Spis tresci
Intro Z okładki patrzy na was trzech znanych gości, gitarzysta Jeff "Mantas" Dunn, perkusista Anthony "Abaddon" Bray oraz basista i wokalista Tony "Demolition Man" Dolan, aktualnie zjednoczonych jako Venom Inc. Nie byłoby to nic dziwnego, ale jeszcze nie dawno, przy okazji wywiadu o E-Pire Of Evil, Mantas perorował że teraz, kwestia Venom to sprawa wyłącznie Cronosa. Jak widać życie przyniosło ciekawy scenariusz, a my z powstania Venom Inc. powinniśmy jedynie się cieszyć. Zespół bardzo wiele koncertuje (odwiedził też Polskę), grając stary repertuar Venom, ale ma też w sobie wiele potencjału do wykorzystania, o czym wiedzą ci, co słyszeli debiut E-Pire Of Evil "Hell To The Holy". Także perspektywy tego projektu są wielce obiecujące, więc historia jaka za nimi stoi, intensywność działania, oraz właśnie wspomniane rokowania na przyszłość pozwoliły aby Venom Inc. wylądował na okładce. Drugim bohaterem nowego numeru są zespoły, które w latach osiemdziesiątych stanowiły tło dla wielkiej niemieckiej trashowej trójcy: Kreator, Sodom i Destraction. Oczywiście mam tu na myśli Exumer, Darkness, Necronomicon, Accuser i Protector (ponownie). Jestem pewien, że artykuły o tych kapelach wielu z was bardzo mocno zainteresuje. Tym bardziej - tego jestem pewien - że na dłużej w pamięci zapadną wam najnowsze albumy Exumer "The Raging Tides" i Protector "Cursed And Coronated". Po prostu to bardzo udane wydawnictwa. Nie gorsze albumy wypuścili także Necronomicon ("Pathfinder... Between Heaven And Hell") i Accuser ("The Folorn Divide"). Natomiast Darkness odgraża się, że po latach będzie miał też swój come-back. Oby wystarczyło im determinacji w tym postanowieniu. W krótkim wywiadzie odnajdziemy też rzeczonych wielkich niemieckiej sceny reprezentowaną przez Destruction, które aktualnie promuje swój najnowszy studyjny album "Under Attack". Mam jednak wrażenie, że chętniej sięgniecie po wypowiedzi Amerykanów z Morbid Saint czy Brytoli z Onslaught. A to nie wszystko co was spotka w temacie thrash metalu. Są oczywiście przedstawiciele młodego pokolenia (Gama Bomb, Hyades) i jeszcze młodszego (Division Speed, Septagon, Miecz). Na spytki wzięliśmy także amerykańskie kapele, których początki sięgają lat osiemdziesiątych (Destructor), lub takich, których muzycy działają na scenie od wspomnianej złotej epoki heavy metalu (Anger As Art). Na dziennikarski celownik wzięte zostały także mocniejsze hordy, których thrash upojnie pachnie siarką (Deathhammer) lub zaczyna kolaborować z death metalem (Riotor, RAW), melodeath (InDespair), hard-corem (RAW) lub zahacza o eksperymenty, czy inspiracje muzyką orientalną (Saratan) aby zakończyć na jednym z ważniejszych obecnie przedstawicieli melodyjnego death metalu (Amon Amarth). Tym razem fani thrashu i bliskich okolic powinni być bardzo usatysfakcjonowani. Mają z czego wybierać. To, że w nowym numerze jest bardzo dużo thrash metalu nie oznacza, iż stary heavy metal został potraktowany po macoszemu. Cały blok tradycyjnego heavy metalu rozpoczynają majestatycznie i epicko Manilla Road i Ironsword. Rozmowa Marka Sheltona jest pod szyldem Manilla Road choć pretekstem do rozmowy z nim, jest jego debiutancka solowa płyta "Obsidian Dreams". Niemniej
Mark jest symbolem Manilla Road, a i wydanie solowego krążka bardzo mocno było splecione z dziejami Manilla Road, więc jasnym jest czemu postanowiliśmy aby ten wywiad firmowało logo macierzystej kapeli Sheltona. I to tylko początek. Bardzo dużo jest wszelkiej maści kapel z szeroko pojętego nurtu New Wave Of Traditional Heavy Metal. Aż trudno wymieniać tu wszystkich, ale przytoczmy dla zachęty choć kilka z nich: Cauldron, Ambush, Ravensire, Vanlade, Starblind itd. Oczywiście wśród wywiadów są starsze zespoły, które startowały w latach osiemdziesiątych (Sleepy Hollow, Martyr). Jednak szczególną uwagę zwróciłbym na kapelę Roxxcalibur. Swój repertuar opierają na kompozycjach mało znanych zespołów, głównie z nurtu NWOBHM, które zagrane są w ich interpretacji, choć nie odbiegają od przyjętych kanonów z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. W ten sposób należy ich traktować bardziej jako regularny zespół niż tzw. cover band. Rzucającą się w uszy grupą w tym sektorze są też kapele, które oprócz dźwięków heavy i epick, charakteryzują się głównie doom'owymi brzmieniami. Myślę o Grand Magus, King Heavy i Magister Templi. Nie wolno mi pominąć w wstępie rodzimych zespołów, bo mają ciężki kawałek chleba na polskiej scenie, więc wymienię heavy-metalowego Scream Maker i z nurtu hard'n'heavy Steel Velvet. Zadowoleni powinni być wszyscy ci, którzy bardzo mocno eksplorują poletko NWOBHM. Oprócz wywiadu z tymi bardziej znanymi; Holocaust, który po raz kolejny próbuje zaistnieć na rynku i promuje swoja najnowszą płytę "Predator", oraz Savage, ten z kolei propaguje swoje podwójne wydawnictwo "7 / Live And Lethal", powinni się zainteresować wywiadami z Hammerhead i Crisis. Zaś jeśli chodzi o starocie moimi faworytami są wywiady z ekipami Acid i St. Elmos Fire. Te jednak wywodzą się już z innych scen niż NWOBHM. W dalszej części magazynu odnajdziemy artykuły poświęcone bardziej melodyjnym odmianom ciężkiego grania. Zaczyna odłam, dla którego granie progresywnego metalu i rocka i nie kryje tajemnic. Wśród nich jest nasze Votum, które nie tak dawno wydało album :Ktonic:. Na początku fani dość nieufnie podchodzili do nowego wcielenia Votum ale z czasem ich reakcje stawały się coraz bardziej entuzjastyczne. Myślę że to kolejny dobry krok w rozwoju tej kapeli. Moim faworytem jest także projekt Waken Eyes, który jest prowadzony przez Toma Freleka. Mam nadzieję, że wywiad z nim poszerzy grono jego talentu w samej Polsce, z którą ma wiele wspólnego. Kolejne nazwy w tej części magazynu mówią same za siebie: Primal Fear, Sabaton, Paragon, Mystic Prophecy, Bloodbound, Wisdom. Te bandy z pewnością zainteresują zwolenników solidnego europejskiego grania z pod znaku power metalu. To tylko pobieżny przegląd tego co znajdziecie w najnowszym numerze Heavy Metal Pages. Jak zwykle mam nadzieję, że zachęci to was do szczegółowego przewertowania całej zawartości magazynu i że większość z was będzie usatysfakcjonowana tym co zdoła przeczytać. Zapraszam do czytania i... do następnego razu! Michał Mazur
Konkurs Dłuższa edycja naszego magazynu spowodowała, że możemy przygotować bardziej atrakcyjne konkursy. Tym razem do wygrania są płyty: Cage "Acient Evil", Death Dealer "Hallowed Ground", Judas Priest "Battle Cry" i Amon Amarth "Jomsviking". Aby znaleźć się wśród laureatów należy prawidłowo odpowiedzieć na poniższe pytania: Cage 1.Jeden z utworów Cage opowiada o rzekomej istocie zamieszkującej Meksyk, wysysajacej krew zwierzętom domowym. Nazwa tej istoty stanowi tytuł tego utworu. O jaki utwór chodzi? 2. Na płycie Cage "Hell Destroyer" Chrystus używa pewnego narzędzia. Jakiego? 3. Ostatnia płyta Cage, "Ancient Evil" oparta jest na książce napisanej przez jednego z muzykow zespołu. Którego? Death Dealer 1. W pierwszym składzie Death Dealer było dwóch członków Manowar. Jakie to osoby? 2. Jeden z utworów Death Dealer nazywa się tak samo jak płyta Grave Digger. O jaki utwór chodzi? 3. Na ostatniej płycie Death Dealer znajduje się utwór o niemieckim okręcie z II Wojny Światowej.
O jaki utwór chodzi? Judas Priest 1. Bonusy do ostatniej koncertówki Judas Priest zostały nagrane na koncercie w Polsce. W którym mieście? 2. Jak się nazywa najmłodszy członek Judas Priest grający w obecnym składzie? 3. Przed którym utworem na koncertach Rob Halford zwykł wjeżdżać na scenę na motocyklu? Amon Amarth 1. Z czego zrobiony jest statek Nagelfar pojawiajacy się w utwore "As Lokes Falls"? 2. Jak nazywa się film w którym zagrał wokalista Amon Amarth? 3. Jak nazywa sie reżyser ostatniego teledysku Amon Amarth? Odpowiedzi należy przesłać na adres pocztowy (poniżej) lub na adres mailowy: redakcja@hmp-mag.pl Nie zapomnijcie podać imienia i nazwiska oraz adresu zwrotnego. Pseudonimy, ksywki, adresy mailowe nie będą brane pod uwagę. Życzymy powodzenia w zabawie! Heavy Metal Pages ul. Balkonowa 3/11 03-329 Warszawa
3 4 6 8 10 14 15 16 20 21 22 24 26 28 30 31 32 34 36 38 39 40 41 42 44 46 48 50 52 53 54 56 58 60 62 64 66 70 72 74 76 78 79 80 82 84 86 88 92 95 98 100 102 106 108 110 112 113 114 116 118 119 120 121 122 124 126 128 163 171
Intro Venom Inc. Onslaught Necronomicon Exumer Destruction RAW Darkness Protector Gama Bomb Amon Amarth Accuser Morbid Saint E-Force Hyades Miecz InDespair Saratan Anger As Art Deathhammer Riotor Destructor Septagon Division Speed Intrinsic Manilla Road Ironsword Starborn Cauldron Blackslash Sleepy Hollow Martyr Ambush Grand Magus King Heavy Ravensire Final Sign Horacle Iron Kingdom BanDemoniC Vanlade Magister Templi Tarchon Fist Claymorean Starblind Acid Vatican St. Elmos Fire Hammerhead Crisis Savage Holocaust Corsair Scream Maker Steel Velvet Votum Nightmare World Alex Skolnick Trio Waken Eyes Rhapsody Of Fire Sabaton Wacken Open Air Primal Fear Bloodbound Paragon Wisdom Mystic Prophecy Decibels` Storm Old, Classic, Forgotten... Visual Decay
3
ce. Chodzi o pierwotną siłę ciała i umysłu. To co będzie po tobie przestanie się liczyć.
Pierdolony napinacz internetowy Na festiwalu Keep it True w kwietniu 2015r. wystąpiła grupa M-Pire of Evil. Projekt założony przez gitarzystę Venom - Mantasa oraz Demmolition Mana, faceta który w 1988r. zastąpił na basie i wokalu Cronosa. Gdy okazało się, że za perkusją usiadł sam Abaddon a kapela zagrała największe klasyki Venom, wiadomo było, że dni M-Pire of Evil są policzone. Tak powstał Venom Inc. Mamy więc dwa Venomy. Wbrew temu co twierdzą różni niedzielni fani, oba mają równe moralne prawa do kontynuowania legendy z lat 80. Mantas jest bowiem autorem lwiej części utworów z najbardziej wychwalanego okresu historii grupy. I kolejna sprawa: Venom z Demmolition Manem nagrał trzy zapomniane dziś albumy, którym należą się pomniki w alei heavy, thrash i black metalu. "Prime Evil" (89), "Temples of Ice" (91) i "The Waste Lands" (92). Przypomnijcie sobie te tytuły, gdy jakiś besserwisser powie wam, że "Venom skończył się w 1984r.". Przypomnijcie sobie też, jak marne były wypociny Venomu pod szyldami "Ressurection" czy "Cast In Stone". A przecież zrodził je sam wielki Cronos, nie żaden Demmolition Man. Temat Cronosa i okresu od 1988r. do 1992r. zdominował zatem wywiad przeprowadzony przed gigiem grupy w warszawskiej Proximie ubiegłej jesieni. HMP: Ostatnio odświeżyłem sobie "The Waste Lands". Powiem szczerze, że przez ostatnie 20 lat nie miałem dostępu do tekstów tej płyty. Fajnie było odkryć, że zespół kojarzony z satanizmem pisze czasem jak Manowar. Demmolition Man: Tak (śmiech) chodzi ci o "Riddle of Steel". Mantas: Powiedziałeś "satanistyczny zespół". Zawsze trzymaliśmy się wielu tematów nie tylko satanisty-
Abaddon: Bo nie ma być. Raczej czysty bunt. Mantas: Zawsze taka postawa była a naszych tekstach obecna. Demmolition Man: W "Riddle of Steel" chodziło o pewien przekaz. Stal jest silniejsza? Czy może jednak ciało i umysł? W filmie Conan Barbarzyńca jest scena, w której Thulsa Doom pokazuje, jak umysł może manipulować ludźmi. Ale to może się równie dobrze odnosić do Lenina. Możesz oczywiście srać na to,
A "Kissing the Beast"? Demmolition Man: To stary motyw opisujący uczucie bycia pogrzebanym za życia. Mieliśmy utwór o tym samym tytule ("Buried Alive" z "Black Metal" - przyp. red.) potem "Temples Of Ice" o gościu uwięzionym w lodzie. Potworne uczucie opuszczenia. Całując bestie wchodzisz do piekła i wchodzisz na Ziemie Zatracenia. Mantas: Venom zawsze starł się wykraczać poza kwestie czysto materialne. Mamy też bardziej przygodowe rzeczy. Gdy umiera faraon masz umrzeć razem z nim. To jest w "Cursed". Czym jednak w ogóle jest dla ciebie jest tekst "Riddle of Steel" i opowieści o Conanie? Ucieczką od szarzyzny lub ekstremalnym przykładem jak żyć. Spotkasz drania musisz walczyć lub... Lepiej być martwym niż czerwonym? Ale równie dobrze można to odnieść do tego o czym śpiewał Lemmy. Mantas: Podałeś kilka różnych znaczeń... Ale nie stoją one w opozycji... Mantas: Tak ale jak widzisz twoje rozumienie nie musi się pokrywać z tym, jak to odbierają inni faceci i to jest wspaniałe. Abaddon: Gdy zaczynałeś słuchać Venom patrzyłeś pewnie na teksty poprzez pryzmat tego gdzie żyłeś, odnosiłeś do realiów życia codziennego. Wybierasz grupy metalowe z powodu nienawiści jaka tkwi w tobie. Przekaz tego gatunku jest dużo mocniejszy niż w przypadku popu, którego teksty są interpretowane jeszcze szerzej. Jesteś młody i szukasz skanalizowania swojej agresji. Demmolition Man: Conan był barbarzyńcą dla wrogów, a nie kobiet. Nie gwałcił ich. To romantyczna wizja i pewna ikona. Pamiętaj też, że Valeria była kobietą i reprezentowała kobiecą siłę. Taki barbarzyński romantyzm reprezentował, nie mongolizm. Teksty Venom takie jak "Sons of Satan" i "In League With Satan" mówią o walce z całym światem. Oni byli tu, a cały świat muzyczny zupełnie gdzie indziej. Nie żaden sam Cronos, tylko cała trójka. Chodziło o bycie naprzeciw światu tak jak Conan, który nie był związany z żadną armia i państwem. Holo hola został królem Aquilonii i dbał o państwo jak potrafił najlepiej. Mantas: Tony lubi zmyślać różne historie. Wielbię zarówno wczesny okres z Cronosem jak i z tobą Tonny na wokalu. "The Waste Lands" to prawdziwy majstersztyk. Venom mniej dziki ale za to bardziej ponury, niemal epicki i muzycznie precyzyjny. Mantas: To czyni nas różnymi. Spotkałem fana, który stwierdził że to jego ulubiony Venom. To było nie lada zaskoczeniem. Fajne w tym zespole jest to, że każdy bierze z tego zespołu coś dla siebie. Spotkałem nawet gości, który czcili "Resurection" i "Cast In Stone". To już aberracja. Dlaczego brak owych utworów z okresu od "Prime Evil" do "The Waste Lands" w setliście? Mantas: Mieliśmy zbyt mało czasu na próby. Ten zespół istnieje dopiero od festiwalu Keep It True w 2015r. Mieliśmy dosłownie tylko jedną próbę. Pierwszy raz od dłuższego czasu przebywamy w jednym pomieszczeniu.
Foto: Venom Inc.
cznych. Już we wczesnych dniach mieliśmy takie kawałki jak "Poison", "Schizo", czy "Teachers Pet". Bardziej rocknrollowe. Już w czasach "7 Gates of Hell" był wyczuwalny ten swoisty klimat sword and sorcery. Gdy pisałem ten utwór cały czas w głowie miałem Ronniego Jamesa Dio. "In a dream or a nightmare" - ta fraza jest zerżnięta z jego tekstów. Tu nie ma wcale dużo mroku i Szatana.
4
VENOM INC.
wspaniale, ale on też może obsrać ciebie. Więc jeśli manipulujesz innymi to oni wszyscy srają na siebie nawzajem. Oto zagadka stali. Czym ona jest w porównaniu do ręki, która ją dzierży? Ta scena była trafieniem w dziesiątkę. Jednak jest też inne przesłanie tego numeru. Nie ważne ile masz dzieci, samochodów, ile zarabiasz, ale kogo ruchasz aby to zdobyć. Zatrzymasz się dopiero w momencie kiedy przestanie bić twoje ser-
Jesteście doświadczonymi muzykami po cholerę wam próby (śmiech)? Mantas: Jasne. Ja mieszkam w Portugalii, chłopaki w Anglii. Nie było jak się spotkać. Abaddon: Ten skład powstał aby grac największe klasyki Venom z lat 80. i tych ram staramy się trzymać. W setliście takiego zespołu jak my, który ma mnóstwo kawałków nadających się na koncerty zawsze znajdzie się coś, czego będzie brakowało. Musimy też lubić samo odgrywanie tych kawałków - bez dobrego przećwiczenia nie będzie z tego frajdy. Mantas: Zrozumiałe, że Cronos nigdy nie zagrałby tych utworów, więc jak kurwa inaczej maiłbyś je usłyszeć? Ale musisz zrozumieć, to jest nasz pierwszy raz. Nie planowaliśmy tu wiele i dzieje się to co się dzieje. Szukamy dawnego ducha zespołu i taki set, złożony z utworów do 1985 roku najbardziej do tego nadawał. Czego brakuje obecnemu Venom z Cronosem? Mają dobre albumy, znakomitego gitarzystę i perkusistę. Jest Cronos, który wygląda straszniej niż kiedykolwiek. To o co chodzi? Czegoś brakuje. Czegoś co jest głęboko smutne i wszyscy są już tym zmęczeni. To, że nie ma miedzy nimi ducha na koncercie. W przyszłości będziemy grali cały katalog. Błędem jest koncentrować
się tylko na jednym czy drugim okresie, ale teraz chodzi o coś innego. Te utwory mają dać nam 100 % zjednoczenia. Jak to osiągniemy to zmienimy tez set na mniej standardowy. Widzieliście ceny tych trzech albumów? Mantas: Pierdolony koszmar Demmolition Man: Jedyny sposób aby je dostać to wydać kilkaset dolców. To była jedna z przyczyn powstania grupy M-Pire of Evil. Dlatego w secie umieściliśmy "Temples of Ice" czy "Blackend are the Priest", "Parasite", "Crucifed" i "Black Legions" bo fani mówili że nie mogą dostać płyt, z których te kawałki pochodzą... Wszystko przez pierdoloną wytwornię, która blokuje ich wydanie. Jeden typ dał 100 dolców za pierwsze wydanie "Prime Evil"! Przez pierdolony zakaz handlu ten obecny skład będzie musiał zrobić taki sam beznadziejny półśrodek. Kto ma prawa do tych nagrań? Mantas: Universal i jej satelity czyli Sancutary. Nie byli zainteresowani wydawaniem tylko posiadaniem tego w katalogu. Woleli wydawać kompilacje, na których częściowo znajdowały się utwory z tych płyt. Oczywiście robiono to pod różnymi nazwami wytwórni w różny sposób zależnych od Universal, bo z tego mieli więcej pieniędzy. W końcu z tym skończyli bo ile można oszukiwać ludzi. Demmolition Man: Znajdują się głęboko w piwnicy. Próbowaliśmy setki razy się do nich dostać, prosiliśmy wytwórnię aby je wydała, odpowiedź zawsze była nie. Niejaki Conrad Lant znany szerzej jako Cronos, mający kontrakt ze Spinemafrm będącą częścią Universal, oraz dzierżący prawa do nazwy zespołu, zabrania ich ponownego wydania ponieważ uważa, że nie są to nagrania Venom. Uważa, że nigdy nie grałem w Venom, uważa, że tylko jemu nalezą się łupy bo jest "królem". Nie możemy wydawać utworów, które sami kurwa napisaliśmy. Jedyne co wam pozostaje to trzy dniowy gig i zagranie całych płyt i wydanie ich jako koncertówki Mantas: Ale to wciąż nie będzie tamten album z tamtej chwili. Choć jesteśmy tymi samymi ludźmi. Abaddon: Jesteśmy bardzo pozytywni i patrzymy w przyszłość. W poprzednich latach mogliśmy rzucać do siebie przedmiotami i kpić z siebie nawzajem, wkurwiać się, ale generalnie byliśmy pozytywni. Moim ulubionym albumem Venom kiedykolwiek nagranym jest "Prime Evil". Nie chcę jednak kolejnej kopii i nieskończonych reedycji. Chcę być z nowego albumu tak samo dumny jak z "Prime Evil". Który to nowy album będzie w styczniu - lutym... Wiem dlaczego. To twoje najlepsze gary w całej his torii Venom. Abaddon: Tak to był bardzo łatwy album do zagrania (śmiech). Dobrze czułem się wtedy w zespole. Tonny, Cronos nazwał cię kiedyś skinheadem. Byłeś nim? Demmolition Man: Gdy byłem dzieckiem i punkiem. Bardziej lewicowym. Dużo fascynowałem się wtedy historią, zwłaszcza wojen i propagandy wojennej. Moje poglądy były reakcją buntu na to co poznałem. Zacząłem rozmyślać nad tym, jak ludzie stają się potworami, co popycha cię do czynów, których być nigdy nie popełnił. Raczej nie zabiłbyś mnie teraz, ale gdybym zrobił krzywdę twojemu dziecku, rozbijając je o ścianę, nie zawahałbyś się. To zrozumiałe. Abaddon: Ale z tym nazywaniem go skinheadem, to był tani chwyt poniżej pasa, ze strony Cronosa. Demmolition Man: Ogoliłem swoją głowę na chwilę przed dołączeniem do Venom. Przedtem miałem na głowie coś jakby poszarpaną owcę. Następnego dnia zapukałem do mieszkania Abaddona. Cronos potem wymyślał: "nie możesz grać w Venom nie mając długich włosów". Gadał potem w wywiadach po "Prime Evil", że jestem gejem ponieważ wtedy zacząłem swoją przygodę z aktorstwem. Pracowałem też jako technik od dźwięku w teatrze. Jeden koleś z Brazylii zrobił mi potem stronę gdzie umieszcza roczne foty z tych projektów i ról. Jest też tam odniesienie do Venom. Cronos potem twierdził, iż zamieram użyć jednej ze swoich dziesięciu tożsamości aby go zdetronizować. Oto cały Cronos. To nie żaden władca ciemności czy wojownik, którego znasz ze sceny. To jest kurwa smutne. Abaddon: To pierdolony napinacz internetowy. Demmolition Man: Bardzo boli go nasz zespół. Stara się wywalić nas z byle festiwalu pisząc maile do organizatorów, że zagra za darmo tylko po to tylko by nas tam nie było. Abaddon: Przypieprza się o używanie logo Venom podczas gdy zaprojektowałem je sam. To dzieje się od
czasu Keep it True. Demmolition Man: Żeby było jasne: Nie założyliśmy zespołu po to by zwalczać Cronos'a. Zostawmy na chwilę Cronosa bo biedak już pewnie urwał se uszy. Zdajecie sobie sprawę, że kiedyś dostaniecie zakaz gry w Londynie z powodu prawa shariatu? Mantas: Naród do tego nie dopuści. Abaddon: Cała sprawa z imigrantami wyglądała tak, że Brytyjczykom po prostu nie chce się pracować. Kiedyś na każdym rogu były u nas kioski i sklepiki czynne do 22:00 albo i całą noc. Mogłeś wyjść głodny i kupić co ci potrzeba. Kilkadziesiąt lat temu wszystkie zostały zamknięte. Ich właścicielami byli Anglicy. Byłem wkurwiony - nie mogłem wieczorem nigdzie dostać fajków czy pieprzonej bułki, Przyjechali Pakistańczycy i nagle sklepów znów się zrobiło w brud. Zdominowali handel. Demmolition Man: Co do Polaków to o nich też mówiono bardzo źle. Że zabierają miejsca pracy itp. Nade mną mieszka rodzina Polaków. Oni nigdy nie przestają pracować. Kiedyś mówiono u nas o Portugalczykach, że przyjeżdżają pracować za półdarmo. Polacy przyjeżdżają w tym samym celu i do tego pracują rze- Foto: Venom Inc. telnie. Ten żart uderza w samych Brytyjczyków. Abaddon: W gazetach na świecie można przeczytać o tym, iż nie możemy sprzedawać kiełbasy bo muzułmanie protestują, że takich czy owych nasion też, że każą Brytyjkom chodzić w burkach. To nieprawda i zwykła propaganda. Jest tu wystarczająco dużo normalnych ludzi aby powstrzymać takie pomysły. Są wielotysięczne manifestacje, które w mediach są kompletnie przemilczane. Całkowita cisza. Generalnie chodzi o to, by szanować prawo kraju do którego przybywasz. Gdy zabrali nam paszporty w Rosji przy wjeździe i oddali dopiero przy wyjeździe nie protestowaliśmy - to ich kraj. Chcesz przestrzegania takiego prawa jakie było w twoim kraju - wracaj tam. Demmolition Man: Drażni mnie, że u nas manifestowanie poczucia wspólnoty spotyka się ze negatywnymi reakcjami. Gdy byłem w stanach wkrótce po 11.09. to roiło się tam od flag i ich symboli - kowboje, Tom Sawyer, Lincoln, wszystko. Każdy wywijał flagą. Gdybym zrobił to u nas na dzień Św. Jerzego, to zostałbym okrzyknięty skrajnym nacjonalistą. Abaddon: To są podwójne standardy. Tak niestety jest. Jakie były wasze pierwsze wrażenia gdy usłyszeliście Metallicę i Slayer ? Ktoś rzuca wyzwanie? Abaddon: Nie czułem tego. Mantas: Nasz kawałki były inspirowane Mororhead, z tym że u nas było mniej bluesa i swinga (choć da się go wyczuć), a więcej punka. Metallica i Slayer z kolei inspirowali się nami. Nie czułem się zagrożony tylko dumny. Zresztą wszyscy słuchaliśmy pierdolonego Judas Priest. Abaddon: To trochę jak bycie dumnym z dzieci, które stają się w czymś lepsze od ciebie. Głośniejsze i bardziej zwariowane. Demmolition Man: Na europejskiej trasie "Hell Awaits" Atomkraft było rozgrzewaczem. Byłem zafascynowany Slayerem, ale miałem świadomość, że o ile Motorhead doszedł pod sam mur, to Venom wysadził w nim olbrzymią dziurę, przez którą przedostali się Metallica, Slayer i Exodus, Sodom i Hellhammer. Intryguje mnie od lat album "Possessed". Ten rzadko reprezentowany był na gigach. Mantas: Nie jestem fanem tego LP. Byłem już wtedy
praktycznie poza zespołem. Co cię w nim pociąga? Kombinacja brudu, ohydy i garażowej jakości z gitarową harmonią, melodią wcześniej u was niespotykaną. Kontrast. Mantas: Ta melodyjność to tylko wynik mojego rozwoju jako muzyka. Nic więcej. Szczerze ci powiem, że nienawidzę tego analizować. Nienawidzę analizowania albumów. To tylko muzyka do chuja. Fani - w tym ja - uwielbiają analizować i gmerać w szczegółach... Mantas: Cieszcie się po prostu muzyką. Abaddon: Mantas faktycznie potem tworzył bardziej melodyjne rzeczy. Jest na tym albumie sporo frustracji z powodu układów w zespole. Mantas: Potem pisałem jednak ciężej. Tak jestem fanem melodyjnych utworów. Refren i zwrotka to dla mnie podstawa. Utwór jest kluczem. Nie podoba mi się pod tym względem podejście młodszych zespołów. Chodzi o to, że zawsze pisałem w ten sam sposób brutalnie i melodyjnie. Demmolition Man: Poza tym tak naprawdę dobry utwór powstaje wtedy gdy biorą w nim udział wszyscy w zespole. Cronos mówił o projekcie Abaddona, że to industrialne gówno i Mantasa, że to new metalowe gówno, a w swojej dyskografii ma solowy album będący popowym, komercyjnym syfem. I wszyscy mieli to wychwalać bo to przecież jest Cronos. Potem wydał "Metal Black", który miał być powtórką "Black Metal", co mu się częściowo udało. "Hell" był niesamowitym syfem zaś od "Fallen Angels" i "From The Very Depths" jest znakomicie, ponieważ w końcu pozwolił innym muzykom pisać utwory. To ma być zespół a nie jednoosobowa gwiazdeczka Jego partie są jednymi z trzech. Jak każdy wnosi wkład to od razu jest efekt. Kto jest autorem głównego riffu do "Sons of Satan". To czysta brutalność i chaos. W 1981r. musiało nieźle obrzydzać 99 % populacji? Demmolition Man: Ja. Wspaniały prawda. Nie wiesz co się dzieje. ...??? Przecież miałeś wtedy Atomkraft. Napisałeś utwór dla Venom? Demmolition Man: Tak napisałem im większość numerów... Abaddon: Dobra, nie rób sobie jaj.
VENOM INC.
5
Foto: Venom Inc.
HMP: Onslaught powstał 34 lata temu. Przez pier wsze trzy lata nagraliście bardzo dużo demówek. Czym były wtedy dla was te nagrania. Co sądzicie o tamtym okresie? Nige Rockett: Taaak, to był dobry i strasznie ekscytujący czas dla nas, byliśmy wtedy nastolatkami, którzy zaczynają nową przygodę bez żadnej wiedzy muzycznej czy doświadczenia... Bardzo ważne było dla nas, aby nagrać każdą partię utworów, którą napisaliśmy, mogliśmy się wtedy uczyć na swoich błędach i robić postępach, poza tym jednak, była to wielka szansa, by podzielić się swoją muzyką z fanami z całego świata. Jakich zespołów wtedy słuchaliście? Moimi ulubionymi zespołami były (i są), Discharge, Motorhead, The Sex Pistols. Były one wielką inspiracją dla nas.
Mantas: Ja i Cronos napiliśmy "Sons of Satan" do spółki. Wiele z nich było używanych po kilka razy. Riff do "Manitou" - (nuci) - Potem użyty w utworze "Possessed". Kto go napisał? Nie pamiętam rozpiski. Mam polskie wydanie winy la... Mantas: Kto mógł to napisać? Jak mowa tam o dzieciach diabła to Cronos... Mantas: A właśnie że ja. Jak widać nie wszystko w tym zespole to dzieło jednego człowieka. Na wasze gigi na początku lat 80. przychodzili punkowcy... Demmolition Man: Było ich wielu. Tak samo jak bikerów i skinów. Ale z drugiej strony: Czy ktoś z nas był punkiem? Nie do chuja! Miałem tylko wpinkę Sex Pistols w ramonesce i nigdy nawet nie kupiłem albumu, tylko przegrywałem kasety. Mantas: Gdy bujaliśmy się z Cronosem to naszym ulubionym albumem był "All the Worlds is a Stage" Rush. Dziwne prawda. Nie żaden punk. Potem zakochaliśmy się w Aerosmith. Cronos kochał natomiast Kate Bush. Demmolition Man: Kiedyś spotkaliśmy Paula Speckmana założyciela grup Master i Deathstrike, gdy był jeszcze nastolatkiem. Widzieliśmy się z nim na jakimś backsrageu i zobaczył tam kasety tych wykonawców. Powiedział "co to kurwa jest???". Jego dziecięce wyobrażenie o nas całkowicie się zrujnowało. A przecież nie byliśmy żadnymi bogami. Sramy tak samo jak królowa brytyjska i tak samo jak ona rzygamy i śmierdzimy. Miałem takie samo wyobrażenie. Muzycy metalowi mogą iść do pierdla lub się najebać ale nie jakieś miłostki... Demmolition Man: Nie mogli być słabi prawda? (śmiech). Pisałem soundtracki i teksty do nich. Nie szło mi. Nie potrafiłem zajrzeć do siebie albo wcielić się w czyjeś uczucia. Mogłem pisać rzeczy agresywne ale zwykłe o życiu ni chuja. Mantas: Facet, który gra supermana nie jest supermanem. Abaddon: Największy problem tego zespołu polegał na tym, że Cronos zaczął wierzyć w to jak opisuje go prasa. Mogę zmyślić ci teraz jakieś fakty i wyjdzie jakiś kompletny syf. On wierzył w rzeczy, które wciskał magazynom. Zaczął wierzyć potem we wszystko co wyczytał o innych zespołach. Dziwne bo kulturystyka wzmacnia raczej samoocenę... Demmolition Man: Tak ale jak zaczynasz jarać i chlać to rośnie ci brzuch i cała ta estyma ucieka. Właśnie, Mantas ćwiczyłeś kiedyś sztuki walki? Mantas: Ćwiczę od 8 roku życia i rozwaliłem sobie kostki setki razy. Wszystko: aikdo, kung fu, jujitsu. Lekarz powiedział że trzeba jednak zwolnić. Prawie sparaliżowało mi lewa rękę. Używałeś tych umiejętności by się bronić? Mantas: Tylko raz w jakimś barze. Gość dostał kopa i zasnął. To było jeszcze przed Venomem. Tak na marginesie to piszę książkę. Jest sporo rzeczy, których o mnie nie wiecie (śmiech). Na przykład jak wokalista Onslaught, Sy Keeler poznał swoją laskę na koncercie Venom i są do dziś małżeństwem. Albo o dwóch typkach, jeden ze straży pożarnej dugi uratowany z pożaru. Zostali kumplami jak się okazało, że obydwaj lubią Venom... Jakub "Ostry" Ostromęcki
6
VENOM INC.
Przez lata waszej kariery nagraliście już parę płyt studyjnych i koncertowych, w roku 2013 wydaliście wasz ostatni studyjny album "VI" i niebawem w naszych odtwarzaczach zagości koncertówka "Live At The Slaughterhouse". Co się zmieniło przez te wszystkie lata w zespole? Wiele rzeczy się zmieniło w ciągu tych lat, większość na lepsze, jednak korzenie pozostały te same. Mieliśmy parę zmian w składzie, jak to zwykle bywa w zespołach, jednak owe zmiany nigdy nie były dla nas złym posunięciem. 99% z nich pozwoliło polepszyć naszą współpracę w zespole. Muzyka oraz teksty stawały się coraz lepsze, a ilość fanów coraz większa. Wasz debiut wyszedł w 1985, wraz z takimi albumami jak "Hell Awaits", "Bonded By Blood" "Seven Churches", "Evil Invaders", "Power and Pain", Fear of Tomorrow" oraz "Killing Is My Business… and My Business Is Good!". Był to świetny rok dla thrash metalu, czyż nie? Co sądzicie o tych krążkach? 1985 to był naprawdę dobry rok dla thrash metalu! Tyle dobrych albumów zostało wydanych. Był to także czas gdzie ten gatunek zaczął się rozwijać na skalę globalną. Wciąż były to swego rodzaju podziemna muzyka, jednak to był zapowiedź okresu boomu na tą muzykę, który miał się wydarzyć w ciągu następnych dwóch czy tam trzech lat. Na debiucie graliście thrash z mocnymi akcentami punku. Znalazły się na nim również kompozycje z dem, m.in utwór "Thermonuclear Devastation", który był naprawdę świetnym kawałkiem. Na najnowszej koncertówce ponownie go wykorzystaliście. Z debiu tu znalazł się także kawałek "Onslaught". Co sądzicie po latach o "Power From Hell"? Taa, dzięki! W naszym secie są wciąż cztery czy tam pięć kawałków z "Power from Hell", które wciąż mają tego kopa. Naprawdę kocham je grać, a fani wciąż chcą je słuchać. A "Thermonuclear Devastation" to naprawdę fajny lecz chaotyczny sposób na zakończenie show..! Swój debiut zakończyliście motywem z muzyki Carla Orffa, "O Fortuna" - idealnie kończącym album. Jakie utwory muzyki klasycznej są waszymi ulubionymi? Kto jest waszym ulubionym kompozy torem? Właśnie to "O Fortuna" jest jednym z moich ulubionych utworów muzyki klasycznej. To jest pierwszym powodem, dla którego zamieściliśmy go na albumie. Drugim jest to, że jest to bardzo mroczna, klimatyczna kompozycja, która perfekcyjnie pasowała do tego albumu. Co do mojego ulubionego kompozytora, to sądzę, że to będzie Wagner bądź Bach.
Następnie wydaliście "The Force". Nowy wokalista, zamiana instrumentami wśród muzyków, nowe brzmienie, dłuższe kawałki... kolejny etap w muzycznym rozwoju. Czy gdybyście zdołali utrzymać ten skład to następny album byłby kontynuacją stylu z "The Force", czy raczej zmiany w waszej muzyce były nieuchronne? Pomiędzy każdym naszym albumem jest etap naszego muzycznego rozwoju, rozwój jest bardzo istotny. Nigdy nie chcieliśmy (i wątpię żeby to się zmieniło) stworzyć tego samego albumu dwa razy. Bo było by to bez sensu. Chociaż demówki, które zrobiliśmy na album "In Search of Sanity" brzmiały bardzo podobnie do materiału z "The Force", jest to oczywiście naturalna ewolucja naszego stylu, choć demówka nie różniła się od finalnego "In Search of Sanity". Który kawałek z "The Force" jest twoim ulubionym? Moim jest "Fight with The Beast". "Let There Be Death" dla mnie, oraz po tym "Fight with the Beast", obecnie mają większe pierdolnięcie, niż kiedykolwiek wcześniej. Praktycznie przez trzy kolejne lata szukaliście swo jego nowego stylu i brzmienia. Wraz z nowymi muzykami wypuszczaliście EPki ("Let There Be Rock", "Shellshock", "Welcome To Dying")... Tyle czasu potrzebowaliście aby przekonać wytwórnie do wydania kolejnego studyjnego albumu, czy sami musieliś cie przekonać się do tego, czy zmierzacie w odpowiednim kierunku? Nie. To głównie wytwórnia była problemem. Oni chcieli ciągle wydawać single. Nienawidziłem całego tego gówna. Jeden singiel, a potem LP jest spoko, to działa... ale London Records, było - kurwa - czystą komercyjną masówką, z mentalnością nastawioną jedynie na zysk, z którą kontrakt miał Slayer, Faith No More oraz Onslaught... To było bardzo złe posunięcie dla nas. Na albumie "In Search of Sanity" współpracowaliś cie z Steve Grimmetem, wokalistą Grim Reaper. Jak wspominacie tamten okres? Co sądzicie o współpracy ze Steve'm? Jak już wcześniej mówiłem i szczerze powtórzę: to nie były dla nas najlepsze czasy. Zostaliśmy skierowani przez wydawcę i menedżerów w stronę, w którą nie chcieliśmy iść. Steve Grimmett zastąpił Sy Keelera i choć jest on świetnym wokalistą, to jednak nie pasował do Onslaught, fani nigdy go nie zaakceptowali, a on sam porzucił zespół, nie będąc w nim nawet pełnego roku. Słuchaliście albumów Grim Reaper? Co sądzicie o ich dokonaniach? Oczywiście że tak, jednak to naprawdę nie dla mnie, dla niektórych nawet ich działalność może być strasznie zabawna, jednak nie można obwinić o to wokali Grimmetta. W tym zespole pokazał na co go stać. Czy obecnie uważacie, że "In Search of Sanity", że względu na swój styl, odmienny zarówno od "The Force" jak i debiutu, powinien być wydany pod nazwą Onslaught? Czy jednak inną nazwą, jako inny pro jekt? Z pewnością był to album Onslaught, oraz także nasz najlepiej sprzedający się album... Po prostu brzmiał odmiennie od naszych zamierzeń. Jak wcześniej powiedziałem, wcześniejsze demówki były w stylu "The Force", jednak nasza wytwórnia i dźwiękowiec postarali się, by z agresywnego thrashu zrobić czyste i dopracowane brzmienie. Jednak uznaliśmy, że zamierzamy nagrać ponownie "In Search of Sanity" z Sy Keeler, być może już w przyszłym roku, tak wiec każdy będzie miał okazje sprawdzić, jak te kawałki powinny naprawdę brzmieć. Przez ten czas współpracowaliście z wytwórniami Children Of The Revolution, Under On Flag i London. Wiemy już że współpraca z London Records wam nie wyszła? A co z pozostałymi? Children of the Revolution oraz Under One Flag były świetnymi wytwórniami i odwaliły dla nas kawał dobrej roboty. W przeciwieństwie do London Records, które, jak już wcześniej mówiłem, próbowało zrobić coś zupełnie odmiennego, bez naszej zgody, co było początkiem końca naszej współpracy z nimi, oraz początkiem naszej przerwy od grania. Po prostu źle wybraliśmy. Wspomniałeś o przerwie po "In Search of Sanity". Co
album jeszcze przed nami.
Nigdy nie poszukiwaliśmy naszego celu - znamy dokładnie ten cel Nazwa Onslaught, przed oczyma fana thrash metalu stawia starych wyjadaczy, którzy stworzyli kilka odmiennych, co wyśmienitych albumów. Stawia przed oczyma jedną z pereł brytyjskiego thrashu, wśród innych zespołów takich jak Xentrix, Sabbath, Anihilated, Toranaga, Acid Reign czy Re-Animator. Zapraszam do prześledzenia paru aspektów ich kariery - pewnie niektórym doskonale znanych - od samego początku, czyli czasów pierwszych demówek, aż do najnowszej koncertówki, "Live at the Slaughterhouse". O wszystkim zaś opowie założyciel i gitarzysta Nige Rockett. robiliście przez taki szmat czasu? Osobiście uczestniczyłem w paru projektach. Spotkałem tam Jeffa Williamsa, który był w Onslaught przez ponad dziesięć lat. Zrobiliśmy razem bardzo fajny projekt, Power Junkies, który był bardzo surowym punk/metalowym projektem. Zastanawiamy się nad ponownym powołaniem do życia tego zespołu kiedy będziemy mieli luźniejszy czas w Onslaught. Każdy kto raz usłyszał Power Junkies, ten zostawał ich wiernym słuchaczem, tak więc może to być dobry pomysł. Po tych wielu latach powrócił do was Sy Keller, stworzyliście i nagraliście mocny album "Killing Peace". Jak czuliście się wtedy, tworząc album po takiej przerwie? To było naprawdę wspaniałe uczucie, być w Onslaught ponownie, po tych wszystkich problemach z "In Search of Sanity". "Killing Peace" podążało ścieżką wytyczną przez "The Force", Sy powrócił, oraz cała nasza energia również. Byliśmy wkurwieni, zainspirowani i gotowi by zacząć pracę ponownie, zacząć osiągać szczyty. Co was inspirowało do tworzenia muzyki przez te wszystkie lata? Hmmm... nie jestem pewien... Myślę, że to uczucie, kiedy pozostawia się parę niedokończonych spraw, jak zostawiasz coś nie domknięte, nie osiągając ich prawdziwego potencjału. Nienawidziłem sposobu w jaki to się zakończyło i ciągle prześladowała mnie ta myśl, że Onslaught powinien osiągnąć znacznie więcej niż osiągnął. Po tej długiej przerwie czułem się gotowy, by poraz kolejny wystartować, będąc mądrzejszy w tamtym czasie, z tymi około dwunastoma latami złości jako mojej inspiracji. Po wydaniu "Killing Peace", poszliście za ciosem i wydaliście koncertowe DVD "Live Polish Assault 2007". Jak się grało w Polsce? Co teraz sądzicie o tym koncercie? Jak w ogóle doszło do współpracy z Metal Mind? Występowaliśmy wtedy po raz pierwszy w Polsce, co dla mnie było zaszczytem, podobało mi się, chociaż wątpię abyśmy wtedy zagrali to najlepiej jak potrafiliśmy. Byliśmy wtedy trochę zdenerwowani tym kręceniem materiału na DVD... jednak muszę przyznać, że reakcja publiki na DVD była wspaniała. Wytwórnia Metal Mind, kiedy tylko się dowiedziała o naszym
ponownym zejściu się, zaproponowała nam koncert w Warszawie wraz z nagraniem koncertówki. Była to oferta, której nie mogliśmy odrzucić, to był kolejny krok, aby powrót Onslaught stał się faktem. W tamtym czasie wydaliście także jeszcze jedna kon certówkę "Live Damnation". Czym to było spowodowane? Nie mieliście pomysłu na kolejny studyjny album? Czy raczej problemy ze składem i wytwórnią? Przypominam, że dwa lata wcześniej wydaliśmy "Killing Peace". Dużo koncertowaliśmy po "Killing Peace", wydaje mi się, że tak przez dwa lata dawaliśmy koncerty, zanim zaczęliśmy pisać materiał na "Sounds of Violence". Chcieliśmy zaspokoić fanów i utrzymać z nimi dobre relacje, umilając ich czas który spędzą na czekaniu na nowy album, koncertówką. W 2011 roku wydajecie swój piąty studyjny krążek "Sound Of Violence". Jest on dowodem, że wasz styl grania ciągle ewoluował. Czy nadal będziecie dążyć w poszukiwaniach idealnego stylu, czy w końcu swój styl wraz z "Sound Of Violence" w pełni wypracow aliście? To zawsze kwestia ewolucji! Nigdy nie poszukiwaliśmy naszego celu - znamy dokładnie ten cel - za każdym krokiem, który stawiamy i za każdym albumem, który tworzymy, podążamy za nim. I ciągle trzymamy się jednego elementu: czystej agresji. Dwa lata po "Sound Of Violence" wychodzi "VI", który jest taki swoistym potwierdzeniem stylu z "Sound Of Violence", i przypomnieniem świetnych utworów w nowej aranżacji, przykładowo "Shellshock" z "In Search of Sanity". Co czujecie wracając do starych, sprawdzonych kawałków? Pasują one do waszych obecnych, czyż nie? Tak sądzisz? "Shellshock" wciąż brzmi świetnie w naszym secie, o wiele ostrzej i potężniej niż na albumie, silnie stojąc w szeregu z innymi utworami które gramy. Co sądzicie o opiniach na temat waszego "VI"? W mojej opinii "VI" to najlepszy album Onslaught do tej pory. Recenzje z gazet oraz pogląd fanów również mnie w tym potwierdzają. Mamy bardzo, bardzo dużo recenzji, w których "VI" jest przedstawiony jako najbardziej imponujący album Onslaught na tą chwilę. Cieszy mnie to i sprawia że czuję, że najlepszy nasz
No i obecnie jesteśmy chwilę po wyjściu waszej kon certówki. Co sądzicie o efekcie końcowym? Czy ta koncertówka jest dla was podsumowaniem pewnego okresu w waszej karierze? Nasza nowa koncertówka jest takim przeglądem naszej całej historii, taki był chyba nasz plan. Jestem zadowolony z rezultatu, mimo, że zawsze będzie coś, co nie będzie nam sprawiało frajdy, to jednak da się z tym żyć, nie? (śmiech)... Czy przygotowywaliście się do nagrania tej płyty? Wybieraliście miejsce gdzie nagracie ten koncert, czy był to spontaniczny wybór? Oczywiście, że byliśmy przygotowani. To było zaplanowane, zostawiliśmy sobie trochę czasu kiedy robiliśmy trasę, grając w prestiżowych salach O2 Academy Music Group, w Wielkiej Brytanii. Uznaliśmy, że nagramy pokaz w Londynie, oraz w naszym mieście rodzinnym, w Bristolu. Czy ingerowaliście w brzmienie tej koncertówki w studio? Tak, ale lekko. Album został zmiksowany przez Chucka Cressa, parę błędów zostało poprawionych, zamiecionych pod muzyczny dywan. Chciałbym usłyszeć głośniej publiczność. Niestety, nie było to możliwe, ponieważ głośniejszy dźwięk publiki wpłynąłby negatywnie na balans dźwiękowy instrumentów. Jak dobieraliście repertuar na płytę? Budowaliśmy nasz repertuar przez ostanie parę lat, przypatrując się widowni, jej reakcjom na pokazy, a następnie wybraliśmy utwory, które pasują do przekroju naszej kariery. Teraz DVD jest gotowe, nastał czas aby zacząć ponownie, stworzyć zupełnie nowy set i dać fanom coś totalnie świeżego! Czy braliście pod uwagę także inne koncerty? Byłoby całkiem fajnie, by nagrać więcej z naszych pokazów w Wlk.Brytanii. Jednak koszt tego byłby zbyt wysoki. Możecie coś więcej powiedzieć o waszej pracy nad waszym dodatkowym DVD? Gdzie został nagrany materiał wideo? (Śmiech), będę szczery. Nawet tego nie widziałem, więc nie mogę odpowiedzieć na to pytanie... Ale pamiętam, że wywiad był nagrany w Londynie... no i było jeszcze trochę materiału z naszego busa... sorrki (śmiech). Na DVD jest także teledysk. Jak przebiegały prace nad nim? Dość prosto. Użyliśmy materiału z koncertu z DVD jako teledysku do "66fucking6", by wypromować "VI", no i mieliśmy masę koncertów od tamtego roku. Teledysk odwalił kawał dobrej roboty, a siłę materiałów wideo można osobiście doznać na naszych koncertach. W 2015 w szeregi waszego zespołu doszedł gitarzysta Iain Davies. Co możecie powiedzieć o nim jako człowieku oraz muzyku? Jest świetnym gościem i wspaniałym gitarzystą. Szybko znalazł swoje miejsce w zespole, tak jakby był w On-
Foto: Onslaught
ONSLAUGHT
7
HMP: Jesteśmy parę chwil po wydaniu waszego najnowszy albumu, "Pathfinder... Between Heaven and Hell". Został on nagrany w całkiem nowym składzie. Co możesz powiedzieć o współpracy z nowymi muzykami? Jak ich oceniasz jako muzyków i ludzi? Czy mieli wpływ na ostateczny wygląd nowego albumu? Freddy: Cześć wszystkim, to ja, Freddy, założyciel Necronomicon'u. Po pierwsze chcę podziękować za możliwość udzielenia wywiadu. Tak, to prawda, posiadam nowy zespół i jestem bardzo szczęśliwy. Wszystko jest w porządku. Nowi członkowie zespołu są bardzo dobrymi muzykami i kompanami, przez co mogę spokojnie osiągnąć swój cel.
Foto: Onslaught
slaught wiecznie. Iain ma świetny kontakt z fanami na koncercie, co daje jeszcze więcej energii do naszych koncertów. Pracujecie nad nowym materiałem na kolejną płytą? Kiedy możemy się jej spodziewać? Tak, zaczęliśmy prace nad kolejnym albumem, zastępcą "VI". Na razie jesteśmy we wczesnej fazie, jednak mamy masę ciekawych i fajnych pomysłów. Wszystkie tytuły kawałków są już na miejscu a motyw przewodni albumu nabiera kształtu. Zamierzamy go wydać w 2017, jednak wątpię, że to się uda, ze względu na trasę koncertową "Full Force Tour" organizowaną z okazji trzydziestolecia albumu "The Force", na którym będziemy grać cały album, rozkład jazdy mamy strasznie szalony, tak więc będziemy musieli przeznaczyć trochę mniej czasu na komponowanie. Dawanie fanom tego, czego od nas oczekują jest dla nas bardzo ważne. Czy to, że Davies jest nowym muzykiem wpłynie w jakiś sposób na nowy materiał, możemy spodziewać się jakichś wyraźnych zmian w waszej muzyce? Jak najbardziej! Będzie dużą częścią teamu komponującego. Marnowanie jego talentu to czyste szaleństwo. Nie rozumiem dlaczego członkowie Slayera nie dopuścili Garego Holta do komponowania czy tworzenia tekstów utworów na swój ostatni album, jednak szanuje ich decyzję. My jednak chcemy użyć wszystkiego tego co mamy, aby stworzyć najlepszy i najdynamiczniejszy album Onslaught, jaki tylko może zostać napisany. "Sound Of Violence" nagrywaliście w Danii, "VI" w Szwecji. Gdzie zamierzacie nagrać kolejny album? Finlandia bądź Norwegia, (śmiech!). A tak na poważnie, to mam nadzieję, że powrócimy do Szwecji z Plec Johanssonem. Plec miksował tylko "VI", jednak jest strasznie fajnym kolesiem i świetnie się nam współpracuje. Studio jest wspaniałe, szczerzę wierzę, że możemy wznieść nasz zespół na wyższy poziom, kiedy razem pracujemy. Wspólnie chcemy, aby to się wydarzyło. Jak przedstawia sie obecna scena thrashowa w Wielkiej Brytanii. Jakie stare i nowe zespoły są godne uwagi? Już nie tak wspaniale. Generalnie zespoły z Wielkiej Brytanii mają problem z ustaleniem sobie celu długotrwałego i wykonaniem go. Ostatnio Acid Reign się zreaktywował, co mnie i fanów tego zespołu cieszy. Anihilated wydał świetny, wybijający się album; niestety poza tym nie ma jakiś specjalnych przejawów aktywności na scenie. Młode zespoły są sfrustrowane brakiem możliwości i szans na rynku thrash metalu, jednak pewnemu zespołowi udało się przebić, Bullriff Stampede, naprawdę świetny towar. Jak oceniacie współpracę z AFM Records? To było naprawdę świetne siedem lat, a do tego mogę
8
ONSLAUGHT
dodać, że są pierwszą wytwórnią, która chce wydać nasze stare albumy. Ich obsługa jest naprawdę miła i przyjazna, a poza tym w ich planie nie ma podobnego zespołu do naszego, to wszystko działa świetnie. Wprowadzają w życie nasze plany z przyjemnością i dają nam całkowitą, totalną swobodę w tworzeniu, co jest bardzo ważne, szczególnie po naszych niemiłych doświadczeniach z London Records. Dwa miesiące temu świat obiegła bardzo smutna wiadomość. Chyba nie muszę mówić jaka. Jesteście fanami Motorhead, graliście nawet ich cover. Czy macie w planach nagrać kolejny trybut dla Lemmiego? Tak, to były ekstremalnie smutne dni! Graliśmy z nimi podczas "Orgasmatron tour" w 1987 roku, tak więc byli oni naszymi przyjaciółmi i mentorami w wielu dziedzinach. Wątpię, że zrobimy kolejny cover, chyba, że na jakiś specjalny trybut dla Motorhead, lub coś w tym stylu. Jesteśmy naprawdę dumni z naszej wersji "Bomber'a", którą zaprezentowaliśmy i Lemmy ją polubił... zamierzamy więc ją grać przy każdej możliwej okazji w przyszłości, będzie to nasz osobisty hołd złożony Philowi i Lemmiemu. Co sądzicie o obecnej sytuacji politycznej w Europie? Imigranci, poprawność polityczna i inne takie, a wśród tego przeciętny obywatel. Co możecie o tym powiedzieć? Jako muzyk nie lubię rozmawiać o moich prywatnych poglądach. Głównie dlatego, że masa ludzi ma je różne. I oczywiście, zawsze myślą, że ich pogląd jest poprawny. Jednak powiem jedno: "europejska poprawność polityczna" zaszła za daleko. Dziękuje za wywiad i życzę powodzenia w waszej dalszej drodze. Bardzo proszę o parę słów na koniec dla waszych fanów w Polsce. Dziękuje Ci mój przyjacielu, to była dla mnie przyjemność. Z pewnością się przydadzą te życzenia. Chcę naprawdę podziękować Wam, nasi drodzy, pozytywnie zwariowani polscy fani, za naprawdę świetne wsparcie dla Onslaught na przestrzeni tych lat. Jesteśmy stuprocentowo pewni, że przyjdziemy do was z pełną mocą z naszą trasą, z trzema bądź pięcioma koncertami na terenie waszego kraju, właśnie księgujemy. Zapowiada się, że będzie szaleństwo. Do zobaczenia. "Na zdrowie.!" Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Jak opiszesz wasz najnowszy album "Pathfinder... Between Heaven and Hell" pod względem muzycznym i tekstowym? Czym się inspirowaliście pod czas jego tworzenia? Najnowszy album jest także naszym "koncept albumem", gdzie zamierzamy przypomnieć naszym słuchaczom jak to drzewiej bywało… o tych dobrych i złych czasach, które przeszliśmy z zespołem aż do dzisiaj. Myślałem długi czas o tym jak zabrać się za nowy album; gdyż "Invictus" był dla mnie bardzo osobisty i zarazem bardzo stresujący, ponieważ chciałem dostarczyć naprawdę dobry, oryginalny album. Było to dla mnie wielkim wyzwaniem jak się do tego zabrać... szczególnie w kwestii połączenia muzyki i tekstu z historią naszego zespołu oraz drogą, którą pokonaliśmy. Muszę się przyznać, że podejmowałem ten krok ze strachem, bojąc się czy nasz album zostanie zinterpretowany i zrozumiany przez naszych fanów we właściwy sposób. Jednak chcę was zapewnć, że jestem w pełni przekonany i szczęśliwy widząc rezultaty. No cóż, wszyscy oczekiwali od takiego thrash metalowego zespołu jakim my jesteśmy kontynuacji tego ognia prędkości i walki... jednak śledząc historię ostatnich lat można zauważyć całkiem odmienną ścieżkę pisania utworów przez inne zespoły, szczególnie w Niemczech. Musieliśmy, jak sądze, znaleźć bardzo unikatowy miks thrashu z heavy metalem... w naszym stylu. To jest tylko moja interpretacja muzyki, którą lubię i preferuję, oraz "Pathfinder..." łączy się z nią doskonale. Być może nasz album jest trochę bardziej "przygodowy", co także ma wpływ na nasze brzmienie. Chcieliśmy wrócić do korzeni, grać tak jak w latach 80-tych. Odrzucamy to przesadzone, "nowoczesne" brzmienie, które jest preferowane przez obecne zespoły. Umyślnie pozwalamy brzmieć naszym gitarom jak oryginalny Gibson Les Paul oraz nie używamy żadnych automatów perkusyjnych. Efektem końcowym jest brzmienie wyjęte niczym z próby, świeże, czyste i szczere. Jak długo pracowaliście nad muzyką i tekstami do waszego najnowszego albumu? Nad nowym albumem pracowaliśmy około trzech miesięcy. Jak długo przebiegał proces nagrywania bębnów, gitar i wokali, gdzie zostały one nagrywane oraz kto wam w tym pomagał? Bębny i wokal nagraliśmy w Berlinie. Gitary w studio niedaleko Freiburga, gdzie żyje, a miks i mastering zostały wykonane przez Achima Köhlera tak jak w latach poprzednich. W "We Are The League" można wyłapać elementy punk rocka. Ogólnie punk rock to ważna składowa waszej muzyki. Jakie kapele punkowe z lat 80-tych was inspirowały? Discharge, Exploited i GBH. Kocham ich muzykę. Czy jeszcze teraz słuchacie taką muzykę, znacie jakieś współczesne, młode kapele grające dobry punk rock? Jestem fanem staroszkolnego punk rocka. Nie jestem zbytnio zorientowany w młodych kapelach na tej scenie. Do moich ulubionych utworów z "Pathfinder... Between Heaven and Hell", należy utrzymany w stylu tradycyjnego heavy/power metalu, "Out Of Hell". A jaki jest twój ulubiony kawałek z tego albumu? (Śmiech) ja też lubię "Out Of Hell". Kocham ten utwór ponieważ jest on miksem świeżego heavy metalu, elementów thrashu i power metalu. Innymi moimi faworytami są "Alone in the Dark", "Betrayed" i "Inside the Fire". Na najnowszym albumie wystąpili gościnnie dawni członkowie waszego zespołu. Jak przebiegało to spotkanie po latach w studio? Części, w których występowali dawni członkowie zespołu zostały nagrane za pomocą iPhone'a (naprawdę,
Wrócić do korzeni, grać tak jak w latach 80-tych Miałem przyjemność ostatnio wymienić parę słów z Freddy'm, gitarzystą, wokalistą i twórcą legendarnego zespołu, Necronomicon. Niedawno wyszedł ich najnowszy album, "Pathfinder... Beetwen Heaven and Hell", nagrany w odświeżonym składzie. W wywiadzie rozmawiamy o przebiegu jego nagrywania, procesie twórczym oraz o inspiracjach. Dowiecie się także o obecnym rynku muzycznym, dalszym planach zespołu etc. etc. Zapraszam do wywiadu. nie żartuje). Mieli masę roboty, więc uznałem, że to będzie najłatwiejszy sposób. Potem obrobilśmy materiał w studio i dodaliśmy parę efektów. Wasz najnowszy album zdobi wchodząca w klimat fantasy okładka. Kto jest twórcą tej okładki? Zamierzacie kontynuować współpracę z nim? Kocham to dzieło. Trafnie opisuje temat: Obieżyświat który przybył po trzydziestu latach, spogląda w przyszłość z nową załogą i sprzętem. Grafikiem odpowiedzialnym za tą okładkę to młody i bardzo utalentowany grafik Daniel Dürböck. Jest świetna. Również fani ją pokochają. Jak będzie wyglądał wasz najbliższy set koncertowy? Ile w nim będzie muzyki z waszego najnowszego albumu, a ile z tych dawniejszych albumów? Tak więc, sześć kawałków z nowego albumu, cztery z "Invictus", oraz reszta czyli miks starych kawałków takich jak "Magic Forest", "Possessed by Evil" i tak dalej. Możesz co nieco opowiedzieć o waszych planach koncertowych? Czy zamierzacie odwiedzić Polskę w najbliższym czasie? Mam nadzieję, że zatrzymamy się w Polsce, tym fantastycznym, ogarniętym metalem kraju, by zagrać koncert. Jesteście niesamowici. Mamy jednak problem ze znalezieniem poważnej agencji do organizacji trasy bądź paru koncertów. Ostatni rok był nieco ubogi jeśli chodzi o koncerty, jednak z pewnością zagramy w Europie, Rosji i Ameryce Południowej w 2016.
inacie koncert? Wybacz, ale muszę Cię rozczarować - niestety nigdy nie graliśmy z Coronerem, jednak chcielibyśmy zagrać z nimi, jeśli będzie to tylko możliwe. Który album Coronera jest twoim zdaniem najlep szy? Czy podzielasz głosy ludzi, którzy uważają Coroner za najważniejszy zespół w tamtym okresie? Chcę być szczery, nawet jeśli to się nie spodoba się polskim fanom, lecz nie znam Coronera tak dobrze by tworzyć rozległe opinie na temat tych fantastycznych gości. Czy masz w pamięci jakiś szczególny koncert? Który wasz dotychczasowy koncert był najlepszy? Możesz opowiedzieć coś o nim? To była nasza pierwsza, wielka trasa po Europie Wschodzniej. Graliśmy wtedy w Budapeszcie. Było to na wielkim stadionie, bilety zostały kompletnie wyprzedany. Prawie narobiłem w gacie z ekscytacji… (śmiech). W swoich tekstach nawiązywaliście do twórczości Howarda Philipsa Lovecrafta. Co jest w tekstach tego pisarza, że chętnie sięgają po nie muzycy meta-
prawie wyszedł w trakcie "Frankesteina". Wiem, że był fanem dziwnych obrazów i dość często odwiedzał wystawy, często także spotykał się z malarzami (co może być zaskakujące dla każdego, kto uważał go za samotnika i pustelnika). Szukał swoich "dziwnych" inspiracji w rycinach i obrazach (jest masa odniesień tych wprost, i tych nie wprost, że specyficzne dzieła sztuki działały na niego i na jego opowieści). Mekong Delta także odniosła się do twórczości H.P.L. W 1988 wychodzi ich "The Music of Erich Zann", co sądzisz o tym albumie? Wspaniały. Dla muzyki był to kamień milowy. Fantastyczne. Przejdźmy do współczesnych czasów. Co sądzisz o obecnej kondycji thrash i heavy metalu w Niemczech? Po pierwsze: rynek muzyczny się zmienił, tak jak i zachowanie konsumentów. Obecnie wszystko zmienia się bardzo szybko - życie. Zespoły mają teraz prawie nieograniczoną możliwość reklamowania muzyki. Dla fana i użytkownika nie jest to zbyt łatwe. W przeszłości szedłeś do ulubionego sprzedawcy płyt, słuchałeś wiadomości na temat najnowszych wydań i kupowałeś je. Dzisiaj jest inaczej. Kto obecnie chciałby kupić CD i tak dalej w klasycznym sklepie muzycznym? Rynek jest pewnym utrapieniem, oczywiście. Ale jednak małe zespoły, które nie mają kontraktów, bądź nie są już dłużej związane tymi pierdolonymi wydawnictwami (które oszukują artystów) mają nowe możliwości: fora społecznościowe oraz bandcampy i inne. Co do produkcji: obecnie masa zespołów czuje presje wywieraną obecnem standardem jakości dźwięku i miksu. Obecnie nadprodukcja ma to do siebie, że wszystko jest trendy, co oznacza, że będzie akceptowana przez fanów. Oczywiście to nie tylko wysokie koszta, ale także to, że brzmią dokładnie tak samo. Te same sample perkusyjne (np. Adny Sneep, i tak da-
Przejdźmy na chwilę do waszych początków. Jak zaczęliście swoją przygodę z muzyką? Czym się inspirowaliście? Byliśmy młodzi, nieskrępowani i mieliśmy jeden cel tworzyć muzykę. Ciężki towar, który sprawiał, że czacha wybuchała (śmiech). Do którego kawałka z waszego wczesnego okresu powracacie najchętniej? Czy jest to "Magic Forest"? Mam dwa ulubione utwory: wspomniany przez Ciebie "Magic Forest" oraz "Dark Land". Wtedy współdzieliliście scenę z takimi zespołami jak Darkness, Deathrow, Assassin oraz Sodom czy Destruction. Co sądzisz o tamtych czasach i ówczesnej niemieckiej scenie thrashowej? Ponieważ mogę mówić tylko o sobie więc zacznę: byłem zaskoczony ciężkością i szybkością muzyki. Założyłem swój pierwszy zespół z Lalą i Axelem w roku 1982; zespół punkowy Total Rejection. Byliśmy punkami i kochaliśmy zespoły takie jak Discharged, GBH oraz Exploited (mówiłem Ci, że wciąż kocham je.). Tak chwilę po tym po raz pierwszy usłyszeliśmy albumy Slayera i Metalliki... i odleciałem. Odtąd zrozumiałem, że tak naprawdę to jest moja muzyka. No cóż, kiedy byłem młodym chłopcem, to dorastałem z Kiss i Van Halen lecz od pewnego momentu to mi już nie starczało, chciałem być bardzo fajny oraz zbuntowany przeciw wszystkiemu. Wtedy obraliśmy kurs na hardcore punk. Jednak wszystko się zmieniło ze Slayerem i Metalliką. To są moje wspomnienia o latach osiemdziesiątych oraz o mojej drodze życia. W 1985 nie było zbyt dużo niemieckiego thrash metalu. Zespoły takie jak Sodom, Destruction czy Kreator startowały w tym samym okresie, lecz w lepszych okolicznościach. Nie mieliśmy bowiem szczęścia do uczciwego i poważnego, rozpoznawalnego wydawnictwa. Zostaliśmy oszukani i wdepliśmy w gówno na początku. O tym jest utwór "Betrayed" z najnowszego albumu, który opisuje sytuacje z naszym pierwszym wydawnictwem, Gama Records. Mieliśmy pecha. Spotkaliśmy się z gościami z Darkness w roku 1986 podczas produkcji ich pierwszego albumu. Lucky i Arnd byli naprawdę dobrymi przyjaciółmi i planujemy zrobić razem (z Darkness) trasę w następnym roku. Czy graliście z Coroner'em? Jeśli tak, to jak wspom -
Foto: Nercronomicon
lowi? Które jego powieści polecasz? Poza H.P.L, kto was jeszcze inspirował podczas tworzenia tekstów? Prawdę mówiąc, nazwa zespołu pochodziła od Axela, żeby mieć poczucie, że zespół został nazwany przez Howarda Philipsa Lovecrafta we własnej osobie. Jednak nie byliśmy zbytnio zainspirowani przez mroczną prozę. Nasze utwory bardziej opierają się na krytyce społeczności i czasów w których żyjemy. Nie chcieliśmy jednak oklepanej nazwy; woleliśmy taką, która posiada głębsze znaczenie, tak więc zdecydowaliśmy się na Necronomicon. Gdybyśmy tylko wiedzieli, że ta nazwa będzie kopiowana tak często przez inne zespoły, to bylibyśmy przeciwko temu. Na podstawie twórczości H.P.L powstało masę filmów. Czy możesz polecić jakiś? Na temat filmów inspirowanych Lovecraftem wielę nie mogę powiedzieć, choć chciałbym się dowiedzieć czegoś więcej; jednak wiem, że sam Howard obejrzał klasyki amerykańskiego kina grozy, takie jak "Dracula" (1931, Bela Lugosi) i "Frankenstein" (1931, Boris Karloff), i był rozczarowany (co na początku mnie zdziwiło, jednak obecnie mi to pasuje do jego charakteru). Prawdopodobnie wyszedł przed końcem "Draculi" i
lej…), te same motywy gitarowe, które były już słyszane setki razy, i tym podobne. Jest to niebezpieczne posunięcie, ponieważ auntentyczność zespołu może zostać utracona przez taki zabieg. Jednakże, wciąż kroczyliśmy w podstawy muzyki heavy metalowej. Szczęśliwie tym co nas łączy jest miłość do heavy metalu. Znasz polską scenę metalową? Możesz powiedzieć cos o niej? Wiem tylko, że kocham odwiedzać Polskę. Wasz kraj jak i wasi fani metalu są wspaniali. Może będziemy mieli okazję przybyć do Polski w tym roku. Mamy nowy management, wiem, że planują zrobić występy w wschodniej Europie. Tak więc, zobaczymy. Prosiłbym teraz o parę słów na koniec dla naszych czytelników. Planowanie tras i koncertów idzie całkiem dobrze. Mam nadzieje, że fanom spodoba się nasz najnowszy album oraz, że będą go wspierać. Projektowałem "Pathfinder..." dla fanów, tak więc możemy urządzić sobie wspólną wycieczkę i rozkoszować się albumem. Dziękuję wam za wasze wsparcie. Z thrashowym pozdrowieniem. Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
NECRONOMICON
9
Chcemy być obecni Niemcy stanowiły prawdziwe epicentrum thrash metalu w latach osiemdziesiątych. Zagłębie Ruhry, Hamburg oraz Frankfurt nad Menem stały się prawdziwym regionem metalowej gehenny. Jednym z zespołów, które narodziły się w tamtym okresie był właśnie Exumer. Ich debiutancki "Possessed By Fire" stał się jedną z kultowych thrash metalowych płyt, mącąc przy tym nieźle na scenie metalowej. Niedawno mieliśmy okazję gościć zreaktywowany skład Exumer na koncertach w Łodzi i Warszawie z okazji promocji ich najnowszej płyty "The Raging Tides". Korzystając z okazji zapytaliśmy jednego z założycieli zespołu, wokalistę Mema von Steina, o kilka faktów związanych zarówno z nową płytą jak i samą kapelą. Starałem się podpytać także o bardzo wczesny okres działalności muzycznej Mema, związanej nie tylko z Exumer, ale także z Mayhem (naturalnie, nie tym norweskim) i Tartaros. Uzyskałem w sumie niewiele, lecz nawet po tych strzępkach można zauważyć ile błędnych informacji znajduje się na przykład na takim Metal Archives, źródle znanym ze swej rzetelności. HMP: Witaj. Wygląda na to, że już jesteście po trasie koncertowej. Jak ogólne wrażenia po tym całym przedsięwzięciu. Mem von Stein: Trasa była naprawdę dobra. Już wróciliśmy do domu. To była naprawdę ekstra sprawa, gdyż trafiliśmy do kilku miejsc w których nigdy nie mieliśmy okazji zagrać lub w których graliśmy bardzo dawno temu (jak na przykład Polska). Wszystko mi się bardzo podobało, zwłaszcza to jak nas przyjęli fani i prasa… Podobnie jest z naszym nowym albumem, także jestem niezmiernie zadowolony z tego wszystkiego. Jak ci się podobały koncerty w Łodzi i Warszawie? Sześć lat minęło odkąd ostatni raz graliście w Polsce. Koncerty w Polsce były szczególne. W Warszawie było nieco mniej ludzi niż w Łodzi, ale to zrozumiałe, bo było strasznie zimno (śmiech). Poza tym klub był o wiele większy, więc rzucało się w oczy, że jest mniej fanów. Ale nie narzekaliśmy - oba koncerty były naprawdę świetne. Fajnie było spotkać starych znajomych, jak i ujrzeć sporo nowych twarzy. Uwielbiamy Polskę -
sytuacji szkalował. Nie powinno więc nikogo dziwić, że zareagowałem. Gramy dla fanów - jeżeli komuś się nie podoba nasz koncert, może się zawsze odwrócić i wyjść, ale nie powinien nas obelżywie znieważać. No, ale był to raptem jeden człowiek spośród prawie setki fanów, więc to nie miało aż takiego znaczenia. Na szczęście się wkrótce zamknął, więc wszystko wróciło do normy. Nie miało to wpływu na nasz odbiór wieczoru. Jest to nieco dziwne, że ktoś przyszedł na koncert, by nas obrażać, bo nie gramy tego, co on chce usłyszeć. Zwłaszcza, że graliśmy bardzo dużo utworów z lat osiemdziesiątych, więc nie wiem o co mu chodziło. Zawsze się znajdą tacy ludzie, którzy nie będą potrafili się odpowiednio zachować. Niedawno wydaliście swój czwarty album studyjny. Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem, ponieważ naprawdę udało wam się stworzyć fajny thrashowy album, co nieczęsto się teraz zdarza, biorąc pod uwagę, jakie nagrania dostarczają nam te "starsze" metalowe zespoły. Wróciliście z klasą z "Fire &
"The Raging Tides"? Każdy z członków zespołu jest ważny podczas pisania materiału. Wszyscy jesteśmy integralną częścią kapeli. Mieliśmy taki zamysł, by urozmaicić nieco tempa utworów na nowej płycie. Nie chcieliśmy, na przykład, nagrać dziesięć szybkich ścigaczy przechodzących w wolniejsze przejścia, lecz zrobić to nieco tak, jak za naszych starych czasów. Stąd takie utwory jak "Shadow Walker" czy "Catatonic", które są nieco wolniejsze. W ten sposób chcieliśmy wprowadzić urozmaicenie na nowym nagraniu, by słuchanie najnowszego albumu stanowiło o wiele bardziej interesujące przeżycie. Ponadto, na każdym albumie staramy się wprowadzić jakieś innowacje - zrobić coś inaczej niż dotychczas, w mniejszym lub większym stopniu. Czyli według ciebie udało wam się osiągnąć wszys tko to, co zamierzaliście zrobić na tym nagraniu? Zdecydowanie tak jest. Jesteśmy niezwykle usatysfakcjonowani - z samych nagrywek, ale też z miksu. Świetnie się pracuję z Waldemarem (Sorychtą - przyp. red.), już zresztą po raz kolejny. Stanowymi naprawdę niezły zespół razem. To już drugi album, który razem tworzyliśmy. Zamierzamy współpracować z nim także na następnej płycie. Nie wiem kiedy to nastąpi, ale Waldemar i my jako Exumer, jesteśmy zgodni, co do tego, żeby ponownie razem nad tym usiąść. Nagraliście dwa bardzo dobre albumy w latach osiemdziesiątych, jednak czy mimo to uważasz, że wasze dwa nowsze dzieła - "Fire & Damnation" i "The Raging Tides" - musiały wywalczyć swoje miejsce w sercach fanów thrash metalu spod znaku Exumer? Nasze albumy z lat osiemdziesiątych zostały nagrane, gdy byliśmy jeszcze bardzo młodzi, gdy jeszcze uczyliśmy się jak grać na instrumentach czy śpiewać (śmiech). Dlatego mają zupełnie inny klimat niż nasz nowszy materiał, siłą rzeczy. Jednak nasze nowe płyty zawierają tego samego ducha czy tę samą miłość do muzyki, jaka nam towarzyszyła także dawniej. Nie chcieliśmy ich pozbawiać tej atmosfery agresji i głodu, którą można wyczuć na albumach Exumer z lat osiemdziesiątych. Myślę, że się nam to udało i wydaję mi się, że fani także to dostrzegli. Czy ktoś wam wspomniał, że główny riff z tytułowego utworu z waszego najnowszego albumu brzmi niemalże identycznie do riffy z "Arise" Sepultury? Nie, żeby to był jakiś zarzut czy cos, w końcu w czterdziestoletniej historii heavy metalu normalnym jest, że coś może brzmieć podobnie do czegoś innego, po prostu jestem ciekaw. Nie było to zamierzone, więc nie przeszkadza mi, że komuś może się to kojarzyć z "Arise". Zresztą tak jak powiedziałeś, heavy metal istnieje już kawał czasu, więc chyba każdy możliwy riff został już gdzieś przez kogoś nagrany. Pewnym za to jest to, że zawsze - na każdy naszym nagraniu - chcemy brzmieć jak Exumer. Tak, że niezależnie od tego czy odpalasz naszą płytę z lat osiemdziesiątych czy jakąś nowszą, to zawsze będziesz wiedział, że jest to płyta Exumer.
Foto: Metal Blade
ten kraj i ludzi, którzy są tak przychylnie do nas nastawieni. Mam nadzieję, że zamierzacie odwiedzić nas ponownie znacznie szybciej. Naturalnie, że wrócimy i mam nadzieję, że tym razem nastąpi to prędzej niż za sześć lat. Podczas waszego koncertu w Warszawie wdałeś się w jakąś kłótnie z jednym młodym typkiem z widowni. O co konkretnie poszło? Gość był wyjątkowo chamski. Pokazywał mi środkowy palec i mówił bardzo niemiłe rzeczy względem zespołu, rzucał "F Bombami" i domagał się byśmy grali wyłącznie stare rzeczy… Wiesz, wszystko co robimy, robimy dla fanów. Chcielibyśmy jednak, by także i oni byli wobec nas w porządku. Dlatego nie będę takiego zachowania lekceważył. Jeżeli ktoś okazuje nam brak szacunku, gdy my staramy się ze wszystkich sił dostarczyć naszym fanom świetny koncert, nie uważam, że jest to okej. Zwłaszcza, że gramy nowe jak i stare kawałki. Nie zasługujemy na to, by ktoś nas w takiej
10
EXUMER
Damnation", a teraz poprawiliście "The Raging Tides". Jak długo pisaliście materiał na nową płytę? Jesteśmy niezwykle zadowoleni z tego, co udało nam się osiągnąć na nowych nagraniach. Za każdym razem staramy się, by nasze nowe utwory były odpicowane do maksimum. Może dlatego między "Fire & Damnation", a nową płytą są cztery lata różnicy (śmiech). Tak na serio, to wzięliśmy się za pisanie nowych kawałków w 2014 roku. Ray zbierał pomysły na riffy, a ja na linie wokalne. Zawsze jednak tworzymy utwory razem - jako zespół, więc nawet mając tylko fragmenty różnych koncepcji, jesteśmy w stanie stworzyć z tego kompletny utwór. Czytam także wtedy tekst, który napisałem, byśmy mogli dopasować odpowiednio warstwę instrumentalną. Całość utworu tworzymy jako zespół. Podoba mi się jak udało wam się różnorodnie uchwycić thrash metalowy styl na kilka różnych sposobów. Mamy tutaj utwory w średnim tempie, mamy też szybkie tremola, mamy mięsiste riffy i tak dalej. Jak udało wam się stworzyć tak zróżnicowaną płytę jak
W jaki sposób tworzysz swoje teksty? W sensie, skąd czerpiesz większość swoich inspiracji i pomysłów? Życie codzienne dostarcza mi większość pomysłów. Czy to z wiadomości czy z książek, wszystko to, co na mnie zrobiło wrażenie lub mnie martwi w jakiś sposób. No wiesz, staram się dopasować tekst do klimatu riffów i muzyki jako takiej, tak by to wszystko razem współgrało. Teksty, które pojawiły się na "The Raging Tides" w większości dotyczą tego jak ludzie potrafią krzywdzić innych, by uzyskać na tym jakąś osobistą korzyść. Czy to przy użyciu zwykłych tortur, czy też takich środków jak polityka, religia, pieniądze. Uważam, że po dokładniejszym wczytaniu się w teksty utworów, można znaleźć w nich bardzo wiele tematów, które mogą być bliskie słuchaczowi. Czytałem dużo raportów Amnesty International, czytałem rzeczy na temat Snowdena - wszystko to, a także inne rzeczy, które przeczytałem w ostatnich latach, wpływało na mnie przy tworzeniu tekstów do utworów. Czy w takim razie możemy traktować teksty z nowego albumu jako coś wielowymiarowego, coś co nie ma tylko jednego określonego znaczenia? Niedawno brałem udział w wywiadzie dla magazynu z Francji. Powiedzieli mi, że "Shadow Walker" odzwierciedla w bardzo dobitny sposób to, co się u nich dzieje aktualnie - z zamachami w Paryżu i innymi tego typu rzeczami. To jeden z przykładów. Nie da się ukryć, że ten tekst można także interpretować pod tym kątem. Ataki terrorystyczne są coraz częściej spotykane i nie
trzeba być ekspertem, by stwierdzić, że tego typu problemy będą nadal się zdarzać. Jest to wstrząsające. Twoje wokale na nowej płycie brzmią bardzo żywo i są pełne energii. Jak bardzo jest dla ciebie ważne, by włożyć za pomocą swojego głosu odpowiednie emocje do konkretnego kawałka? Stale pracuję nad swoim głosem. Na każdym albumie staram się dać z siebie wszystko. Doskonalę swe wokale na próbach i samodzielnie, tak by w studio zaprezentować je jak najlepiej. Myślę, że można zaobserwować na najnowszym albumie, ze dużo nad nimi pracowałem. Kiedyś grałeś także na basie. Dlaczego postanowiłeś porzucić go i skupić się wyłącznie na śpiewaniu? Czy uważasz, że dzięki temu twoje występy są bardziej agresywne i dynamiczne, gdy nie jesteś przywiązany do żadnego instrumentu? Przestałem grać na basie, gdyż utrudniało mi to śpiewanie. Nasz basista Tony zresztą potrafi grać na nim o wiele lepiej ode mnie (śmiech). Jak myślisz, co lepiej odzwierciedla kondycje sceny metalowej oraz opinie fanów - większe metalowe magazyny czy też ziny i e-ziny? Uważam, że cała metalowa prasa jest ważna. Fani powinni mieć możliwość dojścia do różnych źródeł informacji. E-ziny są jakby najszybszym i najczęściej aktualizowanym źródłem, ja jednak wolę coś, co mógłbym trzymać w ręku i wygodnie czytać. Osobiście najbardziej lubię Iron Fist Magazine. E-ziny też odwiedzam, lecz głównie po jakieś krótkie newsy. Powróciliście w 2008 roku, lecz wasz comeback album ukazał się dopiero w 2012. Czy było to ekscytujące przeżycie znów tworzyć materiał dla Exumera, tak po ponad dwóch dekadach? Owszem, zespół zreformował się w 2008 roku, jednak w 2009 skupiliśmy się głównie na koncertowaniu, a za nagranie "Fire & Damnation" wzięliśmy się w 2011 roku. Sam album musiał ponadto trochę odleżeć, gdyż ukończyliśmy go jakoś tak we wrześniu lub październiku, kontrakt z Metal Blade podpisaliśmy w listopadzie, a sama premiera miała miejsce dopiero w kwietniu 2012. Wszystko zajęło trochę czasu. Sam album jest idealnym świadectwem tego, co wówczas przeżywaliśmy. Jest to o wiele bardziej osobiste nagranie niż "The Raging Tides". W końcu przeszliśmy przez takie nasze fire & damnation przez te wszystkie lata, by powrócić na scenę.
scach. Okładka nowej płyty… cóż, bardzo przypomina tą znaną z "Possessed By Fire". Zamaskowany koleś nawet wygląda podobnie. To miało być takie jasne nawiązanie do waszego debiutu? Dlaczego zdecydowaliście się na sformowanie takiego odniesienia? Czy według ciebie to pasuje do nowego krążka? Stwierdziliśmy, że nadszedł dobry moment, by przywrócić nasza maskotkę w pełnej krasie z powrotem na okładkę. Nie chcieliśmy tego robić na poprzednim albumie, by nie wyjść na tego typu old-schoolowy zespół, który płacze za swoją minioną przeszłością i chwałą. Teraz, gdy jesteśmy z powrotem już od ośmiu lat, myślę że przyszła pora, że możemy już robić to, na co akurat mamy ochotę. Chcieliśmy, by okładka miała ten posmak starych czasów. W waszym wywiadzie z The Gauntlet z 2012 roku można przeczytać, że okładka do "Fire & Damnation" wygląda tak jak wygląda, gdyż - tu cytat: "Nie chcieliśmy na niej czaszek ani krwi". Cóż takiego się wydarzyło, że jednak teraz macie i krew i czaszki na okładce waszej nowej płyty. Myślę, że po części już moja odpowiedź na poprzednie pytanie wyjaśnia tę kwestię. Nie chcieliśmy wpaść w stereotypy. Teraz jednak możemy coś takiego zrobić, gdyż nikt raczej nie będzie nam przyklejał łatki zespołu odgrzewającego starego kotleta. Każda nasza płyta ma swój własny klimat i artwork każdej z nich to odzwierciedla. Jesteśmy zadowoleni z tego jak obie wyglądają i jak komponują się z zawartością muzyczną -
zdecydowaliście się zmienić nazwę i dlaczego akurat wybraliście na nazwę Exumer? No i kim był ten trze ci gość, który grał z tobą i Syke'iem w Tartaros? Exumer technicznie nie jest przedłużeniem Tartaros. Rzeczywiście, bębnił w nim Syke, ale rozwiązałem ten zespół jakoś pół roku przed powstaniem Exumera, którego założyłem razem z Rayem. Tartaros był moim pierwszym zespołem - w ogóle. Nagraliśmy demo, jednak nie układało nam się zbytnio. Macie jakieś wieści o tym co porabia Syke Bornetto? Nie wiemy gdzie teraz jest Syke. Próbowaliśmy jakoś się z nim skontaktować, jednak nie mamy żadnych wieści, ani o nim, ani od niego. Mniej więcej w tym samym okresie, w którym pow stawał Exumer, grałeś także w Mayhem. Co się stało z tym zespołem i w ogóle jak długo on istniał? Och, to nie był zespół, raczej taki projekt muzyczny z moim kolegą Mike'iem, który grał w nim na basie i śpiewał. Używaliśmy automatu perkusyjnego i chcieliśmy stworzyć coś brzmiącego jak Hellhammer czy Venom. Mike był w ogóle przewodniczącym fan klubu Necromantic Union. Mayhem istniał tak, raczej nie jako żart, lecz jako taki poboczny projekt. Nawet nagraliśmy kilka utworów. Co się stało z tymi nagraniami? Prócz tych czterech utworów, które pojawiły się na "A Second of Thought". Czy w ogóle możemy się kiedykolwiek spodziewać jakieś kompilacji czy reedycji reszty nagrań?
Foto: Metal Blade
Czy teraz tworzenie nowego materiału i komponowanie nowych utworów jest w jakiś sposób inne niż wtedy, gdy pracowaliście nad "Possessed By Fire" i "Rising From The Sea"? Jest zdecydowanie inne. Wówczas robiliśmy próby po trzy, cztery razy w tygodniu, mieszkaliśmy niedaleko siebie, więc zupełnie inaczej tworzyliśmy nasze kawałki. Nadal jednak piszemy utwory jako zespół. Co się przyczyniło do rozwiązania kapeli po wydaniu "Rising From The Sea"? Przeszliśmy wtedy przez trzy zmiany wokalistów, a przy okazji zaczynały nam się kończyć pomysły. Założyłem zespół razem z Rayem w 1985 roku, potem musiałem odejść i Paul został wokalistą. Po Paulu śpiewał John i jakoś to tak nie trzymało się kupy. Po prostu przyszedł na nas czas. Gdy poczuliśmy, że jednak ponowne uruchomienie zespołu będzie miało sens, usiedliśmy razem z Rayem i efekty tego możecie zaobserwować dzisiaj. Jeżeli się nie mylę, to w 2001 roku zagraliście dwa koncerty, w tym jeden na Wacken. Dlaczego wów czas nie doszło do wznowienia działalności Exumer? Owszem, zagraliśmy dwa koncerty, jeden na samym Wacken i jeden na warm-upie. To był raczej taki ukłon w stronę fanów. Ja byłem już po przeprowadzce do Nowego Jorku, Ray był zajęty swoimi sprawami i innymi zespołami. To nie była odpowiednia pora na wskrzeszenie Exumera. Odpowiedni czas nadszedł dopiero w 2008 roku. W 2001 nie mieliśmy czasu by zająć się zespołem, ale mogliśmy poświęcić tyle, by zagrać dwa koncerty. "Fire & Damnation" był nagrywany na dwóch różnych kontynentach. Jak to było z sesją nagraniową "The Raging Tides"? Czy tym razem spotkaliście się razem w jednym studio? Zawsze nagrywamy wszystko w jednym miejscu. Nikt niczego nie robi w odosobnieniu. Wszystko robimy razem. Naturalnie, nie muszę siedzieć w studio, gdy chłopaki rejestrują ślady gitar czy perkusji. Nagrywam jednak swoje ścieżki w tym samym studio i z tym samym producentem. Nie robimy tego w różnych miej-
to, jak ją odzwierciedlają. Nie jesteście zespołem, który gra po 200 koncertów rocznie lub żyje w autokarze. Czy uważasz, że mniejsza częstotliwość koncertów sprawia, że przychodzi na was więcej ludzi? Czy taki styl koncertowania jest podyktowanym faktem, że wszyscy macie już swoje pracowe i rodzinne zobowiązania? Każdy z nas ma swoje życie i inne sprawy nie związane z zespołem. Staramy się grać tyle koncertów ile jesteśmy w stanie bez zbędnego przesycania sceny. Jeżeli za często grasz w jakimś miejscu, to rzeczywiście staje się to dla fanów nudne i powtarzalne. Nie chcemy tego. Chcemy być obecni jednak nie nachalni. Nie chcemy też zaniedbywać naszych rodzin. Musimy osiągnąć kompromis między jednym a drugim i staramy się to zrobić najlepiej jak się da. "The Raging Tides" to już wasz drugi album dla Metal Blade od czasu waszej reaktywacji. Chyba wam się nieźle razem współdziała. Zamierzacie kontynuować tę współpracę? Metal Blade są świetni i wspaniale się zachowują wobec nas. Nie nagabują nas ciągle, byśmy nagrali kolejny album i tak dalej. Są niezwykle przyjacielscy i wspomagają nas przy każdej ważnej decyzji. Następny album też będzie wydany pod ich skrzydłami. Rzekłbym, że układa nam się wspaniale.
"A Second of Thought" jest płytą, którą nagrałem z moim innym zespołem - Phobic Instinct. Zarejestrowaliśmy ją dla No Remorse Records, dla których grali także Grinder czy Blind Guardian. Po jej nagraniu w 1989 roku, płyta trafiła do szuflady, gdyż wytwórni skończyły się pieniądze. I to tyle w tym temacie w sumie. Ale odrobiłeś swoją pracę domową. Widzę, że się nie zrozumiemy. Wróćmy jeszcze na chwilę do Exumera - jak wyglądają wasze plany na najbliższą przyszłość? Zamierzamy koncertować w 2016 i w 2017 roku. Potem się weźmiemy się za pisanie materiału na następną płytę. Czeka nas sporo podróżowania, wiec zapewne wkrótce wrócimy także do Polski. To by było tyle. Mam nadzieję, że nie zamęczyłem cię tymi wszystkimi pytaniami. Wielkie dzięki za świetny koncert w Warszawie i za fantastyczny nowy album. No i za twoje odpowiedzi. Ostatnie słowa dla naszych czytelników należą do ciebie! Dziękuję wam za wspieranie nas przez te trzydzieści lat. Poznaliśmy w Polsce naprawdę cudownych ludzi. Uwielbiamy Polskę i Polaków. Mam nadzieję, że spotkamy się ponownie już wkrótce. Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Exumer powstał w 1984 roku jako Tartaros. Dlaczego
EXUMER
11
Exumer - Possessed By Fire 1986/2013 High Roller
To co się działo na niemieckiej scenie thrash metalowej w latach osiemdziesiątych, było istną orgią metalowej dzikości. Szybkie i diabelskie tempa, dużo przesterowanego mięsa i drapieżność afrykańskiego lamparta. Ostrą szpice stanowiła trójka lordów chaosu - Kreator, Sodom i Destruction, która była swoistym odbiciem wielkich thrashowych nazw zza Oceany, tyle że w bardziej dynamicznej, mocarnej i plugawej odsłonie. Tuż za nimi, ostro następując im na pięty, szła cała plejada świetnych thrash metalowych zespołów, których poziom gry i miodność kompozycji niewiele ustępował tym trzem gigantom. By wymienić tylko raptem parę - Tankard, Assassin, Minotaur, Holy Moses, Violent Force, Vendetta, Necronomicon, Deathrow czy własnie Exumer. Debiutanckie dzieło Exumera nawet dziś cieszy się zaskakująco wielką sławą wśród maniaków metalowego grania. Energia, potężna dawka furii i dźwięk, który przedstawia morze skóry, dżinsu i ćwieków, to było to, co przyczyniło się do tego, że "Possessed By Fire" jest jednym z najlepszych albumów niemieckiego thrashu. W sumie chyba nie ma nikogo, kto by się przyznawał do darzenia estymą thrash metalu, a kto by przy okazji nie kojarzył tego wydawnictwa. Co jest takiego wyjątkowego w "Possessed By Fire"? Fakt, że kwadratowy thrash metal został tutaj przedstawiony w sposób bardzo naturalny i oryginalny. Ciekawe riffy, proste lecz niesamowite solówki, dużo szybkich tremolo oraz interesujące harmonie i patenty perkusyjne w przejściach. Kawałki są zróżnicowane i słychać, że zespół miał naprawdę sporo pomysłów na swoją muzykę. Trzeba przyznać, że talent kompozytorski i kreatywność, to były mocne cechy tego okresu twórczości w Exumer. Zespół nie uniknął na tym wydawnictwie też kilku wpadek, głównie nierówności w grze basu lub stopy perkusyjnej, zwłaszcza w szybszych partiach, gdzie wszyscy starali się gonić zabójcze tempo, jednak nadal efekt końcowy nie trąci amatorszczyzną. Nie mamy tutaj tak intensywnej mocnej gry jak w przypadku Morbid Saint czy Possessed. Exumer wie kiedy zwolnić i grać trochę subtelniej, nie tracąc przy tym swej energii i mocy, w pełni wykorzystując możliwość swojego brzmienia. To wszystko sprawiło, że na "Possessed By Fire" nie ma słabego utworu. Gniewne riffy i ogłuszająca muzyka tworzą niepowtarzalny klimat, którego niestety Exumerowi nie udało się już później powtórzyć. Późniejsze wydawnictwa grupy oraz to, co prezentuje ona obecnie na żywo, są raptem nikłym cieniem tego geniuszu thrashu z 1986 roku. "Possessed By Fire" było wznawiane wielokrotnie bootlegami, lecz doczekało się także kilku oficjalnych reedycji. Ostatnie ma także dodany bonus w postaci trzech utworów, które znalazły się na demo "A Mortal In Black", poprzedzające nagranie debiutanckiego longplaya. Dlatego oprócz perfidnie cudownej zawartości możemy także się raczyć surowością demówkowych wersji utworów "A Mortal In Black", "Silent Death" oraz
12
EXUMER
zaginionym w mrokach dziejów "Scanners". Słychać, że są to utwory z demo, jednak trzeba przyznać, że posiadają całkiem dobrą jakość brzmienia. Jest to całkiem trafiony bonus, bo dzięki temu możemy posłuchać jak brzmiał wczesny Exumer z jeszcze bardziej nieoszlifowanym brzmieniem. Dwa utwory z niego, które później trafiły na debiutancki krążek różnią się nieznacznie od swych wersji finalnych, więc nie jesteśmy tutaj skazani na słuchanie numerów, które wyglądają dokładnie tak samo, a różnią się jedynie jakością nagrania. Cóż mogę więcej rzec? Każdy, kto się choć trochę interesuje muzyką metalową, albo ten kto uważa, że thrash metal jest tym gatunkiem, który najbardziej rozgrzewa mu duszę, powinien zaprzyjaźnić się z tym wydawnictwem. Fanom, którzy od dawna młócą banią do "Destructive Solution", "Xiron Darkstar" i "Fallen Saint", tez zarekomenduję, z powodu bonusów ze wspomnianego pierwszego demo grupy. Dzięki temu możemy zapoznać się z jeszcze dzikszą, jeszcze bardziej prymitywniejszą i jeszcze bardziej nieokrzesaną wersją thrashu spod znaku Exumer. (6)
skreślania jednoznacznie tego albumu. To nie jest tak, że mamy tutaj "Winds of Death" i kawałek tytułowy, a reszta to średniaki. "First Supper" posiada bardzo ciekawą strukturę i pomysły na riffy, w "Are you Deaf?" (mimo iż jest średnim wałkiem) włożono interesujące blasty, a "I Dare You" prezentuje tęgi łomot. Niestety, czasem poszczególne utwory brzmią dość bliźniaczo, zlewając się w jedno, a kiepska jakość brzmienia nie polepsza takiego stanu rzeczy. Nie tak to wyglądało na "Possessed by Fire". Swoją drogą, czuć też, że zmienił się nieco styl kapeli. Może to zasługa Paula Arakakiego, który będąc Amerykaninem wprowadził nieco jankeskiego flow w grze Niemców, gdyż Exumer na "Rising From The Sea" brzmi bardziej jak kapela z USA niż teutońscy niszczyciele. (4)
Exumer - Fire & Damnation 2012 Metal Blade
Exumer - Rising From The Sea 1987/2013 High Roller
"Rising From The Sea" jest drugim albumem niemieckich thrasherów z Exumer, znanych przede wszystkim z kultowego klasyka jakim był ich debiut "Possessed By Fire". Samo "Possessed By Fire" stanowiło bardzo wysoko ustawioną poprzeczkę, której Exumer nie pokonał przy nagrywaniu swej drugiej płyty. Ten album zwyczajnie nie dorasta do pięt znakomitemu "Possessed By Fire", co rzutuje siłą rzeczy na jego odbiór. Żeby tego jeszcze było mało, samo brzmienie "Rising From The Sea" jest o wiele gorsze niż poprzedniej płyty. Z początku nic nie zapowiada rozczarowania, może z wyjątkiem tego dość irytującego brzmienia. Dwa pierwsze utwory to naprawdę świetne hity. "Winds of Death" i samo "Rising From The Sea", choć nie są jakimiś niestworzonymi cudami na kiju, tętnią energią i pierwotną furią. Niestety, w przeciwieństwie do "Possessed By Fire" "dwójka" Exumer nie trzyma równego poziomu jakości utworów na przestrzeni całej swej długości. Kolejne wałki, które słyszymy nie mają już takiej barbarzyńskiej iskry thrashowej destrukcji. Nie chodzi o to, że są słabe czy też nudne - po prostu nie stoją na tak dobrym poziomie, do którego przyzwyczaił nas Exumer. Nie można o to obwiniać wokalisty - Paula Arakakiego, który zastąpił Mema Von Steina w zespole. Paul brzmi jak targany wewnętrznym gniewem wykidajło. Jego thrashowe melorecytacje i warkliwe krzyki pasują bardzo dobrze do wymowy utworów. Nie ma też obaw by od czasu do czasu dodać rozdzierający krzyk. Jego wokale tworzą naprawdę klimatyczną otoczkę dookoła całości. Trudno to samo powiedzieć o solówkach. Zdarzają się tutaj naprawdę fajne i inspirujące leady, nawet dość często. Wrażenie jednak psują solówki, które zdają się być zagrane trochę po łebkach, na odwal się. Na przykład te w "First Supper" ewidentnie nie były wynikiem przemyślnego zamysłu. Daleki jestem od
W heavy metalu albumy, które stanowią swoiste "powroty" kapeli po latach, tworzą w najlepszym razie bardzo zróżnicowaną mieszankę. Niektórym taka inicjatywa wychodzi bajecznie (Satan, Battleaxe, Minotaur), niektórym całkiem fajnie, choć bez spustów (Artillery), za to jeszcze innym tak tragicznie, że aż uszy bolą i krwawi serduszko (Warrant, Sanctuary, Vendetta, Forbidden). Odpowiedzialnych za to jest wiele czynników - brzmienie, aranżacja utworów, uchwycenie pasji i energii tak jak na swych wczesnych nagraniach, by tylko wskazać kilka. Exumer, kapela, która wypluła kultowy "Possessed By Fire" w 1986 roku, a rok później jego kontynuację w postaci "Rising From The Sea" wróciła w 2012 roku albumem "Fire & Damnation". Z oryginalnego składu ostał się tylko gitarzysta Ray Mensch założyciel kapeli, oraz charyzmatyczny gardłowy Mem Von Stein, który po ścięciu włosów wygląda jak chodzący wpierdol z hektagonu MMA. Samo "Fire & Damnation" ma swoje wady, ale w gruncie rzeczy okazało się całkiem przyzwoitym albumem. Nie dorasta do pięt kultowemu i ponadczasowemu "Possessed By Fire", ale nadal stanowi godną kontynuację dorobku kapeli. Brzmienie instrumentów jest wyraźnie nowoczesne, ale nie oznacza to bynajmniej, że zostało w ten sposób zepsute. Słuchanie "Fire & Damnation" nie drażni i nie sprawia, że uszy puchną i bolą, jak w przypadku ostatnich płyt Warrant czy Sanctuary. Bardziej to podjeżdża do rozwiązań w produkcji brzmienia jakie pokazał Exodus na "Tempo of the Damned" czy Hirax na "Immortal Legacy". Nie jest to old schoolowe mięso, niestety, ale daje radę. Co do samych kompozycji - na ogół dominują szybkie tempa, co cieszy, ale dostaniemy też solidną porcję zwolnień i średnich prędkości. Ma to swoje plusy jak i minusy momentami może jest trochę zbyt hardcore'owo, czy to przez nagłą zmianę maniery wokalu czy przez perkusję, jednak mimo to, Exumer nadal nie odchodzi zbytnio od thrashu. Zwłaszcza, że kawałki są całkiem niezłe. Nie bujają może przyrodzenia i nie urywają dupy, ale są kawałem solidnego łojenia. No i nie dostaniemy tutaj miałkiego pitolenia,
lecz brutalny atak stroniący od kompromisów. Takie "A New Mortality", "The Weakest Limb", "Devil Chaser", "Tribal Furies" czy sam utwór tytułowy z tym piekielnym screamem na początku, dają dowód na to, że Exumer nadal potrafi zmontować coś fajnego, a nie tylko odcina kupony od swego klasycznego debiutu. No, poza tym to całkiem niezłe osiągnięcie, że po 25 latach jeszcze potrafią nagrać dobrą płytkę, nie? Dodając do tego w jaki ciekawy sposób ostre riffy są uzupełniane przez krzykliwe i rozpalone leady, otrzymamy twór godnego sortu. Na "Fire & Damnation" trafiły także nagrane na nowo dwa kawałki z lat osiemdziesiątych - klasyczny "Fallen Saint" z "Possessed by Fire" i "I Dare You" z "Rising From The Sea". Zawsze nieco sceptycznie podchodzę do nagrywania na nowo swych klasycznych kawałków przez stare kapele. Bardzo często nie potrafią uchwycić w nich tego pierwotnego młodzieńczego ognia, pasji i energii, które sprawiły, że te kawałki z lat osiemdziesiątych stały się takimi kilerami. W ten sposób często dostajemy przeciętną, zdygitalizowaną i wyprutą z mięsa papkę. Ale "Fallen Saint" wyszedł bardzo przyzwoicie - można mieć do tej wersji całkowicie neutralne podejście, a "I Dare You" w odświeżonej odsłonie nabiera zupełnie nowego kolorytu. Co prawda głównie dlatego, że "Rising From The Sea" było albumem o tragicznym brzmieniu, ale fakt faktem - Exumer nie spaprał ponownej nagrywki. (4)
Exumer - Fire Before Possession: The Lost Tapes 2015 High Roller
Dość intrygująca ciekawostka. Na "Fire Before Possession" znajduje się zapis demówki jaką Exumer przełożył wytwórni przed nagraniem swego debiutanckiego tytanicznego dzieła "Possessed By Fire". Nagranie zostało przygotowane jesienią 1985 na życzenie Disaster Records. Jest to więc najprawdopodobniej pierwsze nagranie demo Exumera, gdyż kaseta "A Mortal in Black" została nagrana w grudniu 1985. Powstało raptem parę kopii demówki dla Disaster - przekazanych wytwórni oraz kilku znajomym. I to właśnie jeden z przyjaciół kapeli posiadał chyba ostatnią istniejącą kopię tego nagrania, dzięki której, po odpowiedniej dawce remastera, możliwe było wydanie go ponownie po niemal trzydziestu latach. Zawartość płyty prezentuje się podobnie do zawartości "Possessed By Fire". Znajdują się tutaj niemal wszystkie kawałki, które potem zostały nagrane na debiucie, prócz "Sorrows of Judgement". Kolejność także jest trochę inna. No i naturalnie samo brzmienie, w końcu to była tylko poglądowa demówka dla wytwórni. A jak prezentują się same utwory? Nieco inaczej niż te, które dobrze znamy z "Possessed By Fire". Szczególnie wokal Mema jest nieco inny. Bardziej mroczny i chuligański. Chyba nieco gorszy niż ten z albumu studyjnego. Może odnoszę takie wrażenie, po części dlatego że czasem jego niemiecki akcent wybrzmiewa zbyt pretensjonalnie - coś czego na debiucie nie uświadczymy zbytnio. Czasem też słychać, że brakuje mu oddechu. Najgorzej chyba wypadł zresztą na otwierającym demówkę "Po-
ssessed By Fire". Ciekawe, może to kwestia nierozgrzanego gardła? Instrumentalnie nie ma wielu zmian w porównaniu z tym co dostajemy na "Possessed By Fire". Wiadomo, brzmienie jest inne - bardziej garażowe, co ma swój urok i wianuszek koneserów. Nie jest to totalna siermięga, ale czuć tutaj piwnicę. Niektóre utwory brzmią naturalnie przez to jakby zostały nagrane szybciej. Niektóre partie, jak zwolnienie w "Reign of Sadness", są za to ewidentnie bardziej monumentalne. No i perkusja czasem odstaje od poziomu reszty, jednak nie jest to coś, co jakoś szczególnie rzuca się w oczy. Jest to raczej dostrzegalne przy szczegółowym porównaniu "Fire Before Possession" do "Possessed By Fire". "Destructive Solution" za to dostało bardzo klimatyczny mroczny wtręt w środku. Ciekawe, że zrezygnowano z niego w późniejszym czasie. Tak samo jak z akustycznego, równie mrocznego wstępu do "A Mortal in Black". "Fire Before Possession" jest świetnym dokumentem uwieczniającym preludium do jednego z najbardziej kultowych albumów metalowego podziemia z tamtego okresu. Koronkowa praca inżyniera dźwięku przy remasterze tego dzieła sprawia, że otrzymaliśmy niezwykle klimatyczne wydawnictwo, a przy okazji niesamowity znak ówczesnych czasów.
Exumer - The Raging Tides 2015 Metal Blade
Mój entuzjazm na wieść o nowym krążku Exumer trochę oklapł w momencie, gdy zobaczyłem nowy artwork i gdy usłyszałem utwór tytułowy. Nie, żeby któreś z nich było jakoś złe czy coś, ale "The Raging Tides" jedzie na riffie, który jest wolniejszym motywem przewodnim z "Arise" Sepultury. No, jest fajnym utworem przy tym, ale po co opierać motyw przewodni o spowolnioną Sepulturę? Za to okładka nowego albumu już tak przesadnie nawiązuje do pierwszych dwóch albumów (a zwłaszcza do debiutu), że aż to zakrawa o skrajny kicz. Okładka poprzedniego wydawnictwa studyjnego "Fire & Damnation" z 2012 roku tez nawiązywała do wcześniejszych płyt, jednak robiła to o wiele subtelniej (nie zmienia to co prawda faktu, że też była brzydka jak noc). A "The Raging Tides"... No jasna mać przecież to jest to samo ujęcie twarzy gościa z "Possessed By Fire", praktycznie niezmienione, tylko z dodanymi detalami dookoła. Równie dobrze mogła zostać ona wycięta w fotoszopie ze starej grafiki i wklejona do nowej. I chyba nawet w istocie tak zrobiono. Ja wiem, że to miał być taki wyraźny sygnał, że chcą nadal nawiązywać do swego klasycznego dziedzictwa, ale mogliby to robić mniej pretensjonalnie i po najlżejszej linii oporu, bo takie działanie wcale nie imponuje, a wręcz przeciwnie. I te zduplikowane w programie graficznym czaszeczki w rogach - no, trochę padaka. Ale co by nie mówić, nadal bardziej to do mnie przemawia niż dzikie węże, które odstawia na przykład Megadeth! Nawiasem mówiąc, Mustaine mógłby się trochę poduczyć na tym, co serwuje nam Exumer - i to nie tylko w kwestii grafik. Dobra - zostawmy już artwork, bo ta dziedzina albumu muzy-
cznego nie wyszła Exumerowi też i na poprzednim albumie "Fire & Damnation", zrzynki z Sepy oraz nadwyrężone pierwsze wrażenie i przejdźmy do właściwej treści nowego krążka niemieckich thrasherów z Exumer. Album mnie zaskoczył i to pozytywnie. Nie spodziewałem się aż tak dobrej płyty po Exumerze. Stare thrashowe zespoły rzadko dostarczają teraz naprawdę dobre albumy. Jest naturalnie kilka wyjątków, jednak z reguły nowe wydawnictwa thrasherów, którzy wręcz zarzynali w latach osiemdziesiątych, są w najlepszym wypadku średnie. Rzeźnia rozpoczyna się już na samym początku od utworu tytułowego. No, pojawia się tutaj ten nieszczęsny riff Sepultury, ale mimo to ten kawałek prezentuje się znakomicie. Serwowana nam jest tutaj porządna dawka energii i mocy. Ostre gitary, dudniący bas, bezlitosna młócka perkusyjna i świetny wokal, który utrzymuje się w skali z riffami. Oprócz otwieracza, na płycie dostaniemy solidną porcję fajnych, szybkich kilerów - "Sacred Defence", "Brand of Evil", "Welcome To Hellfire", "There Will Always Be Blood" wiodą tutaj prym. Wszystkie kompozycje posiadają dobrze zaaranżowaną strukturę - nie zabrakło odpowiednich bridge'y, zwolnień, przejść, solówek i wszystkiego tego, co czyni metalowy utwór ciekawym. Nie zabrakło tez nieco wolniejszej wymowy w utworach. "Shadow Walker" choć jest nadal szybki, to bardziej oscyluje w okolicy szybszej marszruty w średnim tempie. Uwidacznia się przy tym zróżnicowanie kompozycyjne, które Exumer wykonał umiejętnie i z profesjonalizmem. "Catatonic" - ma świetny główny riff, taki opór ciężki, smolisty i walcowaty, ale został on zajechany w tym utworze do porzygu wręcz. Ile razy można powtarzać w kółko tę samą, prostą frazę? W sumie jest to najgorszy utwór na płycie, ale na szczęście znakomita solówka, która stoi na świetnym poziomie - zarówno pod kątem warsztatu jak i samego feelingu, rozjaśnia nieco tę kompozycję. "The Raging Tides" konkludują dwa covery - "Forever My Queen" Pentagram oraz "Hostage To Heaven" Grip Inc. Nie wiem akurat co goście z Exumera myśleli robiąc z doom metalowego klasyka Pentagram pseudo hardcore'ową bujankę - bo tak w ich wykonaniu brzmi "Forever My Queen". Wszystko tutaj zawiodło - od samej aranżacji utworu po mdłe wokale Mema. Nieźle okaleczono ten wałek. Zdecydowanie lepsze wrażenie robi "Hostage To Heaven". To ma jaja i to naprawdę wielkie. Udzielił się tutaj oryginalny gitarzysta Grip Inc. Waldemar Sorychta, obecny perkusista Sodom Markus Freiwald, a na wokalu obok Von Steina możemy usłyszeć Roba Dukesa, byłego wokalistę Exodus. Ratuje to trochę niesmak, który pozostawił "Forever My Queen". Warto zauważyć, że Dukes tutaj brzmi o wiele lepiej niż na jego płytach z Exodusem czy Generation Kill. Reasumując - "The Raging Tides" to spójny kolektyw fajnie skomponowanych thrashowych zabójców przyobleczonych w fantastyczne brzmienie - siarczyste, a przy tym przestrzenne i mocne. Podkreślałem to wiele razy, ale wspomnę o tym jeszcze raz solóweczki! Sola na tym albumie to konkretny sztos. Świetna robota gitarzystów objawia się zresztą nie tylko w nich, ale także w ostrych i smacznych riffach. Konkret! Może nie jest to jakaś wiekopomna rewelacja, jednak nadal jest to jeden z lepszych albumów thrashowych tego roku! (5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski
EXUMER
13
wydamy również pod ich skrzydłami. Jesteście zadowoleni z nowego album? Tak, bardzo! Kompozycje są dojrzalsze, świetnie nam się pracowało i mieliśmy mnóstwo zabawy tworząc go. Jak już powiedziałem, udało nam się włożyć w niego mnóstwo energii z koncertów, a produkcja zadowala nas jak nigdy. Ponadto jesteśmy bardzo zadowoleni z okładki. Fani narzekali, że poprzednia była zbyt zielona, a ta naprawdę podoba nam się i oddaje ducha naszego zespołu.
Niemcy pod ostrzałem Destruction powraca z nowym, dwunastym albumem studyjnym. "Under Attack" pojawi się już w maju po czterech latach przerwy. O nagrywaniu, komponowaniu i koncertowaniu rozmawiałem ze Schmierem, frontmanem niemieckich gigantów thrash metalu. HMP: Powiedziałeś kiedyś, że "Under Attack" został nagrany pomiędzy występami. Jak spisała się taka metoda? Schmier: Był to naprawdę świetny pomysł, praca szła nam doskonale. Motorhead też pracował w ten sposób. Ilekroć skomponowaliśmy nowy kawałek, nagrywaliśmy demo w lokalnym studio. Całość nagraliśmy porządnie dopiero po trasie koncertowej. Najważniejszy jest fakt, iż udało nam się zachować energię z koncertów. Byliśmy perfekcyjnie zgrani i mieliśmy dobrą chemię. Ponadto, byliśmy też pełni werwy przez stałe koncertowanie. Dzięki temu kompozycje są bardziej naturalne. Pracowaliśmy zupełnie bezstresowo, a to bardzo ważne. Zrobiliśmy wszystko, aby materiał nie był przeprodukowany i użyliśmy mniej sampli. Dzięki temu album brzmi bardziej organicznie i jest wierny pierwszym płytom. Nagrywanie w różnych studiach nie było przeszkodą?
jak ma brzmieć, gdyż zgadzamy się większość czasu co do wspólnej wizji. W końcu gramy ze sobą już ładnych parę lat, dlatego mamy bardzo dobrą chemię. Pomaga w tym również fakt, że Vaaver jest świetnym kumplem i bardzo skromną osobą, która nie gwiazdorzy i nie sprawia niepotrzebnych kłopotów. Czyli planujecie zostać w obecnym składzie? Jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, to jak najbardziej! Pracuje nam się wyśmienicie. Vaaver jest najlepszym perkusistą jakiego kiedykolwiek mieliśmy. Jak w tej chwili wygląda wasz proces twórczy? Zmienił się on przez lata? Nasz proces twórczy jest bardzo podobny od zawsze, jednak nie lubię trzymać się schematów. Uważam, że samodoskonalenie się i ciągłe parcie do przodu jest bardzo ważne. Wyciągaliśmy wnioski z popełnianych błędów i korygowaliśmy je w miarę możliwości. Do Foto: Nuclear Blast
Jak wyglądał odzew fanów na krążek? Słyszymy mnóstwo pozytywnych opinii, zwłaszcza od dziennikarzy, którzy słuchali albumu. Jest to dla nas niezmiernie budujące! Ludzie chwalą nasze granie, mówiąc, że jest coraz lepsze, a to mnie bardzo cieszy. Uwielbiam się doskonalić, więc wszystkie komplementy, które słyszymy, wiele dla mnie znaczą. Fani są ewidentnie podekscytowani premierą albumu, a każdy jego element jest chwalony. Jak tu się nie cieszyć? Jak porównałbyś odzew na album w porównaniu z poprzednimi płytami? Ciężko mi powiedzieć. Mam wrażenie, że przerwa zrobiła swoje i fani się niecierpliwili, więc ekscytacja w związku z premierą wydaje się być bardziej odczuwalna niż wcześniej. Jak mówiłem, odzew jest doskonały, więc zobaczymy jak będzie po premierze! Destruction planuje kilka koncertów w Rosji pod nazwą "Russian Thrash Attack". Czy te koncerty będą promowały nowy album? Nie, te koncerty były zaplanowane przed premierą "Under Attack". Po prostu chcieliśmy odwiedzić Rosję, bo dawno nas tam nie było. Na pewno wrócimy tam jeszcze w ramach promocji nowej płyty i przy okazji odwiedzimy Azję oraz resztę Europy. Czyli planujecie więcej koncertów w Europie niż te zapowiedziane na obecną chwilę? Zgadza się, planujemy duża trasę po premierze "Under Attack". Kiedy Destruction zawita do Polski? Mieliśmy przyjechać do Polski już jakiś czas temu, ale niestety nie udało się to przez organizatorów. Bardzo za to przepraszamy, ale nie mieliśmy na to wpływu. Niemniej jednak, obiecujemy, że wrócimy do Polski prawdopodobnie w październiku podczas trasy promującej nowy krążek. Jak wspominacie granie w naszym kraju? Bardzo dobrze! Polacy są naprawdę doskonałą publiką. Rzadko można spotkać tak fanów tak oddanych muzyce. Pamiętam jak graliśmy parę lat temu w Katowicach z kapelą Exodus. Muzycy z tej kapeli powiedzieli mi, że czują się jak w latach osiemdziesiątych. To coś niesamowitego! Wrócimy do Was z wielką chęcią. W jakim kierunku chcecie poprowadzić zespół w przyszłości? Przede wszystkim chcemy się doskonalić, to dla mnie najważniejsze. Chcemy grać lepiej i ciekawiej oraz rozwijać się, nie tylko muzycznie. Poza tym, postaramy się grać więcej i częściej jeździć po świecie. Obecnie naszym celem jest odwiedzić miejsca, w których dawno nie byliśmy.
Nie, w żadnym wypadku. W trasie nagrywaliśmy tylko dema, dopiero na koniec nagraliśmy wszystko w studio bardzo blisko mojego domu w Szwajcarii. Ta metoda sprawdziła się wyśmienicie. Czy trudno było wam skomponować materiał na nowy album? Ani trochę! Wszystko wyszło wyjątkowo łatwo i naturalnie. Mieliśmy długą przerwę od ostatniego albumu, więc nasze głowy aż kipiały od pomysłów. Nagranie "Under Attack" było niczym eksplozja wyobraźni i riffów, które gromadziliśmy w naszych głowach przez ostatnie lata. Chyba nigdy komponowanie nie szło nam tak sprawnie. To wasz trzeci album nagrany z Vaaverem. Jak wam się razem gra? Vaaver jest doskonałym perkusistą. Współpracuje nam się znakomicie. Jest on wykształconym i świadomym muzykiem, który doskonale rozumie naszą muzykę. Nie marnujemy czasu na sprzeczki o to co
14
DESTRUCTION
tego nasz skład pełen jest coraz lepszych muzyków, także kompozycje są bardziej dojrzałe i bardziej skomplikowane. Jak powiedziałem wcześniej, Vaaver jest świetnym perkusistą, dlatego mamy o wiele większe pole do popisu i możemy w pełni rozwinąć skrzydła. "Under Attack" jest kolejnym waszym albumem wydanym przez Nuclear Blast. Co sądzisz o waszej współpracy? Nuclear Blast jest doskonałą firmą fonograficzną. Świetnie nam się razem pracuje, ponieważ dają nam wiele swobody. To jedna z niewielu wytwórni, które nie narzucają kapelom własnej wizji. Destruction wygląda i działa tak jak my chcemy, nie musimy się do nikogo dostosowywać. Jesteśmy bardzo zadowoleni. Zostaniecie zatem przy tej wytwórni? Zdecydowanie. Mam nadzieję, że przyszłe albumy
Oskar Gowin
Niemcy to idealny przykład kraju płynącego kwadratowym i technicznym thrashem. Wymieńmy Necronomicon, Tankard, Mekong Delta, Sodom, Protector i wiele innych. Pośród tego są kolejni, którzy chcą znaleźć swoje miejsce na tamtejszej scenie thrash. Niektórym się to nie udaje. Inni natomiast wyraźnie zaznaczają swoją obecność, tworząc coś, co zdecydowanie odróżnia się od konkurencji. RAW należy do tych drugich. Weszli na rynek wydając swoje albumy z świetnym crossover thrash/death metalem. Obecnie obchodzą swoje dziesięciolecie działalności. O karierze zespołu opowie wokalista zespołu, Philipp Lehmann.
W boga nie wierzę, czyli tym bardziej nie wierzę w diabła HMP: Cześć; Niedawno wydaliście swój najnowszy album, jak został odebrany on przez recenzentów? Phil Lehmann: Siemanko, dzięki, że przeprowadzacie z nami wywiad. Co do opini od zacnego grona słuchaczy i recenzentów, to one są w znacznej mierze pozytywne. No oczywiscie trafią się malkontenci, oraz Ci którzy po prostu nie lubią naszej muzyki, ale spoko. Większość recenzji jest naprawdę dobra, powiem, że naprawdę się z nimi zgadzam. "Battalion of Demons" to już wasza trzecia duża płytka, oprócz tego macie trzy dema, co przez ten czas zmieniło się w waszym stylu grania? Nasz pierwszy album składa się m.in z materiału ponownie nagranego z demówek. Co do zmian - od tamtego momentu zbytnio nie zmienialiśmy stylu... no może najnowszy album jest trochę bardziej melodyiny.
mons"? Moim osobiście, poza utworem tytułowym jest także "Shell Shock". Myślę, że to "Death Bacteria", "Stop Asking" a także "Shell Shock". Nie mogę się zdecydować. Czy wasze teksty przesiąknięte są diabłami, siarką i złem? Jakie tematy w ogóle staracie się poruszać? Tak naprawdę to nasza muzyka z tego albumu nie jest tak bardzo na temat szatana i piekła. To był tylko utwór tytułowy. Nawet ten utwór to metafora - demony w naszym wnętrzu, z którymi zmagamy się od czasu do czasu. W boga nie wierzę, czyli tym bardziej nie wierzę w diabła. Raczej zajmujemy się krytyką, społeczeństwa, wojny, jak bardzo popierdolony świat może być, tego typu rzeczy. Czy inspirujecie się kinematografią podczas two-
nia, która spełnia wasze oczekiwania? Marcus, szef MMD, jest naprawdę spoko. Wydawnictwo to jego priorytet, z którego próbuje się utrzymać. Rzeczy idą łatwiej, kiedy wiesz, że twoje wydawnictwo cię wspiera. Twoje nagrania sprzedają się na wiele sposobów, dostajesz wydawnictwa, reklamy i recenzje... Tak, jesteśmy szczęśliwi. Jak będą wyglądać wasze przyszłe sety koncertowe? Tak jak i te poprzednie. Nasza setlista to zawsze miły i aktualny miks utworów. Czego można spodziewać się po waszych występach na żywo? Czy wasze show od razu kupi każdego fana thrashu? Krwi, potu i piwa. Jeśli jesteś ogarnięty w dziedzinie thrashu, to rusz zad na nasz koncert. Czy zamierzacie grać koncerty poza Niemcami? Macie w planach robić trasę po Europie w najbliższym czasie? Aktualnie? Nie mamy obecnie zaplanowanych koncertów. Nowy gitarzysta Alex musiał najpierw ogarnąć materiał. Poza tym, jesteśmy leniwe chuje i nie zaplanowaliśmy niczego. Jednak teraz jesteśmy gotowi, tak więc, jeśli ktoś z góry to przeczyta to: book us!!! Co możecie polecić z obecnej niemieckiej sceny thrash metalowej? Naszych przyjaciół z Toxik Shokk i War Agenda. Nasi współkompani z wydawnictwa: Nuclear Warfare, Reactory też są spoko. Poza tym wiele, wiele więcej, mógłbym wymieniać tak cały czas.
Jaki macie przepis na swoja muzykę? Co składa się na wasz srogi crossover thrash/death? Gramy muzykę, taką jaką lubimy, niezależnie od ograniczeń, które może narzucać gatunek muzyki. Tak więc, można u nas usłyszeć wiele nawiązań do różnych gatunków. Te inspiracje hardcore, punkiem i crustem sprawiają, że nasza muzyka jest tak diabelnie szybka i agresywna. Muszę powiedzieć, że Twój wokal zmienił się z dość niepoważnego (demówka "Raw") na naprawdę potężny i mocny (czego dowodem jest wasz najnowszy album). Mam rację? Śpiewałem w zespole grającym hardcore przed dołączeniem do RAW i mój wokal na naszym pierwszym demku był bardzo podobny do tego, co można było usłyszeć w moim starym zespolem. Próbowałem wielu rzeczy, nim doszedłem, do tego co chciałem osiągnąć w zespole. Skoro wspomniałem o Waszym pierwszym demie, to muszę powiedzieć, że mieliście całkiem zabawny choć kiepsko wykonany - pomysł na okładkę. Skąd się wziął? Mottla-Art wykonało wszystkie nasze okładki i jesteśmy z nich zadowoleni. Dla nas design okładki powinien pasować do tytułu albumu. Tak więc, stąd wziął się pomysł na okładkę. Skąd się wzięła wasza nazwa zespołu? Przyznam że idealnie oddaje wasze brzmienie. Obecnie nikt nie może sobie przypomnieć kto dał nazwę zespołowi. Miała być krótka i łatwa do zapamiętania. Ktoś powiedział RAW i pasowało to idealnie. Czy opinie pismaków i fanów w jakikolwiek sposób wpływały na to co później tworzyliście? Nieee. Gramy to, co lubimy najbardziej. Jeśli ludzie dobrze oceniają naszą twórczość to fajnie, jak nie to kogo to obchodzi? Kto zaprojektował i wykonał okładkę waszego najnowszego albumu? Zdaje się, że nie po raz pierwszy współpracujecie z nim? Tak, tak jak powiedziałem wcześniej, wszystkie nasze okładki zostały stworzone przez austriackiego artystę Mottla-art. Który stworzył już trochę tych okładek. Ile czasu trwało nagrywanie "Battalion of Demons"? Gdzie nagrywaliście? Kto wam pomagał w studio? My w zespole mamy różne prace, nasz były gitarzysta przeprowadził się z Mannheimu do Berlina, więc trochę tego czasu nam to zajęło. Część instrumentalna została ukończona znacznie szybciej niż teksty kawałków. I na całe szczęscie, nasz perkusista, Alex, ma własne studio nagraniowe w piwnicy, tak więc mogliśmy trochę zaoszczędzić zachodu. Zajęło nam to około pół roku, aby to wszystko nagrać. Jaki jest wasz ulubiony utwór z "Battalion of De-
Foto: RAW
rzenia muzyki? Jeśli tak, to jaką? Lubimy kino, jednak wątpię żeby akurat to była nasza (jedyna) inspiracja.
Dziękuje za wywiad; Powiedzcie parę słów dla naszych czytelników. Uszy do góry, rób co robisz i nie bądź dupkiem!
Na swojej stronie pisaliście, że jesteście fanami różnych zespołów, ciekawi mnie jakie zespoły was inspirują? Obecnie mogę mówić tylko za siebie: myślę że klasyczny thrash mnie natchnął: Slayer, Exodus… raczej nie muszę ich Wam przedstawiać. Czasami także da się usłyszeć trochę Motörhead w naszych wałkach od czasu do czasu. Oczywiście także inspirujemy się szwedzkim death metalem takim jak np: Entombed czy Dismember.
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Co sądzicie o najnowszym albumie Protectora, "Cursed and Coronated"? Szczerze mówiąc, to nie miałem okazji go posłuchać. A co sądzicie o Tankardzie? Tankard jest naprawdę spoko. Czadowi i przyjemni ludzie, z którymi mieliśmy honor dzielić deski. Dwukrotnie. Współpracujecie z MDD Records. Czy to wytwór -
RAW
15
wałkach. Zostaliśmy złapani na urojeniach, to nie był nasz czas. Na koniec, nikt nie był zadowolony z wyników! Więc doszło do ostatecznego rozwiązania!
Za kilka lat znowu będzie tu Ciemność... Darkness to jedna z ważnych ekip teutońskiej nawałnicy. Jej debiutancki album "Death Squad" wymienia się jednym tchem obok "Possessed By Fire" Exumera, "Persecution Mania" Sodom, "Raging Steel" Deathrow, "The Upcoming Terror" Assassina czy "Hellish Crossfire" Iron Angel. Jednak ci, co żyją tylko wspomnieniami, może się nieco ożywią, bowiem Darkness powrócił do żywych i zapowiada nowy pełny album. Jego zajawką jest całkiem niezła EPka "XXIX". Zanim jednak będziemy cieszyć się nowym albumem Darkness powspominajmy sobie o zespole wraz jego założycielem Andreas'em "Lacky" Lakaw'em. HMP: W latach osiemdziesiątych wypuściliście trzy albumy, mówi się, że dzięki nim jesteście najbardziej wpływowym zespołem na scenie teutonic thrash metalu. Czy spotkałeś się, z tym że młodzi muzycy zwierzali się tobie, że byliście dla nich inspiracją? Andreas "Lacky" Lakaw: Tak, a zwłaszcza w ciągu ostatnich lat. Trochę czasu mi zajęło zanim sobie uświadomiłem jak bardzo wpływamy na młodych fanów metalu a zwłaszcza na muzyków. Jakie uczucia wzbudzają w was opinie, w których mówią o Darkness w pełni uwielbienia i ekscytacji? Jesteście dumni? Zażenowani?
dwa kawałki z czasów dem, pozostałe utwory to zupełnie nowe pomysły. Ten moment, w którym trzymasz okładkę swojego debiutu w rękach po raz pierwszy jest niewiarygodny. Wielu ludzi, którzy widzieli ją również po raz pierwszy musieli czuć to samo i dlatego tak dobrze się sprzedawała. Jak to się stało, że zacząłeś grać na perkusji? Oh, najpierw próbowałem jak inni kumple grać na gitarze, wtedy nikt nie chciał grać na perkusji, więc po jakimś czasie zacząłem próbować grać na bębnach. W końcu sprzedałem gitarę i wzmacniacz i kupiłem mój pierwszy własny zestaw bębnów. Dla Darkness nie było już większych kalkulacji.
Wielką trójcą niemieckiego thrash metalu niezmiennie pozostaje Kreator, Sodom, Destruction. Nie macie żalu do losu i do samych siebie, że nie wyko rzystaliście okazji aby pokierować podobnie karierę jak wspomniane kapele, a przynajmniej tak jak Tankard? Jeszcze nie jesteśmy tak starzy aby tego nie zmienić! Co więcej w obecnej obsadzie jesteśmy tak silni jak nigdy wcześniej. Jesteśmy zgrani, mamy dużą dawką humoru i całą masą naprawdę dobrych kawałków. Musisz przyjść na jeden z naszych koncertów wtedy się przekonasz że wciąż możemy skopać tyłek (śmiech). W l a t a c h o s i e md z i e s i ą t y c h s c e n a n i e mi e c k i e g o thrashu była bardzo prężna. Opowiedz o tej scenie, jakie masz wspomnienia, jakie zespoły ceniłeś, a jakich nie lubiłeś? Wspomnij też o fanach z tamtych czasów! Wiele wspomnień noszę nie tylko w głowie ale również w sercu. Bezcenne jest uczucie gdy odkrywasz nowy stylu w muzyce, kiedy pierwszy raz poznajesz takie zespoły jak Accept, Anvil, Metallica czy Slayer. Każdy fan rocka czy metalu celebruje nowych idoli, to wręcz familijne zespolenie ze sceną. Dzisiaj znowu wiele młodych metalowców wskrzesza te czasy. Uwielbiam to! Gdy wybierzesz się na takie undergroundowe koncerty poczujesz się jakbyś wybrał się w taką małą podróż w czasie. Darkness zakończył swoją działalność w 1990 roku. Ty nie schowałeś perkusji do garażu. Nadal grałeś, tym razem w zespole Charger. Powiedz więcej o tym zespole. Charger był fun-metalowym projektem z moimi starymi przyjaciółmi, który powoli przeradzał się w prawdziwy zespół. Nie braliśmy niczego na poważnie, teksty były przeplatanką niemieckiego i angielskiego, pisaliśmy je w większości będąc pod wpływem alkoholu (śmiech). Całkiem nieźle to działało przez kilka lat, ale to tylko cenne doświadczenie w graniu heavy metalu. Z wygrzebanych informacji wynika, że z Charger wydałeś demo "Gonz Till Schmoll", duży album "12" i EPkę "Remember". Jak bardzo ten zespół różnił się od Darkness? Charger to zespół, którego od początku nie można było zaszufladkować. To mieszkanka przeróżnych odmian rocka i matelu, w albumie każdy znajdzie coś dla siebie. EPka była bardziej komercyjna, więc było więcej pieniędzy na dziewczyny, (śmiech!). To jeszcze więcej niż przeciwieństwo Darkness, to rodzaj oczyszczania dla umęczonej muzycznej duszy!
Foto: Darkness
Oczywiście, że to napełnia mnie dumą. Uświadamiam sobie, że wciąż musimy jeszcze poprawić wiele rzeczy. Ukształtowaliśmy scenę na jakiś czas i bardzo się z tego cieszymy. Najważniejsze jest to, że na nią powróciliśmy i znów ją podbijamy. Za kilka lat znowu będzie tu Ciemność... Jakie recenzje zbierały wasze albumy w momencie wydania? Co o was wtedy pisali dziennikarze muzyczni? Nie zawsze mieliśmy dobre opinie! Nasza muzyka wtedy była jeszcze niedopracowana, a źródło miała w undergroundzie. To co pisali wówczas w dużych magazynach, nas nie obchodziło! Dla nas mainstream nigdy nie był interesujący. Musieliśmy wyrzucić nasze myśli i emocje na zewnątrz, czego większość nie chciała słyszeć, (śmiech), ale to zaprowadziło nas do "Death Squad" i "Defenders Of Justice". Nasza muzyka jest szczera. Który z pierwszych trzech albumów był dla ciebie najważniejszy? A jak myślisz? Oczywiście, że "Death Squad", to nasz pierwsze dziecko, nasz krok w paszczę rekina, zwanego "muzycznym biznesem" (śmiech). Tylko
16
DARKNESS
Jak w ogóle doszło do tego, że założyliście Darkness? Zawsze chciałem mieć zespół z prawdziwego zdarzenia, a nie tylko takie przyjacielskie pogrywanie. W grudniu 1984 roku spotkałem gitarzystę Uwe (Christoffers - przyp. red.). Przedstawiłem mu moją wizję muzyki i jej nazwę: Darkness! Jeszcze przed końcem roku mieliśmy skończony nasz pierwszy kawałek. "Armageddon" się narodził! Potem zaczęliśmy myśleć o pseudonimach, Uwe przyjął ksywkę Damager, a ja Torturer. Z kumplem, który grał na gitarze basowej nagraliśmy naszą pierwszą taśmę demo, to był marzec 1985 roku. "The Evil Curse" został sprzedany w 700 sztukach! Uwe przeszedł do zespołu Sodom, więc obsada się pozmieniała. Powstały jeszcze dwa dema i jedna taśma na żywo, a potem zaczął rządzić thrash... Trzy płyty - w tym dwie wielce inspirujące - i rozpad kapeli? Dlaczego tak się stało? Podczas produkcji trzeciego albumu zawaliliśmy próby. Doszło do wielu zmian w obsadzie. Nowy wokalista z wspaniałym głosem, ale nie pasującym do thrash metalu. Dodatkowo wiele eksperymentowania z dźwiękiem i tekstami w niektórych ka-
Myślę, że nie wiele osób zna Charger. Może dobrze byłoby wydać antologie z wszystkim nagraniami tego zespołu? Jak już wcześniej wspomniałem, to było tylko cenne doświadczenie. Poza tym możesz zdobyć wszystkie rzeczy Chargera z wyjątkiem kasety "Gonz till Schmöll" w naszym sklepie internetowym! Nie potrzeba, więc żadnych dodatkowych wydawnictw, wszystko tam znajdziesz. Charged przerodził się w Fake Dealer. Z tego co wiem nadal działa i jest cover bandem. Po co założyliście ten zespół? Jak już wspomniałem, Charger był zespołem imprezowym. Zrobiliśmy wiele coverów z różnymi muzykami, a potem więcej i więcej, kiedy ostatecznie przekształciliśmy go w typowo coverowy zespół. Naszym hasłem było: Rock´n Roll całą noc, szaleństwo codziennie! Jakie kawałki aktualnie macie w repertuarze Fake Dealer? Czy dobór tych utworów mówi o waszych inspiracjach? Więcej czasu zajmuje nam Darkness, przez co Fake Dealer został jakby trochę zaniedbany. Na ten czas zespół nie istnieje! W naszym repertuarze były wyłącznie metalowe kawałki z lat osiemdziesiątych, klasyki z Maiden, Metallica, Ozzy, Twi-
sted Sister, Quiet Riot, no i oczywiście Kiss i wiele więcej! W 2005 roku Battle Cry Records przypomniała o Darkness wydając wznowienia pierwszych trzech płyt na CD. Przy okazji wydała album studyjny "Bohold Live Squad". Nigdy go nie słyszałem, więc proszę parę słów o nim... Mieliśmy nagraną taśmę Darkness z koncertu na żywo z Bocholt w 1987 roku. Parę wycinków z tego koncertu miało być użytych jako dodatkowy materiał, ale Andi Preisig z Battle Cry Records postanowił o wypuszczeniu całego koncertu jako oficjalny dokument z nagraniami na żywo. No i tyle, nic więcej, czasowy dokument. Głównie dla fanów. Po raz pierwszy reaktywowaliście Darkness w 2007. Nie pamiętam tego faktu, możecie przypomnieć przy jakiej okazji postanowiliście zejść się na nowo? W 1999 rozpoczęły się sekretne rozmowy żeby wznowić działalność, ale nie udało nam się znaleźć odpowiednich muzyków. Dało się wyczuć, że próby nie idą dobrze i po kilku tygodniach znowu nasz pomysł upadł. Nadszedł rok 2002 i wraz z Arnd'em (Klink - przyp. red.) postanowiliśmy zacząć od czegoś zwykłego. Po prostu czegoś nam brakowało w życiu! Wtedy zaczęliśmy robić muzykę metalową z tekstami po niemiecku! Nie zdecydowaliście się grać dalej pod szyldem Darkness, miałeś wtedy zespół Eure Erben. Dlaczego działaliście dalej pod tym drugim szyl dem? Wydany jakiś czas temu album "Terror 2.0" wręcz wskazuje, że był to Darkness, z tym, że śpiewaliście po niemiecku... Nie jestem wielkim zwolennikiem reunionów. W mojej opinii, zespół może się odrodzić wracając tylko w oryginalnym składzie. Wtedy to było nie możliwe ponieważ obaj wokaliści Darkness zmarli. Jedynym wyjściem było rozpoczęcie czegoś nowego. Ale im dłużej pracujesz nad utworem tym bardziej tandetny się wydaje. To się działo samo przez siebie. Nagraliśmy dwie pierwsze EPki, wliczając w nią kilka naszych klasyków z tekstami po niemiecku, wtedy było w miarę w porządku, ale potem rozpoczęły się poważniejsze rozmowy nad prawdziwą nową produkcją Darkness. Więc w trakcie nagrań "Terror 2.0" zdecydowaliśmy się wydać ten album zawierający "bonusową płytę w wersji angielskiej" pod nazwą Darkness. Dwie płyty po regularnej cenie jak za jedną, taki tam prezent dla urwisów, Darkness maniaków. Jak wspomniałeś z Eure Erben najpierw wydaliście dwie EPki, "Eure Erben" (2006) i "Eure Fauste" (2007). To kolejne nagrania, które są znane wąskiemu gronu. Wydacie to ponownie albo pod jednym wspólnym tytułem? Tak EP-ki pojawiły się jako pierwsze. Nie czuliśmy
Foto: Darkness
potrzeby żeby publikować je jeszcze raz, cały czas mamy je na składzie. Jeśli ktoś jest zainteresowany, zapraszamy na stronę naszego sklepu internetowego. W tym roku zaakcentowaliście powrót Darkness wydając EPkę "XXIX". Wypełniają ją na nowo nagrane kawałki z "Death Squad". Skąd pomysł? Kiedy w końcu mieliśmy odpowiedni skład, było już o krok od pokazania się z muzycznej strony. Ważne dla nas było nagranie dwóch starych kawałków z naszym nowym głosem Lee (Olivier Weinberg przyp. red.), żeby pokazać fanom, że już nie popełnimy tego samego błędu jak to było z albumem "Conclusion & Revival". Dwa nowe kawałki z "XXIX", "Laughter and Wrath" i "Hate Is My Engine" żeby pokazać całemu światu, że nasz stary duch wciąż jest żywy! Lacky, jak długo nagrywałeś bębny na "XXIX", dłużej niż na "Death Squad"? Dwa wieczory na nagranie "XXIX", dwa dni na "Death Squad"... Jakie to uczucie być po tylu latach znowu członkiem zespołu Darkness? Darkness był dla mnie zawsze jak dziecko, którym opiekowałem się tak czule, jak to było tylko możliwe, popełniając równocześnie wiele błędów. Teraz to dziecko dorosło i jestem z niego niezwykle dumny. Nawet długa przerwa nie spowodowała, że zapomniałem o zespole. Jestem bardzo szczęśliwy, że wróciłem bo nie wyobrażam sobie siebie bez
niego. W 2015 roku High Roller Records wydała kompilacje "Thrash Till Death!" z nagraniami demo. Tytuł wydany został na dwóch nośnikach CD i winyl. Ta sama wytwórnia kilka lat wcześniej wydała box "The Demos" ale tylko na winylu. Czy przewidujecie wydanie tego boxu w wersji CD? Nie sądzę! Ale nigdy nie mów nigdy! Jakie macie plany na przyszłość. Planujecie nagrać kolejny duży, studyjny album Darkness? Zdecydowanie tak! Do utworów, które zaplanowaliśmy, już zaczęliśmy nagrania. Spodziewajcie się naprawdę dobrego thrash-metalowego albumu starej szkoły z charakterystycznymi dla Darkness uderzeniami jak w "Death Squad" i "Defenders". Lacky, ze starego składu zostałeś ty i Arnd Klink. Kto uzupełnia nowy skład i dlaczego akurat ci muzycy są teraz w Darkness? Jak wiesz, Arnd był odpowiedzialny za główny wokal dla Eure Erben. Mieliśmy kłopoty ze znalezieniem gitarzysty. Więc postanowiliśmy, że Arnd zajmie się tylko gitarą, a znajdziemy nowego wokalistę. Nasz kumpel Spessy (Christian Giesler - przyp. red.) z Kreator pomógł nam jako gitarzysta basowy, ale często był zajęty, bo jednak Kreator zajmował mu dużo czasu. Dirk (Hamilton - przyp. red.) był gotów zastępować Speesy, co w końcu przerodziło się w pracę na pełny etat. W końcu znaleźliśmy Lee w Yuppie Club, nadzwyczajnego wokalistę z wielkim talentem. To był nasz najlepszy wybór na pozycje śpiewaka dla Darkness. Wasi wokaliści z początku kariery Darkness Olly i Ray - już zmarli, ale czy macie kontakt z pozostałymi muzykami, z gitarzystą Pierre Danielczyk i basistami - było ich kilku - Raper'em, Thoms'em i Timo? Z Bruno, Timo i Pierre jestem ciągle w stałym kontakcie. W 2012 na rocznicę nawet razem zagraliśmy. Wtedy to był wspaniały wieczór z dużą dawką śmiechu! Dziękuję za czas, który poświęciłeś na odpowiedzi. Ostatnie słowa należą do ciebie. Nic więcej nie mogę powiedzieć niż... dziękuję wszystkim Death Squad Maniacs, tym którzy nigdy nie zapomną o Darkness. Jesteśmy przyjaciółmi i rodziną skupioną wokół tego samego stylu metalu. Sprawdźcie nasz nowy materiał, szczerze polecam. Thrash till death!!! Łukasz Brzozowski Tłumaczenie: Marlena Stańczuk
Foto: Darkness
DARKNESS
17
Darkness - Death Squad 1987/2014 Warhymn
Trzymając ten krążek w dłoniach, ma się przed sobą jeden z najlepszych albumów thrash metalowych, na którym uchwycono kwintesencję teutońskiego pogromu. Obok "Possessed By Fire" Exumera, "Persecution Mania" Sodom, "Raging Steel" Deathrow, "The Upcoming Terror" Assassina czy "Hellish Crossfire" Iron Angel. Mamy tu zarówno szybkość jak i ciężar, przyobleczone w mięsne organiczne brzmienie - świetne riffy, solówki, przejścia i bezkompromisowe ochrypłe wokale. To jest jeden z tych albumów, które - i to nie przesadzając - każdy szanujący się fan thrashu powinien znać. "Death Squad" zawiera świetny materiał, który dyletantowi można krótko opisać jako wypadkową "Pleasure To Kill", "Go And Live… Stay And Die" i "Persecution Mania". Byłoby to jednak zbytnie uogólnienie, gdyż Darkness pokazało na nim własny, niezwykle interesujący sposób na thrash metal. No i ta okładka! Taki typowy thrash metalowy kicz w dobrym smaku. Silne skojarzenia z "Live Undead" Slayera są jak najbardziej wskazane. Esencją "Death Squad" są brutalne thrashowe ody, ucieleśniające rzeź i wypruwanie flaków, z szalonymi tremolo, powerchordowymi glissando, brutalnym werblem i podwójną stopą perkusji. "Critical Threshold", "Death Squad", Iron Angelowy "Staatsfiend", krzykliwy "Faded Pictures" z niezwykle śpiewnym refrenem, stanowią apodyktyczne meritum tego wydawnictwa. Świetnym urozmaiceniem jest "Tarsman of Chor" (tytuł miał być chyba nawiązaniem do epickiego "Tarnsman of Gor" Johna Normana) - instrumentalny kawałek w żwawym średnim tempie z heavy metalowymi solówkami w legato. Jego umiejscowienie w środku albumu sprawia, że po środku tego morza destrukcji i entropii jest chwila na zaczerpnięcie oddechu, jednak bez zbędnego rozleniwiania słuchacza - bo końcówka znowu przyspiesza do prędkości autostradowej. "Death Squad" pod względem instrumentalnym jest geniuszem - jest tutaj wszystko to, co w thrashu powinno się znaleźć i to w dobrej jakości. Jest równo, lecz naturalnie - technicznie, lecz bez przerostu formy nad treścią - brutalnie, lecz również melodyjnie, gdy wymaga tego konstrukcja utworu. Darkness nie boi się też używać gitary akustycznej - jej wykorzystanie w "Burial At Sea" wprowadza zupełnie nową kolorystykę w całokształt albumu. Fajnie to wygląda obok takich dorzynających pozerczyków kilerów jak "Iron Forces" i "Critical Threshold". Samo w sobie "Burial at Sea" jest interesującą kompozycją, pełną różnego rodzaju patentów w różnych tempach i o zróżnicowanej wymowie. Obok partii typowo mięsnych pojawiają się w niej także wstawki melodyczne oraz motywy przesycone mrocznym klimatem (refren!). Szorstkie brzmienie gitary, które co prawda może nie przypaść do gustu tym, którzy nie lubią old schoolowego thrashu, tylko uwypukla tą wieloaspektowość kompozycyjną. Zagłębie Ruhry wypluło na świat wiele świetnych zespołów, pławiących się w barbarzyńskiej
18
DARKNESS
agresji i niepohamowanej furii. Sodom, Kreator, Living Death, Violent Force, Scanner czy właśnie Darkness. Darkness jednak nie stało się tak znaną kapelą jak Sodom, Kreator, Destruction czy Tankard. Po części była to wina małej wytwórni, z którą Darkness podpisało swój pierwszy kontrakt, a po części różnych przeciwności losu. "Death Squad" sprzedawał się całkiem dobrze jak na debiutancki krążek nieznanej kapeli, jednak bardzo ograniczona promocja ze strony labelu oraz brak trasy promującej album (nie wypaliła ani trasa z Kreatorem - który już wówczas wydawał swój trzeci album studyjny "Terrible Certainty" pod skrzydłami Noise - ani z Wehrmacht, ani z Dark Angel) zrobiły swoje. Darkness pozostało w podziemiu, Nie żeby to przeszkadzało jakoś szczególnie w docenianiu ich świetnej muzyki, zwłaszcza teraz, gdy High Roller Records - ci goście są niesamowici i Warhymn wydali świetne reedycje ich debiutanckiego materiału. Wydanie Warhymn Records na srebrnym krążku zawiera siedem dodatkowych ścieżek bonusowych. Pierwszą z nich jest "Neues von Gestern", będący niemieckojęzyczną wersją "Critical Threshold", którą muzycy Darkness nagrali pod szyldem Eure Erben w 2005 roku. Następne cztery stanowią zawartość dema "The Evil Curse" z 1985 roku. Minusem jest tutaj wyjątkowo przydługie, przynajmniej dwukrotnie, nużące intro trwające ponad cztery i pół minuty, podczas gdy pozostałe kawałki z tego dema trwają średnio po dwie i pół - nie posiada właściwie żadnych walorów prócz historyczno-wykopaliskowych. Na szczęście "Victims", "Infernal Declaration" i "Armageddon" rekompensują to z nawiązką. Możemy w tych wałkach usłyszeć pierwotną odsłonę Darkness stanowiącą wypadkową wczesnego Iron Angel, Minotaur i Destruction. Nie jest to jeszcze poziom jaki zespół osiągnął na "Death Squad", ale mimo to słucha się tego całkiem przyjemnie, bo kompozycję są fajne, a jakość brzmienia jak na demóweczkę jest przyzwoita. Co tu dużo gadać - te numery mordują! Ostatnie dwa utwory stanowią "Death Squad" z demówki dla New Renaissance z 1987 roku oraz cover live Judas Priest "Living After Midnight". To jest dopiero odpał! Jakość to siara totalna, nagranie pochodzi z amatorsko zarejestrowanego koncertu, którego zapis został umieszczony na oficjalnym bootlegu "Spawn of the Last One". Sam cover to raczej zagrane dla jaj kilka taktów z tego heavy metalowego hymnu, by można było się pijusowato podrzeć na koncercie. Co jak co, ale jako dodatek, jest to strzał w dziesiątkę. (5,8) Darkness - Defenders of Justice 1988/2014 Warhymn
"Defenders of Justice" było drugim z trzech albumów studyjnych, które zarejestrowało niemieckie Darkness przed swym rozpadem w 1990 roku. Słychać już na nim powolne staczanie się zespołu w odmęty niebytu. Album choć sam w sobie nie jest kompletną szmirą, jest diametralnie inny od genialnego debiutanckiego "Death Squad". Rozwój brzmienia przyniósł sporo innowacji - więcej progresji, zarówno w partiach gitary jak i basu, oraz bardziej - z braku lepszego słowa - dojrzalsze projektowanie struktur utworów. Muzycy nie odeszli przy tym jednoznacznie od thrashowego pazura. Co prawda wokale są o wiele słabsze niż na "Death Squad". Brakuje im mocy, agresji i jakiegoś takiego szlifu, który dodałby im potęgi. Wokale Olliego brzmią jakby w ogóle nie zale-
żało mu na dobrym brzmieniu własnego głosu. Niemalże są nagrane na odwal się. Zawiodła też tutaj realizacja dźwięku, która chyba nic nie robiła ze ścieżkami wokalnymi. Także wszystkie syczące "s" boleśnie wrzynają się w nasze uszy. Brzmienie pozostałych instrumentów też nie jest aż tak dobre jak na "Death Squad". Intro otwierające album jest tak sielankowo-cukierkowe, że aż trzeszczy. Pozazdrościli Nuclear Assault i Tankardowi w śmieszkowaniu. Potem jednak następuje bezwzględna rzeźnia pod postacią, nomen omen, "Bloodbath". Tutaj gwałtowność wspiera jednoznaczną wymowę utworu, koncentrującą się głównie na gniewie i furii. Nie uświadczymy tutaj wielu takich numerów, gdyż w pozostałych kompozycjach postawiono nacisk na nieco inne elementy, mieszając ze sobą różne motywy. Może jeszcze "Locked" prezentuje taki konkretny i spójny krwawy horror. W każdym razie drugiego "Iron Forces" czy "Critical Threshold" tutaj nie dostaniemy. Całkiem sporo progresywnych patentów połączonych wespół z bardziej agresywnymi motywami zostało uwzględnionych w "Battle to the Last" gdzie pojawiło się dość interesujące kakofoniczne unisono w końcowej fazie utworu - w samym utworze tytułowym i w "Inverted Minds". Melodyjne wstawki w "Caligula" z delikatnie pobrzmiewającymi w tle syntezatorami także stanowią niezły kontrast z eksplozją następujących po nich surowych thrashowych riffów i rozwrzeszczaną solówką. Nie jest to jednak poziom przykładowo "The New Machine of Liechtenstein" Holy Moses. Brzmienie od czasu "Death Squad" uległo wyraźnemu pogorszeniu. Jak już wspomniałem, wokal oraz pozostałe instrumenty także nie otrzymały należnego im dopieszczenia. O przestrzeni nie wspominając. Plus jest taki, że nie można rzec, że "Defenders…" jest niesłuchalne czy też realizacja dźwięku jest totalną klapą. Jest kiepsko, to fakt, ale bez blamażu. Szkoda, że brzmienie nie stoi na lepszym poziomie, bo to by pozwoliło naprawdę zabłysnąć kawałkom z tego albumu. Pomimo bardzo dobrego poziomu kompozycyjnego, znalazło się też parę zgniłych jabłek. "They Need a War", które jasno próbowało nawiązać do amerykańskiego stylu Sacred Reich i Testamentu, zawiodło i okazało się średniakiem. Podobnie z "Predetermined Destiny". Czuć z początku, że ten kawałek ma potencjał, jednak jego siła napędowa z biegiem czasu coraz bardziej się rozmywa. Żenujący tekst tylko pogarsza sprawę. Szkoda, bo włożono tutaj naprawdę fajne riffy i patenty. "Defenders of Justice" ma swoje wyraźne wady, jednak mimo wszystko nadal wytrwale się broni. Ma zresztą czym, gdyż znakomita większość utworów na tym krążku to świetne wałki, mimo wszystkich przeciwności losu ze strony brzmienia czy formy wokalisty. Na reedycji Warhymn Records dodano kilka utworów bonusowych. No było z czego wybierać, bo Darkness nagrało całkiem sporo demówek podczas swojej egzystencji. Na pierwszy ogień poszła niemieckojęzyczna wersja "They Need a War" nagrana ponownie w 2001 roku. Czy lepsza jakość brzmienia zmienia
jakoś ten kawałek? Może rzeczywiście brzmi on lepiej z trochę lepszą produkcją dźwięku (która nie została przy tym zbyt unowocześniona) i z lepszymi wokalami. Pozostałe dodatki stanowią utwory z dema "Titanic War" z 1986 oraz z dema dla New Renaissance z 1987 roku. Tak jak w przypadku nagrań demo dołączonych do wznowienia "Death Squad", mamy tutaj do czynienia z pierwotną i surową wizją muzyczną Darkness, która stanowi świetną retrospekcję i to nie tylko pod kątem historycznym. Tak samo jak reedycja "Death Squad", tak i "Defenders…" zostało zakończone coverem live z dema "Spawn of the Live One". Tym razem jest to "Detroit Rock City". (4)
Darkness - Conclusion & Revival 1989/2005 Battle Cry
I pomyśleć, że ten album wyszedł w tym samym roku co "Agent Orange" Sodom… W każdym razie, trzeci studyjny album Darkness jest ze wszech miar dziwny. Jest tu dużo eksperymentów i to innej natury niż te na "Defenders of Justice". Weszły syntezatory i inne udziwnienia. Nagrano też na nowo kilka starszych utworów, w sumie nie wiadomo po co - pewnie by trochę ożywić ten raczej miałki album. Jeżeli rzeczywiście to było powodem - to gratuluję. Nie wyszło. Po męczącym intro, w którym zajeżdżono na śmierć syntezator, wjeżdża "Soldier", który miał być chyba thrashowym hymnem. Z początku nic nie zapowiada tragedii. No może oprócz tego wspomnianego intro, które słuchacz musi przeboleć na początku albumu. Jedyne co mnie zastanawia w "Soldiers", to chwalenie się z dumą poziomem higieny niemieckich thrashers: "Our hair is long and unwashed", gdyż instrumentalnie ten wałek jest nawet niezły. Wokalnie zresztą też. Na "Conclusion & Revival" Olliego za mikrofonem zastąpił Rolf Druschel - wokalista dysponujący o wiele czystszą i wyższą manierę śpiewania. W "Soldier" bryluje dudniący i popisujący się bas oraz wyraźnie zaakcentowana perkusja. Tak jest też przez resztę czasu trwania "Conclusion & Revival". Perkusja i bas, bas i perkusja i klawisze. Gitara jest obecna, ale trochę potraktowano ją po macoszemu i wciśnięto w głąb. Im dalej zagłębiamy się w "trójkę" Darkness, tym coraz częściej nawiedza nas myśl, że ten album przeżywa nie lada konflikt ontologiczny. O ile "Soldiers", "The Omniscient" i "Price of Fame" to nawet całkiem wykopane thrashowe walczyki, to reszta to srogie mutanty i przedbiegi do skrajnego stulejarstwa. Naturalnie, nie ma nic złego w dorzucaniu urozmaiceń i ciekawych motywów w swych wałeczkach, ale tutaj eksperymenty poszły jednak trochę za daleko. Jest jednak wyraźna różnica między "Hej, wzbogaćmy brzmienie naszego albumu", a "Gunther, wrzucaj wszystko, co ci zostało z tej reklamy płatków śniadaniowych SchnappiSchnappi". A same eksperymenty też w sumie zaczynają się dość niewinnie. "Under Control" rozpoczyna się jak speed metalowy szlagier, by potem przejść do progresywnych wstawek i skończyć w ckliwym europower metalowym refrenie z syntezatorami. Co się tu od-
wala, to głowa mała. Całość brzmi najzwyczajniej w świecie dziwnie i to tak, ze słowa nie są w stanie tego oddać. Wyobraźcie sobie skrzyżowanie Persian Risk z Pretty Maids i niemieckim thrashem pokroju Vendetty lub Assassin. A potem wyrwijcie temu pazury. To brzmi mniej więcej w ten sposób. A "Beside My Grave"? Tutaj nawet basista chyba dostał raka, bo zaliczył kilka kap w tym wymęczonym i udziwnionym utworze. A jeszcze nic, to nawet nie są największe grzeszki tego epickiego dzieła. Tutaj nadmienię, że ogólnie sama praca basu zasługuje na wszelkie ochy i achy zachwytu. Chyba nawet sobie ktoś to uświadomił na etapie nagrywania albumu, bo na płycie znalazła się kompozycja zagrana wyłącznie przez samą gitarę basową, o bardzo twórczej nazwie "Bass". Instrumental ten zresztą się gwałtownie i nagle urywa, zawodząc kompletnie w prezentacji pełni mocy basu, po czym przechodzi w nagrany na nowo "Burial at Sea", którego nazwa została dla niepoznaki skrócona do samego "Burial". Nie jest to zresztą jedyna kompozycja zagrana na nowo. Ten sam los spotkał "Predetermined Destiny", "Faded Pictures" i "Armageddon". Aczkolwiek tak koślawego odegrania riffu "Burial at Sea" (zwłaszcza pod koniec) nie da się nie zmieszać błotem. Co to, do jasnej ladacznicy, ma być? W jakim celu kapela wali w dupę własny hicior? To ma być jakaś wydumana forma masochizmu? Czy ktoś to potrafi zrozumieć i mi jasno i klarownie rozrysować? Dlaczego Darkness brzmi jak pierwsza lepsza kapela garażowa na swej debiutanckiej próbie? To jest ten sam zespół, który popełnił "Death Squad"? Chyba kogoś kukle swędziały zbytnio, bo nie da się tego logicznie zrozumieć. To jednak jest małe miki przy tym co zostało zrobione z "Faded Pictures". Nie dość, że ten niezwykle energetyczny utwór z debiutu w nowym wykonaniu brzmi niezwykle płasko i ospale, to jeszcze to, co zostało domontowane w nim na początku zakrawa o pozbawioną gustu parodię. Ja wiem, że pewnie miał to być przejaw dystansu do siebie, śmieszkizmu i w ogóle prześmiewczości, czy jak to tam się nazywa w kręgach suchoklatesowych chłystków, ale do jasnej cholery, kto robi wstęp do takiego utworu na modłę dziewczęcego popu dla dzieci z wokalem a la wiewiórki naprute helem? "Barbie Girl" ma większe pierdolnięcie i brzmi bardziej męsko w porównaniu do tego gniotu i nawet tutaj nie przesadzam! Co następne? Sranie sobie nawzajem do ryja, by pokazać jak bardzo ma się wywalone na wszystko i super dystans do siebie? "All Left To Say" to już ścierwo wyższych lotów. Nie, że miałbym coś do tego, żeby od czasu do czasu kapela mogła zagrać kawałek w innym stylu czy coś w ten deseń. Absolutnie nie, takie patenty są zwykle dość ciekawe, byleby zespół zrobił to z jajem i w interesujący sposób. Darkness za to tak zwaliło bluesa jak tylko się da. I jeszcze to intro z tym żałosnym wstępem i doklejonymi dźwiękami baru. Jest to tak sztuczne i od czapy jak tylko się da. To jest wręcz nie do uwierzenia jak bardzo umoczono taki ciekawy pomysł. Miało być mrocznie, brudno i z atmosferą przesiąkniętą dekadami papierosowego dymu, a wyszły jakieś przaśne podskakujki i mierne szujstwo. Dotrwanie do końca tego katastrofalnego dzieła jest trudne, nie ukrywam. Nawet wieńczący album poprawnie odegrany "Armageddon" nie ratuje całokształtu. Może po części dlatego, że jego wersja z demo, z cholernego demo!, z 1987 roku brzmi o wiele lepiej, bardziej krwawo, energetyczniej i naturalniej. Serio. Usil-
ne udziwnienia i męczące eksperymenty, wrzucone chyba ot tak, losowo na tej płycie, zbierają swoje żniwo. Syntezatorowo-samplowe motywy tego nie ułatwiają. Z drugiej strony mamy ten świetny bas i kilka minut naprawdę dobrej muzyki, co sprawia, że poziom "Conclusion & Revival" jest stabilny jak lokalny menel po spieniężeniu zasiłku w monopolowym, a przy tym prezentuje mniej więcej analogiczny poziom estetyki. (2)
Niby mamy tutaj fajne wokale, dobre solówki i generalnie niby jest w porządku, nie? No tak, jednak to wszystko nie gada tak sprawnie, tak dobrze, tak magicznie jak na "Death Squad". Nie ma tutaj takich szczególnych, charakterystycznych punktów, które przykują uwagę słuchacza. Nie nadrabia też forma basu, której daleko do tych kosmicznych akrobacji z "Conclusion & Revival". Samo brzmienie też pozostawia wiele do życzenia. Nie jest to szczęśliwie nowomodna pseudotechnologiczna papka pokroju nowego Sanctuary, jednak brakuje temu wszystkiemu organicznego ognia lampowych wzmacniaczy i porządnej konsolety. Należy jednak wziąć poprawkę na to, że jest to wydawnictwo w całości sfinansowane przez muzyków, bez angażowania żadnej wytwórni i koniec końców nie brzmi aż tak źle jakby się mogło z początku wydawać. (3,8)
gacy of Blood" miażdży miękkie stuleje, ale "Victims" i wczesna wersja "Iron Force" przejawiają nagromadzenie zajebistości rozmiarów godnych. Zwykle takie kompilacje demówek i wczesnych nagrań są przeznaczone dla konkretnej grupy obiorców - zagorzałych fanów danej kapeli. Głównie dlatego, bo jakością, czy to samych kompozycji, czy brzmienia - pozostawiają wiele do życzenia. Tutaj, co prawda te najwcześniejsze nagrania nie mają może jakieś super ekstra jakości brzmienia, jednak trzymają dobry poziom. Za to zawartość muzyczna sprawia, że to wydawnictwo nie jest jakąś tam lekcją historii czy czczą muzyczną archeologią, lecz prawdziwą petardą dla każdego maniaka thrashu. (5)
Eure Erben - Terror 2.0 2010 Self-Released
Jeżeli kojarzycie Darkness, możliwe że kojarzycie także Eure Erben - zespół który stanowi bezpośrednią kontynuację tego klasyka teutońskiego thrashu. W 2010 roku ukazał się krążek zatytuowany "Terror 2.0", na którym grali Andreas Lakaw i Arnd Klink znani z trzech dotychczasowych LP Darkness oraz Oliver Emanowski, który grał w Darkness przez krótki okres w 1989 roku. Jeżeli macie w pamięci "Death Squad" i "Defenders of Justice" - klasyczne łomoty spod znaku Darkness, to "Terror 2.0" będzie stanowił dla was lekkie rozczarowanie. Na albumie znajdziemy co prawda w miarę porządny thrash metal, jednak bez jakiegoś takiego definiującego go charakterystycznego rysu. Ot, w miarę poprawne granie oparte na prostych rozwiązaniach i bez zbędnych udziwnień. Po prawdzie pełno jest płyt, które także opierają swoją muzyczną zawartość na prostych patentach, a mimo to są o niebo lepsze od "debiutu" Eure Erben. Pewnym swoistym elementem komicznym tego wydawnictwa jest fakt, że jest ono dwupłytowe, jednak na obu krążkach znajduje się dokładnie ta sama warstwa muzyczna. Jedyną różnicę stanowią wokale. Na właściwym krążku są po niemiecku, a na bonusowym po angielsku. Jest to dość ciekawe rozwiązanie i muszę przyznać, że bardzo udane, gdyż mnie osobiście po kilku chwilach trafił szlag słuchając tego germańskiego szwargolenia. Ten język jest straszny, zwyczajnie i po prostu. Żeby było śmieszniej, niemieckie wokale lepiej pasują do muzyki jaka została zaserwowana na "Terror 2.0". To trochę tak jak z naszym "Ostatnim Wojownikiem" - angielskie wersje utworów Turbo z tego klasyka są absolutnie tragiczne i wyjątkowo sztuczne. Tutaj nie ma aż takiego rozdźwięku między jedną wersją a drugą, ale jednak niemieckie teksty mają w sobie więcej życia i energii. Co jest straszne. Skoro mowa o wokalach, warto zaznaczyć, że za mikrofonem stanął tutaj Arnd Klink, który wcześniej w Darkness ograniczył się do wymiatania na swym sześciostrunowym wiosełku. Tutaj jednak podjął się połączenia tej absorbującej czynności razem ze zdzieraniem gardła. Wyszło mu to nawet całkiem zgrabnie i przekonująco - przynajmniej w tych "niemieckich" kawałkach. W parze z jego wokalami idą konkretne solóweczki, które wprowadzają nieco jaskrawości do tych kompozycji i odwracają uwagę od prostych riffów i obrzydliwego germańskiego narzecza. No, dobra. Ale gdzie jest miejsce na to lekkie rozczarowanie, o którym wspomniałem na początku?
Darkness - XXIX 2015 Scare
Darkness - Thrash Till Death! 2015 High Roller
Jest coś magicznego we wczesnych demówkach thrash metalowych kapel z Niemiec. Bije z nich nieujarzmiona siła, młodzieńcza pasja i prawdziwy ogień terroru i destrukcji. Słychać to na kaseciakach Minotaura, Sodom, Poison, Tormentora i także Darkness. W przypadku Darkness to właśnie ich demówki i debiutancki album stanowią największą erupcję thrash metalowej gehenny w ich dorobku. Tym lepiej, że na wydawnictwie, o stereotypowej do bólu nazwie "Thrash Till Death!" znalazły się kompletne utwory z czterech kultowych kaseciaków metalowców z Essen - "The Evil Curse" (1985), "Titanic War" (1986), "Spawn of the Dark One" (1986) i promo tape z 1987 roku. Wszystkie nagrania zostały poddane niezbędnym zabiegom masteringowym, jednak niezwykle subtelnym i delikatnym, przez co klimat starych nagrań nie został tutaj zakłócony. Zadziwiające jest to zresztą jak dobrą jakość dźwięku prezentują niektóre z tych nagrań, zwłaszcza te z 1987 roku. Wersja "Death Squad" z tej demówki prezentuje się brzmieniowo nawet lepiej od tej z debiutu. Dzięki skompilowaniu czterech kompletnych demówek, dostajemy pełny przekrój przez wczesną historię tego thrashowego czarnego konia zagłębia Ruhry. Darkness może nie jest tak znane jak Kreator czy Sodom, jednak nadal przywaliło konkretnym i genialnym thrash metalem, godnym tych co bardziej rozpoznawalnych klasyków. Na "Thrash Till Death!" Znalazło się w sumie dwadzieścia kawałków. Z czego taki "Armageddon" możemy podziwiać w trzech różnych wersjach z różnymi solówkami, obserwując jak się zmieniała z czasem koncepcja tej kompozycji, a "Death Squad" i "Legacy of Blood" dwa razy. Nie wiem jak to się w ogóle stało, że "Armageddon" nie znalazł się na debiutanckim krążku, bo ten wałek po prostu zabija. Niby doczekał się swojego "długogrającego" debiutu na "Conclusion & Revival", ale biorąc pod uwagę formę tego krążka, to chyba można z czystym sumieniem powiedzieć, że to się nie liczy. A to nie są jedyne kilery jakie tutaj dostaniemy! Wspomniane "Le-
Darkness powróciło do życia w 2015 roku wraz z comebackową EPką zatytułowaną "XXIX". Jest to pierwsze nowe wydawnictwo od niesławnego "Conclusion & Revival" z 1989 roku. Naturalnie sam zespół funkcjonował już od kilku lat pod szyldem Eure Erben, jednak dopiero w 2013 wznowił swoją działalność pod nazwą starej kapeli. Na nowej EP dostajemy w sumie cztery kawałki, dwa zupełnie świeże oraz dwa stare klasyki nagrane kompletnie na nowo "Death Squad" oraz orżnięty z dwóch minut "Burial at Sea". Muszę przyznać, że te dwie starsze kompozycje wyszły naprawdę zacnie po tych prawie trzech dekadach. Nowy wokalista (który, miejmy nadzieję, nie skończy jak wszyscy dotychczasowi wokaliści Darkness) naprawdę daje radę i wkłada dodatkowe pokłady furii w te numery. Może nie deklasują one swych pierwowzorów sprzed lat, jednak jak tak Darkness będzie grało na koncertach, to naprawdę robi się srogo. Warto nadmienić, że nagrane na nowo kawałki nie prezentują się tak tragicznie jak to, co odwalił taki Exodus czy Warrant, więc nie zostaniemy tutaj potraktowani terapią szokową pod tytułem "co oni zrobili z tymi utworami?!". Pozostałe dwa utwory z "XXIX" to nowe kompozycje. Tu też trzeba przyznać, że prezentują się godnie i duch teutońskiego thrash metalu jest w nich silny. Zarówno "L.A.W." jak nieco żwirowy "Hate Is My Engine" stanowią zadowalającą kontynuację dorobku Darkness. Na pewno lepiej się prezentują od tego, co możemy usłyszeć na "Conclusion & Revival". Nie jest to może poziom ostrych demówek i rozjuszonego debiutu, ale daje radę, zwłaszcza jak na rok 2015. Nie przesadzono tutaj także z cyfryzacją brzmienia. Przesadzono na pewno z okładką, ale to miała być niskobudżetowa produkcja, zorientowana głównie na cyfrową sprzedaż, więc nie ma co tutaj psów wieszać. Ciekawi mnie za to czy dostaniemy nową płytę studyjną Darkness i czy będzie ona prezentowała się na tyle dobrze co "XXIX", które choć nie jest perfekcyjne, to jednak stanowi bardzo przekonującą zachętę do oczekiwania tejże. (4,5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski
DARKNESS
19
nadal bardzo wielu ludzi spoza Niemiec widziało w nas nazistów… a przecież minęło ponad 40 lat od zakończenia wojny. Chciałem wyjaśnić, że tak wcale nie jest, a przynajmniej nie bardziej niż w innych krajach.
Obawiam się o naszą przyszłość Tym, którzy z fascynacją pochłaniają niemiecki metal z lat osiemdziesiątych, zespołu o nawie Protector nie trzeba szerzej przedstawiać. Ich twory w postaci "Golem", "Urm the Mad" i "Misanthropy" to ponadczasowe klasyki w pełni wykorzystujące agresywny potencjał teutońskiego thrash metalu. W dodatku w przeciwieństwie do takiej Vendetty, Protector nie stracił swego gniewnego pazura, nawet po przedłużającym się okresie hibernacji. "Reanimated Homunculus" z 2013 roku, wydany 20 lat po ostatnim studyjnym krążku, był tego dowodem. Najnowsza studyjna płyta Niemców tylko potwierdza fakt, że nadal można grać brutalny thrash rodem z lat osiemdziesiątych z dobrze dopracowaną produkcją dźwięku, w której nie uświadczymy zbędnej cyfrowej polerki. HMP: Jeden z naszych redaktorów przeprowadził już z tobą wywiad kilka miesięcy temu, który niezwykle wyczerpująco pokrył wiele aspektów związanych z Protectorem, także teraz skupimy się głównie na najnowszym albumie, zatytułowanym "Cursed and Coronated". Jak wygląda wasze samopoczucie po ukończonej sesji nagraniowej? Martin Missy: Nagrywanie albumu poszło nam naprawdę dobrze. Zapewne dlatego, że wstępne taśmy nagraliśmy kilka miesięcy przed właściwą sesją nagraniową. W ten sposób mogliśmy posłuchać jak brzmią te utwory i wprowadzić w nich niezbędne zmiany, tu-
Czy kryje się za nim jakaś treść? Czy też jest to może jedynie środek, by wprowadzić słuchacza w odpowiedni nastrój, nim uderzy w niego siła riffu "Xenophobii"? Zamysłem było stworzenie fajnego, niepokojącego "Protector-intro". Głosy, które w nim słyszymy, unoszą się w zaśpiewie o Golemie i Urmie Szalonym (Urm the mad). Miało być bajeranckim wstępem do albumu, niezależnie od tego, co nastąpi po nim. Z początku chcieliśmy dać inny utwór na wstęp, jednak Tomas Skogsberg zasugerował nam "Xenophobię" jako otwieracz, a my posłuchaliśmy jego rady.
Czy "Xenophobia" ma nawiązywać do tego, co aktu alnie się dzieje w Niemczech, Wielkiej Brytanii, Francji, Szwecji i tak dalej? Chodzi mi o ten tak zwany kryzys imigracyjny. I tak i nie. Tekst został napisany w 2002 roku i to dla innego zespołu, dla którego tworzyłem teksty. Pisząc go miałem w zamyśle ogólną definicję ksenofobii. Jak widać sam tekst jest nadal aktualny, zwłaszcza dziś, gdy w Europie dzieje się to co dzieje. Pytam, bo wygląda na to, że paniczny strach przed posądzeniem o ksenofobię, nietolerancję, faszyzm i inne nadmiernie używane wyświechtane slogany, sprawił że Europa Zachodnia stała się uległa i kompletnie bezbronna. Wystarczy spojrzeć na to, co się działo w Kolonii w noc sylwestrową, a to raptem jeden z wielu epizodów. Codziennie docierają do nas wieści o tym, że "na zachodzie" muzułmanie kogoś zgwałcili, zabili, zadźgali. Kilka lat temu przecież tak nie było. Zgadza się. Nie było takich rzeczy, jakie miały miejsce w Kolonii. Przynajmniej nie w Niemczech czy w Szwecji, nie wiem jak to było w innych krajach. Nie wydaję mi się, by "normalna" prasa wyolbrzymiała ten problem. Muszę przyznać, że obawiam się o naszą przyszłość. Zwłaszcza, że mam dwóch czteroletnich synów i nie wiem jak będzie dla nich wyglądała rzeczywistość jaka nastanie wkrótce w Niemczech lub Szwecji. Ten utwór, tak samo jak "The Dimholt" pojawił się wcześniej na waszych splitach. Dlaczego postanow iliście umieścić te nagrania także na nowym albumie studyjnym? Chcieliśmy zebrać wszystkie nasze utwory, które po drodze pojawiały się na splitach i demówkach, by wszyscy - zwłaszcza ci, którzy nie mają odtwarzaczy winyli albo nie śledzą naszych "mniejszych" wydawnictw - mieli możliwość ich usłyszenia. Dzięki temu, wszystkie utwory, które kiedykolwiek napisaliśmy dla Protectora znajdują się na oficjalnych albumach. "Xenophobia" nie jest pierwszym utworem, w którym dotykasz kwestii społecznych. Zawsze się w sumie zastanawiałem czy postrzegasz aspekty kapitalizmu i demokracji jako takie samo zagrożenie jak nazizm. Odnoszę się tutaj naturalnie do "Capitascism" z płyty "Urm the Mad". Czy twój punkt widzenia zmienił się na przestrzeni lat? Wówczas miałem zupełnie inne spojrzenie na politykę. Byłem bardziej lewicowy niż prawicowy. Dlatego stawiałem kapitalizm na równi z faszyzmem. Dziś bym powiedział, że raczej jestem gdzieś po środku - liberałem, którego nie lubią ani ci z lewej strony, ani ci z prawej.
Foto: Protector
dzież dodać jakieś nowe szczegóły, gdy już weszliśmy do studio. No i dzięki temu mieliśmy możliwość posłuchać tych kompozycji na spokojnie w domu, w samochodzie i tak dalej. Nowy album już jest gotowy i czeka na swoją oficjalną premierę pod koniec lutego. Czy jesteś podekscy towany tym, że niedługo dowiesz się, co fani metalu sądzą o twoim najnowszym dziele? Czy masz nadzieję, że będzie to głównie pozytywny odzew? Jestem niezwykle podekscytowany tym, co fani uważają na temat "Cursed and Coronated". Nagrania, łącznie z miksem i masteringiem, zostały ukończone pod koniec lata 2015, ale zanim album się mógł ukazać musiało minąć kilka miesięcy, ponieważ kolejka oczekiwania w firmie tłoczącej winyle była niezwykle długa. Przez te ostatnie miesiące siedzieliśmy już jak na szpilkach. Większość recenzji, z jaką się spotkaliśmy do tej pory była w gruncie rzeczy pozytywna. Teraz zobaczymy, co oprócz prasy, sądzą o nowym albumie fani. Nowy album rozpoczyna się wyjątkowo klimaty cznym intro. Czy możesz nam powiedzieć czy jest w ono w jakikolwiek sposób powiązane z resztą albumu
20
PROTECTOR
Na płycie spotkamy się z bardzo wieloma zagadnieniami w tekstach. Wygląda na to, że bardzo wiele rzeczy inspiruje cię do tworzenia. Czy łatwo ci to przychodzi? Interesuję się bardzo wieloma rzeczami - historią, science fiction, zagadnieniami społecznymi, literaturą, filmami… znajduje to odzwierciedlenie w tekstach, które piszę. "Xenophobia" to już przynajmniej drugi utwór Protectora która nawiązuje w swe nazwie do jakieś fobii. Był już "Germanophobe" na "Golemie". Czy uważasz, że takie rzeczy, zrodzone z uprzedzenia i nieufności, stanowią w jakiś sposób zagrożenie dla spokoju i stabilności w społeczeństwach? Nagraliśmy jeszcze "Agoraphobię" na naszej EP "Misanthropy". Podoba mi się pisanie tekstów na takie tematy. Myślę, że uprzedzenie i strach przed tym, co nieznane, są zagrożeniem dla każdego kraju na tym świecie. Bardzo trudno jest o tym pisać i na "Xeno-phobii" starałem się podejść do tego tematu od strony jak najbardziej neutralnej, tak by tylko opisać to zagadnienie z wierzchu. W "Germanophobe" byłem bardziej bezpośredni. Napisałem wtedy taki tekst, ponieważ
Tak z czystej ciekawości - czy według ciebie każda forma patriotyzmu lub dumy narodowej powinna być postrzegana jako przejaw nazizmu lub faszystowskiej postawy? O, to jest trudne pytanie. Nie jestem politykiem. Nie studiowałem także czegokolwiek, co jest wymagane, by adekwatnie odpowiedzieć na to pytanie. Według mnie każdy powinien mieć prawo do swojego zdania, dopóki nie zagraża prawom innych ludzi i ich wolności. Pozostawmy za sobą kwestię polityczne. W utworze tytułowym jest wspomniany syn Yragaela… czyżby postać Urma Szalonego wróciła na tym albumie? Zgadza się. Utwór "Cursed and Coronated" traktuje o Urmie, synie Yragaela. Na "Reanimated Homunculus" wskrzesiliśmy Golema, a na tym z powrotem został sprowadzony Urm the Mad. "Selfdestrugtion" raczej nie stanie się przewodnim motywem społecznych kampanii antynarkotykowych. Riffy i wokale w tym utworze są bestialskie. Tytuł tez jest niezwykle interesujący, choć jest nieco kiczowaty. Dlaczego zdecydowałeś się tutaj na taką grę słów? Myślałem, że to będzie dobry sposób na połączenie tych dwóch słów, które według mnie, są ze sobą bardzo ściśle związane. Samozniszczenie i narkotyki. Ten utwór jest zadedykowany Michaelowi Hasse, który zmarł w 1994 roku w wieku 28 lat. Wojenny "Crosses in Carelia" wydaje się być zain spirowany motywem wojny radziecko-fińskiej w czasie II Wojny Światowej. Co sprawiło, że ten temat pojawił się na waszym nowym albumie?
Ten utwór został zainspirowany książką "Żołnierz niezany" Vaino Linny. Przeczytałem ją w latach 80tych. Widziałem także filmową ekranizację tego dzieła. Ta książka (i film) razem z "Na zachodzie bez zmian" Ericha Marii Remarque'a otworzyła mi oczy. Pokazała jak wyglądają horrory wojny. Był to jeden z powodów, który sprawił, że wolałem wybrać zastępczą służbę wojskową (Zivildienst) zamiast armii w 1988 roku. Tematyka "The Dimholt" sugeruje, że jesteś fanem twórczości Tolkiena, zgadza się? Jacy inni pisarze zrobili na tobie wrażenie swoją twórczością? Tolkien jest świetny. Oprócz niego lubię między innymi Isaaca Asimova, Fransa G. Bengtssona oraz Maję Sjowall i Pera Wahloo. W "Base 104" widzimy inwazję obcych. Co stanowiło inspirację dla tego tekstu? Kim są ci Uraceels w nim wspomniani? Ciekawi mnie jaka historia stoi za tym utworem. Utwór został zainspirowany niemieckim serialem science fiction "Raumpatrouille" z 1965 roku. Serial traktował o załodze statku gwiezdnego "Orion" i jego perypetiach. Głównym antagonistą jest rasa obcych, których w serialu nazywano Żabami. Wiele lat później, za pośrednictwem internetu, dowiedziałem się, że oni sami mieli siebie nazywać Uraceelami. Brzmienie, które uzyskaliście na "Cursed and Coronated" jest niesamowite. Tradycyjne, a przy tym nie odbiega zbytnio od waszego poprzedniego dzieła. Myślisz, że ci, którzy polubili "Reanimated Homunculus" docenią także wasze najnowsze dzieło? Mam taką nadzieję. Myślę, że nowe utwory napisaliśmy mniej więcej w podobnym stylu do tego, co można usłyszeć na "Reanimated Homunculus". Tomas Skogsberg (miks) i Patrick W. Engel (mastering) dali nam prawdziwe thrash metalowe brzmienie na poprzednim i na nowym albumie. Pojawiło się też trzech gości na najnowszej płycie. Moi trzej kumple - Sahayn z Obscyria, Ollie z Phidion oraz Ludvig z Blood Mortized - udzielają się w chórkach na czterech utworach. Niemcy mają szczęście mając taką firmę jak High Roller u siebie. Ich wydawnictwa są niezwykle solidne i genialne. Jak ci się podobają ich kolorowe wyda nia winylowe? "Cursed and Coronated", jeżeli się nie mylę, będzie dostępny na czarnym, złotym i przezroczystym splatter winylu? Lubię te ich kolorowe winyle, a wspólna praca z High Roller jest kapitalna. Od razu odpowiadają na maile i mają w składzie świetnych ludzi - jak Andre, który był odpowiedzialny za oprawę graficzną, i Patrick, który zawsze doskonale robi mastering naszych płyt. LP pojawi się dokładnie w tych kolorach, które wymieniłeś. Splatter jest już wyprzedany, gdyż była to wersja limitowana. Czarny i złoty będą jeszcze dostępne w przyszłości. Jak wygląda wasz plan na promocję nowego albumu? Zamierzacie zagrać parę koncertów, a może nawet jakąś trasę machnąć? Trasa odpada z powodu naszych prac, rodzin i innych zespołów, w których gramy. Na pewno zagramy jednak kilka koncertów w Europie w 2016 roku.
Wciąż mamy to samo podejście do zespołu Miałem okazję rozmawiać z basistą brytyjskiego zespołu Gama Bomb, Joe'm McGuigan'em, który opowiedział trochę o ich najnowszym albumie (także od strony grilla). W rozmowie został poruszony również temat bardzo złych filmów, w czym zespół się specjalizuje. Oczywiście poza zombiakami. Spytałem się także o najbliższe plany zespołu, oraz pogadaliśmy trochę o piwie. Ogółem, chłopaki trzymają się już 14 lat z tym samym - niczym luźne spodnie nieopięte paskiem - nastawieniem do swojej muzyki, tworząc kolejne dobre albumy wypełnione przaśnymi kawałkami, porywającymi do moshu rzesze swoich fanów. Niewątpliwie warci są aby poświecić im trochę czasu. Zapraszam do wywiadu. HMP: Niebawem wybije 14 lat, odkąd działacie w branży muzycznej, tworząc raz za razem kolejne płyty wypełnione szybką muzyką. Co wspominacie najlepiej z waszego pierwszego okresu, kiedy się formowaliście? Joe McGuigan: Mówisz o czasach naszych pierwszych demówek? Hektolitry piwa i piłowanie na okrągło czterech czy pięciu naszych ulubionych albumów. Stroje piratów, bosów, kapłanów, itd... Myślę, że wtedy nasza muzyka nie była tym, czym naprawdę chcielibyśmy aby była, oczywiście z powodu braku umiejętności, więc próbowaliśmy przyciągnąć uwagę przez przebieranki i interakcję z publicznością na tyle ile to było możliwe. Co się zmieniło w waszym nastawieniu do muzyki przez dotychczasowa karierę Gama Bomb? Nic, o czym mogę pomyśleć chłopie. Wciąż mamy dokładnie to samo podejście do zespołu, co na samym początku naszej kariery. Nasza muzyka brzmi trochę bardziej techniczniej, co jest efektem lat grania, jednak temat i humor został dokładnie ten sam. Niedawno wydaliście "Untouchable Glory", który jest już waszym piątym z kolei albumem. Czy to już nie ten czas, w którym muzyk sobie uświadamia, że skończyła się pewna jego epoka, że już nie jest się żółtodziobem, lecz starym wyjadaczem? Żeby postawić sprawę jasno, nie czerpiemy żadnych korzyści z bycia w zespole, robimy to tylko dla zabawy. Jeśli dostaniemy więcej gotówki, to wydamy ją na nasz tour bus bądź na jakiś dobry hotel. Zawsze zostaniemy amatorami w pewnych dziedzinach. Piszemy coraz lepsze kawałki i gramy coraz lepsze koncerty, ale naszym głównym celem jest dobra zabawa połączona z piciem piwa. Zawsze! Jak długo pisaliście kompozycje oraz teksty na wasz najnowszy album? Gdzie nagraliście instrumenty?
Zrobiliśmy tylko około 50-60 występów podczas promocji naszego poprzedniego LP "The Terror Tapes". Wydaje mi się, że zaczęliśmy pisać kompozycje na album tak koło lutego 2014, a skończyliśmy tak rok później. Zaczęliśmy etap przed-produkcyjny w Omeath w Irlandii podczas wiosny. Bębny nagraliśmy w Dublinie, był początek lata. Philly (wokal) i ja zakończyliśmy nagrywanie z naszym człowiekiem od produkcji, Scottem, w Anglii, tak we wrześniu ostatniego roku. Co możecie powiedzieć o przebiegu prac nad najnowszym albumem? Kto pomagał wam przy nagrywa niu instrumentów? Kto zajmował się miksem i mas teringiem? Jak przebiegała współpraca z nim? Scott Atkins zajmował się produkcją naszych czterech ostatnich albumów, więc zna swój fach. Podczas produkcji albumu zrobiliśmy sobie przerwę na grilla i piliśmy piwo rozkoszując się widokiem morskich fal, było spoko. Zanim przejdziemy do tego co można usłyszeć na "Untouchable Glory", to chciałbym trochę popytać się o okładkę. Strasznie mi się spodobała, jest w stylu retro. Kto ją wykonał? Czym się inspirowaliście dając ów pomysł na okładkę? Wszyscy w tym zespole są fanami totalnych gniotów. Czyli masa filmów z karatekami, zombiakami oraz bikini. To było coś w rodzaju inspiracji - bardzo złe filmy. Graham Humphrey zaprojektował pare naszych ostatnich okładek. Pracował głównie nad materiałami do filmów, m.in do "Martwicy Mózgów" oraz "Koszmar na Ulicy Wiązów". Teraz chciałbym się spytać o Waszą muzykę. Wasz najnowszy album jest wypełniony po brzegi szybkimi riffami i humorystycznymi tekstami. Co chcieliście przekazać swoim najnowszym albumem? Czy tylko pozytywną energię na kolejny dzień, czy coś jeszcze? Taa, pozytywna energia to jest to stary, pozytywne wi-
Jeżeli się nie mylę, to ostatni wasz koncert w Polsce odbył się w 1990 roku. No cóż, 26 lat to spory kawałek czasu. Czy kontaktowali się z wami jacyś promo torzy z Polski? Fajnie by było zobaczyć was u nas na żywo. Prawdę powiedziawszy, jesteśmy w trakcie umawiania gigu na północy Polski, w rejonie Gdańska. Niestety, nie przebiega to po naszej myśli, ale mam nadzieję, że jednak wszystko w tym temacie wypali. Fajnie by było znów zagrać w Polsce. To będzie wszystko. Wielkie dzięki za rozmowę i twoje odpowiedzi na nasze pytania, no i za wspaniały album! Bardzo dziękuję za wywiad. A dla wszystkich fanów: Stay Metal i czujcie się zaproszeni do odwiedzenia naszej strony na Facebooku. Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Foto: Ruth Medjeber
GAMA BOMB
21
Foto: Ruth Medjeber
HMP: Na początku chciałbym zapytać o powstanie zespołu. Jak i kiedy to się zaczęło oraz skąd pomysł na właśnie taką nazwę i co właściwie ona oznacza? Oliver Mikkonen: Jesteśmy razem od roku 1992. Mieliśmy inny zespół, jednak około 1992 roku zmieniliśmy nazwę na Amon Amarth i to właśnie w tym czasie Johan i Ted dołączyli do kapeli. Ted wymyślił nazwę Amon Amarth, ponieważ był zainteresowany Tolkienem. Uważaliśmy, ze brzmi ona fajnie. Nie mam pojęcia co ona oznacza, ale po prostu wydawała się fajna. Tak to się zaczęło. Skąd wziął się pomysł na granie akurat tego gatunku muzycznego? Lubicie też inne rodzaje muzyki? Zawsze byłem metalem i od zawsze kocham tradycyjny metal na równi z death metalem, chcieliśmy po prostu grać kombinację death metalu, jednak chcieliśmy aby było to bardziej melodyjne. Oczywiście były inne zespoły grające podobną muzykę takie jak wczesne In Flames czy Dissection. Graliśmy to, co nam się podobało. Nie chcieliśmy brzmieć tak samo jak inni, jednak jeśli chodzi o zespoły takie jak In Flames, one również były zainspirowane podobną muzyką - połączeniem death i tradycyjnego metalu. Po prostu graliśmy to, co chcieliśmy.
bracje i uśmiech stający w szrankach z głupimi tekstami. Nasza muzyka powinna być intensywna i bardzo, bardzo szybka. Jest strasznie dużo "ślamazarnego thrashu", a my chcemy grać tak szybko, jak tylko potrafimy. Tytuł Waszego albumu to także tytuł jednego z filmów akcji. Nie miałem okazji niestety się z nim zapoznać; co możecie o nim powiedzieć? Dlaczego on dał nazwę Waszemu albumowi? Ten film to straszny gniot. Jednak tytuł brzmiał bardzo mocno i fajnie, więc uznaliśmy, że będziemy dalej zajmować się tematyką ninja. Widzę, że inspirujecie się całkiem porządnymi zespołami. W "Tuck Your T-Shirt-In" słyszę chociażby lekką nutę Vio-Lence. Co sądzicie o tym zespole? W ogóle, jakie zespoły zainspirowały wasz materiał? Ta, wydaje mi się że ten riff jest w stylu Vio-Lence, choć nie jestem zbyt dużym fanem tego zespołu, za to nasz perkusta jest. Jest parę zespołów z Bay Area, których słucham, m.in Exodus i Laaz Rockit, jednak bardziej preferuje scene Los Angeles oraz południową. Zespoły takie jak Agent Steel, Helstar, Flotsam and Jetsam i Savage Grace. "Untouchable Glory" wydaje AFM Records, które wydało również wasz poprzedni album. Co sądzicie o współpracy z owym wydawcą? Czy kolejny album tez będzie wydany pod szyldem AFM Records? Ta, mamy bardzo dobry stosunek do AFM Records. O wiele lepszy niż do Earache. W tej chwili nie jestem pewny, który miał więcej niż pięć dobrych albumów. Zrobimy trasę promującą "Untouchable Glory" przez parę lat i zobaczymy jak będzie przedstawiała się sytuacja. Mam rozumieć, że w ogóle nie przymierzacie się do kolejnego albumu? Nie chcemy rozpoczynać pracy nad następnym albumem przed dobrym rozpromowaniem naszego najnowszego albumu. Myślę, że na "Untouchable Glory" jest trochę świetnego materiału, który zasługuje na to by usłyszała go jak największą ilość publiki, przed którą możemy go zagrać. Wasz najlepszy koncert do tej pory to? Resurrection Fest było naprawdę zabawnie. Zamierzacie grać w Hiszpanii serię koncertów wraz z Lethal Vice. Co sądzicie o tym zespole? Świetny band, porządny i szybki. Macie trasę także w Słowenii. Zapewne będzie więcej tych koncertów, czyż nie? Jak zapatrujecie się na te najbliższe koncerty? Nigdy nie dyktujemy warunków czy miejsca gdzie gramy koncert. Inicjatywa zaczyna się od promotorów, którzy oferują nam możliwość zagrania tu lub tam, zwykle się zgadzamy na te warunki. Jeśli nas gdzieś chwilę nie było, to zapewne dlatego, że nikt nas o to nie pytał. Czy zamierzacie zagrać u nas jakiś koncert w 2016 roku?
22
GAMA BOMB
Nie mamy planów aby przyjechać do Polski w 2016 roku. Ostatatnio graliście w Polsce w 2011r., we Wrocławiu, wraz z polskim Świniopas (obecny Tester Gier) i Sworn Amongst? Co sądzicie o tamtym koncercie? Podzielicie się wrażeniami? Pamiętam, że to odbywało się gdzieś w centrum miasta. Mam wciąż plakat z tego show. Jednak nie pamiętam zbyt wiele z tego występu, no może poza tym, że podpisywaliśmy masę albumów, czyli to musiał być zajebisty koncert. Co sądzicie o kondycji obecnej metalowej sceny w Wielkiej Brytanii? Nie zwracam uwagi co obecenie się dzieje na scenie metalowej w Królestwie. Co parę lat wybija się jakiś fajny zespół jak np. Amulet czy Mutant i przyciąga moją uwagę. Obecnie czekam na następny LP Amoka. Ci goście są świetni. Poza tym, nie mogę pomyśleć teraz o czymś innym. Jakie zespoły z Wielkiej Brytanii możecie nam pole cić? Ze starych i nowych zespołów z UK zarekomenduje: Amok, Re-Animator, Seen Sisters, Amulet i D.A.M. Co możecie powiedzieć na temat polskich zespołów? Słucham Acid Drinkers i KAT. Aktualnie Acid Drinkers wyprzedało trochę koncertów tutaj, w Irlandii. Ogarnąłem także Terrordome, Fortress i trochę innych nowych zespołów. Ostatnio zaczęło wychodzić trochę trunków patronowanych przez kultowe zespoły, np. "Trooper" Iron Maiden. Piliście? Co sądzcie o piwach patronowanych przez znane zespoły? Ta, lubię to piwo od Ironów, nie miałem natomiast okazji spróbować tego od AC/DC i Motorhead. By być szczerym, nie wiem czego po nich się spodziewać, nie wiem czy te zespoły miał jakiś wpływ na jakość piwa, w sposób taki jak miało Iron Maiden. Ostatnio świat obiegła smutna informacja: "Frontman Motorhead, Lemmy Kilmister zmarł w wieku 70 lat". Chciałbym Cię zapytać co sądzisz o Lemmym i Motorhead. Czy Lemmy w jakiś sposób zainspirował was? I tak. Jesteśmy wielkimi fanami Motorheadu, naszym ulubionym albumem jest "Another Perfect Day", jest totalnie szałowy. Lemmy zainspirował nasz wygląd i postawę. Wraz z Phillym... Smutne czasy. Spoczywaj w pokoju, Lem! Dziękuje za wywiad. Na koniec proszę o parę słów dla naszych czytelników. Thrashujcie dalej i chodźcie na koncerty. Puszczajcie jak najgłośniej kasety Sodomu w waszym samochodzie i gdzie się tylko da. Pijcie ludzką krew codziennie. Odpocznijcie. Mamy nadzieje, że wkrótce wrócimy do was i zagramy zajebisty koncert. Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Obecnie jesteście jednym z heavy metalowych zespołów, sprzedających największe ilości biletów. Gdybym na początku twojej kariery powiedział ci, że będziesz częścią tak wspaniałej grupy, uwierzyłbyś? Nie bardzo (śmiech). Na początku kiedy zakładasz zespół chcesz po prostu grać, mieć zabawę i stać się ogólnie znanym, tak było w naszym przypadku. Później grasz parę koncertów, podpisujesz kontrakt z wytwórnią i masz możliwość nagrania albumu, i to jest zajebiste! To nie jest tak, że robiąc to myślisz sobie, że będziesz to robić zawsze. Jest to niesamowite, kiedy się o tym myśli. Nawet teraz zdarza mi się myśleć czym bym się zajmował, moje życie byłoby zupełnie inne. Świetnie jest robić to, co robię i świetnie jest spełniać marzenia. Czy za pomocą słów i tematyki waszych utworów pragniecie coś przekazać? Mają one dla was szczególne znaczenie? Tak, jeśli chodzi o tekst, to zawsze staraliśmy się tworzyć to, co według nas jest dobre i coś za czym "stoimy". Oczywiście, śpiewamy o fikcji, nie jest to zgodne z historią, to coś w rodzaju mitologii lub fikcji, jednak według nas jest to odjazdowe. Postrzegam nasz zespół jako coś w rodzaju epickiego filmu i chcę aby nasze teksty były jego częścią. Bez wątpienia, jesteście inspiracją dla wielu ludzi, jestem jednak ciekaw, kto był waszą inspiracją i kto miał na was największy wpływ? Wow, trudno jest wymienić jedną osobę. Oczywiście uwielbiałem tradycyjny heavy metal jak Iron Maiden czy Judast Priest, ale również Slayer, Bolt Thrower. Jest to kombinacja death metalu. Jest tak wielu świetnych autorów utworów, że trudno jest wybrać jednego ulubionego. Kiedy wasza popularność wzrosła najbardziej i w którym kraju cieszycie się największą liczbą fanów? Jeśli chodzi o jeden kraj, prawdopodobnie są nim Stany Zjednoczone, ponieważ jest to duże państwo. Jesteśmy dość rozpoznawalni w wielu miejscach, Niemcy, Holandia, Belgia, Szwecja, Austria, również Anglia. Trudno jest podać jedno wielkie państwo tak duże jak Stany, jednak jesteśmy dość rozpoznawalni w wielu miejscach. Mam nadzieję, że liczba naszych fanów w Polsce również rośnie. Jak wygląda wasza historia jako muzyków, graliście w innych zespołach? Jeśli chodzi o teraźniejszość, jesteście zaangażowani w inne projekty, czy waszą uwagę skupiacie tylko na Amon Amarth? Pod tym względem skupiam się tylko na Amon Amarth. Tak naprawdę nigdy nie czułem potrzeby grania w innym zespole, ponieważ wszystkie pomysły jakie mam mogę wykorzystać w Amon Amarth. Jednak nic nigdy nie wiadomo, może kiedyś będę miał pewne pomysły, które nie będą pasowały do naszego zespołu, możliwe że wtedy będę myślał o czymś innym. Jednak na chwilę obecną poświęcam się dla Amon Amarth, i to już przeszło dwadzieścia lat. Przed utworzeniem Amon Amarth, grałem w zespole, który ostatecznie zmienił nazwę na Amon Amarth. To jest zespół w którym gram od zawsze oraz jedyny w którym byłem. Jaka była reakcja fanów na wasz pierwszy album? Jestem też ciekaw, który album zdobył najlepsze recen-
wnież wiele nowych zespołów. Myślę, że Szwecja jest teraz zdrowym miejscem jeśli chodzi o metal, mamy wiele zespołów grających melodyjny death metal, ale również są tam zespoły grające bardziej ekstremalnie. Uważam, że jest to dobre miejsce dla metalu.
Współcześni Wikingowie Jeden z bardziej popularnych zespołów metalowej sceny Amon Amarth niedawno ukończył pracę nad swoim jedenastym albumem zatytułowanym "Jomsviking". Zespół swoimi tekstami nawiązuje do mitologii skandynawskiej, w głównej mierze skupiając się na wikingach i ich podbojach. O zespole, pracy nad nową płytą oraz wielu innych rzeczach opowie wam gitarzysta, jeden z założycieli zespołu - Oliver Mikkonen. Zapraszam do czytania! zje? Myślę, że nasz pierwszy album był dobry, jednak nie pamiętam tego aż tak dobrze. To było jeszcze przed Internetem, tak więc nie mogłeś wtedy czytać wszystkiego, co ktoś napisał. Ale myślę, że zrobiliśmy całkiem dobre wrażenie, oczywiście nie można tego porównywać z odzewem, jaki otrzymujemy teraz. Prawdopodobnie naszym najlepszym albumem był "With Oden on Our Side", wielu ludzi uważa go za ich ulubiony album. Jednak dla nas najlepszy był "Twilight of the Thunder God", ponieważ dzięki niemu zyskaliśmy dużą popularność. Odnośnie waszego materiału, macie wasz ulubiony kawałek? Czy jest album, z którego jesteście najbardziej dumni? Jestem naprawdę dumny ze wszystkich albumów. Myślę, że wszystko co nagraliśmy jest naprawdę dobre. Trudno jest wyróżnić jedno najlepsze nagranie. Prawdopodobnie jest to "Twilight...", ponieważ wszystko dookoła tego albumu było niesamowite. Nie tylko same utwory, ale proces ich pisania, studio wszystko było świetne, jest to jedno z najlepszych nagrań dla mnie. Jednak obecnie nowy album jest moim ulubionym, ponieważ jest świeży. Często faworyzuje się nowe nagrania, ponieważ są one świeże, jednak najlepiej wszystko obrazuje się po paru latach.
rzą zespołu i zajmuje się konferencjami prasowymi. Moim zadaniem jest rozmowa z agentem. Jestem ciekaw w jaki sposób tworzycie muzykę? Od czego zaczynacie i jak to wygląda dalej? Dla naszego nowego albumu, który jest naszym pierwszym koncertowym, Johan miał fundament pod historię, tak więc generalnie mogliśmy wiedzieć o czym będzie tekst. Ja, Johan i Ted improwizowaliśmy razem, wymienialiśmy się pomysłami itd. Zazwyczaj pracujemy w domu, staramy się coś opracować, później wymieniamy się plikami i nagraniami. Później dodajemy do tego perkusję i wokal. Kiedy mamy odpowied-
Ciężko jest być członkiem zespołu pokroju Amon Amarth? Jak wygląda twoje codzienne życie? To zależy. Obecnie nie mam za wiele do robienia, ponieważ niedługo zaczynamy tournee. Album jest skończony, także wszystko jest teraz łatwe, głównie udzielamy sporej ilości wywiadów. Kiedy jesteśmy w podróży, sprawy mają się trochę inaczej. Mamy napięty terminarz, i dość sprecyzowane zadania. Teraz zaczynamy tournee w kwietniu, a kończymy w połowie lipca, to prawie cztery miesiące, także nasze obowiązki będą totalnie inne. Jednak teraz jest bardzo łatwo, tak jak mówiłem, przeprowadzamy głownie wywiady parę godzin w tygodniu, także nie ma za wiele do robienia. Jaki kierunek teraz zamierzacie obrać? Premiera "Jomsviking" jest zaplanowana na 25 marca, czego możemy spodziewać się później? Trasy koncertowej, oczywiście. Zaczynamy w Stanach, będziemy grali sporo festiwali latem, pod koniec roku planujemy pełną trasę koncertową po Europie, będzie-
Foto: Tomas Giden
Co możesz powiedzieć o nowym albumie "Jomsviking"? Przesłuchałem między innymi "First Kill" i muszę przyznać, że brzmi to zajebiście. Tak, myślę że "First Kill" jest świetnym kawałkiem otwierającym album. Jest to utwór, typowy dla Amon Amarth, odzwierciedlający to, jak gramy. Myślę, że sam album jest dużo szerszy, jest w nim wiele niespodzianek. Jest naprawdę dużo świetnych rzeczy znajdujących się na tym albumie. I uważam, że "First Kill" nie jest najsilniejszym punktem tej płyty, jest po prostu bardzo dobrym pierweszym utworem. Myślę, że "Jomsviking" jest naszym pierwszym koncertowym albumem, ma on inne podejście jeśli chodzi o pisanie kompozycji, jest bardziej epicki od tych, które nagraliśmy w przeszłości. Jest tam coś, czego do tej pory nie robiliśmy. Ciężko jest mi tutaj siedzieć i mówić, co myślę o albumie, ale uważam, że wyszedł dobrze i publika będzie zadowolona. Jak opisałbyś współpracę z Metal Blade? Zawsze było dobrze między nami. Pracujemy z Metal Blade od 1998, więc to już prawie dwadzieścia lat. Mamy świetne relacje, to coś w rodzaju przyjaźni. Jest świetnie. Zawsze byli bardzo pomocni i nas wspierali, także jesteśmy bardzo szczęśliwi, mogąc z nimi pracować. Czy były kiedykolwiek jakieś problemy z członkami zespołu? Jak opisałbyś wasze relacje? Tworzycie jedną, wspólną rodzinę? Tak, powiedziałbym, że jesteśmy braćmi. Mamy bardzo zdrową i dobrą atmosferę w zespole. Wciąż jesteśmy przyjaciółmi, cieszymy się wspólnym czasem i dzieleniem pracy ze sobą. Oczywiście, nie spędzamy ze sobą za wiele czasu poza pracą w zespole. Wszyscy mieszkamy dość daleko od siebie, ale jest to dobre, ponieważ możemy mieć trochę wolnej przestrzeni, odpoczynku, co też jest potrzebne. Jednak kiedy jesteśmy w trasie, świetnie się dogadujemy i cieszymy wspólnie spędzonym czasem. Co możesz powiedzieć o obecnych członkach zespołu? Kto za co jest odpowiedzialny i jaka jest twoja rola w zespole? Zawsze podejmujemy wszystkie decyzje razem, tak więc jesteśmy bardzo demokratycznym zespołem. Oczywiście wszyscy pełnimy inne role w zespole, oczywiście poza byciem muzykami. Ted jest odpowiedzialny za projekty okładek, Johan Söderberg jest gitarzystą, odpowiada za pracę w studio, Johan Hegg jest naszym wokalistą i można powiedzieć, że jest twa-
nią ilość, powiedzmy cztery kawałki, wynajmujemy miejsce, w którym się spotykamy i pracujemy razem nad tymi utworami przez parę dni i wtedy robimy demo. Tak mniej więcej wyglądała nasza praca nad nowym albumem. Odnośnie koncertów, z jakimi zespołami dzieliliście scenę i który z koncertów był waszym największym sukcesem? Było tyle świetnych tourne, że niemożliwe jest wymienienie jednego. Nie bardzo wiem, które mógłbym wybrać. Oczywiście świetne są festiwale, np. Sumer Breeze, Wacken (Wacken Open Air), Południowa Ameryka jest też świetna. Myślę, że tournee ze Slayerem w 2008 roku było naprawdę znakomite. Tyle tego było, że ciężko wymienić, jednak uważam, że wszystkie nasze koncerty były świetne! Występowaliście więc wspólnie z wieloma zespołami, czy wśród nich są tacy, których możecie nazwać prawdziwymi przyjaciółmi? Tak, myślę że jest dużo zespołów, których uważamy za przyjaciół. Prawdę mówiąc, większość z zespołów, z którymi występowaliśmy, stali się nimi - ludzie ze Skeletonwitch, Behemoth, Slayer. Tak, jest wiele zespołów, które są naszymi przyjaciółmi.
my grali praktycznie wszędzie, mamy zaplanowane cztery występy w Polsce w okolicach listopada i grudnia. Tak więc zapowiada się ciekawie. To już jedno z ostatnich pytań. Na twoim miejscu byłym dumny z przebiegu kariery, co ty o tym sądzisz? Czujesz się spełniony? Tak, oczywiście zawsze marzyłem aby grać w zespole, być gitarzystą. Uważam, że mamy naprawdę szczęście. Definitywnie jestem dumny z przebiegu mojej kariery, uważam, że mam wspaniałe życie. Świetnie jest móc pisać utwory, mięć fanów słuchających i cieszących się twoja muzyką, grać trasy koncertowe po całym świecie. To jest zajebiste, nie mogę na nic narzekać. Na sam koniec, czy mógłbyś jakoś zachęcić polskich fanów do słuchania waszej muzyki? Nie wiem czy potrafię słownie zachęcić do słuchania naszej muzyki, ale ci, którzy jeszcze tego nie robili powinni dać nam szansę i posłuchać naszej muzyki. Możliwe, że nas polubią, myślę, że warto spróbować. Dziękuję za poświecenie swojego czasu i podjęcie się wywiadu z nami. Życzę wam wszystkiego dobrego w dalszej karierze! Dziękuję, również życzę wszystkiego dobrego!
Jak opisałbyś szwedzką heavy metalową scenę? Uważam, że jest bardzo zdrowa. Jest wiele bardzo dobrych zespołów wywodzących się ze Szwecji. Jest ró-
Bartosz Hryszkiewicz
AMON AMARTH
23
"Dead Rider" to fantastyczny heavy metalowy album w mojej opinii. Nie jest innowacyjny, jednak nie o to chodziło. Wokale i kompozycje zgrały się, tworząc 100% świeży heavy metal, tak jak miało to brzmieć. Czuję że jest to album, z którego powinni być dumni.
Istnieje ogromna różnica pomiędzy prostackim podkradaniem motywów z innych utworów z małymi zmianami, a inspirowaniem się danym zespołem Niemcy to kraj, który szczyci się wszelkiego rodzaju kapelami heavy me-talowymi i thrashowymi. Takie zespoły jak Breaker, Running Wild, Sodom, Despair czy Death Row wyznaczały pewną jakość niemieckiego metalu. Przykłady można dalej wymieniać i gwarantuje wam, że wcześniej niż później, dojdziecie do Accusera, jako przykładu porządnego, niemieckiego thrashu. Szczególnie gdy mówimy o debiucie, czy "Who Dominates Who". Gdzie można się przekonać, że był to jeden z przełomowych krążków tego zespołów, który wciąż inspiruje innych... Ale nie przedłużajmy, zapraszam do wywiadu. Na pytania odpowiada gitarzysta i wokalista Accusera, Frank Thoms. HMP: Wasz zespół został założony w roku wysypu świetnych albumów, wypada tutaj wspomnieć o "Darkness Descends", "Reign in Blood" czy "Master of Puppets". Mieliście okazję słuchać w tamtym okresie owych albumów? Jak one na was wpłynęły? Frank Thoms: Owszem; słuchałem tych albumów na okrągło w tamtym czasie. To był nasz gatunek i ta muzyka była dokładnie tym czego szukaliśmy, dalej od typowego heavy metalu i bliżej do połączenia punku/ hardcore i metalu. Te albumy to kamienie milowe, które były i wciąż są dla mnie sporą inspiracją. Kiedy wy-
teresowanie klasycznym heavy metalem? Eksplozja zainteresowania się thrash metalem? Czy kilka innych zespołów, które działały pod tą samą nazwą? Nie do końca. Goście z Breakera planowali kontynuować swoją działalność pod tą nazwą oraz nagranie dema z nowym materiałem. Ich gitarzysta prowadzący, Betram Kölsch, opuścił zespół przed realizacją tych postanowień. Tak więc, zostałem poproszny przez członków zespołu o parę solówek do ich nowych kawałków. Kiedy skończyłem, poprosili mnie o dołączenie do zespołu... dlatego opuściłem Expect No Mercy,
Wasz debiut wyszedł w 1987, rok po założeniu zespołu, po jednym demku. Co czuliście wydając ten album? Czego się obawialiście? Jak dzisiaj oceniacie ten album? Byliśmy bardzo dumni z naszego pierwszego oficjalnego wydania. Nie baliśmy się, ponieważ nie było niczego do stracenia. Ludzie mogli to polubić, bądź nie. A odzew był pozytywny, część ludzi nawet była oniemiała. Wciąż lubię słuchać tego albumu, głównie ze względu na jego spontaniczność. Miał strasznie surowe oraz dosłowne brzmienie, które sprawia, że ten album jest wyjątkowy. Tutaj było dużo rzeczy zagranych za pierwszym razem, nawet parę utworów powstało podczas jednej sesji. Jest to album, który pozostawia w słuchaczu uczucie, że nie jest on sztucznie ograniczany. Po debiucie wypuściliście EPkę "Experimental Errors", także pod szyldem wytwórni Atom H Records. Jak układała się współpraca z tym wydawnictwem w początkowym okresie istnienia waszego zespołu? Mieliśmy bardzo zażyłe relacje z ludźmi z Atom-H. Jürgen Engler z Die Krupps był jednym z założycieli wydawnictwa. Razem mieliśmy podobne cele, tak więc spotykaliśmy się w Düsseldorfie regularnie i spędzaliśmy ze sobą masę czasu. Dużo rozmawialiśmy. Decydowaliśmy razem o każdym aspekcie zespołu, takim jak okładki, zdjęcia, itd., co sprawiało, że każdy powinien być zadowolony z rezultatu. Do kawałka "Black Suicide" został nagrany teledysk, który został wyświetlony w telewizji. Co czuliście, gdy zobaczyliście go na stacji? To było wspaniale być w telewizji ten pierwszy raz, wiele lat przed powstaniem Youtube. Byliśmy strasznie z tego dumni, nagraliśmy to na kaseciaka VHS i pokazaliśmy to wszystkim naszym przyjaciołom. Następnie wydaliście "Who Dominates Who?", kolejny album, który potwierdzał waszą thrashową stylistykę. Jaki utwór najcieplej wspominacie z tego albumu? Czy był to ówczesny wzorzec Accuser do którego dążyła kapela? Odnaleźliśmy nasz wyjątkowy, oryginalny styl na "Who Dominates Who". Z okazji 25-lecia nagraliśmy go ponownie - ponieważ jakość tego albumu wciąż jest dobra a teksty wytrzymują próbę czasu. By być szczerym, nie mam swojej ulubionego kawałka, ponieważ każdy utwór tego albumu jest jego esencją i dopełnieniem. Oczywiście, zawsze gramy utwór tytułowy, ponieważ dobrze reprezentuje album oraz ma łatwy i rozpoznawalny refren. Poza tym, zainspirowaliśmy się tym albumem, kiedy pisaliśmy najnowszy album, "The Forlorn Divide". Chcieliśmy mieć więcej interesujących utworów z dynamiczną i kompleksową strukturą, chociażby riffy, które ewoluują, zbaczają ze ścieżek, oraz pewne motywy w środku utworu, które zmieniają nastrój kompozycji.
Foto: Tom Rom
szło "Reign in Blood", to współzałożyciel naszego labela, Atom-H Records, w tamtym czasie powiedział, że to był jeden z wspanialszych albumów dekady. Nawet teraz, jest to wciąż jeden z najbardziej wpływowych albumów wszechczasów. Jakie zespoły i albumy wpłynęły na waszą wczesną twórczość? Na pewno wszystkie zespoły i albumy omówione w pierwszym pytaniu, jednak oczywiście jest tego więcej... tutaj możesz wymienić wszystkie thrashowe klasyki. Jednak chcieliśmy stworzyć własny styl. Nie zamierzaliśmy być po prostu jakąś kopią innego zespołu. Istnieje ogromna różnica pomiędzy prostackim podkradaniem motywów z innych utworów z małymi zmianami, a inspirowaniem się danym zespołem, podczas pisania czegoś własnego. Zanim powstał Acusser to basista/wokalista Eberhard Weyel i perkusista Volker Borchert grali w heavy metalowym zespole Breaker, który rok po wydaniu swojego debiutanckiego albumu "Dead Rider", się rozpadł. Jaki był powód? Coraz mniejsze zain -
24
ACCUSER
mój zespół w tamtym czasie i stałem się gitarzystą Breaker'a. Ich muzyka była szybka i ciężka, była bardzo blisko thrash metalu. Chwilę po tym jak daliśmy do pieca i przyspieszyliśmy jeszcze bardziej, poczuliśmy, że to już czas, aby zmienić nazwę naszego zespołu, tak jak zmieniliśmy nasz styl - tak więc zaczęliśmy od A i zakończyliśmy na Accuser. Czyli powstanie Accusera było związane z upad kiem Breakera... Czy doświadczenie wyniesione z Breakera wpłynęło na debiutancki albumy Acussera? Dokładnie. Tutaj jest pewien okres przejściowy pomiędzy tymi dwoma zespołami. Byłem nowym gościem w zespole. I jako nowy, wyłożyłem kawę na ławę: moje inspiracje i cele, dlatego odegrałem dużą rolę w powstaniu Accusera. Wtedy nie było w naszej okolicy muzyków, którzy grali muzykę ciężką, tak więc musieliśmy się trzymać razem, by stworzyć coś nowego. Obecnie nowi adepci klasycznego heavy metalu zachwycają sie "Dead Rider". Jak myślisz, czy Eberhard i Volker są dumni, że w końcu Breaker został doceniony?
"Double Talk" wychodzi dwa lata później po "Who Dominates Who?", mimo, że dotychczasowe albumy wychodziły co rok. Prawdopodobnie zaczęliście wtedy grać częściej koncerty, które show z tego okresu jest waszym ulubionym? Z kim mieliście okazję dzielić deski sceny w tym okresie? Jeden z moich ulubionych koncertów z tego okresu jest prawdopodobnie występ z zespołem Nomeasno. Graliśmy z wieloma zespołami na przestrzeni lat: Deathrow, Despair, Sodom, Destruction, Coroner, Blind Guardian, Motörhead, Cancer, oraz wiele, wiele, wiele innych. Nie pamiętam dokładnie kiedy kto grał z nami. Po "Double Talk" wychodzi "Repent", wydane przez nową wytwórnię Metal Machine Music. Z jakiego powodu zmieniliście wydawcę i dlaczego wybraliście Metal Machine Music? Nie wiem dokładnie jak to się stało, ale to była jakaś wewnętrzna decyzja w Atom-H Records. "Repent" róźni się od waszych poprzednich dokonań, przede wszystkim zawiera muzykę znacznie cięższą. Skąd ta zmiana brzmienia waszego albumu? "Repent" było dla nas nowym kierunkiem. Musiałem wziąść na siebie wokale, co spowodowało zmianę naszego brzmienia. Poza tym, przestroiliśmy nasze gitary w dół. Mieliśmy wtedy specifyczne preferencje muzyczne, które stały się dla nas wielkimi inspiracjami. Wasz kolejny LP "Reflections" wydaje Major Records International, następne album "Taken by the
Throat" oraz "The Conviction / Experimental Errors" są wydane przez No Bull Records. Skąd te częste zmiany wytwórni? Na to akurat złożyło się kilka czynników w dłuższym obrębie czasu. Major Records był fuzją pomiędzy Atom-H Records i Aaarrg Records, tak więc zostaliśmy przeniesieni do tego wydawnictwa. Nie byli oni zainteresowani ponownym wydaniem naszych starych albumów, tak więc wydaliśmy debiut z EPką za pośrednictwem No Bull Records. Po "Repent" zaczynaliście stylistycznie skręcać w kierunku groove/thrash, z jakich powodów wybraliście taką drogę w waszej ewolucji? Tutaj to jest kwestia wydawcy. Jeśli byśmy dali szybsze utwory np. "Reflections" lub "Taken By The Throat" na początek, to nikt by tej zmiany nie zauważył. Jednak zmieniliśmy kolejność utworów na tych obu albumach i zaczęliśmy od powolniejszych utworów. Kawałki takie jak "Unite Divide" oraz "Obey" są w pełni thrashowe. Na EPce "Confusion / Romance" zagraliście m.in. cover Nine Inch Nails, "Head Like a Hole". Czy ten zespół był dla was inspiracją podczas tworzenia kole jnych albumów? Czego wtedy jeszcze słuchaliście? Uwielbialiśmy ten kawałek Nine Inch Nails i uznaliśmy, że po prostu musimy zrobić tego cover, w naszym własnym stylu. Utwór ten nie wpłynął na nas aż tak, abyśmy mieli zmienić styl. Słuchaliśmy wtedy wszystkiego co nas interesowało: black, death, thrash, punk, hardcore, muzyka niezależna oraz industrial, jednym słowem wszystko. Podświadomie zawsze włącza się pewne elementy, które słyszało się wcześniej do swojej twórczości muzycznej. Każdy tak robi, nie zawsze mając tego świadomość. Wydaje mi się, że zintegrowanie LP i EP na "The Conviction / Experimental Errors" przyniosło całkiem udany efekt. Czy graliście wtedy muzykę z waszych pierwszych albumów? Dobre pytanie. Była to nasza pierwsza trasa ze mną na wokalach, byliśmy razem z Cancer'em. Nie wydawaliśmy jeszcze albumu z moim wokalem w tym czasie, tak więc mieliśmy próby na których graliśmy stare kawałki i potem przedstawialiśmy je na żywo. Miały one inne brzmienie, jednak wciąż były one interesujące. Spędzaliśmy dużo czasu z Jamesem Murphy w busie i gadaliśmy o gitarach i reszcie sprzętu. Kiedy usłyszeliśmy jego strojenie D-standard, uznaliśmy że je zaadoptujemy do naszej muzyki - naprawdę polubiliśmy to brzmienie. Nasz pierwszy koncert z obniżonym strojeniem był dziwny, ponieważ mój wokal nie był jeszcze przystosowany do niższych rejestrów i wciąż musiałem wyszukiwać prawidłową wysokość. Jednak drugi występ poszedł gładko. Wtedy nagraliśmy "Repent", pozostawiliśmy strojenie D-standard, które dobrze uzupełniało mój wokal. Po wyjściu "Repent" nasza setlista składa się głównie z nowego materiału. Ciągle się to zmieniało. Obecnie gramy utwory z każdego okresu Accusera. Czasami gramy więcej starych kawałków, czasami mniej, zależy od ilości czasu, który posiadamy. W 2004 zmieniliście nazwę na Scartribe, by następ nie w 2008 powrócić do waszej pierwotnej nazwy. Jaki był dla was ten okres? Czemu zmieniliście swoją nazwę i dlaczego wróciliście do starej? Chcieliśmy odkryć inny kierunek w muzyce jako Scartribe. Na początku było fajnie i przyjemnie nam się grało kawałki o bardziej rockowym zacięciu. Ale im więcej piosenek napisaliśmy, tym bardziej były podobne do tego, co tworzyliśmy jako Accuser. Po za tym, graliśmy parę występów z klasyczną setlistą. Zespół zawierał fanów staroszkolnego Accusera - to wszystko spowodowało, że zmieniliśmy nazwę ponownie, no i jesteśmy z powrotem. Na "Agitation" nagraliście kawałki z demówek "Scartribe" i "Remain". Jak przebiegały prace nad "Agitation"? Co czuliście, wydając LP, pierwszy raz po paru latach przerwy? Utwory z "Agitation" były napisane na końcu naszego okresu ze Scartribe i były bliskie brzmieniu Accusera. Uznaliśmy, że nagranie tych utworów jest dla nas ważne, bo chcieliśmy odpowiednio zamknąć okres Scartribe i uczcić ponowne narodzenie Accusera. Byliśmy dumni, wydając nowy album pod nazwą Accuser. Następnie, już z dokończonymi sprawami, zaczęliśmy pisać kolejne utwory. Parę miesięcy później materiał na "Dependent Domination" został skończony. Co waszym zdaniem, fani sądzą o "Agitation"? Nie jestem pewien. Usłyszałem wiele różnych opinii, tak jak w przypadku wszystkich innych naszych wydawnictw. Niektórzy wolą "Dependent Domination"
i "Diabolic", część uwielbia wałki z "Agitation" i ich szorstkie brzmienie. Następnie "Dependent Domination", co sądzicie o tym albumie? Co byście zmienili w tym materiale obecnie? Czy z perspektywy czasu odnajdujecie na swoich albumach wpadki, które teraz chcielibyście poprawić? "Dependent Domination" ma zupełnie inną atmosferę w stosunku do "Agitation". "Agitation" to album, który został wypełniony pomysłami i konceptami, które kłębiły się w nas od jakiegoś czasu. "Dependent Domination" został napisany w krótszym obrębie czasu, tak więc jest bardziej spójny. Bardziej bezpośredni, rzuca się w uszy, że tak powiem. Było to zamierzone. Nie chcę poprawiać niczego na albumie, dopóki nie minie pewien okres. Nagranie zawsze jest produktem danego czasu. Owszem, podczas produkcji i pisania utworów zdarzają się detale, które chcę zmienić. Jednak nie są to raczej błędy, a wybory stylistyczne. Następnie wydajecie "Diabolic". Jak ten album był oceniany? Odzew był niezwykle pozytywny. Zarówno krytycy jak i fani polubili ten album. Uważam, że to był ważny krok dla nas. Wydaliśmy już dwa albumy po przegrupowaniu sił i chcieliśmy wnieść pewne rzeczy na kolejny poziom z tym albumem. Do utworu "Cannibal Insanity" powstał teleFoto: Tom Rom dysk. Jak przebiegały prace nad nim? Czy obecnie planujecie jakiś nowy teledysk? sty mówią o różnych historiach, jednak rozpatrują tą Wspaniale się bawiliśmy tworząc ten teledysk, a jego samą kwestię. rejestracja przebiegała całkiem szybko. Sascha Liebe"The Forlorn Divide" jest pierwszym waszym LP wyrtz, był właściwym człowiekiem na właściwym miejdanym przez Metal Blade Records, wcześniejsze byscu, udało mu się zachować energię utworu w nagrały wydawane przez Red Shift. Czy to była wasza niu. Poza tym, mamy już trochę materiału wideo z własna wytwórnia? Co osiągnęliście dzięki Red Shikoncertów na nasz kolejny teledysk. Nie zdecydowalft? Jak z waszych oczekiwań wywiązuje się obecny iśmy się jeszcze, na który utwór padnie nasz wybór. wydawca? Z okazji 25lecia "Who Dominates Who?" została naBastian Brühl, właściciel Red Shift Music, był dla grana ponownie. Jak ta nowa wersja została przyjęta nas wielkim wsparcie przez te lata, a także wydawał przez fanów? Jak wiele wprowadziliście zmian i czy nasze albumy. Wciąż jest naszym menedżerem i opiesą one mocno słyszalne dla przeciętnego fana? kuje się księgowaniem naszych tras. Około rok temu, Nasz mały projekt, "WDW25" został całkiem pozytyBastian i goście z Metal Blade skontaktowali się, aby wnie odebrany. Oczywiście, co człowiek to opinia, nieprzedyskutować kwestię wydawnicze dla nas. I zebraliktórzy wolą staroszkolną wersję oryginalną, niektórzy śmy tego owoce. Jesteśmy zadowoleni z rezultatu, mawersje nagraną ponownie, a jeszcze inni lubią obie, my dobry kontakt z wydawnictwem, promocję, która ciesząc się możliwością porównania ich i skontrastowaobejmuje dość duży obszar. Świadomość istnienia nania. Próbowaliśmy jak najbliżej być oryginału, jednak szego zespołu wśród fanów muzyki ciężkiej definitywprowadziliśmy parę małych uaktualnień tam, tam i wnie się zwiększyła. tam... które wykryje ucho słuchacza, który wsłucha się Czym obecnie się inspirujecie? Ja osobiście wyłapauważnie. Re-recording był także ważnym krokiem, połem lekką inspirację Holy Moses (trytony na począnieważ to nasze pierwsze doświadczenie z naszym notku drugiego utworu waszego najnowszego albumu). wym gitarzystą, Dennisem Rybakowskim. To był Mam rację? świetny czas - prace nad "WDW25" pozwoliły nam się Holy Moses zawarło w swojej muzyce progresywne przygotować na proces tworzenia "The Forlorn Divielementy, czego wynikiem jest świetny i ambitny de". thrash metal. Co do nas, dokonywaliśmy masy eksNiedawno wyszedł wasz najnowszy album "The perymentów tworząc nasz obecny album i była także Forlorn Divide", jak przebiegały prace nad nim? Ile masa rzeczy która nas zainspirowała. Oczywiście włązajęło wam napisanie muzyki i tekstu? Jak długo i czając wiele różnych zespołów, ale także ścieżki z filgdzie go nagrywaliście? mów i motywy z gier. Na prawdę spędziliśmy trochę czasu nad tym albuW maju gracie na Rock Hard Festival, czego się spomem. Był to bardzo szczegółowy proces pisania i nadziewacie? Czy macie już przygotowany set z okazji grywania. Tworzenie i aranżowanie muzyki zajęło nam tego koncertu? trochę ponad rok, teksty napisaliśmy w parę tygodni. Jesteśmy podekscytowani tym, że możemy zagrać na Nagrania w Gernhart zajęły nam trzy togodnie, edycja, tym festiwalu. Będzie trochę fanów z naszego miasta mix i mastering kolejne parę tygodni. rodzinnego oraz masa ludzi, którzy myślą o tym żeby Wspomniałeś że na "The Forlorn Divide" zadebiu nas zobaczyć. Skupimy się na najnowszym albumie, jetował także wasz nowy gitarzysta, Dennis Rybakodnak zagramy także parę klasycznych kawałków. Bęwski (wyłączając "WDW25"); jak układa się między dzie to taki fajny miks tego co jest, z tym co już było. wami współpraca? Co Dennis wniósł nowego do Wasze najbliższe plany? Gdzie zamierzacie koncer waszego zespołu? tować poza Rock Hard Festival? Praca z Dennisem to czysta przyjemność. Dorzucił Metal Franconia Festival, Skullcrusher, Dresden parę nowych pomysłów do moich utworów, a także paMetal Against Cancer, Cologne Metal Festival i rę z nich ponownie zaaranżował. Napisał wstęp "PreSummer Breeze plus parę niezapowiedzianych jeszcze dawn" oraz muzykę i tekst do "Lust For Vengeance". Po występów i festiwali. wielu doświadczeniach podczas przebytych tras konCzy zamierzacie wyruszyć w europejską trasę kon certowych, zespół stał się dla nas drugą rodziną. certową? Przy okazji może nagracie koncertówkę? Kto zaprojektował okładkę waszego najnowszego alWciąż jesteśmy na etapie planowania, obecnie poszubumu? Jakie zawiera przesłanie? kujemy zespołów na support. Z pewnością nagramy Okładka została stworzona przez Verenę Achenbach, pare koncertów, choć nie wiemy jak dokładnie skorzyktóra jest odpowiedzialna także za prace graficzne z stamy z tych nagrań. naszych wczesniejszeszych albumów, od czasu powroDziękuje za wywiad. Proszę o parę słów dla waszych tu Accusera ("Agitation", "Dependent Domination", fanów z Polski. "Diabolic", "WDW25" oraz "The Forlorn Divide"). Dziękujemy Wam za wasze zainteresowanie i wsparMiała zobrazować tytuł, rozdział jako metaforę ludzcie. "Do zobaczenia w Polsce!" kiego umysłu w głębi zaniepokojenia i grozy. Ludzka psychika jest tematem przewodnim tego albumu - tekJacek "Steel Prophecy" Woźniak
ACCUSER
25
nie mieliśmy środków, by je pokryć. Dlatego zrobiliśmy te czteroutworowe demo "Black" (które w marcu wyda Century Media, tak przy okazji). Zarejestrowaliśmy je w piwnicy na czterościeżkowym magnetofonie. Za szmal ze sprzedaży tych kaseciaków chcieliśmy dokończyć sesję nagraniową w studio. Do czasu, gdy udało nam się zebrać wystarczające fundusze, studio zostało jednak zamknięte, a dotychczas nagrane ścieżki przepadły łącznie z master tape'ami "Spectrum of Death". Także, to co zostanie wydane to raptem nieukończony wstępny miks, który ocalał. Century Media wykonało jednak kapitalną robotę przy masteringu i remasteringu tego materiału, a przy okazji przygotowało świetną paczkę.
Chowajcie swe dzieci Czy są jacyś ludzie na tym świecie, których nie ruszyło po odpaleniu "Spectrum of Death"? Debiutancki krążek Morbid Saint stanowi sam w sobie ucieleśniony klejnot thrashu i bezprecedensową koronę agresywnego barbarzyństwa w muzyce. Słuchając tego albumu po raz pierwszy nie da się powstrzymać stawania włosków na całym ciele i cierpkiego slalomu gęsiej skórki, pojawiającej się na naszych rękach. "Spectrum of Death" sprawia, że umysł eksploduje, a tętno szaleje. Morbid Saint jest kapelą, która jasno udowadnia, że metalowy underground montował lepszą muzykę od lansowanego przez wielkie wytwórnie mainstreamu. Jak więc rozmawiać z twórcami tego kultowego dzieła szybkości, agresji i brutalności? Aktualnie w kapeli ze starego składu ostał się tylko charakterystyczny gitarzysta Jay Visser, z którym na koncercie nie idzie złapać kontaktu wzrokowego z powodu gęstej kurtyny długich włosów zarzuconej na twarz. Wokalista Pat Lind odszedł z zespołu dosłownie kilka dni przed przeprowadzeniem tego wywiadu, o czym niestety wówczas nie wiedziałem. Trochę dałem ciała, jednak jedyny news dotyczący jego odejścia znajdował się na jego Facebookowym profilu - na stronie zespołu nie było o tym najmniejszej wzmianki (a przynajmniej takiej wówczas nie znalazłem). Nie pytałem więc o przyczyny jego odejścia, wolałem być bardziej taktowny, w końcu najważniejsze jest to, czy bez Linda Morbid Saint będzie dalej funkcjonował i czy jednak nagra nową płytę, o której członkowie przebąkują już od kilku lat. Na szczęście, wiele wskazuje na to, że działalność zespołu nie zostanie ponownie zawieszona.: HMP: Świetnie, że Morbid Saint nadal istnieje. Zagraliście cholernie dobry koncert na Keep It True w 2013 roku. Mam nadzieję, że wam się on podobał przynajmniej tak samo, co i ludziom pod sceną. Jay Visser: Był to nasz pierwszy koncert w Europie. Cóż za niezwykły początek dla naszej europejskiej trasy. Całe to przeżycie było niesamowite. Wszystko też było niezmiernie profesjonalnie przygotowane, łącznie
mach festiwalu Keep It True, otrzymaliśmy jeszcze kilka innych ofert koncertowych. Cieszyło nas to, bo chcieliśmy zagrać dla jak największej liczby ludzi, skoro już mamy jechać do Europy. Wielu fanów do nas pisało, mówiąc że bardzo chcieliby nas zobaczyć na żywo. Na KIT wzięliśmy ze sobą jakieś 40 koszulek i 60 płyt na sprzedaż - wszystkie zeszły w przeciągu niecałej godziny. Nie muszę chyba dodawać, że byliśmy tym
Dlaczego zdecydowaliście się na Andreia Bouzhikova jako twórcę grafiki? A może to goście z Weird Face go zarekomendowali? No i dlaczego okładką nie jest już ta sterta czaszek? John Kyrousis z Weird Face Productions sam sponsorował wydanie LP "Destruction System". Spotkaliśmy Johna podczas naszej europejskiej wyprawy. Był promotorem naszego gigu w Atenach i wymiernie nam pomagał podczas całej naszej trasy. Bardzo skrupulatnie przygotował wydanie "Destruction System". Nie potrafię znaleźć wystarczająco trafnych słów, by oddać pełnie tego, co zrobił dla Morbid Saint. Ta grafika z czaszkami rzeczywiście miała być okładką naszej drugiej płyty "Destruction System", ale ponieważ jej wydanie nie doszło do skutku (aż do teraz), po prostu została zaszufladkowana w naszych Morbid Archives. W jakiś sposób jednak trafiła do obrotu, gdyż posłużyła za okładkę tego bootlegowego wydania Celtic Records z 2007 roku. Nie autoryzowaliśmy tego wydawnictwa. Dlatego, gdy omawialiśmy stronę wizualną nowego wydania, logicznym było użycie zupełnie nowej grafiki. Koncept na okładkę został wzięty z tekstu jednego z utworów z "Destruction System". W marcu 2016 Century Media wyda ponownie wasz kultowy debiutancki "Spectrum of Death" na winylu oraz na płycie CD. Podobno, to wznowienie ma być powalające. Czy możesz nam powiedzieć czego możemy się w nim spodziewać oraz w jakich wersjach będzie ono dostępne dla fanów? W bookletach będą grafiki nigdy nie publikowanych plakatów i zdjęć, a oprócz tego zostanie dodany niezwykle rzadki materiał z "Black" demo plus wywiad ze mną. Wszystkie nagrania będą zremasterowane. Próbki dźwięku, które słyszeliśmy wręcz zmiotły nas z ziemi. Wydanie będzie dostępne w różnych formatach. Na płycie CD będzie dostępne w dwupłytowym limitowanym digipaku, z 32 stronnicowym bookletem, zawierając "Spectrum…", "Black" demo, "Destrucion System" i nagrania z lat 2010-2011. Wydania gatefoldowe na winylu: przezroczysty czerwony - 100 kopii, jasnoniebieski - 200 kopii (tylko USA), liliowy - 500 kopii, przezroczysty - 200 kopii (wydanie High Roller) oraz czarny. Oprócz tego będzie dostępna replika kasety "Lock Up Your Children" limitowana do 666 sztuk, osobno oraz w zestawie z czarnym winylem "Spectrum of Death". Wszystkie nagrania ponadto będą dostępne w formacie cyfrowym. A więc ta tajemnicza kaseta demo, która nagraliście w 1992 roku, to właśnie ten "The Black Tape"? Tak, zawierała cztery utwory, które miały się znaleźć też na "Destruction System". Żaden z nas wówczas nie miał dobrej pracy i nie stać nas było na ukończenie pracy w studio nad "Destruction System". Byliśmy wtedy chyba z pięćset dolców ponad limitem. Avanzada też wtedy przechodziła przez problemy finansowe. Nie mogli nas wspomóc pieniężnie, więc musieliśmy sami wymyśleć jak spłacić nasz dług względem studia. Zdecydowaliśmy się na nagranie i sprzedaż kasety. Myślę, że sprzedaliśmy jakieś 30 - 35 kopii. Jest to mało znane wydawnictwo, które właściwie nie miało profesjonalnej dystrybucji.
Foto: Morbid Saint
ze sprzętem i obsługą sceny. A tłum pod sceną, to już było istne szaleństwo. Nie mogliśmy oczekiwać lepszego przyjęcia. Stoisko z waszym oficjalnym merchem było oblegane przez setki headbangerów. Nie miałem nawet szan sy, by zdobyć swoją koszulkę z okładką "Spectrum of Death" i napisem " I have seen Morbid fucking Saint live" z tyłu. Udało mi się za to zdobyć tę zieloną koszulkę z trasy. Spodziewaliście się, że spotkacie się z taką popularnością w Europie? Prawdę powiedziawszy, nie mieliśmy bladego pojęcia jak to będzie. Po tym jak ogłosiliśmy nasz występ w ra-
26
MORBID SAINT
niezwykle mile zaskoczeni. Dużo się dzieje w zespole, po tych wszystkich latach ciszy. W listopadzie 2015 Weird Face wydało "Destruction System" na winylu. Co się stało, że ten materiał nie doczekał się poprawnej premiery w 1992 roku? Może taki thrash nie był wtedy aż tak atrakcyjny dla wytwórni muzycznych, niemniej takim amerykańskim kapelom jak Autopsy, Sadus czy Demolition Hammer udało się wówczas wydać świetne albumy. "Destruction System" nigdy nie został ukończony. Przekroczyliśmy nasz budżet w studio nagraniowym i
W paru wywiadach napomknęliście, że zamierzacie napisać nowy materiał. Jak idzie proces tworzenia, w takim razie? Już od jakiegoś czasu mamy napisaną muzykę na 8 solidnych utworów. Planowaliśmy nagranie 9 lub 10 numerów na przestrzeni najbliższych kilku miesięcy. Jednak odkąd Pat Lind zdecydował się odejść z kapeli, 9 lutego 2016, tkwimy nieco w zawieszeniu. W tej chwili myślimy nad tym, jak będzie wyglądała przyszłość Morbid Saint. Czy możesz nam mimo wszystko przybliżyć czego moglibyśmy się spodziewać po nowym materiale? Czy przy pisaniu jego czerpaliście inspirację z waszej
dotychczasowej twórczości, np. Z "Spectrum of Death"? Według mnie, nowe utwory są bardzo dobrymi thrashowymi numerami. Są szybkie, agresywne, nieustępliwe - metal prosto w ryj. Dla mnie osobiście są intensywniejsze i fizycznie bardziej wymagające do zagrania na gitarze niż te ze "Spectrum of Death". Zespół zreformował się w 2010 roku. Jakie pobudki stały za powołaniem Morbid Saint z powrotem do życia? Zauważyliśmy, że pojawia się coraz większe zainteresowanie, by ponownie Morbid Saint wystąpił na żywo. Dostawaliśmy mnóstwo wiadomości od ludzi właściwie zewsząd. Zbiegło się to także z ponownym wydaniem "Spectrum of Death" przez Relapse Records na winylu. Wydawało się więc właściwym, by wrócić wtedy na scenę. Razem z Patem byliście jedynymi członkami Morbid Saint sprzed reaktywacji, którzy wrócili po wskrzeszeniu zespołu. Pozostali nie byli zainteresowani? Nie. Mają pozakładane rodziny, ułożyli sobie życie zawodowe, a Lee Reynolds już z piętnaście lat nie gra na bębnach. Nie mieli ochoty ani potrzeby, by poświęcić swój czas na rzecz wracającego Morbid Saint. W jaki sposób do składu trafili Bob Zadel, Randy Wall i najnowszy wasz nabytek - Marco Martell? Z Marco też ostatnio się rozstaliśmy. Ma inny zespół, któremu musi poświęcić czas i życzymy mu w nim jak najlepiej. Bob i Randy grali z nami w różnych zespołach w ostatnich latach, więc poproszenie ich o pomoc przy Morbid Saint wydawało się sensownym posunięciem. Cóż, nie owijając w bawełnę trzeba przyznać, że Morbid Saint cieszy się statusem kultowego klasyku przez fanów thrash metalu. Czy zaskakuje was cza sem jak publiczność reaguje na wasze utwory pod czas koncertów? Na Keep It True to było istne sza leństwo! Bardzo doceniamy to z jaką energią spotykamy się podczas koncertów i to jak wielu fanów nas wspiera. Gdziekolwiek nie gramy zawsze nas zadziwia z jaką intensywnością reaguje publiczność przed którą mamy zaszczyt grać. Prawie zawsze wszyscy śpiewają nasze utwory razem z nami!
Zagraliście już kilka koncertów od czasu waszej reak tywacji. W jaki sposób różniły się one od tych, które graliście w latach osiemdziesiątych i na początku lat dziewięćdziesiątych? Chodzi mi o sam tłum pod sceną, ale także o aspekty organizacyjne. Koncerty teraz są zwykle większe i bardziej odległe od naszych domów, musimy przez to więcej podróżować. Sprzęt jest zdecydowanie lepszej jakości. Dzięki Internetowi mamy szerszą publikę. No i, co jest największą cechą różniącą ostatnie koncerty od tych z lat 80-tych i 90-tych, większość ludzi dla których gramy jest od nas młodsza co najmniej dwukrotnie! Jaka jest wasza opinia o demówce "Lock Up Your Children" z 1988 roku? Czy postrzegacie tę kasetę tak samo jak "Spectrum of Death" z 1990? Technicznie jest to w sumie dokładnie to samo nagranie, dlaczego więc zdecydowaliście się zmienić jego nazwę z "Lock Up…" na "Spectrum…" w 1990 roku? Czy może było to podyktowane warunkami Avanzady? "Lock Up Your Children" i "Spectrum of Death" są dokładnie tym samym nagraniem. Jedyne co je różni to tytuł i okładka. Postanowiliśmy zmienić tytuł, gdy już podpisaliśmy kontrakt z Avanzada Metalica. Stwierdziliśmy, że "Spectrum of Death" brzmi bardziej profesjonalnie i jest bardziej odpowiednie dla wydawnictwa spod skrzydeł wytwórni muzycznej w przeciwieństwie do kasety demo. Wasz zespół powstał w 1982 roku, taką datę przynajmniej znalazłem w bardziej wiarygodnych źródłach. Jak wyglądała wasza aktywność w tamtych latach i co robiliście przez sześć lat poprzedzających nagranie "Lock Up Your Children"? Zadziwiające jak wiele nieprawdziwych informacji krąży na temat Morbid Saint. 1 listopada 1984 było datą gdy grupka dzieciaków - Jay Visser, Jim Fergades, Lee Reynolds i Mike Chapa (bas/wokal), która później będzie znana jako Morbid Saint, spotkała się po raz pierwszy na próbie. Na początku graliśmy utwory zespołów, których słuchaliśmy i które nas inspirowały - Judas Priest, Motley Crue, Iron Maiden, Black Sabbath, Metallica, Slayer, by raptem wymienić kilka. Własne utwory zaczęliśmy dopiero pisać w 1985 roku.
Czy pamiętasz dlaczego wybraliście Morbid Saint na nazwę zespołu? Ta nazwa wydawała się nam po prostu świetna. No i była obraźliwa dla większości normalnych ludzi z naszej okolicy. A jak to się stało, że postanowiliście założyć zespół? Byliśmy zgrają dzieciaków, które nie miały nic lepszego do roboty niż rzępolić potwornie na swych instrumentach. W końcu jednak doszliśmy do tego, by potrafić pisać i nagrywać własne utwory i grać świetne koncerty. Okładka "Spectrum of Death" wygląda jak maskotka Iron Maiden na metamfetaminie. To było tak zamier zone? Artysta stworzył dokładnie to, co chcieliście? Nie, sami się zorientowaliśmy, że to tak wygląda od razu, gdy ją zobacyzliśmy. W ogóle nie chcieliśmy, by to tak wyglądało. Porównanie do Eddiego od razu pojawiło nam się w głowach, lecz nie mieliśmy ani kasy, ani czasu, by ją zmienić. Chcieliśmy, by na okładce znalazła się bardziej demoniczna postać z ludzkimi duszami latającymi dookoła niej. Coś pokroju takiego demonicznego żniwiarza zbierającego duchy zmarłych. Kończąc ten wywiad spytam się o wasze plany, na przyszłość bliższą i dalszą. Biorąc pod uwagę aktu alną sytuację w zespole, co zamierzacie? W świetle ostatnich wydarzeń planujemy dokończyć i nagrać nasz nowy album studyjny. Nie jest to jednak w stu procentach pewne. Szkoda by było tak zostawiać ten materiał. Zobaczymy jak to będzie wyglądać, na pewno będziemy wam dawać znać… To będzie wszystko. Wielkie dzięki za poświęcony nam czas i za odpowiedzi a pytania. Jeżeli chciałbyś coś dodać, to jest to idealny moment na to. Ostatnie słowa należą do ciebie! Dzięki za poświęcenie nam uwagi i miejsca. Nie jesteśmy w stanie wystarczająco podziękować tym, którzy nas nadal wspierają. To wy jesteście powodem dla którego jeszcze gramy! Jeżeli uda się dokończyć nowy album, będzie on poświęcony wam wszystkim! Stay Morbid! Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Posłuchaj i poczuj tę siłę! Wielka szkoda, że ten wywiad nie mógł się ukazać wcześniej, ale niestety z powodu pewnych komplikacji nie udało się. Jednak wydaje nam się, że jest na tyle ciekawy, by przymknąć oko na pewne niedostatki. Niektóre tematy mogą już być nieaktualne, szczególnie te dotyczące trasy koncertowej z ubiegłej jesieni, ale oprócz tego Eric mówi dużo i przede wszystkim ciekawie o wielu innych sprawach. Tak więc włączcie teraz ostatni, świetny zresztą krążek E-Force "Demonikhol" i poczytajcie co na jego temat mówi założyciel i główny filar zespołu, Eric Forrest. HMP: Witaj. Jak samopoczucie po premierze nowej płyty? Zadowolony z dobrze wykonanej pracy? Eric Forrest: Dzięki, leci świetnie. Album wypuściliśmy w czerwcu a właśnie jesteśmy po dziesięcio-koncertowej trasie przez Rumunię, Bułgarię i Węgry. Jesteśmy przeogromnie szczęśliwi z efektów naszej pracy, fanom jak było widać też się podoba. Mamy mnóstwo roboty, artyści pewnie wiedzą o czym mowa, ale dla takiego wynagrodzenia na koniec warto. Kolejne trofeum do kolekcji... (śmiech) ale idziemy dalej, zaczynamy w październiku. Więc jak na razie wszystko idzie w najlepszym kierunku. Do tej pory mieliście długie, bo 5-6 letnie przerwy między płytami, jednak tym razem "Demonikhol" ukazał się na rynku zaledwie rok po "The Curse...".Skąd taka zmiana? No cóż długa przerwa między albumami to nie był nasz wybór (śmiech)... mogę Cię zapewnić. Ale zmiany w obsadzie i inne osobiste gówniane sprawy zajęły nam dużo czasu. To był 2009 rok kiedy wraz z Krof' em ponowiliśmy współpracę, robiąc show w kilku
Hiszpani w 2014 roku, to był październik. Napisaliśmy wszystkie riffy/teksty/aranżacje, nagraliśmy rozsądne demo itd. Po czym zdecydowałem się z moim dobrym kumplem Patrick'iem Friedrichem (współpraca przy "Modified Poison", miksie "The Curse" i "Demonikhol") oraz z Eriką Kreiger (przedprodukcja) na zrobienie albumu u Patryka w studio w Tuluzie (Francja). Na przełomie 2014/15 roku, wraz z J-F (Jean-Francois Dagenais - przyp. red.) z Kataklysym udało się go ukończyć. Wydaje mi się, że tym razem utwory są w mniejszym stopniu oparte na riffach. To moje złudzenie czy faktycznie tak jest? Mniej nastawione na riffy? Hmm... interesujące? Pójdźmy ta drogą, ok? Napierdalający pieprzony heavy/ thrash metal! To znaczy, gitarowe riffy były podkładem dla perkusji, wokali i basu? Jak najbardziej. Więc wiesz z tymi wszystkimi zmianami w obsadzie, po prostu zdecydowałem, pierdole to wszystko, zagram sam na gitarze rytmicznej na tym albumie oraz sam skomponuję całą muzykę, czemu nie, był na to
Agar (Lust), Dan Baune (Monument), z którym grałem na Camden w Wielkiej Brytani kilka lat temu, Antonello Giliberto (spec od neoklasyki) grał na gitarze prowadzącej w E-Force kiedy byliśmy na festiwalu na Sycylii w zeszłym roku i wyglądał na zadowolonego ze swojej pracy. Tomas Skorepa (Exorcizphobia), który właściwie był naszym gitarzystą rytmicznym na naszych trasach przez półtora roku, więc teraz sensownie było dać mu zagrać solówki... i ostatni ale nie gorszy Rob Urbinati (Sacrifice), który wykonał zdumiewająco dobrą robotę. Jego pojawienie się było w sumie szczęśliwym zbiegiem okoliczności, gdyż Dan Lauzon (Entropy/E-Force z czasów "Evil Forces") nie mógł zagrać. W ostatniej chwili skontaktowałem się z Rob'em, który stwierdził: świetnie nie ma problemu. Po czym półtora dnia później dostarczył zabójczą solówkę, wielki szacun dla niego! Wszyscy goście grali tak naprawdę co chcieli, nie określiłem im żadnych barier. Mieli poczuć wibracje i grać, co okazało się wyśmienite! Fani zabójczych gitarowych solówek, ciężkich riffów itd. to coś dla Was! Tym razem warstwa liryczna traktuje o niezwykle poważnym problemie jakim jest uzależnienie od alkoholu i jego wyniszczający wpływ na człowieka. Skąd się wzięła taka koncepcja? Co było główną inspiracją? Czy dotyczy to jakiejś konkretnej osoby? Hmm... Bo ja jestem alkoholikiem? (śmiech) Większość metalowców, których znam, lubi napić się piwa czy dodać sobie gazu! To sprawa, która tyczy się wielu ludzi, nie tylko metalowców. Dobre, złe, odstręczające czy niewypowiedziane rzeczy o alkoholu. Jak długo jest pytanie o konkretną osobę, odpowiedź zawsze będzie negatywna, ale każdy ten temat może przypasować do kogokolwiek, mając swoją wizję zupełnie jak w "The Curse" tylko tu chodzi o alkohol. Kiedy w tamtym roku jeździliśmy po Rumunii było tak, że rozmyślałem na ten temat, będąc pod wpływem Palinki (śmiech). A tak na temat: teksty i pomysły przygód wpakowują się w muzykę ze sporą dawką punku i agresji... posłuchaj i poczuj tę siłę! (śmiech) Co byście chcieli przekazać w tych utworach ludziom, którzy sięgną po ten krążek? Przekaz? Pierdol to!!! Napij się, zrób cokolwiek co pomoże Ci poczuć się lepiej, no i poczuj ogrom nowego albumu E-Force "Demonikhol". To nie jest super poważny klimat. To tak, jak każdy myśli o tym, żeby zakończyć tydzień, dostać wypłatę i lecieć na imprezę z albumem heavy/thrash. Jeśli czujesz klimaty Exodus, Voivod, Slayer, Witchery to myślę, że EForce jest dla Ciebie... Ja nie narzucam co ludzie powinni robić jeśli chodzi o alkohol... sami muszą zdecydować co jest dla nich dobre, a co nie. Ja po prostu piszę o dobrych i złych sprawach, wszystko szczerze. Myślę, że wszyscy "widzieli" film (film z życia) o swoich pijackich przygodach... Wiem, wiem, ja też coś takiego miałem, ale to pewnego dnia będzie opisane w mojej biografii... (śmiech!). Czy wszystkie utwory tworzą razem jedną historię czy też może są to osobne historie posiadające wspólny mianownik? Dobre pytanie! Myślę, że to bardziej kawałki ze zbliżonymi tematami, ale znów niektórzy mogą myśleć inaczej. Wszystko zależy od tego jak się to odczyta. Od wstępu po zakończenie, przez środek demonicznych akustycznych partii w środku... no i oczywiście te osiem szaleńczych kawałków.
Foto: E-Force
krajach (zaczynając we Francji), potem znowu mieliśmy zmiany w obsadzie, no i po "The Curse..." nasza wytwórnia doradziła nam wypuszczenie kolejnego albumu tak szybko jak to tylko możliwe, żeby powrócić do gry. To rodzaj filozofii, którą osobiście lubię, no bo czemu cholera by nie! (Śmiech) zaszaleliśmy! To jest właśnie to co my robimy... więc głównie uderzamy w miasta, w których byliśmy w tamtym roku, w tym roku i więcej... no wiesz, zegar tyka... nie żałuję odpuszczenia heavy (bardziej punkowego) z poprzedniego albumu "The Curse...", teraz wszystko jest w najlepszym porządku. Ile czasu zajęło Wam napisanie i zarejestrowanie tego materiału? Więc nasza wytwórnia chciała go na koniec stycznia, ale dostarczyliśmy go w połowie lutego. Zacząłem komponować kawałki powiedzmy zaraz po trasie w
28
E-FORCE
czas. Więc riffowałem osiem godzin dziennie, robiąc całą robotę no i voila, nadeszło. Sporo fanów, dla których graliśmy, powiedziało mi, że to najlepszy album E-Force, ale najlepiej jest wtedy kiedy sam posłuchasz płyty i stwierdzisz, że "Demonikhol" ma wszystkie elementy E-Force jak każdy poprzedni album, ale tym razem jest jeszcze lepszy. Na płycie jest sporo gości zaproszonych do odegrania solówek. Mógłbyś powiedzieć kilka słów na ich temat? Skąd taki pomysł? Pomysł narodził się przy albumie "The Curse". Zagrali wtedy Glen Drover, Kristian Niemann, Vincent Agar oraz Xav (rytmiczne/prowadzące gitary). Patrząc na to, że nie jestem Yngwie, (śmiech) pomyślałem, że zagram na rytmicznej i zaproszę kilku gości, którzy potrafią grać świetne solówki (to byli nasi kumple itp. ), no i tak się stało. To byli Vincent
Kto zaprojektował i wykonał okładkę do "Demonikhol"? Jaki był zamysł? To był artysta współpracujący z wytwórnią... to kontakty Alfie Falkenbach'a z Mausoleum Records. Zasadniczo przekazałem mu o co chodzi z demonem w alkoholu (demonikhol) i że miałem na myśli ideę butelki, a on już wiedział co z tym robić... (butelka: wybłagana, ukradziona, bądź pożyczona) Jak byś porównał Twoje nowe dzieło z poprzedni mi? Czym wyróżnia się Wasz nowy album? "Demonikhol" ma on wszystkie elementy z poprzednich albumów, choć przy okazji próbowaliśmy kilku nowych rzeczy, których wcześniej nie było. Ten album był zdecydowanie najszybszy w realizacji i nagraniu, ale jak wiesz, niektórzy muzycy są leniwi jak cholera (śmiech). Dlatego kiedy masz wyznaczony ostateczny termin starasz się pochłaniać to ciśnienie i wykonujesz swoją robotę jak najszybciej. Co więcej, tak jak wspominałem wcześniej to jest pierwszy al-
bum, na którym osobiście gram wszystkie partie gitary rytmicznej, dla mnie było to mega ciekawe doświadczenie. Tu też jest więcej nastawienia na punk, oraz poprawiona produkcja w porównaniu do poprzednich albumów. Poruszone tematy i muzyka okazały się, serio, strzałem w dziesiątkę. Więc posłuchajcie "Demonikhol"! Na pewno brzmi lepiej, tak, tak, Wy już wiecie po czym, wtedy poczujecie jeszcze większy odlot... (śmiech). Czy uważasz, że jest to najlepszy materiał E-Force? A jeśli nie, to który według Ciebie nim jest i dlaczego? Ja myślę, że w pewnym sensie jest to najlepszy album! Chociaż mamy też kilka zabójczych kawałków na innych albumach. To te kawałki, które gramy na koncertach, do setlisty wybieramy najlepsze z najlepszych. Np. z "Demonikhol" gramy zazwyczaj około pięciu utworów plus kilka kawałków, które po prostu muszą się pojawić, to te które fani kochają. Pewnie zdajesz sobie sprawę z tego, że raczej niełatwo będzie Ci uciec od porównań z Voivod? Przeszkadza Ci to czy raczej nobilituje? Porównywanie? Hmm... no wiesz, ostatecznie, ja próbuje zrobić dobrą muzykę, która coś przekazuje. Jeśli inni ludzie to kupują, to super, ja nie próbuję grać tego co już było, tylko to co czuję, że trzeba. Voivod jest w moim sercu od kiedy rozpoczął działalność. Tak to już jest... teraz jest inaczej niż na albumach "Negatron" i "Phobos". Jasne te porównania pomagają, ale to długa droga do szczytu jeśli chcesz rockowej energii dla jakiegokolwiek zespołu! Pomimo tego czy masz przedimek "ex-" przy swoim nazwisku czy też nie. Nie da się ukryć, że słychać pewne podobieństwa zwłaszcza w tej specyficznej mechanicznej i momentami odhumanizowanej motoryce? Jest jak jest, ja nie chcę nikogo kopiować, ale jeśli coś przychodzi naturalnie w szczerych emocjach i brzmi trochę jak coś innego, no cóż... to jest inspiracja. Od Beatles czy Sabbath to zacieśnia się jak łańcuszek. Jeśli coś pasuje tam gdzie jest, jeśli czujesz, że brzmi dobrze, idziesz za tym, no i tak to wychodzi. Dla wielu ludzi będzie to brzmiało, jak stara szkoła heavy/ thrash, a ja po prostu gram co mi pasuje, obojętnie czy to pierwsze, czy ostatnie kawałki albo te w środku jak "The Day After". Szczerze, podobnie było kiedy Patrick tworzył pierwsze kawałki. Próbował kilka dźwięków i ich kombinacji, które dla mnie brzmiały trochę jak "In The Beginning" Motley Crue, z tym ich stylem zła, ale pomyślałem idźmy w to. Nie słychać w tym przypadku Voivod, jest OK, jak w wypadku "Phobos". W ten sposób album miał wiele inspiracji ale dzięki temu był trochę dłuższy i ciekawszy... To już druga z rzędu płyta wydana dla Mausoleum. Jak Wam pasuje współpraca z tym labelem? Jest coś co chcielibyście poprawić?
Foto: E-Force
Sprawy idą dla nas dobrze rozważając realia jakie panują w muzycznym biznesie. Są cięższe niż ludziom się wydaje!!! (śmiech) Co mogłoby być lepsze, cóż, no nie wiem... kasa na przykład! (śmiech) Oczywiście, że tak, ale fakt, że graliśmy w ponad osiemnastu różnych krajach w czasie działalności E-Force, to dzięki Mausoleum, które zaoferowało nam pomoc, której potrzebowaliśmy. Zobaczymy co pokaże przyszłość, ale do tego czasu będziemy wciąż wypuszczać nasze nagrania i koncertować po wielu krajach. Pewnego dnia, krok po kroku, będąc coraz lepsi i wciąż wymiatając w kwestiach, gdzie niektóre zespoły mają problemy... wiem co mówię... Na jesień macie zaplanowaną trasę po Europie i podobno odwiedzicie również Polskę. Jakie masz wspomnienia związane z naszym krajem? Owszem od 2 października do 13 grudnia z kilkoma dniami przerwy oczywiście. Polska? W listopadzie graliśmy kilka razy i zawsze byliśmy zadowoleni z kultury i świetnych metalowców u Was. Zwiedziliśmy kilka nowych miast, których wcześniej nie widzieliśmy. Już nie możemy się doczekać ostrej imprezy z naszymi polskimi fanami! I zjedzenia kilku pierogów! (śmiech) no i wypicia kilku szklanek piwa. Jakiego seta możemy się spodziewać w Waszym wykonaniu? Domyślam się, że główny nacisk położycie na "Demonikhol"? Dokładnie, gramy pięć, sześć nowych kawałków podczas tej trasy, dodatkowo najlepsze kawałki z innych albumów no i te których pewnie się spodziewacie... (śmiech). Jak będzie wyglądała Wasza aktywność koncertoFoto: E-Force
wa latem? Będzie Was można zobaczyć na jakichś festach? Prawdopodobnie w następnym roku. E-Force zagrał na Brutal Assault kilka lat temu, i chcemy to powtórzyć, zobaczymy jakie będą możliwości itd. Od pewnego czasu, podczas koncertów wspomaga Was gitarzysta Tomas Skorepa. Skąd wybór właśnie jego i czemu zdecydowaliście się na kolejne wio-sło? Spotkaliśmy Tomasa w zeszłym roku podczas trasy "The Curse" po Polsce i Czechach no i osobowość tego gościa okazała się oszałamiająca!! Graliśmy trzy czy cztery koncerty z Exorcizphobia, przebywając razem w tym samym hotelu i chęć tego gościa do grania w E-Force była przeogromna. Świetny jako muzyk i człowiek, jak brat! Wiesz, to wszystko to chemia i pragnienie dania czadu spędzając przy tym świetnie czas. Tomas pasował idealnie!!! Tak samo idealnie jak nasz Marco Polo z Włoch, gitarzysta prowadzący podczas trasy, zabójca dusz! Wojownik! A co słychać w zespole Project: Failing Flesh, w którym też się udzielasz? Może przybliżyłbyś tę grupę fanom E-Force? Project: Failing Flesh to pomysł, który zrobiłem z dwójką braci (Kevin i Tim Gutierrez - przyp. red.) z Wirginii (USA). Stworzyliśmy trzy albumy, które są zupełną światową muzyczną klasyką. Jest tam wiele wpływów i inspiracji. Szczerze zachęcam do sprawdzenia ich. Na ostatnim albumie "Count Back From Ten" prawdopodobnie znajdziecie kilka z moich lepszych wokali. Wokale są tam różnorodne, to około sześciu różnych stylów na jednym albumie. Przerażające, industrialne, ciężkie jak cholera!!! Po prostu sprawdźcie. Dyskutowaliśmy nad nagraniem jeszcze jednego albumu, ale zobaczymy... Już od dość długiego czasu mieszkasz we Francji. Jak byś porównał życie tutaj do tego, które miałeś w Kanadzie? Serio lubię mieszkać we Francji. Dla mnie jest super , jedzenie, kultura itd. ale wiesz, zawsze są jakieś zalety i wady... ale ogólnie żyje się świetnie ! A jeśli chodzi o sceny metalowe i możliwości dla EForce to jak byś to porównał? Zdecydowanie wygrywa Europa!!! Montreal jest spoko ale tam już byłem, teraz dla mnie domem jest Francja! Viva la France! No i granie w ponad osiemnastu krajach...wiesz bilety samolotowe... ummm... ty to policz (śmiech)... Ok, to już wszystkie pytania z mojej strony i do zobaczenia na Waszym koncercie gdzieś w Polsce. Dzięki, mam nadzieję, że zobaczę się z Tobą i wszystkich fanami E-Force w listopadzie!!! Sprawdzajcie naszą stronę na Facebook. Dzięki wszystkim za wszystko od przeszłości do teraz. Maciej Osipiak Tłumaczenie: Marlena Stańczuk
E-FORCE
29
liśmy się ukryć pod maską "niekompromisowego thrash metalu". Jest dużo fałszu nawet w heavy i thrash metalu i nigdy nie chcieliśmy do tego należeć. Nigdy nie ukrywaliśmy naszego regularnego (i nudnego!) życia, naszych normalnych prac. Nigdy nie opowiadaliśmy o wspaniałych groupies, ponieważ po prostu nie było to prawdą! Bez głupiego gadania, tylko metal!
Bez głupiego gadania, tylko metal! Włosi z Hyades wrócili po sześciu latach milczenia z czwartym albumem, proponując na "The Wolves Are Getting Hungry" dziewięć konkretnych nowych numerów i przeróbkę "Hyades". O tym dlaczego trzeba było tak długo czekać na tę płytę, dalszych planach zespołu i generalnie o kulisach jego działalności opowiada wokalista Marco Colombo: HMP: Ostatnio było o was jakoś mniej słychać czyżby była to ta przysłowiowa cisza przed burzą, poprzedzająca premierę "The Wolves Are Getting Hungry"? Marco Colombo: Nie, raczej nie, po prostu skoncentrowaliśmysię na pisaniu i nagrywaniu albumu. Nie jesteśmy typem zespołu, który wrzuca na Facebooka jakieś bezużyteczne bzdury... Zamieszczamy coś tylko wtedy, gdy mamy coś ciekawego do przekazania. Bez dwóch zdań udał wam się ten album, a jak ty oce niasz go kilka miesięcy po premierze? Zdecydowana większość muzyków jest zachwycona swymi najnowszymi dokonaniami, chwali je bez opamiętania, ale w tym przypadku wygląda na to, że naprawdę macie powody do satysfakcji? Dziękuje! Jestem całkowicie zadowolony z "The Wolves...". Myślę, że jest jednym z najlepszych albumów jakie kiedykolwiek napisaliśmy, a na pewno jest naj-
świecie, ale to było wszystko. Potrzebowaliśmy czegoś innego i Punishment 18 było idealnym rozwiązaniem. Punishment 18 to włoska firma, tak więc macie tu chyba nie tylko lepszy kontakt, ale też wręcz możliwość wpływu na pewne sprawy, co niewątpliwie jest dobre dla zespołu? Nie jest to kwestią tylko lepszego kontaktu czy kontraktu. Nie robimy tego dla pieniędzy, to kwestia pasji. Punishment 18 jest obecny na każdym festiwalu, dostarcza naszą muzykę bezpośrednio fanom i to jest dla nas najważniejsze! Dodając do tego fakt, że Corrado, jak mówiłem wcześniej, jest naszym bardzo dobrym przyjacielem... "The Roots Of Trash" sprzed prawie sześciu lat to było mocne uderzenie, tak więc pewnie chcieliście pójść dalej w tym kierunku, nagrywając jeszcze bardziej bezkompromisowy, ale też i urozmaicony al-
Potwierdza to też odświeżona wersja "Hyades" z debiutanckiego albumu, ale macie chyba sentyment do tego utworu, skoro nagraliście go ponownie? (Śmiech) Tak! "Hyades" był pierwszym rozdziałem starej, dobrej tradycji: na każdej płycie zamieszczaliśmy utwór wyjaśniający co działo się z naszym zespołem w międzyczasie. Mamy więc "Hyades", "Wops Still Thrash", "The Moshing Reel" i teraz "Heavier Than Shit". Myśleliśmy o tym, jaką przeróbkę nagrać na tej płycie i prawie się o to pokłóciliśmy, bo każdy miał swój własny pomysł. Spędzaliśmy za dużo czasu spierając się nad tym, tak więc Lorenzo wyszedł z pomysłem. Hej, zróbmy nową wersję "Hyades"! I oto jest! Co ciekawe nie unikacie też długich, rozbudowanych i zróżnicowanych pod względem klimatu utworów, jak "The Apostoles Of War" czy tytułowy, które są taką swoistą przeciwwagą dla tych szaleńczych numerów w rodzaju "Heavier Than Shit (Hyz IV)"? Cóż, nie sądzę, żeby to było zamierzone. Jak już mówiłem, staraliśmy się stworzyć najlepszą muzykę jaką mogliśmy, bez zastanawiania się gdzie powinniśmy umieścić szybki riff ,czy jakieś spowolnienie. To był bardzo naturalny proces. Odpowiednie zestawienie programu tak bezkompro misowej muzycznie płyty jest dla was swego rodzaju wyzwaniem? To w końcu ponad trzy kwadranse, często bardzo ostrych, dźwięków, więc jest pewnie tak, że tempo, długość, charakter oraz kolejność poszczególnych utworów mają ogromne znaczenie dla wymowy całości albumu? Bywa w związku z tym, że jakiś utwór odrzucacie, bo nie pasuje do pozostałych, albo jest zbyt dużo podobnych do siebie utworów? Myślę, że lista utworów jest bardzo ważna dla efektu końcowego. Uważam także, że dobrą rzeczą jest zrównoważenie tonów, jak powiedziałeś. Z pewnością spędziliśmy dobrze czas decydując odnośnie wykazu utworów (śmiech!). Odrzuciliśmy dużo utworów z tego albumu! Najważniejszą rzeczą dla nas było robienie czegoś co naprawdę kochamy, w sensie i słuchania, i grania! Żadnych kompromisów przyjacielu! Jeśli coś nie było po prostu doskonałe, zostało wyrzucane na śmietnik! I co dzieje się z takimi utworami w takiej sytuacji? Wracacie czasem do tych pomysłów, czy też nieodwołalnie trafiają do kosza, bo wciąż powstają kolejne utwory, mające niejako pierwszeństwo? To bardzo mało prawdopodobne, że coś, co zostało odrzucone nagle wracało do żywych. Jedyną rzeczą z tego albumu, która wróciła były słowa do "Eight Beers After". Tekst został napisany dawno temu przez naszego gitarzystę Marco, ale nigdy go nie użyliśmy. Kiedy Marco wszedł do studio z głównym riffem do tej kompozycji, powiedział: "Hej wiecie co? Może to być odpowiednia okazja, by wykorzystać ten szalony teksty mówiący o upijaniu się".
bum? Tak, najważniejsze dla nas było zrobienie czegoś co naprawdę zadowoli nas w 100%. Jak już mówiłem wcześniej byliśmy w "trybie czuwania". Nie przestaliśmy koncertować, ale nie mieliśmy pomysłu na tworzenie nowego materiału. Kiedy zdecydowaliśmy się zrobić coś nowego zwróciliśmy się do Corrado i powiedzieliśmy, że nie damy im nic, dopóki nie będziemy z tego w 100% zadowoleni. Odrzuciliśmy wiele kawałków, ponieważ nie byliśmy do nich przekonani. Mogliśmy nagrać album w trzy tygodnie korzystając z materiału, który nie był dobry, ale to nie byłoby właściwe i uczciwe podejście.
Na "The Wolves Are Getting Hungry" nie patyczkujecie się też z nikim w tekstach - wciąż nie możecie przejść obojętnie obok zakłamania i hipokryzji polityków czy biznesmenów, czy bezmyślności większości ludzi, którzy z niewiarygodną łatwowiernością "łykają" wszystko, co podsuwają im, goniące za sensacją, media? Naprawdę nie wiem. To bardzo smutna sytuacja. Ludzie łykają wszystkie bzdury, wypowiedziane przez każdego. Wierzą wiadomościom, gdy mówią, że wszystko jest OK i wierzą, kiedy jakiś kretyn na Facebooku twierdzi, że światem rządzi jakaś super-tajna jaszczurka podobna do humanoidów. Może jestem cyniczny, ale nie widzę zbyt dużego pola manewru do poprawy tej strasznej sytuacji, przynajmniej dopóki ludzie nie zaczną znów używać własnych głów do myślenia.
Czyli deklaracja z tytułu EP-ki sprzed lat, "No Bullshit... Just Metal", jest wciąż aktualna, tyle, że teraz jesteście znacznie lepszymi muzykami i kompozytorami, co ma ogromny wpływ na jakość kolejnych płyt Hyades? Wiele lat minęło od tej EP-ki przyjacielu, ale te słowa są nadal ważne! Jeśli spojrzeć na nas zarówno obecnie, jak i w przeszłości, można zobaczyć, że nigdy nie stara-
Spotykając się z ludźmi po koncertach pewnie roz mawiacie z nimi również o tym wszystkim, co wam i im - nie podoba się we współczesnym świecie, co was boli - macie wrażenie, że przynajmniej niektórym coraz częściej otwierają się oczy na te wszystkie paradoksy i łajdactwa, których tak wiele jest dookoła? Muszę być uczciwy i powiedzieć, że ja rzadko miałem
Foto: Hyades
lepiej brzmiącym pod względem produkcyjnym. Album również pojawił się po długim okresie bezczynności. Przez długi okres czasu nie mieliśmy pomysłu na napisanie czegoś nowego, więc jestem z niego więcej niż zadowolony! Czyli ciężka praca przyniosła efekty i opłaciła się, również w tym sensie, że udało wam się podpisać kontrakt z nowym wydawcą, Punishment 18 Records? Oczywiście! Punishment 18 jest doskonałą wytwórnią, a Corrado jest naszym starym, dobrym znajomym. Nie mogłem prosić o więcej! Umowa z Mausoleum opiewała tylko na te trzy płyty, które dla nich nagraliście i nie chcieliście jej przedłużać, postanowiliście rozejrzeć się za czymś innym, czy też były inne powody zakończenia tej współpracy? W dawnych czasach Mausoleum było dobrą wytwórnią płytową. Problem polegał na tym, że po prostu nie mogliśmy się porozumieć, wyglądało to tak: "Hej czy album jest gotowy?". Mieli dobrą dystrybucję na całym
30
HYADES
takie wrażenie. To prawda, że po koncercie zazwyczaj jesteś zbyt pijany lub zbyt zmęczony, by dyskutować o polityce lub innych podobnych rzeczach (śmiech!). Czyli nie ma wyjścia, trzeba działać, pisać, piętnować, im więcej takich tekstów i postaw, tym lepiej? Tylko dostrzegam tu pewien problem: thrash zawsze był buntowniczy, teksty nie były oderwane od rzeczywistości, ale przez te 30 lat istnienia gatunku jakoś niewiele zmienia się na lepsze? Thrash w dawnych czasach zawsze był buntowniczy. Teraz nie jest. Był to ruch związany z ekonomiczną, polityczną i społeczną sytuacją okresu kiedy powstawał. Thrash był zbuntowany, ponieważ dzieciaki potrzebowały żeby taki był! Mogę to zrozumieć, jest to bardzo mocna rzecz, ale naprawdę sądzę, że prawdziwy thrash od dawna nie żyje! Nie żyje, ponieważ tło polityczne, gospodarcze i społeczne zostało zmienione. To nie była tylko muzyka, to był sposób radzenia sobie z tymi wszystkimi rzeczami, które cię denerwowały, wszystkie te rzeczy, które zaprzątały twój umysł. Współpracowaliście już z Edem Repką, a autorem ilustracji z okładki "The Wolves Are Getting Hungry" jest inna znakomitość, Mario Lopez. W dodatku mamy tu z twórczym przetworzeniem wizji z obrazu włoskiego malarza. To był pewnie wasz pomysł, by w takim krzywym zwierciadle ukazać zmiany, jakie zaszły w klasie pracującej od XIX wieku? "Il Quarto Stato" namalowany przez Pelizza da Volpedo jest jednym z najbardziej znanych włoskich obrazów. Przedstawia on strajk: narodziny nowej klasy społecznej maszerującej naprzód i do walki, aby ich prawa zostały w końcu uznane. Jest to bardzo pozytywne przesłanie. Zdecydowanie chcieliśmy pokazać jakie jest ostateczne zakończenie po tych wszystkich wygranych bitwach. Zmodyfikowanie oryginalnej wersji i przedstawianie jej w bardzo negatywny sposób było świetną metodą na pokazanie tej szalonej sytuacji. Mario Lopez wykonał fantastyczną robotę - jest świetnym facetem i niesamowitym artystą. Efekt końcowy robi wrażenie, wydaje mi się, że tak dobrej okładki jeszcze nie mieliście - może warto w związku z tym pomyśleć o wersji winylowej tego albumu, bo w tym formacie każdy szczegół będzie widoczny w całej okazałości? Byłoby bardzo, bardzo, bardzo fajne! Kocham płyty analogowe i myślę, że ta okładka będzie wyglądać fantastycznie na winylu. Mylę się, czy też dotąd wasze wydawnictwa ukazy wały się tylko na CD, a teraz też w wersji digital? Tak Zarówno "The Wolves Are Getting Hungry" i "And The Worst Has Yet to Come" są dostępne na iTunes, Spotify, Deezer i wielu innych sklepach, których nie pamiętam (śmiech)
Wrocławska ekipa zadebiutowała w roku ubiegłym EP-ką "Invisible War", profesjonalną pod każdym względem płytką z pięcioma ostrymi i bezkompromisowymi numerami. O tym, dlaczego bliżej im do klasycznego thrashu sprzed lat niż nowomodnego grania w tym stylu, jak pracowali nad debiutem i kiedy możemy spodziewać się kolejnej, tym razem już długogrającej płyty, rozmawiamy z basistą/wokalistą Pawłem i perkusistą Białym:
Miecz na thrashową modłę HMP: Miecz powstał dla thrashu, a thrash metal powstał, by grał go Miecz! - dobre hasło reklamowe w dzisiejszych czasach to podstawa, ale pewnie nawet najlepszy slogan nie wystarczyłby, gdyby w isto cie thrash nie był czymś, co totalnie was kręci? Biały: Muzyka odgrywa dla nas wszystkich bardzo istotną rolę, ale tak jak mówisz thrash jest czymś, co kręci nas najbardziej. Naszym zdaniem na tle innych gatunków muzyki metalowej posiada on idealne proporcje pomiędzy techniką, melodią a czystą agresją którą wyzwala. A co do sloganu, to doskonale oddaje on nasze podejście do życia i grania. Kiedy dostałem informację, że mam przeprowadzić ten wywiad nie znałem jeszcze waszego zespołu, a nazwa Miecz jakoś naturalnie skojarzyła mi się z bardziej tradycyjnym metalem - skąd ten właśnie wybór? Miecz - cięcie - thrash to dobre połączenie? Biały: Nazwa jest niejako hołdem dla starych polskich kapel np. KAT czy Wilczy Pająk, oddaje klimat rodzimej sceny metalowej lat 80-tych. Paweł: Kilka osób miało podobne skojarzenia co ty, lecz miecze, smoki i inne czary... muzycznie nie leżą w naszym klimacie. Motyw cięcia pojawia się w wielu naszych tekstach (śmiech). Nie jesteście zwolennikami nowomodnego thrashu, zdecydowanie opowiadacie się za klasyką gatunku, ale może w sumie to i lepiej, skoro wszystko to co najlepsze wymyślono w nim w latach 80., czy najpóźniej na początku kolejnej dekady? Biały: W tej kwestii także musimy się z tobą zgodzić. Oczywiście nie uważamy new-schoolowego thrashu za coś złego i sami chętnie słuchamy takich kapel jak Havok, Warbringer czy Suicidal Angels. Nie chcemy jednak wynajdywać koła na nowo skoro kapele z lat 80tych. już dawno je wynalazły. Paweł: Z drugiej strony cały ten nasz "old-school" staramy się opakować w nowoczesne brzmienie, aby wyróżniać się na tle naszych inspiracji i przez to
możemy być postrzegani jako część nowej fali. Co ciekawe nie idziecie w ślady wielu innych młodych zespołów, które są zapatrzone albo w szkołę amerykańską, albo niemiecką. U was słyszalne są wpływy zarówno Kreator jak i Slayer, Overkill i Destruction, czyli nie lubicie się ograniczać? Paweł: Miecz jako zespół ma ustaloną pewną konwencję, dzięki której naszym zdaniem brzmi szczerze i prawdziwie. Mimo wielu pomysłów nie pozwalamy so-bie na zbytnie odchodzenie od niej. Wszelkie słyszalne wpływy o których wspomniałeś wynikają z tego, że nie jesteśmy wszyscy zasłuchani w tych samych zespołach i wprowadza to pewne urozmaicenie. Nasza muzyka jest przefiltrowaną wypadkową tych inspiracji. Nie ukrywamy, że lubimy gdy ludzie porównują nas do ojców chrzestnych thrashu, co daje nam motywację i poczucie że to co robimy, robimy dobrze. Debiutujecie właśnie EP-ką "Invisible War" i można by rozważać, że jak na zespół istniejący od dobrych sześciu lat nie jest to jakiś szczególnie bogaty dorobek, ale prace nad tym materiałem nabrały chyba tempa dopiero wtedy, gdy przed ponad dwoma laty zebraliście się w obecnym składzie? Biały: Jak to często bywa, pomysł założenia zespołu padł z miłości do muzyki i w czasie gdy żaden z ówcześnie w nim grających nie wiedział jak poprawnie trzymać swój instrument. Wiele więc czasu zajęło nam opanowanie samej gry na instrumentach. Przez Miecz przewinęło się też kilkanaście osób z których nie wszyscy wykazywali zaangażowanie konieczne do wykonania ciężkiej pracy, jaką było skomponowanie i opanowanie utworów, a następnie zarejestrowanie ich w studiu. Kolejną długotrwałą przeszkodą był brak wokalisty co nie pozawalało nam na granie na żywo. Dopiero wspomniane przez ciebie, przyjęcie w nasze szeregi Pawła rozwiązało je wszystkie za jednym zamachem, dopełniło skład i dało perspektywy na bycie pełnoprawnym zespołem. Chemia która się wtedy między nami
Co sądzisz o tym renesansie popularności płyt winy lowych i kaset magnetofonowych? Czyżby cyfrowe nośniki miały przed nimi skapitulować, bo ludzie coraz częściej mają już dość bezdusznych plików? Myślę, że jest to naprawdę bardzo trudne. Winyl jest absolutnie niesamowity, ale jest również bardzo trudny do pielęgnowania. Trzeba być ostrożnym, trzeba mieć dobry gramofon, wzmacniacz, dobrą parę głośników, aby w pełni cieszyć się nim w całej swej okazałości. W tym zwariowanym świecie, w którym żyjemy wiele osób po prostu nie ma wystarczająco dużo czasu, aby z niego korzystać. Wiem, to smutne i o wiele smutniejsze jest to, że nawet ja (kochający winyle) prawie wyłącznie używam Spotify i takich podobnych. Najlepsza płyta z najciekawszą okładką w waszej dyskografii i co dalej? Jakie są wasze plany na najbliższe miesiące? Jesteśmy teraz dość leniwi (śmiech!). Zagraliśmy kilka koncertów i pracujemy nad świętowaniem naszej rocznicy 20-lecia nadchodzącego lata. Jednak co by się nie wydarzyło, to na kolejną płytę Hyades nie trzeba będzie czekać sześć lat? Naprawdę mam taką nadzieję! Ale jak już mówiłem, nie chcemy żadnej presji! Wydamy nowy album, kiedy będziemy gotowi. Wojciech Chamryk & Marcin Hawryluk
Foto: Miecz
MIECZ
31
HMP: Wasz długogrający debiut "Time To Wake Up" zebrał całkiem niezłe recenzje, tak więc było raczej tylko kwestią czasu, że zaczniecie pracować nad jego następcą. Okazało się jednak, że mało co w dzisiejszym świecie jest pewne, bo nie dość, że wasz skład uległ dość poważnym zmianom, to zmieniliście też stylistykę, idąc w kierunku melodyjnego death metalu? Cormac: To nie był wcale drastyczny zwrot, tylko rozwój. Jeżeli zaś chodzi o przemeblowanie w składzie, to Seba przyszedł do zespołu tuż po nagraniu "Time To Wake Up", jeszcze przed jego wydaniem, więc jest nawet na fotach w książeczce. Ta zmiana pomogła nam znaleźć brzmienie, którego szukaliśmy, dała partiom bębnów potężnego kopa i pozwoliła nam wejść na wyższy poziom. Ani bez Seby, ani bez Przemka na wokalu nie zrobilibyśmy kroku do przodu.
Foto: Miecz
wytworzyła sprawiła, że zaczęliśmy pracować intensywniej niż kiedykolwiek wcześniej. Efektem jest zarówno nasza debiutancka EP "Invisible War" jak i szereg zagranych przez te dwa lata koncertów. Coraz więcej zespołów woli obecnie trochę poczekać, dopracować materiał, dobrze go nagrać i profesjonal nie wydać, niż rozsyłać kolejne demówki na CD-R, których często nie da się słuchać bez zgrzytania zębów - jak widzę też zastosowaliście tę zasadę w pełni zawodowego debiutu? Biały: Po nagraniu pierwszego dema, częściowo w domowych warunkach, zdaliśmy sobie sprawę że taka produkcja nie umywa się jakościowo do płyty nagranej od początku do końca w studiu i nie daje szans na konkurencję z zespołami z dorobkiem płytowym, szczególnie, że zależało nam na dopracowanym i dobrze brzmiącym debiucie. Czas przez który nie było o nas słychać wykorzystaliśmy na poprawienie istniejącego i skomponowanie nowego materiału, aby móc wybrać najsmaczniejsze kąski. Paweł: Nie zapomnieliśmy również o całej oprawie graficznej, począwszy od okładki, a na zdjęciach kończąc. Satysfakcja płynąca z trzymania w rękach kompletnego dzieła warta jest poświęconego czasu i pieniędzy, a sposób w jaki nas postrzegano zmienił się diametralnie. Trudno nie zauważyć, że w swych tekstach pochylacie się z troską nad wszelkimi patologiami współczesnego świata, który zdecydowanie nie jest zbyt przy jaznym miejscem i to w dodatku z winy nas samych? Biały: Człowiek jest istotą zdolną do tworzenia rzeczy pięknych, jak i do czynienia najgorszego zła. Piekła nie postrzegamy jako miejsce pod ziemią rządzonego przez rogatego gościa, ale jako coś, co urządzamy sobie sami na ziemi. Skorumpowani i uwikłani w najrozmaitsze brudne interesy/układy politycy, terroryzm, problem uchodźców, skomplikowana sytuacja w wielu miejscach na całym świecie, nierzadko naprawdę blisko Polski, głód, zmiany klimatyczne, etc., etc. - wygląda na to, że tematów do kolejnych tekstów na pewno wam nie zabraknie? Biały: Staramy się stronić od polityki i wyrażania poprzez muzykę prywatnych przekonań, lecz niewątpliwie tematy o których wspomniałeś są dla nas ważne i przez to że w różny sposób bezpośrednio nas dotykają naturalnie zawierają się w naszych tekstach. Świat jest na tyle złym miejscem że nie musimy szukać daleko tematów wartych poruszenia. Nie macie czasem wrażenia, że pisząc o czymś jesteście w sytuacji kogoś, kto i tak ma minimalny wpływ na tę sytuację i niewiele tak naprawdę może zmienić? Chociaż z drugiej strony udawanie, że wszystko jest OK i lepiej nigdy nie było też nie jest rozwiązaniem, tym bardziej, że współczesne media często manipulują podawanymi informacjami, w zależności od opcji politycznej, powiązań biznesowych czy czego tam jeszcze? Paweł: Dużo osób zauważa przerażającą manipulację środkami masowego przekazu, lecz tak naprawdę od tego czy myślisz zależy czy uwierzysz w to co leży na
32
MIECZ
talerzu. W tym miejscu pojawia się twoja własna chęć dotarcia do prawdy i ukształtowania własnej opinii. Bycie tak mikroskopijną częścią społeczeństwa nie daje nam szans na zmianę czegokolwiek, lecz dzięki tekstom mamy szansę naświetlić istniejące problemy. Bez opinii, czy gotowych rozwiązań. Teksty są po angielsku - dlatego, że łatwiej pisze się w tym języku, czy też może liczycie na odzew na waszą twórczość z Zachodu? Biały: Co do kwestii tekstów w języku ojczystym zdania w naszym zespole są podzielone. Twarda wymowa języka polskiego sprawia, że komponuje się on dobrze z muzyką metalową, jednak angielski jest językiem brzmiącym bardziej melodyjnie i uniwersalnym, co faktycznie sprawia, że łatwiej jest pisać. Daje on również większą szansę na odbiór tekstu i naszej twórczości poza granicami kraju, na co również liczymy. Skoro już zainwestowaliście w tłocznię, etc., a nakład jest całkiem spory, bo wiele bardziej znanych zespołów też wydaje swe płyty w 500 egzemplarzach, to nie korciło was poczekać jeszcze trochę, dograć 4-5 kolejnych numerów i zadebiutować czymś większym, czy też ta EP-ka miała być takim swoistym testem: spodoba się/sprzeda się, czy też nie? Paweł: Pięcioutworowa EP jest według nas wystarczającym materiałem na debiut, lecz już na etapie nagrywania pojawiły się plany dotyczące rejestracji albumu z większą ilością nowego materiału. Chcieliśmy również "wybadać grunt" i zyskać cenne doświadczenie studyjne, które pozwoli nam na sprawną rejestrację długograja. Czyli odbiór "Invisible War" jest na tyle pozytywny, że myślicie już o pierwszym albumie? Paweł: Jak na razie odbiór jest pozytywny i naturalnie pojawiają się myśli o następcy naszej EP. Są to jednak plany uzależnione od wielu czynników. Nowy materiał powstaje cały czas i gdy będziemy gotowi, na pewno uraczymy was kolejną porcją thrashu sygnowanego logiem Miecza. Nagrywając EP-kę zamieściliście na niej wybór z większej ilości utworów i pozostałą część wykorzystacie na długograju, czy też to było wszystko, czym w danym momencie dysponowaliście i teraz głowicie się nad je kolejnymi numerami? Paweł: Z sesji "Invisible War" zostało kilka utworów, które nie znalazły się na finalnej wersji albumu. Są one grane na koncertach, a ich przyszłość zależy od tego, jak będą się komponować z nowym materiałem. To właśnie ten moment, że czujecie, iż jesteście na fali, a do tego macie potencjał i power zdolne zaowocować kolejnym udanym wydawnictwem, tym razem już długogrającym? Biały: Na pewno debiut dał nam więcej motywacji do tworzenia nowej muzyki i nie chcemy zaprzepaścić drzemiącego w nas potencjału. Śledźcie nasz profil na facebooku, by być na bieżąco z sprawami zespołu. Dzięki za wywiad i pozdrawiamy czytelników oraz całą redakcję. Thrash Till' Death!!! Wojciech Chamryk
Nie jest to w sumie zmiana biorąca się znikąd, bo przecież już wcześniej zdarzało się wam sięgać do takich patentów, czego dowodem choćby "A Ripper, A Butcher, A Demon". No właśnie. Niedawno słuchałem naszej płyty po długiej przerwie i byłem nawet trochę zaskoczony tym, jak wyraźnie było na niej słychać, że chcemy grać melodeath, nawet pomimo czystych wokali. Zresztą wciąż ciśniemy na koncertach numery z "Time To Wake Up" i pomijając to, że stroimy się teraz trochę niżej niż na płycie, bo do C#, nie musieliśmy robić dosłownie nic, żeby spasować te kawałki z nowym wokalem. Po prostu wkomponował się idealnie i zupełnie bezproblemowo. Tym razem jednak to ten deathmetalowy rdzeń pozostał podstawą, nie obudowaliście go patentami tradycyjnie metalowymi czy thrashowymi? Muzycznie to my się przecież aż tak bardzo nie zmieniliśmy. Ludzie, którzy znali "Time To Wake Up" i usłyszeli nasze nowe numery, twierdzili, że wciąż słychać, że my to my, bo gitary chodzą podobnie. Nie zaczęliśmy przecież nagle zupełnie inaczej riffować, albo wyraźnie inaczej konstruować numerów, oprócz tego, że te nowe są dużo bardziej zróżnicowane, ciekawsze kompozycyjnie. Nie było żadnego zebrania, na którym wytyczaliśmy nowy kierunek. Po prostu wzmocniliśmy te elementy naszego stylu, które uznaliśmy za najlepsze. Po nagraniu płyty bardzo szybko zidentyfikowaliśmy jej słabości i wyciągnęliśmy wnioski. Gramy teraz jednocześnie ciężej i bardziej chwytliwie. Powiem ci, że prywatnie bardzo podoba mi się to, co robimy, i jestem bardzo dumny z kroku naprzód, który wykonaliśmy. Zmiana wokalisty miała tu jakieś znaczenie? Piotr Krawczyk potrafił wykazać się sporą wszechstron nością, balansując pomiędzy tradycyjnym metalowym śpiewem a growlingiem. Z kolei Przemysław Stańczyk w waszej obecnej stylistyce zdaje się czuć niczym ta przysłowiowa ryba w wodzie - to zdecydowanie jego klimaty, ale pewnie to, co słychać w waszych najnowszych utworach, jest wypadkową pomysłów/fascynacji was wszystkich? Zmiana wokalisty miała podstawowe znaczenie. Kiedy Piotrek odszedł, przesłuchaliśmy innego, typowo heavymetalowego wokalistę, takiego tradycyjnego, oldskulowego. Nie był zły, ale wszyscy czuliśmy, że to nie jest już to, czego szukamy, że jeśli go przyjmiemy, nigdy się nie rozwiniemy. Najpierw uznaliśmy, że koniecznie musimy znaleźć kogoś, kto nie tylko śpiewa, ale też porządnie growluje i screamuje. Znalazł się Przemek, który w ogóle nie śpiewał czysto, więc nie byliśmy do niego przekonani, dopóki nie przyszedł na próbę i nie usłyszeliśmy, ile mocy zyskały kawałki z "Time To Wake Up" pozbawione czystych partii. Śpiewanych wokali zupełnie w nich nie brakowało i zrozumieliśmy wtedy, że wcale ich nie potrzebujemy, bo tak naprawdę odbierałyby nam kopa. Zwłaszcza że Przemek ma świetną barwę. To nie jest taki stary, piwniczny growl, tylko nowoczesny, selektywny wokal, który wielu ludziom kojarzy się z Lamb Of God. To było coś na kształt natychmiastowego objawienia, owocującego błyskawicznym powstaniem nowego utworu, czy też doszliście do tego stopniowo, metodą eliminacji zbędnych patentów? Pierwszym numerem po "Time To Wake Up", który
120% możliwości - Wierzę, że to będzie album na światowym poziomie, że zaskoczy ludzi - mówi o przygotowywanej właśnie drugiej płycie InDespair gitarzysta Daniel "Cormac" Bartosik. O tym, że nie są to tylko czcze deklaracje przekonuje wydana niedawno EP-ka "Sign Of The Raven", będąca nie tylko prezentacją zreformowanego składu wrocławskiej grupy, ale też jej zdecydowanym zwrotem w kierunku melodyjnego death metalu: zaczęliśmy ogrywać, był "Sign Of The Raven". Pierwotna wersja numeru różniła się od ostatecznej przede wszystkim refrenem, który był mocno heavymetalowy. W pewnym momencie pojawił się obiecujący patent, nieco inny od tego, co robiliśmy na płycie, taka szwedzka melodia, prosta, ale zapamiętywalna. Z ciekawości wstawiłem go w miejsce refrenu w "Sign Of The Raven", bo miałem przeczucie, że coś może z tego być. No i jest (śmiech). Ten numer, który nagle wciągnął nosem całą nasza płytę, stał się wyznacznikiem kierunku rozwoju. W sumie można chyba powiedzieć, że po tylu latach istnienia zespołu dzięki temu zabiegowi zdefiniowaliście na nowo jego brzmienie i styl? Właściwie to nie tyle zdefiniowaliśmy na nowo, co wreszcie znaleźliśmy. Brakującym elementem był Przemek. Kiedy się pojawił, wszystko wreszcie złożyło się w całość.
potencjał: to urozmaicone, dopracowane pod każdym względem, chwytliwe utwory - reszta materiału też jest taka? Jednym z wniosków, jakie wyciągnęliśmy po nagraniu "Time To Wake Up", było właśnie to, że trzeba się dużo bardziej przyłożyć do kompozycji, układać puzzle tak długo, aż będziemy mieli pewność, że ułożyliśmy je dobrze, nie machać ręką, że może być. Bo te numery nie mają tylko być, one mają urywać dupę, zostawać w głowie. Reszta materiału na płytę dopiero powstaje. Oczywiście patrzę na naszą muzykę inaczej niż odbiorca, który nie jest z nią związany emocjonalnie, więc nie potrafię ocenić jej obiektywnie, ale uważam, że nowe kawałki, te, które dopie-
na to, że wciąż macie dla kogo grać? Teledysk do "Under Cold Sky" dobija do 16 tysięcy wyświetleń, zrobiony przez nas klip do "Sign Of The Raven" zaraz przekroczy 11 tysięcy. To nie są złe wyniki jak na podziemną kapelę. Wygląda na to, że nowym materiałem zdecydowanie poszerzyliśmy sobie krąg odbiorców i nie chodzi tylko o stylistykę, ale też o to, że jest po prostu dużo lepszy. Dobre przyjęcie nowych utworów na koncertach też pewnie utwierdza was w przekonaniu, że pos zliście w dobrym kierunku? Pewnie, że tak. Bywa, że utwór "Sign Of The Raven" gramy na koncertach dwa razy, bo ludzie się go domagają. Mamy teraz na żywo nieporównanie więcej mocy niż wcześniej, jesteśmy po prostu dużo lepszym zespołem, który gra o wiele ciekawszą muzykę. Ta świadomość skutkuje pewnością siebie, ułatwiającą dotarcie do publiczności. Zmiana basisty - za Wojciecha Fojcika gra od niedawna Bartek Psurek - nie zdoła was więc pow strzymać? Zmiana była wymuszona i bardzo przykra, bo Wojta grał z nami od samego początku, aż dziesięć lat, więc to było pożegnanie... no, po prostu trudne. Bez niego na próbach było przez jakiś czas dziwnie. Ale Bartek gra bardzo fajnie, odważniej, ma pomysły, więcej kombinuje na basie. Naprawdę dobrze trafiliśmy. W ogóle wszystkie zmiany personalne okazy-
Warto było tyle kombinować, skoro już w 2003 roku mogliście zacząć od melodyjnego death metalu, wtedy jeszcze całkiem popularnego? (śmiech) Skoro nie zaczęliśmy od melodeathu, to znaczy, że nie mogliśmy (śmiech). Musieliśmy się rozwinąć, zarówno jako zespół, jak i indywidualnie, znaleźć odpowiednich ludzi. Wiesz, dużo trybików musiało się zazębić. Oczywiście szkoda, że nie stało się to wszystko kilka lat wcześniej, że jak np. w 2009 roku graliśmy z Sabatonem w poznańskim Eskulapie, nie byliśmy tym zespołem co dzisiaj. Ale może gdybyśmy byli, w ogóle byśmy tam nie wystąpili. Te wszystkie zmiany dokumentuje EP-ka "Sign Of The Raven". Wygląda na to, że byliście zadowoleni z brzmienia "Time To Wake Up", skoro znowu współpracowaliście z Tomaszem Zalewskim? Nie tylko byliśmy zadowoleni z brzmienia, ale też przypasowały nam metody pracy Tomka. Jest świetny. I przy "Time To Wake Up", i przy "Sign Of The Raven" wycisnął z nas 120% możliwości. Naprawdę czuję, że wyciągnął z nas absolutne wszystko, co można było wyciągnąć. Pod koniec dnia odłączałem gitarę wyczerpany fizycznie i psychicznie, bo trzeba było pokonywać własne słabości, które studio z wymagającym realizatorem bezlitośnie obnaża, ale kurde, efekt jest jaki jest. W ZED Studio czujecie się już chyba jak w domu, a świadomość, że za tą całą skomplikowaną maszynerią siedzi ktoś doskonale znający wasz zespół i w razie potrzeby potrafiący coś podpowiedzieć czy ocenić z odpowiednim dystansem, jest chyba nieceniona? Oczywiście. Nie wyobrażam sobie, że mielibyśmy nagrywać z kimś innym, i mam nadzieję, że Tomek znajdzie dla nas czas, kiedy znowu do niego zadzwonimy. Nagraliście tylko te trzy udostępnione w sieci i na promocyjnej płytce utwory, czy też od razu zareje strowaliście długogrający materiał, ale póki co nie ujawniacie go w całości, licząc, że tym razem uda się znaleźć wydawcę drugiej płyty InDespair? Zarejestrowaliśmy tylko trzy kawałki z EP-ki, m. in. dlatego, że były to pierwsze nagrania w nowym składzie, z nową wizją InDespair, i chcieliśmy najpierw sprawdzić, jak to wszystko zadziała. Oczywiście nagrywaliśmy wcześniej próby i z tych nagrań wynikało, że będzie dobrze, ale jednak praca w studiu i odsłuch zawodowo nagranego materiału to zupełnie inna bajka. Ważne, że zakończenie miała szczęśliwe. (śmiech) Nie da się nie zauważyć, że ten materiał ma spory
Foto: Wojtek Polaczkiewicz
ro ogrywamy na próbach, są co najmniej równie mocne jak te z "Sign Of The Raven". A może mocniejsze, bo też coraz lepiej czujemy się z nową stylistyką. No to zapowiada się Złota Płyta i detronizacja - w sumie coraz słabszego - In Flames (śmiech). Trudno wyrokować o całości na podstawie trzech utworów, ale wygląda na to, że zadbaliście też o odpowiednie zróżnicowanie aranżacyjne tego materiału, co potwierdza choćby końcówka "Under Cold Sky"? Ta końcówka to dzieło Seby, naszego perkusisty, który oprócz tego, że znakomicie bębni, jest też bardzo utalentowanym kompozytorem. Zresztą to on przyniósł na próbę utwór "Through The Darkness" z EP-ki.
wały się dla nas bardzo szczęśliwe, żadna nie cofnęła nas w rozwoju. Teraz albo nigdy, rok 2016 będzie więc rokiem InDespair? Wolałbym wstrzymać się z deklaracjami do nagrania drugiej płyty (śmiech). Nie mogę się tego doczekać, bo wierzę, że to będzie album na światowym poziomie, że zaskoczy ludzi. Wojciech Chamryk
Co planujecie więc w najbliższej przyszłości, bo opcji jest kilka, pewnie łącznie z taką, choć najmniej optymistyczną, że znowu wydacie płytę samodzielnie? Najpierw dokończymy materiał na płytę, a potem postaramy się zadbać o to, by wydana została sensowniej niż nasz debiut. W sumie chyba dobrym prognostykiem jest tu spore zainteresowanie tym materiałem, bo klip do utworu tytułowego może nie bije rekordów popu larności, ale jest chętnie oglądany, ludzie dopytują też o możliwość kupna fizycznej EP-ki - wygląda
INDESPAIR
33
ma" i "Ba'al Zevuv"), jednak są to kosmetyczne modyfikacje niewpływające na całokształt poszczególnych utworów.
Naturalna potrzeba Saratan raczy nas swą muzyką z arabskimi wpływami już dłuższy czas, za dwa lata będzie obchodził 15-lecie istnienia, przez te lata skład się niejednokrotnie zmieniał, a styl ewoluował. Najważniejszą zmianą w składzie jest jednak niedawne dołączenie kobiecego wokalu, który jak sami muzycy mówią był naturalną potrzebą i jej obecność jest kluczowa dla nowego albumu "Asha" i wystarczy posłuchać "Sacred Haoma", by się o tym przekonać. O obecności nowej wokalistki, nowej płycie, możliwości trasy w krajach arabskich i nie tylko rozmawiamy dziś z założycielem zespołu Jarosławem Niemcem oraz perkusistą Michałem Stefańskim. HMP: Co oznacza tytuł "Asha"? Jarosław Niemiec: "Asha" ma kilka znaczeń. Przede wszystkim jest to "prawda", "prawość". Może też oznaczać "istnienie". Jest to pojęcie abstrakcyjne, ale też jest imieniem jednego z Amszaspandów, czyli posłańców Ormuzda. To nie jednoznaczne pojęcie, w którym widać całą złożoność Zoroastryzmu. Wyjaśnij pokrótce, jeśli możesz, o czym są Wasze nowe piosenki? Jarosław Niemiec: Teksty na "Ashy" dotyczą tematu Zoroastryzmu. Jest to jedna z najstarszych religii monoteistycznych, która jest ściśle związana z historią i kulturą Persji - dzisiejszego Iranu, a także całej Azji Centralnej. Dziś Zoroastryzm to religia ze stosunkowo małą liczbą wyznawców, a przyczyną tego jest bieg historii, czyli podbój muzułmański. Niemniej jednak do
szcza, że to praktycznie cały czas ten sam motyw rozciągnięty w czasie? Michał Stefański: W przypadku tego numeru taki był zamysł aranżacyjny. Mieliśmy plan stworzenia rozbudowanej kompozycji, która jest nacechowana różnymi emocjami i jesteśmy z takiego efektu zadowoleni. W dorobku zespołu jeszcze nigdy nie było utworu, który przekracza 10 minut, co jest też swojego rodzaju eksperymentem. Czas pokaże czy będziemy częściej sięgać po taką formę wyrażania się w muzyce. Osobiście bardzo lubię takie długie utwory, ponieważ można je potraktować, jako osobną "przygodę" podczas słuchania muzyki. Wasz skład poszerzył się o damski głos, jednak w większości utworów robi on za chórki, tło. Czy te utwory były tak tworzone od początku, czy może w
Macie już pomysły na nowe utwory, by np. dać więcej miejsca do popisu Maggie? Michał Stefański: Oczywiście. Będzie można się o tym przekonać słuchając naszych kolejnych dokonań. Jarosław Niemiec: Właśnie pracujemy nad nową EPką. Pierwszy nowy kawałek wypuścimy pewnie w okolicach sierpnia. W Waszych nowych utworach nagraliście takie dźwięki jak setara czy cury, a jak wiadomo większość takich nietypowych czy zapomnianych instrumentów najczęściej robi się samemu. Sami je robiliście czy sprowadzaliście je z daleka? Jarosław Niemiec: Wszystkie te instrumenty sam przywiozłem lub sprowadziłem z Bliskiego Wschodu, Kaukazu, Turcji, Iranu. Żadnego z nich oczywiście sam nie zrobiłem, co najwyżej coś naprawiłem. To są tradycyjne instrumenty tych regionów, są tam stosunkowo powszechne. Jedynym problemem jest pojechanie tam, znalezienie tego konkretnego, którego się chce, transport do kraju, a potem nauka gry na nim. Czy ich nagrywanie sprawiało jakieś trudności, w końcu nie są to elektryczne instrumenty, które można podpiąć do wzmacniacza i zarejestrować ot tak czy odpowiednio nagłośnić na sali koncertowej? Jarosław Niemiec: Przede wszystkim te instrumenty bywają niedoskonałe. W czasach, gdy instrumenty robi się z wykorzystaniem najnowszych technologii, komputerów i mierników, te, na jakich gram, są wytwarzane w dość "chałupniczy" sposób. Czasem brzęczą, czasem nie stroją, ale też taki jest ich urok. Osobną kwestią jest skala tych instrumentów. W tradycyjnej muzyce perskiej, arabskiej i tureckiej jest więcej dźwięków w skali, czyli pomiędzy dźwiękami, jakie my znamy z tradycji naszej muzyki, są jeszcze ćwierćtony - dźwięki pomiędzy znanymi nam półtonami. W praktyce instrumenty te są ciężkie do edycji, więc trzeba wszystko całkiem przyzwoicie nagrać. Nie można ciąć, kopiować, wklejać, czy podstrajać w programach do rejestracji muzyki, jak to się czasem robi w przypadku innych instrumentów. Plusem tego jest to, że brzmią naturalnie! Wasz wokalista jest również basistą, lecz na nowej płycie bas nie jest jakoś szczególnie wyróżniony, tym bardziej, że gra to samo, co gitary. Czy to zamierzone czy może jednak ma jakieś zastrzeżenia i w przyszłości rola basu zostanie odpowiednio zwiększona i bardziej nagłośniona? Jarosław Niemiec: Dla mnie podstawą jest brzmienie i aranżacja całego utworu, nie skupianie się na pojedynczym instrumencie. Tak bas zagrałem, bo nie widziałem potrzeby dodatkowego eksponowania go w przypadku takiej ilości dodatkowych instrumentów i dwóch wokali.
Foto: Saratan
dziś ta religia jest ważna dla samookreślenia się niektórych ludów, w tym także nawet Persów. Czy tematyka utworów porusza jakieś nowe rejony czy piszecie teksty w sprawdzonych wcześniej tematach? Jarosław Niemiec: Pierwszy raz zmierzamy się z tą tematyką. Wasze utwory noszą nietypowe tytuły jak "Hvare Khshaeta" czy "Khvarenah". Co one oznaczają? Jarosław Niemiec: Te tytuły, to konkretne nazwy, zagadnienia dotyczące Zoroastryzmu. "Khvarenah" to łaska, chwała, "Hvare Khshaeta" to dosłownie promieniste, jaśniejące słońce, a "Dakhma" to zoroastryjska wieża śmierci, na których dawniej składano zwłoki, żeby nie zanieczyszczać nimi żywiołów. Z kolei "Haoma" z ostatniego kawałka na płycie to roślina, z której tworzyło się miksturę, która służyła do celów rytualnych, wprowadzała się w stan ekstazy. Każdy tytuł to inny temat na dłuższą rozmowę. Skąd wziął się pomysł na "Dakhma - Tower of Silence" dokładniej na tak długie akustyczne intro, zwła-
34
SARATAN
zamyśle było więcej miejsca, lecz wokalistka nie czuła się jeszcze na tyle pewnie, by się szerzej zaprezentować? Michał Stefański: Umieszczenie damskiego wokal w muzyce Saratan było naturalną potrzebą, która wynikła z coraz większego wpływu etnicznych instrumentów na całokształt naszej twórczości. Maggie, jako wokalistka czuje się bardzo pewnie, a jej udział w partiach wokalnych na "Asha" wynika głównie z planów na poszczególne utwory. Wyjątkiem jest "Chinvat Bridge" i "Sacred Haoma", gdzie Maggie otrzymała zdecydowanie bardziej obszerną część tekstu do zaśpiewania - uważam, że to jest to, czego mi brakowało w tej muzyce i cieszę się, że mamy taki efekt końcowy. Jarosław Niemiec: Gośka zaśpiewała, tam gdzie miała. Tak to po prostu skomponowaliśmy. Czy z racji nowych możliwości, jakie obecność drugiego wokalu daje stare utwory zostaną jakąś przear anżowane, a partie wokalne podzielone? Michał Stefański: Utwory z poprzednich płyt zostają w takiej formie, w jakiej były. Owszem, pojawiają się dodatkowe ozdobniki wokalne w wykonaniu Maggie podczas starszych numerów granych na żywo ("Maste-
Jakie cele wyznaczyliście sobie na początku kariery? Co z tego spełniło się i jak zmieniały się wasze wyzwania wraz z kolejnymi etapami waszej kariery? Michał Stefański: Nie jestem w tej kapeli od samego początku, więc założyciel - Jarek - będzie miał więcej do dodania w kontekście celów zespołu, jako całości. Jak o mnie chodzi - wyzwania zmieniały się z czasem, ale na obecną chwilę dotarłem do poziomu gdzie są one w miarę stałe. Pierwszą kategorią wyzwań jest nagrywanie kolejnego materiału. Od jakiegoś czasu praca nad muzyką w Saratan jest wielopoziomowa, mam tutaj na myśli fakt dotykania innych płaszczyzn muzycznych niż w typowej muzyce metalowej. Czasami mam wrażenie, że nad etnicznymi partiami spędzamy więcej czasu niż nad typową metalową otoczką w numerze (śmiech). Tutaj nagranie instrumentów perkusyjnych (riq, daf, darbuka) zajmuje więcej czasu i aranżacja jest zdecydowanie bardziej wymagająca niż w nagrywaniu samej perkusji. Drugą kategorią wyzwań są dla mnie koncerty. W ostatnim czasie mieliśmy przyjemność supportować takie kapele jak Marduk, Suffocation czy Kat&Roman Kostrzewski. To jest już zupełnie inna liga grania wymagająca od nas samych (przede wszystkim) lepszego przygotowania kondycyjnego. Na takich koncertach, nie można grać "jakoś" - za każdym razem musi być najlepiej. Jarosław Niemiec: Cele zmieniały się i przychodziło to wraz z wiekiem, rozwojem i kolejnymi doświadczeniami. Dla mnie najważniejsze to czerpać radość z tego, co się robi i mieć przekonanie, że tworzy się coś wartościowego i choć trochę oryginalnego. Czy czujecie się jak spełnieni, jako artyści? Co
chcielibyście jeszcze osiągnąć? Michał Stefański: Lubię tworzyć muzykę, dlatego z radością będę poprawiać umiejętności na instrumentach wykorzystanych przy nagrywaniu "Asha" jak i z chęcią nauczę się gry na nowych. Nie ma sensu mówić o planach w stylu min. 30 koncertów rocznie, ponieważ to nie są kwestie w 100% zależne od nas. Po prostu cieszy mnie, że mogę i mam, z kim rozwijać się muzycznie, a super jest to, że możemy pokazywać efekty naszej pracy innym ludziom. Jarosław Niemiec: Myślę, że artystycznie nigdy nie będę "spełniony". Przede wszystkim chciałbym stale się rozwijać muzycznie, nie stać w miejscu. Jak wyobrażacie sobie zespół Saratan za dziesięć lat? Michał Stefański: Trudne pytanie biorąc pod uwagę to jak zmienia się otaczająca nas rzeczywistość. Po prostu jak dożyjemy to będzie dobrze. Wasza muzyka jest bardzo inspirowana klimatami orientalnymi, arabskimi itd., tymczasem cały Saratan składa się z polskich muzyków. Skąd taki pomysł, by grać tak odległą muzykę i czy nie myśleliście, by bardziej uwiarygodnić i wyróżnić Wasze dźwięki nie planowaliście zatrudnić muzyka z krwi i kości z tamtejszych, wschodnich rejonów? Jarosław Niemiec: Zajmuję się tematyką tradycyjnej muzyki perskiej od wielu lat. Studiowałem orientalistykę, a z tego konkretnego zakresu pisałem pracę magisterską. Od kilkunastu lat podróżuję po tych krajach, poznaję je, przywożę kolejne instrumenty. Myślę, że nie trzeba się silić na "uwiarygodnienie" tego. Michał Stefański: De facto nie miałem dużego wpływu na to, w którym kierunku będzie zmierzać Saratan. Jarek nadał go, a mi się spodobało (śmiech). Są plany na wdrożenie w projekt innych muzyków, ale raczej, jako gościnne epizody. Mimo wszystko chcemy być autorami tej muzyki. Swoją drogą - można sytuacje w zespole opisać przez analogię do restauracji włoskiej. Kucharz nie musi być Włochem z krwi i kości, a jego brak nie oznacza, że dania z tej restauracji są "mało włoskie". Skoro gracie muzykę etniczną to dlaczego nie ma żadnego tekstu w żadnym egzotycznym języku, tylko
wszystkie są po angielsku? Michał Stefański: W naszej twórczości zaczynamy nabierać tempa i są to elementy, o których myślimy od dłuższego czasu tzn. że będziemy wdrażać takie rozwiązania. Jarosław Niemiec: To skomplikowany temat. Arabski, turecki to nie języki indoeuropejskie, inaczej tam wygląda rytm, rym w poezji. Do tego dochodzą kwestie obyczajowe. Spotkaliśmy się już z tym, że muzycy w niektórych krajach musieli zrezygnować ze współpracy z nami z powodu ewentualnych konsekwencji, które mogliby ponieść w swoim kraju. Sytuacji polityczna, czy społeczna np. w Iranie jest całkowicie inna niż u nas. Czy poza muzyką, kultura wschodnia jest obecna w Waszym życiu codziennym? Jarosław Niemiec: Zajmuję się, a także interesuję się tym od kilkunastu lat. Dotyczy to nie samej muzyki tych regionów, a całej kultury, historii, religii. Spędzam nad tym mnóstwo czasu. Niedawno graliście w Warszawie, jako support przed Katem i Romanem Kostrzewskim, gdzie obecnie gra Jacek Hiro, który swego czasu gościnnie się udzielał w Saratanie. Dlaczego nie zdecydowaliście się, by grał z Wami na stałe? Michał Stefański: Gitarzystą zespołu jest Adam, a miejsce drugiego gitarzysty było tak jakby "ruchome" od dłuższego czasu. Obecność Jacka była tymczasowa w okresie, gdy graliśmy na dwie gitary i potrzebowaliśmy zastępstwa na koncercie w Warszawie. Później doszliśmy do wniosku, że będziemy grać na jedną gitarę. Wykluczam tu ew. teorie o tym, że nie dogadaliśmy się, ponieważ Jacek jest naszym dobrym znajomym i współpracuje się z nim bardzo dobrze. Jarosław Niemiec: Po prostu Adam nie mógł zagrać z nami jednego koncertu, więc poprosiliśmy Jacka, żeby go zastąpił. Jacek to świetny gitarzysta i nasz kumpel, to była pierwsza myśl, żeby właśnie go o to poprosić. Czy takie znajomości - jak z Jackiem - owocują w przyszłości udanymi relacjami zakulisowymi ułatwiając współpracę w sensie towarzyskim i czysto biznesowym, dzięki czemu np. graliście teraz przed
Katem? Jarosław Niemiec: Wydaje mi się, że spory wpływ mogło mieć raczej to, że w zeszłym roku zagrałem koncert z Katem, w ramach zastępstwa za ich basistę. To świetny zespół, a prywatnie bardzo fajni ludzie. Bardzo się cieszę, że mogliśmy z nimi zagrać w Warszawie, a za parę dni zagramy przed nimi w Katowicach. Michał Stefański: Ogólnie każda branża, w której dana jednostka ma jakieś swoje interesy - jest po części oparta na znajomościach. Jeśli działa się w jakimś obszarze, to jednocześnie zna się inne mniej lub bardziej rozpoznawalne osoby, które w tym obszarze działają. Niestety istnieje przekonanie, że jeśli ktoś coś osiąga, a przy okazji kogoś zna - to nie wiadomo czemu, ale uznaje się, że wpływ tej znajomości był znaczący dla danego osiągnięcia. To bardzo duże uproszczenie i nierzadko krzywdzące dla obu stron, ponieważ tworzy złudny obraz, jakie mechanizmy decydują o tym, co dzieje się dookoła nas. Wasza muzyka na każdej płycie ewoluowała, każda była osadzona w innym gatunku. Czy uważacie, że "Asha" to płyta, która pozwoliła Wam osiągnąć swój styl, ustabilizować brzmienie czy na następnych albumach również będziecie eksperymentować? Michał Stefański: Eksperymenty nie są wykluczone, ponieważ jesteśmy zespołem nadal poszukującym. Jesteśmy coraz bliżej stworzenia własnego stylu, ale to nie oznacza, że kolejna płyta będzie taka jak "Asha". Czy chcielibyście kiedyś zagrać trasę w krajach arab skich? Jarosław Niemiec: Oczywiście, jak tylko będzie możliwość to tam pojedziemy. W niektórych krajach takiej szansy na pewno nie będzie, ale są takie, w których scena metalowa się rozwija i są organizowane koncerty, także dla kapel z zagranicy. Michał Stefański: Zależy jak bardzo arabskich. Niestety nie wszędzie muzyka metalowa jest (o dziwo!) traktowana z taką tolerancją jak w Polsce. Grzegorz Cyga
Tytuł wydał nam się idealny Myślałem, że dostanę szału z tym wywiadem. Tak patrząc na to, to przepytywanie Steve'a Gainesa to ciężki kawałek chleba. Co nie wypaczy, to potraktuje z chłodem. I weź tu człowieku spróbuj się dowiedzieć o jakieś ciekawe fakty z aktualnej i przeszłej twórczości artysty. A trudno odmówić tutaj powodu do ciekawości, gdyż najnowszy album Anger As Art jest całkiem dobry. Steve jednak w przeszłości udzielał się także na kultowym "Vicious Attack" - speed metalowym sztosie spod znaku Abbatoir, a ten temat przy okazji naszej poprzedniej rozmowy nie został do końca wyczerpany, bo też Steve łapał jakieś spiny. Właśnie Abattoir... Na samo to słowo Steve chyba uruchamia jakiegoś wewnętrznego agresora. Dodając do tego postawę, że jeżeli nie zawarłeś czegoś w pytaniu, to na pewno tego nie wiedziałeś i jesteś traktowany tak, jakbyś pytał o głupoty, wychodzi na to, że we wszystkich swych pytaniach trzeba uwzględniać jakieś gwiazdki, by nie było niedomówień. Tylko czy naprawdę o to ma chodzić w takich pogadankach? Momentami miałem wrażenie, że to jednak ogon merdał psem. A, szkoda szczempić ryja, jak to mawiał pewien stonóg. Zapraszam do lektury. HMP: Gdy tylko spojrzałem na okładkę nowego albumu, od razu wiedziałem, że skądś ją znam. Nic dziwnego, w końcu widnieje na niej obraz nikogo innego, lecz samego Zdzisława Beksińskiego. Ciekawi mnie dlaczego akurat ten malunek Beksińskiego wybraliście sobie na przód płyty? Steve Gaines: Tak właściwie to nasz basista Eric Bryan go nam pokazał. Ta grafika obrazuje przekaz naszego albumu, dotyczący ludzkości spieszącej do swojej zagłady. Zainspirowała też tekst do utworu "We Hurry Into Death". Czy znałeś wcześniej twórczość Beksińskiego? Co myślisz o jego stylu? Szczerze, to nie bardzo. Inni z zespołu są bardziej. Nie będę oceniał jego stylu po jednym obrazie, który znam, to by było nie w porządku. Cóż, mieliśmy w Warszawie trochę kontrowersyjnych decyzji związanych ze Zdzisławem Beksińskim. Przyjaciel zmarłego artysty chciał ofiarować miastu pięćdziesiąt prac malarza, jednak Ratusz kategorycznie odmówił, tłumacząc że nie ma wystar czająco pieniędzy na promocję polskiej sztuki. W międzyczasie z kasy miasta poszła równowartość około 80 milionów dolarów na budowę Muzeum Żydów Polskich. To całkiem pokaźna suma, biorąc pod uwagę, że nie jesteśmy w Europie drugimi Niemcami. Co sądzisz o czymś takim. Może rzeczywiście rząd nie powinien promować sztuki i zostawić to
wszystko w rękach prywatnych inwestorów? Mogę na to spojrzeć jedynie z amerykańskiej perspektywy. Według mnie każdy budynek upamiętniający jakąś tragedię jest dobrą rzeczą. Z drugiej jednak strony, czy to w gestii rządzących powinno leżeć jego finansowanie z podatków? Lub finansowanie sztuki? To zbyt trudna dyskusja, bym brał w niej tutaj udział. Mogę uważać jedno za słuszne, ale pewnie wkurzyło by to wielu innych ludzi. Dlatego, z całym szacunkiem, nie zamierzam zabierać głosu w takiej sprawie. Tytuł nowego albumu to "Ad Mortem Festinamus" Spieszymy się do śmierci… Bardzo mocny tekst. Czy mógłbyś nam powiedzieć jak to się stało, że najnowsza płyta nosi właśnie taki tytuł? W międzyczasie, gdy przygotowywałem pytania, natrafiłem na wzmiankę, że jest to także tytuł jednej ze średniowiecznych pieśni. Czy ona też tutaj była źródłem inspiracji dla ciebie? Czytałem jakiś czas temu artykuł w internecie. Pod nim, w sekcji z komentarzami, ktoś właśnie skomentował go "Ad Mortem Festinamus" dając obok tłumaczenie tej sentencji. Od razu wpadło mi to w oko, głównie z powodu tego co oznacza. Łacina zawsze brzmi nieco strasznie i mrocznie, gdy używa się jej w metalu. Sam tytuł wydał nam się idealny, gdy tworzyliśmy utwory na ten album. W tym momencie cała tematyka nowej płyty zaczęła się wokół niego obracać. Pierwotna średniowieczna pieśń "Ad Mortem Fes-
tianmus" jest raczej radosną melodią, mimo swego ponurego wydźwięku. Czy słyszałeś jak ona brzmi w oryginale? Co o niej sądzisz? Powiem tak, wsłuchajcie się uważnie w pierwszy utwór na naszej płycie. Nawiązujemy w niej do tej pieśni w podwójnej gitarowej solówce. Zgadzam się, że oryginalna piosenka brzmi niemalże zbyt radośnie, jak jakiś radosny zaśpiew rodem z irlandzkiego pubu. Parę utworów z nowej płyty nawiązuje w swym tekście do pewnych utworów literackich. "Two Minutes Hate" jest wręcz oczywistym odniesieniem do Orwella, a "Dim Carcossa" brzmi jakby była odniesie niem do "Króla w Żółci" Chambersa. Mogę się wypowiedzieć tylko w temacie "Two Minutes Hate". Znowu chodziło o pewien komentarz, dotyczący tego, że ludzie powinni dawać upust swemu gniewowi zupełnie jak w powieści Orwella "1984". Sprawdziłem o co chodzi i napisałem tekst na podstawie tego, jakby z perspektywy Goldsteina - tego, którego ludzie tak bardzo nienawidzą. Tekst do "Dim Carcossy" napisał Eric Bryan. Pewnie to on mógłby nieco o nim opowiedzieć. Co stanowiło inspirację w innych utworach na płycie? To jest zbyt ogólne pytanie. Za dużo by opowiadać. Literatura, historia, wydarzenia z życia wzięte. Czy zarejestrowaliście wszystko to, co pierwotnie zamierzaliście na nowy album? Czy też może zostawiliście sobie jakieś riffy i kompozycje na następne wydawnictwo? To już piąty album Anger As Art. Za każdym razem nagrywamy wszystko to, co mamy zaplanowane. Nie jestem zwolennikiem odrzutów z sesji czy ścieżek bonusowych. Nie mamy żadnych utworów czekających na kolejne wydawnictwo. Mamy za to dużo pomysłów i jakieś kolejne dwa lata, by móc z nimi zrobić to, co nam się żywnie podoba. Na albumie możemy znaleźć ścigacze pokroju "Aim For The Heart", "L.A. State of Mind" or "Pissing on your Grave", by wymienić raptem kilka. Wrzuciliście jednak oprócz nich masę utworów w innej stylistyce. Czy jesteś zadowolony z różnorodności jaką udało wam się osiągnąć na nowej płycie? Tak. Od początku taki mieliśmy zamysł. Pracowaliśmy z Ronaldem Sandovalem i zamiast płacić za każdą sesję z osobna, wynajmowaliśmy studio na zasadzie opłaty zryczałtowanej. W ten sposób nie ograniczał nas ani czas ani budżet. Mogliśmy więc robić wszystko i to pod okiem komuś, komu zależało… w przeciwieństwie do kogoś, kto by tylko naciskał przycisk nagrywania, pytając "czy to już"? Swoją drogą. Dlaczego "Aim For The Heart", a nie "Aim For The Head"? To metafora. Niezwykle bawią mnie wszelacy aktywiści i to z jakim zaangażowaniem walczą o swoje sprawy. W większości przypadków w ogóle nie myślą, lecz podążają za swymi emocjami. Więc jeśli będziesz chciał "strzelić im w głowę", przekonać ich by zaczęli myśleć logicznie, odpowiedzą emocjonalnym wrzaskiem. Jednak "strzelając w serce", niszcząc to, w co wierzą, można zatrzymać ich na dobre. Emocje nie są uwarunkowane myśleniem i łatwo je zniweczyć. "Hammer, Blade and Twisting Fire" ma prawdziwie chorą linie basu. Ciekawi mnie jaka historia stoi za tym kawałkiem. Młot i ostrze są symbolami antynazistowskiego nacjonalistycznego Schwarze Front, organizacji z Niemiec z lat trzydziestych. Czy ten utwór nawiązuje do tego ruchu? Tego tekstu także nie napisałem, lecz Eric Bryan. Jednak raczej tego nie dotyczy, bo jako Amerykanie nie mamy pojęcia o tego typu historiach. W nim raczej bardziej chodziło o religijny fanatyzm tutaj w Ameryce.
Foto: Anger As Art
36
ANGER AS ART
"Praise of the Firehead" zdecydowanie wyróżnia się na tle reszty. Jest znakomite. Czy możesz nam powiedzieć nieco jak zdecydowaliście się ukształtować ten utwór w taką ognistą formę? Dzięki. To po prostu motyw, który jakoś sam ze mnie wyszedł… lecz stwierdziłem, że nie będzie pasował do tego, co reprezentuje sobą Anger As Art. Pokazałem go jednak chłopakom i spodobał się im. Posprzeczaliśmy się trochę nad tym czy zostanie od dobrze przyjęty, lecz w końcu stwierdziliśmy, że to chrzanimy. Walić tych, którzy go nie zrozumieją. Dobry utwór to dobry utwór. Inspiracje stojące za nim były szerokie: od Jamiego N Commonsa przez Ricka Derringera,
aż po Judas Priest. Jeżeli dobrze pamiętam, trasa promująca "Hubris Inc." nie odwiedziła Europy. Czy tym razem zamierzacie zagrać kilka koncertów na Starym Kontynencie? Z całą pewnością mogą powiedzieć, że mamy taki zamiar. Poprzednia trasa się posypała ze względów finansowych i fatalnej promocji. Gdy podliczyliśmy szmal, wyszło że bylibyśmy dwanaście patyków w plecy. Dla zespołu naszego pokroju, to byłby koniec. Dostaliśmy kilka ofert koncertowych z różnych części Europy. Jednak zagranie koncertu musi być możliwe do sfinansowania. W wywiadzie dla belgijskiego Metal To Infinity powiedziałeś, że nie jesteś dumny z tego, że jesteście zespołem wywodzącym się z Los Angeles. Dlaczego? Z LA pochodzi sporo całkiem dobrych kapel, które nadal zresztą grają - Slayer, Saint Vitus, Viking, Warlord, Hellion, by raptem wymienić kilka… Musiałeś źle przeczytać. Nigdy nie powiedziałem, że nie jestem dumny z tego, że pochodzimy z Los Angeles. Wręcz odwrotnie. Zawsze byliśmy zespołem, który podkreślał swe pochodzenie z dumą, w przeciwieństwie do innych. Nawet w naszym merchu wyraźnie wspominamy o LA. Proszę o cytat, gdzie ktoś od nas powiedział coś takiego. Mój błąd, że go sobie nie spisałem, by go ewentual nie przytoczyć. Nie zamierzam się jednak kłócić i pozostaje mi tylko taktycznie zmienić temat. "Vicious Attack" Abattoir jest albumem, z którego - no nie da się zaprzeczyć - większość maniaków old-schoolowego tradycyjnego metalu cię kojarzy. Podobno nie chcesz żyć przeszłością, tak nam powiedziałeś ostatnio. Że liczy się wyłącznie czas teraźniejszy. Jednak czy umniejszanie swoich dokonań z przeszłości nie jest trochę dziwne? W końcu bardzo wielu fanów najbardziej docenia z twojej twórczości to, co zaprezen towałeś swoimi wokalami na debiucie Abattoir. Nie o to chodzi. Jestem dumny z tego albumu, lecz został nagrany 32 lata temu. Zdaję sobie sprawę z tego, ile on znaczy dla fanów. Też go zresztą lubię. Jednak niezależnie od tego jak bardzo będziesz się starał i jak bardzo będziesz chciał, nie ma sposobu, by stworzyć ten sam album powtórnie. Ludzie mylą Anger As Art z Abattoir. Tak samo zresztą jest z Bloodlust i z każdym innym zespołem, w którym się udzielałem. Zawsze prosto z mostu mówiłem, że Anger As Art jest czymś zupełnie innym niż Abattoir. Dlaczego ludzie mylą jabłko z pomarańczą, tego nigdy nie pojmę. To tak jakby ktoś przyszedł na przyjęcie z okazji rocznicy twojego ślubu, pytając czy moze popatrzeć jak dupczysz swoją byłą żonę. "Speed Kills", które pojawiło się na "Hubris Inc." było pierwotnie kompozycją stworzoną dla Abattoir jeszcze w 1985 roku. Powiedziałeś też, że masz w zanadrzu jeszcze kilka utworów napisanych w latach osiemdziesiątych, jednak nie zamierzasz ich nagry wać, by "nie budować swego wizerunku na rzeczach z przeszłości". Mimo wszystko uważam, że taki swoisty hołd w postaci pojedynczego bonus tracka byłby czymś naprawdę świetnym. Trudno by było jeden utwór na płycie nazwać od razu strategią budowania imidżu. Prawdę powiedziawszy nic nam już nie zostało do nagrania. Nie mamy w swej szufladzie żadnych staroci do nagrania.
Foto: Anger As Art
Podkreślałeś wielokrotnie że AAA jest czymś kom pletnie innym niż Abattoir i nie jest do niego w żaden sposób podobne, mimo że trzech z czterech członków kapeli wcześniej udzielało się w Abattoir. Wiem, że narzekałeś, że Abattoir nie robił wiele po reaktywacji. Dlaczego więc nie wpłynąłeś na innych, by podeszli do zespołu bardziej na poważniej lub po prostu zastąpić bumelantów innymi ludźmi? Poniewaz nie mam prawa do nazwy, utworów i wizerunku Abattoir. Pamiętaj, że przede mną na wokalu był John Cyriis, a po mnie Mike Towers. Ja po prostu byłem w zespole, gdy został nagrany "Vicious Attack". Miałem to szczęście, że to akurat byłem ja, a nie jakiś inny gość. Zostałem zaangażowany, a potem zostałem wywalony. Mel Sanchez posiada pełnie praw, nie Steve Gaines. Ale nie o to mi chodziło. Co w takim razie z come backowym albumem Abattoir? Podobno wszyscy nagraliście swoje ścieżki, prócz jednego członka zespołu, który tego nie zrobił. Czy ktokolwiek inny, nawet z was, nie mógł nagrać ich za niego? Tak tylko spytam, jesteś świadom, że to nagranie zostało już usunięte i przepadło na zawsze? I to było już czwarte podejście do nagrania tego albumu? Wydaliśmy surowe nagranie jakieś dziesięć lat temu.
sunek do idei boga? Czy wierzysz w jakąś wyższą siłę sprawczą? Tak mnie to ciekawi, gdyż twoim bratem jest nie kto inny, lecz Tim Gaines ze Strypera. Jak postrzegasz to jaką muzykę gra ten zespół? To pytanie składa się z dwóch części. Z jednej strony, tak - wierzę w Jezusa Chrystusa i uważam się za chrześcijanina. Nie zamierzam tego taić. Z drugiej strony, zadziwia mnie jak ludzie pytają mnie o to tylko i wyłącznie w kontekście mojego brata. Co to ma być? Jestem winny za współudział? Wiara zawsze była ważnym elementem mojego wychowania. Mój ojciec był kaznodzieją i w ogóle cała rodzina była bardzo aktywna w sferze kościelnej. Moja wiara jest moją wiarą. Nie ma nic gorszego niż bycie zmuszanym do czegoś. Tak jak to robią te uber satanistyczne zespoły. Ich muzyka (mowa o Stryperze - przyp.red.)? Ujmując to prosto, grają świetny hard rock i nadal potrafią dać świetne koncerty. Nagrali niedawno swój najlepszy album od wielu lat. Jestem niezmiernie dumny ze swego brata. Pracował bez wytchnienia przez cały okres swej twórczości muzycznej - zupełnie tak jak ja - i udało mu się osiągnąć pewien sukces. Życzę im jak najlepiej. Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Zostawiając Abattoir, czy myślisz, że z Anger As Art mógłbyś grać w przyszłości coś innego niż thrash? Na naszym pierwszym albumie było nieco jazzu. Gramy też black metal, tradycyjny metal, punk, a nawet hard rock. Odpowiadając na twoje pytanie, robimy to od 2004 roku. Jaki wokalista był dla ciebie największą inspiracją i wzorem do naśladowania? Teraz i wcześniej? Zaczyna się i kończy na Dio. Wiele lat mi zajęło dojście do tego, co mogę, a czego nie mogę osiągnąć z moim wokalem. Nie będę już starał się być kimś kim nie jestem i nie będę przeskakiwał granicy mojego głosu. To jest dość prywatne pytanie, ale jaki jest twój sto -
ANGER AS ART
37
Z otchłani Ci, którzy mieli styczność z Deathhammer, wiedzą że jest to jeden z najlepszych thrash metalowych zespołów ostatnich lat. W przeciwieństwie do wielu innych młodych kapel, Norwegowie zdecydowali się na brudny oldschool, zamiast zatruwać ten gatunek nowoczesnym brzmieniem i miernotą. Ich trzecia płyta "Evil Power" stanowi szaleńczy i złowrogi ryk wściekłości. No, ale czegoż innego możnaby się spodziewać od zespołu, który się nazywa Deathhammer? HMP: Pozdrowienia z Polski! Dzięki, że zgodziliście się poświęcić nam kilka chwil. Już pół roku minęło od premiery waszego trzeciego studyjnego krążka zaty tułowanego "Evil Power". Jak postrzegacie to nagranie tak teraz - z perspektywy czasu? Nadal jesteście w pełni zadowoleni z tego albumu? Daniel Salsten: Od nagrania samego materiału minęło jeszcze więcej czasu, więc te utwory już nam trochę towarzyszą. Ale tak! Ten album brzmi kapitalnie! Materiał na poprzednie wydawnictwa zarejestrowaliście w waszym domowym studio znajdującym się w piwnicy. Jak myślisz, czy właśnie fakt, że tak nagrywacie swoje albumy ma duży wpływ na ich szczere brzmienie? Koniec końców, dzięki temu możecie na nich przedstawić wszystko to, co wam wpadnie do głowy. Ogranicza was jedynie wasza kreatywność i wytrzymałość. Nagrywanie we własnym studio sprawia, że nasze utwory są bardziej prawdziwe i "czyste". Nagrywasz wtedy, gdy jesteś opętany chęcią tworzenia, a nie dlatego, że ci nad głową zegar tyka. Nie mamy takiej potrzeby by wynajmować studio i nigdy nie będziemy jej mieli. Wielu postrzega black/thrash jako prymitywną sieczkę, jednak istnieje cała rzesza zespołów, która udowadnia tym bydlakom, że w tym nurcie można tworzyć prawdziwie piękne kompozycje, ze świetny mi riffami i artystycznym kunsztem. W jaki sposób wyłaniają się u was pomysły na riffy i utwory? Rozplanowujecie sobie struktury utworów czy idziecie w pełni na żywioł? Zwykle jest tak, że obaj osobno wymyślamy riffy. Potem pokazujemy sobie nawzajem te, które według nas są najbardziej odjechane. Pomysły wpadają do nas z otchłani, tu nie ma za bardzo nad czym rozmyślać. Gdy słuchacie już swoich skończonych utworów czy towarzyszy wam takie same uczucie jak podczas słuchania twórczości takich zespołów jak Razor, Sabbat, Nifelheim i Bathory? Naturalnie nasze odczucia są jednak trochę inne, bo te
kapele to totalne kulty, ale myślę, że współdzielimy z nimi podobne podejście do muzyki. Czy składanie utworów na sesję nagraniową "Evil Power" było ciężkie i czasochłonne? Z tego co pamiętam, podstawy nagraliśmy w trymiga. Pastwiliśmy się całymi wiekami nad jakimiś szczególikami pokroju solówek i tak dalej. Nie było pośpiechu, a miksy też się zawsze ciągną i ciągną. Zawsze u nas to tak wygląda. Nie powiedziałbym, by było to ciężkie! Ponownie okładką zajął się Eduard Johnson. Możecie nam powiedzeć nieco o tym gościu? To jakiś wasz znajomy czy niezwiązany z wami artysta? Jak zaczęła się wasza współpraca? Złapaliśmy z nim kontakt przez naszych ziomków z Witchtrap. Gość stworzył im zabójczą okładkę, a że był fanem naszej muzyki, to właściwie machnął dla nas grafikę praktycznie za nic. Jest kolumbijskim tatuażystą mieszkajacym w Montrealu. Wyżłopaliśmy wspólnie kilka browców, gdy tam graliśmy. Jego prace są wspaniałe. Nasz demon z okładek nabrał dzięki niemu charakteru. Porozmawiajmy o początkach Deathhamer. Jak się to wszystko zaczęło? Mieliśmy niepohamowane parcie na granie thrashu. Po jakimś koncercie w Blitz w Oslo pojechaliśmy z powrotem do mojego miasta, by znaleźć jakieś miejsce do grania. Skończyło się na tym, że graliśmy w domu jakiegoś totalnego lamusa, nagrywając nieudolną wersję "Zombiekult" i parę punkowych utworów. Grałem wówczas w innym thrashowym zespole, który się nazywał Warfield, dlatego chcieliśmy się skupić na graniu punka. Wkrótce okazało się, że Warfield zmierza do kupy gówna, za to łojenie Sadomancerem wychodzi idealnie - wtedy postanowiliśmy zaorać całą resztę i zacząć grać rozwścieczony thrash. A dlaczego akurat Deathhammer jako nazwa? Bo brzmiało zajebiście! Po prostu! No cóż, muszę o to spytać. Darkthrone i jego "F.O.A.D." z 2007 roku. Wasze logo pojawia się na
skórzanej kurtce postaci z okładki. Cóż, możecie coś o tym powiedzieć? W ogóle znacie się z Fenrizem i Nocturno Culto? Fenriz wspierał nas właściwie od samego początku. Nadal to robi, to nasz przyjaciel. Nie miałem okazji poznać Nocturno Culto. Macie na swym koncie kilka splitów. Planujecie jakieś kolejne w najbliższej przyszłości? Macie też może jakieś pomysły na utwory na następny album studyjny? Tym razem nie planujemy żadnych splitów. W sumie to po prawdzie mamy już nagrany cały nowy album. Teraz znów będziemy go przez całą wieczność miksować i tak dalej. Tak jak już opisywałem wcześniej. Uważam, że ten będzie chyba najbardziej kwintesencjonalnym thrashowym albumem jaki zrobiliśmy. Deathhammer zawsze był tandemem. Jest was dwóch razem z Sadomancerem, tylko na żywo wspiera was, o ile się nie mylę, Christan Holm i Christian Myhre. Dlaczego nie są regularnymi członkami zespołu? Nie chcecie ich wkładu w swoją muzykę? Zawsze nagrywaliśmy i tworzyliśmy w dwójkę, tak to po prostu działa, tak kształtujemy nasze brzmienie. Więcej ludzi w studio nam nie potrzeba. Co innego jeżeli chodzi o granie koncertów. Sadomancer udzielał się także razem z Jonem w Black Magic. Szkoda, że ten projekt już nie istnieje… A właśnie wygląda na to, że Black Magic znowu funkcjonuje. Jon jest znakomitym gitarzystą, ale przez lata miał problem z zespołowym graniem. Mam nadzieję, że wydadzą więcej swojego materiału, bo kawałki, które stworzyli po "Wizard's Spell" są jeszcze bardziej dokoksane! Nie tylko tworzycie muzykę metalową, ale sami jesteście zagorzałymi fanami undergroundowego oldschoolu. Czy jakieś płyty zwróciły waszą uwagę w mijającym roku? Cokolwiek o czym warto wspom nieć? Jak dla mnie płytą roku jest debiut Division Speed. Niech to szlag, cóż za miażdżący thrash urządzili! Ale najlepszym utworem jaki słyszałem w tym roku jest "Veloz Invencible" - absolutny geniusz od mistrzów speed metalu Acero Letal. Norwegia jest niezłym źródłem black/thrashy ostat nimi laty. Inculter, Nekromantheon, Condor, Toxik Death… jaka jest wasza opinia o nich? Ta, znamy tych gości, a te zespoły to miazga! Ale to Infant Death jest najbrudniejszym zespołem z Norwegii w tym momencie. Overload of Death! (śmiech) Heh, a jakie jest wasze zdanie o jeszcze jednym zes pole z Norwegii - Critical Solution. Oczywiście, jeżeli mieliscie okazję poznać ich twórczość. Słabe popłuczyny po nowszej Metallice. Najlepszy thrash z Norwegii to Ghoul Cult. Ostatnimi czasy dodałeś jakieś ciekawe pozycje, klasyczne lub undergroundowe, do swej kolekcji płyt? Appendix "Money Is Not My Currency" i RKL "Rock And Roll Nightmare" są godnymi nabytkami, jakie ostatnio do mnie trafiły. We wrześniu zagraliście kilka koncertów w Stanach. Jak wam się udały wasze występy? Było znakomicie. Szkoda, że nie mogliśmy zagrać tam większej ilości koncertów, ale część z nas musiała wracać z powodu określonej liczby dni urlopowych w pracy jakie dostali. Hell's Headbash był odjechanym festiwalem. Profanatica zmiażdżyła cewy (jak na 15 minut czasu). Nigdy wcześniej nie graliśmy w Philadelphi, a było naprawdę w porzo. W Polsce mamy całe hordy black/thrashowych kapel, ale jakoś zawsze są problemy z organizowaniem kon certów takich zespołów z zagranicy. Dostaliście kiedyś jakąś ofertę grania u nas? Nie, nie przypominam sobie. A tak z czystej ciekawości. Co sądzicie o Polskim metalu i scenie? Byłem w Polsce kilka razy. Kraków mi się bardzo podobał, uważam ze to fajne miasto. Kultuję VooDoo, ich jedyny album jest boski! No i oczywiście uwielbiam takie piekielne klasyki jak "666" Kata. Turbo jest fantastycznym speed metalem, a demówki Vadera to mistrzostwo deathu. Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Foto: DeathHammer
38
DEATHHAMMER
Stara dobra szkoła heavy metalu
Riotor to przedstawiciele brutalnego thrashowego old-schoolu. Ich drugi album "Rusted Throne" z 2015 roku jest różnie przyjmowany przez fanów. Niemniej zespół zapowiada już nowy bestialski cios, który być może poprawi poniektórym humory. Ci co uwielbiają szorstki, pachnący siarką, zabójczy thrash metal z mocnym uderzeniem i ostrymi tempami, bacznie powinni obserwować poczynania Kanadyjczyków z Riotor. Tym czasem zapraszamy do rozmowy z gitarzystą Gabrihell'em.
HMP: Hey! "Rusted Throne" to Twój drugi album, od pierwszego "Beast of Riot " minęło pięć lat. Czemu tak długa przerwa? Gabrihell: Witam! "Beast of Riot" wyszło w 2010 roku. W 2012, ja czyli Gabrihell, opuściłem zespół na rok zabierając ze sobą swoje kawałki, co trochę zwolniło tempo nad nowym materialem. Wróciłem po roku gdy reszta zespołu była już w trakcie pracy nad "Rusted Throne". Nagrywaniem zajmowali się wszyscy, również Ismarevil. Ale prawda jest taka, że była to dla niego bardzo ciężka harówka, na jego głos źle wpłynęły dwie operacje żołądka. Czailiśmy powagę sytuacji więc daliśmy mu tyle czasu ile potrzebował, żeby nagrać swoją działkę najlepiej jak potrafił. Kiedy on skończył okazało się, że musimy czekać na oprawę graficzną albumu. W końcu nadszedł 2015 rok i wydaliśmy album dzięki Inferno Records. Od tego czasu Ismarevil nie jest z nami już tak często, jego problemy ze zdrowiem nie pozwalają mu na takie śpiewanie jak kiedyś. Nasz basista, Mikalcoholic, przejął jego role i wykonuje zabójczo dobrą robotę.
imprez cały dzień i noc. Ale co ciekawsze prawie każdego ranka okazywało się, że brakuje któregoś z członków zespołu. Czym się interesujesz jeszcze oprócz grania thrash metalu? Studiuje historie międzynarodową i nauki polityczne. Rzecz jasna kocham grać na gitarze, lubię niezależne i międzynarodowe kino. Ciekawi mnie również fenomen UFO i ogólnie zjawiska para nienormalne. Jak wygląda Twoja współpraca ze Inferno Records? Idzie nam bardzo dobrze. Znałem Fabien'a już ze wcześniejszej współpracy i zawsze pracowało nam
alcoholic, jesteśmy mega zadowoleni z jego pracy. Mik wkrótce również nagra ścieżkę wokalną do "Rusted Throne", tak jak zaplanowaliśmy będzie to inna wersja na winyle. Nagrana i wydana będzie również przez Bestial Invasion Records. Nadchodzi również split z chilijskimi thrasherami Chaotic Bastard, który będzie zrealiowany jeszcze w tym roku. Jak to Mikalcoholic śpiewa musimy pomóc naszemu wspaniałemu przyjacielowi, a Jeff, basista z Canceric musi grać z nami. To będzie jego debiut. Na wakacje planujemy też kilka koncertów z zespołem z Ameryki, Baphomet's Blood. Aktualnie pracujemy nad materiałem do trzeciego albumu, właściwie jest już prawie zrobiony. Mamy ścieżki do dziewięciu miażdżących kawałków. Chyba to będzie nasze najlepsze nagranie. Kawałki są serio zabójcze, a nasza skład jest silny jak nigdy wcześniej. Dostaliśmy oferty na przyjazd do Europy. Liczę na to, że uda się to zrealizować w lato 2017 roku, kiedy już wyjdzie nasz trzeci album. Były kontakty z Ameryki Południowej, głównie z Kolumbii, gdzie najpierw chcielibyśmy pojechać. Bardzo zaprzyjaźniliśmy się z Witchtrap kiedy ostatniego roku dzieliliśmy ze sobą scenę. Podoba Ci się nowoczesny metal? Nie zupełnie. Jesteśmy przeciwni nowym trendom i nowoczesności. My hołdujemy tradycji! Na koniec chciałbyś coś dodać? Dzięki za wywiad i sorry za opóźnienie w odpowie-
Foto: Riotor
Muzyka na nowym albumie jest jak zwykle - brud na, z mocnym uderzeniem, ostrym tempem, i zabójczym metalem. Co Cię pcha do tego żeby grać tak niemodną muzykę? Po prostu, stara dobra szkoła heavy metalu - thrash, speed, death i black to nasze inspiracje. Między członkami zespołu jest dość duża różnica w wieku. Czy to tworzy jakieś nieporozumienia? No coś Ty, my zawsze trzymamy się razem. Ciężej jest przy organizowaniu tras, niektórzy z nas mają po pięć czy osiem prac czy np. perkusista musi zajmować się dzieckiem. Ale zawsze znajdujemy rozwiązanie, żeby wszystko szło po naszej myśli. Kawałki do nowego albumu są dość złożone. Jaka była wasza intencja? Szczerze mówiąc, jak dla mnie nie są one aż tak skomplikowane. Nasz cel to nie osiągnięcie jakiejś konkretnej techniki ale celowanie w dobrą, efektywną i energiczną muzę do headbeningu. Które thrashowe zespły z Kanady należą do Twoich ulubionych? Postawiłbym na Razor, Sacrifice i Infernäl Mäjesty. Ale jest kilka innych całkiem dobrych zespołów jak Outbreak, Piledriver, Slaughter, Overthrow, Aggression, Witches Hammer, Disciples Of Power, Obliveon, Armoros, Voor, Voivod itd. Ostatnio dobrą robotę robią Survival Instrinct i Deathroner. A za co cenisz muzykę? Metal jest szczególną pasją, to jak obsesja. Skusiłbym się na stwierdzenie że to styl życia. Czy Twoja przygoda z muzyką w młodości zaczy nała się od thrash metalu? Miałem 11 czy 12 lat kiedy pierwszy raz usłyszałem u rodziców Mikalcoholic'a ryk starej Metalliki no i zainteresowałem się. Potem z Mik'iem, pod wpływem kolegi mojego taty, przerzuciliśmy się na Slayer i Sepulturę. Tato Mik'a zapoznał nas z Destruction, Razor i Outbreak. Więc metal był u nas od zawsze. Thrash metal to też dzikie imprezy. Jaka była Twoja najbardziej ekstremalna impreza? Było ich wiele, ale powiedziałbym trasa po Europie w 2010 roku. To były dwa tygodnie picia i dzikich
się znakomicie. To świetny gość z profesjonalnym podejściem, bardzo oddany pracy i firmie. Trzy lata temu opuściłeś zespół. Jakie były powody Twojego odejścia? Teraz już jestem z powrotem. W tamtym czasie było tak, że wziąłem ślub, musiałem się przeprowadzić, pracowałem cały czas, nie miałem nawet auta żeby jeździć na próby każdego tygodnia. Ostatecznie całą sytuacja stała się ciężka więc postanowiliśmy się rozdzielić. Utrzymywaliśmy przyjacielskie kontakty, a ja starałem się wspierać zespół. Wiedziałem, że nie są w stanie zamienić mnie na żadnego innego przyzwoitego gitarzystę. Gdy powiedzieli mi, że pozostali na koncert bez gitarzysty prowadzącego zaaferowałem im pomoc. Potem nagrałem dla nich kilka solówek do albumu. No i w końcu wróciłem do zespołu, czułem się dobrze z moimi braćmi. Zacznijmy od tego, że to był błąd że odszedłem.
dzi, ale jak to się mówi, lepiej późno niż wcale! Strzeżcie się nadchodzącego, Riotor powraca z energią!!! Live For Steel - Die For Steel!!! Łukasz Brzozowski Tłumaczenie: Marlena Stańczuk
Jakie macie plany na przyszłość? Będzie się działo! Właśnie nagraliśmy utwór "Gehennah" w hołdzie alkolowym maniakom, który wyjdzie niedługo w Bestial Invasion Records. To jest pierwszy kawałek, w którym wokalistą jest Mik-
RIOTOR
39
tem, technicznym i towarzyszył nam na każdym koncercie. Sam tytuł niezwykle mocno kojarzy się z Iron Maiden siłą rzeczy. Tak się złożyło, że gdy nadawaliśmy sobie przydomki w latach osiemdziesiątych, to Dave został ochrzczony Powerslave'em, gdyż był niewolnikiem zespołu i heavy metalu.
Nie widzę powodów, by porzucać to, co teraz robimy Dziki i barbarzyński speed metal obleczony w stal, łańcuchy, ćwieki i hektary skóry - taki właśnie jest Destructor. Zespół, który świetnie rokował na przyszłość w latach osiemdziesiątych po swoim debiutanckim "Maximum Overload", jednak którego historia zakończyła się tragicznie, gdy basista Dave Iannica zginął zasztyletowany na parkingu. Ten tragiczny epizod, który sprawił, że wieczór, który miał być świętowaniem Nowego Roku i odnowienia kontraktu płytowego na drugi album, stał się wigilią końca. Destructor jednak powrócił w 1999 roku i po nagraniu "Sonic Bullet", "Storm of Steel" oraz "Forever in Leather" uderza w nas swym materiałem, który miał stanowić wówczas w latach osiemdziesiątych docelowo ich drugi album. Przeprowadziliśmy wywiad z Dave'em Overkillem gitarzystą i wokalistą grupy, jedynym oryginalnym członkiem pierwotnego składu, który oprócz Matta "Flammable" Schindelara znajduje się jeszcze w Destructorze. Dave nie odpowiedział nam na niektóre pytania dotyczące Dave'a Ianniki oraz jego mordercy, który jakoś teraz powinien już wychodzić na wolność. Trudno rzec, bo mało jest informacji na ten temat, a ostatnie wieści pochodzą z 2009 roku. Nie napieraliśmy - może z czasem do tego się wróci. HMP: Na wstępie chciałbym pogratulować bardzo dobrego albumu. "Back in Bondage" jest naprawdę niezwykłe. Jak wygląda wasze samopoczucie po ukończeniu tego nagrania? Dave Overkill: Wielkie dzięki. To nagranie tkwiło w limbo już piętnaście lat i jesteśmy niezmiernie szczęśliwi, że Pure Steel Records zdecydowało się dać mu szansę. Ten krążek miał być naszym drugim albumem, a zawarte na nim utwory stanowią nasze kompozycje zamknięte w kapsule czasu od 1987 roku. Czy mógłbyś nam powiedzieć dlaczego postanow -
lem. Tanza nadała płycie takiego klimatu o jaki mi od początku chodziło. Nagranie jest dość nietuzinkowe. "Final Solution", "Triangle", "Tornado", "Pompeii", "G-Force", "The Shedding of Blood & Tears" zostały napisane jeszcze w latach osiemdziesiątych. Nie wiem jak z pozostałymi, ale to właśnie te utwory miały być obecne na tym nigdy nie ukończonym drugim albu mie z 1987 roku? Dzięki. Tak, zgadza się. Mieliśmy jeszcze parę innych utworów z drugiego pakietu napisanych kompozycji, które dorzucaliśmy po drodze, ale nigdy nie
Czy to prawda, że zamierzaliście nagrać "Back in Bondage" jeszcze w 1999, po reaktywacji zespołu? Co się stało, że ten pomysł został porzucony i nagraliście "Forever in Leather" zamiast niego? No i dlaczego nagle teraz przypomnieliście się z tym materiałem? Jak już wspomniałem, nagranie zostało wykonane w 2001 roku. Nie mieliśmy jednak szczęścia i ani Listenable Records ani Auburn nie zainteresowało się zbytnio tym materiałem, nie na tyle, by go od razu wydać. Gdy wznowiliśmy wówczas pracę z Auburn, wydawało się, że lepiej będzie się pokazać od nieco nowszej strony. Bardziej aktualnej - że wstępując z powrotem na scenę metalową potrafimy pisać nowy materiał, zamiast wyłącznie opierać się na tym, co powstało kiedyś. Musieliśmy zepchnąć "Back in Bondage" nieco w tył. Było to niezbędne w sytuacji, gdy chcieliśmy wydać "Sonic Bullet" i "Forever in Leather". Teraz przyszła pora byśmy pokazali światu brakujące ogniwo w historii Destructora. A co w takim razie się stało z "Decibel Casualties"? Ten koncept też odwlekliście w czasie? Ten tytuł zachowaliśmy na naszą drugą płytę pod barwami Pure Steel. Nagranie jest już niemalże ukończone i mamy nadzieję, że ukaże się wczesną jesienią 2016. "Decibel Casualties" jest kontynuacją "Forever in Leather". Utwory powstały niedawno i dzięki temu fani będą mieli wgląd w to, jak brzmi świeża twórczość Destructora. Co spowodowało reunion Destructora w 1999 roku? W 1999 roku Frank Stover ze Snakepit Magazine skontaktował się ze mną w celu przeprowadzenia wywiadu. Wówczas nie mieliśmy bladego pojęcia, że ktoś jeszcze kojarzy nazwę Destructor czy interesuje się naszą muzyką. W Ameryce prawdziwy metal był martwy, ale w Europie i innych częściach świata zaczął rodzić się na nowo. Ten wywiad wyrwał nas z przeszłości i sprawił, że postanowiliśmy wznowić działalność. Dlaczego Pat Rabid nie jest już obecny w składzie? Pat odszedł z własnej woli. W sumie lepiej by na to pytanie odpowiedział sam zainteresowany. Ja dla siebie nie widzę powodów, by porzucać to, co teraz robimy. Pomysł z tym by malować sobie twarze, gdy Destructor dopiero zaczynał grać… Jak to się stało, że taki motyw się pojawił w zespole i dlaczego go wkrótce porzuciliście? Myśleliśmy, że to spoko pomysł, wiele zespołów wtedy tak robiło. Chcieliśmy być wielcy - jak Kiss czy Alice Cooper. Po roku jednak zmieniła nam się koncepcja i postanowiliśmy oderwać się od tej mody. Choć trwało to krótko, to nie żałujemy tamtego epizodu. Był to raptem początek i jeszcze szukaliśmy pomysłu na siebie.
Foto: Jon Lichtenberg
iliście wydać ten album przez Pure Steel, a nie przez Auburn jak wiele waszych poprzednich płyt? Auburn nigdy się do niego nie zabrało. Spędziliśmy z nimi wiele wspaniałych lat, jednak nastał czas dla Destructora, by po prostu pójść dalej. Jaka historia kryje się za okładką nowej płyty? Jak to się stało że Constanza z Demony się na niej znalazła? Constanza (Tanza Speed) jest moją znajomą i gdy kreowałem wizję okładki, stwierdziłem że ona się będzie idealnie nadawać do roli modelki na "Back in Bondage". Pasowała perfekcyjnie wręcz. Jest niezwykle piękna i prawdziwie metalowa. Było to o wiele lepsze rozwiązanie niż najmowanie modelki, która dobrze wygląda, ale nie interesuje się heavy meta-
40
DESTRUCTOR
zostały one wydane tak razem, jak pierwotnie zamierzaliśmy. Trzy utwory były pierwszymi napisanymi po reaktywacji zespołu. Czy wszystkie teksty były napisane w latach osiemdziesiątych? Wprowadziliście jakieś zmiany? Nic nie zmienialiśmy. Wszystkie teksty zostały napisane pierwotnie między 1986 a 1987 rokiem. Wszystkie utwory z "Back in Bondage" są genialne. Chciałbym jednak spytać o to, co możemy usłyszeć na początku "Powerslave". Czy to jest nagranie z jakiegoś filmu? To nagranie głosu Dave'a "Powerslave'a" Horvata, naszego zmarłego przyjaciela. Sam utwór jest dedykowany specjalnie dla niego. Był piątym członkiem zespołu w latach osiemdziesiątych. Był naszym bra-
Podobno Bill Peters z Auburn Records zaproponował wam kontrakt płytowy tuż po waszym pier wszym koncercie. Jaki w takim razie był powód nagrania demówek "Smash Your Skulls with Power" i "Bring Down the Hammers"? To prawda, Bill podszedł do nas i wysunął taką propozycję po naszym pierwszym show. Jednak wtedy już mieliśmy nagrane kasety naszego demo "Smash Your Skulls…". To właśnie dzięki nim udało się przykuć uwagę sceny do zespołu, jeszcze zanim zagraliśmy pierwszy koncert. Nie było nigdy żadnego "Bring Down the Hammers" demo. Ten utwór był na demówce "Smash Your Skulls". Z biegiem czasu dogrywaliśmy do tej demówki nowe utwory. Nasz pierwszy występ miał miejsce w październiku 1984 roku, a sesja nagraniowa "Maximum Destruction" zaczęła się w lecie 1985. Wszystkie rozmowy z Au-
burn między tymi dwoma datami były jedynie negocjacjami i dyskusjami, więc stale poszerzaliśmy nasze demo. Intro do "Maximum Destruction" - "Prelude in Sledge Minor…"... kto i co wtedy zniszczył? Na tym intro jest Bill z wielkim młotem rozwalający telewizory w studio nagraniowym. Wzięliście udział w kompilacji dla Anvil "Strong As Steel" nagrywając cover "Bedroom Game". Dlaczego wybraliście akurat ten utwór do zcoverowania? Czy też wybrało go wam Skol Records? Jak w ogóle nawiązaliście wtedy współpracę ze Skol? Skol szukało wtedy zespołów do takiej składanki, a my chcieliśmy wziąć w tym udział, ponieważ jesteśmy fanami Anvil już od czasów ich pierwszej płyty. Zdawałem sobie sprawę z tego, że każdy inny zespół będzie chciał wybrać dla siebie te najbardziej oczywiste utwory, a ja chciałem nagrać utwór, który właśnie bardzo się wyróżniał na pierwszym krążku Anvil. Nikt nie wybrał "Bedroom Game", a ja uwielbiam ten utwór. Historia Destructora jest nierozerwalnie związana z tragiczną śmiercią basisty Dave'a Ianniki. Wznowienie działalności bez niego musiało być nie lada wyzwaniem, jednak jestem wam bardzo wdzięczny, że postanowiliście mimo wszystko iść naprzód z kapelą. Czy wielu fanów wyraża swoje poparcie dla waszej decyzji? Jakżeby fani mogli nas nie wspierać? Dave był wspaniałym człowiekiem i dużą częścią naszego zespołu. Zawsze będziemy o nim pamiętać. Co byś wskazał jako główny cel dla Destructora w nadchodzącym czasie? Nadal tworzyć muzykę i grać koncerty, dopóki jeszcze możemy. Zawsze towarzyszyło nam poczucie niedokończenia niektórych spraw, a teraz mamy drugą szansę i zamierzamy ją wykorzystać. Czy planujecie zagrać jakieś koncerty na Starym Kontynencie. Gdzie będziemy mogli was zobaczyć na żywo? Zespół jest już zabookowany w Toronto w Kanadzie i Milwaukee w Wisconsin. Zagramy też w Chicago, Illionis oraz w Cleveland i północnowschodnim Ohio. Kończymy prace nad "Decibel Casualties", a latem zabieramy się za nagrywanie kolejnego albumu. Zobaczymy jakie będzie zainteresowanie "Back in Bondage". Jestem pewny, że wrócimy do Europy. Chcielibyśmy także zagrać w Ameryce Południowej i w innych częściach świata, gdzie heavy metal kwitnie.
HMP: To, że gracie speed/thrash metal w żadnym razie mnie nie dziwi, zastanawia mnie jednak dlaczego, skoro niemiecka scena ma tak bogate tradycje i korzenie sięgające jeszcze początków lat 80., wy odwołujecie się do dokonań amerykańskich legend gatunku i tak często to podkreślacie? Markus "Ulle" Ullrich: Jestem po prostu osobą, na którą większy wpływ miały amerykańskie zespoły. To nie znaczy, że nie lubię niemieckiego thrashu, jednak ogólnie rzecz biorąc, preferuję amerykański sposób riffowania. Nie jest więc tak, że deprecjonujecie wpływ niemieckich kapel na rozwój sceny power, speed czy thrash - doceniacie je, ale inspirują was inne zespoły? Myślę, że jest również wiele niemieckich zespołów, które mnie zainspirowały. Uwielbiam Deathrow, Paradox, Vendetta, by wymienić tylko kilka. Septagon zdaje się też być taką waszą odskocznią od tego, czym zajmujecie się w innych grupach? Z Lanfear gram melodyjny, progresywny power metal. Mam też instrumentalny projekt A Cosmic Train oraz Them - zespół z amerykańskimi muzykami (m.in. Mike LePond i Kevin Talley - przyp. red.), który jest bardziej metalowy z odniesieniami do horroru. Jak doszło do tego, że zaczęliście myśleć o wydaniu płyty Septagon? Powstawały kolejne nowe kom pozycje i doszliście do wniosku, że prezentowanie ich tylko na koncertach to zbyt mało? Nagranie albumu zawsze było naszym celem. Kiedy piszę muzykę, robię to na potrzeby konkretnego materiału i jestem bardzo na tym skupiony. Jeszcze jakieś 20 lat temu podpisanie kontraktu czy wydanie płyty to było coś, jednak wraz z dynamicznym rozwojem nowoczesnych technik nagraniowych każdy zespół może zarejestrować i wydać album praktycznie bez wysiłku. Z jednej strony to dobrze, ale też są i minusy, przede wszystkim istny zalew płyt, w których można naprawdę pogubić się i przegapić coś naprawdę wartościowego?
Myślę, że już odpowiedziałeś na to w swoim pytaniu. Masz zupełną rację. Ciężko jest znaleźć dobrą płytę, jako że jest ich po prostu za dużo na rynku oraz istnieje wiele małych wytwórni, które nie mają dobrej dystrybucji i promocji. Nie wydaje ci się czasem, że jest generalnie za dużo zespołów? Miałem kolegów śledzących wszys tko, co ukazywało się np. na naszej polskiej scenie - oficjalnej i niezależnej, albo np. na światowej sce nie thrash, ale jakiś czas temu zrezygnowali z tego, bo było to niemożliwe do zrealizowania. Skoro pasjonaci i kolekcjonerzy nie dają rady tego ogarnąć, to gdzie mowa o tzw. zwykłych słuchaczach, kupujących czasem płytę czy wybierających się na koncert? Znów odpowiedziałeś na wszystko w swoim pytaniu. Sprzedaż się zmniejsza, ponieważ jest tak dużo nowych tytułów i do tego wiele z tych albumów jest zwyczajnie niepotrzebnych. Czyli liczycie, że Septagon znajdzie się wśród tych docenionych przez publiczność zespołów? Przynajmniej na tyle, że będziecie mogli regularnie wydawać kolejne płyty i koncertować bez zbytniego dokładania do tego interesu? Tak myślę. Recenzje są bardzo dobre i mamy świetny start. Oczywiście zaletą jest również to, że nie jesteśmy jakimś młodym, nieznanym zespołem i znamy dość dobrze scenę. Swoją drogą, gdyby nie wynalezienie plików MP3, to realizacja marzeń o zostaniu gwiazdami rocka/ metalu byłaby wciąż możliwa, a tak trzeba pewnie czasem zaciskać zęby i godzić granie z pracą czy innymi obowiązkami? Nigdy nie chciałem utrzymywać się z muzyki, bycie gwiazdą rocka nigdy nie było dla mnie interesujące. Mam swoją codzienną pracę, co pozwala mi grać muzykę jaką chcę. Jestem kompletnie niezależny i nikt nie mówi mi co mam robić. Dlatego nagrywaliście "Deadhead Syndicate" latem, można rzec w sezonie urlopowym? Nie, był to zbieg okoliczności. Mam własne studio,
Foto: Septagon
Zawsze mnie ciekawiła sprawa z nazwą Destructor. Zaczęliście mniej więcej w tym samym czasie co niemieckie Destruction. Jak zareagowaliście, gdy się okazało, że oba zespoły mają bardzo podobną nazwę? Było dość zabawnie, bo stało się to w sklepie z płytami. Zobaczyłem nagle ich debiut na półce. To było wow. Ale to nie ma znaczenia. Wiele zespołów ma podobne nazwy czy wygląd i tak dalej. Jesteśmy z dwóch różnych krańców świata i jestem przekonany, że Destuction nawet nie wiedziało o naszym istnieniu. Zwykłe zrządzenie losu. A nasza nazwa została zainspirowana utworem Excitera.
Świetny start i nadzieje na coś więcej Muzycy niemieckiego Septagon grają i grali już tu i ówdzie i w żadnym razie nie można zaliczyć ich do nieopierzonych debiutantów. Jednak przed kilku laty założyli kolejny zespół i na jego pierwszej płycie "Deadhead Syndicate" udowadniają, że równie dobrze jak z tradycyjnym czy z progresywnym metalem radzą sobie z siarczystym, thrashowym łojeniem. O kulisach powstania zespołu i jego pierwszej płyty opowiada gitarzysta grupy:
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
SEPTAGON
41
Foto: Septagon
więc mogę pracować kiedy tylko chcę. Znaliście już Dreamsound Studios w Monachium z racji jakichś wcześniejszych wizyt z waszymi innymi zespołami, czy też był to wybór podyk towany innymi względami, np. dużym pomieszczeniem do nagrywania perkusji? Zgadza się, tam również nagraliśmy perkusję na ostatnie albumy Lanfear. To świetnie brzmiące pomieszczenie, a i chłopacy tam pracujący znają swój fach. Moje studio w domu nie jest odpowiednie do nagrań perkusji, tak więc ta decyzja była naprawdę łatwa. Większość zespołów zaczyna od nagrania sekcji, po nich zwykle rejestruje się gitary rytmiczne i solowe oraz partie wokalne. Wy zmieniliście nieco ten klasyczny układ, bowiem Alex zarejestrował ścieżki basu po gitarzystach? Szczerze mówiąc nie pamiętam (śmiech). Jeśli tak, to nie robi różnicy. Jak już perkusja jest nagrana, nie ma znaczenia czy nagrywasz bass przed czy po gitarach. Praca w studiu to bardzo intensywny okres, pewnie tym intensywniejszy, im więcej trzeba na nie wydać, ale w tym wypadku chyba nie oszczędzaliście na jakości, interesował was jak najlepszy efekt końcowy? Jak już mówiłem, w moim własnym studio jestem w stanie poświęcić tyle czasu, ile potrzeba. Grałem do teraz na kilkunastu nagraniach, więc naprawdę wiem, co jest ważne i jak działa produkcja. Była jakaś szczególna radość czy impreza po potwierdzeniu tego faktu, czy też podeszliście do zagadnienia na spokojnie, w myśl zasady, że jak nie ta firma to inna, a jak żadna nie będzie zainteresowana, to wydacie tę płytę sami? Byłem pewny, że niektóre wytwórnie byłyby nami zainteresowane, jako że jesteśmy muzykami ze stażem i doświadczeniem. Nie mieliśmy imprezy z okazji wydania albumu, ale graliśmy koncerty przed jego wydaniem. W przeciwnym razie z pewnością byśmy coś zorganizowali.
42
wsze ceniłem to, jak ta wytwórnia pracowała dla swoich zespołów. Z Lanfear związani jesteśmy z niemiecką wytwórnią, z Them z belgijską. Kiedyś koncerty organizowano przede wszystkim po to, by zwiększyć sprzedaż płyt, obecnie to właśnie płyta jest pretekstem do ruszenia w trasę, bo mało kto, poza największymi gwiazdami, może zainteresować słuchaczy programem bez nowych utworów - znak czasów i przemian? Tak, również tak uważam. Takim największym wydarzeniem dla was był ostatnio Metal Assault Festval, na którym dzieliliście scenę z Liege Lord i jednym z dwóch obecnych wcieleń Venom, oraz licznymi grupami ze Szwecji. Jakie mieliście przyjęcie? Set był pewnie typowo festiwalowy, nie mieliście więc raczej zbyt dużo czasu do dyspozycji - pewnie akurat tyle, by zagrać większość numerów z płyty? Tak. Problemem było to, że album nie był jeszcze wydany i nie mieliśmy aż tyle materiału. Zawsze trudno jest zadowolić publiczność, która nie zna żadnej piosenki, ale staraliśmy się dać z siebie wszystko. Zagraliśmy również dodatkowy cover, aby nasz set był dłuższy. Wydaje się, że wkrótce powinniśmy zacząć pracować nad drugim albumem, aby po prostu mieć więcej utworów do wybierania. Okazji do koncertowej prezentacji nowej płyty w najbliższych miesiącach raczej nie zabraknie, tak więc jeśli tylko się uda, zamierzacie pewnie grać jak najwięcej? Pewnie. Nie gramy trasy koncertowej, jednak jeśli ktoś jest zainteresowany, niech się z nami skontaktuje, a my zagramy. Nie jest więc tak, że Septagon to jednorazowy projekt, nie skończy się to tylko na tej jednej płycie? Nie. Mamy już pewne pomysły na drugi album i nawet jego tytuł. Zaczniemy pisanie muzyki tak szybko, jak to możliwe.
HMP: Na początek zacznijmy od kilku smacznych ciekawostek z arkanów Division Speed. Opowiedz nam proszę nieco o zespole i jego historii. Venomessiah: Hails! Division Speed ogłosiło wezwanie do wojny w 2008 roku, z początku jako projekt Aggressive Perfectora (perkusja) i mój (gitara). W 2009 nagraliśmy kasetę demo i wkrótce otrzymaliśmy pierwszą propozycję koncertową. Nasz przyjaciel Hunter dołączył do nas, gdy zaczęliśmy rozglądać się za wokalistą, a wkrótce skład uzupełnił Tailgunner. Szturmowy oddział koncertowy poszerzył Ingo (druga gitara), kolega ze starego zespołu Aggressive Perfectora. Później zastąpił go A. Hammersmith oraz Vent. Hunter dograł partie wokalne do demówki, więc mogliśmy ją wydać latem 2009 roku przez Panzerkommando Records (jest to label Aggressive Perfectora - przyp. red.) w nakładzie 375 sztuk. Demóweczka uderzyła niczym V2 w Londyn i wkrótce się wyprzedała. W 2010 roku nasi bracia z Witching Hour poprosili nas o wzięcie udziału w przygotowaniu splitu na 10 calówce. Nagraliśmy nowy materiał tak szybko jak tylko mogliśmy i wkrótce trzy nowe utwory pojawiły się na czarnym krążku dzięki pomocy Undercover Records ("Tiebel za wszystko zapłacił"). No, brzmienie było gówniane, ale nie mogliśmy z tym nic już zrobić. Ponadto, trzy nowe utwory były dokładnie tym, co można się spodziewać po Division Speed - pełna prędkość z kwintesencją brutalności! Dużo wtedy koncertowaliśmy, w 2010 zagraliśmy trasę po północnych Włoszech. Flo od Thrash Attack/Dying Victims wszystko organizował. To był czysty chaos i wojna. W 2010 nagraliśmy promo z trzema nowymi kawałkami i jednym coverem. Kaseta była przeznaczona dla naszych przyjaciół oraz włoskich fanów. Później wydaliśmy wszystkie nasze dotychczasowe zarejestrowane numery, które pojawiały się na różnych wydaniach, jako kasetę "Speed Injection". Następne lata spędziliśmy na graniu koncertów. W 2013 Into Dungeons Records wypluło VHS "Leipzig in Trümmern" - nasz split z Nocturnal Witch. Nakład tego wydawnictwa był ściśle ograniczony i szybko się wyprzedał. W 2014 roku wzięliśmy się za nagranie naszej debiutanckiej płyty, która ujrzała światło dziennie w 2015 roku dzięki potężnemu High Roller Records! Tak jak wspomniałeś, zespół powstał w 2008 roku. Dlaczego debiutancka płyta została wydana dopiero w 2015 roku? Po prawdzie jest to efekt kilku czynników. Nie jesteśmy najszybszym zespołem, który wypluwa z siebie nowe kawałki co miesiąc. Proces pisania utworów zabiera nam zawsze dużo czasu. To po pierwsze. Po drugie, nie mieszkamy blisko siebie. Najdłuższy dystans jaki ktoś od nas musi pokonać to 300 kilometrów, a to nie sprzyja częstym próbom. Po trzecie, małe wytwórnie muszą czekać nawet sześć miesięcy, by wydać swoje nagrania, gdyż duże, chciwe labele blokują tłocznie ze swymi drogimi gównianymi winylami, które chcą wcisnąć nahype'owanym fanatykom czarnych krążków. Płyta Division Speed była gotowa w 2014 roku, jednak nie mogliśmy jej wytłoczyć aż do września 2015. Pieprzyć przemysł muzyczny!
Wydawca sprawdza się tu pewnie o tyle, że ma już sprawdzone metody promocji i może ją lepiej zor ganizować, poza tym sama dystrybucja też jest lepsza niż w wypadku, gdybyście musieli zająć się nią sami? Tak, absolutnie. Nie mam po prostu czasu ani chęci, aby wydać album na własną rękę.
Wasz pierwszy album jest niezwykle dynamiczny i pełen agresywnego rozpędu. Jak długo pisaliście materiał na ten niezwykły debiut? Czy czujesz się usatysfakcjonowany tym jak to nagranie brzmi czy może jednak byś coś w nim zmienił, gdybyś miał po temu okazję? Dzięki! Nasz debiut zawiera materiał pisany od początku istnienia kapeli aż do 2014 roku. "Sturmbatallion" był zresztą pierwszym utworem, który nagraliśmy. Jesteśmy bardzo zadowoleni z tej płyty. Wolę, co prawda, nieco bardziej surowe brzmienia, jednak w tym przypadku nagranie chyba straciłoby na agresji.
Nie wygląda to czasem tak, że najtrudniej być prorokiem we własnym kraju, bo niemieckie firmy podpisują teraz coraz częściej kontrakty ze szwedzkimi zespołami, a wy musieliście szukać szczęścia we Włoszech? To był przypadek, że podpisaliśmy kontrakt z Cruz del Sur. To nie ma nic wspólnego z krajem. Byli pierwszymi, którzy zainteresowali się nami, a ja za-
Ciekawią mnie wasze muzyczne inspiracje. Co was ukształtowało jako muzyków metalowych? Myślę, że wszyscy zaczynaliśmy od tych samych wielkich nazw ze świata metalu i hard rocka… Black Sabbath, Metallica, Motorhead, Iron Maiden… Szybko nas wkurzyła lokalna scena melodic death metalowa i chcieliśmy powrotu do korzeni. Wtedy, gdy zaczęliśmy się interesować muzyką metalową,
SEPTAGON
Wojciech Chamryk & Bartosz Hryszkiewicz
problemy w związku z całą tą sprawą. Żyję na wsi, więc nie mam problemów związanych z tą sytuacją.
Ludzkość niszcząca się nawzajem to ciekawy motyw Analne gwałty przez kozłogłową personifikację diabła? Okultystyczne rytuały ku chwalę piekielnych potęg? Peany diabelskich zastępów plujących siarką i smołą ze swych oślizgłych zdeformowanych penisów? No nie do końca - gdyż Division Speed bardzo ciekawie połączył black/thrash z tematyką konfliktów zbrojnych z Drugiej Wojny Światowej. Choć zespoły black/thrashowe czasem poruszają tematykę wojny, to jednak raczej nie koncentrują się na niej w pełni, a tak właśnie robi Division Speed. Nie dość, że ich muzyka jest, używając określenie Venomessiaha z poniższego wywiadu, jak V2 w Londyn, to jeszcze tematyka utworów ściśle dotyczy udziału Niemiec w II Wojnie Światowej. Dość oryginalne połączenie, zwłaszcza jak na bądź co bądź niemiecki zespół. W końcu u nich ten okres historii nadal jest tematem tabu, o którym można wypowiadać się wyłącznie negatywnie i najlepiej dodawać, że to nie Niemcy, a jakiś mityczny naród Nazistów rozpętał wtedy piekło na ziemi.
czyli tak koło 2000 roku, nie było wiele kapel, które nawiązywały do starego ducha metalu. Słuchaliśmy głownie starych thrashy i heavy metalowych zespołów. Trochę starych deathów i blacków też. Na żywo to stare brzmienie prezentowały głównie black/ thrashowe kapele - Impending Doom, Aura Noir, Destroyer 666, Desaster. Później złapaliśmy kontakt z niemieckimi thrasherami z Hellish Crossfire, Witchburner i Nocturnal. Wtedy uświadomiliśmy sobie, że my także powinniśmy grać szybki i agresywny thrash! Podsumowując - interesujemy się różnymi formami muzyki rockowej i metalowej, za dużo by o tym rozprawiać. Wojenna tematyka mocno tkwi w waszych tekstach. Dlaczego zdecydowaliście się skupić głównie na niej? Po prostu trochę nam się przejadły typowe satanistyczne tematy. Wojna zawsze jest fascynująca. Jest to przejaw czystego okrucieństwa ludzkości. Największe zło jakie może wyrządzić człowiek. Ludzkość niszcząca się nawzajem - to ciekawy motyw. Niemcy zresztą posiadają unikalne powiązanie z tą tematyką. Byłem kilka razy w Niemczech, także na paru fes tiwalach. Odniosłem wrażenie, że Niemcy gener alnie unikają tematu Drugiej Wojny Światowej. Nie rozmawiają o tym, zdaje się, że nawet nie uczą się o tym za bardzo w szkołach. Wygląda to tak, jakby naglę w latach 1933-1945 nastąpiła wielka dziura w historii. Z drugiej strony, ten okres jakoś nie jest wam obcy. Nie jest to prawdą. W Niemczech wszyscy zdają sobie sprawę z tego, co się działo w tamtym okresie, jednak jest to dość delikatny temat. Po 70 latach wszystkim nadal się wpaja, że Niemcy ciągle są winne Drugiej Wojnie. Musisz mówić "Ach, II Wojna była taaaaaaka zła, sorki.". Jeżeli tego nie robisz, automatycznie stajesz się nazistą. Pewnie dlatego ta tematyka jest taka interesująca dla młodych zespołów. Musisz być niezwykle ostrożny odnosząc się do tamtego okresu historii, ale przy tym jest to zawsze czymś niezwykle zabawnym, gdy wszyscy was mają za wnuków Hitlera. W szkołach u nas uczą o II Wojnie, a w telewizji każdego cholernego dnia lecą programy dokumentalne o tamtym okresie.
o nazwie Truppensturm albo Panzerkommando, a na backstage'u kręci się jawnie ich basista (protip gram na gitarzę) z koszulką ze swastyką. Jak można dopuszczać takie zespoły do koncertów???". No i tak wygląda w gruncie rzeczy niemiecki antyfaszyzm. (śmiech) Mieliście kiedyś jakieś problemy z antifą czy inny mi lewakami? Może parę koncertów zostało odwołanych, ale nic bardziej poważniejszego. Swoją drogą, ten cały islam w Niemczech, Francji, Anglii i tak dalej - czy to generuje jakiś problem w graniu lub organizowaniu koncertów przez was? W końcu heavy metal może być postrzegany jako coś stojącego w sprzeczności z Koranem. Żadnych problemów. Jaki jest twój stosunek do napływu islamskich imigrantów, który dotyka teraz między innymi Niemcy? Trochę to zabawne, że wasz rząd wita z otwartymi rękami i hasłami o tolerancji ludzi z obcego kręgu kulturowego, którzy chcą żerować na waszym socjalu, podczas gdy Polacy po wejściu do Unii musieli czekać aż siedem lat na dopuszczenie ich do niemieckiego rynku pracy. Jak to jest, że bardziej u was się preferuje pasożytów niż ludzi chcących pracować i zarabiać na siebie? Myślę, że Niemcy będą mieli naprawdę poważne
Może teraz coś bliższego waszej muzyce. Ostatnio w księgarni, gdy przeglądałem książki histo ryczne, natknąłem się na dwie pozycje wydane przez tego samego wydawcę. Jedna z nich nosiła tytuł "Formacje Alianckie: Pojazdy pancerne Armii Czerwonej" a druga "Zbrodnicze Formacje: Luftwaffe". Nieco ironiczne, nie uważasz? Pełno jest dość tajemniczych książek dotyczących Drugiej Wojny Światowej. Na przykład dotyczących Reichsflugscheiben. Fajnie by było nagrać o tym EP. Czy zamierzacie skierować swój blitzkrieg także na wschód? W końcu graliście już w Anglii, Skandynawii, a nie postawiliście swoich stóp w Polsce. Myślałem, że powinniście mieć to we krwi… zwłaszcza teraz, gdy pełno u nas maniaków black/thrashu. Z przyjemnością chciałbym zagrać w Europie Wschodniej! Uwielbiam te kraje! Szkoda, że nie ma już u nich tego uroku i klimatu sprzed roku 1990. Wschodnie Niemcy też go utraciły. W zeszłym roku graliśmy w Rosji z Nocturnal Witch - było ekstra! A jak tam underground w Neustadt an der Orla? Tylko Aggressive Perfector mieszka w Neustadt. Reszta pochodzi z Lipska. Przed Division Speed tylko Prosatanos rozsiewał black/thrash z Neustadt. Potem powstały zespoły, w których maczaliśmy swe palce - Nocturnal Witch i Sanctifying Ritual. Trudno tutaj o jakąś "scenę", to miasto zamieszkuje raptem 10 000 mieszkańców. Ale Raging Death Date także uderza w Neustadt and der Orla - Iron Angel, Piledriver, Megiddo 26 i 27 marca 2016! Przybywajcie! No to by było na tyle. Wielkie dzięki za czas i odpowiedzi, no i za wyśmienity debiucik. Wielkie dzięki dla was za wywiad! Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Co możesz nam powiedzieć o utworach Division Speed? Czy są w jakiś sposób ze sobą połączone, prócz samej tematyki wojennej? Wszystkie nasze utwory mają ze sobą dużo wspólnego, gdyż wszystkie zostały napisane przez nas. Muzyka i teksty podążają u nas zawsze w tym samym kierunku. "Blazing Heat" i "Freezing Cold" ponadto dotyczą tego samego wydarzenia historycznego, więc w sumie w ten sposób też można je ze sobą połączyć. Czy zdarzyło się wam, by ktoś was wziął za zespół ekstremalnie prawicowy? Wygląda to tak, jakby w Niemczech każdy, kto miał jakieś poglądy prawicowe lub patriotyczne, automatycznie się stawał faszystą lub nazistą. Oczywiście, jesteśmy w końcu w Niemczech! Raz zacząłem nawet nosić koszulkę z przekreśloną swastyką na backstage'u, bo mnie to już zaczęło męczyć, że nas ciągle biorą za zespół prawicowy. Potem ludzie na facebooku pisali "Division Speed ma utwory
Foto: Division Speed
DIVISION SPEED
43
zainteresowani wydaniem tego. Czy dziś gdyby nie oferta Divebomb Records próbowalibyście wydać "Nails" własnym sumptem lub umieścić go na serwisach streamingowych np. Bandcamp? Teraz moglibyśmy wystawić album na sprzedaż na Bandcampie lub iTunes, jeśli nie wydalibyśmy płyty przez Divebomb. Uważam, że ten "klimat" dla klasycznego/power/thrash metalu jest lepszy niż ten, który był we wczesnych latach 90, a Internet sprawił, że łatwiej skontaktować się z ludźmi, którzy lubią naszą muzykę.
Gwoździe nie do wybicia "Postrzegaliśmy siebie, jako tych, którzy nie dążą do konformizmu". Trzeba przyznać Mike'owi Mellingerowi rację. Jego zespół pomimo wielu lat przerwy, różnych komplikacji, wraca ze zdwojoną siłą, bo jak sam mówi "(…) Jesteśmy w stanie przesiadywać u siebie i pisać muzykę". W tym człowieku widać tak ogromną pasję, że do dziś każdego dnia pisze nową muzykę, choć Intrinsic miał 19 lat przerwy. O pasji, płycie, która miała ukazać się wiele lat temu i trochę o historii rozmawiałem z założycielem zespołu - Michaelem Mellingerem. HMP: Dlaczego dopiero teraz zdecydowaliście się wydać wasz album "Nails"? Dlaczego wtedy, gdy nagrywaliście go - na przełomie lat 1991/1992 - nie doszło do wydania tego albumu? Mike Mellinger: Myślę, że nasz gatunek metalu nie miał przychylności w 1992r. Grunge uderzał mocno, a metal był coraz bardziej komercyjny jak "Czarny Album" albo bardziej ekstremalny. Thrash i power metal stały się mniej popularne. Firmy fonograficzne zawsze szukały najnowszych trendów i nie chcieli thrash metalu i power metalu w 1992r. Dlaczego ten album nosi tytuł "Nails"? Było kilka powodów. Nasz długoletni producent Ed Sandor, gdy dobrze zagraliśmy piosenkę w studio mawiał "Chłopaki, to było coś". Po drugie lubiliśmy też mówić o nonkonformizmie "Wszelkie pozostawione gwoździe są do wybicia." Postrzegaliśmy siebie, jako tych, którzy nie dążą do konformizmu. Gdzie i z kim płyta została nagrana? Został nagrany w Sander Sound w San Luis Obispo w Kalifornii z Edem Sandorem, który był producentem i inżynierem dźwięku. Ja byłem producentem pomocniczym. Zmiksowaliśmy album dla Divebomb, by wyszedł w maju 2015r. w Mouse House Studio w Los Angeles. Za miksy odpowiada Rich Mouser. Kto jest autorem okładki? Lokalny artysta z San Luis Obispo, który nazywa się John Jones. To on wymyślił techniki użyte na tej okładce. Wykorzystuje kwasy stosowane do obiektów, a
Foto: Intrinsic
44
INTRINSIC
potem wypala obrazy w fabryce. Czy koła zębate są jakąś aluzją do faktu, że od pre miery ostatniej płyty minęło 19 lat? Szata graficzna została stworzona w czasie, kiedy nagrywaliśmy ten album, czyli w 1992r. Trzymaliśmy ją przez te wszystkie lata. Koła zębate po prostu dobrze wyglądają z młotem i gwoździami. Jak trafiliście na Divebomb Records? Kiedy zaczęliśmy pisać muzykę kilka lat temu nie mieliśmy pojęcia o takich wytwórniach jak Divebomb, które wypuszczają reedycje i niewydane albumy z lat 80-tych i 90-tych. Kolekcjoner metalowych płyt z Australii, Charly Kogler skontaktował nas z Divebomb, po tym jak powiedzieliśmy mu, że mamy niewydany album z 1992. Są świetną wytwórnią. Są dobrzy w tym, co robią. Jesteśmy bardzo wdzięczni za wszystko, co robią, by utrzymać metal przy życiu. W waszej biografii można znaleźć, że "Nails" nie zostało wydane w 1992 m.in. dlatego, że na scenie metalowej były już lepsze zespoły oraz to, że obawialiście się jak zostanie przyjęta ta płyta. Nie było was ani trochę hazardu, aby zaryzykować i wydać jednak ten album? Chcieliśmy wydać album w 1992, ale nie mogliśmy znaleźć wytwórni, która by go wydała. Nie mieliśmy pieniędzy, by wydać to na własną rękę, nawet po "Closure". Mieliśmy po prostu iść do przodu. Nawet nie zaprezentowaliśmy "Nails" wytwórni, z którą się związaliśmy dla wydania "Closure". Czuliśmy, ze nie będą
Album jest dość różnorodny, mamy przekrój od hard rocka, grunge po thrash metal. Czy chcieliście, aby każdy mógł znaleźć coś dla siebie, dzięki czemu łatwiej trafilibyście do świadomości szerszej grupy odbiorców i zdobylibyście nowych fanów? Nie było świadomej decyzji, aby spróbować zwrócić się do szerszej publiczności. Różnorodność w muzyce tylko odzwierciedla nasze osobiste upodobania i wpływy. Mamy bardzo zróżnicowane tło muzyczne, mimo to jest mocno zakorzenione w metalu. Czego wtedy słuchaliście, ponieważ na albumie słychać wiele odniesień do różnych zespołów jak np. Iron Maiden, Alice in Chains czy Judas Priest? To były (i są nadal) trzy największe dla nas zespoły. Maiden i Priest były prawdopodobnie dwoma największymi inspiracjami dla kapeli w ogóle, zwłaszcza na początku. Alice in Chains był bardziej naszym rówieśnikiem, gdy wydawali swoje wczesne płyty w tym samym czasie, co my, ale naprawdę ich lubiliśmy. Garrett (Craddock - gitarzysta i wokalista Intrinsic przyp. red.) jest ogólnie z tych samych okolic, co Alice in Chains i wchłaniał dużo tej samej muzyki, co oni i był związany ze sceną Seattle i w rzeczywistości mieszka tam teraz. Skąd pomysł, żeby nagrać cover utworu "Dazed and Confused" w skróconej, aczkolwiek praktycznie niezmienionej formie? To była piosenka, którą umieściliśmy w playliście dla zabawy. Chcielibyśmy urozmaicić nasze występy coverem lub dwoma, by zmienić tempo i złożyć hołd zespołom, które lubimy. Czasami dokładamy własne pomysły do jakiegś coveru, bo akurat tak nam się podoba, a czasami po prostu gramy wierną wersję, dlatego że taką ją słyszeliśmy dorastając. Zawsze staramy się robić cięższe wersje coverów, zwłaszcza, gdy były to bardziej rockowe lub hardrockowe piosenki. W "Dazed and Confused" zrobiliśmy cięższe zwrotki niż w oryginale, ale ogólna aranżacja jest taka sama jak w oryginale. W czasie sesji do "Nails" po prostu nagraliśmy "Dazed", jako pomysł do rozważenia. Sądzę, że trochę
zapomnieliśmy o tym, póki nie przenieśliśmy na wielościeżkowe taśmy do miksu dla wydania Divebomb. Wydania Divebomb są na ogół "kompletne", czyli obejmują każde nagranie z czasów, kiedy album był wydawany, więc wydawało się to naturalne, by umieścić "Dazed and Confused" na "Nails". Gdyby "Nails" został wydany w 1992r., prawdopodobnie "Dazed" znalazłby się na stronie B singla. Dlaczego w waszej wersji zabrakło tak charakterystycznego momentu jak gra na gitarze smyczkiem? Garrett grał partię smyczkową w środku "Dazed" na koncertach, by mieć frajdę i złożyć hołd jednemu z jego idoli, Jimmy'emu Page'owi. To jest zbyt charakterystyczny moment Page'a, by umieścić go na studyjnej wersji. Skąd w "Cannabis Sativa" obecność trąbki i har monijki? "Cannabis" to typowa imprezowa piosenka, gramy ją, jako ta do wspólnego śpiewania i w pewnym sensie jako żart. Zanim zdecydowaliśmy się ją nagrać, myśleliśmy o tym, co w kawałku mogłoby zwiększyć wrażenie imprezy. To taki rodzaj "wolnej amerykanki" w sesji nagraniowej, gdzie mogliśmy poeksperymentować. Twórca partii trąbek i harmonijki nagrywał w studiu przed naszą sesją i spytaliśmy go czy zagrałby je na "Cannabis". "Cannabis" jest zdecydowanie dodatkowym utworem i został włączony do "Nails" za sprawą naszych fanów z naszego rodzimego San Luis Obispo, którzy pamiętają ten utwór z naszych koncertów. Jak powstał utwór "Yikes!", który sprawia wrażenie rejestracji jazdy po alkoholu? "Yikes" jest ewidentnie częścią eksperymentalnego podejścia, które obraliśmy podczas pisania i nagrywania na "Nails". W rzeczywistości był napisany zanim Lee (Dehmer - wokalista - przyp. red.) dołączył do zespołu, więc zrekompensowaliśmy to utworem, który nie miał wokalu, lecz miał dużo zmian i riffów. To był jeden z naszych pierwszych utworów w twórczym procesie, przy których użyłem maszyny do rejestrowania czterech ścieżek na kasecie, więc byłem w stanie tworzyć partie i harmonie w taki sposób, jaki nikt wcześniej nie robił. Tytuł pochodzi od angielskiego/amerykańskiego słówka, kiedy coś jest trochę przerażające. Graliśmy w taki sposób, że piosenka była za szybka i mogła całkowicie wymknąć się spod kontroli, zupełnie jak w wypadku samochodowym na samym końcu. Dlatego w tle zawarliśmy wypadek samochodowy na końcu, a nie, jako odniesienie do jazdy pod wpływem alkoholu. Wypadek zdarzył się najpierw, a potem opony się ślizgały. Nasz obecny basista Joel Stern krzyknął "Yikes", gdy skończyliśmy grać utwór na jednym z naszych koncertów, dlatego to stało się tytułem utworu. To jego głos słyszymy na końcu. Jak powstały ballady "Mourn For Her" i "Inner Sanctum" czy podczas ich tworzenia towarzyszyło wam jakieś specjalne duchowe natchnienie? Prawdopodobnie był duchowy składnik przy pisaniu tych dwóch piosenek, lecz nie był on zamierzony. "Mourn For Her" to metaforyczny lament nad powolnym niszczeniem Ziemi. Mogliśmy zrobić to, jako wściekłą, ciężką piosenkę, ale to ma więcej sensu w strukturze ballady z dużą dynamiką. Oba te utwory pochodzą z naszego zamiłowania do dynamiki i teatralności w muzyce. Gdy masz łagodniejszy utwór, to sprawia, że ciężki numer jest jeszcze cięższy. Dodając jeszcze świetny wokal Lee, to ma jeszcze więcej podstaw, by zaprezentować to na wszystkie możliwe sposoby. Czy zostało wam jeszcze trochę starego materiału, który będziecie chcieli wydać na płycie CD? Niestety, nie ma już więcej materiału z wczesnej kariery Intrinsic, z wyjątkiem naszego pierwszego dema, które nagraliśmy w 1985r. Z późniejszego okresu jest EPka z czterema utworami, które nagraliśmy na przełomie lat 1997/1998 przed odejściem Lee i rozpadem Intrinsic. Mieliśmy to nazwać "Sack". Nie myślałem, by to kiedykolwiek wydać, ale są tam naprawdę dobre rzeczy. Bardziej prostsze i cięższe niż cokolwiek, co zrobiliśmy w Intrinsic. Czy pamiętacie jak publiczność odbierała Was na po-czątku? Zostaliśmy dobrze przyjęci w naszym rodzimym mieście, gdzie zaczęliśmy. Nie było tam przed nami żadnych metalowych kapel, ale było dużo fanów metalu. I żaden zespół będący w trasie nie zatrzymał się w naszej okolicy. Fani musieli jechać do Los Angeles czy
San Francisco cztery godziny, by zobaczyć koncertujący zespół, więc byli oni wygłodniali muzyki metalowej na żywo. Szybko wzbudziliśmy zainteresowanie grając wiele koncertów. Możesz poświęcić trochę czasu i opisać, co można znaleźć na pozostałych waszych wydawnictwach "Intrinsic" (1987), "Distortion Of Perspective" (1990), "Closure" (1996). Czy bardzo różnią się między sobą te płyty? "Intrinsic" - Byliśmy bandą dzieciaków, kiedy pisaliśmy i nagrywaliśmy ten album. Po prostu próbowaliśmy się zabawić pisząc tyle riffów ile mogliśmy, ale nawet wtedy staraliśmy się pisać chwytliwe utwory. Mógłbym powiedzieć, że ten jest inspirowany bardziej NWOBHM niż reszta albumów. Możesz dostrzec te wpływy również w "Distortion" i "Nails", ale na pierwszej płycie jest to w znacznie większym stopniu. Nie mieliśmy kontraktu nagrywając ten krążek, więc zapłaciliśmy za niego z własnej kieszeni. Naprawdę nie wiedzieliśmy za dużo o nagrywaniu, mieliśmy tylko jedno demo przed płytą, więc przywieźliśmy naszego przyjaciela, który nagrał to demo, Eda Sandora, by również nagrał płytę. W rezultacie to dość surowy speed metal,
czymy, co się wydarzy w ciągu najbliższych kilku lat. Czy w najbliższym czasie możemy spodziewać się waszej nowej płyty, z zupełnie nowymi i świeżymi utworami? Mamy nadzieje wydać coś w 2016r. Mamy sporo piosenek, nad którymi pracujemy. To tylko kwestia ukończenia i nagrania ich. Dzieje się to powoli z powodu naszych muzyków, którzy rozprzestrzenili się po zachodniej części Stanów Zjednoczonych. Będzie taki sam skład jak na "Closure". Jak teraz patrzycie na Intrinsic, biorąc pod uwagę fakt, że po tylu latach, każdy z was pewnie ma już rodzinę, pracę, itd. Czy Intrinsic będzie waszym priorytetem czy jednak jest to dziś za duże ryzyko, by wszystko poświęcić i Intrinsic będzie bardziej dodatkiem, odskocznią od codzienności oraz zajęciem hob bystycznym? Bycie w zespole to dla każdego z nas zupełnie inny czas. Intrinsic zawładnął moim życiem, gdy byłem młodszy i chciałem w nim uczestniczyć. To po prostu nie jest możliwe teraz, gdy mamy rodziny i pracę, ale Intrinsic wciąż jest wysokim priorytetem. Gram na gi-
Foto: Intrinsic
ale sądzę, że ma unikalne brzmienie i wydaje się rezonować z ludźmi. Wciąż mam wiele miłych wspomnień z nagrywania tego albumu. "Distortion of Perspective" - Niektórzy uważają, że "Distortion" był trochę inny niż debiut. To był bardziej progresywny metal niż speedmetalowy styl pierwszego albumu. Nie wiem, dlaczego tak jest, ponieważ trzy z czterech piosenek na tej EPce faktycznie zostały napisane przez skład, który nagrał pierwszy krążek z wyjątkiem "Maximatora". Nie próbowaliśmy zmienić naszego stylu, to były tylko utwory, które miały wyjść na światło dzienne. Wiem, że "Sail into the Sun" miał delikatniejsze czyste partie, a "Maximator" był progresywnym festiwalem riffów, ale zawsze czułem, że po prostu rozszerzyliśmy styl pierwszej płyty. Byliśmy trochę ograniczeni nagrywając EPkę, w tym nasze studio nagraniowe miało magnetofon nagrywającą tylko 8 ścieżek dźwiękowych. Na debiucie użyliśmy 24 ścieżek. To z pewnością postawiło kilka wyzwań, do tego w trakcie nagrywania mieliśmy zmiany w składzie. Drugi oryginalny gitarzysta, Ron Crawford, opuścił nas po nagraniu swoich gitar i musieliśmy je nagrać na nowo. "Closure" - To był bardzo zły album. Byliśmy ciągle źli i rozczarowani, że "Nails" jeszcze się nie ukazało, a także niektórzy członkowie zespołu przeżywali trudny okres. Nasz styl nieco się uprościł i mieliśmy ogólnie cięższe brzmienie. Przenieśliśmy się do Arizony zanim dostaliśmy kontrakt płytowy, więc połowa piosenek została zrobiona tam, lecz przede wszystkim nagrywaliśmy w San Luis Obispo. To zabawne, ale teraz jestem w stanie usłyszeć wpływy surowego, pustynnego środowiska Arizony w niektórych utworach i ogólnym stylu płyty. To był trudny album do zrobienia i osobiście bardzo mnie pochłonął. Sądzę, że album ma bardzo wspaniałe momenty.
tarze i piszę muzykę każdego dnia. Codziennie promuję "Nails". To wciąż pasja i znacznie bardziej ważniejsza niż hobby. Trzech z pięciu członków zespołu mieszka w Południowej Kalifornii, więc jesteśmy w stanie przesiadywać u siebie i pisać muzykę. Używamy również rozmów wideo do wspólnego pisania materiału. Musieliśmy znowu wszyscy nauczyć się bycia w zespole, ponieważ jest zupełnie inaczej niż w dawnych czasach, gdzie przeważnie mieszkaliśmy razem i prawie każdej nocy robiliśmy próby. Powiedziałbym, że wciąż uczymy się jak to robić. Grzegorz Cyga
Podejrzewam, że ciężko jest nabyć wspomniane powyżej krążki. Myślicie, aby wydać je ponownie? Rozmawialiśmy o ponownym wypuszczeniu reedycji pierwszego albumu i "Distortion". Z pewnością zoba-
INTRINSIC
45
Zawsze będę stawiał Manilla Road na pierwszym miejscu Każda okazja jest dobra, żeby pogadać z taką osobistością jaką jest Mark Shelton. Tym razem głównym temat był jego pierwszy wydany pod własnym nazwiskiem album "Obsidian Dreams". W całości akustyczny, bardzo nastrojowy i osobisty materiał, który w dużej części powstawał w ciężkim dla Marka okresie. Zdecydowanie warto poświęcić mu kilka lub kilkanaście wieczorów. Poza tym Shelton zdradza też kilka szczegółów dotyczących nagranego już drugiego krążka Hellwell oraz wspomina o nowej płycie Manilla Road. Tak więc myślę, że każdy znajdzie tu coś ciekawego. HMP: Witam. Wreszcie ukazał się zapowiadany od dłuższego czasu Twój solowy, akustyczny album. Kiedy w Twojej głowie pojawił się pomysł, żeby nagrać coś pod własnym nazwiskiem? Mark "Shark" Shelton: W ciągu kilku ostatnich lat próbowałem to zrobić kilka razy, lecz wszystkie albumy zostały przekształcone przez wytwórnię w albumy Manilla Road (śmiech). Zawsze chciałem zrobić album, który bardziej skupia się na akustycznym dźwięku i po prostu czas wydał się odpowiedni, aby zrobić go właśnie teraz. W ostatnich latach zacząłem kilka albumów z zamiarem nazwania ich The Shark Project. "Circus Maximus" pierwotnie miał być nim, ale potem zmienił się w album zespołu o tej samej nazwie. Wytwórnia wydała go jako Manilla Road, w celu uzyskania większej sprzedaży. Potem zrobiłem album "Atlantis Rising", który również pierwotnie miał nosić nazwę The Shark Pro-
bić projekt solowy, który będze zupełnie czymś innym od tego co zwykle zrobię. Jest to jedna z moich stron, której większość ludzi nigdy nie ujrzała, więc pomyślałem, że dam każdemu zainteresowanemu okazję usłyszenia mnie z drugiej strony, nie jako wymiatacza gitarowych solówek. Wiem, że niektórzy uważają, że jest to głupie, lecz są też zwolennicy. Osobiście to uwielbiam muzykę akustyczną i w ogóle niemal wszystkie formy i style muzyki, więc wcale nie wydaje mi się to dziwne, ale zdaję sobie sprawę, że niektórzy nie są czymś takim zainteresowani. Ta płyta jest tym, co czułem zrobić za stosowne, więc tak też uczyniłem. Na przestrzeni jakiego czasu powstawały te numery? Rzeczywiście pisałem i nagrywałem ten materiał w ciągu może 15-stu lat. Tak to trwało długo. Nie rozpocząłem od tworzenia tej muzyki z zamiarem stwo-
Tak naprawdę nigdy nie myślałem o Manilla Road, gdy pracowałem nad tymi utworami. W tej kwestii wersja akustyczna "Tree of Life", która pojawia się na albumie "Obsidian Dreams" jest pierwszą wersją tego utworu. Jeden z członków naszej ekipy koncertowej, zasugerował, że powinniśmy zrobić wersję tej piosenki w stylu Manilla Road, którą później umieściliśmy na płycie "Voyager". Więc w tym przypadku, podczas tworzenia i nagrywania pierwszej wersji utworu w ogóle nie myślałem o Manilla Road. To był tylko przypadek, że skończyło się to zrobieniem jej z zespołem. Wspomniany "Tree of Life" doskonale wpasował się w klimat albumu. Czy właśnie to zdecydowała o umieszczeniu go na "Obsidian Dreams"? Pomyślałem, że ludzie mogą być zainteresowani oryginalną wersją utworu. To jest główny powód, dlaczego umieściłem ją na płycie "Obsidian Dreams". Jest to jedyny utwór na całej płycie, który zawiera solówkę. Ale to wciąż nie jest to solo elektryczne, lecz akustyczne. Inna sytuacja, w której zamierzałem zrobić coś innego niż to co normalnie robię z Manilla Road. Trzeba przyznać, że nie ma wielu kawałków Manilla Road, które nie mają solówki. Więc pomyślałem, że po raz kolejny postaram się, aby mój solowy projekt był inny od oczekiwań. Płyta mimo czasem nostalgicznego i onirycznego nastroju ma raczej pozytywny wydźwięk, przyna jmniej ja tak ją odbieram. Jakie emocje towarzyszyły Ci podczas pisania i nagrywania tych utworów? Czuję, że przesłanie staje się pozytywne pod koniec albumu, w sumie masz rację, mówiąc, że ma pozytywny wydźwięk. Album zawiera wiele emocji począwszy od bólu emocjonalnego i depresji po uczucie porażki. Normalne rzeczy, przez które przechodzisz, kiedy twój długoterminowy związek z kimś, kogo naprawdę kochałeś wyparowuje. Najważniejszą wiadomością jaką starałem się przekazać jest to, że trafiając na dno w depresji, wciąż można znaleźć z niego wyjście wprost w lepsze dni. Coś jak po śmierci bliskiej osoby. Jest to pierwsza rzecz, o której myślisz po codziennym przebudzeniu. I pewnego dnia jest to druga rzecz, o której myślisz. Po wystarczająco długim czasie i odpowiednim doświadczeniu życiowym nie myślisz o tym w ogóle, gdy się obudzisz. To staje się po prostu częścią przeszłości. Pomimo tego, że głównymi elementami płyty są Twój głos i gitara to jednak ten materiał ma dużą głębię. Bardzo dużo dzieje się w tle i całość sprawia wrażenie dopiętej na ostatni guzik. Jak długo trwały prace nad aranżacjami i samo nagrywanie? Na pewno był to długi czas pracy nad projektem. Około 15 lat, ale to nie było tak, że pracowałem przez cały czas. Popracowałem trochę, a następnie odkładałem go na dłużej. Manilla Road zawsze jest na pierwszym miejscu, jeżeli chodzi o przydział czasu pracy nad projektami. Tak samo jest z chłopakami w Hellwell. Wszyscy rozumieją, że zawsze będę stawiał Manilla Road na pierwszym miejscu na mojej liście. Doceniam to, że mówisz miłe rzeczy o aranżacjach, ponieważ próbowałem zachować wielką ostrożność w ich tworzeniu i wykonywaniu.
Foto: Manilla Road
ject, ale po raz kolejny został wydany jako Manilla Road. Tym razem nie przeszkadzało mi to, ponieważ brzmiał jak Manilla Road. Następnie zrobiłem album Hellwell. Obecnie kończę drugi album, ale nie będzie to solowy projekt ze względu na zaangażowanie innych, ale jest blisko solowej płyty ze względu, że napisałem całą muzykę jak w Manilla Road. Więc jestem bardzo zadowolony, że "Obsidian Dreams" wyszła jako projekt Marka Sheltona, a nie jako album Manilla Road. Czy od początku planowałeś, że będzie to materiał akustyczny? Tak. Planowałem cały album bez ani jednej gitary elektrycznej. Powodem jest to, że prawie cały czas gram na gitarze elektrycznej na albumach Manilla Road i Hellwell. Myślałem, że ciekawie będzie zro-
46
MANILLA ROAD
Kogo oprócz Ciebie słychać na tym krążku? Na kilku piosenkach można usłyszeć śpiew mojej byłej żony. Pomogła także przy tworzeniu tekstów do dwóch piosenek. Andy Goss, który był basistą na płycie "Circus Maximus" gra na niektórych kawałkach, wspiera też linię wokalną przy jednej piosence. Scott Peters, który był perkusistą Manilla Road na "Atlantis Rising" i "Spiral Castle" gra na perkusji w jednym utworze, a następnie dwóch innych znajomych perkusistów studyjnych, grają w jednym lub dwóch kawałkach. Wszystkie pozostałe partie są wykonywane przeze mnie.
rzenia albumu w głowie. Było to tylko jak nagrywanie pewnych rzeczy, aby wyrzucić je z siebie. Piosenki przede wszystkim pochodzą z perypetii po nieudanym małżeństwie oraz krwawym i brutalnym rozwodzie. Na końcu wszystko okazało się w porządku dla mnie i teraz jest odpowiedni czas w moim życiu, gdy postanowiłem się tym podzielić ze wszystkimi. Ja po prostu ciągle pracuję przy nagraniach, trochę tu i trochę tam, aż w pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że miałem więcej piosenek niż potrzeba było na cały album. Więc nie było to planowane, naprawdę. Jest to bardziej jak przypadkowe stworzenie solowego projektu (śmiech).
Czy mógłbyś wyjaśnić znaczenie tytułu "Obsidian Dreams"? Obsidian jest czarną jak noc skałą. Tak naprawdę oznacza mroczne sny.
Czy pisząc poszczególne utwory od razu wiedziałeś, który będzie na Twojej solowej płycie? Czy któryś z nich, oczywiście oprócz "Tree of Life" pisałeś z myślą o Manilla Road?
Tym razem porzuciłeś epickie historie i skupiłeś się na bardziej osobistym przekazie. O czym traktują Twoje teksty? Czy jest w nich jakaś myśl przewodnia czy też każdy z nich stanowi oddzielną historię?
Wszystko oparte jest na emocjach związanych z moim rozwodem, a następnie przejściem do lepszych dni. W większości piosenek tekst bezpośrednio przemawia za znaczeniem, ale jak płyta zbliża się do końca utwory stają się trochę bardziej metaforyczne. Myślę, że zrobiłem to w artystyczny sposób mówiąc, że ostatecznie wróciłem do bycia sobą. To jest naprawdę dla mnie osobisty album i temat. Niektóre melodie mają wyraźnie folkowy charakter. Czy to były bezpośrednie inspiracje? Jeśli tak to melodie, z której części świata mają na Ciebie największy wpływ? Zawsze inspirowałem się wieloma stylami, a muzyka ludowa jest zdecydowanie jednym z tych, które dotykają mnie najbardziej. Muzyka szkocka i irlandzka miała także na mnie wpływ, tak też jest w przypadku muzyki country. Kocham muzykę celtycką i jestem fanem wielu amerykańskich stylów ludowych. Spójrzmy prawdzie w oczy, po prostu nie ma wiele stylów muzycznych na świecie, które faktycznie są do bani. Tego rodzaju postawa udowadnia, że muzyka jest najczęstszą podstawą do komunikacji na świecie.
Mam tytuł, ale jeszcze nie jestem gotowy na jego udostępnienie, ponieważ może minąć trochę czasu zanim płyta się ukaże. Historie są wciąż w strasznym klimacie z czego Hellwell jest znane. Niektóre są oparte na prawdzie, a inne na fikcji. Jeżeli chodzi o mnie, to rzeczy są trochę bardziej poplątane niż na pierwszym albumie. Czy muzycznie to będzie ten sam styl co na debiu cie, czy może jednak zamierzacie wprowadzić jakieś innowacje? Cały nowy album Hellwell wydaje się być bardziej progresywny, ale nadal jest silnie obciążony doom i heavy metalem. W kilku miejscach nawet podchodzi pod thrash. Muszę powiedzieć, że dużą nowością w nowym albumie Hellwell jest perkusista, były perkusista Manilla Road, Randy "Thrasher" Foxe. Fantastyczne jest widzieć Randiego z powrotem w
lu i następny album Manilla Road będzie nagrany. Oczywiście nadal musimy jeszcze zmiksować i zmasterować album, ale jest bardzo prawdopodobne, że Manilla Road wyda kolejny album w 2016 roku. Dalej pozostaniecie w świecie rzeczywistym czy może powrócicie do tematyki fantastycznej? Trochę tego i trochę tego, ale w większości wracamy z powrotem do gatunku fantastyki, jeśli chodzi o teksty. Co z kolejnymi reedycjami waszych albumów? Które będą wydane jako następne? "Mistification" i "Out of the Abyss" to kolejne z nich, a także uważam, że reedycja albumu na żywo "Roadkill" także się pojawi. To już wszystko z mojej strony. Serdeczne dzięki
Słuchając utworu "Falling of the World", gdy zamykam oczy mam wrażenie jakbym znalazł się na polu kukurydzy widocznym na okładce (śmiech). Czy Ty miałeś podobne odczucia i stąd taki obrazek czy też może jakaś inna idea stoi za tą okładką? Szczerze mówiąc nie zaprojektowałem okładki albumu. Jest to kolejna próba postępowania zupełnie inaczej niż normalnie. Zazwyczaj mam wiele wspólnego z konceptem na okładki Manilla Road i Hellwell, ale w tym przypadku dałem artyście pełną niezależność. Wybrałem zdjęcie, które zostało użyte, ale pomysł z polem uprawnym był jego. Tak naprawdę pochodzę ze społeczeństwa rolniczego, gdzie wokół mojego domu znajdowały się pola pszenicy i kukurydzy. Tak naprawdę nie mogę wziąć odpowiedzialności za okładkę, tym razem nie ja (śmiech). Czy zamierzasz dać jakieś koncerty promujące "Obsidian Dreams"? Nie za bardzo... W tej chwili większość mojego czasu spędzam nad pracą z Manilla Road i Hellwell, a także koncertuję z Manilla Road. W tym roku będziemy w Europie na trzech różnych tournee. Myślę, że będę bardzo zajęty i wątpię, czy znajdę czas by wesprzeć projekt jakimiś koncertami. Lecz nigdy nic nie wiadomo. Działy się dziwniejsze rzeczy jeśli chodzi o Manilla Road i moją karierę muzyczną. Jeśli już do nich dojdzie, to podczas ewentualnych występów będziesz grał również numery Manilla Road, które doskonale sprawdziły się już w akustycznych wersjach? Już tak zrobiliśmy kilka razy. Zrobiliśmy zestawienie akustyczne w Niemczech na wydaniu albumu "Mysterium", gdzie zagraliśmy kilka piosenek w wersji unplugged. "Mystification" była jedną z nich i pamiętam, że bardzo polubiłem ten utwór w stylu akustycznym. Wiem, że to zdecydowanie za wcześnie, by o to pytać, ale czy w jakiejś bliżej nieokreślonej przyszłości zamierzasz jeszcze nagrać coś pod swoim nazwiskiem? Może planujesz coś zaskakującego? Naprawdę nie planuję niczego specyficznego, ale mam zamiar wykonać kolejny solowy projekt. Mogę zagwarantować, że następnym razem nie będzie całkowicie akustyczny. Kolejny solowy projekt, który mam na myśli byłby bardziej elektryczny i o wiele bardziej progresywny. I najprawdopodobniej będzie zawierał dużo więcej solówek (śmiech). Zapytam Cię jeszcze o drugi album Hellwell. Niedawno mówiłeś, że wszystkie utwory są już napisane. Kiedy można się będzie go spodziewać? Właściwie to pewnej nocy oddałem ostatnią piosenkę do zmiksowania. Cały projekt został nagrany i zmiksowany, więc zostaje mi zgłosić się do studia masteringu w celu dokonania ostatecznych poprawek, a następnie zacznę rozmawiać z wytwórnię płytową o wydaniu. Tak więc płyta Hellwell powinna się pojawić na pewno w tym roku. Mógłbyś uchylić rąbka tajemnicy i zdradzić jakie mroczne historie tym razem opowiecie? Może macie już tytuł dla tego krążka?
Foto: Manilla Road
akcji, jestem zaszczycony, że zechciał pracować z Ernim nad tym projektem. Naprawdę pomógł obrócić płytę w świetny projekt. No i na koniec nie może się oczywiście obyć bez pytań o Manilla Road. Minęło jeż trochę czasu od wydania "The Blessed Curse". Jak dzisiaj oceniasz ten album. Dla mnie jest wciąż równie genialny co w momencie, gdy wyszedł. Cieszę się, że to powiedziałeś, ponieważ dla mnie jest także wspaniały. Nie dlatego, że staram się pochlebiać własnemu ego... A może... (śmiech). Osobiście uważam, że "The Blessed Curse" jest najlepszym albumem nad jakim kiedykolwiek pracowałem. Czuję się z tym świetnie, mimo że minął już około rok od wydania.
za wywiad. Bardzo dziękuję za wywiad. Chciałbym tylko powiedzieć, że kieruję wielkie dzięki dla wszystkich naszych fanów. Nie moglibyśmy utrzymać tego statku na wodzie bez was. Up The Hammers & Down The Nails. Maciej Osipiak Tłumaczenie: Marcin Hawryluk, Magda Kowalska
Jak utwory z tej płyty wypadły na żywo? Który z nich był najlepiej odbierany przez fanów? Robiliśmy kilka utworów live z tej płyty. "Luxifera's Light" wydaje się być dobrze odbierane, ale myślę, że "Truth in the Ash" jest jednym z tych utworów, który wydaje się lubią wszyscy najbardziej. Trudno mi powiedzieć, bo zawsze jestem bardzo zaangażowany, gdy gramy na żywo. Jest to najlepsza z rzeczy, które robię w moim życiu, więc zawsze jestem w siódmym niebie kiedy gramy koncerty. Wiem, że ostatnio jesteś bardzo zapracowanym człowiekiem, ale nie mogę nie zapytać, czy już w Twojej głowie pojawiają się jakieś pomysły co do kolejnego dzieła Manilla Road? Właściwie album jest już napisany, obecnie pracujemy na szczegółami do ostatnich utworów na płytę. Musimy tylko skończyć niektóre części basu i woka-
MANILLA ROAD
47
Nigdy nie podążałem za trendami Niewiele jest takich zespołów, które potrafią w dzisiejszych czasach łoić barbarzyński heavy metal i przy okazji robić to dobrze. Na szczęście Ironsword należy do grona takich kapel, a można by wręcz rzec, że wśród nich bryluje. Odetchnąłem z ulgą, dowiedziawszy się, że ten zespół nadal istnieje i nie rozpadł się jak głosiły plotki. Tann, mózg i lider całego przedsięwzięcia, powrócił - i to jak powrócił! Nowy Ironsword jest jedną z ciekawszych i interesujących płyt 2015 roku i mogę go szczerze polecić każdemu fanowi prawdziwego heavy metalu. A tymczasem zapraszam do lektury wywiadu, w którym razem z Ostrym, wzięliśmy Tanna w krzyżowy ogień pytań. HMP: Minęło już trochę czasu od daty premiery "Overlords of Chaos". Spotkałem się z wieloma rzeczami, jakie były pisane na wasz temat - że zespół został rozwiązany i tak dalej. Co się z działo z Ironsword po wydaniu "Overlords of Chaos"? Tann: Wiele różnych plotek krążyło po ukazaniu się "Overlords of Chaos". Tak naprawdę zespół nigdy się nie rozpadł, ani nie został zawieszony, ani nic w ten deseń. Borykałem się z pewnymi problemami zdrowotnymi i siłą rzeczy zmuszony byłem nieco zwolnić ze wszystkim. Dalej tworzyłem nowy materiał i odpisywałem na maile z pytaniami, jednak nie było mowy o nagrywaniu nowych utworów czy też graniu koncertów. Część z tego, co wtedy skomponowałem trafiło później na "None But The Brave". Może, tak na start, przybliżyłbyś naszym czytelnikom nieco historii Ironsword? Co sprawiło, że postanowiłeś tworzyć epicki, tradycyjny metal? Co zainspirowało cię do sformowania Ironsword? Ironsword powstał w 1995 roku i przez długi czas był to jednoosobowy projekt. Stworzyłem Ironsword na kanwie muzyki z lat osiemdziesiątych, którą słuchałem, gdy dorastałem - Saxon, Priest, Dio, Maiden, Ozzy, Accept i tak dalej. To był dla mnie naturalny kierunek. Zdecydowałem się jednak tworzyć muzykę
nic nie szło po naszej myśli od samego początku, przez co było to nieco spontaniczne i szalone przeżycie! Nie mieliśmy praktycznie żadnych funduszy, więc wszystko zostało zarejestrowane w jednym take'u. Chcieliśmy jak najszybciej wszystko nagrać zanim zupełnie zabraknie nam kasy na nagrania. A i tak jej zabrakło! (śmiech) Dlatego użyliśmy trzech starszych utworów, o kompletnie innym brzmieniu, by jakoś zapełnić te czterdzieści minut krążka. Były to "Guardians" i "Call of Doom" z drugiego demo i wcześniej niewydany "Burning Metal", który nagraliśmy na splita z Metalucifer zanim ten projekt się posypał. Nie ze względu na Metalucifer, a wytwórnię, która stwierdziła, że nasz numer wypadł słabo. Wracając, atmosfera i klimat naszego debiutanckiego albumu jest czymś, co sprawia że jestem z niego dumny. Nie było wtedy wiele zespołów, które brzmiały równie barbarzyńsko i oldschoolowo co my. To był prawdziwy punkt zwrotny dla nas. Choć ta płyta jest pełna świetnych utworów, to jednak muszę z przykrością nadmienić, że brzmienie bębnów jest po prostu tragiczne. Co się stało, że brzmią aż tak syntetycznie? Wiem o co ci chodzi, nie jesteś jedyną osobą, która zwróciła na to uwagę. Do tej pory niektórzy twierdzą, że na tej płycie użyliśmy automatu perkusyjnego, bo
Foto: Ironsword
cięższą, szybszą i bardziej epicką. Nagrałem dwie taśmy demo, jedną w 1995 roku z trzema utworami i drugą w 1998 z pięcioma. Wkrótce skompletowałem skład, z którym mogłem nagrać debiutancki album w 2002 roku. Drugi - "Return of the Warrior" został nagrany w 2004 roku, trzeci - "Overlords of Chaos" w 2008, a ostatni czwarty, czyli "None But The Brave" w 2015. W międzyczasie zmienialiśmy i skład i wytwórnie, a także zagraliśmy na kilku festiwalach w Niemczech, Grecji, Hiszpanii, Anglii, Portugalii i we Włoszech. Wasz debiutancki album ukazał się w 2002 roku. Jak wspominasz ówczesną sesję nagraniową? Czy było to skomplikowane przedsięwzięcie? Nie, nie było ciężko! Naturalnie, natrafiliśmy na kilka problemów, które musieliśmy przezwyciężyć. W sumie
48
IRONSWORD
tak to brzmi. Z początku użyliśmy po prostu zestawu bębnów, które studio miało na stanie, by zaoszczędzić czas na rozstawianie całego zestawu od nowa - zwłaszcza, że płaciliśmy studio od godziny. Okazało się, że studyjna perka jest absolutnie tragiczna. Wtedy nasz perkusista powiedział nam byśmy użyli Roland Vdrum, bo w ten sposób będziemy mogli zarejestrować ślad perkusji w sposób umożliwiający jego edycję w późniejszym czasie. Przed miksami jednak wyszła cała gotówka i zostaliśmy z suchym komputerowym zapisem bębnów. Gdyby nie to, brzmienie byłoby zupełnie inne. Brzmienie na "Return of the Warrior" było na szczęś cie pozbawione tego typu nieszczęsnych wpadek. Ta płyta jest zresztą bardzo silnie zainspirowana twórc zością Roberta E. Howarda. Podobnie było zresztą
na "Overlords of Chaos". Nic dziwnego w sumie, gdyż powieści Howarda stanowiły inspirację dla wielu epic metalowych zespołów. Czy są jacyś inni pisarze, których powieści wpłynęły na twoją muzykę lub teksty? Przy "Return of the Warrior" i "Overlords of Chaos" dysponowaliśmy większą ilością środków z budżetu wytwórni, dlatego mogliśmy odpowiednio przygotować produkcję brzmienia i nie popełnić tych samych błędów, co na debiucie. Wszystkie nasze albumy są silnie zainspirowane twórczością Roberta E. Howarda, w moich oczach ojca tak zwanego gatunku miecza i magii. Aczkolwiek inni pisarze, jak H.P. Lovecraft, Clive Barker i Michael Moorcock, także mieli silny wpływ na nasze teksty. Tak samo jak książki historyczne, dotyczące starożytnych cywilizacji, archeologii i mitologii. Lubię także Tolkiena, jednak nie stanowi on dla mnie źródła inspiracji. Robert Howard jest najbardziej znany ze swoich opowiadań o Conanie. W jakim stopniu jednak podobają ci się jego inne dzieła - o Solomonie Kane'ie, Kullu, El Boraku, Branie Mak Mornie, Steve'ie Costiganie, i pozostałe? Czy macie może je u siebie w kraju wydane po portugalsku? Bo u nas nie wszystkie są dostępne w naszym rodzimym języku… Nie jestem zaznajomiony z jego westernowymi i bokserskimi opowiadaniami. Większość jego twórczości jest dostępna wyłącznie po angielsku i jest albo trudno dostępna albo za droga. Jakiś czas temu pewien portugalski wydawca wydał przetłumaczone opowiadania o Conanie, przynajmniej te bardziej znane, ale z tego co się orientuje cały nakład jest już wyprzedany! Robert E. Howard nadal jest bardzo niedoceniany w wielu krajach, w porównaniu z takim Tolkienem. Nie wiem dlaczego. Możemy przejść do twojego ostatniego dzieła "None But The Brave". Muszę przyznać, że jest to masywny heavy metalowy cios, jeden z lepszych albumów 2015 zresztą. Co możesz nam powiedzieć o przygotowywaniu materiału na tę płytę i o sesji nagraniowej? Bardzo dziękuję za niezwykle miłe słowa. Płyta dotychczas otrzymała świetne recenzje, co przekroczyło moje wcześniejsze oczekiwania. Nowy materiał zacząłem tworzyć jeszcze w czasie miksowania i masterowania "Overlords of Chaos". Napisałem tyle utworów, że starczyłoby mi na trzy płyty! Nie lada wyzwaniem było więc wybranie tych, które pasowałyby do mojej wizji - chciałem nagrać coś mniej skomplikowanego niż "Overlords of Chaos". Coś bardziej surowego, tak w stylu oscylującym pomiędzy naszym debiutem i "Return of the Warrior". Sesja przebiegła niezwykle gładko, mieliśmy mnóstwo czasu w studio, by popracować nad utworami. Każdy kolejny album Ironsword wydaje się lepszy od swojego poprzednika. Jak ty to postrzegasz? Czy uważasz, że "None But The Brave" zawiera lepszą muzykę niż ta, która znajduje się na poprzednich płytach? Coraz ciężej jest przebijać swoje kolejne dzieła. Nie wydaję mi się, by nowa płyta zawierała lepszy materiał. Myślę, że jest to po prostu inny album niż jego poprzednicy, bardziej surowy i bezpośredni, jeżeli chwytasz o co mi chodzi. Zawsze staramy się podchodzić do kolejnych płyt inaczej, wymyślać siebie na nowo, trzymając się jednak mocno naszej tożsamości i jakości. Wiem, ze niektórym bardziej się podoba "Return of the Warrior", niektórym "Overlords of Chaos", a jeszcze inni preferują "None But The Brave" i szczerze jest to dla mnie najważniejsza rzecz - by wciąż wypuszczać muzykę, którą inni uważają za ekscytującą i interesującą. Jestem bardzo zadowolony z tego jak nam wyszedł "None But The Brave", zwłaszcza że inżynier dźwięku doskonale zrozumiał moją wizję tego albumu. Odwalił kawał dobrej roboty i był niezwykle pomocny. Jakie były twoje inspiracje dla tekstów na tym albu mie? Tak jak zwykle Robert E. Howard… choć tym razem w trochę inny sposób. Miałem taki pomysł, by zebrać bohaterów wielu opowiadań Howarda, jak król Kull, Cormac Mac Art i Bran Mak Morn, i włożyć ich w uniwersum Conana, bez wymieniania ich imion oraz konkretnych miejsc czy czasu. Zawsze uważałem, że historie o Kullu mogłyby być spokojnie napisane o Conanie i fakt faktem, wiele szkiców opowiadań o Kullu skończyło jako opowiadania o Cymmeryjczyku. Jeżeli się nie mylę - zespół istnieje już ponad 20 lat.
To kawał czasu. Czy po tym całym okresie, uważasz że wasze miejsce na scenie metalowej jest odpowied nie? Nie zaprzątam sobie tym głowy! Prawdę powiedziawszy, nigdy się nie spodziewałem, że ten zespół przeżyje tak długo. Obchodzi mnie wyłącznie muzyka i jest to jedyna rzecz jaka ma dla mnie znaczenie. Mam to szczęście, że tę muzykę wspierają zagorzali fani. Nigdy nie podążałem za trendami, zawsze byłem wierny swojemu własnemu brzmieniu, muzyce stworzonej z pasji oraz undergroundowemu klimatowi i postawie. Jak to się dzieje, że w sumie jesteś jedynym stałym członkiem Ironsword? Dlaczego w 2015 roku znowu zmieniłeś cały skład? Jestem założycielem Ironsword i na przestrzeni dwudziestu lat miałem już czterech pałkerów i czterech basistów. Wszyscy odeszli z powodów zawodowych - by grać w innych zespołach lub we własnych projektach. Aktualnie w składzie jestem ja jako śpiewający gitarzysta, Joao Monteiro za bębnami i Jorge Martins na basie. Jakie są wasze plany koncertowe na 2016 rok? Gdzie możemy zobaczyć Ironsword na żywo w tym roku? Cóż, póki co mamy potwierdzone koncerty we Włoszech i w Portugalii. Potem zamierzamy się skupić na pisaniu nowego albumu i może zacząć go już nagrywać w 2017 roku. Mam nadzieję, że uda nam się zagrać w przyszłości w krajach, w których jeszcze nie mieliśmy okazji koncertować, a w których wiem, że znajduje się wielu naszych fanów. Zobaczymy, co przyniesie przyszłość Hailz, Tann, teraz Jakub z tej strony. Mieliśmy okazję porozmawiać wiele lat temu przy okazji wyda nia "Return of the Warrior". Robert E. Howard napisał kiedyś esej "Era Hyboryjska". Czy dostrzegasz jakieś podobieństwa między aktualną sytuacją w Europie, a upadkiem cywilizacji zawartym w tym dziele? Ja widzę wiele. Ja także widzę wiele podobieństw, nie tylko w Europie, lecz a całym świecie. Niestety, taka jest smutna rzeczywistość! Nie wiem czy jest to już upadek cywilizacji czy jeszcze nie… Zingara jest najbliższym odpowiednikiem Portugalii i Hiszpanii w świecie Roberta E. Howard, zarówno pod kątem kulturalnym jak i geograficznym. Jednakże czy nie jest to trochę dla ciebie krzywdzące, biorąc pod uwagę, że Zingarczycy zostali sportretowani jako zdradzieccy, zwodniczy i posępni? Swojego rodzaju piraci, którzy kochają walkę mieczem, jednak nie będą mieli oporów przed włożeniem ci go w plecy? Jest to w pewien sposób zrozumiałe. Nie denerwuje mnie to, serio. Opowiadania zostały napisane w latach trzydziestych, niewiele było dostępnych informacji o historii obu krajów, a co dopiero o odwiedzeniu ich, dla przeciętnego człowieka. Oba narodu mają silne tradycje morskie - żeglarskie i rybackie. Hiszpańscy i Portugalscy konkwistadorzy byli odkrywcami obcych krain. Jak widać, jest to dość trafne. Niektóre wersy z nowego albumu zawierają w sobie znane utwory metalowe, ich fragmentu lub nazwy
Foto: Ironsword
zespołów, Masters Hammer (zespół obracający się w klimatach wczesnych demówek Moonspell), Brandish the Scepter (utwór Sodom), free from all false pride (z "Warriors Prayer" Manowar), the stench of death lingers in the air ("Battle Cry" Omen) i wiele innych. Przypadek czy zamierzony nawiązanie? Część z nich to przypadek, pozostałe może są podświadomym oddaniem hołdu. Tak wyszło. Nigdy nie zapierałem się swoich muzycznych inspiracji i to zresztą nie pierwszy raz, gdy czegoś takiego dokonaliśmy. Spójrz na okładkę nowego albumu, czyż nie przypomina ci nieco "Pleasure To Kill"? Nie czynimy tego, ponieważ jest to zabawne lub żeby wyglądać bardziej '80s. Metal płynie w naszych żyłach i zdaje się, że nasza muzyka mówi o tym sama za siebie. Nie ma co tutaj się bardziej rozwodzić. Tak już jest i kropka. Żadnych sex songów pokroju "The Wench" tym razem. Czemu? Ponieważ koncept liryczny albumu sprawił, że nie było miejsca na żaden taki utwór. Nie pasowałby do całości. Wielu mnie o to pyta, więc z wyprzedzeniem mogę powiedzieć, że może następnym razem uwzględnimy kolejny sex song, z tekstem nieco w stylu sodomowego "Volcanic Slut". Ostatnie trzy utwory na nowej płycie są bardziej epickie, oniryczne. Wśród nich refren do "Eye for an Eye" przypomina mi nieco środkowe Cirith Ungol. Czy te skojarzenie jest słuszne? Cirith Ungol jest jednym z moich ulubionych zespołów i stanowi niezwykłą inspirację, jednak mogę szczerze powiedzieć, że główną inspiracją do "Eye for an Eye" była w rzeczywistości Manilla Road. Rozumiem jednak twój tok myślenia. Dziwne, że wielu wspomina także o starym Running Wild w naszej
muzyce. Choć bardzo ich lubię, to jednak nigdy się na nich nie wzorowałem. Mamy utwory, które brzmią jak stary Slayer czy Candlemass. Ironsword jest wielkim tyglem zespołów, od US Epic Metalu po NWOBHM. Zmieszaj to wszystko razem i otrzymasz Ironsword. Utwór "Ironsword" z drugiego albumu ma bardzo szczególny Motorheadowy klimacik. Jak się czujesz po tym jak odszedł od nas Lemmy? Lemmy i Motorhead zawsze mieli na mnie duży wpływ, zwłaszcza jego głos i to w jaki sposób go używał! Wiesz, to był prawdziwy kocioł emocji. Postrzegałem Lemmy'ego jako na swój sposób nieśmiertelnego. Dorastałem słuchając Motorhead. Lemmy zawsze był moim bohaterem, jego styl bycia, to jak mimo wieku nadal był sobą, to było nie do uwierzenia. Gdy odszedł, poczułem jak odeszła także część mnie, a nie tylko element sceny rock'n'rollowej i heavy metalowej. Czułem pustkę. Na szczęście, nadal mamy jego muzykę, która będzie nadal trwać, bo prawdziwa legenda nie umiera nigdy. Tyle zrobił dla rocka i metalu. Nigdy nie było i nie będzie kogoś takiego jak Lemmy! Czas powoli kończyć ten wywiad. Szczerze przyz nam, że naprawdę podoba nam się twój najnowszy album. Jest świetny. Bardzo dziękujemy za rozmowę. Jeżeli chcesz coś dodać, zrób to teraz, barbarzyńco! Bardzo dziękuję za fajny wywiad oraz wasze wsparcie. Odpowiadanie na wasze pytanie było przyjemnością. Mam nadzieję zagrać prędzej czy później w Polsce, już od 2002 roku ostrzę sobie na to zęby. Pożyjemy, zobaczymy. Może po nagraniu nowego albumu w 2017 roku uda nam się ustawić kilka koncertów. Nasza nowa płyta powinna zostać nagrana i wydana w 2017 roku. Mam nadzieję, że naszym fanom się spodoba. Wspierajcie heavy metalowe podziemie… Aleksander "Sterviss" Trojanowski & Jakub Ostromęcki
Foto: Ironsword
IRONSWORD
49
Mamy nadzieję ponownie rozpalić płomienie Starborn to młody przedstawiciel brytyjskiej sceny power/heavy metalowej. Ten pochodzący z Newcastle kwintet narobił małego zamieszania swoją epką "The Dreaming City" wydaną przez Stormspell rec. Materiał ten znalazł się nawet w niektórych podsumowaniach najlepszych płyt roku co jest dość sporym zaskoczeniem. Nie da się jednak ukryć, że jest to bardzo utalentowana ekipa i dlatego ze sporymi nadziejami oczekuję ich debiutanckiego pełnego albumu, który ma się ukazać jeszcze w tym roku. Na moje pytania odpowiadali gitarzysta Sean Atkinson oraz wokalista Bruce Turnbull. HMP: Witam. Jak doszło do powstania Starborn? Czy nazwa pochodzi od świetnego zresztą utworu Iron Saviour? Sean Atkinson: Tak, nazwa została początkowo rzucona wraz z wieloma innymi. Rozważaliśmy różne nazwy, jednak wszyscy zdawaliśmy się zgadzać, że Starborn było najlepsze dla brzmienia jakie chcieliśmy osiągnąć. Odnośnie powstania zespołu, większość z nas przez lata była już wcześniej przyjaciółmi. Formowanie było naturalne, od momentu, w którym padł pomysł o założeniu zespołu, jako że wszyscy byliśmy pasjonatami muzyki i dobrymi kumplami. Z tego co zauważyłem to wcześniej power metal tworzył tylko Bruce. Co skłoniło resztę, żeby zacząć grać akurat ten gatunek? Sean Atkinson: Dla większości z nas power metal był i wciąż jest ulubionym gatunkiem muzycznym. Kiedy zakładaliśmy zespół, wszyscy byliśmy bardzo zaintere-
jako że materiał na "Born by the Wind" sięga wstecz do 2012 roku. Mimo tego, wciąż lubimy większość tych kawałków. Myślę, że "To Far Beyond Lands" jest jedynym utworem, do którego mamy negatywne uczucia. To była pierwsza piosenka napisana dla zespołu, cofając się do 2012 roku, i wystawiła na pokaz więcej naszych europejskich wpływów, od tamtego czasu zdecydowanie od nich odstąpiliśmy. Zamierzacie jeszcze kiedyś w przyszłości ponownie wykorzystać te numery? Sean Atkinson: Być może. Zaczęliśmy je ponownie nagrywać w 2015 roku, dość niedługo po wydaniu "The Dreaming City", jednak zrezygnowaliśmy, decydując się nie marnować niepotrzebnie pieniędzy na ponowne nagrywanie albumu, lepiej było wydać pieniądze na kolejną płytę. Ostatecznie rozmawiamy nad możliwością ponownego nagrania ich albo chociaż tytułowego kawałka, żeby wydać to jako bonus na LP,
Sean Atkinson: Absolutnie! Nasze brzmienie jest definitywnie pod wpływem wielu gatunków muzycznych tytanów. W szczególności Blind Guardian, Iron Maiden oraz Fates Warning. Wszyscy mamy swoje własne wpływy, które próbujemy i mieszamy po to, aby stworzyć nasz unikalny dźwięk. Mieliśmy kilka komentarzy odnośnie tego, że nie brzmimy jak wiele innych zespołów i wciąż nie mamy swojego charakterystycznego brzmienia. Myślę, że wynika to z tego, jak nasz dźwięk jest osadzony w stosunku do swoich inspiracji oraz dzięki eksperymentom z paroma elementami. Bruce Turnbull: Jak wychodziliśmy z sesji nagraniowej "The Dreaming City" Foley i ja rozmawialiśmy o przyniesieniu do naszego brzmienia większej ilości elementów z amerykańskiej sceny power metalu, i myślę, że można to usłyszeć w naszych nowych kompozycjach, które piszemy. Zgaduję jednak, że będziemy musieli po prostu poczekać jak sprawy się rozwiną. W sercu zawsze będziemy power metalowym zespołem. Większość numerów prezentuje dobry wyrównany poziom, jednak "Merciless End to Words" zdecydowanie wyróżnia się na plus i słucham go dużo częściej niż pozostałych. Czy Wy też uważacie, że jest to wasza najlepsza kompozycja czy może macie inne zdanie? Sean Atkinson: Spośród utworów, które wydaliśmy "A Merciless End to Words" jest prawdopodobnie tym, które najlepiej prezentuje nasze ogólne brzmienie. Pod względem kompozycyjnym, myślę, że najmocniejszym jest "The Dreaming City", głównie dzięki długości i jego charakterowi. Jednak jeśli ktoś nowy miałby być wprowadzany w naszą muzykę, to "A Merciless End to Words" prawdopodobnie jest najlepiej nadającym się do tego utworem! Bruce Turnbull: Każdy ma swoją opinię na temat ulubionych melodii. Wiele ludzi uwielbia "Triumphant Resolve" i "Carnival of Shadows", ponieważ są one szybkie. Jeśli opinia fanów jest równo podzielona między utwory i jest remis, korzyść płynie dla artysty. Ja wciąż mocno reaguję na "Gatekeeper" z naszego demo. Każdy ma inne spostrzeżenie na te sprawy. Utwór tytułowy trwa ponad 13 minut. Jak Wam się komponuje takie kolosy? Zamierzacie w przyszłości pisać równie długie wałki? Sean Atkinson: "The Dreaming City" właściwie przyjęło swoja formę po raz pierwszy w 2012 roku. Miało to wtedy około 9 minut. To była jedna z pierwszych kompozycji jakie ukończyliśmy kiedy założyliśmy zespół. Trochę się to zagubiło w miksie, jako że ćwiczyliśmy i staraliśmy się ulepszyć dźwięk. Skończyliśmy wydając to w 2014 roku w tym samym momencie, co wydaliśmy "Born by the Wind". Chcieliśmy coś z tym zrobić, jednak czuliśmy, że kompozycja była słabsza niż nowy materiał, który napisaliśmy. Chris skończył przearanżowanie całego utworu, prawie, a finał jest taki, że kawałek został w wersji, w jakiej jest teraz. Co do przyszłych kompozycji tej długości, mamy napisane kilka epickich tracków na nasz albumu, jednak tym razem będą bardziej skondensowane.
Foto: Starborn
sowani tym gatunkiem, dlatego był jedyną muzyką, jaką chcieliśmy wtedy grać. Mimo tego, wszyscy słuchamy innych odmian metalu. Staramy się nie mieć żadnych ograniczeń w naszym brzmieniu. Jeśli jakiś death albo doom metal wywiera na nas wpływ, może zostać wcielony do naszych kompozycji, definitywnie staramy się to włączać do utworów. Bruce Turnbull: Rzeczy które pisałem w Fallen Skies i Sacred Illusion były innego sortu niż te, które robimy w Starborn. Foley zawsze trzymał palec na pulsie, jeśli chodzi o bardziej rzężącą stronę naszego stylu, podczas gdy mój materiał ma tendencje do bycia bardziej tradycyjnym i europejskim. Bardziej wolę rzeczy, które obecnie robimy w Starborn. Waszym pierwszym nagraniem było demo "Born by the Wind" zawierające cztery kawałki. Jakie jest wasze zdanie na ich temat? Różniły się jakoś od tych z "The Dreaming City"? Sean Atkinson: Różnią się one ogromnie od materiału na "The Dreaming City". Dźwięk był dużo bardziej nieoszlifowany ze względu nagrania tego w czasie tylko dwóch dni, podczas gdy przy "The Dreaming City" mieliśmy więcej czasu i mogliśmy włożyć więcej wysiłku w te nagrania. Utwory są trochę mniej dojrzałe,
50
STARBORN
albo na przyszłej EPce. "The Dreaming City" to wasza debiutancka EPka. Jesteście zadowoleni z jej odbioru? Z tego co czytałem to niektóre recenzje są wręcz entuzjastyczne. Sean Atkinson: Jesteśmy bardziej niż zadowoleni z reakcji odnośnie tej EPki. Wydaje się, że udało nam się zebrać przyzwoitą ilość zainteresowania i definitywnie jest wyczekiwanie na to, co zrobimy w przyszłości. Byliśmy również przedstawieni na dwóch listach Best of 2015 co było dla nas coś w rodzaju surrealizmu, uważaliśmy, że tamte rodzaje list są zazwyczaj zarezerwowane dla pełnych albumów. Bruce Turnbull: Widzieć nasze EPki recenzowane właściwie w jednolity sposób było bardzo satysfakcjonujące. I uważam, że promocja z Stormspell musiała mieć z tym dużo wspólnego. To przyniosło nam dużo uwagi i nadzieję, że naszym pełnym albumem zainteresuje się wielu ludzi. Słyszę u Was sporo inspiracji, zarówno tych europe jskich jak Iron Maiden, Blind Guardian czy stary Helloween jak i tych zza oceanu w rodzaju Liege Lord. Czy to faktycznie te zespoły miały na was największy wpływ?
Głównym kompozytorem jest Chris Foley, prawda? Czy zamierzacie zostawić to tak jak jest czy może reszta zespołu będzie miała większy wpływ na pisanie numerów? Sean Atkinson: Ten styl komponowania utrzyma się również na naszym albumie. Czujemy się z tym dość komfortowo. Jako że wszyscy mamy swoje inspiracje i pomysły, mamy tendencje do pisania własnych motywów lub struktur dla kompozycji i wtedy udoskonalamy je żeby mieć pewność, że one wszystkie są przekonujące. To wydaje się być dobrym systemem. Jako że Chris, ja i Dan jesteśmy jak dotąd jedynymi członkami, którzy piszą muzykę, to dzięki temu nasze kompozycje skupione są w kluczowym brzmieniu. Ja mam tendencje do faworyzowania szybszego materiału, podczas gdy Dan pomaga pisać wolniejsze utwory. Chris trzyma to wszystko w garści, upewniając nas, że muzyka nigdy nie błąka się za daleko i materiał jest zwarty. Bruce, odpowiadasz za stronę liryczną. Mógłbyś pokrótce opisać jakie tematy starasz się poruszać w swoich tekstach? Bruce Turnbull: Cokolwiek co mnie porusza albo wpływa na mnie, zazwyczaj znajduje swoją drogę do utworów. Niektóre z nich są metaforyczne, jednak większość z nich jest prosta. Tytułowy utwór na przykład: to opowiadanie od nowa świętej ewangelii z punktu widzenia chrześcijan. Jest to jeszcze o potępionym mężczyźnie, z góry skazanym na niepowodzenie oraz jego nadziei na wskrzeszenie. Są one również tematyką "Triumphant Resolve" oraz "Gatekeeper". Z drugiej stro-
ny, są kawałki jak "Cruelty Unchained" o wykorzystaniu dziecka oraz bólu jaki to powoduje. Nie ma ścisłych reguł, piszę o sprawach, które uważam za interesujące. EP wydaliście w barwach Stormspell w serii Trend Killers. Jak do tego doszło? Sean Atkinson: Nawiązaliśmy z nimi kontakt w sprawie wydania "Born by the Wind", mimo tego, że nie była tym, czego wtedy szukali. Jakkolwiek, musieliśmy przykuć ich zainteresowanie, jako że Danny z Stormspell skontaktował się z nami szybko po tym jak umieściliśmy "Trumphant Resolve" do przesyłania strumieniowego. Zamierzacie współpracować w przyszłości z tym labelem? Jesteście zadowoleni z ich pracy? Sean Atkinson: Mieliśmy już zainteresowanie z ich strony w odniesieniu do wydania pełnego albumu. Powiedzieli, że bardzo by chcieli wydać go jako samodzielny tytuł, z większą promocją. Szczerze, bardzo nas to cieszy. Nagrywacie już może numery z myślą o nowym krążku? Jeśli tak to w jakim kierunku pójdziecie? Sean Atkinson: Mamy już napisany cały album i mamy nagrane dema do tego krążka. Mamy nadzieję zacząć nagrania w studio w przeciągu kilku miesięcy, jednak może to zostać zatrzymane, przez niefortunną stratę naszego perkusisty. Jeśli chodzi o kierunek, album jest utrzymany w klimatach i tematyce muzycznej, jaką przedstawiliśmy na "The Dreaming City". Mimo tego celujemy w ulepszenie i rozszerzenie każdego elementu naszego brzmienia, aby było cięższe, bardziej dynamiczne i bardziej agresywne, utrzymując jeszcze atmosferę klasycznego power metalu! Macie już ustaloną choć przybliżoną datę premiery debiutanckiego krążka? Sean Atkinson: Chcielibyśmy wydać to w lato, chociaż wraz z stratą Dana, naszego perkusisty, ta data prawdopodobnie będzie musiała być przesunięta na jesień. Nie możemy być niczego pewni, jako że wszystko zależy od tego jak szybko uda nam się znaleźć nowego perkusistę. Nie sądzę jednak, że będziemy musieli to przesunąć do przyszłego roku.
Wspomniałeś, że ostatnio wasze szeregi opuścił perkusista Dan. Jakie były przyczyny jego decyzji? Sean Atkinson: Dan gra na gitarze i jest wokalistą w death metalowym zespole Horrified. Oni nagrali drugi album, który ma być wydany w przeciągu kilku najbliższych miesięcy, tak więc głównym powodem jego odejścia było skupienie się na Horrified oraz gatunku, który go bardziej pasjonuje. Kryje się za tym również kilka osobistych powodów, mimo tego rozstaliśmy się w dobrych stosunkach i życzymy mu wszystkiego dobrego z jego zespołem lub jakimkolwiek przyszłym projektem w jaki się zaangażuje! Macie już może na oku jego następcę? Sean Atkinson: Umieściliśmy na Facebooku dzień później, ogłoszenie o poszukiwaniu nowego perkusisty. Mamy w głowach kilkoro ludzi, których musimy zapytać czy byliby zainteresowani współpracą z nami. Mamy też już kilka zgłoszeń. Prawdopodobnie zaczniemy przesłuchiwania w marcu, wszystko powinno być dobrze! Jakie jest wasze zdanie na temat młodej brytyjskiej sceny? Jakie bandy oprócz Was uważacie za godne uwagi? Sean Atkinson: Brytyjska scena jest niesamowita! Szczególnie w Newcastle, gdzie mamy siedzibę. Mamy tutaj świetną scenę z licznymi promotorami, którzy zawsze chcą postawić na wielkie występy, tak jak coroczny Brofest, który zazwyczaj jest gospodarzem występów wielkich nazw lub odrodzonych zespołów. Risen Prophecy są definitywnie warci uwagi. Wydali swój drugi album "Into the Valley of Hinnom" w zeszłym roku. Oni wszyscy są świetnymi ludźmi, w przeszłości graliśmy z nimi parę występów. Niestety, nie ma tutaj całej masy zespołów grających gatunek muzyczny podobny do naszego. Mimo tego, jeśli ludzie są zainteresowani death metalem, tak jak wspomniałem wcześniej, mamy świetny lokalny talent Horrified oraz nie gorszy Plague Rider. Jakie plany na najbliższą przyszłość? Gdzie będzie można zobaczyć Was na żywo? Sean Atkinson: Teraz nie mamy żadnych planów co do grania koncertów póki nie wydamy albumu. Mimo tego, plany mogą się zmienić i możemy skończyć grając
jeden lub dwa występy lokalnie kiedy zatrudnimy perkusistę. Mimo wszystko, kiedy album będzie wydany, zamierzamy spróbować zagrać kilka koncertów live. Jak zachęcilibyście polskich metalowców, żeby sięgnęli po Starborn? Bruce Turnbull: Polska ma niektóre świetne power metalowe zespoły. Z tego co wiem, Foley i Dan naprawdę są zainteresowani Pathfinder. Są u was zespoły grające podobne rzeczy do nas, takie jak niesamowite Night Mistress. Myślę, że polscy metalheads, którym brakuje starego, dobrego melodyjnego metalu wywodzącego się z Europy i Stanów z późnych lata 80-tych, jak Fates Warning, Crimson Glory, Helloween czy Scanner, polubią to, co mamy do zaoferowania. Chcemy oddzielić się od obecnej fali retro metalowych zespołów. Nie robimy umizgów do tej sceny. To się skończyło zanim większość z nas się urodziła. Mamy po prostu nadzieję ponownie rozpalić płomienie. To już wszystko z mojej strony. Bardzo dziękuję za wywiad. Sean Atkinson: Dziękuję za wywiad! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Barosz Hryszkiewicz
Jubileusz na 17-lecie Kanadyjczycy z Cauldron dziesiąty rok istnienia grupy podsumowują czwartym albumem w dyskografii. "In Ruin" na pewno nie rozczaruje nie tylko fanów zespołu, ale też zwolenników takich klasyków melodyjniejszych odmian metalu jak np. Dokken. Pytania dotarły do zespołu jeszcze przed wypadkiem gitarzysty Iana Curtisa, ale na szczęście wraca on już do zdrowia, a wokalista i basista Cauldron opowiada o pracy nad "In Ruin", zmianie wydawcy i nietypowym podejściu do świętowania jubileuszy: HMP: Wasz najnowszy, już czwarty, album "In Ruin" postrzegam jako kolejny krok w rozwoju zespołu i zarazem konsekwentne podążanie ścieżką wytyczoną jeszcze na debiutanckiej EP-ce "Into The Cauldron", czyli ostro, ale melodyjnie. A jak wy oceniacie ten album tuż po premierze? Jason Decay: Dziękuję! Jesteśmy bardzo zadowoleni z tego albumu. Zawsze staramy wspiąć się na wyżyny w każdym aspekcie: komponowania, produkcji oraz koncertów. Dążymy do perfekcji i wydaje mi się, że z każdym albumem jesteśmy coraz bliżej, a "In Ruin" jest najbliższe ideału. Wydawałoby się, że w tradycyjnym metalu wymyślono już wszystko, tymczasem wygląda na to, że wystarczy podejść do zagadnienia z energią i entuz jazmem, by osiągnąć odpowiednie efekty i zaskoczyć ewentualnych niedowiarków, twierdzących, że takie granie skończyło się w okolicach 1985 roku - to jest wasza recepta na sukces, zawsze dawać z siebie 100
procent, a nawet więcej? Staramy się pisać taką muzykę jakiej jesteśmy fanami. Nie chcemy jej tylko odtwarzać, lecz również tworzyć i ulepszać podczas pisania. Jeżeli możemy dodać coś nowego to jest już świetnie. Przypuszczam, że przychodzi to naturalnie, gdy starasz się, aby utwory brzmiały jak najbardziej oryginalnie. Poprzednie albumy wydaliście nakładem Earache, teraz zmieniliście wydawcę. Mieliście kontrakt z Anglikami tylko na te trzy albumy, czy też po prostu uznaliście, że pora na kolejny krok? To był dla nas czas, aby zrobić coś innego. Czuliśmy, że wytwórnia Earache spartaczyła sprawę przy naszym albumie "Tomorrow Lost". Byliśmy z niego bardzo dumni i bardzo trudno było nam patrzeć, jak nie został zauważony z powodu braku promocji. Obecnie jesteśmy bardzo zadowoleni z naszych relacji z High Roller i The End. Czujemy, jakbyśmy w końcu znaleźli swoje miejsce oraz otrzymujemy duże wsparcie.
Sytuacja ułożyła się o tyle korzystnie, że macie teraz dwóch wydawców: The End Records odpowiada za Amerykę Południową i Północną, a High Roller Records za Europę, tak więc dystrybucja i promocja waszych wydawnictw powinna być znacznie lepsza niż wcześniej? Dystrybucja tak. Trudno mi powiedzieć, że promowanie się zakończyło, bo czuję jak byśmy zrobili dużo więcej wywiadów niż kiedy byliśmy z Earache, może te wywiady były tylko do brytyjskich magazynów (śmiech!). Tak czy inaczej, uważam, że teraz mamy większy zasięg. Zależy wam przy tym, by wasze płyty ukazywały się też w wersjach winylowych, tak więc wybór znanej z tego typu wydawnictw firmy High Roller nie był tu chyba przypadkowy? High Roller to był dla nas priorytet. Jeśli spojrzeć na listę ich wykonawców i sposób w jaki pracują to wydaje się, że są najbardziej szczerą i sprawiedliwą wytwórnią. Przy okazji poprzedniej płyty "Tomorrow's Lost" pokusiliście się też o wydaną własnym sumptem wersję kasetową , a nawet poszliście dalej, bo koncertowe video "Live over Lee's" wypuściliście na jeszcze bardziej archetypowym nośniku, kasecie video - kasety audio owszem, wracają do łask słuchaczy, są znowu modne, ale skąd ten pomysł na wydanie VHS? Ta kaseta była praktycznie piratem, a pomysł był nasz. Doszliśmy do wniosku, że tak naprawdę nikt już nie kupuje płyt DVD więc, jeśli nikt nie chce ich kupować, to możemy równie dobrze wydać to na VHS. W ten sposób, jeśli ktoś chce umieścić taki materiał w internecie wymaga to trochę więcej pracy! Dokładnie, to nie płytka DVD (śmiech). Jesteście w takim wieku, że jeszcze pamiętacie będące w powszechnym użytku kasety, sami też pewnie mieliście ich sporo, ale sądzisz, że w dzisiejszych czasach wielu ludzi ma jeszcze w domach magnetowidy i magnetofony? Dla młodych słuchaczy, mimo tej całej mody na analogowe nośniki, to jednak przeżytek, taki sprzęt mają w domu weterani, jak np. ja, tak więc to pewnie głównie do nich i kolekcjonerów adresujecie te wydawnictwa? Miałem dość dużą kolekcję kaset kiedy byłem dzieckiem, właściwie to wciaż jeszcze ją mam. Były one najtańszym nośnikiem kiedy powstały płyty CD. Wszyscy, których znam wciąż mają magnetowidy i magnetofony. Osobiście uważam, że nie ma nic szczególnie interesującego w ściąganiu muzyki z internetu. Znowu nagrywaliście w studio mieszczącym się w The Lincoln County Social Club w swym rodzinnym Toronto - miejsce znane, sprawdzone, blisko, warun ki finansowe też pewnie korzystne, więc nie było sensu szukać czegoś gdzieś dalej i trwonić pieniądze? Lincoln County Social Club to studio ze świetnym sprzętem, jest blisko i panuje tam luźna atmosfera. Poznaliśmy też całkiem dobrze chłopaków z tego studia, więc to wszystko ma dla nas sens. A jak pracowało się wam z Chrisem Stringerem? Zwerbowaliście go, chcąc mieć kogoś, z kim będziecie mogli przedyskutować swoje pomysły na brzmienie czy aranżacje, chcieliście mieć kogoś spoza zespołu, kto spojrzy obiektywnie na poszczególne kompozycje, tym bardziej, że to doświadczony producent? Rzeczywiście jest to nasze pierwsze nagranie z Chrisem, ale było świetnie. Chcieliśmy kogoś z dobrym uchem, kto mogłby wycisnąć jak najlepszą możliwą wydajność z zespołu i myślę, że spisał się świetnie. Chyba dość szybko zorientowaliście się, że powstaje najbardziej dopracowany album w waszej dyskografii, bo takie "Burning At Both Ends", "Outrance" czy "Santa Mira" robiły już pewnie wrażenie na etapie prób? Zajęło to trochę czasu, aby nadać kawałkom odpowiednią formę, ale gdy demówki zaczęły nabierać ostatecznego kształtu, razem doszliśmy do wniosku, że mamy tutaj coś specjalnego. Ten ostatni utwór to swoista ciekawostka, zainspirowana ponoć pewnym znanym horrorem? Tak "Santa Mira" odnosi się do filmu "Halloween 3".
Foto: Cauldron
52
CAULDRON
Tym razem nie nagraliście żadnego coveru, ale mamy pewną nowość, pierwszy na waszej płycie utwór instrumentalny "Delusive Serenade" - skąd pomysł na taką zróżnicowaną kompozycję bez śpiewu? Ta kompozycja była na warsztacie od 1998 roku, ale po prostu nigdy nie mogliśmy jej zakończyć. Zawsze planowaliśmy, aby była instrumentalna. Dopiero gdy usłyszałem nad czym Myles i Ian pracowali - dwumi-
nutowymi solówkami gitarowymi - wtedy zdałem sobie sprawę, że w końcu znaleźliśmy brakujące ogniwo i złożyliśmy ten kawalek bardzo szybko. "In Ruin" to również wasz pierwszy album nagrany z Mylesem Deckiem - sprawdził się jako muzyk i kumpel, przeszedł chrzest w trasie i na EP-ce "Moonlight Desire", tak więc można śmiało powiedzieć, że jest pełnoprawnym członkiem zespołu, a ciągłe rotacje na stanowisku perkusisty to już przeszłość? Myles jest pełnoprawnym członkiem zespołu i oprócz bycia świetnym perkusistą i niezłym wokalistą odgrywa on również ważną rolę za kulisami, pomagając przy sprawach administracyjnych. Nawet najlepsza muzyka nie sprzeda się i nie zain teresuje potencjalnych słuchaczy bez odpowiedniej oprawy graficznej. Wygląda na to, że zdajecie sobie z tego sprawę i dlatego nawiązaliście współpracę ze Squid'em Hrüshką? Squid jest przyjacielem zespołu, który w przeszłości zrobił dla nas kilka grafik na t-shirty. Właściwie to nie rozpoczęliśmy prac nad tą okładką wraz z nim. On po prostu wysyłał nam swoje prace, aż wreszcie powiedzieliśmy "OK, to jest niesamowite!". Zadanie mieliście chyba ułatwione o tyle, że jest też Kanadyjczykiem, a wcześniej pracował choćby z Axxion czy Enforcer - teraz przyszła kolej na was? Todd, który zrobił "Tomorrow's Lost" również jest Kanadyjczykiem, ale tak czy inaczej obaj byli długo w branży. Z Enforcer, a także z Warbringer i Exmortus, prawie cały styczeń i luty spędziliście na dużej, bo liczącej ponad 40 koncertów, trasie po USA i Kanadzie. Jak widzę jesteście tradycjonalistami również pod tym względem, bo dla zespołu metalowego nie ma lepszej promocji niż na scenicznych deskach? W dzisiejszych czasach nie tylko musimy grać na żywo, aby przetrwać. Dodatkowo bardzo lubimy występować na żywo i jest to niezwykle ważną częścią tego, czym jest zespół. Jak byliście przyjmowani przez fanów, jak odbierali nowe utwory, które pewnie przeważały w waszej setliście? Wszystko zostało bardzo dobrze zaakceptowane. Mieliśmy bardzo małą listę utworów na tej trasie, więc to było naprawdę trudno stworzyć setlistę, gdzie obecnie mamy z czego wybierać. Nie zaniedbacie też pewnie Europy - kiedy zawitacie tu na koncerty? Skoro macie niemieckiego wydawcę, to pewnie jest szansa na jakąś klubową trasę po zachodniej Europie, letnie festiwale w Niemczech? Zawsze szukamy możliwości, aby wrócić do Europy, ale do tej pory nic się nie pojawiło. Będziemy szukać nadal... W tym roku będziecie obchodzić 10-lecie grupy: pewnie lepszego prezentu jak nowa płyta i ta trasa nie mogliście sobie wymarzyć? 9 czy 11 lat... To wszystko jest dla nas takie same. To, czego naprawdę nie możemy się doczekać, to obchodów naszej 17-tej rocznicy! Ale zawsze może być lepiej, tak więc pewnie jeszcze nie raz zaskoczycie nas w przyszłości, bo ciągły rozwój i nieustanne parcie do przodu to podstawa? Dziękujemy za poświęcenie czasu na rozmowę z nami i za nieustające wsparcie. Będziemy robić dalej to, co robimy i mamy nadzieję, że zobaczymy się wkrótce!
Młodzi Niemcy z Blackslash w ubiegłym roku wypuścili na rynej swój drugi album "Sinister Lightning" i zdecydowanie jest to pozycja godna uwagi. Bardzo przebojowy heavy metal mocno inspirowany Iron Maiden w ich wykonaniu brzmi naprawdę rewelacyjnie, a jak wiadomo takiej muzyki nigdy za wiele. Jeśli ktoś nie słyszał jeszcze tego krążka to powinien to czym prędzej nadrobić, a na razie zapraszam na krótki wywiad z wokalistą zespołu Clemensem Haasem.
Dobra piosenka jest dobrą piosenką, bez względu na wszystko HMP: Witam. Jak doszło do powstania Blackslash i jakie były wasze początki? Clemens Haas: Zaczęliśmy razem grać w 2007 roku. Przyjaźniliśmy się od dzieciństwa, więc kiedy Alec wpadł na pomysł, aby założyć zespół znaliśmy się już wiele lat. W tym okresie zespół okazał się być świetnym pomysłem i dobrą zabawą. Dlatego nadal trzymamy się razem i wszystko działa perfekcyjnie. Dlaczego od powstania do wydania debiutanckiej płyty minęło aż sześć lat? Co robiliście przez ten czas? Właściwie to nasz pierwszy pełny album został wydany w 2013 roku ("Separate but Equal"). "Sinister Lighting" ukazał się w ubiegłym roku. Sześć lat?! Wcześniejsze wersje były EPkami, które miały być materiałem promocyjnym, a zatem nie mogły być wykorzystywane do celów komercyjnych. Wasz debiut "Separate but Equal" wyszedł w 2013 roku, ale niestety jak dotąd go nie słyszałem. Jak byście porównali go do "Sinister Lightning"? "Sinister Lighting" jest cięższy i zawiera szybsze tempo niż nasz debiutancki album "Separate but Equal". Jeżeli chodzi o styl i pisanie kawałków to brzmią solidniej i bardziej dojrzale z powodu wielkiej korporacji z Vagelis Moranis (Moranis Studio). Dlatego "Sinister Lighting" oznacza duży krok w kierunku profesjonalizmu w karierze Blackslash, nie tylko ze względu na wybitną okładkę. Wydaliście ten krążek nakładem 7hard Records. Czemu Wasza współpraca zakończyła się tylko na jednym krążku? Po albumie "Separate but Equal" stwierdziliśmy, że 7Hard Records nie jest odpowiadnią wytwórnią płytową do tego co chcieliśmy zrobić. Nie ukierunkowali nas tak jak się spodziewaliśmy kiedy podpisywaliśmy kontrakt. Więc nie byli w stanie przenieść nas na kolejny poziom w rozwoju zespołu. Potem przeszliście do Iron Shield Records i chyba ten label zrobił zdecydowanie więcej w kwestii pro mocji prawda? Co sądzicie na ich temat? Zmiana wytwórni na Iron Shield Records na pewno była dobrą decyzją. Thomas Kalläne, szef wytwórni, a zarazem wspólnik przedsiębiorstwa Pure Steel Records robią świetną robotę! Mieliśmy jednostronny wywiad w Deaf Forever i otrzymaliśmy kilka niesamowitych opinii, między innymi w popularnych ma-
gazynach takich jak Metal Hammer czy RockHard Magazine. Przed wydaniem "dwójki" wypuściliście na rynek promo "Stellar Master"składające się z trzech kawałków, które później weszły na album. Skąd taka decyzja? Jak już wspomniałeś "Stellar Master" został stworzony wyłącznie do celów promocyjnych, jak można bardzo łatwo rozpoznać jeżeli chodzi o jakość nagrania. Jednak wiele osób lubi te kawałki, więc zdecydowaliśmy się ponownie wydać poprawioną wersję tych piosenek w zajebistej jakości. I wydaje mi się, że było warto! "Sinister Lightning" to naprawdę znakomity trady cyjny heavy metal czerpiący wiele z dziedzictwa Iron Maiden. Jakie są Wasze największe inspiracje poza Żelazną Dziewicą oczywiście? Masz rację, Iron Maiden to zespół mający wielki wpływ na naszą twórczość, ale także istnieje wiele świetnych zespołów heavy metalowych z lat 80-tych, jak na przykład: Thin Lizzy czy Vicious Rumors, które muszą zostać tutaj wspomniane. Krążek zbiera mnóstwo znakomitych opinii. Spodziewaliście się takich reakcji podczas nagrywania krążka? Oczywiście, że mieliśmy wielkie oczekiwania, gdy tylko przyjechaliśmy do studio z naszym nowym materiałem. Podczas nagrania utwory okazały się być jeszcze lepszymi niż myśleliśmy ze względu na przedsiębiorstwo Evagelos Moranis (Moranis Studios). Więc mamy pewność, że zrobiliśmy solidną płytę. Opinie i odpowiedzi, które otrzymaliśmy w przeciągu ostatnich tygodni są absolutnie cudowne. Spotkaliście się z jakimiś naprawdę negatywnymi reakcjami? Jeśli tak to czego one dotyczyły? Nie, jak narazie nie i mamy nadzieję, że to będzie trawać wiecznie! Wasz krążek jest klasycznie heavy metalowy, ale również bardzo przebojowy o co wcale nie jest tak łatwo. Wydaje mi się, że kładziecie duży nacisk na chwytliwość utworów prawda? Zgadza się. Chyba atrakcyjność jest jedną z najważniejszych cech utworu dowolnego gatunku. Jeśli chcesz, aby Twoje utwory były rozpoznawane przez wielu ludzi i tak muszą pozostać w ich pamięci. Mogą
Wojciech Chamryk & Marcin Hawryluk
Foto: Blackslash
BLACKSLASH
53
Foto: Blackslash
HMP: Koleje losu Sleepy Hollow były bardzo różne. Od wydania debiutu do premiery kolejnego albumu upłynęło 21 lat, problemy personalne też was nie omijały, jednak zmiana 3/4 składu to poważna sprawa, nierzadko być albo nie być dla każdego zespołu - co było przyczyną tego trzęsienia ziemi? Steve Stegg: Trzęsienie ziemi jest doskonałym określeniem. W naszym zespole zawsze były cztery silne osobowości o różnych poglądach. Kiedy się zgadzaliśmy wszystko było świetnie, natomiast kiedy coś było nie tak, zaczynało się trzęsienie ziemi. Szkoda, że niektóre rzeczy nie mogłyby zostać wypracowane. Patrzę na Sleepy Hollow jako na ciągle rozwijający się zespół...
istnieć jacyś maniacy, którzy twierdzą, że heavy metal to tylko ciężkie brzmienie, prędkość lub agresja, jednak to nie będzie działać w Blackslash. Moim ulubionym numerem jest "Edge of the World", ale takie "Empire Rising" czy "Lucifer's Reign" nie wiele odstają. A jakie są wasze ulubione kawałki i na które najgoręcej reaguje publiczność? Moim ulubionym kawałkiem jest "Rock n Roll", który można przesłuchać na naszym oficjalnym wideo na Youtube! Jeśli chodzi o najbardziej pozytywną opinię publiczną to stanowczo mogę powiedzieć, że "Stellar Master" jest numerem jeden dla słuchaczy. Ten kawałek ma świetny refren do wspólnego śpiewania, który zapewnia świetną zabawę zarówno zespołowi jak i fanom. Na krążku jest też całkiem udana ballada "Made of Steel". Czy mieliście z góry zaplanowane, że tego typu utwór musi się znaleźć na płycie czy też wyszło to zupełnie spontanicznie? Jakie jest wasze zdanie na temat metalowych ballad? W ogóle nie mieliśmy zamiaru stworzyć ballady. Utwory takie jak ten powstają podczas pisania. Jest to dobry kawałek i mam nadzieję, że wiele osób się z tym zgadza. Ogólnie rzecz biorąc, uważam, że nie ma nic złego w balladach metalowych biorąc pod uwagę, że to właśnie ballady są najpopularniejszymi utworami najbardziej znanych zespołów metalowych. Chodzi o to, że dobra piosenka jest dobrą piosenką, bez względu na wszystko. Kto jest Waszym głównym kompozytorem? W jaki sposób powstają wasze numery? Jesteśmy jednym zespołem. A to właśnie zespół tworzy muzykę. Nie lubię mówić o jednym kompozytorze, geniuszu czy jakkolwiek można to nazwać. Może to właśnie tajemnica Backslash. Wasza warstwa liryczna dotyka raczej typowo heavy metalowych i rockowych tematów. Możecie pokrótce opowiedzieć o waszych tekstach? Teksty to tylko historie nie niosące żadnego poważnego przekazu, ponieważ w Backslash nie chodzi o poruszanie poważnych problemów. Moim zdaniem, przynajmniej w odniesieniu do heavy metalu, teksty są tylko narzędziem do podkreślenia świetnie brzmiących słów lub do napisania chwytliwego kawałka, który pasuje do każdego heavy metalowego cliché. Postać z waszej okładki przypomina dość mocno Eddiego. Czy było to zamierzone zagranie? Wspaniale! Jesteś jedną z niewielu osób, którym udało się przynajmniej dostrzec coś innego, a nie tylko narzekać na użycie czcionki Savatage w tytule albumu. To prawda, że do pewnego stopina postać przypomina Eddiego z Iron Maiden, ale nie jest to zamierzone. Okładka została stworzona przez brazylijskiego artystę Celso Mathiasa. Daliśmy mu krótki opis tego, jak powinna wyglądać okładka, a to jest niesamowity wynik! Jak zamierzacie promować "Sinister Lightning"?
54
BLACKSLASH
Może jakaś trasa koncertowa? Gdzie będzie można was zobaczyć w najbliższym czasie? Tak, zaczniemy grać w okolicy od kwietnia do lipca. Następnie będzie tournee na terenie Niemiec, wliczając wielkie miasta, takie jak Hamburg czy Berlin. Punktem kulminacyjnym tournee będzie występ na Rock of Ages, festivalu w pobliżu Stuttgartu, gdzie będziemy dzielić scenę z naszymi bohaterami z Blue Oyster Cult, UFO i z Axel Rudi Pell. Aby sprawdzić wszystkie daty występów na "Sinister Lighting Tour" odwiedźcie naszą stronę internetową lub polubcie nas na Facebooku! Czy Blackslash często występuje na żywo? Jakie koncerty najbardziej utkwiły wam w pamięci? Staramy się koncertować w każdy weekend. Niestety nie zawsze tak jest z powodu naszych stałych miejsc pracy. W ubiegłym roku graliśmy ogromny koncert w naszym rodzinnym mieście przed okolo 2,5 tysiącem osób, co było absolutnie wspaniałym doznaniem! Są to momenty, które zapamiętamy na całe życie. Mieliśmy także wspaniałe koncerty, kiedy dzieliliśmy scenę z takimi wspaniałymi zespołami jak Victory. Od początku gracie w nie zmienionym składzie. Musicie się chyba świetnie dogadywać zarówno pod względem muzycznym jak i osobistym, mam rację? Czy może dochodzi jednak czasem między wami do konfliktów? Masz rację, jesteśmy bliskimi przyjaciółmi, więc jeśli pojawiają się konflikty to i tak nasz silny związek zostaje nienaruszony. To właśnie utrzymuje Backslash żywym. Na koniec kilka słów zachęty dla wszystkich, którzy nie słyszeli jeszcze Blackslash. Sprawdźcie nas na www.blackslash-band.de i dołączcie do nas na Facebooku! Backslash będzie w okolicy latem, więc nie przegapcie tego!!! To już wszystko z mojej strony, dzięki za wywiad. Proszę bardzo, cała przyjemność po mojej stronie. Maciej Osipiak Tłumaczenie: Marcin Hawryluk
Pierwszy w roku 2013 odszedł perkusista Tommy Wassman, po nim wokalista Bob Mitchell. Obaj byli w zespole od początku, z Bobem go zakładałeś - nie mogliście się już porozumieć na tej typowo ludzkiej płaszczyźnie, czy też pojawiły się rozbieżności muzyczne i nic nie dało się już z tym zrobić? Zespół został założony przeze mnie i Toma w 1986 roku. Pisaliśmy piosenki i graliśmy koncerty przez około dwa lata, następnie musiałem się przeprowadzić, więc zdecydowaliśmy wycofać się z tej wersji zespołu. W 1989 roku Tom i ja zdecydowaliśmy ponownie połączyć nasze siły, a także zwerbowaliśmy Boba Mitchella i Steve'a Brinka. Ten skład zespołu cieszył się sporym uznaniem, więc wydaliśmy nasz pierwszy album, musiałem jednak odejść z zespołu tuż przed jego premierą z powodu problemów z odległością. Zespół kontynuował działalność przez jakiś czas, ale nigdy nie napisali i nie wydali żadnej nowej muzyki, więc postanowili odpuścić. W 2010 roku zaczęliśmy rozmawiać o jednym koncercie i zanim się zorientowaliśmy pisaliśmy już nowe kawałki oraz podpisaliśmy kontrakt na trzy płyty z Pure Steel Records w Niemczech. Bob, Tom, Steve i ja byliśmy z powrotem w oryginalnym składzie z 1989 i byliśmy podekscytowani naszą przyszłością. Steve był pierwszym, który chciał opuścić zespół z powodu odległości oraz poświęcenia, później pojawiły się problemy wewnętrzne, które doprowadziły do odejścia Toma. Ostatecznie Bob i ja mieliśmy kilka poważnych sporów o przyszłość kapeli i także Bob ostatecznie postanowił opuścił skład. Zawsze mieliśmy świetną chemię, jeżeli chodzi o muzykę, te problemy sprowadzały się do zarządzania zespołem gdybyśmy mieli menedżera to najprawdopodobniej zostalibyśmy razem. Od początku wiedziałeś, że będziesz kontynuować działalność zespołu, czy też ta myśl pojawiła się po jakimś czasie? Nigdy nie chciałem i nie chcę, aby Sleepy Hollow przestał nagrywać. Sleepy Hollow będzie działać tak długo, jak jestem w stanie tworzyć muzykę. Dawni koledzy nie próbowali rzucać ci kłód pod nogi? Zresztą skoro jesteś współzałożycielem grupy, to pewnie nie było żadnych szans, by uniemożliwić ci jej dalszą działalność? Byłem członkiem zespołu od samego początku tak więc nie było sposobu abym mnie zatrzymać. Napisałem muzykę do każdego utworu, jaki kiedykolwiek nagraliśmy. Niestety Bob, Tom i ja obecnie nie rozmawiamy. Mam nadzieję, że pewnego dnia to się zmieni. Jak zwerbowałeś nowych muzyków? Trafienie na odpowiedniego wokalistę, szczególnie mającego zastąpić kogoś tak znanego jak Bob, nastręczało pewnie sporych twórczości? To właściwie stało się przypadkowo. Byłem na pewnym koncercie i wpadłem na Chapela i Richa. Są właścicielami studio w Delaware, gdzie Sleepy Hollow nagrał swój ostatni singiel. Naprawdę dobrze nam się pracowało. Rozmawialiśmy o aktualnym składzie i Chapel zaoferował swoje i Richa usługi. Zaczęliśmy próby i wszystko poszło świetnie. Największym problemem było to, czy fani zaakceptują nowego frontmana, bo przecież Bob jest niesamowitym wokalistą i tekściarzem oraz najbardziej znanym członkiem zespołu. Wierzyłem jednak w nową muzykę i opinie oraz przyjęcie okazały się świetne! Znałeś zespół Altar Of Dagon już wcześniej, czy też usłyszałeś o nim dopiero w kontekście kandydatury jego wokalisty do Sleepy Hollow? Kiedy nagraliśmy singiel w studiu usłyszałem ich po raz pierwszy. Altar i Sleepy Hollow dali wspólny koncert i polubiłem go, choć są to zupełnie różne zespoły. W tym czasie nie sądziłem, że będziemy razem pracować. Okazało się że świetnie to zagadało! Chapel Stormcrow to wokalista zupełnie odmienny
aby do nich dotrzeć.
Trzęsienie ziemi z happy endem Pewnie wielu słuchaczy postawiło krzyżyk na tym zespole po totalnej rewolucji personalnej, a przede wszystkim po odejściu charyzmatycznego wokalisty Boba Mitchella. Lider Sleepy Hollow Steve Stegg nie poddał się jednak: zwerbował nowych muzyków i przygotował kolejny album, jeszcze mroczniejszy i nie gorszy niż dotychczasowe wydawnictwa grupy. I chociaż "Tales Of Gods And Monsters" pewnie nie podbije świata, to warto poświęcić temu krążkowi trochę czasu i zapoznać się z przemyśleniami Steve'a na jego temat: od Boba - nie chciałeś sytuacji, że znajdziesz kogoś o podobnym głosie i ciągłe porównania nie dadzą wam spokoju? Można w sumie porównać tę sytuację do tego, co zrobił kiedyś Steve Harris, zastępując Bruce'a Dickinsona Blaze'm Bayley'em? Jest to bardzo dobre porównanie. Moim zdaniem różnica jest taka, że Blaze nie pracował z Maiden. Są fani, którzy lubią Blaze'a, więc to wszystko jest kwestią opinii. Wymiana wokalisty jest największym ryzykiem jakie zespół może podjąć. Szczególnie jeżeli wokalista jest tak znany i utalentowany jak Bob. Jestem bardzo zadowolony, że Chapel został zaakceptowany przez fanów.
zbyt często bywa też tak, że dany zespół nagrywa świetną płytę i przechodzi ona niezauważona, przepadając na rynku - można się wtedy załamać, stracić wiarę w swe umiejętności i rzucić muzykę? Do tej pory jestem bardzo zadowolony z przebiegu mojej kariery w przemyśle muzycznym. Jestem obecnie zaangażowany w wiele przedsięwzięć. Sleepy Hollow jest moim priorytetem i zrobię wszystko co w mojej mocy, aby promować zespół i nowy album. Jeśli sprzedamy milion egzemplarzy to będzie świetnie, ale jeśli dotrzemy do mniejszego grona wiernych fanów, którzy nadal będą nas wspierać to też będę się bardzo cieszył. Jeśli mogę uczynić dzień choć jednej osoby lepszym
A jak podchodzisz do opinii, że zespół skończył się po odejściu Boba? Reagujesz emocjonalnie, czy wręcz przeciwnie, mówisz: chłopie, posłuchaj nowej płyty, przyjdź na nasz koncert i dopiero wtedy wyciągnij wnioski? Każdy ma prawo do swojej opinii. Naprawdę nie przywiązuję dużej uwagi do negatywnych opinii i komentarzy. Dziękuję wszystkim za ich opinię i idę dalej. Zawsze wspaniale jest słyszeć, jak wielki jesteś, ale kocham uczciwość i szanuję szczere opinie. Regularna trasa promująca "Tales Of Gods And Monsters" jeszcze przed wami, ale mieliście już okazję zagrać nowe utwory na żywo i jak były przyjmowane? Fani kochają nowe utwory. Wspaniale jest zobaczyć reakcje publiczności, kiedy po raz pierwszy słyszą nowy kawałek. Śpiewają razem z nami jakby znali naszą muzykę od zawsze. Sleepy Hollow zawsze włącza publiczność do swojego występu na żywo. Czerpiemy wzajemnie od siebie energię, która jest niesamowita! Jeżeli to osiągniesz to wiesz, że poszło dobrze. Najgorszą rzeczą na świecie jest dla mnie publiczność wpatrująca się w zespół, który gra bez jakichkolwiek emocji. Chapel został zaakceptowany przez fanów? Zresztą pewnie nie zamierzacie odcinać się od przeszłości i obok - zapewne przeważających - utworów z nowej płyty będziecie też grać wasze klasyki? Chapel został nawet więcej niż zaakceptowany przez fanów. Wie jak zachęcić i zaangażować publiczność.
Miałeś też chyba spore oczekiwania co do sekcji rytmicznej, ale wakat na stanowisku basisty zapełnił kumpel Chapela z zespołu Rich Fuester, zaś skład dopełnił perkusista Allan Smith? Allan jest w zespole od kilku lat. Gdy Rich z Allanem dołączyli to pracowało im się świetnie. W ciągu ostatnich pięciu lat w zespole było kilka różnych sekcji rytmicznych. Al i Rich wykonują świetną robotę. Tom Wassman i Mike Lepond byli sekcją rytmiczną, kiedy pierwszy raz się zjednoczyliśmy w 2010 roku. Obaj są niesamowitymi muzykami tak jak również Allan D'Angelo z Power Theory. Praca z tak wieloma wspaniałymi muzykami jest jak błogosławieństwo. Tym razem pracowaliście w Dirge Studios w Newark - brzmienie "Tales Of Gods And Monsters" dobitnie potwierdza, że był to dobry wybór, a i do domu też nie mieliście daleko? Chapel i Rich są właścicielami Dirge Studios tak więc była to łatwizna. Mam również studio w moim domu. Udało mi się zrobić dużo pracy gitarowej, partii klawiszy oraz efektów dźwiękowych w luksusie zacisza domowego. Czasami moja żona budziła się o trzeciej nad ranem i znajdywała mnie pracującego nad nową płytą. Wspaniale jest mieć możliwość nieograniczonego czasu nagrywania, ale to może być też przekleństwem, ponieważ nigdy nie wiadomo, kiedy możemy stwierdzić, że album jest zrobiony. Można iść w nieskończoność dodając nowe partie czy tworząc kolejne piosenki. Pomimo tych zawirowań w składzie mieliście o tyle komfortową sytuację, że Pure Steel Records wierzyli w zespół i wiedzieliście, że powstająca płyta również ukaże się nakładem tej firmy? Po prostu uwielbiam pracować z każdym w Pure Steel Records. Wiele czynników wpływa na wydanie albumu, zaczynając od produkcji aż do promocji. Jeśli współpracujesz z niewłaściwą wytwórnią płytową może to zabić zespół. Pure Steel wierzy w swoje zespoły, co w rezultacie prowadzi do współpracy zespołów. W ubiegłym roku Sleepy Hollow zagrał swój pierwszy festiwal, na którym wytwórnia Pure Steel przedstawiła siedem swoich zespołów z i to był wielki sukces. Zawdzięczam wiele tej wytwórni: wyciągnęli mnie z emerytury oraz ofiarowali mi środki do dalszego tworzenia i wykonywania muzyki. Pozytywny odzew na singlowy numer "Bound By Blood" utwierdził was w przekonaniu, że wszystko zmierza w dobrym kierunku? Kiedy wydaliśmy "Bound By Blood" miałem dużo wiary w tę piosenkę. Cały album został napisany w bardzo traumatycznym czasie mojego życia. Rozwodziłem się oraz miałem ciężkie problemy zdrowotne i finansowe. Reakcja na tę piosenkę bardzo mnie więc uszczęśliwiła! To było ponad moje oczekiwania. Zawsze chciałem, aby zespół był bardziej mroczny i cięższy zachowując jednocześnie klasyczny styl heavy metalu. Recenzje potwierdziły, że było to słuszne podejście. Swoją drogą to chyba lekko schizofreniczna sytuacja której doświadczają artyści, bowiem często, niestety
Foto: Sleepy Hollow
poprzez muzykę to wykonałem swoja pracę. W dalszym ciągu będę kontynuował tworzenie nowej, oryginalnej muzyki, aż do ostatniego tchu! Wam to na szczęście nie grozi, ale też nie ma co ukry wać, że - podobnie jak dla wielu obecnie tworzących artystów - muzyka nie jest dla was jedynym źródłem dochodów, bo po prostu nie da się z niej wyżyć? Jest teraz tak wiele sposobów dla artystów na zarabianie, bo internet bardzo ułatwił sprzedawanie i promowanie muzyki. Niestety również rani z powodu nielegalnego ściągania muzyki, w czym tak wielu ludzi uczestniczy. Trzeba jednak dokonywać mądrych wyborów i wszystko będzie dobrze. "Tales Of Gods And Monsters" pewnie nie zmieni tego stanu rzeczy, zresztą sami pewnie tego nie oczekujecie, ale z drugiej strony macie pewnie satysfakcję, że udało wam się nagrać płytę tak dobrą, że nie trafiła tylko do waszych zagorzałych fanów, ale też pozyskujecie dzięki niej również młodszych słuchaczy, nierzadko takich, których nie było jeszcze na świecie, gdy zespół powstawał? Moja córka jest moim największym promotorem! Kocham naszych lojalnych fanów, którzy są z nami od początku. Uwielbiam także słuchaczy, którzy może nie są naszymi fanami, ale słyszą coś co im się podoba. Z każdym nowym pokoleniem tworzy się zupełnie nowa grupa fanów. Zadaniem artystów jest dostanie się na szczyt góry i krzyknąć tak głośno, jak tylko możemy,
Nasze koncerty zawierają utwory z naszego całego katalogu muzycznego. Zacząłem pracę nad Hollowfest 2016, który będzie dwudniowym festiwalem w październiku i będzie prezentował klasyczne zespoły heavy metalowe. Przygotowujemy też specjalny koncert jubileuszowy na 30-lecie zespołu, który przedstawi historię zespołu wraz z kilkoma niespodziankami. Czyli wszyscy, zarówno zespół jak i jego zwolennicy, zaczynacie nowy rozdział i masz nadzieję, że każdemu przyniesie on jak najwięcej satysfakcji? Każdy album, który robimy jest dla fanów. To także nie pozwala mi zwariować, bo jeśli nie mam tego twórczego ujścia muzycznego jestem nieszczęśliwy. Już rozpocząłem pisanie kolejnego albumu i znów będziemy wszystkich zaskakiwać, bo uwielbiam sprawiać, że nasza muzyka staje się interesująca. Sleepy Hollow nadal będzie wierny naszej marce heavy metalu, a my czekamy na każdego. Zmieniły się twarze, ale serce zespołu jest nadal bardzo silne. Jest jeszcze wiele rozdziałów tej historii przed nami, dołączcie więc do nas! Wojciech Chamryk & Marcin Hawryluk
SLEEPY HOLLOW
55
Zastój oznacza upadek Jeszcze kilka lat temu holenderski Martyr był pieśnią przeszłości. Kultowym, legendarnym zespołem, który przepadł w czeluści historii. Tymczasem sześć lat temu zespół zszedł się ponownie, zagrał na Keep it True i nagrał pierwszą płytę. Dziś Martyr jest już po całej serii koncertów i po wydaniu drugiej, nowej płyty zarejestrowanej po reunionie. Warto mieć jednak na uwadze, że ten obecny Martyr - mimo starego składu - to już niemalże inny stylistycznie zespół. O przemianach w obozie Holendrów rozmawialiśmy z gitarzystą, Rickiem Bouwmanem. HMP: Cieszę się, że Wasz powrót nie był chwilowy. Druga płyta po nim udowadnia, że wróciliście na dobre. Przeszło Wam przez myśl po wydaniu "Circle of 8", że powrót mógł być tylko chwilowy? Na jedną płytę? Rick Bouwman: Dzięki, tak chociaż wprawdzie jest to nasz trzeci album po naszym powrocie jeśli policzymy także podwójne CD z albumem "The Fear" oraz ponowne wydanie "For the Universe" (z 1984r.). W naszym ostatnim wywiadzie z 2011 roku powiedziałeś m.in. "we are having the times of our lives and things are getting better and better with the band". Dalej czujecie się tak samo świetnie i czujecie, że teraz trwa ten najlepszy moment Waszej kariery? Oczywiście, że tak! Możliwe, że nawet więcej niż wtedy. Przede wszystkim uważam, że staliśmy się
cie, że pierwsza fala ekscytacji minęła? W ogóle nie, za każdym razem jestem bardziej zaskoczony, patrząc jak wiele jest zainteresowania zespołem oraz jak baza fanów staje się zrównoważona: starzy i nowi fani. Świetnie jest również widzieć dużo młodych metalowców na naszych koncertach, którzy dzięki nowym wydaniom mogą poznać i polubić również starsze kawałki. KIT rzeczywiście był czymś wyjątkowym, był to początek serii koncertów po zjednoczeniu zespołu, które wciąż dajemy. Od czasu powrotu na scenę trzymacie się w prawie stabilnym składzie. Jedynie Antoine van der Linden opuścił Wasze szeregi… Udało mu się jeszcze wziąć udział w komponowaniu utworów na "You are Next"? Nie, wszystkie utwory z albumu "You Are Next" zostały napisane przeze mnie i Ropa (Roberta van
metalowym Martyr, a tym współczesnym… W mojej opinii, nowy album jest dużym krokiem naprzód. Pod każdym względem, pisania, komponowania i aranżowania, ale również pod kątem mądrości muzyków i produkcji. Słyszymy dużo pozytywnego odzewu, to jest Martyr, jednak dojrzały. Nie uważam, że kiedykolwiek straciliśmy swoją oryginalność, jako że Martyr oznacza czysty power i naturalną energię. Zawsze udaje nam się wymyślić jakieś dziwne elementy w naszych utworach albo ich strukturze, co moim zdaniem stanowi znak firmowy naszego stylu. Aczkolwiek, w ostatnich latach rozwinęliśmy bardziej połączenie thrashowego i heavy power metalowego zespołu niż w latach 80. Nad tym albumem pracowaliśmy również z kilkoma gośćmi, byli nimi Marloes Voskuil z Izegrim, Nick Holleman z Vicious Rumors, John Jaycee Cuypers z Praying Mantis oraz inni. Mimo wszystko, nie da się ukryć, że dwie płyty z lat osiemdziesiątych ogromnie różnią się od dwóch ostatnich. Jeślibyście mieli znaleźć wspólne cechy, coś co wyróżnia Martyr i łączy wszystkie Wasze wydawnictwa, co by to było? Tak jest, oprócz rozwoju pod względem dojrzałości w pisaniu utworów, jak powiedziałem, rozwinęliśmy się w kierunku bardziej thrashowym i bardziej nowoczesnemu brzmieniu. Ale pamiętaj, upłynęło 30 lat, słuchaliśmy do tej pory wielu innych gatunków, koncertowaliśmy ze znakomitymi zespołami, używamy lepszego sprzętu w studio, to w międzyczasie bardzo na nas wpłynęło. Nie chcemy się cofać do lat 80. na zawsze, jednakże wiemy, że nasze korzenie pochodzą z lat 80. i mogę ci z pewnością powiedzieć, że szanujemy to, skąd pochodzimy. Jednak na chwilę obecną chcemy iść naprzód. Nagrania niektórych zespołów brzmią tak samo, jak miało to miejsce 30 lat temu. To nie dla nas. Chcemy kreatywności i postępu. Dla nas zastój oznacza upadek. Odnoszę wrażenie, że nowa płyta zaczyna się nieco bardziej klasycznie, brzmieniem i stylem nawiązuje do amerykańskiego heavy metalu. Wraz z kolejnymi numerami coraz dalej odbiegacie od tradycyjnego heavy metalu, żeby na końcu do niego wrócić. To celowa konstrukcja płyty? Nie, tracklista "You Are Next" jest głównie podzielona ze względu na rodzaj utworów oraz to, w jaki sposób według nas oddziaływują one na słuchaczy. Jesteśmy bardzo zadowoleni, że wszystkie kawałki są bardzo podobne jakościowo, tak więc nie uważam, żeby "You Are Next" miało jakiś słaby punkt i album ma "ciąg" w każdej części 45-50 minutowego czystego metalu.
Foto: Martyr
lepsi jako zespół i myślę, że można to usłyszeć również na naszym nowym albumie. Zagraliśmy wiele, wiele koncertów oraz spędziliśmy dużo czasu pisząc i nagrywając materiał na nowy album "You Are Next". To doświadczenie, koncerty, uwaga i świetne recenzje, jakie otrzymaliśmy po wydaniu "Circle of 8" zapewniły nas, że zespół został również dobrze zaprezentowany całemu światu. Jak zawsze czerpiemy radość i bawimy się jak nigdy w życiu, cokolwiek robimy lub gdziekolwiek jesteśmy jako zespół, na tym to polega, prawda? Dokładnie. Ważnym impulsem do Waszego powrotu po latach był koncert na Keep it True 2004. Sami mówiliście, że byliście zdziwieni, że w ogóle istnieje coś takiego jak zapotrzebowanie na Martyr. Jak się czujecie teraz? Masz poczu-
56
MARTYR
Harena, wokalistę - przyp. red.). Wraz z Ropem przynosimy materiał, który nagrywamy i aranżujemy w domu, wiedząc już jak chcemy, żeby brzmiał. Później bierzemy materiał do studio, jednak wcześniej robimy dwa przedprodukcyjne nagrania do tego albumu, robimy to tak kreatywnie, że aranżacje czasem znów ulegają zmanie, na lepsze. Naprawdę, poświęcamy ogrom uwagi tym nagraniom, póki nie jesteśmy w 200 % usatysfakcjonowani. Muszę przyznać, że kiedy po raz pierwszy posłuchałam "Circle of 8", pomyślałam, że jest to dość nowoczesna płyta… Teraz gdy słucham "You are Next", odnoszę wrażenie, że poszliście jeszcze krok dalej. Jeszcze trudniej jest mi znaleźć wspólny mianownik między starym, heavy-
Jednym z bardziej tradycyjnych utworów jest "Don't Need You Money". Wiem, że na "Circle of 8" znalazło się kilka utworów napisanych jeszcze w latach osiemdziesiątych. "Don't Need Your Money" to kompozycja w hołdzie dla legendarnego Raven. Zostaliśmy poproszeni o nagranie kawałka na oficjalny trybut dla Raven, który będzie wydany pod koniec tego roku. Wybraliśmy "Don't Need Your Money", jako że jest to typowy kawałek Raven, ale również pierwszy singiel jaki kupiłem i osobiście mój ulubiony. Utwór wypadł tak dobrze, że zdecydowaliśmy się umieścić ją na "You Are Next". Muzycy Raven słyszeli już tą wersję, graliśmy z nimi tutaj w Holandii, bardzo im się podobała. Byli pod wrażeniem, że uchwyciliśmy nastrój tego kawałka tak dobrze. Kiedy wydawaliście "Circle of 8" zostaliście porzuceni przez wytwórnię i zajęła się Wami Metal Blade. Tym razem przeszliście pod skrzydła jeszcze innej wytwórni… Kiedy byliśmy w połowie nagrywania tego albumu, dostaliśmy bardzo interesującą ofertę z nowej, holenderskiej wytwórni Into the Limelight Records. Również Pure Steel Records byli bardzo zainteresowani Martyr i tym albumem, więc złożyliśmy propozycję dla obu. Bycie w wytwórni
takiej jak Into the Limelight Records, która jest tak blisko nas, jest bardzo komfortowe, mamy natychmiastowy wgląd we wszystko co robi, i jeszcze posiadamy zalety Pure Steel z ich promocją na całym świecie. Oprócz tego, dystrybucja jest w rękach Soulfood i w pakiecie zaoferowano nam nową, międzynarodową umowę menadżerską z EAM Agency. Tak więc cały pakiet był czymś, czego nie mogliśmy odmówić. Ostatnio wiele zespołów wydaje swoje najnowsze płyty także na winylu. Wydaje mi się, że poprzednia płyta była wydana tylko na CD? Wydanie "You are Next" na winylu było dla Was formą powrotu do przeszłości? Tak, wymusiliśmy wydanie tego również na winylu (śmiech). Kochamy winyle. Niestety z Metal Blade nie było to możliwe. Dopiero z obecną umową udało nam się wydać "You Are Next" na winylu, CD oraz w cyfrowym wydaniu. Mówiąc o powrocie do przeszłości, poza dwoma pierwszymi albumami "For The Universe" i "Darkness At Times Edge" również zostały ponownie wydane na winylu przez High Roller Records. Na wręcz pięknym czerwonym i pomarańczowym krążku.
Od kiedy Martyr znów jest na scenie, zmieniło się Wasze podejście - jako fanów, uczestników do koncertów i festiwali? Nie bardzo, osobiście wciąż lubię oglądać zespoły w mniejszych miejscach. Daje mi to lepszą atmosferę i dzięki temu jest się bliżej grupy. To najlepszy sposób, aby doświadczyć bycia blisko muzyki zespołu. Poza tym, zazwyczaj dźwięk jest lepszy niż wtedy gdy się je pośród 10 tysięcy miejsc lub na festiwalu. Uważam również, że istnieje nadmiar festiwali, również tych dużych, szczególnie latem. Również wszystkie tamte wielkie nazwy (które oczywiście każdy chce zobaczyć) wydają się zawsze pojawiać w tych samych projektach, prawie bez niespodzianek. Jakich zespołów najchętniej słuchacie? Które z
nowne wydanie dwóch albumów z lat 80. i napisaliśmy prócz tego album "Fear", zaczęliśmy to kontynuować. Graliśmy trasy po Europie i otrzymaliśmy tak pozytywną odpowiedź i energię, że po prostu nie mogliśmy tego zostawić. Jak powiedziałem na początku wywiadu: działając z Martyr, mamy wiele zabawy, daje nam to tak dużą inspirację i ener-gię, że przeżywamy najlepsze chwile życia. Jak wyglądają Wasze plany koncertowe po wydaniu płyty? Macie w planie trasę lub letnie fes tiwale? Przed wydaniem albumu mieliśmy kilka występów, w których przedstawiliśmy trochę kawałków z naszej obecnej setlisty. 29 kwietnia mamy duża imprezę w Utrechcie z okazji wydania albumu, to
Co oznacza tytuł płyty? Tytuł "You Are Next" nie jest powiązany z jednym z kawałków na tym albumie. Chcieliśmy mieć mocny tytuł. Okładka przedstawia energetyczną kobietę jako obraz aktu rzucania nożem, Jeffrey, basista, wymyślił tytuł "Who Is Next". Zmieniliśmy go na "You Are Next", jako że dla nas brzmiał mocniej. Właśnie, skąd pomysł na taką komiksową okładkę? Jest zupełnie inna w nastroju niż Wasze poprzednie. Masz rację, tym razem chcieliśmy innej i bardzo kolorowej okładki. Coś, czego nie robiliśmy wcześniej. Za szatę graficzną został odpowiedzialny Vince Raurus, chcieliśmy aby zrobił dla nas wyjątkową grafikę. Pracował nad nią od listopada do końca grudnia. Wydaliśmy ją wczesnym styczniem aby była bardziej "seksowna" dla odbiorców. Żadna nasza okładka nie otrzymała wcześniej tak wiele pozytywnej reakcji jak ta. Tak więc myślę, że ona się wyróżnia i jest również bardzo rozpoznawalna, to mi się podoba! Lubicie poruszać tematykę współczesnego świa ta. Na przekór wielu zespołom piszącym o his torii lub świecie fantasy? Nigdy nie staraliśmy się pisać tekstu aby przekonać ludzi do zmian albo zmiany świata czy pisać utworów o politykach i religii. My naprawdę nie mamy przekazu, mimo tego, że kawałki są małymi historiami, które można opowiedzieć. Co Was najmocniej inspiruje? Inspiracja płynie ze wszystkiego - z telewizji, filmów, gazet, Internetu, jednak nigdy nie z osobistych doświadczeń. Rop pisze wszystkie teksty. Mówicie o sobie, że sami jesteście fanami metalu. To bardzo budujące, ponieważ wiele metalowych muzyków nie interesuje się muzyką... czasem nie słucha w ogóle metalu lub - co dla mnie niezrozumiałe - traktuje inne bandy jak "konkurencję". O tak, my po prostu sami jesteśmy fanami metalu. Chodzimy na festiwale, koncerty, bardzo często jako zespół. Słuchamy metalu, oddychamy metalem, żyjemy metalem. Nie znosimy rywalizacji. Wiemy, że jest to pomylone. Sami to zauważamy, jednak jaki jest tego pożytek? Rób swoje, bądź oryginalny, zostań zauważony robiąc swoje. To, co staramy się robić, nawet będąc najważniejszym punktem widowiska, to sprawić, żeby młodsze zespoły zostały odkryte. Mamy swoją historię w metalu, i chcemy, aby młode zespoły również tak się rozwinęły. Mamy zresztą świetny kontakt z wieloma zespołami, zarówno z Holandii jak i zza granicy. Odwiedzamy ich strony i konta na facebooku, polubiewamy ich posty. Trzeba się nawzajem wspierać.
Foto: Cindy Stegeman
nich wpływają na kształt Waszej muzyki? Dla Martyr zawsze wpływowe były amerykańskie zespoły z lat 80. (np. Warlord, wczesne Queensryche) i japońskie zespoły metalowe jak Loudness czy X-Ray. Szczególnie Loudness jest wśród naszych ulubionych zespołów. Jednakże teraz, słuchamy bardziej nowoczesnych zespołów jak Sevendust i Lamb of God. Zespoły z przeszłości jak Raven (i wiele innych) są również wspaniałe. Wow, one wciąż mają ten sam power na scenie. To samo się tyczy thrashowych grup, takich jak Testament, Overkill - nie wydaje się żeby kiedykolwiek zawiodły.
nasze rodzinne miasto, gdzie większość uwagi będzie poświęcona nowemu materiałowi. Oczywiście wprowadzimy również stary materiał - musimy. Popularne utwory takie jak "Circle of 8", "Afterlife", "Snow and Fire", "Speed of Samurai" po prostu muszą znaleźć się na naszej liście. Po imprezie, kierujemy się do Niemiec, Grecji i innych krajów. Głównie robimy festiwale, a po lecie zorganizujemy z naszą nową agencją (wrzesień, listopad) trochę więcej występów w Europie. Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Bartosz Hryszkiewicz
Na Waszym Facebooku widziałam zdjęcie piwa z logo Martyr. Wiem, że wiele zespołów wypuszcza swoje piwa, wina a nawet absynt. Możesz powiedzieć coś na temat piwa, które sygnujecie? O tak, piwo jest świetnym dodatkiem do naszego towaru. Jest to mocne (9 %) belgijskie piwo i smakuje bardzo dobrze. Jest to dość popularny produkt jaki ludzie kupują na naszych występach. Dobrze, że zawsze jest wyprzedane, w przeciwnym razie sami pilibyśmy za dużo zamiast je sprzedawać (śmiech). Wiele zespołów wraca po długiej przerwie, podobnie jak Wy. Najczęściej ma to związek z tym, że muzycy ustabilizowali swoje życie, mają więcej środków i mogą potraktować zespół jako swoje popołudniowo-weekendowe hobby. Rzeczywiście tak jest w przypadku Martyr? Kiedy znajdujecie czas na próby, nagrania? Nie, powodem, dla którego wróciliśmy były wysokie i pozytywne opinie jakie otrzymaliśmy od fanów oraz osób zajmujących się organizowaniem występów, głównie festiwali, szczególnie w Niemczech. Powrót zaczął się od koncertów po reunionie. Jednak kiedy zostaliśmy poproszeni o po-
MARTYR
57
Szczerość i poświęcenie Te dwa słowa zawarte w tytule wywiadu oddają doskonale stan ducha i nastawienie do kariery młodych Szwedów z grupy Ambush. Słowo kariera nie padło tu przypadkowo, bowiem zaledwie po trzech latach od założenia zespołu, chłopaki nagrali już drugi album i koncertują intensywnie poromując nowy, całkiem przyjemny album "Desecrator". Więcej szczegółów w rozmowie z wokalistą Oskarem Jacobssonem. HMP: Witaj Oskar, wygląda na to, że New Wave Of Traditional Heavy Metal wciąż rośnie w siłę. Co Twoim zdaniem sprawia, że w krajach takich jak Szwecja, czy Kanada jest mnóstwo młodych, zdol nych kapel grających old-schoolowy metal? Oscar Jacobsson: Witaj Tomasz! W Szwecji mamy system edukacyjny, w którym dzieciaki obowiązkowo poznają instrumenty muzyczne i muzykę. Część z nich obraca się w kierunku muzyki mainstreamowej, ale są też tacy, którzy sięgają głębiej i eksplorują świat muzyki metalowej. Dodaj do tego otwarte głowy i poświęcenie i tworzy się subkultura tworząca razem coś specjalnego. Właśnie ukazała się Wasza druga płyta "Desecrator", która zbiera znakomite recenzje. Nie macie powodów do narzekań… Zgadza się, płyta została znakomicie odebrana zarówno przez fanów, jak i w recenzjach, dlatego też nie możemy się doczekać marca i rozpoczęcia trasy promującej album. Spodziewaliście się, że Wasza kariera nabierze aż takiego tempa? Cóż, wiedzieliśmy, że mamy potencjał, jako grupa przyjaciół mających taką samą wizję i smak muzyczny. Gdy nagrywaliśmy demo, mieliśmy poczucie, że jest to
roku. Podziel się proszę z naszymi czytelnikami wrażeniami z tej mini trasy… O tak, to był wspaniały powrót do Niemiec, Austrii i Szwajcarii. Byliśmy zaskoczeni, jak wiele osób przyszło na koncerty, znając i śpiewając utwory z naszej nowej płyty, pomimo, że album był na rynku zaledwie od 4 czy 5-iu dni. Świetnie było dzielić znów scenę z naszymi braćmi ze Stallion, Screamer i Night. To wielka przyjemność. Gdybyś mógł wybrać swój wymarzony koncert, który zagracie w przyszłości, to byłby to? Keep It True byłby świetny. Muskelrock jest naszym ulubionym festem. Gdyby ktoś wskrzesił US Festival, to gig z Maiden, Priest i Ozzym, byłby spełnieniem marzeń! A którą kapelę z Waszego szwedzkiego podwórka, uznałbyś za najważniejszą, jeśli chodzi o muzykę metalową? Candlemass, Opeth, Bathory, Heavy Load są pionierami na swojej własnej drodze. Jak wygląda komponowanie utworów w Ambush? Bywa różnie, ale generalnie zaczyna się od jammowania melodii wokalnej na bazie riffu. Wszyscy członkowie kapeli byli zaangażowani w komponowanie ma-
Myślę, że "Redeemer Of Souls" to ich najlepszy album od czasu powrotu Roba. Widziałem ich kilka razy w zeszłym roku i są niewiarygodnie mocni, a Halforf jest w fantastycznej formie wokalnej. Jestem pod wielkim wrażeniem albumu "Desecrator". Stworzyliście świetne, metalowe, chwytliwe petardy jak "Night of Defilers", "The Chain Reactions", "Master of the Seas". Kapitalne refreny. Gratuluję! Stary… co mam powiedzieć, dzięki, doceniamy to bardzo! Na albumie jest sporo szybkiego, speed metalowego grania, wystarczy wspomnieć "Faster", "Rose Of The Dawn", czy mój ulubiony "Desecrator". Jestem przekonany, że ten ostatni numer mógłby z powodzeniem znaleźć się na jednym z klasycznych albumów Priest z lat 80-tych… (Śmiech)… tak, myślę, że mógłby trafić jako świetny kontrast na album "Turbo". Wczesne albumy Priest są doskonałe pod każdym względem. Mógłbyś przybliżyć nam nieco liryki na "Dese-crator". W szczególności chodzi mi o utwór "Rose Of The Dawn"… "Rose Of The Dawn" traktuje o wydarzeniu historycznym zwanym Dacke War, które miało miejsce w części Szwecji, z której pochodzimy, czyli Smaland. W 1542 roku chłopi, którzy mieli dość wyzyskiwania ich przez króla, zbuntowali się i stworzyli własną, separatystyczną republikę. Zdobyli twierdzę Kronoberg w naszym rodzinnym mieście, która stała się ich główną siedzibę. Toczyli wojnę partyzancką z siłami króla walcząc o swoje prawa, mimo tego, że wiedzieli, iż zostaną wcześniej, czy później pokonani. Zdołali utrzymać siły króla z dala od Smaland i Växjö przez 6 miesięcy zanim zostali pokonani i skazani na śmierć. To fantastyczna historia! Album zamyka świetny, najdłuższy na płycie "The Seventh Seal". Wydaję się to być najdojrzalsza kom pozycja na płycie, chociaż ostatnie dwie szalone minuty w stylu wczesnego Iron Maiden trochę zmieniają jej oblicze… Myślę, że to najbardziej kreatywny numer, jaki stworzyliśmy do tej pory, jako zespół, jeśli chodzi o muzykę i tekst. Plan był taki, by stworzyć coś naprawdę epickiego i zaskakującego na zakończenie albumu. Wydaje mi się, że to się nam udało. To mój ulubiony kawałek na "Desecrator". Kiedy myślę o Szwecji, przychodzi mi do głowy mnóstwo świetnych metalowych bandów i jasne literatu ra kryminalna, przede wszystkim mój ulubiony autor Henning Mankell. A czy Ty, masz jakieś skojarzenia nasuwające się od razu, gdy słyszysz nazwę Polska? Jasne, znam takie marki, jak Żywiec, Żubr. Jeszcze Maria Curie i Kopernik. Mój przyjaciel Paweł pochodzi z Jeleniej Góry, zawsze przynosił mi polskie kabanosy, piwo i wódkę ze źdźbłem trawy, gdy byliśmy młodzi. Świetne czasy!
Foto: Ambush
coś specjalnego, co potwierdzali też nasi przyjaciele. Mimo to, ponad dwa lata temu, gdy kapela powstała nie spodziewaliśmy się z pewnością, że nagramy dwa albumy. To szalona jazda i wszyscy bez wyjątku kochamy to!
58
teriału na "Desecrator". Długie zimowe wieczory spędzaliśmy na piciu piwa i dzieleniu się pomysłami. Kto wymyślił nazwę Ambush? Myślę, że to Ludwig (Sjoholm, basista zespołu przyp. red.) wyszedł z tym pomysłem ze względu na jego zainteresowania militariami. Pomyśleliśmy, że to świetna nazwa i dobrze oddaje naszą kapelę w dniach, gdy zaczynaliśmy. Dodatkowo w tłumaczeniu na szwedzki, Ambush znaczy "grab ass", co też pasuje do nas świetnie.
Jaki jest Wasz osobisty sposób na stanie się znanym zespołem w ciągu zaledwie kilku lat? Myślę, że fani metalu potrafią się natychmiast zorientować, który zespół kocha muzykę a który robi to z innych pobudek. Fani chcą kapel, z którymi mogą się utożsamić, podzielić swoją pasję do metalu z lat 80tych, kapel potrafiących pisać dobre kawałki, teksty i jednocześnie wypić morze piwa! Wszystko robimy we własnym zakresie i nie oczekujemy, że dostaniemy coś za darmo. Sądzę, że takie podejście sprawia, że wszystko idzie naprzód. Za dużo osób spędza czas na narzekaniu na temat sceny metalowej i opowiadaniu, jak to heavy metal po raz kolejny umiera. Powinni przestać rozpaczać i wziąć się do roboty. Razem jesteśmy siłą!
Sporo w Waszej muzyce odniesień do takich kapel, jak Accept, czy Judas Priest. Kapel, które istnieją grubo ponad 30 lat. Myślisz, że w Waszym przypad ku to możliwe? Oczywiście kochamy zarówno Accept, jak i Priest. To wielkie źródło inspiracji. Wszystko jest możliwe i jeśli dane nam będzie przeżyć kolejne 30 lat od dziś, to prawdopodobnie znajdziesz nas na scenie albo przy barze.
Graliście koncerty w Europie w listopadzie zeszłego
Pozostając w temacie Judas Priest, jak oceniasz ich albumy od czasu powrotu Halforda do zespołu?
AMBUSH
Wiem, że jesteś fanem Michaela Kiskego, znanego najbardziej z jego wczesnych lat spędzonych w Helloween. Tak się składa, że jest to także mój ukochany wokalista. Interesujesz się jego ostatnimi poczynaniami., choćby kapelą Unisonic. Co myślisz o tym bandzie? Tak, znam ich ostatnią płytę "Light Of Dawn". Uwielbiam zarówno Michaela, ale także Kaia Hansena. Robota wokalna jest jak zawsze znakomita, utwory też całkiem dobre. Razi mnie trochę produkcja tej płyty, w moim odczuciu zbyt wygładzona. Wolę zdecydowanie wczesny Helloween. Zamierzacie promować "Desecrator" trasą koncer tową. Myślisz, że jest szansa zobaczyć Was w Polsce? Byłbym bardzo szczęśliwy, gdyby udało się do Was dotrzeć i zagrać koncerty. Jak dotąd nic nie jest zaklepane, ale to się jeszcze może zmienić. Na koniec tradycyjnie proszę o kilka słów dla czytel ników HMP … Trzymajcie się ciepło, mam nadzieję, że przetrwacie zimę i spotkamy się wkrótce, by napić się wódki i słuchać metalu przez całą noc. Do widzenia! Dziękuję za wywiad.. To moja przyjemność, trzymaj się! Tomek "Kazek" Kazimierczak
Zawsze musisz tworzyć coś nowego Szwedzka ziemia jest domeną wielu wspaniałych zespołów metalowych. Choć z tym krajem głównie kojarzy się prężna i dobrze rozwinięta scena death metalowa, to także inne odłamy ciężkiego grania mają się tutaj dobrze. Jednym z dowodów jakości szwedzkiego metalu jest Grand Magus - heavy metalowe trio, które wydaje właśnie swój już ósmy album studyjny. I to w dodatku całkiem udany album. Z tej okazji przeprowadziliśmy wywiad z frontmanem kapeli - JB Christofferssonem. HMP: Grand Magus ponownie atakuje z solidnym i mocarnym albumem. Jak wygląda twoje samopoczu cie po ukończeniu tego nagrania? Jesteś zmęczony czy też może pełen entuzjazmu? JB: Powiedziałbym, że oba te stany mi teraz towarzyszą. Jestem zmęczony, ponieważ wykonaliśmy dużo ciężkiej roboty, jednak jestem także niezwykle podekscytowany, gdyż wiem, że dokonaliśmy czegoś szczególnego. Słuchając waszego nowego albumu odniosłem wrażenie, że tym razem podeszliście do niego zupełnie inaczej niż na dotychczasowych nagraniach. Czy tym razem coś zrobiliście inaczej niż wcześniej? Czy zredefiniowaliście swój schemat przy nagrywaniu "Sword Songs". Największą różnicą jest to, że tym razem chcieliśmy nagrać coś szybszego i agresywniejszego, zarówno pod kątem brzmienia jak i pod kątem budowy samych
wne i bardzo naturalne, bez żadnych triggerów i innych tego typu rzeczy. Nagraliśmy je z Roberto Laghim, który poza tym zajął się miksem naszego albumu. Roberto jest znany ze swojego bardzo dobrego podejścia do nagrywania perkusji. Ponadto, tym razem Ludwig, nasz pałker, zdjął do nagrywania dolne naciągi z tomów - coś, co muzycy robili w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, by otrzymać bardziej agresywne brzmienie. Mieliśmy taki koncept, by perkusja brzmiała jak z "Creatures of the Night" Kiss czy jak z dwóch pierwszych albumów Black Sabbath z Dio gdzie bębnił Vinnie Appice. Samej perkusji poświęciliśmy więcej uwagi niż czemukolwiek innemu na tej płycie. Dużo w niej poprawialiśmy, dłubaliśmy i chyba było warto. W poprzednich wywiadach, dotyczących "The Hunt" i "Triumph and Power" powiedziałeś, że większość utworów z tych płyt może być interpretowana dowol-
walka była głównym motywem całej wikińskiej literatury. Wszystkie islandzkie i norweskie utwory dotyczyły tego jak osiągnąć chwałę poprzez walkę. Jednocześnie mam poczucie, że ważnym elementem są też wszystkie nasze osobiste i wewnętrzne bitwy, które staczamy. Wszystkie nasze osobiste triumfy i porażki. Czuję, że im bardziej jestem starszy, tym bardziej życie staje się coraz bardziej skomplikowane. Chcę przekazać słuchaczowi to, co czuję, by wiedział, że nie jest sam - że wszystko to już kiedyś się wydarzyło. Album otwiera "Freja's Choice", kompozycja niezwykle mocna i energetyczna. Są w niej świetne har monie gitarowe, tak w środku utworu. Ciekawi mnie jak zamierzacie grać ten utwór na żywo, tylko z jedną gitarą? Czy tez może te harmonie były użyte wyłącznie na potrzeby pracy w studio? Dla nas zawsze album studyjny był albumem studyjnym, a materiał grany na żywo już czymś zupełnie innym. Myślę, że możemy zagrać ten utwór nawet bez tych harmonii. Melodia jest wystarczająco silna by coś takiego się udało. Zobaczymy. Na naszych albumach często używamy przebitek, harmonii wokalnych i wielu innych rzeczy, które tworzy się w studio przy nagrywaniu płyty. To normalna rzecz. Gdyby większość kapel chciałaby zagrać swoje kawałki tak jak są nagrane na ich albumach, to czasem musieliby mieć na scenie i ze dwadzieścia osób. Myślę, że damy rade zagrać to na żywo jako trio. "Varangian" jest osadzony w niezwykle interesującym temacie Waregów, wikingów którzy wpłynęli na historie połowy Europy między IX a XI stuleciem. Wikingowie bardzo często pojawiają się w waszych tekstach. Tak się zastanawiam, nie uważasz, że wychwalanie europejskiej kultury i dziedzictwa może być dość niebezpieczne w dzisiejszych czasach? Zwłaszcza z tym całym wyidealizowanym multikulti, które się wyczynia w Europie Zachodniej? Czy uważasz, by nasze europejskie tradycje i tożsamość były w jakiś sposób zagrożone? (Śmiech) Oj, wolałbym się w to nie zagłębiać. Powodem dla którego napisałem taki utwór jest ciekawa historia. I to w sumie tyle. Jest to owoc mojej osobistej fascynacji. Bardzo wiele czytałem o wikingach, ich historii i tradycji. Ten temat jest dla mnie bardzo ważny. Nie uważam by był niebezpieczny i nie chciałbym by był niebezpieczny. To by było po prostu… szalone? No, bo nie możesz tak zwyczajnie wymazać historii. Celem naszej pracy, naszej muzyki i tekstów, jest przekazanie słuchaczowi pewnych emocji, które sami odczuwamy. Mocy, taką jaką sam poczułem, gdy po raz pierwszy usłyszałem Manowar lub Judas Priest. Skoro mowa o Waregach, widziałeś może zwiastun nowego rosyjskiego filmu "Wiking", który ma traktować o Ruryku, Waregu który założył Ruś? Co sądzisz o takich inicjatywach w przemyśle filmowym? Nie, nie widziałem, nie słyszałem zresztą o tym filmie, ale dalej czekam na jakiś naprawdę dobry film o skandynawskich wikingach.
Foto: Grand Magus
utworów. To w sumie jedyna cecha, która odróżnia go od jego poprzedników. Po wydaniu "Triumph and Power" powiedziałeś, że ten właśnie album jest wykładnią prawdziwą esencją Grand Magus. Czy podobnie jest z "Sword Songs"? W jaki sposób, skoro ta płyta różni się od swojej poprzedniczki? (Śmiech) Tak, podobnie jest i z tym albumem. Nic nie zmieniliśmy, to po prostu są nasze nowe utwory. Nie możesz pisać ciągle tego samego albumu na nowo. Zawsze musisz tworzyć coś nowego. Podstawowym składnikiem zespołu jest spójna wizja, którą mamy już od drugiego, może trzeciego krążka. Nie wiem co mógłbym w tym temacie więcej powiedzieć. To, co powiedziałem o "Triumph and Power" jest prawdą, jednak ciągle dążymy do tego, by stworzyć coś jeszcze lepszego. Uwielbiam brzmienie bębnów na waszej najnowszej płycie. Jest takie przestrzenne i majestatyczne. Czy spędziliście nad tym zagadnieniem więcej czasu, by osiągnąć adekwatne brzmienie perkusji? Mieliście od razu w głowach to, jak to ma wszystko wyglądać czy trochę eksperymentowaliście w studio? Cieszę się, że to dostrzegłeś, bo tym razem poświęciliśmy naprawdę sporo czasu na bębny. Mieliśmy jasną wizję tego, jak mają brzmieć. Chcieliśmy by były masy-
60
GRAND MAGUS
nie przez słuchacza. Czy ta sama zasada obowiązuje na "Sword Songs" czy też może teksty utworów są tym razem bardziej jednoznaczne? Niektóre z nowych utworów są rzeczywiście bardziej konkretne, jak na przykład "Born for Battle", który jest oparty na postaci historycznej - Bertrandzie Du Guesclin, francuskim generale z Wojny Stuletniej. Nie zmienia to jednak faktu, że "Born for Battle" może i tak być interpretowany na wielu różnych poziomach. Wiesz, teksty utworów i inne tego typu zapisy są poezją i to już od słuchacza zależy, co przez nie rozumie. Jedyne, co mogę powiedzieć, to że muzyka jest dziedziną emocji, nie ideologii czy polityki. "Swords Songs" jest oparte na bitwach, ale można się w tym także doszukać odniesień do własnych potyczek, w tym także tych wewnętrznych, niekoniecznie do walk, w których umierają ludzie. Tutaj chodzi także o to w jaki sposób idziesz przez swe życie. Sam tytuł jasno wskazuje, że teksty obracają się wokół idei walki i wojowników. I jak się okazuje, tak też jest w istocie. Nie, żeby taka tematyka był wam obca, jednak tym razem jest ona jeszcze bardziej wyrazista w waszych tekstach. Co takiego się stało, że postanowiliście skupić się jeszcze bardziej na temacie wojny, bitew i walki? Po części moja poprzednia odpowiedź pasowałaby także tutaj. W sumie były dwa powodu. Po pierwsze
Na "Sword Songs" pojawił się utwór dotyczący francuskiego bohatera Wojny Stuletniej, zresztą wspom inałeś już o nim - "Born for Battle (Black Dog of Brocéliande)". Dlaczego postanowiłeś się skupić właśnie na tej postaci w swoim tekście? Nie był w końcu ani wikingiem, ani Szwedem. Ponadto, w tej wojnie brało udział wielu innych generałów i rycerzy, włączając w to takie znane postacie jak Joanna d'Arc czy mroczny Gilles de Rais. Dlaczego więc Bertrand du Guesclin? (Śmiech) Widziałem dokument dotyczący Wojny Stuletniej. Zafascynowała mnie ta postać, człowiek który od dziecka nie zajmował się niczym innym niż walką. Był brzydki, był niski, lecz znał się dobrze właśnie na tej jednej rzeczy. Niesamowite przeznaczenie (śmiech). Masz rację, nie był wikingiem, jednak nadal jego historia mnie zainteresowała. Zainspirował cały utwór, więc chciałem by pojawił się także w tekście, bo inaczej byłoby to po prostu nie w porządku. Biorąc pod uwagę jak silne chórki występują w tym utworze na jego początku, podejrzewam że zamierza cie włączyć go do swojej setlisty koncetowej? Jeszcze nie zdecydowaliśmy, które utwory z nowej płyty będziemy grali na żywo. Ten byłby nawet dobry, ale jeszcze zobaczymy. A ile nowych utworów planujecie grać na koncertach? Nie ustaliliśmy także ile pozycji z najnowszej płyty będziemy grali. To już nasz ósmy album i robi się naprawdę ciężko jeśli idzie o ustawienie materiału na koncert, zwłaszcza na festiwalach, gdzie ma się do dyspo-
zycji zwykle koło czterdziestu minut. Jeszcze zobaczymy, ale na pewno ze dwa lub trzy wałki z nowej płyty będziemy grali. Znowu na waszym albumie zagościł utwór instrumentalny. Nie będę mówił "tak jak na poprzedniej płycie", gdyż tym razem jest to coś szczególnego. Czy możesz nam nieco powiedzieć o tej pięknej kom pozycji? Co oznacza jej tytuł - "Hugr" i o co chodzi z tym tykającym wahadłem w tle? (Śmiech) Ten utwór był jedynym na albumie, w którym nie byłem zaangażowany. Fox go napisał i zaaranżował razem z Nico Elgstrandem - naszym producentem. Tytuł oznacza "pamięć" lub "pamiętanie". Ewidentnie słychać, że źródłem inspiracji była szwedzka muzyka ludowa. To coś naturalnego dla nas ponieważ z Foxem dorastaliśmy w małym miasteczku w środku Szwecji, gdzie muzyka ludowa była bardzo silnie zakorzeniona. Co do tego zegara tykającego w tle… szczerze to nie wiem co to miało być (śmiech). Na pewno dodaje to nowego wymiaru do klimatu całości, dlatego dołączamy takie krótkie instrumentalne przerywniki do naszych albumów. Chcemy, by słuchanie naszej muzyki było podróżą, dlatego gdy słucha się naszej płyty od deski do deski, można natrafić na rozmaite elementy. Album konkluduje epicki "Everyday There's a Battle to Fight". Numer rozpoczyna się wieloma ścieżkami instrumentów wybrzmiewającymi w tle. Co było celem takiego zabiegu, by dodać więcej warstw do surowej esencji zespołu? Cóż… tak naprawdę był to pomysł producenta, który nam się spodobał. Sam utwór jest bardzo prosty i mocny. Po prostu tak wygląda jego studyjna wersja. Jeżeli będziemy grali go na żywo, będzie on siłą rzeczy prezentował się inaczej. Teraz będzie troszkę filozofii - czy naprawdę uważasz, że każdego dnia w naszym życiu mamy jakąś bitwę do stoczenia? Czyżbyś twierdził, że naszym głównym, a może wręcz jedynym, sensem istnienia jest właśnie walka? (Śmiech) Ha, czasem może się tak wydawać. Nie twierdzę, że każdy codziennie musi walczyć o przetrwanie nasze bitwy mogą być bardzo, bardzo małe. Czasem walką może być choćby i w stanie z łóżka z rana, czasem jednak staje się twarzą w twarz z czymś absolutnie przerażającym. Tak więc… tak, można rzec, że codziennie mamy przed sobą jakąś bitwę - everyday there's a battle to fight. Ten utwór mówi ci wprost, że nie jesteś w tym sam i może dzięki temu poczujesz się lepiej. Jedna rzecz nie daje mi spokoju. Co to za instrument, który możemy usłyszeć w refrenie do "Last One to Fall". Jest ledwie słyszalny. To trąbka, syntezator czy gitara z efektem? To gitara akustyczna. Jest bardzo subtelna, więc bardziej się ją czuje niż słyszy. Artwork "Sword Songs" został stworzony przez Anthony'ego Robertsa, autora który także stał za okładką do "Triumph and Power". Czy jego praca spodobała wam się tak bardzo, że postanowiliście by stworzył także rysunek na najnowszy album czy była to bardziej decyzja Nuclear Blast? Nie, to był w całości nasz wybór. Mamy całkowitą kontrolę nad tym jak wygląda nasza muzyka oraz oprawa graficzna naszych albumów. Bardzo nam się spodobało to, co zrobił dla nas przy okazji poprzedniego wydawnictwa, dlatego pragnęliśmy by znowu uświetnił swoją pracą okładkę naszej płyty. Zapewne tak samo będzie z kolejnym naszym albumem. Jest świetny. Czy planujecie promować "Sword Song" jakimś klipem do któregoś z nowych utworów? Jeżeli tak, to do którego? Tak, najpierw zostanie przygotowany lyric video do "Varangian", który pewnie już niedługo będzie dostępny na Youtube. Zamierzamy jednak także nakręcić pełnoprawne muzyczne video i prawdopodobnie do tego celu wybierzemy "Forged in Iron - Crowned in Steel". Nowy album będzie miał swoją oficjalną premierę w maju, jednak czy macie już dopięte plany koncertowe na bliższą (lub dalszą) przyszłość? Zamierzacie się może skupić na koncertach festiwalowych czy też może będzie grana jakaś trasa po klubach po Europie? O, zamierzamy być obecni i na festiwalach i w klubach. Na pierwszy ogień pójdą właśnie festiwale w lecie, a potem ruszamy w dużą europejską trasę, która odbędzie się w październiku, listopadzie i grudniu. Aleksander "Sterviss" Trojanowski, Grzegorz Cyga
GRAND MAGUS
61
Fucking Heavy Doom Metal! Dla mnie belgijsko-chilijski King Heavy to zupełnie nowy gracz na klasycznej scenie heavy metalu. Lecz w wypadku tego zespołu głównym muzycznym filarem jest doom metal rozumiany w sposób bardzo tradycyjny. Chociaż jak muzycy zauważyli, heavy zawsze jest przy nich bardzo blisko. Właśnie taka istota tej formy muzycznej najbardziej do mnie przemawia. Bardzo polecam ich debiutancki album "King Heavy" wydany prze Cruz Del Sur Music. Zanim zapoznacie się z tym krążkiem poczytajcie wywiad z muzykami tego zespołu... HMP: King Heavy powstał w dość nietypowych okolicznościach. Nie sądzę aby polscy fani o tym słyszeli, więc proszę opowiedz jak doszło do powstania zespołu? Luther "Luce" Veldmark: W 2009 roku wybrałem się na Festiwal Doom Shall Rise w niemieckim Göppingen. Tamtego weekendu spotkałem naszego basistę, Daniela, który wtedy grał z Procession podczas ich pierwszej europejskiej trasy. Skończyliśmy dzień pijąc, a w związku z tym, że od początku dobrze się dogadywaliśmy, powiedziałem mu, że pewnego dnia skończymy razem w zespole o nazwie King Heavy. Kilka lat później, Daniel mieszkał z Matiasem, naszym gitarzystą, z którym zaczęli jammować i pisać piosenki. Nagrali kilka dem kiedy dołączył do nich perkusista
liśmy ją zarówno przy produkcji EP-ki, jak i albumu. Opowiedziałeś w jaki sposób pracujecie nad materiałem, czy w waszym wypadku normalne próby się odbywają? Luther "Luce" Veldmark: Jak już mówiłem, moi trzej przyjaciele upewnili się, że mają solidną podstawę muzyczną. Ja pracuję nad liniami wokalnymi tutaj, w domu i ćwiczę prawie codziennie w samochodzie stojąc w korkach, kiedy jadę do pracy. Przed trasą spotykamy się w Chile i razem przeprowadzamy próby. Specyficzną rzeczą w takiej pracy jest to, że każdy z nas jest zaskoczony tym jak to działa i naszymi postępami. Zawsze kiedy dostanę od nich jakieś kawałki, nie mogę się doczekać żeby je usłyszeć, usiąść zrelaksowany w
Foto: King Heavy
Miguel. Daniel zaproponował reszcie, żeby mnie poprosić o napisanie tekstów i linii melodyjnych dla demo i jak widzisz, sześć lat później wydaliśmy EPkę i cały album, na CD, winylu i byliśmy w dwóch trasach. Z EPką "Horror Absoluto" jeździliśmy po trzech krajach w Ameryce Południowej. Z albumem mieliśmy trasę po Chile, a później przepłynęliśmy ocean i graliśmy w Europie. Luther żyjesz w Belgi, reszta muzyków w Chile. Jak tak duża odległość wpływa na działalność zespołu? Jak w ogóle funkcjonujecie w takich warunkach? Luther "Luce" Veldmark: Trójka członków zespołu z Chile pracuje razem nad instrumentalnymi aranżacjami i ćwiczą w małej grupce. Kiedy mamy jakieś nowe kompozycje, nagrywają domowe demo albo próby i wysyłają do mnie. Ja pracuję u siebie nad tekstami i liniami wokalnymi, nagrywam demo i wysyłam je z powrotem do Chile i czekam na odzew. Wszyscy jesteśmy zadowoleni z tego stylu pracy, więc zastosowa-
62
KING HEAVY
moim fotelu, z słuchawkami na uszach. Chyba znasz to uczucie, kiedy dostajesz najnowszy album ulubionego zespołu. Jak nagrywaliście wasz debiutancki album? Luther "Luce" Veldmark: Muzyka została nagrana w Santiago de Chile przez Pablo Claresa w studiu DM6. Wokale zarejestrowałem z pomocą producenta Petera Maene, który nagrał wszystko w belgijskim studiu Creative Factory. Zarówno Pablo, jak i Peter są specjalistami w zapisie dźwięków… i na równie ważni, jeżeli chodzi o wydobycie z nas tego co najlepsze. Historia jaką opowiedział Miguel, nasz perkusista, była bardzo podobna do mojego doświadczenia z Peterem. W produkcji pomógł King Heavy Pablo Clres, który zmiksował, zmasterował i dał nam potężne brzmienie na wejściu. Czy w trakcie pisania utworów oraz nagrywania, każdy obóz - belgijski i chilijski - mają możliwość
zgłaszania poprawek? Jak tą kwestie rozwiązaliście? Luther "Luce" Veldmark: Rzeczywiście, zdarza się, że niektóre kawałki przechodzą pewne zmiany zanim je nagramy. Zawsze kiedy pojawiają się nowe aranżacje dostaję nowe nagranie, czasami w pełni instrumentalne demo, albo nagrania z prób, albo po prostu aktualne aranżacje linii gitarowych nagrane przez Matiasa. Jeżeli trzeba, przerabiam swoje linie wokalne i teksty. Jak dotąd kierowałem się swoim wyobrażeniem, że autor muzyki jest tym, kto decyduje w jaki sposób numer ewoluuje, szczególnie jeżeli chodzi o strukturę piosenki. Tworzę linie wokalne w sposób, który pasuje do muzyki i historii w tekście. Tworzę je w bardzo osobisty sposób, ale słucham rad innych. Gdybym tego nie robił, to śpiewałbym według riffów, (śmiech). Naprawdę pracujemy jako zespół przy utworach, nawet jeżeli dzieli nas od siebie 10000km. Wasz debiut zawiera do bólu klasyczny doom metal, napisany i zagrany na wysokim poziomie. A jak Wy w paru słowach opisalibyście muzykę King Heavy? Luther "Luce" Veldmark: Bardzo dziękuję! Bez kręcenia, powiedziałbym: Fucking Heavy Doom Metal! Jestem pod dużym wrażeniem gry gitarzysty Matiasa Aguirre. Dzięki któremu ze swoich idoli sięgnął po gitarę, którzy z nich wywarli największy wpływ na jego styl gry? Luther "Luce" Veldmark: To bardzo miło z Twojej strony! Kocham jego muzyczne pomysły, naprawdę pasują do piosenek bez zbędnych szarpanych wędrówek po własnym ego, jeżeli wiesz o czym mówię. Musisz wiedzieć, że jest muzykiem w pełnym tego słowa znaczeniu. Przed King Heavy grał na keyboardzie i ma dobry ogląd na to jak aranżować dobre kawałki. Matias Aguirre: Bardzo dziękuję! Jak już sugerował Luce, w dzieciństwie chodziłem do szkoły muzycznej, uczyłem się początkowo gry na pianinie, a później wiele lat grałem na syntezatorach w różnych stylach oraz w zespołach metalowych. Kiedy zacząłem grać na gitarze byłem bardzo zainteresowany klasycznymi kapelami jak Paradise Lost, Iron Maiden, Black Sabbath, Mercyful Fate i oczywiście wpływ na mnie miały rockowe rytmy Las Jaivas, z podkreśleniem zwyczajowego metrum 60-70. Jeżeli chodzi o doom, to lubię piosenki w starym stylu, klasyki, surowe i bezpośrednie. Miały duży wpływ na King Heavy. NWOBHM cały czas mnie zadziwia, to jak zaczęli używać gitar i wokali. Możemy mieć też coś wspólnego z Candlemass, pod względem tego, jak pracują nad aranżacjami i śmiałości do dodawania wariantów w określonych riffach. Jeżeli chodzi o brzmienie gitary na naszych dwóch albumach, próbujemy trzymać się klasycznych linii, mocnych brzmień i unikać wymyślnych modulacji. Nie chcemy brzmieć zbyt nowocześnie. Myślę, że udało nam się to. Na tą kwestie można spojrzeć z kilku stron. Można was oskarżyć o wtórność, albo tak jak ja, zachwycić się, że gracie według starych staro szkolnych recep tur. Ciekaw jestem, jak oceniają wasz debiut krytycy i fani? Luther "Luce" Veldmark: Zarówno EP-ka, jak i album zostały przyjęte z wysokimi notami, zwykle 7 do 8 na 10. Jak dotąd czytałem tylko jedną zła opinię, ale nawet tam zainteresowanie recenzenta naszym zespołem wydawało się rosnąć, widać było chęć śledzenia naszej przyszłości. Czasami nasze dzieło trafia głęboko w duszę krytyka i wtedy dostajemy dość szaleńcze recenzje. Kiedy czytam recenzje i ktoś pisze, że brzmimy jak Candlemass, czy Pentagram, etc. jestem trochę zdezorientowany, bo te dwa zespoły całkowicie się od siebie różnią, ale myślę, że czasem trudno jest podpiąć naszą muzykę do czegokolwiek i dlatego wielu ludzi próbuje po prostu znaleźć jakieś odwołania do czegoś co znają. Ostatecznie są to oczywiście wspaniałe porównania. Lubię oba zespoły, nie ma w tym nic złego, (śmiech). Z pewnością nasza muzyka zieje maksymalnie oldschoolem, chociaż rzadko stosujemy popowe struktury bazowe, w przeciwieństwie do wielu innych zespołów metalowych w "złotych" latach osiemdziesiątych. Jak na zespół, który jest mocno zakorzeniony w doom metalu i historii, możemy mieć też całkiem inne inspiracje niż inne zespoły doommetalowe. Judas Priest jest ulubioną grupą dwóch członków King Heavy, a progresywny Chilean i folkowy Los Jaivas są też niezaprzeczalną inspiracją. Wśród ulubionych grup naszego basisty znajduje się Pink Floyd i Marillion, widzę też współczesne wpływy, jeżeli chodzi o sposób w jaki aranżuje nasze piosenki. Bębnienie Miguela daje prawdziwą ciężkość naszej muzyce, według mnie. Posłuchaj pracy jego stóp, a usłyszysz jego doom metalowe inspiracje, poza tym, że jest mistrzem równomier-
nego punchu, który wstrząsa! Pociągnijmy temat. Do jakich inspiracji sami się przyznajecie? Luther "Luce" Veldmark: Suma całej muzyki jaką słucham celowo, a także ta, której słucham przez przypadek. To samo dotyczy wszystkich inspirujących wydrzeń w życiu, dużo dzieje się przypadkowo, (śmiech)… Niektóre historie, które czytałem, albo które mi opowiedziano, mogą mnie zainspirować do dalszego myślenia, a nawet do alternatywnego rozwoju. Wiele pomysłów przepływa przez mój umysł przez cały czas… więc sporo z nich kończy w moich tekstach. Jeżeli chcesz znać moje ulubione zespoły i wokalistów: Cathedral, Slayer, Count Raven, Mercyful Fate, Celtic Frost… oh! Musze dodać kolejne do listy: Metallica, Candlemass, Exodus (dwa pierwsze albumy i "Tempo Of The Damned"), Megadeath, The Kovenant, Tiamat, Iron Void, Voivod, Judas Priest, Iron Maiden (część dokonań), Black Sabbath… i masa innych zespołów. Miałem przyjemność usłyszeć paru wokalistów na żywo: Flaaip Lemmens (Fire Force), wokalista belgijskiego zespołu metalowego Ectopia i Leo Stivala (Forsaken)… O, mówiąc o tym ostatnim, na Malcie jest tak wielu utalentowanych wokalistów, że gdybym był instrumentalistą, to wiem gdzie szukałbym wokalisty. Miguel Canessa: Do grania metalu inspirują mnie energia i emocje, które angażuje. Moich korzeni można szukać gdzieś pomiędzy heavy i death metalem. Matias Aguirre: Jako "pozamuzyczne" inspiracje wymieniłbym potrzebę wyrażenia emocji, uczuć, nastroju… zespół to doskonały sposób na osiągnięcie celów motywowanych ogromną pasją do muzyki i grania na instrumentach. Fakt, że żyjemy na innych kontynentach także inspiruje. Widać to w sposobie, w jaki wytwarzamy nasze oczekiwania, które są miksem czterech różnych szkół doomu, co widać w naszych kompozycjach. Jakie tematy poruszacie w tekstach. Wydaje się, że nie są to jakieś błahe sprawy, np. w kawałku "Horror Absoluto" poruszacie kwestie Hiroszimy i Nagasaki... Luther "Luce" Veldmark: Nie ograniczam się do pisania o tym, czy o tamtym. Większość tekstów to jakby fantazja i realizm zostały połączone w magiczny realizm. Mam dość ożywioną fantazję i po prostu muszę zapisać niektóre pomysły zanim eksploduje mi głowa. Jeden temat powraca do moich tekstów w każdym zespole, a jest to nuklearny armageddon, którego mam nadzieję nigdy nie doświadczymy. Jednak Hiroshima i Nagasaki to czysty realizm, na pewno jedna z najgorszych zbrodni w historii rodzaju ludzkiego. W 2014 roku wypuściliście EPkę "Horror Absoluto". Czy muzyka z tej płytki bardzo różni się od tego co znaleźliśmy na "King Heavy"? Luther "Luce" Veldmark: Myślę, że muzyka na naszym dużym debiucie jest bliższa zespołowi, jakim teraz jesteśmy. Doświadczenie wspólnego życia i zeszłorocznej trasy na pewno tchnęły w nowe kompozycję ducha grupy. Dlatego wybraliśmy nazwę naszego zespołu jako nazwę debiutanckiego albumu. Myślę, że jest w nim więcej odniesień do czystego, tradycyjnego domu niż na EP-ce. Chociaż heavy metal nigdy nie jest daleko. Doświadczenia z trasy z tą grupą na pewno miały wpływ na moje śpiewanie na tym albumie, w porównaniu z EP-ką. Również nasz gitarzysta, -, rozwinął się w graniu. Matias Aguirre: W King Heavy zwracamy większą uwagę na detale, zarówno techniczne, jak i muzyczne. Podstawą obu albumów pozostaje: struktura, napięcie, cisza… i jeżeli zwrócisz należytą uwagę, zobaczysz też, że przy "Absolute Horror" jesteśmy bardziej śmiali w niektórych przejściach… Tworząc na potrzeby albmu King Heavy zdecydowaliśmy się, żeby był bardziej odważny, ale równocześnie chcieliśmy zawrzeć własne emocje. Tymi wszystkimi różnymi pasażami mamy nadzieję stworzyć wystarczającą różnorodność utworów z jednoczesnym zachowaniem naszego własnego, rozpoznawalnego stylu. Luther "Luce" Veldmark: Myślę, że na tym polu też odnieśliśmy sukces! Wasz debiut promuje teledysk do utworu "La Gargola". Dlaczego wybraliście właśnie ten kawałek. Kto wam napisał scenariusz i kto nakręcił ten teledysk? Luther "Luce" Veldmark: Wydaliśmy kilka wideo na Youtubie do kawałków z "Horror Absoluto". Praw-
dziwym wideoklipem jest "The Origin Of The Witch Hunts", co prawda bez skryptu, ale na pewno z wizją! Pokazujemy w nim ujęcia z zeszłorocznych koncertów i inne wspomnienia z South American Horror Tour. Dla tego albumu, CDs opublikowało wideo do "La Gargola". Możesz je porównać do singli na winylach w przeszłości, które były wydawane przez wielkie zespoły. "La Gargola" to kawałek, który wszyscy bardzo lubimy i także piosenka otwierająca album. Sam początek daje jasność, że nasz album jest cięższy i wolniejszy od EPki, ale są też brudniejsze, szybsze fragmenty w tym numerze. Nie jesteśmy cały czas powolni, (śmiech). Nasz bliżsi przyjaciel, Victor Silva, jest profesjonalnym fotografem i grafikiem wizjonerem, który zrobił wiele wideoklipów podczas chilijskiej części trasy Live A.D. Nakręciliśmy też sami ujęcia kamerami GoPro podczas koncertów w Europie. Jestem pewny, że szykuje coś niesamowitego. Ma parę pomysłów na specjalne ujęcia ze mną w Europie, które chce zawrzeć w klipie… Zobaczymy co z tego wyjdzie! Wydaje się, że sporo koncertujecie. W jaki sposób udaje się wam zorganizować takie wyjazdy połączone z grą koncertów? Luther "Luce" Veldmark: Od samego początku tego zespołu wiedzieliśmy, że nie będziemy się ograniczać do lokalnych koncertów. Nie możemy grać lokalnie, bo w końcu z pochodzenia jesteśmy grupą międzynarodową. Ludzie ze sceny doom i heavymetalowej w Chile i paru innych krajów Ameryki Południowej są ze sobą w bardzo bliskim kontakcie. Niektórzy członkowie naszego zespołu byli promotorami grup europejskich, kiedy grały w Chile, więc wiedzą jak zorganizować różne rzeczy. Miguel, nasz perkusista, przez parę lat mieszkał w Europie, Daniel i ja mieliśmy w Europie trasy z innymi zespołami, więc troje z nas ma szerokie kontakty na tym kontynencie. Kontaktujemy się więc z różnymi festiwalami, organizatorami sami i otrzymujemy pomoc. Ostatecznie kończymy z bardzo ładnym planem trasy. Zagraliście na dość prestiżowym festiwalu Malta Doom Metal czy spełniły się wasze oczekiwania? Luther "Luce" Veldmark: To była absolutna przyjemność grać na tym festiwalu, który z każdym rokiem staje się coraz większy, spójrz tylko na grupy, które tam występowały. A to jedynie wierzchołek góry lodowej, jeżeli chodzi o zgłoszenia jakie wpływają od zespołów, żeby tam zagrać. Ze względu na plan lotu, mieliśmy trochę wolnego czasu, więc mogliśmy trochę pozwiedzać i wypić, (śmiech). Grałem też w tym roku koncert z Hooded Priest na rozgrzewkę, z naszymi kolegami z Iron Void, z którymi byliśmy w trasie jako King Heavy na czterech gigach w Europie Środkowej. Właśnie. Chyba każdy z was ma swoje inne projek ty, co teraz w nich się dzieje, jak ich muzycy reagują na sukces King Heavy? Matias Aguirre: Miguel i ja gramy razem od lat w zespole Mourners Lament, nagraliśmy EP-kę "Unbroken Solemnity". W ostatnim czasie nagraliśmy też pierwszy album, który mamy nadzieję wkrótce wydać. Obecnie jest w fazie post-produkcji i bukujemy promocyjne koncerty na początek roku 2016. Oba zespoły są jakby dopełnieniem moich występów, bo w Mourners Lament gram na klawiszach, co pozwala mi komponować i aranżować piosenki z innego punktu widzenia, a to słuchać w odważniejszym death doom. Jak reagują moi przyjaciele z innych zespołów… Cóż, mam nadzieję, że reagują z cierpliwością (śmiech), dumą i widzą, że to się przyda żeby ruszyć dalej z tworzeniem muzyki.. Luther "Luce" Veldmark: Faktycznie, granie w różnych zespołach pozwala nam szybciej ewoluować. Po wydaniu debiutu Hooded Priest zagraliśmy kilka interesujących koncertów w Europie i mieliśmy też trasę z Iron Void. Niestety, później nie udało nam się jeszcze wypuścić kolejnego albumu… Straciliśmy kilku członków i zajęło nam chwilę zanim pozbieraliśmy się i wróciliśmy ze wzmocnionymi siłami, jakie mamy teraz. Tegoroczny gig na Malcie z pewnością dał nam energię do dokończenia nowego albumu i zaczęcia tworzenia kolejnego. Witchsmeller Pursuivant świętuje w tym roku 20-tą rocznicę istnienia większą liczbą koncertów i wreszcie rusza także za granicę! W przyszłym tygodniu gramy jako headliner na Doom Over Viena, na pewno będziemy się świetnie bawić. Napisaliśmy wystarczą ilość kawałków, żeby zrobić nowy al-bum, więc może się zdarzyć, że w 2017 zostaną wydane trzy nowe albumy trzech różnych zespołów ze mną na wokalu… Zobaczymy.
dla was najważniejszy? Luther "Luce" Veldmark: Ludzie często mi mówią, że lubią jeden z zespół w którym śpiewam za to nie lubią innych zespołów, etc… to dla mnie trochę niezręczne, ale ostatecznie nie jest to dla mnie problemem. Muzyka to coś bardzo osobistego. Czasami fani idą nawet dalej i zaczynają mnie pytać, który band wolę. Szczerze mówiąc, kocham każdy z nich… To całkiem oczywiste, czyż nie? Poza robieniem muzyki mam też regularną pracę, a kiedy już zabieram się za muzykę to nie należy ona do popularnego gatunku. Żaden z zespołów w którym gram nie gra dwustu koncertów w ciągu roku. Mam więc czas, żeby śpiewać we wszystkich trzech. Jak dostałem się do trzech grup? Cóż, jako pierwszy był Witchsmeller. W momencie kiedy Witchsmeller grał już wiele koncertów i po wielu prośbach moich przyjaciół, żeby sformować zespół, nie mogłem się oprzeć i stworzyłem z nimi Hooded Priest. Zawsze uwielbiałem tworzyć wolniejsze kawałki… Hooded Priest zaczął szybko jako zespół grający na żywo, jednak nigdy nie wyobrażałem sobie nawet, że będziemy mieli tak stabilne podstawy jak dzisiaj. Kiedy więc spotkałem Daniela i zaproponowałem stworzenie King Heavy, Hooded Priest nie wydał jeszcze nawet albumu… wtedy wszystko zaczęło się rozwijać, w każdym z trzech zespołów. Ten rok był niesamowity. King Heavy miało swoją trasę, w trakcie której dawaliśmy też koncerty z Hooded Priest i Witchsmeller. Raz nawet graliśmy jako dwa zespoły jednej nocy. Szaleństwo, wiem, ale kocham to, na pewno! Jeżeli chodzi o King Heavy: każdy w zespole ma swoją funkcję, a razem tworzymy świetny team. Epicentrum grupy jest w Chile, ale podstawą jest nasza czwórka jako zespół. Mamy nadzieję, że pociągniemy ten wózek razem przez wiele lat. EPkę "Horror Absoluto" wydaliście sami, debiut zaś wydała Cruz Del Sur Music. Dlaczego zdecydowal iście sie na współpracę z tą wytwórnią? Luther "Luce" Veldmark: Kiedy wydaliśmy naszą EPkę na CD samodzielnie, nie mogliśmy znaleźć żadnej wytwórni, która wydałaby ją na czas, żeby zdążyć na naszą pierwszą trasę. Została jednak wydana ponownie jako split vinyl przez francuską, kultową wytwórnię Emanes Metal Records. A z Cruz Del Sur było tak, że nasz przyjaciółka tam pracowała i kiedy przyszła na kilka naszych koncertów w zeszłym roku, tak się w tą muzykę wciągnęła, że poradziła Enrico podpisać z nami kontrakt na pełny album. Za wami koncerty, co dalej, jakie macie następne plany? Luther "Luce" Veldmark: Trasa była niesamowita! Znowu dorośliśmy jako zespół i od tego czasu nie możemy się doczekać wydania kolejnego wideoklipu w przyszłym roku. Po krótkim odpoczynku po ostatniej trasie zaczynamy pisać nowe kawałki. Jeden z nich zostanie nagrany w przyszłym roku i wydany na 7" winylu, jako B-side możliwe, że nagramy cover i nie będzie to w ogóle doom metal… A przynajmniej nie w swojej oryginalnej formie. Nie mogę się już doczekać, żeby zaaranżować go na styl King Heavy… Kolejny album wydamy w 2017 i będzie się z nim wiązać kolejna trasa, więc zapraszam wszystkich czytelników, żeby sprawdzili nasz zespół. W sieci znajdziecie mnóstwo materiału studyjnego i na żywo. Albo kupcie naszą EPkę i album, żebyśmy mogli podbić więcej krajów niż podczas ostatniej trasy! A czekając na to, Stay Heavy! Doom CTM! Michał Mazur Tłumaczenie: Anna Kozłowska
Jak jest ułożona hierarchia, który z tych zespołów jest
HMP:
KING HEAVY
63
kiedy udałem się kilka razy do Grecji! Kiedy zaczynaliśmy z Ravensire, wysłałam mu kilka naszych utworów, które polubił od razu. Tak więc, gdy szukaliśmy wytwórni płytowej, aby wydać naszą płytę "We March Forward", był pierwszą osobą, z którą się skontaktowaliśmy. Oprócz zespołów, które są częścią Eat Metal Records, to jednak osoba będąca częścią wytwórni zmotywowała nas do podpisania kontraktu.
Metalowcy na pół etatu - wysiadka! - Chcemy, aby nasze utwory były zróżnicowane, aby uniknąć monotonii - deklaruje gitarzysta tej portugalskiej ekipy, dodając od razu, że nie interesują ich też żadne kompromisy, a granie prawdziwego, surowego heavy metalu jest ich prawdziwą misją. I trudno nie zgodzić się z Nuno po wysłuchaniu drugiego albumu Ravensire, bowiem "The Cycle Never Ends" to kawał epickiego heavy metalu na najwyższym poziomie: HMP: Niecałe pięć lat istnienia zespołu to jego niesamowity rozwój, naznaczony debiutanckim MCD, pierwszym albumem i wydanym właśnie "The Cycle Never Ends" - jesteście pracoholikami wyznającymi zasadę, że jak już coś robić to solidnie, poświęcając temu maksimum zaangażowania? Nuno: Przede wszystkim witam was i dziękuję za możliwość rozmowy o Ravensire. Gdy patrzę na ostatnie pięć lat, to paliwem, które utrzymuje płomień naszej kreatywności przy życiu jest pasja do heavy metalu! Wszyscy jesteśmy bardzo zaangażowani w heavy metal, nie tylko jako muzycy grający w zespołach, ale co ważniejsze, jako fani. Bycie fanem jest dla nas tak samo ważne, jak granie w zespole, jeśli nie więcej! Widzimy Ravensire zaledwie jako część naszego poświęcenia heavy metalowi. Dopóki mamy tę pasję i czujemy, że możemy tworzyć muzykę, która zaspokoi nasze potrzeby, będziemy to dalej kontynuować. Z takim nastawieniem zakładaliście też zespół? Wcześniej graliście w różnych, nierzadko odmien nych stylistycznie kapelach...
na mnie wpływ. Na szczęście nie jestem w tym sam i wszyscy pozostali członkowie zespołu naprawdę pomagają rozwijać moje pomysły, wnosząc swoje własne do tych utworów. Ponieważ każdy ma swoje własne upodobania, nasze brzmienie staje się mieszanką naszych indywidualnych gustów. Można więc grać death metal i inspirować się np. Manilla Road czy Manowar, chociaż ich wpływy niekoniecznie muszą być słyszalne w tego typu twórczości? Nie sądzę żebyśmy byli bardzo związani z death metalem. Nasze brzmienie może mieć trochę agresywny wokal, ale jest daleki od growlingu oczekiwanego od zespołów death metalowych. Co więcej wszystkie nasze melodie i riffy są czymś co można skojarzyć bardziej z metalem ekstremalnym. Niemniej jednak, nie sądzę, że można całkowicie oddzielić death metal od epic heavy metalu. Istnieje kilka przykładów zespołów, które z powodzeniem połączyły te dwa gatunki, jak na przykład Bolt Thrower na doskonałym albumie "The IVth Crusade" lub Amon Amarth w swoich wczes-
Nie jest to jednak firma zbyt duża, pewnie nie dys ponowała też zbyt dużymi funduszami na promocję, ale tak na start dla młodego zespołu była jak najbardziej OK? Naprawdę nie obchodzi nas "płatna promocja". Jesteśmy przekonani, że jeśli będziemy robić ciekawą muzykę to w końcu ludzie zaczną nas rozpoznawać. Podziemna scena metalowa nadal działa w formie ustnej, gdy ludziom spodoba się zespół to powiedzą o nim innym! Takiego rodzaju promocji naprawdę szukamy! Nie krzykliwych reklam, które nakłonią ludzi do kupowania czegoś bezwartościowego o czym zapomną dwa dni później. O tyle dobrze, że wydali wasz debiut również na winylu, a chyba zależało wam na tym, by ukazał się również w takiej formie? Płyta miała wyjść na winylu kilka miesięcy po wydaniu CD. Niestety napotkaliśmy nieprzewidziane problemy, które sporo opóźniły wydanie LP. W końcu wszystko zakończyło się dobrze i winyl też się ukazał. Jest doskonały i jesteśmy z niego bardzo dumni! Interesujące jest to, że wyprzedał się w wytwórni i u nas bardzo szybko, więc widocznie wiele osób czekało na niego z niecierpliwością. Akurat dla mnie to nośnik z którym miałem do czynienia od dziecka, bo w połowie lat 70. nie było innych płyt, tak więc zbieranie i ich słuchanie jest dla mnie nadal czymś naturalnym. A wy za co lubicie i tak hołubicie czarne płyty? Tak jak ty, urodziliśmy się i wychowaliśmy się w latach 70., więc jesteśmy przyzwyczajeni do trzymania w rękach dużych płyt i odtwarzania ich na gramofonie. W przeciwieństwie do innych, nie uważam, że jakość dźwięku na LP jest znacznie lepsza. Szczerze mówiąc dźwięk z winylu, a dźwięk z CD nie różni się znacznie dla moich uszu. Lecz jest ta emocjonalna więź utworzona przez lata słuchania i trzymania winylowych płyt, która sprawia, że czuję się świetnie mając nasze albumy wydane w tym formacie. Jesteście maniakami przepuszczającymi wszelkie wolne fundusze na płyty? Preferujecie zakupy w sieci czy szperanie w komisach, antykwariatach czy na wszelkiej maści bazarach/targach, gdzie też można natrafić na płyty? Zawsze wydaję trochę pieniędzy na muzykę, chociaż obecnie jestem o wiele bardziej ostrożny w tym co kupuję, niż 10 czy 20 lat temu. Bardzo lubię odkrywać nowe zespoły i normalnie jest to rzeczą, której szukam. Tutaj w Portugalii podziemne zespoły są niemożliwe do znalezienia. Zazwyczaj kupuję w internecie za pośrednictwem zamówień pocztowych, lub kontaktuję się bezpośrednio z zespołami. Od czasu do czasu lubię się przejść po sklepach płytowych, ale jest to zawsze bardzo frustrujące, bo rzadko znajduję coś interesującego.
Foto: Ravensire
Tak zrobiliśmy, chociaż wszyscy graliśmy w różnych zespołach na przestrzeni lat. Wszystkie te kapele miały wpływ na prawdziwy heavy metal, który wszyscy kochamy, nawet jeśli niektóre z tych nich miały także elementy death albo black metalu. Naszym celem było nie tylko stworzenie czegoś koncentrującego się na heavy metalu, ale także utożsamienie się z nim. Widzisz, czarno-biała szata graficzna, rodzaj tekstów które piszemy, historia i elementy literackie, które wnosimy do naszych utworów, dwugitarowe melodie wszystko to pomaga w określeniu naszego brzmienia, wizerunku i oczywiście naszej osobowości. W Ravensire postawiliście na klasyczny, wręcz archetypowy epic metal, zakładam więc, że właśnie takie dźwięki są wam najbliższe? Osobiście uważam, że jako kompozytor większości piosenek bardzo lubię pisać pompatyczne i nastrojowe kawałki, zawierające gitarę prowadzącą i niezapomniane riffy w pełnej melodii. To jest właśnie heavy metal, na którym mi zawsze zależało i który miał naprawdę
64
RAVENSIRE
nych dniach. Dokonania jakich jeszcze zespołów miały na was wpływ? NWOBHM? A może Amerykanie z Omen, Liege Lord czy Brocas Helm? Jesteśmy pod wpływem wszystkiego, co usłyszymy i to ma na nas wpływ! Czy to NWOBHM, US metal, czy cokolwiek innego. Oczywiście, mamy swoje ulubione i zespoły jak Omen czy Brocas Helm, które są z nami od lat. Inne zespoły, które naprawdę się nam podobają i na pewno przejawiają się w naszej muzyce, to na przykład Manowar, Slough Feg, Solstice, Holy Terror, Doomsword, Running Wild oraz wiele innych. Czyli wydanie pierwszego albumu "We March Forward" w greckiej Eat Metal Records, mającej w swym katalogu również płyty Brocas Helm, to było dla was coś znaczącego? Znam Greg`a z Eat Metal Records od dłuższego czasu. Zawsze był bardzo entuzjastyczny odnośnie heavy metalu. Okazał się także doskonałym gospodarzem,
Kolega kupił kiedyś LP polskiej legendy Imperator na ulicznym stoisku z.. warzywami. Mnie również trafiały się różne okazje tego typu, w myśl zasady, że zawsze trzeba mieć szeroko otwarte oczy. Też miewaliście takie transakcje życia, czy zabawne historie wspominane nawet po latach? Rzeczywiście jedna z najciekawszych opowieści jakie mnie spotkała, wiąże się z kilkoma polskimi maniakami! Jeszcze w latach 80-tych spędzałem czas z moimi kolegami metalowcami w naszym rodzinnym mieście niedaleko Lizbony. Pewnego dnia, kiedy szliśmy ulicą spostrzegliśmy dwóch długowłosych facetów, których nigdy wcześniej nie widzieliśmy. Normalną rzeczą było, aby podejść i pogadać o heavy metalu. Okazało się że byli właśnie z Polski! Opuścili swój kraj i przenieśli się do pracy do naszego rodzinnego miasta dosłownie kilka tygodni wcześniej. Wszyscy staliśmy się dobrymi przyjaciółmi i zaczeliśmy razem spędzać czas. Poprzez nich dowiedziałem się wiele ciekawych rzeczy o polskiej scenie muzycznej i poznawałem zespoły takie jak Kat, Turbo i dopiero zaczynający Vader. Niestety nasza znajomość się skończyła. Przeniesli się do innego kraju, chyba do Anglii. Kilka miesięcy przed wyjazdem ofiarowali mi oryginalną kasetę Kat "Oddech wymarłych światów" jako znak naszej przyjaźni.
Czyli mając w kieszeni ostatnie kilka euro i stając przed wyborem: piwo lub LP, co byś wybrał? (śmiech) Wybrałbym LP. Na wypicie piwa potrzeba tylko kilku minut, podczas gdy LP można odtwarzać w kółko czerpiąc z tego przyjemność wiele razy! Dobry wybór, postąpiłbym tak samo! (śmiech). Wasz debiut ukazał się też niedawno na kasecie - to już oldschool na potęgę, bo przecież już mało kto ma magnetofon? Nigdy nie myśleliśmy o wydaniu albumu na kasecie do momentu, kiedy spotkaliśmy Nuno z wytwórni Caverna Abismal. Ponieważ jest naszym wielkim przyjacielem i wkłada serce we wszystko co robi, zgodziliśmy się zrobić to wydanie. Wykonał świetną robotę z taśmą, ale to co naprawdę nas zaskoczyło to krótki czas, w którym wszystkie kopie zostały sprzedane! Zrobił pierwsze 100 taśm, ponieważ nie był pewien jak pójdzie sprzedaż. Kiedy kaseta wyszła zajęło mu zaledwie pięć dni, aby sprzedać wszystkie kopie! Po tym sukcesie, zrobił kolejne 100 i ponownie zostały sprzedane w ciągu kilku dni od oficjalnego wydania. O dziwo, okazało się, że nadal istnieje wiele osób kupujących kasety!
Jednak wieńcząca płytę trylogia "White Pillars" potwierdza dobitnie, że w takich majestatycznych, epickich dźwiękach wyrażacie się najpełniej? Nawet jeśli mamy inne utwory, które są bardziej bezpośrednie, epickie, majestatyczne, które określają, czym Ravensire jest, chcemy, aby wszystko było zrównoważone, a nie tylko długie i epickie, w przeciwnym razie płyta może okazać się nudna. Poprzez różne nastroje na płycie, możemy utrzymać zainteresowanie słuchacza, a jednocześnie uzyskać większy wpływ, gdy bardziej pompatyczne, emocjonalne utwory zaczną działać. Dbacie też o szatę graficzną swych wydawnictw muzyka, teksty i okładka muszą ze sobą współgrać? Od pierwszego wydania pracowaliśmy z naszym przyjacielem, artystą Pedro Rebelo. On naprawdę wie, jak uchwycić nasz surowy i nieokrzesany dźwięk i przekształcić go w obraz. Naprawdę lubimy mieć połączone
zaczyna się i kończy na Iron Maiden czy Metallice? Nasze brzmienie jest na to zbyt surowe i nieokrzesane! Otrzymaliśmy kilka opinii i publikacji narzekających, że dźwięk na "The Cycle Never Ends" jest zbyt szorstki i powinniśmy pracować nad bardziej dopracowanym brzmieniem. Ale my tego nie chcemy! Chcemy oryginalnego dźwięku, a nie jakiegoś sztucznego brzmienia. Jesteśmy kim jesteśmy i chcemy przyciągać fanów, którzy kojarzą nas z uczciwym, surowym, brutalnym heavy metalem. Ktoś, kto słucha tylko wielkich metalowych nazw jest jedynie metalowcem na pół etatu. Nigdy nie będą dbać o nic innego, więc po co się męczyć? Co do podziemia, każdy kto gra heavy metal z sercem i pasją jest przedstawicielem tej sceny, nieważne skąd pochodzi i ile wydał albumów! Żarty żartami, ale gdyby tak się naprawdę stało, to moglibyście pokazać tym wszystkim ludziom, że nie warto ograniczać się do kilku najbardziej znanych
Poświęciliście sporo czasu na przygotowanie "The Cycle Never Ends" - to miało być wasze wejście na wyższy poziom, wydawnictwo dopracowane pod każdym względem? Prace, które zrobiliśmy na "The Cycle Never Ends" nie różniły się od tych wykonanych na poprzednim albumie. Ciąg niepowodzeń w ciągu kilku ostatnich lat wpłynął na przedłużenie komponowania i nagrywania albumu. Kiedy zaczęliśmy tworzyć pierwsze kilka utworów na tę płytę, miałem problem z nadgarstkiem i musiałem poddać się operacji. Wtedy F, nasz perkusista, także miał problemy z rękami i musiał przestać grać na jakiś czas. W rezultacie doprowadziło to do opóźnienia zakończenia pisania nowego materiału. Jeżeli chodzi o nagrania, to także trwały dłużej, ponieważ nasz technik, Paulo Vieira miał bardzo napięty harmonogram i dlatego wszystko odbyło się wolniej niż chcieliśmy. Recenzje i opinie fanów zdają się potwierdzać, że, mimo tych trudności, wasz plan zakończył się sukce sem? Jak powiedziałem wcześniej, nie okazało się to dokładnie tym co mieliśmy na myśli, ale ma to swoje zalety! Mając więcej czasu, aby wysłuchać naszych nagrań krok po kroku, wymyśliliśmy w ostatniej chwili kilka aranżacji, które pomogły niektórym utworom brzmieć jeszcze lepiej! Opinie, które otrzymujemy od fanów są bardzo dobre. Dla mnie najważniejsze jest to, że fani, którym "We March Forward" przypadło do gustu mogą uznać "The Cycle Never Ends" za jej godnego następcę. Podpisaliście też kontrakt z większą wytwórnią, włoską Cruz Del Sur Music, tak więc pod tym względem też wam się powiodło, chociaż pewnie o jakichś zyskach czy choćby zwrocie nakładów na studio pewnie nie ma mowy, to już nie te czasy? Kiedy zakładaliśmy ten zespół, to nigdy naszym celem nie było stanie się profesjonalistami zarabiającymi wielkie pieniądze! Chcemy, aby nasz zespół generował przychody pokrywające nasze wydatki, a także zarabiał trochę ekstra na inwestowanie w podróże i nowy materiał. Wiemy, że nasz rodzaj heavy metalu nigdy nie będzie trendem w Portugalii, ponieważ jesteśmy daleko od centrum sceny metalowej (Niemcy, Szwecja, Europa Środkowa). Na szczęście, wszystkie wytwórnie płytowe, z którymi współpracowaliśmy były bardzo uczciwe i zaoferowały nam kontrakty, które pomogły zgromadzić niezbędne pieniądze potrzebne na rozwój zespołu i jego grupy fanów. "The Cycle Never Ends" to płyta która może i powinna zainteresować fanów nie tylko epickiego grania, bowiem znajdą na niej coś dla siebie zwolen nicy tradycyjnego heavy z lat 80. czy nawet doom metalu? Gdy myślisz o wszystkich podgatunkach tradycyjnego heavy metalu jak: heavy, speed, thrash, czy doom metal przekonasz się, że Ravensire może odwołać się w zasadzie do każdego. Chcemy, aby nasze utwory były zróżnicowane, aby uniknąć monotonii. Tak więc fani doom metalu mogą stwierdzić, że "Proession Of The Dead" jest ciekawym kawałkiem, podczas gdy fanów thrashu mogą ucieszyć najszybsze partie "Solitary Vagrant" lub "Trapped In Dreams". Lubimy wiele stylów heavy metalu, więc łatwo jest nam połączyć wszystkie te elementy w jedną całość.
Foto: Ravensire
ze sobą wszystkie elementy jak grafika, muzyka i teksty. To właśnie, jak wcześniej powiedziałem, określa naszą tożsamość! Normalnie, gdy prosimy Pedro, aby wykonał nam okładkę, dajemy mu teksty, tytuły utworów i próbki kawałków, aby mógł poczuć nasz materiał, a następnie przystępuje do pracy. Jego rysunki są niesamowite, pełne drobnych szczegółów, bardzo przypominające komiksy, które czytaliśmy będąc młodsi. Kiedyś było tak, że utwory np. Saxon, Iron Maiden czy AC/DC ukazywały się na popowych czy nawet dyskotekowych składankach. Teraz nie ma o czymś takim mowy, każda muzyka jest za bardzo spro filowana, adresowana do określonych słuchaczy, przez co mają utrudniony dostęp do innych dźwięków - nawet choćby w obrębie tylko heavy metalu? To naprawdę mi nie przeszkadza. Prawdziwy heavy metal nigdy nie miał być akceptowany przez główny nurt i nie musiał się każdemu podobać. W rzeczywistości większość zespołów, które odniosły wielki sukces, szybko stały się mizernymi i nudnymi. Osobiście wydaje mi się że lata 90. były dekadą, w której heavy metal miał swoją prawdziwą postać! W tych latach nikt nie zakładał kapeli, aby zarabiać pieniądze. Ludzie rozkręcali zespoły z miłości do heavy metalu! Zespoły takie jak Slough, Feg, Skullview, Twisted Tower Dire, Solstice, Syris i wiele innych mniej znanych zespołów grało koncerty dla 20 osób, wydawało demówki kasety lub płyty, które sprzedawały się w 50 egzemplarzach i jednak przetrwały! Kiedy słuchasz tych zespołów stwierdzasz, że są naprawdę zajebiste! Tak więc heavy metal nigdy nie znikł i zawsze miał swoją scenę muzyczną, w przeciwieństwie do tego co ludzie myślą. Będzie ona trwać, z dala od centrum uwagi, ale z oddanymi jej osobami.
ikon gatunku, a prawdziwy heavy metal wciąż tętni życiem, trzeba tylko chcieć się o tym przekonać? Szczerze mówiąc to mało mnie to obchodzi. Dla mnie metal jest buntem, byciem sobą, nieuznawianiem kompromisów lub staraniem się być akceptowanym przez innych! Jeśli ci ludzie chcą się ograniczyć tylko do kilku zespołów, to ich sprawa. My będziemy grać nasze kawałki odkrywając też nowe, ciekawe zespoły, czytając świetne magazyny wydawane przez fanów i będziemy wspierali naszą scenę, bo miejsce, do którego należą nasze serca i dusze! Wojciech Chamryk & Marcin Hawryluk
Czujecie się wciąż reprezentantami sceny podziemnej, czy też dopuszczacie taką możliwość, że wzbudzicie zainteresowanie również tej bardziej mainstreamowej części publiczności, dla której metal
RAVENSIRE
65
Część globalnej kultury Final Sign to pewnie nie ostatni przypadek w historii gatunku, że kilku doświadczonych muzyków zakłada nowy zespół, jednak w przypadku tej ekipy z USA mamy do czynienia z sytuacją, że ich debiutancki album może naprawdę namieszać. "Hold High The Flame" bez dwóch zdań zachwyci bowiem zwolenników US power metalu, thrashu czy nawet NWOBHM, a gdyby ktokolwiek miał jakieś wątpliwości, to entuzjastycznie nastawiony wokalista grupy szybko je rozwieje:
HMP: Zdarzało się już w przeszłości, że grałeś z Brianem i Kevinem w jednym zespole, np. K-Octave czy Trampled Underfoot, współpracowaliście też okazjonalnie, choćby na trasie October 31. Co jednak sprawiło, że postanowiliście połączyć swe siły i założyć zespół taki jak Final Sign? Shawn Pelata: Tak, w przeszłości niejednokrotnie wszyscy graliśmy razem. Brian i ja pozostawaliśmy przyjaciółmi i przez te wszystkie lata zawsze szukaliśmy możliwości do stworzenia razem jakiejś muzyki. Dwa razy próbowaliśmy uruchomić ponownie K-Octave, ale za każdym razem po prostu nie wychodziło. W końcu w 2013 roku Brian zadzwonił do mnie i po-
niesamowite! Kevin, Howard, a zwłaszcza Brian wszyscy są wielkimi fanami metalu i po prostu kochają każdą okazję, kiedy mogą zagrać go ludziom oraz napisać nowe metalowe kawałki. Wszyscy czujemy się wielkimi szczęściarzami, że możemy być częścią globalnej kultury heavy metalowej, niosąc naszą muzykę fanom i innym zespołom metalowym! Howard Baker też chyba pasuje do was o tyle, że jest nie tylko świetnym muzykiem w zbliżonym do was wieku, ale też współpracował już wcześniej z Brianem i takim to sposobem mieliście pełny skład? Howard i Brian są przyjaciółmi od bardzo dawna. Przez lata grali razem w różnych lokalnych zespołach w ich okolicy. Howard i Kevin grają razem świetnie, a ponieważ mamy tylko jednego gitarzystę, Howard jest doskonały w utrzymaniu rytmu oraz klimatu, gdy Brian gra solówki. To wszystko brzmi wyraziście i ciężko. Jesteśmy zdecydowanie w pełnym składzie i ma-
z October 31 i ja musiałem przygotować coś z Line Of Fire, więc musieliśmy wziąć małe przerwy tu i tam. Upewniliśmy się, że znajdziemy czas, aby móc skupić się na płycie, utwierdzając się, że będzie ona najlepsza jaka może być. Nie było innej muzyki, czasu dla rodziny, złej pogody, wakacji czy innych okoliczności, które spowodowałyby, że potrwa to dłużej niż chcieliśmy. Nie mieszkamy również w tych samych miastach, co utrudnia nam zadanie. Jednak to wszystko jest skończone i jesteśmy tutaj z albumem, bardzo z niego dumni i podekscytowani, aby dzielić się z fanami metalu! Brałeś udział w procesie twórczym od samego początku, czy też układałeś linie wokalu i pisałeś teksty dopiero w momencie, gdy podstawy wszystkich utworów były już gotowe? Gdy przyjechałem to muzyka i nagrania były prawie gotowe. Dlatego miałem niemal gotowe utwory do pracy. Napisałem wszystkie teksty i aranżację wokalne przybliżone do miksów utworów z albumu. To było naprawdę łatwe do pewnego momentu, ponieważ Brian i ja mamy świetną chemię. Muzyka i riffy Briana bardzo mnie inspirują. Jest on w stanie wyciągnąć coś z mojej muzyki, coś co jest dla nas unikalne. Jego riffy inspirują pewien rodzaj podejścia, którego tak naprawdę nie wykorzystuję podczas pracy z innymi zespołami i przy innych projektach, w które jestem zaangażowany. Pracując w podobny sposób zaczęliśmy pisać muzykę do tego, co mamy nadzieję przerodzi się w nasz drugi album. Pozwalam chłopakom obmyślać wstępne aranżacje zanim rozpocznę pracę nad partią wokalną. Wszystkim nam to odpowiada. A jak nagrywaliście tę płytę: zebraliście się w studio, czy też każdy z was pracował u siebie w domu, korzystając z możliwości, jakie daje obecnie nowoczesny sprzęt? Wszyscy pracowaliśmy w tym samym miejscu, M3 Studios, w pobliżu miejsca zamieszkania Briana. Nikt z nas nie nagrywał w domu. Nie zawsze byliśmy tam w tym samym czasie. Jednak wszyscy korzystaliśmy z tego samego technika, z tych samych pomieszczeń, w sumie z wszystkiego. Nie nagrywaliśmy i nie wysłaliśmy utworów przez internet, ponieważ nie było takiej potrzeby. Wszyscy byliśmy w stanie razem nagrywać w tym samym miejscu, więc było to dobre. Lubimy sprawdzić utwory w sali prób i nie jechać daleko, aby nagrać je w studiu.
Foto: Final Sign
wiedział, że ma materiał, lecz brakuje mu wokalisty pytając, czy chcę to zrobić. Lubię jak Brian pisze oraz termin wydawał się dogodny, więc się zgodziłem. Gdy znalazłem się na pokładzie w ciągu następnego roku napisałem i zaśpiewałem wszystkie teksty na płycie. Jak przesłuchiwaliśmy mixy to obaj wiedzieliśmy, że mamy coś wyjątkowego co nas bardzo zafascynowało. Jestem bardzo dumny z tego albumu, a także jestem zachwycony, że fani zainteresowali się nim aż tak. Jesteście więc nadal spragnieni nowych wyzwań, a heavy/power metal wciąż gra w waszych sercach i duszach? Tak, wszyscy wciąż jesteśmy wielkimi fanami metalu. Dorastaliśmy z nim i spędzamy niesamowicie czas grając go razem. Błąkałem się po świecie rocka przez lata grając różne rodzaje muzyki, nagrywając płyty z takimi zespołami jak: Line Of Fire, Talon i Seven Hard Years, jednak metal nigdy nie opuścił mojego serca. Chciałem wrócić od 2003 roku, ale nie pozwoliły na to różne okoliczności. Udało mi się śpiewać gościnnie na niektórych płytach zespołu metalcore, Killwhitneydead, co było super. Jednak nigdy nie byłem w stanie wylądować w zespole grającym metal, aż do momentu, w którym Brian do mnie zadzwonił. Miałem tyle frajdy podczas robienia albumu oraz przygotowywania go do wydania, promując i organizując koncerty, to jest
66
FINAL SIGN
my zamiar grać koncerty i wydawać kolejne albumy w przyszłości! Wasze różne zobowiązania nie utrudniają czasem funkcjonowania Final Sign? Bo dla ciebie jest to pewnie obecnie główny zespół, ale już taki Brian musi się trochę natrudzić, by pogodzić jego fun-kcjonowanie z działalnością October 31? Brian jest bardzo zajęty, tak jak i ja. To prawda, że Brian ma dużo pracy związanej z October 31. Ja również jestem w innym zespole Livesay, który niebawem wyda album. Jednak obaj jesteśmy w pełni zaangażowani w utrzymanie Final Sing, ponieważ uwielbiamy to co osiągnęliśmy do tej pory i chcemy kontynuować tak długo, jak będzie to tylko możliwe. Poza tym, wszyscy mamy pracę i rodziny, z którymi spędzamy czas, tak więc żyjemy pełnią życia i miłością do heavy metalu! Ha! To z powodu nawału innych obowiązków pracowaliście nad "Hold High The Flame" stopniowo, w miarę wolnego czasu? Skończenie tego albumu zajęło nam trochę czasu. Mieliśmy przypadki, w których musieliśmy ponownie nagrać kilka partii, spędziliśmy sporo czasu na miksowaniu i edytowaniu tak, aby wszystko brzmiało właściwie. Były też czasy, kiedy Brian miał coś do zrobienia
"Hold High The Flame" to album klasyczny w każdym calu, począwszy od utworów inspirowanych dokonaniami: Iron Maiden, Judas Priest, Dio, Riot czy Metal Church, a na "winylowym", bo raptem 38minutowym czasie trwania tych ośmiu utworów, skończywszy - wygląda na to, że wciąż nic nie przebije potęgi i mocy muzyki z tamtych lat? Dziękuję bardzo! Wymieniłeś nasze ulubione zespoły! Dla nas jednym z najważniejszych elementów w heavy metalu jest intensywność, bo melodie, szybkość i ciężar nie znaczą nic, jeśli nie mają intensywności. Uwielbiam fakt, że album trwa 38 minut. Niektóre z najlepszych albumów w historii przed wynalezieniem płyty CD trwały nieco ponad 30 minut. Później nagrania były dłuższe, 35 lub 40 minut, oprócz okazjonalnego podwójnego albumu. Na początku nikt nie robił 75-80 minutowej płyty i to wystarczało pod warunkiem, że piosenki były dobre. Dobrze jest zachować album krótkim, ponieważ można go odtworzyć więcej niż raz i naprawdę dobrze poznać utwory, tak jak robiliśmy to my, kiedy dorastaliśmy. Zgadzam się, że wciąż istnieje wiele świetnych zespołów heavy metalowych w podziemiu, wszyscy kontynuujemy tradycję stworzoną przez naszych przodków heavy metalu. Nie interesuje was jednak tylko tradycyjny heavy, bo w niektórych utworach, np. "Possessor" czy "The Ominous Black", łączycie go z zadziornym thrashem? Kochamy wiele form heavy metalu! Thrash metal, doom metal, death metal, power metal, czysty heavy metal i hard rock. Uwielbiamy słuchać wszystkiego od Kiss aż po Kreator, od Heart po Helstar, od Scorpions po Slayera. Uwielbiamy to, że nasz album może obejmować wiele aspektów heavy metalu, a nie tylko jeden styl. Piosenki zawierają to co kochamy i są zróżnicowane dźwiękowo oraz klimatycznie, co składa się na końcowe brzmienie Final Sign. W naszych kawałkach na pewno znajdują się elementy thrash me-talu, jak również NWOBHM, power metalu, a niektórzy nawet twierdzą, że doom metalu. To, że wiele różnych zespołów i gatunków muzycznych wpływa na naszą muzykę, czyni nas bardzo szczęśliwymi, że znajdujemy się w tym zespole. Pozwala nam to oddać hołd i cześć stylom oraz zespołom, które dorastając kochaliśmy i
Foto: Final Sign
kochamy do dziś. Czyli etykietki mają w sumie drugorzędne znaczenie, nieważne, czy gra się klasyczny metal, speed czy thrash, istotne jest raczej to, by być w tym sobą i być wiarygodnym, bo fani są na to bardzo wyczuleni? Autentyczność jest sprawą najwyższej wagi. Bez względu na to, co robimy w Final Sign, pochodzi to z serca. Robimy dokładnie to, co chcemy zrobić. Chcemy grać heavy metal, ponieważ kochamy heavy metal. Nie chcemy tego zmienić. Nie chcemy ulegać nowoczesnej i popularnej muzyczce. Chcemy kontynuować tradycję, to czym naprawdę jest heavy metal. Jak powiedziałeś fani są bardzo wrażliwi na autentyczność danego zespołu i mogą rozpoznać fałszywkę na milę. Dlatego, przyjęcie przez fanów ma zasadnicze znaczenie i jest to coś, co bardzo doceniam! Otrzymujemy wiadomości i pochwały od fanów i prasy heavy metalowej z całego świata. Czujemy się tym zaszczyceni i doceniamy to bardziej niż słowa, bo ludzie wspierają Final Sign oraz album z całego serca i to jest niesamowite! Wspierają was raczej ludzie znający was już z innych zespołów, czy też pociągacie za sobą również słuchaczy niemających dotąd pojęcia o waszym dotychcza sowym dorobku? Mamy fanów, którzy są zupełnie nowi dla zespołu. Mamy też sympatyków, którzy znają nas z naszej przeszłości, czy to Oracle, October 31, K-Octave, Tramplet Underfoot, lub jakiegokolwiek innego projektu. Oczywiście, możemy zacząć od tych, którzy nas już znają. Jednak nasz muzyka bardzo szybko rozprzestrzenia się na nowe terytoria i widujemy całkowicie nowych fanów z całego świata, którzy nigdy wcześniej nie słyszeli o żadnym z nas, czy nie wiedzieli o innych projektach, w których wcześniej uczestniczyliśmy. Tak więc, nie tylko odkrywają Final Sign, ale także inną muzykę, której staliśmy się częścią. Wspaniała rzecz! To chyba dobry prognostyk, że młodzi ludzie wciąż interesują się taką muzyką, chociaż oczywiście nie jest to tak masowe zjawisko jak w latach 70. czy 80.? Heavy metal nie musi być zjawiskiem masowym, aby mieć publiczność. Chciałbym powiedzieć, że czasami masz niewłaściwą publiczność, kiedy stajesz się zjawiskiem masowym, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych. Heavy metal stał się kulturą globalną. Nie trzeba popularności aby odnosić sukcesy. Musisz tylko mieć podobnie myślących ludzi, aby podtrzymywać tradycję i reprezentować ją z dumą. Muzyka poważna, muzyka bluegrass, muzyka jazzowa, wszystko istnieje do dziś i ma duże grono zwolenników, jednak żadna z nich nie jest zjawiskiem masowym. One istnieją i rozwijają się do dziś, bo ludzie kochają muzykę i pchają ją do przodu. Tak samo jest z heavy metalem. Zespoły nadal go grają, a fani nadal go wspierają. Istnieje tak wiele zespołów grających tradycyjny heavy metal i tak wielu fanów, którzy nadal są głodni prawdziwego metalu, że ten gatunek nigdy nie umrze. Tradycje kulturowe i pewne wyznaczniki tego stylu przetrwają dla dalszych pokoleń. Heavy metal, thrash metal, doom metal, death metal, power metal nigdy nie zginą. Ta muzyka nie musi być w telewizji lub w radiu, aby żyć. Potrzebuje tylko fanów na całym świecie, aby podtrzymać bicie metalowego serca. Po wydaniu płyty pewnie coraz intensywniej koncertujecie, chcąc jak najlepiej promować "Hold High
The Flame"? Zdecydowanie zamierzamy grać koncerty! Będziemy grać jak najwięcej, ile tylko się da w ciągu najbliższych miesięcy. Jesteśmy bardzo podekscytowani grając naszą muzykę na żywo, a także łączyć się z fanami w dowolnym miejscu. Wkrótce gramy z Widow, którzy są naszymi dobrymi przyjaciółmi. Jesteśmy w trakcie rezerwacji większej ilości koncertów, jak również próbujemy dostać się na niektóre festiwale. Płyta jest krótka, tak więc pewnie wzbogacacie pro gram koncertu coverami, czy też sięgacie po autorskie utwory, które nie zostały wydane, bądź te najnowsze? Trzeba będzie poczekać i wtedy zobaczymy. Mamy więcej piosenek niż nagraliśmy i zawsze można zagrać cover dla zabawy. Dorastaliśmy uwielbiając tak wiele wspaniałych utworów. Jednak nie jesteśmy zespołem coverowym, więc głównie skupimy się na graniu własnych utworów, może czasami zagramy cover do zabawy. Przed laty obowiązkowym punktem każdego metalowego koncertu były solowe popisy perkusisty i gitarzysty. W czasach dominacji innych gatunków ta tradycja zaczęła jakby wygasać, a jak wygląda to u was, wciąż ją kultywujecie? Znowu trzeba będzie poczekać i zobaczyć. Biorąc pod uwagę, że zaczynamy od nowa grać na żywo jako Final Sign możemy nie mieć wystarczająco czasu na scenie do włączenia pełnych solówek gitarowych oraz perkusyjnych do naszego show. Jednak rozumiem, o czym mówisz. Szanujemy tradycję i w odpowiednich okolicznościach jest z pewnością czas i miejsce dla obu. Więc zobaczymy. Czujecie się odnowicielami gatunku, macie wrażenie, że jesteście jednym z tych zespołów, dzięki którym tradycyjny metal jest wciąż żywy? Heavy metal nie potrzebuje Final Sign do ożywienia. Heavy metal żyje z nami lub bez nas, ponieważ są fani i zespoły z całego świata, które zapewnią mu przetrwanie. Czujemy się zaszczyceni i jest to przywilej by być częścią tej globalnej kultury metalowej i jesteśmy szczęśliwcami, że mamy możliwość przyczynienia się do tego naszą muzyką. Nie ma innej drogi. Stoimy z innymi zespołami i naszymi braćmi robiąc to, co możemy, aby dostarczyć heavy metal do tych, którzy go kochają. Będziemy to kontynuować dopóki Final Sign będzie istnieć. Czyli nie ma innej opcji, takie prawdziwe, szczere granie zawsze przetrwa, bo słuchacze nie są idiotami i prędzej czy później zaczynają szukać prawdziwej muzyki, co jest szansą dla takich zespołów jak Final Sign? Cóż, jak już mówiłem, heavy metal żyje z nami lub bez nas. Mamy nadzieję, że spragnieni fani szukający metalu, aby zaspokoić swój głód, znajdą nas i pokochają to, co usłyszą. Będziemy nadal poszerzać metal, aby go uczcić oraz kochać. Czyniąc to, mamy nadzieję, że fani heavy metalu na całym świecie, usłyszą nas wiedząc, że kochamy i przejmujemy się tą muzyką oraz czujemy się zaszczyceni będąc częścią tego świata. Jest to wielki zaszczyt móc prezentować naszą muzykę. Jesteśmy w tym wszyscy razem - ty, cały metalowy wszechświat i ja. Jesteśmy jednością. Wojciech Chamryk & Marcin Hawryluk
FINAL SIGN
67
"Roxxcaliburization" NWOBHM - W Roxxcalibur chodzi o zabawę dla wszystkich zaangażowanych i myślę, że można to usłyszeć na naszych albumach - deklaruje perkusista tej niemieckiej formacji, Andreas "Neudi" Neuderth i nie są to w żadnym razie czcze deklaracje bez pokrycia. Roxxcalibur jest bowiem jedynym w swoim rodzaju zespołem przywracającym do życia zapomniane utwory nurtu New Wave Of British Heavy Metal, a ich najnowszy album "Gems Of The NWOBHM" to prawdziwa uczta dla zwolenników takich dźwięków: HMP: Od premiery waszego drugiego albumu "Lords Of The NWOBHM" upłynęły cztery lata. Byliście pewnie nieźle zajęci w swych innych zespołach, dlatego musieliśmy tak długo czekać na "Gems Of The NWOBHM"? Andreas "Neudi" Neuderth: O tak, to jest powód tego opóźnienia. Można też powiedzieć, że był to nasz hołd dla Def Leppard ponieważ go potrzebowali (śmiech). W rzeczywistości dla większości członków zespołu wiele się zmieniło od czasów wydania "Lords Of The NWOBHM". Kalli, Mario i ja byliśmy częścią ponownie zjednoczonego Savage Grace wraz z Chrisem Logue'm na wokalu. Następnie udaliśmy się inną drogą, kontynuując wspólne granie już bez niego, pod nazwą Master Of Disguise. Niestety musiałem z tego zrezygnować, ponieważ zostałem zatrudniony jako perkusista Manilla Road. Oczywiście od 2012 roku nadal wszystko toczy się w ten sposób. Wcześniej było łatwo pogodzić w tym samym czasie trzy mniejsze zespoły, ale wszystko jest zupełnie innne, jeżeli jesteś członkiem Manilla Road z tymi wszystkimi corocznymi, światowymi tournée. Wydając debiutancki "NWOBHM For Muthas" pewnie nie oczekiwaliście, że potrwa to tak długo,
śmy zaproszeni przez Keep It True do zagrania koncertu z niektórymi oryginalnymi członkami tych zespołów, głównie wokalistami z czasów NWOBHM. Okazało się to być wielkim sukcesem. Później pojawiła się druga część. Od tamtej pory myślę, że staliśmy się częścią tej sceny. Co sprawiło, że postanowiliście kontynuować ten projekt? Uznaliście, że brakuje takich muzycznych archeologów jak wy, a wiele z tych grup już od dawna nie istnieje, trzeba więc przypominać, szczególnie młodszych fanom metalu, ich dokonania? Obecnie jest to trudniejsze, ponieważ wiele zespołów zjednoczyło się ponownie oraz wykonuje swoją muzykę na żywo. Ponadto wyszło wiele wspaniałych reedycji w wytwórniach takich jak High Roller lub No Remorse, również w polskiej wytwórni o nazwie Skol Records, prowadzonej przez naszego przyjaciela Barta Gabriela. Masz absolutną rację, istnieje wiele zespołów, zwłaszcza w NWOBHM, które stworzyły kilka świetnych piosenek, które zna tylko kilka osób. W wielu przypadkach produkcja nie była zbyt dobra, ponieważ ich budżet był ograniczony. Czasami mówimy o zaledwie kilku godzinach nagrywania w studio. Niektóre kapele, składające się z czterech lub pięciu człon-
następnie każdy z członków zespołu oddaje swój głos. Szóstka jest najwyższą notą, jedynka najniższą. Zawsze pozwalamy szefowi wytwórni płytowej wybrać także jakiś utwór. Tym razem był to kawałek zespołu Taurus, "Paper Chaser", który znajdował się także na naszej liście. Na "Lords Of The NWOBHM" zrobiliśmy też kawałek Tygers Of Pan Tang, ponieważ Chris Tsangarides zmiksował drugi album Roxxcalibur. Posiadanie oryginalnego producenta tamtego zespołu i tego samego faceta, który zaprojektował dla nich okładkę było świetne. Wasze kolekcje płytowe są tu pewnie sporą pomocą? Oczywiście. Obok muzyki, której nie posiadam na winylu czy CD staram się zdobyć ją za pomocą blogów lub za pośrednictwem YouTube. Nie muszę dodawać, że jakość tej cyfrowej formy nie jest satysfakcjonująca, nienawidzę MP3! Myślę, że mam w domu jakieś 95% całego NWOBHM. Rozumiem, gdy fani pewnego rodzaju muzyki ją kolekcjonują, ale nie szanuję ludzi, którzy zbierają albumy tylko dlatego, że są rzadkie, jak jakieś znaczki czy coś w tym stylu. Jeśli album jest naprawdę słaby, to nawet jeżeli będzie kosztował 400 euro to i tak nadal będzie słaby... Dokładnie! Wszyscy jesteście zapalonymi kolekcjon erami, czy też niektórzy z was wyróżniają się w porównaniu z kolegami i dlaczego jesteś to właśnie ty, Neudi? (śmiech) Oprócz naszego wokalisty Alexxa wszyscy jesteśmy po czterdziestce, więc każdy z nas posiada jakieś winylowe perełki. Odnośnie NWOBHM powiedziałbym, że Mario może mieć sporą ilość oryginalnych rzeczy. Kalli interesuje się bardziej amerykańskim metalem i thrashem oraz prędzej kupi jakiś nowy sprzęt do swojej pracowni, niż wyda mnóstwo pieniędzy na jakiś rzadki album. Dzięki Bogu, że taki jest (śmiech). Holger, tak jak ja, od wielu lat jest dziennikarzem. Obok metalu i cięższego brzmienia ma sekretną miłość do hair metalu i AOR, ale nikomu o tym nie mów (śmiech). Nigdy nie chciałem tak szaleńczo kolekcjonować albumów. Kiedy mając dziewiętnaście lat zainteresowałem się NWO BHM, po prostu chciałem mieć tę muzykę. Nie było High Roller Records lub innych świetnych wytwórni płytowych jakie mamy dzisiaj, więc potrzebowaliśmy oryginałów. Przez pewien czas, miałem zastrzyk dodatkowej gotówki, ponieważ zrobiłem kilka rzeczy w internecie... tak to była pornografia. Wydałem wszystko na płyty winylowe i nie obchodziło mnie to, że album kosztował 200 euro... Ten ogromny zbiór został sfinansowany przez strony pornograficzne. Obecnie uważam, że to chyba spoko. Oczywiście nadal zbieram winyle, ale nie odwiedzam już każdego pchlego targu i nie sprawdzam każdego sprzedawcy na festiwalach. Wygląda na to, że z racji istnienia tak wielu świet nych utworów z tego nurtu źródeł inspiracji i mate riału na co najmniej jeszcze kilka płyt wam nie zabraknie? Tak, to prawda, staliśmy się bardziej "odważni" niż kiedy zaczynaliśmy. Wtedy robiliśmy tylko ciężkie brzmienie z wyjątkiem "Lady Of Mars" na debiutanckiej płycie. Teraz czujemy się jakbyśmy oferowali całe spektrum NWOBHM, która w brzmieniu zaczyna się jak rock w latach 70. i kończy się w tej chwili. Wciąż istnieją niesłyszane, zapomniane utwory, które nadal królują po tych wszystkich latach, dlatego kolekcjonerzy wciąż mają kolejny powód aby żyć (śmiech).
Foto: Roxxcalibur
miał to być raczej jednorazowy projekt, okazja do przypomnienia wspaniałej, nieco zapomnianej muzy ki, zagrania kilku koncertów z tymi klasykami? Szczerze mówiąc, nie mieliśmy pojęcia czego się spodziewać i fakt, nic wtedy nie planowaliśmy. Większość członków zespołu była wtedy w Viron i wyglądało to na poboczny projekt. Natrafiliśmy na wytwórnię Limb Music podczas festiwalu Keep It True, która zaproponowała nam kontrakt nawet przed naszą pierwszą próbą. To było dziwne, ponieważ wtedy nie myśleliśmy o byciu zespołem, chcieliśmy tylko występować na żywo i może nagrać jakąś siedmiocalową płytkę. Kiedy album został wydany staliśmy się "zespołem miesiąca" w kilku magazynach. Ludzie pokochali koncepcję przywracania starych, mniej lub bardziej znanych utworów z epoki New Wave Of British Heavy Metal. Zostali-
68
ROXXCALIBUR
ków, miały powiedzmy dobrego wokalistę i basistę, lecz inni byli na amatorskim poziomie. Nie trzeba mówić, że samo wydanie singla nigdy nie miało szansy wywrzeć jakiegoś wpływu komercyjnego. Po prostu byłoby szkoda, gdyby te utwory zostały z czasem zapomniane, będąc znanymi tylko kilku tak szalonym kolekcjonerom jak ja. Zawsze ciekawiło mnie, jak dobieracie utwory na swe kolejne płyty - ich program to efekt długich narad nad listami ulubionych numerów każdego z was, jakiegoś głosowania? Dokładnie! W czasach MP3 jest łatwiej, ponieważ możemy wysyłać sobie nasze sugestie. Wcześniej mieliśmy sesję odsłuchową i spisywaliśmy to co było dla nas interesujące. Reszta brzmi całkowicie nowocześnie (śmiech). Wrzucamy wszystko do arkusza w Excelu, a
Swoją drogą ciekawe, co za kilkadziesiąt lat posłuży ewentualnym chętnym do przypominania w takiej formie jak wasza współczesnej muzyki, skoro płyty są wypierane przez jakieś pliki, etc.?Jakoś nie mogę wyobrazić sobie sytuacji, że ktoś odkrywa w antyk wariacie czy na giełdzie płytowej pendrive czy coś podobnego z MP3, zachwyca się i postanawia nagrać własną wersję... Myślę, że tak nie będzie w naszym przypadku. Ludzie, którzy chodzą na festiwale takie jak: Keep It True, Headbangers Open Air lub nawet Bang Your Head wciąż nie są zainteresowani materiałem cyfrowym. Może ludzie, którzy słuchają Judas Priest i Iron Maiden od czasu do czasu i nowością są dla nich W.A.S.P. lub Angel Witch zaczną wykorzystywać nowe formy mediów. Ale nie są to prawdziwi miłośnicy muzyki, po prostu używają jej, co jest oczywiście OK. Oznacza to, że nowy sukces płyt winylowych pokazuje, że nadal nie jest najgorzej. Jest to rozwój, o którym nikt nie myślał pięć lub siedem lat temu. Powiedzmy, że masz prawdziwych fanów na każdej scenie muzycznej zaczynając od jazzu i muzyki klasycznej po hip hop i techno. Kupowanie płyt zawsze będzie rdzeniem jeśli chodzi o każdą odsłonę muzyczną, może z wyjątkiem muzyki pop. W Stanach Zjednoczonych widziałem kilka
naprawdę dobrych sklepów. Duże markety nie sprzedają już płyt CD, więc pojawia się coraz więcej mniejszych sklepów, ponieważ ludzie nadal chcą posiadać fizycznie płyty. Już na pierwszych płytach obraliście bardzo ciekawą drogę, bo - zapewne świadomie - wybieraliście mniej znane, albo wręcz zapomniane, utwory. Owszem, trafił się Jaguar czy Venom, ale już Saxon to rzadki utwór, a już takich Iron Maiden postanowiliście nie tykać z pełną premedytacją? Jeśli Steve Harris wysłałby nam swój stary pomysł na kawałek, który miał wiele lat temu, wtedy możemy zrobić z niego pełny utwór. Powinniśmy go o to zapytać (śmiech). Ale poważnie, nie mamy interesu w promowaniu wielkich nazw na naszych albumach. Saxon był wyjątkiem, ponieważ mieliśmy ten numer ograniczony tylko do jednej minuty i trzydziestu sekund. Nigdy nie skończyli tego kawałka, więc po rozmowach z ich menedżerem ukończyliśmy ten utwór. Szczerze mówiąc, jest to rozczarowująca rzecz, ponieważ gdy zaczęliśmy ją robić z Roxxcalibur, to myślałem, że będzie to swego rodzaju sensacją dla fanów. Jednak kawałek okazał się być tylko kompozycją z naszej drugiej płyty, którą nawiasem mówiąc uwielbiam. "Gems Of The NWOBHM" to - licząc z bonusowym Fist - aż 14 utworów: pełny przegląd zespołów kultowych bądź zapomnianych, z rodzynkiem w postaci nieoczywistego wyboru, utworu Budgie z okresu, kiedy to poszli bardziej w stronę metalu. W dodatku zestawiliście je tak, że brzmią niczym spójny materiał studyjny, to nie jest po prostu zlepek przy padkowych utworów? Pozwól mi to wyjaśnić jako perkusiście. Istnieje kilka ważnych momentów w każdym utworze, które muszą zostać "przedstawione", ale poza tym jestem sobą gdy gram na perkusji, czy to na żywo czy w studio. Nie "zasłaniam" oryginalnych perkusistów. Tak samo jest ze wszystkimi w Roxxcalibur. Są rzeczy, które muszą być wykonane jak w wersji oryginalnej, a niektóre nie. Nazywamy je kluczowymi momentami każdego utworu. Alexx nigdy nie zabrzmi jak oryginalny wokalista, ponieważ każdy z nich ma swój własny, specyficzny głos, więc nawet nie próbuje. Zachowujemy oryginalną aranżację i wszystkie partie, które są niezbędne. Nie ma sensu, aby zmieniać każdy szczegół. Nawet oryginały są rzadkością w dzisiejszych czasach, istnieją i zostały już wykonane. To co robimy tym utworom nazywamy "roxxcaliburization". Nie jesteście więc ortodoksami, dla których istnieje tylko "czysty" NWOBHM i nic więcej? Poza tym nie ograniczacie się tylko do, kultowego dla wielu, okresu 1979-1982, stąd obecność choćby "Fool's Gold" Virtue z 1987? Więc tak, zacząłem dyskusję na spotkaniu naszego zespołu z powodu tego kawałka, ale w końcu jego zrobienie okazało się świetnym pomysłem. Odnośnie Budgie moim planem było umieszczenie tego utworu jako bonusa, czegoś w stylu przed New Wave Of British Heavy Metal. W końcu kompozycja okazała się być zbyt dobra, aby być tylko dodatkiem... Mieliśmy ten sam problem na "Lords Of The NWOBHM", ponieważ utwór z Blood Money był także z 1987 roku. Jednak zdecydowaliśmy się na niego, ponieważ chcieliśmy mieć utwór thrashowy na płycie, tym bardziej, że Kalli jest jednym z najlepszych gitarzystów rytmicznych w tej części Niemiec - wystarczy sprawdzić jego zespół Abandoned. Pewnie niewiele osób zdaje sobie sprawę z tego, jak dużo czasu trzeba poświęcić na rozgryzienie i opra cowanie tych utworów, by zabrzmiały one tak, jak z waszych płyt? Masz rację, podczas nagrywania pierwszego albumu przeprowadziliśmy wiele prób zanim udaliśmy się do studia. Możecie wierzyć lub nie, ale nie było żadnych prób, zanim zrobiliśmy "Gems Of The NWOBHM". Każdy dopracowywał swoje partie w domu, a potem spotykaliśmy się i nagrywaliśmy na żywo. Ostatecznie wszystko razem pasowało dlatego, że nadal zachowujemy swój własny indywidualny styl jako muzycy. Najtrudniejszą pracą było zastąpienie organów w "Midnight Chaser" i klawiszy w "Somwhere Up In The Mountains" gitarami. Chciałbym też powiedzieć, że Alexx ma najtrudniejsze zadanie, ponieważ wokale oryginalnych utworów są bardzo zróżnicowane, więc przed rozpoczęciem nagrywania musi naprawdę ciężko popracować . Dlatego też staracie się w studio pracować tak, jak czyniły to tamte zespoły przed laty, nagrywając jak najwięcej na żywo, nie nadając tym kompozycjom zbyt nowoczesnego sznytu?
Foto: Roxxcalibur
Dokładnie! Na pierwszym albumie była to jedna gitara i perkusja nagrana na żywo za pomocą metronomu. Na drugim albumie pojawił się bas, perkusja i jedna gitara. Tym razem zrobiliśmy wszystko na żywo, z wyjątkiem wokalu oraz solówek. Trzy dni zajęło nam nagranie całego album plus dwa dni na próbę dźwięku, ponieważ przed rozpoczęciem nagraniawszystko musiało być doskonałe. Z powodu naszych działań poza Roxxcalibur staliśmy się lepszymi i bardziej doświadczonymi muzykami, co pozwala nam na nagranie utworów, ot tak, bez wcześniejszych prób. Byliśmy również spragnieni aby wykonać te piosenki. To znaczy, próby są fajne, ale w pewnym momencie zbyt przyzwyczajasz się do kawałków i czegoś zaczyna brakować. Kiedy jestem w trasie z Manilla Road bez wcześniejszej możliwości próby, pierwsze koncerty są dla mnie najlepsze. A później prawdopodobne jest, że popełnię jakiś głupi błąd w kompozycji, którą grałem przez trzy tygodnie każdego wieczoru. Przy produkcji poprzedniego albumu wspomógł was sam Chris Tsangarides, tym razem jednak znacznie większy wpływ na efekt finalny niż przy waszych poprzednich wydawnictwach miał Kalli - uznaliście, że dojrzał do tego, by sprostać temu wyzwaniu? Kalli zawsze miał swoje małe studio i produkował płyty z jego poprzednimi zespołami, jak również sam. Gdy drugi album Roxxcalibur został nagrany przez Kalliego, udaliśmy się do Chrisa, aby nam go zmiksował. Chris zawsze miał dobre zdanie o naszych nagraniach. Potem na albumie Masters Of Disguise Kalli zrobił wszystko i płyta została doceniona przez fanów oraz prasę za dobre brzmienie. Kupił wtedy dodatkowe wyposażenie do studia i wkręcał się w to coraz bardziej Wiele zespołów, które robią własne nagrania, używają automatów perkusyjnych albo przynajmniej triggerowanych bebnów, ponieważ nie mają możliwości ich nagrania. W tym przypadku powinni poczekać i wydać trochę pieniędzy na prawdziwe studio. Zazwyczaj jestem trochę sceptycznie nastawiony, gdy czytam, że zespół zrobił nagranie samodzielnie i w więk-
szość przypadków mam rację. Cóż, myślę, że nie zobaczę studio nagraniowego tak długo jak będę w Roxxcalibur i Manilla Road, ponieważ Mark Shelton ma również swoje własne studio. Rodney Matthews to jeden z legendarnych autorów okładek płytowych sprzed lat, człowiek już wiekowy, ale nadal aktywny. Jak przekonaliście go do tego, aby zaczął z wami współpracę i jakim cudem trwa ona tak długo? Jakoś nie mogę uwierzyć, by rzecz była tylko w przelewie bankowym o odpowiedniej wysokości? (śmiech) Wiesz co? Kiedy rzucam pomysły, jak na przykład przydzielenie prac nad okładką Rodneyowi lub wzięcie Chrisa Tsangaridesa na współproducenta, ludzie zawsze mi mówią, że jestem marzycielem. Ale istnieje jedna prosta zasada: po prostu trzeba ich zapytać. Odpuszczanie jest największym błędem jaki można popełnić. Było super zarówno z jednym jak i z drugim. Rodney lubi ideę, którą skrywa Roxxcalibur, a my kochamy jego prace. Nasz basista Mario jest prawdziwym fanem jego twórczości, na co dzień jest grafikiem. Na pewno nie dostaniemy obrazu Matthewsa za darmo, ale jest wart swojej ceny. Jego praca jest niewiarygodna i oczywiście wykonał kiedyś wiele okładek NW OBHM, więc idealnie się składa. Każda z naszych trzech płyt pasuje do siebie i ma swój styl dzięki jego pracy. Powiedziałbym, że dzięki jego sztuce można zdać sobie sprawę, że jest to płyta Roxxcalibur, nawet gdyby nie było na niej naszego logo. Wszystkie te obrazy są z końca lat 70. i jeśli mam rację to nawet ich kolorystyka jest podobna, zwłaszcza na dwóch pierwszych albumach. Współpraca z nim to jedno z waszych spełnionych marzeń? Cały pakiet jest spełnieniem marzeń. Granie moich ulubionych piosenek z ludźmi, których lubię i szanuję z dziełami sztuki legendarnego faceta... Nie trzeba mówić nic więcej. Jestem wdzięczny za to w stu procentach!
ROXXCALIBUR
69
HMP: Hej! Minęło już trochę czasu od premiery waszej debiutanckiej płyty. Co porabialiście od tamtego czasu? Terry Fire: Mnóstwo, mnóstwo wywiadów. Dużo recenzji naszego materiału się pojawiło i to cholernie dobrych! Nie zagraliśmy dużo koncertów. Franck "Lord Sabathan" Lorent: Raptem kilka. Kilka dobrych, jeden znakomity - Metal Magic w Danii - i dużo kiepskich.
Foto: Roxxcalibur
A są jakieś kolejne marzenia na liście do zrealizowa nia? Z kilkoma znanymi muzykami już współpra cowaliście bądź nadal gracie, ale pewnie marzy się wam jakaś kolejna taka twórcza akcja, w studio bądź na koncercie? Cóż, jestem teraz szczęśliwy. Gram w moim ulubionym zespole Manilla Road oraz wykonuję niektóre z moich ulubionych brytyjskich kawałków w Roxxcalibur. Obecnie nie mogę wykonywać nic więcej, ponieważ uczestniczę również w innych projektach związanych z przemysłem muzycznym jak na przykład, dziennikarstwo czy praca studyjna. Ostatnie sześć czy siedem lat były jak spełnienie marzeń. Tak czy inaczej, zawsze są marzenia lub pomysły, które pozostały. Chciałbym zorganizować specjalny pokaz na wielkim festiwalu z wielkimi nazwami NWOBHM jako naszymi gośćmi. To znaczy, granie trzech kawałków Iron Maiden z Dennisem Strattonem było wspaniałe. Kiss z supportem Iron Maiden było moim pierwszym koncertem, kiedy miałem dziewięć lat, więc bycie wspólnie na scenie z tymi ludźmi było czymś naprawdę specjalnym. Zresztą chyba często spotykacie na swej drodze podobnych do siebie maniaków i pasjonatów takich dźwięków, dlatego też Roxxcalibur wciąż szerzy swą misję? Będziemy istnieć tak długo, jak zechcą nasi fani. Każdy muzyk zespołu gra w innych kapelach, dlatego jesteśmy w luźnej sytuacji, nie musimy działać w Roxxcalibur. Ale mu po prostu chcemy grać w Roxxcalibur. Do tej pory "Gems Of The NWOBHM" jest naszym największym sukcesem, nawet jeśli minęło sporo czasu po "Lords Of The NWOBHM". Więc myślę, że szef naszej wytwórni zażąda nowej płyty w 2017 roku i wtedy siedząc zaczniemy się zastanawiać "ooo, czy to już minął rok od wydania "Gems Of The NWOBHM"?" (śmiech). Kiedy jesteś zajęty, czas leci bardzo szybko. Kochamy to, co robimy i zawsze dobrze się bawimy czy to na scenie, czy w studio, więc nie ma powodu, aby zaprzestać prac w Roxxcalibur. Jak już wcześniej powiedziałeś istnieje mnóstwo kawałków, które muszą zostać odkopane. Na dobrą sprawę, z racji wykonywanego wyłącznie cudzego repertuaru, można określić was mianem cover bandu. Z drugiej strony jednak to chyba dla was coś więcej, bo nie przypominam sobie innej podobnej grupy, która z taką pasją i zaangażowaniem robiłaby coś takiego? Jesteśmy zespołem coverowym dla maniaków New Wave Of British Heavy Metal, a dla "zwykłych fanów" jesteśmy tylko zespołem metalowym, a czasami hardrockowym. Pamiętam, że kiedy jakiś facet rozmawiał z nami po koncercie, mówiąc, że naprawdę piszemy dobre kawałki (śmiech). Nie miał pojęcia, że są to covery. A jeśli ktoś, kto nie jest częścią naszych fanów mówi nam, że jesteśmy tylko zespołem coverowym, wtedy się pytam "OK, a jak wiele z tych piosenek znasz?". Wystarczy rzucić okiem na Manfred Mann´s Earth Band albo Vanilla Fudge. Wszystkie ich hity były coverami, ale nikogo to nie obchodziło. Dobrą rzeczą jest więc to, że mogę powiedzieć, iż "Roxxcalibur ma wspaniałe kawałki" (śmiech). Nie piszemy ich, więc myślę, że mogę tak powiedzieć. Pamiętam zespół z Japonii o nazwie Gorgon. Wydali kilka siedmiocalowych płyt z coverami NWOBHM. Ich muzyka zawsze była świetna, ale wokale były straszne (śmiech). Oczywiście istnieje mnóstwo zespołów coverowych Iron Maiden.
70
ROXXCALIBUR
Mówiąc o zespołach coverowych: niektórzy młodzi artyści z tradycyjnym metalowym brzmieniem są dość blisko NWOBHM z ich własnymi kompozycjami, co jest naprawdę super, np. utwór otwierający ostatni album Night Demon brzmi jak Diamond Head i nie widzę w tym nic złego. Czyli nie możemy spodziewać się po was autorskich utworów, Roxxcalibur powstał w ściśle określonym celu i za kilkadziesiąt lat, po nagraniu wszystkich godnych przypomnienia utworów nurtu NWOB HM rozpadnie się, uznając, że misja została wypełniona? (śmiech) W ciągu dwudziestu lat zrobimy album oddający hołd Roxxcalibur, na którym umieścimy covery coverów (śmiech). Teraz poważnie... Kiedy poczujemy, że jest to właściwy moment, aby przestać lub kiedy nasi fani będą mieli dość, wtedy zawiesimy działanie zespołu. Nie ma planu B, jak pisanie własnych piosenek, chociaż moglibyśmy to zrobić. To znaczy, fajnie byłoby zrobić specjalny album z coverami zespołów, które najbardziej wpłynęły na NWOBHM. Mało znane brytyjskie zespoły z lat 70., takie rzeczy też zbieram. A może album z gośćmi z oryginalnych zespołów w każdej piosence. Istnieje wiele dodatkowych możliwości, które nie zniszczą całej koncepcji. Czyli mamy jeszcze trochę czasu, tak więc niebawem będzie można zobaczyć was tu i ówdzie na koncer tach? Cóż, to jest część, w której zespół nie jest zbyt dobry. Po pierwsze, jesteśmy bardzo zajęci w naszych innych zespołach, zatem mamy problemy z terminami. Jest to dziwne. Niektórzy organizatorzy nazywają nas "tylko zespołem coverowym", inni, którzy, zwykle organizują występy mówią nam, że "nikt nie zna piosenek które gramy". To jest nasz największy problem i dlatego nie występujemy często. Faktem jest to, że gdy gramy na żywo, nikt nie dba czy są to covery czy nie. Zawsze dostajemy kapitalne opinie w prasie, grając tylko dwa lub pięć koncertów rocznie. Przypuszczam, że nie ma dla was większej satys fakcji niż np. mail od młodego człowieka, że dzięki wam odkrył NWOBHM i kupił płyty zespołów, których utwory też nagraliście? Zdecydowanie, ponieważ jest to świetny efekt uboczny tego wszystkiego. Uczucie, że zrobiliśmy coś na scenie jest czymś bardzo pozytywnym. Podobnie jak trzeci wymiar mając zespół taki jak Roxxcalibur. Oprócz całej zabawy mamy tu w pewnym sensie pracę na scenie, co jest naprawdę super. Satysfakcjonujące jest to kiedy oryginalne zespoły ponownie reaktywują się z naszego powodu. Odkąd zaczęliśmy, stało się to co najmniej pięć razy. Nie wspominając już o wszystkich przyjaźniach z oryginalnymi zespołami, które rozwinęły się na przestrzeni lat. Są wdzięczni i my jesteśmy wdzięczni, więc wszyscy są zadowoleni. Każdy wie, że nie zarabiamy na Roxxcalibur i tak, w ogóle nas to nie obchodzi. Wszystkie pieniądze, które dostaliśmy z naszej wytwórni i sprzedaży wracają do Roxxcalibur w postaci okładki, studia itd. Mamy w porządku wytwórnię, która myśli tak jak my, dodając plakat i grubą książeczkę. W Roxxcalibur chodzi o zabawę dla wszystkich zaangażowanych i myślę, że można to usłyszeć na naszych albumach. Wojciech Chamryk & Marcin Hawryluk
Tak na szybki start, ponieważ nadal jesteście dość nową nazwą na scenie metalowej, czy możecie po krótce przedstawić zespół i powiedzieć nam jak to wszystko się dla Horacle rozpoczęło? Franck "Lord Sabathan" Lorent: Wszystko się zaczęło w 2008 roku, gdy razem z Davidem D.C. postanowiliśmy pograć razem heavy metalowe hity Iron Maiden, Mercyful Fate, Black Sabbath, Priest, itd… Wkrótce zaczęliśmy pracować nad własnym materiałem. Napotykaliśmy jednak trudności w postaci braku uzdolnionych muzyków i totalnej posuchy na heavy metalowego wokalistę z prawdziwego zdarzenia. Po wielu porażkach i wielokrotnym utknięciu w martwym punkcie udało nam się w końcu zmontować sensowny line-up. W 2009 roku dołączyli do nas Dyno i Greg War, w 2010 Terry Fire, a Aleksei w 2013, zastępując Davida… David opuścił zespół, by skupić się na swojej pracy. Przejdźmy do tematu dotyczącego waszego nowego albumu. Jak postrzegacie efekty swojej pracy w studio z perspektywy czasu? Czy jesteście zadowoleni z rezultatu jaki osiągnęliście? Terry Fire: Jestem zadowolony z większości. Myślę, że nigdy nie będę w pełni usatysfakcjonowany - jestem artystą. Artysta musi być perfekcjonistą. Muszę jednak podkreślić fakt, że podeszliśmy do tworzenia albumu z własną wizją, nie przyjmowaliśmy krytyki od nikogo, nawet od producenta. Fajnie, że nasz nowy wioślarz Alexei pomógł mi posunąć się jeszcze dalej w moim warsztacie na tej płycie. Ma naprawdę dobre ucho. Wcześniej to ja byłem naczelnym musztrującym w zespole, ale dobre ucho w kapeli zawsze się przyda! Tak czy inaczej, ta płyta jest prawdziwym udoskonaleniem naszej formy. Franck "Lord Sabathan" Lorent: Osobiście bardzo miło wspominam pracę w studio. Dużo zabawy z dziewczynami, świetna i relaksująca atmosfera. Dobrze się nam pracowało. Praca z Geraldem Jansem była niezwykłym doświadczeniem. Rezultat tego jest niesamowity. O wiele lepszy niż się spodziewałem. Nie bylibyśmy w stanie osiągnąć go wcześniej… Osobiście trochę żałuję, że nowy album ma takie brudne brzmienie. Chciałem by było bardziej czystsze niż zjadliwe. Czy okładkę mamy odczytywać jako grafikę będącą ilustracją zawartości muzycznej albumu? Terry Fire: Tak. Artwork przedstawia wydarzenia, które zostały opisane w "Awakening of a Crimson Shelter", naszej póki co najbardziej ambitnej kompozycji, dwanaście minut opowieści o duchach. Franck "Lord Sabathan" Lorent: Dokładnie. Juanjo odwalił kawał świetnej roboty. Okładka idealnie współgra z klimatem bijącym z tego krążka. Jedna z waszych kompozycji skupia się wokół postaci Jamiego Lannistera z Gry o Tron. Dlaczego zdecydowaliście się sportretować postać akurat z tego uniwersum w jednym ze swych utworów? Terry Fire: Moje inspiracje dyktują mi to o czym
No spoko, kolejna młoda kapela z Belgii. Nie spodziewajcie się jednak godnego następcy Ostrogoth czy Crossfire. Nie wiem, może jestem uprzedzony, ale jakoś niezbyt przychylnie przemawia do mnie fakt, iż Horacle kreuje wizerunek buców-malkontentów, nie przyjmujących słów krytyki i narzekających na wszystko. A to koncert nie ten, a to w studiu trzeba być perfekcjonistą i tak dalej. Motywem przewodnim będzie unisono narzekań, że mimo dobrych ocen w recenzjach żadna wytwórnia nie chce przygarnąć Horacle pod swe skrzydła. Tyle dobrych recenzji, a promotorzy i oferty koncertowe oraz festiwalowe jakoś nie walą drzwiami i oknami. No, niesamowite! Dla mnie nie jest to w ogóle dziwne, gdyż "Dead Eyes Revelation" jest płytą w najlepszym wypadku średnią i z rodzaju tych, które są przesłuchiwane w sumie wyłącznie przez recenzentów muzycznych - trochę tak jak w przypadku naszego rodzimego CETI. W każdym razie jest też pewien plus: goście sami nagrali swoją płytkę i sami zajmują się jej sprzedażą, także ich upór jest godny podziwu.
Nie jesteśmy dziećmi bogatych rodziców mam pisać. To zresztą normalna rzecz. Maideni inspirowali się serialem Prisoner i filmem Braveheart. Halford inspirował się science fiction. To nic nowego. Nie wydaję mi się jednak bym w przyszłości to kontynuował. I nie narzekajcie, że w tekście nie ma zbyt wiele jego historii. Tekst napisałem dawno temu i dopiero po obejrzeniu dwóch sezonów. (śmiech) Czy możecie nam powiedzieć jakie były wasze inspiracje przy innych kawałkach? Franck "Lord Sabathan" Lorent: Takie jak zawsze, czary, czarna magia, mroczne opowieści, wszystko na temat ciemniejszej strony… Terry Fire: Nie no, "Carnage Stallion" jest swojego rodzaju metaforą naszego zespołu. Rozumiesz, surowa i twarda forma podczas koncertów. "Revenge at Hand" jest o zemście. Brutalnej zemście. Oprócz tych dwóch i "King Slayer" reszta dotyczy świata duchów: dusze, telluryczność, moja wizja świata energii i tym podobne. Niektóre teksty można interpretować dwojako jak w "Sign of the Beast" i "Wicked Child". "No Resistance" jest kontynuacją naszej sagi, którą zapoczątkowaliśmy na "A Wicked Procession" utworem "Lightning Strikes Down". Jestem w trakcie pisania kolejnej jej części. Większość recenzji, które wpadły mi w ręce, bardzo chwaliły "Dead Eyes Revelation". Czy według was to oznacza, że wasz album spodobał się maniakom tradycyjnego heavy metalu? Terry Fire: Mam taką nadzieję! Podobało mi się wszystko, co czytałem na temat naszego wydawnictwa. Z drugiej strony, jest to nieco przygnębiające. Wydaje się, że ludziom naprawdę album się podoba, ale nie dostajemy prawie w ogóle ofert koncertowych. Te koncerty, które do tej pory zaliczyliśmy były niesamowite. Graliśmy obok Candlemass. Grim Reaper, Alpha Tiger, Evil Invaders, ADX, Enforcer, Vuclain… [sic!] Może coś nie sztymi po stronie biznesowej? Jest może u was jakiś manager z prawdziwego zdarzenia? (śmiech) Franck "Lord Sabathan" Lorent: Wszędzie otrzymujemy dobre noty w recenzjach, więc nie rozumiem dlaczego nie interesuje się nami żaden label oraz promotorzy! Jakie jest wasze podejście do krytyki? Tej konstruktywnej, oczywiście. Terry Fire: Póki co, nie musimy sobie zadawać takiego pytania, bo spotykamy się z wyłącznie przychylnymi opiniami. Co jest jeszcze bardziej frustrujące, no bo gdzie w takim razie są koncerty, do cholery? Jedyna ostrzejsza krytyka jaką widziałem, dotyczyła naszej EPki. Gość napisał, że w paru miejscach wypadliśmy poza skalę, no i miał rację! Tak czy owak, jestem otwarty na krytykę, gdyż sam w stosunku do siebie jestem niezwykle wymagający. Czy nagranie dystrybuujecie na własną rękę czy może jakaś wytwórnia wam w tym pomaga? Terry Fire: Tylko my się tym zajmujemy. Nie było żadnych ofert, więc nie mieliśmy wyjścia. Nie mogliśmy już dłużej czekać. Franck "Lord Sabathan" Lorent: Z wyjątkiem "A Wicked Procession" nie mieliśmy ani jednej poważnej oferty. Także kolportujemy album samodzielnie i przy niewielkiej pomocy lokalnych dystrybutorów. Nie wiem czy istnieje prawdopodobieństwo, że cały album się wyprzeda, jednak jeżeli tak się
stanie, to czy planujecie zrobić dodruk kolejnych kopii? Terry Fire: No stary, oczywiście! Myślimy także nad wydaniem tego albumu na winylu! I nad dotłoczeniem kolejnych kopii naszej EPki, bo wszyscy się zawsze o to pytają. Wszystko jest kwestią pieniędzy. Nie jesteśmy dziećmi bogatych rodziców! Gdy tylko sprzedamy odpowiednią ilość egzemplarzy, to będzie właśnie następny punkt na naszej liście. Czy postrzegacie swoją twórczość muzyczną jako swoisty metafizyczny hołd dla klasycznego heavy metalu czy też może staracie się zrobić coś zupełnie nowego, tyle że w old schoolowym stylu?
Franck "Lord Sabathan" Lorent: Nie mieliśmy problemów ze strony muzułmanów. Większym zmartwieniem jest zamykanie wszystkich metalowych pubów i miejsc w których moglibyśmy grać, ale to nie z powodu terroryzmu, lecz plajty. Za mało rockersów i metalowców chodzi na koncerty na południu Belgii. Skoro mowa o koncertach, to który dotychczasowy wasz występ był najbardziej odjechany? I dlaczego? Terry Fire: Z ostatnich to bezsprzecznie festiwal Metal Magic w Danii. I to nie tylko pod kątem naszego koncertu, ale całokształtu atmosfery. Byliśmy tam trzy dni. Stary, to było jedne ze szczęśliwszych doświadczeń w moich życiu, wszyscy byli niesamowici… Ale przez ostatnie pięć lat mieliśmy inne świetne koncerty. Franck "Lord Sabathan" Lorent: Metal Magic… obie edycje były nie do pobicia. I koncert w Oberhausen ze Skull Fist i Iron Kobra we wrześniu 2011 i Ages of Metal we wrześniu 2013… Czy reakcja fanów pod sceną zwykle jest taka jaką oczekujecie na swoim koncercie? Terry Fire: Oj tak, a nawet jak z początku są trochę ospali, to robimy wszystko, by rozpętać tam piekło! Nie schodzę ze sceny, póki dookoła nie ma oparów potów i bólów karku. Był tylko jeden koncert, na którym publiczność cały czas stała bez ruchu. To był koncert z Raven gdzieś we Flandrii. Pamiętam to… dostałem szału i zacząłem wrzeszczeć na ludzi, by ruszyli swe dupska! Gdy skończyliśmy koncert by-
Foto: Horacle
Terry Fire: Ha, dobre pytanie, stary! Myślę, że w pewien sposób łączymy oba te podejścia. Jestesmy jednocześnie bardzo blisko tradycji i osobistej twórczości. Jednak zawsze jest tak, że możesz coś zrobić po staremu, zgodnie z zasadami, lub po swojemu. Gramy tradycyjny heavy metal własnie po swojemu. Dodajemy do niego nieco speed/thrashu, a czasem nawet progresji. I naszego szaleństwa. Franck "Lord Sabathan" Lorent: Co do mnie, po prostu gram i czuję heavy metal jako coś więcej niż raptem styl w muzyce. To jest moja kultura, mój sposób na życie. Postrzegam muzykę jako metafizyczną odpowiedź mojej duszy względem świata. Tak z ciekawości - czy macie może jakieś problemy w organizowaniu koncertów z powodu tego całego nagłego napływu islamistów? Czy spotkaliście się z niechęcią ze strony ich środowiska? Terry Fire: Ekstremiści to najmniejsze nasze zmartwienie. Takie rzeczy nie przeszkodzą nam w życiu naszymi marzeniami. Życie jest niebezpieczne. Każda minuta na tej planecie jest niebezpieczna. Jebać wszystkich fanatyków! Świat byłby lepszy bez nich. Największym naszym problemem jest brak wsparcia ze strony wytwórni i promotorów!
łem naprawdę wkurzony. Ale ludzie do mnie podchodzili, klepali po plecach i mówili, że zagraliśmy świetny show. A ja na to "O co wam chodzi, myślałem, że się wam nie podoba!". Ale podobnie się zachowywali podczas występu innych kapel tego wieczoru, włączając w to sam Raven… Pewnie coś w wodzie! (śmiech) Wielkie dzięki za wywiad. To będzie wszystko. Ostatnie słowa do naszych czytelników należą do was! Terry Fire: Wielkie dzięki panie i panowie, nie zapomnijcie odwiedzić naszej strony www.horacle. be oraz naszego Facebooka https://www.facebook. com/HoracleOfficial/. Wspierajcie undergroundową scenę. Potrzebuje tego. Nie pozwólcie zgasnąć płomieniowi heavy metalu w waszych sercach. "Beware and spread the word 'cause the Horacle is watching you!" Franck "Lord Sabathan" Lorent: Nie pozwólcie zgasnąć heavy metalowemu płomieniowi, wspierajcie underground, plujcie na mainstream i chciwość, wznieście flagę poświęcenia! Aleksander "Sterviss" Trojanowski
HORACLE
71
...aby przywrócić chwałę heavy metalu... Nie decydują się na pomoc którejś z małych wytwórni, czekają na współpracę z większym wydawcą. Na razie znakomicie dają sobie radę sami, pod względem organizacyjnym, promocyjnym i muzycznym. Ich ostatni album "Ride For Glory" dokumentuje coraz większość dojrzałość Iron Kingdom. Fani zaś odpłacają się im coraz większym zainteresowaniem. Oby ta tendencja się zachowała i oby marzenia tych młodych Kanadyjczyków się spełniły! HMP: Istniejecie od 2011 roku, a już macie na swoim koncie cztery albumy. W zasadzie rzecz nie spo tykana aktualnie, bo nawet zespoły z kontraktem, nie mogą pochwalić się taką częstotliwością wydawania albumów. Skąd u was takie samozaparcie, tyle potencjału oraz tyle pomysłów na pisanie muzyki? Chris Osterman: Tworzymy muzykę aby zapewniać kreatywną jazdę, właśnie dlatego zdecydowaliśmy być normalnym zespołem, zamiast grać covery gdzieś w barach. Pisanie nowej muzyki jest świetnym sposobem na stawianie sobie wyzwań oraz forsowanie swoich granic, identycznie nagrywanie nowej muzyki, pomaga pchać nasz zespół i zdobywać uwagę. Jest wiele pomysłów, które wciąż mamy odnośnie nowych kawałków i ciągle omawiamy nowe tematy oraz nową zawartość tekstów, którą możemy poruszyć. Chcemy
bezpośrednio zainspirowany przez wspomniane zespoły, a mniej przez Maiden oraz Priest. Możliwe, że jakość jaką osiągnęliśmy, zbliżyła się do tego, co zrobiłoby Maiden. Jesteśmy zaszczyceni, że uważasz, że osiągnęliśmy cokolwiek porównywalnego do tego, co zrobiłoby Iron Maiden! Mam inne zdanie na ten temat, ale nie czas na spory. Dojrzeliście jako twórcy i muzycy, wasz warsztat jest doskonały, kompozycje są złożone, dopra cowane, a jednocześnie bardzo ciekawe, odegrane są precyzyjnie, można powiedzieć z pewną wirtuozerią. To naturalny rozwój czy pewien plan, który z uporem realizujecie? Na poziomie indywidualnym nasz rozwój może jest nawet bardziej zdecydowany, jednak jako zespół, uważam, że postęp bardziej jest wynikiem coraz lepszej współpracy naszej czwórki, coraz lepszego wza-
Wraz z "Ride For Glory" zdecydowanie weszliście na orbitę wokół Iron Maiden. Czy zbierając materiał na ten album z góry założyliście, że zbliżycie się tym razem do dokonań Brytyjczyków? To zabawne, że tak mówisz, ponieważ zastanawiając się nad tym, "Ride for Glory" to prawdopodobnie album najmniej bezpośrednio zainspirowany Maiden. Kiedy wydaliśmy dwa pierwsze albumy, dostaliśmy wiele opinii mówiących coś w stylu: "są one wyraźnie inspirowane Manilla Road, King Diamond i Fates Warning" i kilkoma innymi podobnymi zespołami. Nie wiedzieliśmy o kim piszą, sprawdzaliśmy i odkryliśmy, że faktycznie jesteśmy tak jak oni (śmiech). Tak więc powiedziałbym, że ten album był bardziej
72
IRON KINGDOM
Twoja współpraca z Kenny Kroecher'em jako gitarzyści, jest coraz lepsza, jesteście coraz bliżej tego aby mówić o was jak o kolejnym oryginalnym duecie heavy metalowych gitarzystów, jak chociażby Dave Murray i Adrian Smith. Wow, bardzo dziękuję za te słowa. To znaczy, że musimy coś robić dobrze! (śmiech) Czy obecnie łatwo jest przebić się na scenie tradycyjnego heavy metalu? Czy jest duża rywalizacja i presja miedzy młodymi zespołami tego nurtu? Nie powiedziałbym, że jesteśmy w bezpośredniej rywalizacji z innymi zespołami, postrzegamy to bardziej jako braterstwo. Staramy się pracować dla tego samego celu, budowanie wspólnej sceny, aby przywrócić ten klasyczny styl do czołówki. Presja może i jest wysoka, jako że na scenie działają bardzo utalentowane kapele, jednak wszyscy chcemy tego samego, aby przywrócić chwałę heavy metalu, który kochamy. Mimo, że świat cierpi z tego powodu, na początku tego roku stało się jasne, że Stara Gwardia wiecznie nie będzie z nami, takie jest ludzkie życie, zestarzejmy się i umieramy, jednak to nie znaczy, że to, co zaczęli, musi z nimi odejść. Myślę, że obecnie powstające zespoły robią świetną robotę w kwestii zapewniania, że tamte idee przetrwają. Tak więc dzieciaki, dzisiaj i w przyszłości, mogą doświadczyć tego, co pokolenie naszych rodziców doświadczyło w przeszłości.
jemnego zrozumienia oraz coraz lepszej atmosfery miedzy nami. Komunikacja między nami jest bardzo istotna i każdy ma coś do powiedzenia, staramy się podążać za jakimkolwiek pomysłem, który wydaje się najlepszy dla czegokolwiek, co robimy.
Na waszych wcześniejszych albumach łatwiej było usłyszeć wpływy innych kapel niż Iron Maiden. Ogólnie można wywnioskować, że jesteście zafascynowani heavy metalem z lat osiemdziesiątych, brytyjskim i amerykańskim. Opowiedzcie o swoich fascynacjach, które wpłynęły na to jak w tej chwili brzmi Iron Kingdom. Wspominaliśmy o tym wcześniej, Maiden i Priest stworzyli fundamenty pod nasze dwa pierwsze albumy i dołożyliśmy w sposób naturalny wiele innych dźwięków lub "wpływów". Chcemy przez to powiedzieć, że zespoły, do których nas porównywano i sugerowano, że brzmimy jak one, były inspirowane jeszcze większymi zespołami z tamtych czasów wspomniane Maiden i Priest - mimo to rozwinęły się. Właśnie to jest też to, co przytrafiło się nam. Porównania do Manilla Road, King Diamond i Fates Warning były miło witane, ponieważ oczywiście w ten sposób dowiedzieliśmy się o tych zespołach. Nie wiedzieliśmy lub nie mieliśmy pojęcia o nich zanim pojawiły się tamte recenzje. Jest to dla nas bardzo interesujące, że owe zespoły, które tak "oczywiście" inspirowały nasze pierwsze albumy, inspirują nas teraz, jednak ludzie widzą to w inny sposób.
Dojrzałość muzyków przeważnie zabija spontaniczność i młodzieńczy rozmach, w waszym przypadku muzyka nadal zachowuje werwę, moc i polot. Czy podczas pisania materiału na nowy album zdarzyło się wam, że łapaliście się na tym, że za bard zo namieszaliście i zbyt daleko odeszliście od tego czym jest Iron Kingdom? Odnośnie tego, czym jest dla nas Iron Kingdom, nie ogranicza się to do pewnego brzmienia lub pomysłu, ale do pragnienia zabawy oraz prowokowania myśli poprzez opowiadanie historii. Jedynymi ograniczeniami lub limitami, jakie nakładamy na muzykę jest to, co pasuje do historii, którą staramy się przekazać. Jeśli nie jest to sensowne w stosunku do emocji lub znaczenia opowieści, wtedy nie zostaje umieszczone w utworze.
Zafascynowani jesteście klasycznym heavy metalem bez dwóch zdań. Czy wasze teksty są też typowe dla tego nurtu, czy próbujecie w jakiś sposób sie wyłamać i być trochę bardziej oryginalnymi? Powiedziałbym, że dużo lirycznych motywów lub tematów jest podobne do oldschoolowego heavy metalu, to znaczy wszystko zależy od tego, co nazywasz oryginalne. Nie powiedziałbym, że bardzo nowoczesna/współczesna muzyka ma cokolwiek "oryginalnego" do powiedzenia (śmiech), to znaczy możemy mówić o parasolkach i naszych tyłkach, ale osobiście wolałbym mówić o czymś, co właściwie ma jakieś znaczenie. Robimy coś, co było nowe 30 lub 40 lat temu i było wykonywane przez tak wiele zespołów przez tyle lat, tak więc odnośnie "oryginalności" lub "przełomowości" jest bardzo dużo przestrzeni. Bar-
Foto: Iron Kingdom
zachować nasze old schoolowe podejście do muzyki starając się niekiedy dodać inne wpływy. Zaczerpnęliśmy ten pomysł od starych zespołów jak Scorpions, Rush czy Iron Maiden, które szybko wydawały albumy, trzymając fanów w zainteresowaniu i oferując im wiele do wyboru. Postrzegaliśmy to jako wyzwanie aby udowodnić swoją wartość przez osiąganie podobnej koncepcji.
Nie wątpliwie od pierwszego albumu na muzyce staracie się zaznaczyć własne piętno. Wynika ono głównie z indywidualnych umiejętności każdego muzyka, a do najbardziej charakterystycznych waszych cech należą specyficzne riffowanie gitarzystów oraz twój głos Chris. Co jeszcze Iron Kingdom odróżnia od innych podobnych kapel? Co odróżnia nas od innych zespołów, grających ten styl?... To nasze podejście do pisania. Jednym z głównych wpływów, jakie wyciągnęliśmy od Iron Maiden, jest ich zdolność opowiedzenia historii oraz wpływ na emocje słuchacza, i to staramy się osiągnąć, kiedy piszemy. Chcemy żebyście czuli żal i trwogę wyniszczanych Majów w Montezumie lub wewnętrzną walkę naszego tajemniczego ronina z "The Samurai". Nie mówię, że inne zespoły tego nie robią, po prostu wydaje się, że piszą oni bardziej rockowo i nie walczą o epicki sznyt.
dziej polega to na umieszczaniu naszej interpretacji w muzyce oraz zbliżania się do niej w nowy sposób. Jeśli spojrzysz na kogoś, kto jest prawdziwie uważany za nowatorskiego w naszych czasach, zauważysz, że muszą bardzo wyjść poza schemat, że to jest bardziej jak tworzenie nowych podgatunków niż granie według koncepcji, które już istnieją. Czy zdarza się wam odpierać ataki osób, które oskarżają was o brak oryginalności? Spotykacie się z czymś takim? Niektórzy mówią, że bardzo staramy się być kimś innym, ale my tak po prostu piszemy, w każdym razie to właśnie chcemy słyszeć, jeśli chodzi o nas. Większość z tych ludzi może spierdalać, w dzisiejszych czasach jest dużo muzyki do słuchania, tak więc niech znajdą jakiś inny zespół czy muzykę. Jesteśmy sobą i nie staramy się być nikim innym. Jesteśmy bardziej zainteresowani w byciu lojalnym wobec nas i naszej formy sztuki, niż staraniu się zadowolić ludzi. W dzisiejszych czasach ludzie są bardzo wyeksploatowani przez co bardzo krytyczni, czasem powinni zrobić krok do tyłu i zobaczyć po co to jest: nowe stawianie czoła czemuś staremu. Teraz prosiłbym o parę szczegółów dotyczących "Ride For Glory". Jak długo pracowaliście nad materiałem na ten album? Gdzie i z kim nagrywaliście ten album? Zaczęliśmy pisanie albumu w okolicach września 2014 roku, a nagraliśmy w lutym i marcu 2015 roku. Za wyjątkiem kawałka "Ride for Glory" który był napisany na początku 2014 roku. Większość materiału była składana w listopadzie i grudniu. Nagrywaliśmy z naszym technikiem Andym Boldt'em, z którym pracowaliśmy również na naszych dwóch pierwszych albumach, w jego studio w Abbotsford (BC), zwanym studiem prawdziwego brzmienia. Zmiany widać także biorąc płytę do ręki. Ozdabia ją obraz, co prawda utrzymany w klimacie okładek heavy metalowych, ale różni się od waszych poprzednich obwolut. Z kim tym razem współpracowaliście oraz jak treść okładki ma się do zawartości albumu? Tak, pracowaliśmy z nowym artystą nad naszym nowym albumem, Alanem Lathwell'em, wykonał on fenomenalną robotę! Kiedy najpierw zdecydowaliśmy, że będziemy z nim pracować, nie mieliśmy jeszcze nawet tytułu albumu, a co dopiero koncepcję tego, jak chcemy żeby wyglądała okładka. Znaliśmy jego wcześniejsze prace i byliśmy pod dużym wrażeniem jego sztuki. Tak więc wysłaliśmy mu email z listą kawałków oraz krótkim opisem każdego z nich. Generalnie daliśmy mu wolną rękę, aby wybrał to, co go inspiruje. Tym, co go zainspirowało i z czym do nas przyszedł było "Ride for Glory". Dla nas, wizualnie perfekcyjnie odzwierciedliło to, co chcieliśmy na ten album. Absolutnie kochamy to, co wykonał dla nas i na okładkę naszej płyty. Dużo koncertujecie, więc łatwo wam promować swoją muzykę. Wydaje mi się jednak, że waszą
Foto: Iron Kingdom
największą przygodą był wypad do Europy i występ na KIT w2014 roku. Czy macie szanse w 2016 ponownie zjawić się w Europie? Z pewnością, KIT było wspaniałym doświadczeniem! Nasze plany odnośnie Europy są podobne do twoich życzeń, czujemy się źle nie mogąc wrócić szybko do Europy, jednak chcieliśmy najpierw wzmocnić nasze północno amerykańskie wsparcie, podróżując jak należy. Szczerze, północno amerykańskiemu zespołowi jest łatwiej zorganizować tourne po tym kontynencie niż za wielką wodą. Żałujemy, że nie koncertujemy po Europie, wiele planów odnośnie Europy ciągle się zmienia, aczkolwiek nie chcemy kokietować żadnymi domysłami, dopóki nie będziemy wiedzieli więcej, ale… miejcie otwarte oczy przy końcu roku… (śmiech) Czy nadal będziecie tak intensywnie pracować i co roku wydawać kolejne albumy? Prawdopodobnie skupimy się na tournee przez jakiś czas, jednak wciąż będziemy pisać i improwizować na boku. To da nam szanse skoncentrowania się na dotarciu do nowych miast, w których jeszcze nie byliśmy i zrobieniu sobie małej przerwy w nagrywaniu, chociaż kto wie, możemy nagrywać tak czy inaczej (śmiech). Cały czas działacie sami, wasz przykład pokazuje, że w ten sposób młody zespół może funkcjonować dobrze. Czy jest to jednak nie za dużo na barkach młodych muzyków? Czy bez wsparcia wytworni jesteście w stanie wspinać się coraz wyżej po szczeblach kariery? Tak, to dużo pracy, a największym obciążeniem są pieniądze, jednak jak na razie wciąż mamy się dobrze
bez znacznego wsparcia. Pracujemy nad rozwojem do takiego punktu, aby to wszystko nam sie kalkulowało, jednak gdyby zaoferowano nam kontrakt, który odpowiadałby naszym potrzebom, moglibyśmy się na to zdecydować. Ze wsparciem wytwórni lub nie, jesteśmy zobowiązani do światowej dominacji metalowej! Czy do tej pory nikt z jakichś wytwórni lub agencji promotorskich nie złożył wam rozsądnej propozycji współpracy? Tak, mieliśmy oferty, jednak nie było to nic, co odpowiadałoby naszym potrzebom, także na razie będziemy kontynuować pracę na własną rękę. Zaskoczyła mnie zmiana w waszym składzie. Odeszła perkusistka Amanda Osterman. Czyżby Amanda zatęskniła za normalnym życiem? Jednym słowem, tak. Sporo kryło się za tą decyzją oczywiście, wszyscy czujemy stratę związaną z odejściem Amandy, jednak ona wciąż jest zaangażowana w kulisy działania zespołu. Wciąż się z nią widujemy, od czasu do czasu przychodzi na nasze lokalne występy i pozostajemy w dobrych relacjach. Jej miejsce zajął Joey Paul. Proszę o parę informacji o tym muzyku. Dlaczego wybraliście właśnie jego? Czego możemy spodziewać się po jego grze? Jest okropnym człowiekiem i wysysa nam dusze… Pomocy!!! Zagadkowym wydawnictwem jest dla mnie "Unleashed At The Kraken (Live In Seattle)". Proszę o więcej szczegółów... Czy ten tytuł wyda cie też na CD? Jest to tylko dostępne na winylu i tak pozostanie! Chcieliśmy zrobić coś innego, coś bardziej w rodzaju kolekcjonerskiego wydania. Jest to limitowana seria, jest tylko 500 kopii, wszystkie płyty są ręcznie numerowane przeze mnie, nigdy nie zrobimy nowej serii, zachowując to, zabawnym, limitowanym wydaniem. Jaki pomysł macie na następny album i czy zaczęliście go realizować? Nie odbyliśmy jeszcze poważnej rozmowy na ten temat. Kilka pomysłów na nową muzykę zostało rzucone, jednak to nic poważnego. Improwizujemy, choć jest to głównie zabawa i przyzwyczajanie się do kogoś nowego za perkusją. Ostatnie słowa należą do was... Dziękuję za wszystko! Trwajcie w wierze! Śledźcie nas online, aby dowiedzieć się nowości na temat nadchodzących tras i muzyki! Michał Mazur Tłumaczenie: Bartosz Hryszkiewicz
Foto: Iron Kingdom
IRON KINGDOM
73
ma inne inspiracje, zatem trudno jest nazwać co ma wpływ na każda osobę z zespołu, jednak sądzę, że nasze zamiłowania do heavy metalu, rocka wysokiej jakości oraz metalowych brzmień ogromnie na nas oddziaływują. Muzyka wysokiej jakości jest wpływowa, ponieważ dotyczy ona emocji i uczuć.
Pozwólcie płonąć Ogniu! Grecka scena heavy metalowa może pochwalić się nie tylko rzeszą fanatycznych maniaków, ale również kilkoma naprawdę uznanymi kapelami takimi jak Battleroar, Firewind, Spitfire etc. Do tego zacnego grona puka już kilka młodych bandów, wśród których jest też pochodzący z Ioanniny BanDemoniC. Ich heavy/power metal w wielu miejscach mocno inspirowany amerykańską sceną bardzo przypadł mi do gustu. Słychać w tych gościach spory potencjał co pozwala mieć nadzieję, że mimo bardzo dobrego debiutu nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa. Na razie jednak polecam zapoznanie się z "Fire of Redemption" i przeczytanie poniższej rozmowy. Na moje pytania odpowiedział wokalista George Manthos. HMP: Czy z powstaniem Waszego zespołu wiąże się jakaś ciekawa historia czy też odbyło się to zupełnie zwyczajnie? George Manthos: Wierzę, że była to zwykła historia dwóch licealnych przyjaciół, dzielących te same marzenia i pasje, poszukujących ludzi do grania heavy metalu. Zespół został założony w 2009 roku przeze mnie, Adriana oraz naszego byłego gitarzystę, Andrew. Jesteśmy przyjaciółmi od bardzo młodego wieku... minęło około 17 lat odkąd byliśmy sześciolatkami. Najbardziej interesującym faktem odnośnie założenia zespołu jest to, że wszyscy chłopacy, którzy byli i wciąż są członkami zespołu, Eric, Panos, C.A i Andrew, są moimi najlepszymi przyjaciółmi, i jesteśmy jak bracia, wszyscy razem! To właśnie magia, heavy metal jednoczy. Skąd wzięliście pomysł na nazwę zespołu i co ona oznacza? Jeśli dobrze pamiętam, był to 2009 rok. Wraz z Andrew byliśmy na koncercie Deep Purple w Thessaloniki, i tuż przed ich wejściem na scenę, dyskutowaliśmy jak nazwalibyśmy swój własny zespół. Czuliśmy ogromną wibrację koncertu rockowego, (śmiech!) Andrew chciał aby nazwa składała się z jednego wyrazu, ja natomiast chciałem, aby było w środku "demon", więc po zmieszaniu wyszło nam BanDemoniC! Zanim pojawił się wasz pełnowymiarowy debiut wydaliście demo i epkę "Chains". Możecie powiedzieć coś o tych materiałach? Odnośnie demo, było to "niedojrzałe" nagranie naszych wczesnych prób komponowania muzyki. Było to w 2010 roku, i szczerze mówiąc, może być wyraźnie odbierane jako "niedojrzałość" zespołu, jednak również wykazuje potencjał na osiągnięcie sukcesu w przyszłości. Demo zawierało cztery kawałki "The Seeker", "Nightmare", "Don't Regret... (Just Regret)", oraz "Hunting Illusions". Wszystkie po kolei były włączone do mini albumu "Chains", wydanego dwa lata później, który
zawierał jeszcze dwie dodatkowe piosenki "Chains" i "Sail To Heaven". Mini album "Chains" był naszą pierwszą próbą bardziej profesjonalnego nagrywania, każdy instrument był nagrywany oddzielnie. Uważamy to za bardzo ważny krok w kierunku zdobycia większego doświadczenia, a później nagrania pełnego albumu. Jak długo pisaliście materiał na "Fire of Redemption"? Czy mieliście jakieś konkretne założenia czy też może postawiliście na żywioł? Teoretycznie komponowaliśmy materiały dla "Fire of Redemption" od lata 2012 roku, jednak tylko niektóre riffy posiadały jakość, jaką chcieliśmy dla debiutanckiego albumu. Niektóre z nich zostały użyte do kompozycji "The Awakening". Ogólnie, zajęło nam to około roku, skupiając się tylko na tym i nie sądzę, że podążaliśmy jakimś specyficznym sposobem komponowania. Właściwie to chcieliśmy grać heavy metal oraz próbowaliśmy połączyć nasze własne pomyły kierowane naszymi głównymi wpływami. Stawiacie sobie jakieś ograniczenia stylistyczne podczas komponowania czy macie pełną wolność twór czą? Zdarzało się Wam odrzucić jakiś motyw tylko dlatego, że był np. zbyt brutalny lub nie-heavy metalowy? Jak już wspomniałem wcześniej, chcemy po prostu grać heavy metal, nawet w jego najszerszym zasięgu, dlatego więc przykładowo włączyliśmy elementy trashowe oraz progresywne. Jednak definitywnie tak, były sytuacje, w których były zbyt brutalne lub zbyt łagodne elementy i zostały one ostatecznie nietknięte. Nie musi to oznaczać, że nie brzmiało to dobrze... Brzmiało dobrze, ale być może jest to przeznaczone dla kolejnego projektu albo po prostu musi dojrzeć i znaleźć swoje miejsce w naszej muzyce. Kto lub co miało na was największy wpływ i stanowi największą inspirację dla muzyki jaką tworzycie? Mamy wiele muzycznych wpływów i każdy z zespołu
Foto: BanDemoniC
74
BANDEMONIC
Muszę przyznać, że początek płyty nie porwał mnie specjalnie, natomiast począwszy od "The Awakening" jest już znakomicie. Jak Wy się zapatrujecie na taką opinię? Naprawdę trudno jest powiedzieć, że nie lubię jakichś poszczególnych piosenek, albo że "nie są jakościowo równe", ale naprawdę staraliśmy się dać z siebie wszystko. Nawet w tak zwanych klasycznych albumach, są piosenki lepsze jakościowo od innych, tak więc zgodzę się z tobą odnośnie "The Awakening", może być uznana jako "cios". Moimi ulubionymi utworami są chyba "Burn the Witch" i "Guardians of Time", a z którego Wy jesteście najbardziej dumni? Osobiście uwielbiam cały album, ale... tu mnie masz, przyjacielu! Prawdopodobnie te dwa kawałki są również moimi ulubionymi. Trudno jest wybrać jakikolwiek utwór, jednak gdybym miał wybierać, padło by właśnie na te dwa! "Burn The Witch" świetnie wyrażająca wczesno - średniowieczne odczucia na temat fanatyków oraz średniowiecznego polowania na wiedźmy! Właściwie jest ona przeciwko różnego rodzaju fanatyzmowi i można tam znaleźć ironiczne i sprzeczne słowa, nawiązujące do religii i do zabijania ludzi bez żadnego, cholernego powodu! Z drugiej strony, "Guardians of Time" jest czymś bardziej osobistym... Jest to o naszych ukochanych, których tracimy pewnego dnia, jednak zawsze będziemy czuli ich po naszej stronie. Jest to piosenka z - w sumie - największą ilością odtworzeń, którą udostępniliśmy. Ponad 40 tys. ostatnim razem, kiedy byłem informowany i jest na to wyjaśnienie. Niestety, każdy z nas kogoś stracił i ta piosenka może stać się własną historią opisującą te uczucia. Jest to power-metalowa ballada, którą zawsze będę uwielbiał słuchać i jest ona zadedykowana naszym własnym "Strażnikom Czasu"! Myśleliście może o nagraniu jakiegoś klipu? Jeśli mielibyście taką możliwość, to który numer byście najchętniej zobrazowali? Byłoby to definitywnie "Burn The Witch" i zgadnij dlaczego? Bo wkrótce naprawdę opublikujemy go! Jesteśmy właśnie na etapie edycji, tak więc wierzę, że w listopadzie powinien być skończony! W jaki sposób rozkładają się Wasze obowiązki kompozytorskie? Jak powstają Wasze utwory? Nie skomponowałem żadnej piosenki na "Fires of Redemption" - uważam, że mógłbym spróbować przy następnej okazji, (śmiech)… wierzę jednak, że jest to podobne do pisania tekstu. Czujesz coś i chcesz to wyrazić, więc komponujesz lub piszesz tekst aby w pewnym sensie "uzewnętrznić" tamte wibracje. Zagłębiając się w bardziej skomplikowane rzeczy jak aranżacje i ogólnie tworzenie struktury piosenki, cóż, jest to robione przez cały zespół... "Zacznijmy od wstępu albo od refrenu, potem dodajmy to tutaj, pozbądźmy się tego, i tak dalej"... Jest to proces wciskania, usuwania i dodawania rzeczy w studio, i ogólnie przerabiania piosenek! Jest to umiejętność, którą próbujemy udoskonalić i jest to właściwie dokładna praca producenta. Mogłoby to pomóc nam wejść na wyższy poziom, odnośnie komponowania muzyki. Możecie zdradzić kilka słów na temat Waszych tek stów? Co staracie się przekazać w nich słuchaczom? Teksty nie mają jakiegoś specyficznego motywu, oprócz tego, że poprzez nie głównie staram się zostawić jakiś znak nadziei. Niektóre są natchnione "codzennymi" sytuacjami jak miłość, strata i tak dalej, a niektóre dotyczą innych problemów, tak jak "Burn the Witch", jak wspomniałem wcześniej. Generalnie, lubię sprzeczności i staram się, aby w tekstach było ich tyle, ile się da. Lubię również przygotowywanie historii jak "Disingenuous" oraz "Martyr", które są o przeklętym człowieku, pół aniele i pół demonie, który starał się stać po stronie Boga (w znaczeniu niebiańskich, dobrych mocy), i był zwodzony przez złe moce, dołączył do nich, i wtedy zrozumiał, że musi się wydostać, być "neutralny" i wierzyć w jego własne ego, w żadne inne moce! Jest to mniej więcej historia o nas, ludziach, ale w sposób bardziej science-fiction... Mam na myśli to, że się modlimy, stanie się coś złego, obrażamy swojego Boga za złe rzeczy, które nas nawiedzają, stajesz naprzeciwko, ale w pewnym momencie zaczynasz rozumieć, że nie ma dobrych lub złych mocy, są tylko
dobrzy i źli ludzie, i że największą moc każdy ma w swojej własnej woli i w wierze w siebie samych! Myślę, że brzmienie, szczególnie jak na debiut jest naprawdę dobre. Czy Wy też tak uważacie? Czy to jest właśnie ten sound Bandemonic? Dziękuję za tę pochwałę, to wiele znaczy! Cóż, tak, jesteśmy bardzo zadowoleni z tego brzmienia. Odnośnie budżetu, jaki mieliśmy i oczywiście wizji, to było właśnie to, czego chcieliśmy. Nie wiem co zastaniemy w przyszłości na rynku, tak więc nie mogę wprost powiedzieć czy będą jakieś zmiany w naszym brzmieniu. Jednak bardziej prawdopodobne jest, że nasz następny album będzie również brzmiał tak jak "Fires of Redemption"! Album wydaliście nakładem waszej rodzimej Steel Gallery Records. Jak oceniacie to co robią dla Bandemonic? Chcielibyśmy podziękować Kostasowi i Steel Gallery Records za wydanie naszego debiutanckiego albumu i danie nam szansy doświadczenia jak to jest spełnić nawet małą część swoich marzeń! Mieliśmy szansę zyskać globalny rozgłos poprzez plakaty informacyjne dla prasy, które wysłało Steel Gallery, aby ogłosić wydanie naszego albumu i również otrzymać dużo więcej recenzji niż otrzymaliśmy za mini album "Chains", który był wydaniem własnym! Niedługo minie rok od czasu wydania "Fire of Redemption". Jak z tej perspektywy oceniacie dziś ten album? Czy jest coś co byście chcieli w nim zmienić? Generalnie, w dyskusjach z naszymi przyjaciółmi, którzy są muzykami i we własnych przekonaniach, moglibyśmy właściwie zmienić parę rzeczy, jednak ta sprawa mogłaby być rodzajem "pułapki" i jest to również bezsensowne... Ponadto, wszystko jest już zrobione i pokryło się kurzem! W tym szczególnym okresie, były to uczucia, które w nas były i którymi chcieliśmy się podzielić, był to poziom naszego doświadczenia i w rezultacie ogólny "produkt", który byliśmy w stanie wtedy stworzyć. Musimy się poprawiać i wybić ponad to, to naprawdę nam pomogło i oczywiście następne wydanie będzie nasycone innymi zewnętrznymi czynnikami, jak codzienne sytuacje, uczucia i tak dalej... Jeśli miałbym oceniać album dziś, cóż, wciąż uważam to, co uważałem w pierwszym momencie. Jest to naprawdę dobry debiutancki album młodego zespołu, który ma potencjał na większe rzeczy w najbliższej przyszłości. Mam nadzieję, że zawsze będę to kochał takie jakim jest! W pewnym sensie jest to nasze pierwsze "dziecko"... Jakie były reakcje sceny na wasz debiut? Byliście mile zaskoczeni czy też może odczuliście pewien niedosyt? Większość recenzji, jakie otrzymaliśmy była bardzo dobra i pozytywna, niektóre były... wybitne, i kilka było po prostu dobrych! Byliśmy bardzo zaszczyceni zyskując taki pozytywny odzew, jednak rzeczywisty punkt to była reakcja publiczności na naszych koncertach. W większości przypadków, publika naprawdę czerpała przyjemność z nowych melodii, byliśmy w stanie przypieczętować nowy materiał na scenie, i był to najlepszy odzew jaki może otrzymać zespół... Rogi
Foto: BanDemoniC
do góry oraz krzyki o więcej! W końcu to heavy metal! Tworzycie już nowy materiał z myślą o kolejnej płycie? W jakim kierunku zamierzacie pójść w przyszłości? Mamy zaaranżowany wstępny materiał... Bardziej przypomina to power metal pod względem szybkości, pod względem mroczności jest bardziej podobny do amerykańskiego metalu. Staramy się dodać kilka progresywnych elementów i trochę zmodernizować dźwięk, jednak nie tracąc wiary w to, co kochamy i zawsze chcieliśmy grać, prawdziwy heavy metal. Z tego, co jak dotąd przesłuchałem, czuję, że będzie to przynajmniej o poziom wyżej niż "Fires of Redemption" - muzyka oraz ewolucja, o której mówiłem wcześniej, stają się coraz lepsze! Co do kompozycji, staramy się tworzyć melodie oraz refreny, które trafią wprost do umysłu, jak zawsze, galopując riffami oraz perkusją. Ogólnie rzecz biorąc, wszystkim, czego pragną fani metalu! Młody i niebezpieczny pieprzony heavy metal w swoim najlepszym wydaniu! Jak wygląda Wasza historia jako muzyków? Graliście wcześniej w jakichś zespołach czy może Bandemonic jest tym pierwszym? Wracając do czasów liceum, mieliśmy kilka innych zespołów, jednak nie było to nic poważnego. Były to po prostu zespoły, grające covery, aby wypełnić nasz wolny czas. Bliżej współczesnych czasów, niektórzy członkowie również byli zaangażowani w inne projekty, które gatunkowo sięgały od stoner rocka/metalu do melodyjnego hard rocka. Jednak teraz, naszym głównym i aktywnym zespołem jest BanDemoniC! Dzieliliście scenę z takimi bandami jak Helstar, En-
forcer, Grim Reaper czy Primordial. Z kim grało Wam się najlepiej i który z koncertów uważacie za swój największy sukces? Mieliśmy wiele koncertów, z których czerpaliśmy prawdziwą radość, nawet z mniej znanymi zespołami, jednak jeśli chodzi o bardziej znane zespoły, z którymi dzieliliśmy scenę, koncert z Firewind był najwspanialszym koncertem jaki daliśmy! Dzielenie sceny z najpopularniejszym Greckim zespołem power metalowym, który ma w składzie gitarzystę Ozziego, w naszym rodzinnym mieście, w sali wypełnionej po brzegi, cóż... to była eksplozja i pokazaliśmy to na scenie! Jakie plany na najbliższe miesiące? Czego możemy się po Was spodziewać? Gdzie będzie można Was zobaczyć na żywo? Planujemy dać kilka wybiórczych koncertów w Grecji przed końcem 2015 roku, podczas gdy będziemy pracować nad przedprodukcją naszego drugiego albumu. Potem, są plany aby zrobić międzynarodową trasę koncertową "Lives of Redemption" wiosną 2016 roku, jednak będzie to zależeć od prac nad drugim albumem, które wcześniej zostały zaplanowane również na ten okres! Jak wyglądają wasze kontakty z innym greckimi ban dami? Z kim układa wam się najlepiej? Jesteśmy w kontakcie z niektórymi zespołami, z którymi dzieliliśmy scenę, oraz które spotkaliśmy w studio. Wierzę, że tymi, których możemy nazwać przyjaciółmi są bogowie greckiego progresywnego power metalu Wardrum, nasi młodzi heavymetalowi kumple Warwolf, nasi "sąsiedzi"/kumple z rodzinnego miasta Neperia oraz Strutter, nasz technik od nagrywania i basista hard rockowej grupy W.A.N.T.E.D. oraz zatrudniony w solowym zespole Gusa G. A jakie macie zdanie na temat rodzimej sceny? Grecka metalowa scena robi ogromne postępy, jeśli chodzi o jakość wydań oraz występów! Wierzę, że jeśli nie teraz, to za kilka lat grecki metal może mieć naprawdę duży wpływ na europejską scenę metalową! Zbliżamy się do końca. W jaki sposób zachęcilibyście polskich fanów to sięgnięcia po Wasz krążek? Jeśli chcecie skosztować nagrań młodego, dobrze zapowiadającego się zespołu z galopującymi gitarami, riffami oraz perkusją, pełnego zarówno przygnębiających oraz dających nadzieję melodii jak i tekstów, zachwycającego wokalu, dajcie nam jedną szansę i wysłuchajcie naszą muzykę! Nie będziecie tego żałować! Możecie znaleźć wszystko o zespole od merchu po daty koncertów oraz muzykę na naszej oficjalnej stronie internetowej oraz możecie polubić nas na Facebooku! Dzięki za wywiad. Dziękujemy polskim metalowcom i pamiętajcie... …pozwólcie płonąć ogniu!… Maciej Osipiak Tłumaczenie: Bartosz Hryszkiewicz
Foto: BanDemoniC
BANDEMONIC
75
tkiem thrash czy rocka lat 70., a niektóre elementy tu i tam są fragmentami progresji. Oczywiście, to wszystko przebiega przez filtr Vänlade i staramy się przekształcić to wszystko w coś zupełnie oryginalnego.
Wypełniamy lukę, która musi być wypełniona! Są młodzi, o czasach największej świetności amerykańskiego i światowego tradycyjnego metalu mogli więc tylko słyszeć lub czytać. Tymczasem Vänlade na swym drugim albumie "Rage Of The Gods" łoją tak, jakby rok 1984 trwał w najlepsze, zaś wokalista grupy deklaruje, że nie zamierzają na tym poprzestać: HMP: Łatwiej pracowało wam się nad debiutem czy drugim albumem? Była jakaś presja ze strony fanów, sami też odczuwaliście, że musicie stworzyć coś lep szego od "Iron Age"? Brett Blackout Scott: Pierwsza płyta była dla nas pouczającym doświadczeniem. Wszyscy byliśmy bardzo młodzi i wciąż uczyliśmy się jak pisać piosenki i grać pokazując swoje atuty, a także jak wygląda produkcja oraz detale wydania. Pieniądze są również ważnym czynnikiem towarzyszącym każdemu wydaniu, a kiedy pracowaliśmy nad "Iron Age", byliśmy tuż po liceum i byliśmy spłukani, więc poszliśmy w tym aspekcie na pewne kompromisy. Kiedy nadszedł czas, aby zrobić drugi album, spędziliśmy już trochę czasu szlifując swoje umiejętności jako grupa oraz byliśmy bardziej doświadczeni w podejmowaniu decyzji biznesowych, które wiążą się z byciem w zespole. Jesteśmy teraz bar-
nia bardziej złożonych utworów na nowy album. Czyli lubicie takie wyzwania, a na "Rage Of The Gods" trafiły tylko najnowsze kompozycje? Tak, wszystko co napisaliśmy po pierwszym albumie znalazło się na "Rage Of The Gods", z wyjątkiem jednego utworu, po który mieliśmy nadzieję sięgnąć przy kolejnym albumie, co też się stało. Staramy się pisać utwory mając już pewną wizję całości albumu; staramy się też ograniczać wyrzucanie utworów, w przeciwieństwie do pisania mnóstwa materiału i wybrania kilku najlepszych kompozycji. Stworzenie której z nich nastręczyło wam najwięk szych problemów, a z którą poszło błyskawicznie, że aż samych was to zaskoczyło? Właściwie w procesie pisania wszystko poszło bardzo
Co ciekawe, jesteście zespołem kultywującym najlepsze tradycje US power metalu lat 80., ale nie naśladujecie innych amerykańskich grup z tego nurtu, krocząc własną ścieżką? Myślę, że zawsze znajdą się ludzie, którym nie będzie odpowiadał ten styl muzyczny twierdząc, że nasze pokolenie jest tylko imitacją zespołów z lat 80., lecz każdy pojawiający się nowy zespół wnosi coś nowego. Myślę, że jest to kontynuacja od momentu załamania na początku lat 90. Z mojego punktu widzenia wiele zespołów próbuje obecnie podtrzymać tradycję. Świat w którym dorastaliśmy był całkowicie pozbawiony dobrego, melodyjnego i energicznego heavy metalu na jakimkolwiek mainstreamowym poziomie, a to jest kompletny wstyd. Jest to głównym powodem założenia zespołu. Wypełniamy lukę, która musi być wypełniona, a następnie kierujemy ją na następny poziom, tak jak być powinno. W sumie imitatorzy zawsze mieli pod górkę, a znacznie ciekawsze jest przecież wymyślanie czegoś własnego? Myślę, że jeśli zespół tylko naśladuje inne grupy i nie wnosi nic oryginalnego nie przetrwa długo. Nie wstydzimy się zespołów, które na nas mają wpływ, ale ciągle staramy się znaleźć własny oryginalny klimat. Myślę, że wszystkie dobre zespoły tak mają. "Rage Of The Gods" to jakby dwa rozdziały rozbu dowanej opowieści, stąd pomysł na podzielenie tej płyty na dwie części - akty? Teksty są luźną opowieścią opartą na wymyślonej koncepcji. Nie chcę zdradzać zbyt wiele, ale jest to historia zagubionego wędrowca, który odkrywa pewnego rodzaju boską potęgę i próbuje rozprzestrzenić tę ideę zbawienia, stając się człowiekiem despotycznym i skorumpowanym. Pojawia się wiele zakręconych metafor i koncepcji religijnych, ale chcieliśmy zachować tę historię do dłuższych utworów. Na poziomie zewnętrznym, przechodzi ona w standardową formę magii i miecza, ale tym razem włożyliśmy zdecydowanie dużo więcej wysiłku w teksty. Lubicie chyba takie tematy, przypuszczam, że są one wypadkową waszych historycznych zainteresowań i zamiłowania do literatury fantasy? Zdecydowanie! W zespole Zach jest wielkim miłośnikiem historii, ja przychylam się bardziej ku gatunkowi fantasy. Z kolei Nick i Vince skłaniają się do sci-fi i horrorów. Uważam, że to wszystko składa się na naszą muzykę.
Foto: Vanlade
dziej ustatkowani w życiu codziennym, a więc jesteśmy w stanie wesprzeć finansowo produkcję. Myślę, że drugi album był łatwiejszym zadaniem dla nas w tym sensie, że wiedzieliśmy, co chcemy i wiedzieliśmy jak to osiągnąć. Pierwsza płyta jest też łatwiejsza o tyle, że na jej stworzenie ma się zwykle więcej czasu - w waszym przypadku trwało to ponad sześć lat, ale im dalej, tym trudniej, tym bardziej, że wasze utwory to zwykle dłuższe, urozmaicone numery, a nie trzyminutowe piosneczki o niczym? Cóż, zespół w jego najwcześniejszej formie powstał w 2006 roku, lecz na początku był inny skład, który w przeważającej części składał się z kilku szkolnych przyjaciół. Osobiście dołączyłem około 2009 lub 2010 roku i to właśnie wtedy zaczęliśmy grać nasze pierwsze trasy i zaczęliśmy pisać piosenki, które przerodziły się w album "Iron Age". Myślę, że na tym albumie wciąż szukaliśmy własnego brzmienia i muzyka była trochę bardziej prosta. Natychmiast po debiucie zaczęliśmy pisać materiał na "Rage Of The Gods". Wtedy po raz pierwszy zbliżyliśmy się do naszego stylu, nasze utwory rozwinęły się w kierunku, o którym na początku w ogóle nie pomyślałbym, przybliżyło to nas do tworze-
76
VANLADE
gładko. Powiedziałbym, że wszystko układało się dość łatwo. Największym zaskoczeniem był ostatni utwór, "As Abowe, So Below", który ledwo skończyliśmy przed rozpoczęciem nagrywania. Powtórzyliśmy go tylko kilka razy przed złożeniem go w studio, a tekst był gotowny dopiero kilka dni wcześniej. Na szczęście kompozycja okazała się wyjątkowo dobra. Często tak bywa, czy też jakiekolwiek schematy podczas tworzenia w Vänlade nie mają racji bytu? Staramy się nie utożsamiać z jednym wzorem. Myślę, że różnorodność jest czymś inspirującym i pisanie utworów w tym samym stylu prowadzi do nudnej muzyki. Próbujemy nie powtarzać się bez powodu. Ale słyszalnych w waszych utworach wpływów Iron Maiden, Judas Priest, Dio, Riot, Manowar, Accept czy Running Wild nie będziecie się wypierać? Absolutnie nie! Trafiłeś w sedno, dla wielu z nas te zespoły są ulubionymi. Powiem wam, że Ronnie James Dio jest głównym powodem dlaczego robię to, co robię, a "Thundersteel" Riot jest podstawą naszego stylu i brzmienia. Powiedziałbym, że nasze osobiste inspiracje różnią się, ale w większości przypadków staramy się uchwycić dźwięki kapel, które wymieniłeś, z doda-
Jak tworzycie te długie, rozbudowane epickie kompozycje jak "?ons Of Madness" czy "As Above, So Below" i jak wygląda ich nagrywanie w studio? To większe wyzwanie niż zarejestrowanie 3-4 minutowego numeru w rodzaju "Hellrazor"? Wszystkie rzeczy, które piszemy dzieją się w sposób naturalny. Większość czasu kompozycji kumuluje się, zanim sobie uświadomimy, że zbliżamy się do dziesięciu minut! Myślę, że kiedy utwór jest ekscytujący przez cały czas trwania, długość to tylko refleksja, choć zdarza się, że musimy trochę skrócić kawałki w trosce o utrzymanie ich pasjonującymi. To zróżnicowanie partii wokalnych w "?ons Of Madness" skłoniło was do zaproszenia Steve'a Bentley'a z Ancient Creation do udziału w tym właśnie utworze? Steve i Ancient Creation są z naszego miasta i są jedynymi z niewielu wspaniałych zespołów tego stylu stąd, więc był to naturalny wybór, żeby go zaprosić do udziału w tym kawałku! Steve zaprosił mnie do zrobienia akompaniamentu muzycznego do kilku kawałków na ich albumie "Moonlight Monument". Ja zaś chciałem się odwdzięczyć, goszczenie go w studio oraz wspólna praca była czystą przyjemnością! Jego głos jest zupełnie inny niż mój i miał wielki wpływ w stworzeniu brzmienia tego utworu. Zmiana perkusisty nie jest tak odczuwalna jak wokalisty czy gitarzysty prowadzącego, jednak w wielu zespołach to właśnie on jest takim kręgosłupem formacji, stanowiącym o jej sile, szczególnie na żywo. CC Spearhead nagrał jeszcze z wami "Rage Of The Gods", ale potem wasze drogi rozeszły się? CC Spearhead w młodości miał duży udział w pisaniu muzyki, chemii w zespole, graniu, a także w każdym
inny aspekcie o jakim można pomyśleć, więc jego utrata była ciężki ciosem dla naszego zespołu. Życzymy mu wszystkiego najlepszego. To zaszczyt być w gronie jego dobrych przyjaciół. Spędziliśmy większą część roku, próbując znaleźć kogoś, kto mógłby zająć jego miejsce, zanim ostatecznie zwerbowaliśmy Nolana Webera.
Foto: Vanlade
Macie już za sobą pierwsze koncerty z Nolanem w składzie, w ramach amerykańskiej trasy - wszystko wypadło OK, wpasował się w zespół bez żadnych problemów? Całkowicie! Mamy długą historię z Nolan'em. Był wielokrotnie naszym perkusistą na żywo i zawsze bliskim przyjacielem, zwolennikiem zespołu. Jedyne zawahanie jakie nas spotkało to fakt, że mieszka o stan dalej, w Nebrasce, ale zdecydowaliśmy się to obejść i napotkaliśmy bardzo mało kłopotów. Posiadanie w składzie perkusisty z innego stanu umożliwiło nam częstsze granie poza granicami naszego miasta, więc było to pozytywne dla nas doświadczenie. Nie możemy doczekać się, aż sprawdzimy Nolana na nowym albumie! Nowe utwory sprawdzają się na koncertach? Oparliście pewnie setlistę na numerach z "Rage Of The Gods", dodając do nich najlepsze utwory z pierwszej płyty? Nasze obecne sety zawierają głównie utwory z "Rage Of The Gods". Za ten album otrzymujemy wiele pochwał, a piosenki są na tyle mocne, że każda z nich wytrzyma granie na żywo. Wykonujemy też kilka utworów z pierwszej płyty, ale naprawdę cieszymy się grając nowy materiał i wydaje się, że fani z przyjemnością go słuchają! Ludzie chętnie przychodzą na koncerty takich zespołów jak wasz? Zauważacie większe zainteresowanie tradycyjnym metalem w ostatnich latach? Będę szczery, Kansas City jest bardzo trudnym rynkiem, jeśli chodzi o tradycyjny metal. Musimy być bardzo wybiórczy z graniem koncertów, aby upewnić się, że okażą się one bardzo dobre. Nastawieni jesteśmy na granie poza naszym miastem, tak bardzo jak to tylko możliwe, ponieważ w undergroundzie trzeba kopać głębiej, aby znaleźć fanów. Zazwyczaj uzyskujemy lepszy odzew, kiedy trafiamy w inne rejony, mamy zamiar to kontynuować. Wygląda więc na to, że warto wypruwać sobie żyły i promować taką muzykę, skoro są tego efekty? I kto wie, może stopniowo, dzięki takim małym krokom, tradycyjny metal znowu zacznie cieszyć się większą popularnością w waszej ojczyźnie? Mamy nadzieję! Już jest większe zainteresowanie tym stylem, niż gdy byliśmy młodzi, więc mamy nadzieję, że wciągniemy w to więcej ludzi. Kochamy amerykańską społeczność metalową, której staliśmy się częścią, a jednocześnie chcielibyśmy zobaczyć wzrost jej popularności. Muzyka podziemna ma w sobie coś magicznego, autentycznego i łączącego tak, aby podtrzymać prawdziwy metal przy życiu. Podobnie jak każda impreza, im więcej tym lepiej!
się poświęcić, bo jeśli nie wy, to kto? Wystarczy, żeby w każdym stanie USA pojawiły się 2-3 takie zespoły jak Vänlade i powodzenie murowane?! Większość dużych miast ma przynajmniej niewielką garstkę wielkich zespołów, to tylko kwestia ich znalezienia. Jeśli chodzi o sukces, to zależy co masz na myśli. W obecnym stanie rzeczy, realny sukces finansowy dla zespołów metalowych wydaje się odległym marzeniem. To nie znaczy, że ta muzyka umrze. Nasza miara sukcesu jest inna i znajduje się daleko od fortuny i sławy. Myślę, że chodzi nam bardziej o społeczność i nawiązywanie nowych znajomości oraz budowanie swojej grupy fanów i tworzenie wspaniałej muzyki. Jeśli uda nam się utrzymać na trajektorii na której jesteśmy, to możemy powiedzieć, że się nam udało. Zmiana wydawcy pomoże wam w tym? Stormspell Records to była opcja tylko na jedną płytę i dlatego trafiliście do Metalizer Records? Mieliśmy różnych dystrybutorów przy obu albumach, ale zawsze byliśmy niezależni. Tym razem zdecydowaliśmy, że sami będziemy zajmowali się dystrybucją w sposób całkowicie niezależny w całej Ameryce Północnej oraz z niemieckim Metalizer obsługującym Europę. Nie mieliśmy żadnych problemów z Stormspell, po prostu chcieliśmy mieć wytwórnię w Europie, aby zwiększyć nasz zasięg, kiedy my zajmujemy się Stanami Zjednoczonymi na własną rękę. Na tym etapie badamy swoje możliwości i szukamy czegoś, co jest dobre dla nas. Najważniejsze, że nasza muzyka jest dostępna dla fanów i nie jest to problemem.
Może to jest właśnie wasza misja, której powinniście
W sumie niemiecka wytwórnia mogłaby okazać się pomocna w promowaniu Vänlade na Starym Kontynencie, ale zważywszy na to, że to malutka firma, pewnie nie nastawiacie się na nie wiadomo co i jesteście realistami? Naszym zamiarem było rozpowszechnienie naszej nazwy w Europie. Wydanie Metalizer jest odrębnym wydaniem od tego z Ameryki Północnej publikowanego przez nas. W ten sposób kontrolujemy całkowicie sprzedaż albumów, natomiast mamy pomocną dłoń w Niemczech, która wprowadzi nas w zupełnie nowy obszar. Jak powiedziałem, to co jest dla nas najważniejsze to dostępność do naszej muzyki. Przy następnym wydaniu, możemy kontynuować tę strategię lub spróbować czegoś zupełnie nowego. Z każdym kolejnym albumem pojawia się więcej możliwości. Jednak jest zbyt wcześnie, aby powiedzieć, w jakim kierunku będziemy zmierzać, ale na razie jesteśmy zadowoleni z naszych decyzji. Jesteście z Kansas i jak pomyślę o tym stanie, automatycznie nasuwa mi się jedno skojarzenie: Manilla Road - może i nie sprzedali milionów płyt, ale od blisko 40 lat są ikoną amerykańskiego metalu i prawdziwą legendą gatunku - są dla was wzorem do naśladowania, czy też to już nie takie czasy, że kapela praktycznie bez przerw może przetrwać tyle lat w dobrej formie? Jesteśmy wielkimi fanami Manilla Road! Są pionierami w tym co robimy, więc lubimy być kojarzeni z nimi. W rzeczywistości są z Wichita, Kansas, a my jesteśmy trochę dalej na wschód, na granicy Kansas i Missouri, więc nie mieliśmy dużo wspólnego oprócz pojedynczego koncertu, który graliśmy razem kilka lat temu. Mam nadzieję, że za jakiś czas nasze drogi się znowu skrzyżują. Jest to z pewnością coś niesamowitego w zespole, który kontynuuje karierę tak długo zachowując swój styl. Jest to inspirujące, a my jesteśmy gotowi na wyzwanie przetrwania na dłuższą metę. Robimy to, co kochamy, więc nie mamy zamiaru przestać w najbliższym czasie! Czyli ile razem pogracie, to wasze, a im dłużej, tym lepiej? Zgadzam się. Zaczęliśmy jako przyjaciele w szkole tylko improwizując muzykę, którą kochamy, więc jest chemia na długowieczność. Myślę, że jeśli utalentowany zespół ma to coś, co pozwoli mu przetrwać zarówno w dobrych i złych czasach, to nie ma powodu, aby przestawać. Robimy wszytko w swoim własnym tempie. Nie ma niczego ciągnącego nas w kierunku, w którym nie chcemy się udać, więc czujemy się swobodnie tworząc muzykę i przy okazji dobrze się bawimy, a każdy sukces, który następuje później jest niesamowitym bonusem! Wojciech Chamryk & Marcin Hawryluk
Foto: Vanlade
VANLADE
77
Trzech black metalowych gości grających z dwoma hipisami Niewiele brakowało, a Magister Templi byliby jednym z wielu folkowych zespołów, mimo tego, że tworzyli go również członkowie blackowych hord. Zmiany składu zaowocowały jednak stopniową korektą stylu zespołu, który obecnie gra solidny heavy/doom metal, o czym można przekonać się sięgając po oba albumy zespoły, zwłaszcza "Into Duat". O tym, jak doszło do jego powstania opowiadają gitarzysta Baphomet i wokalista Abraxas: HMP: Zaczynaliście ponoć od folk metalu ze skrzy paczką w pierwszym składzie - co sprawiło, że stop niowo zaczęliście grać mocniej, stawiając na klasy czny doom/heavy metal? Baphomet: To nie był nawet folk metal, ale bardziej progresywny folk rock bez gitar. Na początku nie mieliśmy żadnych planów, chcieliśmy grać dziwne rzeczy i zobaczyć, gdzie to nas zaprowadzi. Wprowadzenie gitar było tym, co sprawiło, że nasza muzyka stała się cięższa. Kiedy odeszła skrzypaczka, znaleźliśmy Patriarka (Svarttjern), ja również zmieniłem bas na gitarę. Później Grimdun (Svarttjern) został perkusistą, a Vegard (Sarkom) basistą. Teraz masz trzech black metalowych gości grających z dwoma hipisami, i jako że wszyscy kochamy klasyczny i doom metal, wszystko kulminowało w dźwięk, jaki dzisiaj mamy. Abraxas: Straciliśmy skrzypce i zastąpiliśmy je większą ilością gitar, mieliśmy również coraz bardziej me-
Logos" udowodniliście, że nie zamierzacie ograniczać się tylko do kopiowania mistrzów w rodzaju Black Sabbath, Pagan Altar czy Candlemass, w dodatku przedstawiliście na tej płycie opartą na mitologii opowieść o trzech tytułowych postaciach. O tym, że nie był to przypadek przekonuje ostatecznie wasz najnowszy, jeszcze bardziej urozmaicony muzycznie i tek stowo krążek "Into Duat"? Abraxas: Jest to pytanie czy stwierdzenie? W każdym razie nie, to nie było przypadkowe. Lubię używać różnorodnych symboli mitologicznych aby wyrazić to, co czuję lub myślę. Jeśli jest to możliwe, używam piosenek do stworzenia jakiejś większej historii, więc prawdopodobnie stanie się tak również następnym razem. Tym razem sięgnęliście do mitologii starożytnego Egiptu, a tak obszerne i wnikliwe potraktowanie tego tematu zdaje się dowodzić, że bardzo interesujesz się
Mamy za to Sobeka (Suchosa), boga z głową krokodyla, uosobienie demonicznych mocy czy demona Apophisa (Apepa), występującego w postaci gigantycznego węża, tak jakby zależało ci na ukazaniu wybranych, najbardziej według ciebie interesujących, postaci z egipskiego panteonu? Abraxas: Egipscy bogowie zazwyczaj nie ograniczają się do koncepcji "dobra" lub "zła". Sobek jest bardzo niszczycielską siłą, jako że reprezentuje czas, który zabija wszystko we właściwym czasie, ale jest on również częścią przywrócenia Ozyrysa. Apophis z drugiej strony jest chaosem i zagładą, jednak jest on zabity przez Seta w mitach o Ra. Set oczywiście również jest czarnym charakterem w micie o Ozyrysie. Chciałem mieć dwie wersje historii o Secie na albumie, aby pokazać ten paradoks. Tajemna wiedza i wierzenia Egiptu to fascynujący temat, jednak bez oprawy odpowiednich dźwięków pewnie nie zainteresowałby przeciętnego fana metalu. Jednak wy ułatwiliście mu niejako zadanie, oprawiając te teksty świetną, czerpiącą od klasyków, ale też porywającą muzyką - skąd pomysł na śmielsze sięgnięcie do skarbnicy tradycyjnego metalu, czy nawet hard rocka? Abraxas: Nie jestem pewien, czy dobrze rozumiem pytanie. Po prostu piszemy muzykę, czasem jesteśmy zainspirowani tym lub tamtym. Tym razem sprawy przyjęły epicką kolej, następnym razem możemy pójść w coś bardziej złego, kto wie? Niektórzy z was zaczynali od grania black metalu, ale wygląda na to, że w Magister Templi macie możliwość twórczego powrotu do dawnych fascynacji, czy też może nawet poznania klasyki metalu w najbardziej fascynującej odsłonie? Abraxas: Nie mogę za bardzo mówić za tamtych facetów i wiem, że nie przestali oni grać black metalu, Svarttjern obecnie wydaje przecież nowy album. Wiem jednak, że nasi black metalowi członkowie zawsze również słuchali klasycznego hard rocka i heavy metalu. Macie ulubiony utwór bądź utwory na "Into Duat"? Ja wyróżniłbym inspirowany dokonaniami Dio "Sobek", albo zróżnicowany "Lord Of The Morning" opowiesz na ich przykładzie jak tworzycie? Najpierw powstaje muzyka czy tekst? Abraxas: Lubię "Creation", bo poniekąd zbudowałem w niej mój własny egipski mit. Również lubię "Sobek", ponieważ bardzo odbiega ona od tego, co robimy. Połączenie riffów w "Osiris" jest również jedną z moich ulubionych części tego albumu. Nie korciło was nigdy by napisać dłuższą, bardziej progresywną kompozycję? Choćby "Slaying Apophis" wydaje się na przykład świetnym punktem wyjścia do takiego epickiego, rozbudowanego numeru? Baphomet: Cóż, myślę że możemy być trochę za bardzo niecierpliwi, aby stworzyć taki duży epos i muszę powiedzieć, że wolę krótsze piosenki z wieloma wariacjami w długości około 4-5 minut.
Foto: Magister Templi
talowych perkusistów. Z drugiej strony, Baphomet i ja również zaczęliśmy pisać w inny sposób i w tym czasie byliśmy bardzo zainspirowani przez Pagan Altar, którzy według mnie we wspaniały sposób zawsze wydają się łączyć rock z lat 70. z metalem. Metal jest całkiem popularny w waszej ojczyźnie, ale nie przypuszczam, by miało to jakiś wpływ na waszą decyzję, obstawiam raczej, że dały tu bardziej o sobie znać wasze różne fascynacje muzyczne, a na początku po prostu nie do końca wiedzieliście co grać? Baphomet: Zaczynając, naprawdę byliśmy otwarci na cokolwiek. Nie będę nawet próbował wyjaśniać niektórych pomysłów, jakie wtedy mieliśmy. Abraxas i ja byliśmy zainspirowani przez tak wiele rzeczy, że nasz stosunek do zespołu w tamtym momencie wciąż tam jest, dając nam wiele swobody podczas tworzenia muzyki, co dla naszego rozbawienia, czasami wprawia w zakłopotanie, a nawet złości wiele ludzi, którzy na nas patrzą. Abraxas: Bardzo wcześnie zdecydowaliśmy, że nie będziemy mieli żadnych reguł w tworzeniu muzyki, tak więc czymkolwiek byliśmy zainspirowani, pisaliśmy to. Mamy kilka piosenek, których już nie gramy, ale one wciąż gdzieś tam są i mogłyby pojawić się w późniejszych nagraniach. Już na debiutanckim albumie "Lucifer Leviathan
78
MAGISTER TEMPLI
tą dziedziną? Abraxas: Tak, interesuję się egipską mitologią odkąd byłem dzieckiem. Jednakże nie oznacza to, że jestem bardzo obeznany w tej dziedzinie, bo bardzo mało ludzi jest, jednak wciąż uważam, że można używać tamtych symboli w artystycznym kontekście. Temat na teksty metalowej płyty wymarzony, ale z racji bardzo rozwiniętego systemu wierzeń, ogromu głównych i pomniejszych bóstw musiałeś pewnie dokonać wyboru, opisując tylko niektóre z nich? Abraxas: Tak, za wyjątkiem pierwszego, szóstego oraz ostatniego utworu tego albumu, byliśmy ograniczeni do raczej znanych bogów. Uważam, że to jest również dobrą rzeczą, symbole nie są dużo warte, jak wyrażenie sztuki, jeśli ludzie nic o nich nie wiedzą. Dużo żartowaliśmy o różnorodnych, absurdalnych bóstwach jak gęś Gegen Wer, bóg artystycznych inspiracji oraz starości, fajnie byłoby o tym pisać, jednak jeszcze to się nie zdarzyło. Anubis, Horus, Ozyrys - skoro już mamy tych dwóch ostatnich, czemu zabrakło ostatniej przedstawicielki boskiej trójcy, Izydy, chociaż Anubis też jest zaliczany do tych ważniejszych bóstw Egiptu? Abraxas: Izis tam jest, jeśli wiesz, gdzie jej szukać.
A jak wypadają te utwory na koncertach? Zdarza się wam zapomnieć w solówkach, znacznie je wydłużać, pewnie ku zadowoleniu publiczności? Baphomet: Nie jesteśmy zespołem eksperymentującym w ten sposób. Mogą być jakieś zdmiany, jednak poniekąd uważam, że widownia znajduje więcej przyjemności w rozpoznawaniu solówek i struktur w znanych sobie utworach. Zakończyliście niedawno długą europejską trasę. Jesteście zadowoleni z jej przebiegu, frekwencji i przyjęcia Magister Templi przez publiczność? Baphomet: Dobrze się bawiliśmy. Jest oczywiście duża odmiana w obecności oraz jakości miejsc i zakwaterowania, ale jest to jedna z interesujących części podróżowania. Wielu świetnych ludzi otworzyło dla nas swoje domy, jest też wielu niesamowitych organizatorów, wykonujących wspaniałą pracę dla podziemnego metalu. Tradycyjne długie trasy zdają się już odchodzić do lamusa, większość zespołów woli grać koncerty w weekend, twierdząc, że w środku tygodnia mało kto interesuje się koncertami, ludzie wolą bawić się w piątek czy sobotę - potwierdzasz to zdanie? Baphomet: Tak, zawsze będzie więcej ludzi wychodzących na koncerty czy imprezy w weekendy, jednak co można lubić w koncertach w środku tygodnia to mały, ale naprawdę oddany tłum. Metalowcy będą cho-
Foto: Magi
Zbyt mało koncertujemy Nie od dziś wiadomo, ze koncerty są największą siłą heavymetalowych grup. Potrafią wywindować czasem zupełnie banalny stylistycznie zespół. Włosi z Tarchon Fist twierdzą, że grają ich zbyt mało. Jednak czy liczba dobijająca do 30 koncertów rocznie jest… mała? Muzycy tej bolońskiej formacji widać nie próżnują pracując na swoją pozycję. Co ciekawe, w swoim mieście starają się nie grać zbyt często. O koncerty i ostatnią, kompilacyjną płytę Włochów pytaliśmy założyciela Tarchon Fist, Luciano Tattiniego. HMP: Moje pierwsze zetknięcie z Waszym zespołem miało miejsce w 2008 roku, kiedy wydawaliście pierwszą płytę. Od tego czasu minęło osiem lat, wydaliście kilka płyt… Miło jest znów o Was usłyszeć, tym razem jako o już rozwiniętym zespole. Czujecie się już zakorzenieni na włoskiej, metalowej scenie? Luciano "Lvcio" Tattini: Od 2008 roku do zmieniło się wiele rzeczy za wyjątkiem ducha zespołu Tarchon Fist. Mamy szczególny punkt widzenia i nie jest łatwo porównywać się do reszty włoskiej sceny. Nie mówimy tu o muzyce, ale o nastroju i sposobie życia. Ale w końcu tak, jesteśmy szczęśliwi z naszego rozwoju we Włoszech i za granicą.
ister Templi
dzić na koncerty i bawić się w każdy dzień tygodnia. Czyli nie dołożyliście za dużo do tego interesu, planujecie więc już kolejne koncerty? (śmiech) Abraxas: Zawsze czuję, że nie zrobiliśmy wystarczająco dużo, ale to właśnie ja. Zrobiliśmy trzytygodniowe europejskie tournée z amerykańskim Christian Mistress w październiku i mamy w tym roku kilka ustawionych festiwali: Metal Magic (Dania), Beyond The Gates oraz Heavy Nights (oba w Norwegii), wymieniając tylko te potwierdzone. Myślisz, że to, że tak lubicie grać na żywo, plus fakt, że oferujecie ludziom płyty, nie bezduszne pliki, powoduje, że cieszycie się coraz większą popularnością, bo po dobrym koncercie chętnie kupuje się wydawnictwa grupy, która zrobiła na nas wrażenie, poleca się ją kumplom, komentuje w sieci, etc., etc.? Baphomet: Jesteśmy naprawdę oldschoolowi. Spotykamy się każdego tygodnia, opowiadając jak to robiliśmy kiedy byliśmy młodsi, pisząc piosenki i planując występy. Granie na żywo i spotykanie ludzi jest połową powodu, dla którego to robimy. Drugą połową jest nagrywanie albumów, z których możemy być dumni. Uwielbiam świetne okładki, oraz trzymanie w rękach albumów, do których się przyczyniłem, to było moim marzeniem odkąd byłem dzieckiem. Ktoś wysyłający plik z naszą muzyką nie był częścią tego marzenia.
W notce promocyjnej napisaliście "proud to be a dinosaur". Rzeczywiście czujecie się już tak wiekowym zespołem? (śmiech) Jesteśmy dumni grając heavy metal. Wiemy, że ten rodzaj muzyki został zapoczątkowany wiele lat temu, jednak jesteśmy pewni, że komponujemy utwory o współczesnej tematyce. Jeśli słuchasz naszej muzyki, łatwo możesz usłyszeć różne style i gatunki, pomieszane ze sobą. Jesteśmy dumni z bycia dinozaurami, ponieważ jesteśmy lojalni heavy metalowi oraz pomysłom, na których się wychowaliśmy. Wasza muzyka od początku kojarzyła mi się klasycznym, europejskim heavy metalem ze szczyptą starego Edguy, Gamma Ray czy Primal Fear. We wspomnianej notce promocyjnej sami porównujecie się do jednego z tych zespołów dodając jednak, że nie jesteście staromodni. Moim zdaniem w kontekście klasycznego heavy metalu bycie staromodnym nie jest negatywne. W jakim aspekcie czujecie się staroświeccy, a w jakim absolutnie nie? Tak jak powiedziałem wcześniej, gramy heavy metal i wiemy, że nie jest to nowość, jednak chcemy podkreślić, że w naszej twórczości mieszamy
różne style oraz wpływy. W tym tkwi różnica! Uważamy, że jesteśmy trochę bardziej współcześni, nawet jeśli gramy klasyczny metal! Dziękuję za porównanie nas do tych zespołów! Skąd idea ponownego wydania kompilacji? To forma pożegnania się z poprzednią wytwórnią, My Graveyard i powitanie z nową? Absolutnie nie. Wytwórnia nie jest zaangażowana w ten wybór. Po prostu odpowiedzieliśmy na biznesową prośbę. Pierwszy album jest niedostępny i mamy niewiele kopii drugiego. Po naszych występach, wiele ludzi prosi o posiadanie tego czy innego numeru, tak więc zdecydowaliśmy się rozwinąć ten album. Ponadto, w 2015 roku celebrowaliśmy dziesięciolecie aktywności zespołu, tak więc zdecydowaliśmy się nazwać album "Celebration". Z okładki łatwo jest wywnioskować, że jesteśmy z innej planety! (śmiech) W 2011 także wydaliście kompilację. Jaki jest cel wydawania tak często tego typu wydawnictw? Właściwie "World of Fighters" jest dostępny w formacie płyty winylowej. Jest to powtórzenie utworów bezpośrednio z oryginalnych, długogrających wydawnictw. Jest to duża różnica pomiędzy "Celebration", na którym wszystkie kawałki są znów zaproponowane w tym samym ustawieniu. Ostatnią kompilację rozpoczyna utwór, który zdaje się jest nowy. Czy numer "Celebration" to nawiązanie doi celebrowania Waszego "bycia dinozaurem" czyli długiego bycia na scenie? Skojarzyło mi się to ze świętowaniem 25-lecia działalności przez Doro utworem "Celebrate". To celowe nawiązanie? Nic z tych rzeczy. "Celebration" został napisany dla nas, dla naszych przyjaciół i fanów. Jesteśmy tacy dumni będąc tymi samymi pięcioma facetami w ostatnich sześciu latach.
Czyli wasz trzeci, ponoć przełomowy dla każdego zespołu, album będzie czymś, na co warto czekać i bez dwóch zdań dołożycie wszelkich starań, by prze bić wcześniejsze płyty? Baphomet: Zaczęliśmy już tworzenie nowego materiału i jestem przekonany, że nasz trzeci album będzie wspaniały, jeszcze bardziej odmienny. Zobaczymy co się wydarzy. Abraxas: Zawsze jest nadzieja, jednak będziemy robili swoje i zobaczymy co się stanie. Miejmy nadzieję, że to oznacza więcej festiwali i tournée. Wojciech Chamryk & Bartosz Hryszkiewicz
Foto: Tarchon Fist
TARCHON FIST
79
HMP: Jako zespół istniejecie od 1994 roku. To był niezwykle trudny czas dla heavy metalu. Wyobrażam sobie, że w Serbii szczególnie… Jak wspominacie czas formowania się Claymorean? Vladimir Garcević: Cóż, pamiętam jak zakładałem zespół z kilkoma przyjaciółmi w 1994 roku. Byliśmy tylko grupą młodych szesnasto - i siedemnastoletnich metalowców słuchających w tym czasie dużo Iron Maiden i Metalliki. Daliśmy tylko jeden prawdziwy koncert, a reszta to były po prostu próby w garażu. W Serbi było już kilka znanych zespołów metalowych takich jak Heller, Annathema, Armageddon, Pergament, Bloodbath, Demoniac, ale większość z nich była nastawiona na speed metal, thrash czy death metal. Może byliśmy pierwszym zespołem heavy power metalowym? Nie wiem, ale do czasu, gdy nagraliśmy nasz pierwszy album w 2003 roku, scena metalowa powiększyła się i nikt tak naprawdę nie wiedział, kim lub, czym było Claymore. Więc zamiast być pierwszym zespołem power metalowym w Serbii, zaczęliśmy dość skromnie jak nowicjusze.
Foto: Tarchon Fist
Słuchając tej składanki można odnieść wrażenie, że wybierając na nią utwory celowaliście w te (poza "Blessing Rain") bardziej dynamiczne, energiczne i dobrze sprawdzające się na koncer tach. Pokrywają się one z Waszą koncertową setlistą? Jest to coś w rodzaju best of Tarchon Fist? Masz rację. Jak mówiliśmy wcześniej, na koniec naszych występów ludzie proszą o różne utwory z występu. Jeśli decyzja należałaby do nas, setlista byłaby na końcu inna. "Blessing Rain" był zakładem… i sądzę, że go wygraliśmy!
dy po raz pierwszy usłyszałam Tarchon Fist, poza "niemieckimi" skojarzeniami, o których wspomniałam wyżej, pomyślałam sobie, że jesteście takim trochę mocniejszym Rain. Rzeczywiście jesteś jednym z głównych kompozytorów w Tarchon Fist i stąd to podobieństwo? Jestem założycielem Rain i ich głównym kompozytorem od 1980 do 2005 roku. Jestem również głównym kompozytorem Tarchon Fist, tak więc styl jest ten sam, nawet jeśli kawałki Rain brzmią jak hard'n'heavy, podczas gdy Tarchon Fist brzmią bardziej metalowo.
Niektóre utwory wydają się wręcz pisane pod koncerty, choćby jak "Ancient Sign of the Pirates". Jest w nim i skandowany przedrefren i melodyjny refren do śpiewania i okrzyki "hey". Rzeczywiście piszecie z myślą o koncertowaniu? Występy live są naszą siłą. Tak więc kiedy tworzymy piosenkę, staramy się wyobrazić jej efekt podczas występu.
Przez Wasze teksty przewija się także tematyka wojny. Jest to popularny temat w metalu. Jestem jednak ciekawa jaki jest Wasz stosunek do tej tematyki, skoro tak chętnie ją poruszacie i umieszczacie żołnierzy na okładkach. Uważamy, że każdy człowiek na ziemi musi stoczyć własną walkę z życiem. Tak więc zdecydowaliśmy wyrazić tą metaforę na scenie nosząc kamuflażowe spodnie. Chcieliśmy podkreślić, że nie jesteśmy bojowi! W końcu jesteśmy bardzo zmotywowani na naszej drodze, także nie budźmy licha!
Jak często koncertujecie? Zbyt mało. Nasze pragnienie grania na żywo często koliduje z problemami ekonomicznymi klubów. W tym historycznym momencie, Tarchon Fist woli zagraniczne sceny, gdzie koszty są inne. Aktualnie gramy 25-30 występów rocznie. Nie jest tak źle. Częste granie koncertów to najlepszy sposób na "wypracowanie" sobie publiczności. Poza tym koncert jest zawsze swojego rodzaju "testem" dla zespołu, po którym widać jego klasę i umiejętności. Co o tym sądzicie? W 100% się z tobą zgadzamy. Dzisiejsze czasy nie są łatwe, jednak wkładamy dużo poświęcenia w to, co robimy i jesteśmy dość usatysfakcjonowani. Jak się gra heavy metal w Bolonii? Macie dużo możliwości koncertowania u siebie w mieście? Wśród publiki są głównie miejscowi czy także turyści pragnący zobaczyć miejscowe zespoły? Staramy się nie grać w naszym mieście więcej niż trzy razy w roku. Lokalni odbiorcy są bardzo ważni, jednak jest jeszcze wielu innych, pochodzących z innych miejsc. Z Waszego miasta pochodzi także Crying Steel. Znacie się z nimi osobiście? Grywacie wspólnego koncerty? Absolutnie tak. Znamy ich i wiele razy wspólnie występowaliśmy. Ostatni raz był jakiś miesiąc temu na 35-lecie Crying Steel. Grałeś kiedyś w Rain. Muszę przyznać, że kie-
80
TARCHON FIST
Na swoim Facebooku napisaliście, że niedługo zagracie m.in. w Polsce. Z kim będziecie grać? Tak, będziemy grali w Warszawie 25 czerwca podczas Heavy Metal Night. Przykro nam, ale nie znamy jeszcze szczegółów! Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Bartosz Hryszkiewicz
Co Was skłoniło do nieznacznej zmiany nazwy z Claymore na Claymorean? To było po naszym ostatnim występie (na razie) w czerwcu 2014r. Wydaliśmy dwa albumy jako Claymore i fani bardzo przyzwyczaili się do tej nazwy, ale ponieważ nigdy nie byliśmy bardzo popularni w Serbii zmiana nazwy nie była niczym wielkim. Prawdę mówiąc, w metalu istnieje wiele zespołów noszących nazwę Claymore, ale również jest to słynna kreskówka i seria komiksowa o tej samej nazwie. Zdecydowaliśmy więc, że potrzebujemy czegoś nowego, czegoś co nie będzie daleko odbiegało od oryginału. Po prostu dodaliśmy "an" na końcu, co oznaczało, że jesteśmy zobligowani do Claymore, należymy do niego tak jakbyśmy byli nosicielami tej nazwy. Teraz po wpisaniu w wyszukiwarce Google "Claymorean", trafisz prosto do nas, (śmiech!). Nazwę zaczerpnęliście od rodzaju szkockiej broni. Miecz typu "claymore" pojawia się także często w literaturze fantasy. Jaki jest Wasz związek z tą nazwą? Ma bardzo dużo wspólnego z naszą muzyką. Wszyscy jesteśmy wielkimi fanami gatunku fantasy, czy to w książkach, filmach, programach telewizyjnych, grach wideo czy grach planszowych, sami wybierzcie. Osobiście jestem wielkim wielbicielem prac Roberta E. Howarda, "Masters of the Universe", "Dungeons and Dragons", "Warhammera", George'a R. R. Martina, historii Wikingów orazy wielu innych rzeczy, które toczą się w królestwie fantasy. Motywy fantasy pojawiające się w Waszej muzyce są zatem Waszego autorstwa czy opieracie się na lubianych, konkretnych książkach lub filmach? Niektóre z utworów opierają się na dobrze znanych utworach zarówno literackich jak i filmowych. Na pierwszej płycie mieliśmy kilka utworów, które zostały oparte na "Drakuli" Brama Stokera oraz na powieściach Howarda Phillipsa Lovecrafta. Nasz drugi album został prawie w całości poświęcony "Pieśni lodu i ognia" George'a R. Martina. Na naszym najnowszym albumie, "Unbroken", pierwsze pięć kawałków oparte jest na serii "Warhammer". Następnie pojawia się kawałek opowiadający o konkretnym wydarzeniu historycznym, przedstawiający bitwę pod Ankarą, gdzie na samym początku XV wieku Imperium Osmańskie wraz z serbskimi, albańskimi i rumuńskimi sojusznikami walczyli przeciwko Imperium Timura. Ten utwór zawiera także fragmenty tekstu w języku serbskim! Jesteś jedyną osobą będącą od początku w Claymorean. Twoi obecni towarzysze w zespole są bardzo młodzi. Niektórzy są w zasadzie niewiele starsi od Ciebie w czasie, kiedy zakładałeś zespół. Jak czu jesz się w tak młodym towarzystwie jako muzyk? Celowo zaprosiłem młodych muzyków, aby móc czerpać energię z ich ciał i żyć dłużej (śmiech!). Żarty na bok, zespół miał wiele obsad, ale myślę, że obecny skład jest najlepszy z wszystkich, z jakimi kiedykolwiek pracowałem. Dwoje z muzyków to bliscy członkowie mojej rodziny. Nasza wokalistka Dejana jest moją żoną i naszą basistką, a Goran jest moim bratem. Więc jesteśmy w zasadzie zespołem rodzinnym jak Allmans lub Hansons (śmiech)! Coś, co charakteryzuje Waszą muzykę to między
Będziemy grać, choćby słuchała nas tylko jedna osoba... Serbia nie wydaje się wymarzonym krajem do grania metalu. Trudna historia, brak solidnej tradycji tworzenia tego rodzaju muzyki... Tymczasem coraz częściej docierają do nas echa z tego kraju. Mi do głowy przychodzi choćby Exorcism prowadzony przez Serba, ale i sam twórca Claymorean (z którym możecie przeczytać wywiad poniżej) mówi o boomie na metal, który pojawił się w Serbii kilka lat temu. Poniższy tekst to nie tylko opowieść o powstawaniu i karierze Claymorean, ale także ciekawa refleksja nad graniem heavy metalu w tym bałkańskim kraju. innymi obecność dwóch wokalistów. Nie było to trudne. Opisałbym to bardziej jako potrzebę w pewnym okresie. Od samego początku byłem jedynym wokalistą, ale szybko zorientowałem się, że nie jestem w tym zbyt dobry, więc szukałem kogoś, kto mógłby zająć moje miejsce. Dopiero w 2012 roku udało mi znaleźć odpowiednią osobę na dane stanowisko. Popełniłem błąd zmuszając Dejanę do śpiewania falsetem czy stylem operowym na pierwszej płycie, w której wzięła udział, "Lament of Victory", ale na "Unbroken" sprawy wyglądają zupełnie inaczej. Użyła swojego naturalnego głosu, który jest dokładnie taki, jakiego potrzebowałem do zespołu. Męskie wokale w Claymorean zawsze były tylko dodatkiem do wokalisty, czymś, co idzie dobrze w parze z koncepcjami lirycznymi, które pisałem. Na kolejnym albumie pójdziemy w całości z żeńskim wokalem. Taki był mój zamiar od samego początku.
stem starym fanem zespołu, zacząłem ich słuchać jakieś 20 lat temu przez czysty przypadek. Miałem grecką edycję magazynu Metal Hammer, który miał płytę bonusową z pirackim miksem kawałków Manilla Road. Nie było tam nawet "Into the Courts of Chaos". Jak tylko zakochałem się w ich muzyce po
nieliczni mogą sobie pozwolić. Metal jest niemal zakazany we wszystkich mediach, zdegradowany do najniższych nor pod ziemią. Większość występów metalowych, lokalnych zespołów ma słabą frekwencję, ale gdy niektóre wielkie nazwy metalowe przyjeżdżają do Serbii, jak np: Iron Maiden, Slayer, Megadeth, Metallica czy Sabaton nagle zjawiają się tysiące ludzi. Dla mnie jest to swego rodzaju pozerstwo w dzisiejszym metalu. Wszystkie te wielkie zespoły były kiedyś zespołami lokalnymi wspierany przez swoich fanów, co jest jednym z głównych powodów, dla których stali się wielcy. Nic z tego nie dzieje się w dzisiejszych czasach. Ludzie są zbyt zajęci reality show, mediami społecznymi i wszystkimi innymi głupimi trendami. Nikt już właściwie nie słucha płyt. Każdy chce zobaczyć film, który został oznaczony jako hit! Media przepychają modne zespoły do przodu, ale wszystkie te zespoły nie mają części artystycznej w swojej muzyce, czegoś, przez co zespół może komunikować się ze słuchaczem na głębszym poziomie, czegoś, co może sprawić, że słuchacze będą powracać do tej muzyki w kółko. Na przykład dzisiejszym gorącym trendem w Serbii jest
Komponując muzykę od razu piszesz pod kątem konkretnej osoby, czy dzielenie się ścieżkami wokalnymi odbywa się później? Ha, doskonałe pytanie! Muszę być szczery. Kiedy komponuję muzykę zawsze słyszę młodego Bruce'a Dickinsona, Michaela Kiskego i Geoffa Tate'a śpiewającego melodie wokalne. Oczywiście, że dzieje się to tylko w mojej głowie, (śmiech). Po skończeniu z aranżacjami, staraliśmy się sprawdzić, czy tonacja utworu jest wygodna dla Dejany do zaśpiewania. Ona ma szeroki zakres, więc jest naprawdę tylko kilka dźwięków, w które nie może trafić. Stacja radiowa Women of Metal ogłosiła Was zespołem stycznia 2016 roku. Jak się czujecie tak symbolicznie otwierając nowy rok? Po prostu nie mogło być lepiej! Byliśmy bardzo zaszczyceni, gdy zagłosowano na nas w kategorii "zespół miesiąca". Mimo, że jestem z tych osób, które nie widzą sensu w jakimkolwiek konkursie muzycznym, skłamałbym, jeśli powiedziałbym, że nie jest to fantastyczne uczucie, bo jest. Bycie znanym dzięki swojej muzyce jest jednym z powodów, dla których wciąż to robimy. Będę to robił, nawet, jeśli będzie tylko jedna osoba na tym świecie słuchająca naszych utworów. Nawet, jeśli tą osobą okażę się ja sam, to i tak dalej będę to robił, (śmiech)! Druga rzecz, jaką da się wychwycić w Waszej muzyce to gitarowe harmonie grające niemal folkowe melodie (np. "Silent Guardians"). Są one zaczerpnięte z serbskiego folkloru? W tym konkretnym utworze są ślady średniowiecznych, celtyckich i naszych ludowych melodii. Lubię analizować folklor niemal każdego kraju na świecie. Istnieją zespoły takie jak Orphaned Land i Myrath, których muzyka jest po prostu niesamowita! Na nowym albumie pojawi się więcej elementów serbskiej muzyki etnicznej. Można je usłyszeć w kawałku, który niedawno umieściliśmy w internecie. Nazywa się "Old Mountain". Jest to wciąż wersja demo, ale to może dać szybki wgląd w to, czym teraz się zajmujemy. Skąd pomysł na nagranie coveru Manilla Road? Może powodem jest fakt, że na płycie, z której pochodzi utwór "Into the Courts of Chaos" jest utwór o Vladzie? (śmiech) (Śmiech), to jest dobre! Hmm, od czego by tutaj zacząć? Mówiąc najprościej, Manilla Road to mój ulubiony zespół metalowy wszech czasów. Myślałem, aby zrobić więcej ich coverów, ale wiem, że nigdy nie zbliżę się do doskonałości oryginału! Nie je-
Foto: John Wolfrik
prostu musiałem mieć całą dyskografię. Jako chłopak byłem usatysfakcjonowany... Tylko trzy zespoły na tym świecie mogą stworzyć tego rodzaju emocji podczas słuchania: The Beatles, Rush i Manilla Road! Jak gra się heavy metal w Serbii? Jak z Waszej perspektywy wygląda podziemna scena w serbskich miastach? Na jakiego rodzaju trudności natrafiacie? Prosta odpowiedź na to pytanie niestety nie istnieje. Od 2003 roku scena metalowa w Serbii się rozrosła, ale prawdziwy rozkwit zespołów metalowych, pod względem jakościowym i ilościowym, miał miejsce w ciągu ostatnich pięciu czy sześciu lat. Złożoność sytuacji politycznej i kulturowej Serbii nie robi żadnych przysług zespołom ukierunkowanym na muzykę rockową. Większość muzyki popularnej w Serbii to kompletna bzdura. Nie w kategoriach własnego gustu, ale pod względem samej jakości. W kraju w którym jest 7 milionów osób, istnieje kilka tysięcy metalowców, liczba, która zapewne umieści nas w dolnej części listy krajów europejskich. Gospodarka jest w stałym spadku, więc nie ma zbyt wielu możliwości dla zespołów metalowych, aby wybić się na arenę międzynarodową. Niewielu zespołom takim jak: The Stone, Infest, Space Eater, Forever Storm, etc. udało się do tej pory, ale istnieje tutaj wiele dobrych zespołów, które nigdy nie będą rozpoznawane poza granicami Serbii. Dzięki internetowi, coraz większej liczbie serbskich zespołów udało się wydać swoje albumy w międzynarodowych wytwórniach płytowych. Mówiąc o Claymorean jedynym zabawnym faktem jest to, że mamy więcej fanów poza Serbią. Każdy muzyk w tym kraju musi mieć jakąś "normalną" pracę, aby przetrwać, więc część muzyczna jest jak drogie hobby, na które tylko
thrash metal. Prawie każdy to robi. Czemu? Ponieważ thrash metal nawet po wielu latach milczenia jest popularny w skali światowej. Nawet tournee "Big 4" wykorzystało moment jego nagłej popularności. Metal powinien być przeciwieństwem trendów. Nie powinno być czegoś takiego w muzyce metalowej, która jest "hot", a co ważniejsze, nie powinno być czegoś takiego w muzyce metalowej, która nie jest "hot". Dobra muzyka to dobra muzyka. Zawsze powinien być na nią miejsce bez względu na to, o jakim gatunku muzycznym rozmawiamy. Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Marcin Hawryluk
CLAYMOREAN
81
Płomień w stalowym sercu Już byli w ogródku... Po wydaniu drugiego albumu "Dying Son" zanosiło się bowiem na to, że Starblind dość dołączą do ścisłej czołówki szwedzkiego tradycyjnego metalu, tymczasem pod koniec marca z zespołem rozstał się wokalista Mike Stark. Do momentu znalezienia jego następcy koncertowa promocja płyty stanęła więc pod znakiem zapytania, a poniżej znajdziecie rozmowę jeszcze z Mike'm i perkusistą Zakariasem Wiknerem: HMP: Nie jesteście debiutantami, w dodatku graliście już przecież speed czy tradycyjny heavy metal w innych zespołach - co sprawiło, że dopiero w Starblind mogliście tak rozwinąć skrzydła? To takie połączenie składu i innych okoliczności, że nie mogło się nie udać? Mike Stark: Tak, wszyscy byliśmy w wielu innych zespołach, ale żaden z nich nie był tak dobrze zorganizowany jak Starblind. Nie chodzi tylko o muzykę, ale także o każdy inny aspekt działalności zespołu, gdzie szyscy jego członkowie mają swoje role. Wszyscy chcemy czynić postępy w tym samym kierunku i omawiamy wszystkie sprawy, co pomaga dać upust frustracji. Ciężko teraz o oryginalną nazwę przy tej ilości istniejących zespołów, jednak wam udało znaleźć się coś mniej oklepanego - co oznacza i symbolizuje Starblind według was? Zak Wikner: Znalezienie nazwy zespołu, która będzie dość oryginalna, łatwa do napisania i wymówienia, a także będzie się składać z mniej niż dwóch słów nie jest obecnie łatwym zadaniem. Kilka miesięcy po utworzeniu zespołu wszyscy zebraliśmy się i zaczęliśmy dyskutować jak powinniśmy nazwać naszą kapelę. Każdy miał swoje własne propozycje, ale wspólnym mianownikiem było to, że nazwa zespołu musiała składać się tylko z jednego słowa. Tak więc, mimo, że nie mógliśmy się zdecydować od razu, jasne było jaką nazwę chcieliśmy. Po tygodniu lub dwóch próbując zdecydować JJ tak znikąd zasugerował Starblind. Jako losowo wybrany angielski wyraz nic nie symbolizuje, to tylko świetna nazwa zespołu. Patrząc wstecz i myśląc co Starblind oznacza dla nas jako zespołu to, że jeśli czegoś chcesz i jesteś gotów do pracy, to będzie twoje. Mike, Björn, Daniel, JJ i ja zawsze chcieliśmy grać w takim zespole. Chcieliśmy nagrać album, który zostanie wydany przez profesionalną wytwórnię płytową, chcieliśmy grać i mieszkać poza granicami naszej ojczy-
zny, chcieliśmy nagrać teledysk i tak dalej i tak dalej. I zrobiliśmy to. Jeśli masz jakichś leniwych dranii w zespole nie byłoby to możliwe. Wszyscy muszą pracować razem, wtedy nic cię nie może zatrzymać. Może się to wydawać banalne, ale myślę, że właśnie to symbolizuje Starblind. Już wasz debiutancki album "Darkest Horrors" sprzed dwóch lat cieszył się sporym powodzeniem i zebrał dobre recenzje, ale wygląda na to, że za sprawą jego następcy "Dying Son" macie szanse wznieść się jeszcze wyżej? Mike Stark: Album "Darkest Horrors" był sukcesem i pomógł nam jako zespołowi na wiele sposobów. Wraz z nowym albumem i nową wytwórnią Pure Steel Records czujemy, że dostaliśmy dużo więcej recenzji i wywiadów, więc jest to duża różnica pomiędzy tymi dwoma albumami. Zamiana wydawcy ze Stormspell Records na Pure Steel Records będzie w tym pewnie bardzo pomocna, bo w końcu niemiecka firma może bardziej wypromować wasz zespół na naszym kontynencie? Mike Stark: Nie wierzę, że ma to coś wspólnego z krajem pochodzenia wytwórni. Pure Steel Records jest znacznie większą wytwórnią z dużą ilością pracowników zajmujących się promowaniem swoich wydawnictw, co daje im o wiele większe możliwości. Mamy teraz w Szwecji niesamowity boom na trady cyjny metal, ale w waszym przypadku zafascynowaliście się chyba takimi dźwiękami znacznie wcześniej? Mike Stark: Tak, skąd to wiesz? Czterech z pięciu członków Starblind urodziło się w latach 70. i dorastało w latach 80. słuchając heavy metalu. Mówiąc za siebie, metal został we mnie na zawsze jak płomień palący się w moim roztopionym sercu ze stali. Grałem także inne gatunki jak power metal, death metal, progressive metal i było to nawet spoko, ale zawsze
słuchałem metalu i powróciłem do niego w latach 80. Kiedy zakładaliśmy zespół zdecydowaliśmy się grać muzykę, której sami chcielibyśmy słuchać, a nie podążać za nowoczesnymi trendami. Kiedy zespół został założony nie wiedzieliśmy, że wtedy była zmiana w tradycyjnym heavy metalu, ale później byłem wstrząśnięty odkrywając te wszystkie nowe zespoły, które tworzyły naprawdę świetną muzykę. Odcinacie się więc od tej swoistej mody, która może w sumie szybko minąć, jesteście prawdziwymi pasjonatami, maniakami takiej muzyki i nic tego nie zmieni? Mike Stark: Ten styl metalu to jest właśnie to co chcę grać i czego chcę słuchać, chociaż nie mam nic przeciwko nowym trendem tradycyjnego metalu. Myślę, że to dobrze, że one istnieją i jeśli możemy pomóc metalowi wrócić do brzmienia z jego dni chwały wtedy uczynimy to z przyjemnością. Lecz nasza muzyka pozostanie odporna przez wszelkie aktualne trendy. Dlaczego wybraliście nie thrash, death czy jakiś nowoczesny metal, a akurat dźwięki z pierwszej połowy lat 80. - co jest w nich tak magicznego, że wciąż przemawiają do muzyków i fanów, gdy sezonowe trendy przemijają po kilku latach? Mike Stark: Nie chciałbym być w zespole, który gra thrash, death lub nowoczesny metal, nie lubię tego słuchać. Niewątpliwie istnieją dobre zespoły, które grają thrash, death i black metal, ale osobiście nie chciałbym go wykonywać. Jesteście też tradycjonalistami przy tworzeniu nowych utworów, to znaczy opracowujecie je wspólnie podczas prób, albo razem aranżujecie pomysły które goś z was? Zak Wikner: Gdy ktoś z zespołu prezentuje nową piosenkę to zazwyczaj ma dobry pomysł, w którym kierunku ten materiał powinien iść. Od samego początku jest podstawowa aranżacja, na której możemy budować utwór. Niektóre kawałki podczas przedstawiania są bardziej wykończone niż inne, ale niezależnie od tego, członkowie zespołu dodają coś do swoich sekcji muzycznych. Daniel dodaje kilka fajnych zagrywek basowych do moich piosenek. Björn może zasugerować, że melodia gitarowa do piosenki JJ powinna być przedstawiona na oktawie. Mikey dodaje kilka harmonii wokalnych, które mogą być przełożone na jakiejś solówki itp. Uważam, że jest to ważny aspekt w osiągnięciu naszego brzmienia. Czyw studio też uwinęliście się szybko, tym bardziej, że pracowaliście z Cederick'iem Forsbergiem z Rocka Rollas i Blazon Stone, z którym znacie się przecież doskonale? Zak Wikner: Tak, nasz nowy album "Dying Son" został nagrany dość szybko. Partie instrumentalne zajęły trzy lub cztery dni. Wszyscy byliśmy dobrze przygotowani i każdy wiedział co ma robić, gdy Ced naciskał przycisk nagrywania. Rozmawiałem z Ced`em przed wejściem do studia o konfiguracji wszystkiego, o rodzajach dźwięku i tak dalej. Od samego rana aż do nocy było tylko nagrywanie, nagrywanie i nagrywanie. Cedric Forsberg jest profesjonalistą, tak więc prawie wszystkie aspekty techniczne działały bez żadnych przeszkód. Skąd pomysł nagrywania na tzw. "setkę"? Chcie-liś cie pokazać, że w obecnych czasach też można pra cować w studio jak przed laty, ba, przy tego typu muzyce jest to wręcz wskazane? Zak Wikner: Myślę, że to po prostu łatwiej jest grać podążając za muzyką, a nie za metronomem. Co z tego gdy jeśli drugi refren jest nieco szybszy niż pierwszy? Mając przez cały czas "Do-da-da-da-do-da-da-da" w tle jest po prostu irytujące. Nagrywanie z metronomem jest dla nas też bardzo niepraktyczne, ponieważ mamy wiele zmian tempa. A ponieważ nie gramy z metronomem na żywo, więc dlaczego mamy używać go w studiu? Zachęcam wszystkie zespoły przynajmniej do spróbowania nagrania wszystkich instrumentów jednocześnie bez używania metronomu. Może to się nie sprawdzać w przypadku wszystkich zespołów grających różne gatunki muzyczne, ale w naszym przypadku działa! Mieć wszystko dobrze przećwiczone, dostać ładne, duże pomieszczenie, przygotować wszystko (podłączyć gitary do miksera i wzmacniacza), nacisnąć guzik nagrywania i zacząć świetnie się bawić grając i nie myśleć za dużo - to w zupełności wystarczy. Dużo mieliście podejść do poszczególnych utworów? Chórki, niektóre solówki, etc. zostały pewnie dograne później, ale podstawowe ścieżki graliście tak jak na koncercie, a wszystko było rejestrowane?
Foto: Starblind
82
STARBLIND
Zak Wikner: Nie, nie robiliśmy wielu podejść każdego utworu. Niektóre z nich zostały nagrane za pierwszym razem. Chyba był to "Room 101", ale większość piosenek wymaga dwóch podejść. Jedno na rozgrzewkę, a drugie to zapis na płytę. Niektóre utwory były nieco bardziej skomplikowane i wymagły większej ilości prób. Jeden kawałek "The Land Of Seven Rivers Beyond The Sea" musiał zostać nagrany w dwóch częściach. Intro, aż do solówki po drugim refrenie były nagrywane w jednej sesji, a reszta w drugiej. Było to spowodowane pewnymi problemami, które mieliśmy z gitarami przechodząc od jednego dźwięku do drugiego i wszyscy czuliśmy, że najlepiej będzie nagrać utwór w dwóch częściach. Solówki były nagrywane oddzielnie. W celu utrzymania atmosfery na żywo zmniejszyliśmy głośność drugiej gitary rytmicznej o około 80%. Chóry i wokale zostały nagrane później, ale gitary rytmiczne, bas i bębny są rejestrowane razem. Ciężej czy łatwiej pracuje się nad płytą w taki właśnie sposób? Czy właśnie ten najdłuższy na płycie, prawie 12-minutowy "The Land Of Seven Rivers Beyond the Sea" nastręczał tu największych problemów? Zak Wikner: Niezupełnie. Utwór "The Land Of Seven Rivers Beyond The Sea" został przećwiczony jak każda inna piosenka na płycie. Po prostu dotrwanie do końca trwało tu o wiele dłużej! (śmiech). Żarty na bok, największym problemem przy pisaniu i nagrywaniu takiego utworu jest upewnienie się, że słuchacz pozostanie zainteresowany nim do samego końca. Zarówno tym, co dzieje się teraz w piosence, ale także tym, co się wydarzy, trzeba więc stworzyć kilka punków kulminacyjnych w takim utworze. Musi również być odpowiedni wątek, aby sprawić, że piosenka będzie całością, a nie tylko wielką kompilacją losowych riffów i melodii. Ale wierzę, że udało nam się stworzyć ciekawą piosenkę od początku do końca i że nasi fani zgodzą się ze mną w tym temacie i są zadowoleni z "The Land Of Seven Rivers Beyond The Sea". Myślę, że są zadowoleni! Miewaliście już w przeszłości długie numery, jednak to pierwsza w waszej dyskografii tak rozbudowana, epicka w charakterze kompozycja - to okazjonalna sprawa, czy też w przyszłości pojawi się ich więcej? Zak Wikner: Kiedy JJ przedstawił materiał, który przekształcił się w kawałek "The Land Of Seven Rivers Beyond The Sea", wszyscy poczuliśmy, że świetnie nadaje sie na następny album. Nie było żadnego planu w stylu "musimy mieć bardzo długi utwór na końcu albumu". Gdyby JJ nie przedstawił tego imponującego utworu to pewnie nie byłoby niczego takiego na "Dying Son". Zakończenie każdego albumu Starblind dziesięciominutowym utworem nie będzie więc normą. Chcemy, aby nasi fani wiedzieli co dostaną kiedy wychodzi nasz nowy album: czysty heavy metal zakorzeniony w latach 80. naładowany gitarowymi melodiami i epickim wokalem. Jeśli nie zdobędziemy potrzebnej inspiracji do napisania dziesięciominutowego kawałka to po prostu sobie odpuścimy. Kiedy jednak zdobędziemy inspirację, to kto wie może w przyszłości album będzie składał się z dwóch płyt?! Nie chcemy robić czegoś, aby tylko zrobić. Myślę, że ludzie mogą to dość łatwo spostrzec, a my nie chcemy i nigdy nie przedstawimy żadnego materiału Starblind, który nie będzie przekonujący. Gościnny udział L. G. Perssona sporo wniósł do tego utworu - uznaliście, że drugi, odmienny głos jest tu niezbędny? Mike Stark: L.G. jest moim starym przyjacielem i jednym z moich ulubionych wokalistów, a także wielką inspiracją. Aby historia była kompletna drugi głos był potrzebny i L.G. okazał się idealny do tej roli ze względu na jego wspaniały głos do opowiadania, który dodaje głębi, tajemniczości, ale również pewnego komfortu. Jestem bardzo zadowolony z ostatecznego rezultatu osiągniętego w "The Land Of Seven Rivers Beyond The Sea". Cederick Forsberg też trochę sobie pośpiewał - zróżnicowane chórki robią różnicę? Mike Stark: Realistyczny głos Ced`a o wysokim tonie idealnie wpasował się w "Blood Red Skies". Wraz z Ced`em i L.G. zrobiłem większość pozostałych sesji chórków, które są słyszalne w niektórych utworach. W ślady Iron Maiden idziecie też w innych numerach, np. w singlowym "A Dying Son", do którego zrealizowaliście też teledysk? Mike Stark: Iron Maiden, Judas Priest oraz wiele innych zespołów są dla nas inspiracją, ale ich nie kopiujemy. Tworzymy nasze własne piosenki z własnym
Foto: Starblind
dźwiękiem nie bojąc się układać riffów i piosenek, gdzie inspiracje są wyraźnie słyszalne. Pewnie często słyszycie porównania do tego zespołu, ale nie sądzę, byście się ich wypierali, tym bardziej, że z tych charakterystycznych unison, riffów czy patentów rytmicznych korzystacie dość często? Mike Stark: To prawda, nie zaprzeczamy, że inspirujemy się takimi zespołami jak Iron Maiden, ale zamiast tego staramy się stworzyć jak najlepszą muzykę, jaką możemy. Nie wydaje ci się dziwne, że wiele z tych klasy cznych zespołów z dawnych lat jakby zapominało czy świadomie lekceważyło swój dorobek z wczes nych lat istnienia, gubiąc się w jakichś eksperymentach, miast rozwijać swój charakterystyczny styl? Mike Stark: Nie sądzę, że jest to dziwne. Myślę, że jest to bardzo ludzkie chcieć się rozwijać, zmieniać i robić postępy. Problemem jest, gdy zmiany idą w złym kierunku zamiast w dobrym. Czasami trzeba się cofnąć, ale to wydaje się być bardzo trudne dla wielu zespołów. Może z tego bierze się zainteresowanie fanów zespołami takimi jak wasz, bo potraficie w porywający sposób odświeżyć pomysły sprzed lat, podać je w formie interesującej zarówno dla tych młodych, jak też pamiętających tamte czasy, słuchaczy? Mike Stark: Masz tutaj rację, ale jestem przekonany, że robienie tego w nasz sposób i po prostu tworzenie muzyki, której sami chcemy słuchać to doskonała metoda, aby przekonać także innych. Nie chodzi o nostalgię, a o stworzenie wspaniałej muzyki. Pewnie szczególnie jest to widoczne na koncertach? Nie pomylę się pewnie zbytnio, zakładając, że lubicie grać na żywo? Mike Stark: Uwielbiamy grać na żywo, to jest powód do bycia muzykiem. Właśnie to staraliśmy się uchwycić w studiu: koncert na żywo. To jest nasz sposób na posuwanie sie naprzód, granie na żywo na scenie i w studiu. Dorzucacie jakiś cover czy dwa do setlisty, czy też koncentrujecie się już na własnych numerach? Mike Stark: W przeszłości graliśmy "Battle Hymn" i "Painkiller", ale nie sądzę żeby nasza setlista obejmowała jakieś covery w bliskiej przyszłości. Graliście już coś z nowej płyt na żywo? Które z tych utworów publiczność przyjmowała najcieplej? Mike Stark: Tak naprawdę to zrobiliśmy to na koncercie w ubiegłym roku, reakcja była bardzo dobra na wszystkie nowe pioseneki, które zagraliśmy. Jeśli mam wybrać jedną piosenkę to "Room 101", ten numer sprawdził się wyjątkowo dobrze. Takie ogrywanie nowych numerów na koncertach ma chyba tę dobrą stronę, że można zdać sobie sprawę z ich dobrych i złych punktów, poprawić to i owo? Mike Stark: Zwykle nagrywamy każdą próbę z nowymi piosenkami, dzięki czemu możemy zauważyć, co brzmi dobrze, a co źle. Działa to dobrze i będziemy tak robić również na przyszłych albumach.
Mike Stark: Odrzuciliśmy wiele dobrych piosenek, ponieważ mogły się dobrze nie wpasować w resztę albumu. Kawałki muszą być spójne z innymi i zazwyczaj jest to główny powód odrzucenia piosenki. Jednak odrzucony utwór może skończyć na kolejnej płycie, jeśli uważamy, że będzie pasować. Nic nie zostanie wyrzucone na zawsze. Teraz pewnie z niecierpliwością oczekujecie na kolejne recenzje "Dying Son", planując promujące ten album koncerty? Mike Stark: "Dying Son" do tej pory otrzymał dwukrotnie większą ilość recenzji niż "Darkest Horrors" i ogólny wynik jest również wyższy. Jedną rzecz jaką zauważyliśmy to, że ilość autorów, którzy naprawdę nas nienawidzą również wzrosła. Myślę, że jest to dobrą rzeczą, ponieważ oznacza to, że musieliśmy mieć na nich jakiś wpływ. Muzyka jest po to, aby tworzyć emocje i reakcje, nawet jeśli jest to miłość, nienawiść, strach czy gniew. Jeśli osiągniemy ten cel, to nam się udało. Porwiecie się na regularną trasę, czy też - z powodu kosztów czy waszych ewentualnych innych obowiązków - nie jest to możliwe i skoncentrujecie się raczej na pojedynczych koncertach? Mike Stark: Na pewno wybierzemy się w trasę koncertową, w rzeczywistości jest ona planowana jako dwutygodniowe tournée po Europie zaczynając we wrześniu, daty pojawią się wkrótce. Co do pojedynczych koncertów to pewnie pojawimy się na różnych festiwalach. Czyli na dobrą sprawę to, gdzie występujecie nie ma dla was większego znaczenia, najważniejsze jest, aby grać jak najwięcej? Mike Stark: Granie na żywo jest zawsze bardzo ważne dla każdego zespołu, a dla nas jest to coś co lubimy robić najbardziej. Zak Wikner: Tak samo jak sprawia nam przyjemność spędzanie czasu w sali prób, pisanie nowych piosenek, nagrywanie nowego albumu z Ced`em i tak dalej. Będąc w trasie czujesz, że cała ciężka praca jest tego warta. Kiedy spotkasz ludzi, którzy poświęcają swój czas i pieniądze aby przyjść i zobaczyć koncert Starblind to uczucie, którego nie da się opisać. Możność sprawienia radośćci innym ludziom robienia czegoś co kochasz jest prawdziwym błogosławieństwem. Nie mogę się doczekać naszej kolejnej trasy. Tego więc wam życzę i dziękuję za rozmowę! Mike Stark: Dziękuję bardzo za poświęcony czas na rozmowę, mamy nadzieję, że wkrótce się spotkamy ponownie. Zak Wikner: Dziękuję wam za dobrze napisany wywiad i utrzymujcie dalej świetną pracę z Heavy Metal Pages! Wojciech Chamryk Marcin Hawrylujk & Anna Kozłowska
Bywało, że odrzucaliście jakiś numer z tego, czy też może jakichś innych powodów?
STARBLIND
83
Coś, co pali jak kwas Na początku lat 80. byli jednym z najszybciej i najostrzej grających zespołów w Europie, a i w Stanach Zjednoczonych, poza tworzącą się właśnie sceną thrashową, mało kto mógł się z nimi równać. W dodatku byli zespołem z woka-listką i nie uznawali żadnych kompromisów, co zaowocowało tylko trzema albumami i szyb-ko zakończoną karierą. Ich płyty wciąż cieszą się popularnością i są wznawiane, dlatego jeśli ktoś lubi speed metal jak się patrzy zapraszam do przeczytania pierwszej w polskich muzycznych mediach rozmowy z perkusistą Acid: HMP: Byliście jednym z pierwszych zespołów grających speed metal nie tylko w Europie, ale można też śmiało powiedzieć, że na świecie. Co zainspirowało was do grania tak bezkompromisowej muzyki już w 1980 roku, kiedy szczytem ekstremy dla wielu fanów były płyty Motörhead? Geert "Anvill" Ricquier: Acid był jednym z pierwszych zespołów w historii metalu, który grał speed, nawet przed "Kill 'Em All" Metalliki. Demon i ja zostaliśmy opętani przez speed metal i wszystko przyszło samo z siebie. Stworzyliśmy nasze własne brzmienie i wtedy nawet nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Ale byliście też pewnie wcześniej zwolennikami hard rocka, obstawiam też, że kibicowaliście wielu zespołom z nurtu tworzącej się wówczas NWOBHM, a te wszystkie wpływy złożyły się na to zaczęliście grać w Acid? Chociaż wpłynął na nas także nurt hard rockowy, siłą napędową było mocne i szybkie granie. Mieliśmy między sobą jakiegoś rodzaju specjalny układ, nasza piątka miała w pewnym sensie unikatową chemię. Acid to Acid. Nigdy nie naśladowaliśmy innych ze-
Później poprosiliśmy go, aby przyłączył się do nas i wszystko zaczęło się układać. Jan Staelens dołączył do nas na niektórych próbach przed Dizzy Lizzy, ale potem założył własny zespół, Exocet. Faktem potwierdzającym dobrą atmosferę w Acid jest również to, że przez pięć lat istnienia nie mieliś cie żadnych zmian składu? Acid to było tylko pięć osób zainteresowanych graniem muzyki, która się im podoba. Nie zostało to na nas wymuszone w żaden sposób. Wiedzieliśmy, że kiedy nadejdzie dzień, w którym stwierdzimy, że to co robimy przestało nam sprawiać przyjemność, to po prostu zakończymy działanie zespołu. Nigdy nie graliśmy z zamiarem wzbogacenia się. Najpiękniejszą rzeczą w zespole jest to, że do tej pory wszyscy jesteśmy w stanie od czasu do czasu się spotkać i tak samo się bawić jak za dawnych lat! Obecnie wielu zespołom duży problem stwarza wybór odpowiedniej nazwy, bo większość tych bardziej chwytliwych czy charakterystycznych jest już zajęta. Wy wiele lat temu chyba nie mieliście takiego
łającego profesjonalnie zespołu? Mieliśmy zwyczaj nagrywania prób, w większości przy użyciu bardzo prostych środków, co wyjaśnia czasem słabą jakość naszych demówek. Nagrania te zostały przeznaczone jedynie do sprawdzenia, czy te kawałki brzmią w sposób zamierzony, a nie inaczej. Ponoć swego debiutanckiego singla "Hell On Wheels" wydaliście najpierw samodzielnie, a potem ukazała się edycja raczkującej wówczas Roadrunner Records? Dlaczego nie zdecydowaliście się wówczas na dłuższą współpracę z tą firmą? Owszem, w 1982 roku nie była jeszcze tak znana, ale już w 1984-85 roku należała do wiodących metalowych wydawców, więc może zaprzepaściliście swą szansę na międzynarodową karierę? Wasza własna Giant Records chyba nie była w stanie zapewnieć aż tak dużej promocji, płyty Acid też pewnie nie były szerzej dostępne, poza okolicznymi rynkami, jak np. Holandia? Mieliście też, z tego co wiem, kontrakt na dystrybucję z fran cuską Carrere? Zostało wydanych 2000 egzemplarzy singla i wszystkie zostały sprzedane, oprócz tych nielicznych, które rozdaliśmy. Wszystko, co kiedykolwiek wydaliśmy na winylu zostało wykonane niezależnie. Pierwszy 1000 rzeczywiście został wydany przez Roadrunner, poprzez Christoff`a Wybouw`a. Roadrunner była to wytwórnia płytowa studia, w którym nagrywaliśmy: Ona-disc w Varsenare w Belgii. Ostatecznie kolejny 1000 wydaliśmy na własną rękę, wsparci przez kierownika Acid, Luc`a Van Den Bossche`a. Brak pieniędzy był powodem, dla którego nasze relacje pogorszyły się. Od tej pory wszystkie płyty Acid były wydane przez Giant Records, która była nasza własną wytwórnią płytową i nareszcie mogliśmy sami o wszystkim decydować na własną rękę. Rozmawialiśmy o podpisaniu kontraktu z Mausoleum, co sprowadzało się do tego, że bylibyśmy zmuszeni do oddania praw do własnych kawałków, a my po prostu nie mogliśmy się na to zgodzić. Pamiętasz, w jak dużych nakładach rozchodziły się wasze płyty i w jakich krajach, poza rzecz jasna Belgią, cieszyliście się największą popularnością? "Acid" 13000, "Maniac" około 18000, "Engine Beast" 15000. Chyba niezbyt zależało wam na współpracy z innymi firmami, np. niezbyt często pojawialiście się na kompilacjach - przychodzi mi tu tylko na myśl "Metal Prisoners" Mausoleum, na którą daliście numery z nadchodzącego debiutanckiego LP, "Demon" i "Hea-ven's Devil"? Nigdy nikt nie dał pozwolenia Mausoleum na włączenie tych utworów na tę kompilację. Na pewno wspominali o tym, ale zbojkotowaliśmy ten pomysł. Chcieli zmusić nas do podpisania umowy oddającej nasze własne utwory, a my po prostu nie mogliśmy się na to zgodzić. Myślę, że to było głównym punktem sporu.
Foto: Acid
społów. Nigdy świadomie nie szukaliśmy swojego stylu, zawsze graliśmy to, co najbardziej się nam podobało, wobec czego nigdy nie słyszałem zespołu, który brzmiałby jak Acid. Szybko poszło wam ze skompletowaniem składu, czy też kolejni członkowie Acid dołączali stopniowo, w miarę tego, jak po okolicy roznosiła się wieść o waszym zespole? Kate i Demon przed Acid byli w zespole Previous Page. W czasach Previous Page, T-Bone był technicznym obsługującym tournée, nie grał jeszcze na żadnym instrumencie. T-Bone zaczął grać na basie dopiero wtedy, gdy Previous Page przekształcił się w Acid. Nasz wspólny przyjaciel umożliwił kontakt pomiędzy Kate, Demon`em, T-Bone i mną. Kiedy znalazłem się na pokładzie w końcu zaczęliśmy pisać własne kawałki. Pierwszy koncert Acid daliśmy jeszcze jako kwartet. To było na De Gilde w Ruddervoorde w Belgii, 12 września 1981r. Dizzy Lizzy grał wtedy w rockowym symfonicznym zespole o nazwie Velvet Morning i był obecny na tym koncercie jako widz.
84
ACID
problemu, dlaczego więc wybraliście właśnie to słowo: Acid? Tak naprawdę mieliśmy długą listę nazw dla zespołu. Wiedząc, że płyty zawsze są układane w porządku alfabetycznym, logiczne wydawało się nam wybranie nazwy zaczynającej się na A, w celu natychmiastowego przyciągania uwagi ludzi w sklepach płytowych. Poza tym, chcieliśmy coś, co pali jak kwas. Tak narodził się Acid... Nie od rzeczy będzie też tu chyba przypomnieć, że w początku lat 80. mieliście w Belgii, rosnącą w siłę z każdym miesiącem i rokiem, metalową scenę, by wymienić choćby: Killer, Danger, Warhead czy Ostrogoth. Wspieraliście się, koncertowaliście razem w tych pionierskich czasach? Graliśmy razem z Trance, Crossfire, Bad Lizard, Purple Haze, Stainless Steel, Ostrogoth i z Killer. W pierwszych latach istnienia Acid nagraliście kilka kaset demo - utwierdziły was w przekonaniu, że jesteście już w stanie wejść na ten wyższy etap, dzia-
"Acid" wydaliście w 1983 roku i była to spora sensacja, a wy nie zwalniając tempa jeszcze w tym samym roku wydaliście kolejny album "Maniac". Byliście w uderzeniu, pomysły sypały się więc jak z rękawa? W 1982 nagraliśmy płytę w ciągu zaledwie czterech dni, włącznie z miksowaniem. Brak czasu, pieniędzy i fakt, że zespół był raczej niedoświadczony w prawdziwym studiu nagrań zaowocowały nie najlepiej brzmiącym debiutem, tym bardziej, że w tym okresie nasza piątka nie była nawet razem przez rok. Pracownicy w studio też nie do końca byli przyzwyczajeni do brutalności i szybkości naszej muzyki. Patrząc wstecz, to jedynym sposobem na zrobienie tego lepiej byłoby poczekanie roku lub dwóch, ale dlaczego mieliśmy tak robić? Pojawiła się okazja i z niej skorzystaliśmy. Z jednej strony byliśmy zadowoleni, że udało nam się nagrać album, z drugiej było nam szkoda, że byliśmy przeciętnymi muzykami w tym czasie. Mimo, że wierzyliśmy w każdy kawałek, który napisaliśmy, istnieje wiele innych sposobów na produkcję tych utworów. Przede wszystkim, produkcja "Acid" nie była rewelcyjna i my też nie. Od tego przykrego doświadczenia nauczyliśmy się bardzo dużo w krótkim okresie czasu. Oczywiście byliśmy dumni, ale następna płyta "Maniac" okazała się prawdziwym odlotem. Od pierwszego utworu do ostatniego brzmi wspaniale! Rzeczywiście to nasze najlepsze wydawnictwo, tutaj nie ma dyskusji. Ewolucja muzyczna na płycie "Maniac" to w skrócie - dojrzałość, a ten album ma zdecydowanie lepszą produkcję. Było to spowodowane tym, że wszyscy członkowie ogromnie się rozwinęli, jak również album został lepiej przećwiczony. Właściwie zajęło to pięć
dni, tym razem bez miksowania. Album okazał się być lepszym z wielu powodów o których już wspomniałem. Poza tym byliśmy lepiej przygotowani, bo wiedzieliśmy czego się spodziewać. Podczas prób skupiliśmy się bardziej na praktyce nagrywania w studio. Drugą płytę nagrywaliście już w Brukseli, w znacznie lepszym studio ICP Studios, wygląda więc na to, że odnieśliście sukces? Dysponowaliśmy większym budżetem, ponieważ zyski z pierwszego albumu były ponownie inwestowane. "Anvill" to pewnie numer do którego masz szczegól ny sentyment, a jak po latach oceniasz wasze płyty? W tym czasie Demon przepadał za utworem "The Mule" zespołu Deep Purple, w którym przede wszystkim chodzi o perkusistę. Chciałem napisać kilka tekstów w podobnym stylu, a utwór "Anvill" jest tego rezultatem. Wydając kolejnego singla "Lucifera" chcieliście pójść za ciosem, tym bardziej, że były to przecież czasy ogromnej popularności heavy metalu? "Lucifera" był nowym utworem i nie wiem dlaczego wylądował z "Ghostriders" na stronie B. Ta siedmio-calowa płyta była niczym innym, niż tylko wypełnieniem przerwy pomiędzy pierwszym, a drugim albumem. To niekiedy dość mocne, mogące uchodzić za satanistyczne, teksty. To dlatego nie drukowaliście ich na okładkach/wkładkach płyt, czy też po prostu taniej było opakować krążki w zwykłe, białe koperty? Demon był zafascynowany okultyzmem i wtedy było to całkiem modne. W rzeczywistości, nadal jest tak gdy chodzi o współczesny heavy metal. Powodem, dla którego wkładka z tekstem nie została dołączona do promo było to, że tekst był pełen błędów językowych, więc zdecydowaliśmy się dołączyć je do ostatecznej wersji albumu. W 1984 roku sporo koncertowaliście, wydaliście też 12"EP "Black Car". Ciekawostką, niezrozumiałą dla obecnych młodych, wychowanych na MP3 słuchaczy, jest to, że poza tytułowym numerem z drugiego albumu, mieliśmy na tej płytce aż trzy nowe, nie pub likowane dotąd utwory - to pozostałość z sesji do LP "Maniac", czy zupełnie premierowy materiał? Istotnie nagraliśmy 11 piosenek w czasie sesji do "Maniac" i tylko osiem z nich znalazło się na tej płycie.
Pozostałe trzy utwory później zostały wykorzystane na "Black Car". Taki był pomysł od samego początku. Chcieliśmy wydać inny materiał, tym razem z co najmniej kilkoma nowymi utworami. Trzeci album "Engine Beast" miał być przełomowym w historii Acid i faktycznie okazał się waszym najlepszym krążkiem, łącząc, znane z pierwszych krążków, bezkompromisowe uderzenie i szybkość z bardziej rozbudowanymi aranżacjami. Czuliście, że to faktycznie przełomowy moment w historii zespołu? Rzeczywiście jest to świetny album. Z perspektywy czasu można powiedzieć, że zachęcił nas do poszerzenia naszych muzycznych horyzontów. Przynajmniej dla niektórych z nas, chociaż w tym czasie wszyscy na to poszliśmy. Byłem bardzo zadowolony z "Engine Beast". Reakcja ludzi była tylko trochę chłodniejsza, co przełożyło się na około 15000 sprzedanych egzemplarzy. Jest to więcej sprzedanych kopii niż w przypadku pierwszego albumu, ale mniej niż w przypadku drugiego. Co poszło nie tak, że jeszcze w tym samym roku zakończyliście działalność? Problemy z przebiciem się, finasowe, jakieś konflikty personalne? Wiem, że to banał, ale szczerze mówiąc, chodziło o różnice w gustach muzycznych. T-Bone wraz z Demonem zdecydował się opuścić zespół, zamiast dostosować się do innych - tylko po to, aby uniknąć poważniejszych konsekwencji. Na kompaktowych wznowieniach tej płyty pojawiły się wśród materiału dodatkowego niepublikowane dotąd utwory "Rats" i "Power" - czy nie są to czasem utwory, które przygotowywaliście na czwarty, już niezrealizowany album? "Rats" nie zostało opublikowane wcześniej, ponieważ czuliśmy, że po prostu nie był wystarczająco dobre. "Hooked On Metal" (wersja alternatywna) też jest piosenką nagraną w roku 1985, podczas sesji studyjnych wraz z "Engine Beast".
Przypomnieliście o sobie sześć lat temu, wydając archiwalny koncert "Live In Belgium '84". To taki bardziej oficjalny bootleg, ale też świetne dopełnienie waszej studyjnej dyskografii i potwierdzenie koncer towego potencjału grupy? Rozumiem, że nie dys ponowaliście nagraniem lepszej jakości, więc nie było żadnego wyboru, gdy pojawił się pomysł wydania tej płyty? 24 kwietnia 2010 roku, Kate, T-Bone i ja uczestniczyliśmy w festiwalu Keep It True XIII. Co więcej zostaliśmy wsparci przez członków różnych niemieckich zespołów. Kate wykonała również "Max Overload" na scenie jako specjalną niespodziankę, a niemiecka wytwórnia wydała "Live '84" na tę okazję. Niedawno doczekaliście się kolejnych kompaktowych wznowień płyt Acid - nie ma chyba lepszego potwierdzenia, że wasze dokonania są wciąż świeże i jest na na nie zapotrzebowanie? Jest to fantastyczne i jestem bardzo zadowolony z reedycji, nawet po 35 latach. Nigdy nie korciło was, by reaktywować zespół? Tylu waszych kumpli i przyjaciół wciąż bądź znowu gra, może więc pora powrócić z tej muzycznej emerytury, tym bardziej, że teraz jest idealny moment, z racji wzmożonego zainteresowania zespołem z powodu tych reedycji? Powiedziałbym, że jest to bardzo mało prawdopodobne, gdyż występowanie na większych koncertach oznaczałoby jeszcze więcej pracy, ponieważ trzeba by grać jeszcze lepiej niż kiedykolwiek wcześniej, a oczekiwania byłyby większe na tak wysokim poziomie, więc myślimy, że rozczarowanie byłoby bardzo wielkie. Wolelibyśmy zostawić rzeczy takimi, jakimi są, dobre wspomnienia i nadzieja istnieją tak długo, jak istnieje życie... Wojciech Chamryk, Marcin Hawryluk & Anna Kozłowska
Zamilkliście na wiele lat, ale chyba nie straciliście całkowicie kontaktu z muzyką? Nie gram już muzyki, ale ciągle pasjonuję się metalem. Wciąż śledzę scenę metalową oraz chodzę na wiele koncertów. nych utworów, w tym surowsza wersja "Hooked In Metal" i "Heaven's Devils". (6)
piero rok później. Na wznowieniach CD mamy cztery bonusy: utwory z debiutanckiego singla (ciut krótszą, bardziej surową wersję "Hell On Wheels" i krótszy o minutę "Hooked On Metal") i dwa utwory w wersjach demo z roku 1982: "Five Day's Hell" oraz "Woman At Last"). (5)
Acid - Acid
Acid - Engine Beasts
2015/1983 HNE
2015/1985 HNE
Rok 1983. NWOBHM jako nurt powoli traci impet, ale sztandarowe zespoły jak Maiden czy Saxon są na absolutnym topie, również nieco starsi Priest czy Motörhead to gwiazdy pierwszej wielkości. W siłę rosną za to raczkujący thrash, europejski power metal i bardziej ekstremalne nurty, by przywołać tylko dokonania Venom czy Celtic Frost. W tak sprzyjających dla rozwoju metalu warunkach belgijski Acid zadebiutował, po serii demówek i singlu, pierwszym longiem. Wydany własnym sumptem "Acid" to klasyczny już przykład, inspirowanego brytyjską Nową Falą, speed metalu. Mało kto brzmiał wówczas tak surowo i dynamicznie, a smaczku całej sytuacji dodawał fakt, że za mikrofonem w zespole stała Katrien "Kate" de Lombaert. Metalowe zespoły z wokalistkami, nawet Rock Goddess czy Girlschool, grały wówczas zdecydowanie bardziej melodyjną muzykę, tylko Plasmatics z Wendy O' Williams miało wtedy porównywalną z Belgami moc. Ten LP to raptem 36 minut muzyki, dziesięć utworów - w większości szybkich i bardzo dynamicznych, z niskim, ostrym śpiewem. Czasem pobrzmiewa to echami Motörów ("Demon"), gdzie indziej pędem znanym z wczesnych LP's Raven ("Five Day's Hell"), ale to przede wszystkim Acid, bo w owym czasie mało kto tak grał nie tylko w Belgii - debiut zbliżongo stylistycznie Warhead ukazał się przecież do-
Rok 1984 to w obozie Acid nie tylko wydanie EP-ki "Black Car" i liczne koncerty, ale przede wszystkim praca nad kolenym albumem. Muzykom zależało na przebiciu swych wcześniejszych dokonań i solidnie przysiedli fałdów na próbach. Efekty to najlepszy w - skromnej niestety dyskografii Belgów - album. Znowu pełen pędu i nieokiełznanej wręcz mocy, ale też dość adekwatny do tego, co grało się, i co przede wszystkim było dość popularne w Europie w roku 1985. Do oczywistych wpływów Motörhead doszły więc echa wczesnych dokonań Running Wild ("Lost In Hell") czy Warlock (jeden z najlepszych utworów na tej płycie, "Satan's Delivery" ze szponiastym śpiewem Kate). Z kolei mroczny "Let Me Die" z przesterowanym basem to wyraźna odpowiedź Acid na "Love Bites" Priest, w "Big Ben" wpleciono kurantową melodię i inne dzwonopodobne efekty, a utwór tytułowy to też ryk motocyklowego silnika. Wielka szkoda, że zespół rozpadł się wkrótce po wydaniu tej płyty, bo w przeciwieństwie do wielu innych grup z Beneluxu miał potencjał i mógł nas jeszcze niejednokrotnie zaskoczyć. Potwierdzają to też niepublikowane wczesniej bonusy z kompaktowych wznowień "Engine Beasts": zadziorny, ale też bardzo chwytliwy "Rats" i zarejestrowany chyba na próbie, ale równie ciekawy muzycznie, "Power". Dopełniają je wersje demo i alternatywne czterech in-
Acid - Maniac 2015/1983 HNE
Muzycy Acid mieli power, nie powiem, bo już kilka miesięcy po wydaniu debiutu zaskoczyli kolejnym, wcale nie gorszym od poprzedniego, albumem. To co zaskakuje przy pierwszym odsłuchu to zdecydowanie lepsze, klarowniejsze brzmienie, ale cała reszta bez zmian: speed metal w najlepszym wydaniu. Może ciut bardziej dopracowany aranżacyjnie (na poły balladowy "America", ciut lżejszy, ale szybki, naprawdę szybki "Prince Of Hell And Fire"), bardziej melodyjne refreny też są silniej zaakcentowane ("Black Car", "Lucifera"), ale Acid wciąż najbardziej uwielbiają gnać na złamanie karku, tak jak w Motörycznym "No Time" czy "Bottoms Up". A ponieważ w 1984 popełnili też 12" EP "Black Car", trzy pochodzące z niej utwory dopełniają kompaktowe wznowienie "Maniac": dwa krótkie speedowe strzały "Drop Dead" i "The Day You Die" oraz miarowy rocker "Exterminator". (5,5)
Acid - Live In Belgium '84 2009 Maniacal
Jak widać ktoś przytomny nagrywał koncerty Acid w 1984 roku. I mimo tego, że wokal jest tu na pierwszym planie, instrumenty daleko w tle, a publiczność - i to raczej nieliczną - też słychać nie za dobrze, to jednak ten oficjalny bootleg dobrze ukazuje koncertowy potencjał belgijskiej grupy. Mamy tu 11 numerów z dwóch pierwszych płyt, plus "Drop Dead", "Exterminator" i wydany zarówno na II LP, jak i EP-ce "Black Car", w sumie wszystko co najlepsze we wczesnym dorobku Acid. Czasem bywa nawet dość zaskakująco, bowiem "Maniac" i "Hooked On Metal" zostały ze sobą połączone, "Exterminator" bez deklamacji brzmi znacznie surowiej, a "Bottoms Up" czy dedykowany z oczywistych względów perkusiście "Anvill" to istne koncertowe petardy. Mamy też przekrzykiwanie się z publicznością na początku "Heaven's Devils", a bis "Drop Dead" zaczyna się w totalnie luźnej atmosferze niczym jakiś jam, by rozpędzić się gdzieś tak po trzech minutach i nabiciu perkusji. Tak więc jeśli ktoś lubi Acid, to i tej płyty, wydanej oryginalnie przed sześciu laty, nie powinien przegapić, mimo słabszej jakości nagrania - lepszego już raczej nie będzie. (4) Wojciech Chamryk
ACID
85
Kontrowersyjna kapela o konkretnym wizerunku "Metalmorphosis" to kompilacja podsumowująca demówkowy okres amerykańskiego Vatican, zespołu założonego w połowie ósmej dekady ubiegłego wieku i kontynuującego z przerwami swą karierę do dnia dzisiejszego. Wydana pod koniec 2014 roku płyta stała się dla grupy swoistą trampoliną do sukcesu, bowiem Vatican nie tylko przypomniał się dawnym fanom i zyskał nowych, ale też zintensyfikował prace nad premierowym albumem studyjnym. Zanim płyta ukaże się nakładem Pure Steel Records, z którą formacja podpisała kontrakt na trzy wydawnictwa, śpiewający gitarzysta Vince Vatican i perkusista Vic Gribouski opowiedzą wam o trudnych początkach i odrodzeniu Vatican: HMP: W połowie lat 80. Stany Zjednoczone zanotowały niespotykany wcześniej i później rozkwit mocnego grania - metalowe zespoły powstawały na masową skalę, więc i Sandusky nie pozostało w tyle? Vince Vatican: Absolutnie. Gdy założyliśmy Vatican wiedzieliśmy, że jesteśmy jedynym, prawdziwym zespołem metalowym w naszym mieście i byliśmy z tego bardzo dumni. Kiedy graliśmy na miejscu, ludzie naprawdę byli zaszokowani tym, co robiliśmy, ale to był dopiero początek gromadzenia naszych fanów, których dzisiaj mamy już wielu. Vic Gribouski: Tak, Cleveland było i jest stolicą rock and rolla, więc będąc oddalonym tylko o godzinę drogi chcieliśmy uczestniczyć w tym wielkim boomie nowego metalu, nawet jeśli mielibyśmy tam pojechać. Zważywszy na to, że to - nie tylko w amerykańskiej skali - niezbyt duże miasto, pewnie fanów metalu, a przy tym potencjalnych kandydatów do kapeli nie było zbyt wielu? Vince Vatican: Sandusky w tym czasie było bardzo zróżnicowanym miastem. Przez sześć miesięcy w roku Cedar Point zatrudniał tysiące osób z całego świata, więc było także sporo ludzi z Europy, którzy pojawiali się na lokalnych koncertach naszej kapeli.
który będzie zajebisty. Po zwerbowaniu Vince'a, Braina i Dale'a wiedzieliśmy, że to jest to. Mieliśmy świetny odlot grając razem i nadal mamy. Nazwę też wybraliście sobie dość konkretną - nie była zbyt śmiała w konserwatywnym Ohio wczes nych lat 80. czy nawet w kontekście całego kraju? Vince Vatican: Nazwa zespołu pojawiła się sama. Szukaliśmy mocnej i kontrowersyjnej nazwy, tak aby ludzie zwracali na nas uwagę. Wierzę, że cel został osiągnięty. Vic Gribouski: Wymyślenie nazwy zespołu było bardzo ryzykowną czynnością. Ludzie albo bardzo nas lubili albo nienawidzili. Byliśmy nękani przez różne grupy kościelne śpiewające rozmaite rzeczy o nas. Zjawiali się na naszych koncertach trzymając krzyże tak, jak byśmy byli złem wcielonym (śmiech). Dzieciaki to uwielbiały. Dowiedzieliśmy się wtedy, że każda reklama, nawet zła, jest dobrą reklamą. Początki zwykle są trudne, a jak to wyglądało w waszym przypadku? Mieliście już jakieś doświadczenie, umiejętności pozwalające skupić się na tworzeniu własnego materiału, czy też zaczynaliście od pod staw nauki gry? Vince Vatican: Na początku, majstrowałem z pisa-
zdarzało się wam wypuszczać i dalej, albo poprzedzać jakieś znane zespoły? Vince Vatican: Lokalne koncerty, które graliśmy były naszą własną produkcją, jak Fairground Arena czy Armories i kilka innych plenerowych występów. Również podróżowaliśmy, np. do Cleveland, Akron, Toledo, Mansfield i Detroit. Niektóre nasze występy były główną atrakcją festiwali. Graliśmy także supporty dla Damien, Widowmaker czy The Godz. Jestem pewien, że było tego więcej. Vic Gribouski: Granie w zespołach klubowych i granie coverów to wszystko co wtedy wiedzieliśmy. Dobrą zabawą było montowanie odpowiedniego składu zespołu. Z odpowiednią załogą robienie czegoś oryginalnego przychodziło już łatwiej. Cała czwórka miała wiele indywidualnych pomysłów, które zamieniły się ostatecznie w jeden wspólny projekt. Wasze pierwsze demo z perspektywy lat wydaje się tylko taką krótką zajawką tego w jakim kierunku zamierzacie pójść - utwierdziliście się po skomponowaniu utworu "Repent Or Burn", że zaczyna to przybierać formę jaka was satysfakcjonuje? Vince Vatican: "Repent Or Burn" jest pierwszą kompletną piosenką którą napisałem. Mieliśmy wizję wizerunku i stylu którego szukaliśmy. Jak powiedziałem wcześniej, chcieliśmy być kontrowersyjną kapelą o konkretnym wizerunku. Do dziś zespół się tego trzyma. Vic Gribouski: Tak, nasz menedżer Craig Voltz znał dużo klubów i ich właścicieli oraz stacje radiowe, DJów i po prostu stało się, byliśmy w stanie i mogliśmy tam grać. Poświęciliście sporo czasu na przygotowanie drugiego demo "Power Is Obsession", domyślam się więc, że chcieliście przedstawić potencjalnemu wydawcy jak najbardziej dopracowany materiał? Vince Vatican: Oczywiście. Dążenie w obranym kierunku oraz dopracowywanie wszystkich kawałków, które graliśmy na żywo, zawdzięczamy po raz kolejny naszemu menadżerowi. Craig Voltz zarezerwował nam sesję w studio i bardzo się starał sprzedać Vatican niektórym wytwórniom. Vic Gribouski: Znalezienie odpowiedniego rytmu do "Repent Or Burn" było dla mnie wielkim przeskokiem. Zmiana gry z rock and rolla na heavy metal była tym czego podświadomie szukałem. Znalazłem zarówno wyzwanie, jak i dużo więcej zabawy. Wraz z Vince'm nauczyliśmy się bardzo szybko wielu zajebistych kawałków. Nie udało się jednak podpisać kontraktu - nie uważacie, że w waszej ojczyźnie nie było wówczas odpowiedniego klimatu dla takiego tradycyjnego metalu jaki graliście, a wydawcy promowali raczej inne gatunki metalu? Vince Vatican: W Cleveland panowała tradycyjna atmosfera oraz scena metalowa. Istniała tylko jedna wytwórnia, która podpisywała kontrakty z zespołami metalowymi. Zakładam, że my jako zespół z Sandusky byliśmy trochę wyobcowani. Ameryka zawsze była wielką korporacją, jeśli chodzi o muzykę. Vic Gribouski: Ćwiczyliśmy co najmniej trzy razy w tygodniu w studio, które znajduje się w mojej piwnicy, szlifując kawałki przez cały czas. Dążenie do perfekcji jest dla nas bardzo istotne. Dużo czasu zajęło nam szukanie właściwej wytwórni wśród mrowia zespołów poszukujących dokładnie tego samego.
Foto: Vatican
Vic Gribouski: Wręcz przeciwnie, było wiele osób na wszystkich naszych koncertach. Ludzie naprawdę polubili ten styl. Mieliśmy od czterech do dziesięciu zespołów grających na naszych imprezach, które naprawdę przykuwały uwagę ludzi. Sandusky miało wielu świetnych muzyków do wyboru, ale nauczenie ich grania metalu było czymś całkowicie nowym. Od początku wiedzieliście co będziecie grać, nie było wahania, różnych opcji do wyboru? Vince Vatican: W tym samym czasie nasz manager był zaangażowany w scenę metalową w Cleveland i jakby popchnął zespół w określonym kierunku, dlatego zawsze będę traktował Craiga Voltza jako architekta zespołu. Vic Gribouski: Po obejrzeniu takich zespołów jak Shok Paris i Destructor z Cleveland z moim przyszłym menedżerem Craigiem i technicznym Jerrym, byliśmy nastawieni na założenie zespołu metalowego,
86
VATICAN
niem oryginalnej muzyki wraz z pierwszym wokalistą Vatican, Markiem St. Stevensem, rozpoczynając ten proces od picia porannej kawy, który do południa zamieniał się w picie piwa (śmiech). Następnie bum i mieliśmy gotowy tekst. Kolejnym etapem było wymyślenie riffu, głównego motywu, potem refrenu. Jeśli chodzi o doświadczenie, byłem wyedukowanym gitarzystą, który miał jeden z najlepszych sprzętów w mieście. Wydaje mi się, że byłem pierwszym gitarzystą w okolicy mającym w swojej gitarze zainstalowany mostek tremolo Floyd Rose. Vic Gribouski: Na początku robiliśmy wiele prób i błędów. Było zabawnie, ale nie brzmiało to tak, jak chcieliśmy, dopóki nie zrobiliśmy kilka niezdarnych kawałków. Po "Repent Or Burn" zdaliśmy sobie sprawę w jakim kierunku powinniśmy iść i na tym się skupiliśmy. A jak wyglądała wówczas sprawa z koncertami? Grywaliście tylko jakieś lokalne imprezy, czy też
Może warto też było pomyśleć o przeprowadzce do jakiegoś większego miasta, gdzie byłoby wam łatwiej grać więcej koncertów, zdobyć odpowiednie kontakty w branży czy pozyskać rzutkiego menadżera? Vince Vatican: Ta myśl nigdy nie przeszła przez nasze głowy. Widzisz, byliśmy czwórką facetów, którzy mieli rodziny, dzieci i wspaniałe prace. Nasza podświadomość podpowiadała, że jeśli coś ma się wydarzyć, to się wydarzy. To znaczy, zarabianie 60 tysięcy dolców rocznie w latach osiemdziesiątych i chęć rezygnacji z tego było ryzykownym pomysłem, mieliśmy jednak nadzieję na zarobienie większej kasy. Każdy jednak zadawał sobie pytanie: co, jeśli się nie uda? Vic Gribouski: Tak, mieszkanie godzinę drogi od centrum sceny metalowej było dla nas bardzo trudne. Sandusky nie było miastem metalu i nie miało swojej wytwórni. Jak zauważył Vince, wszyscy mieliśmy rodziny, wiele obowiązków, więc nie było łatwo podjąć taką decyzję o przeprowadzce. Trzecie demo z roku 1990 "Answer To The Master" było takim rzutem na taśmę, na zasadzie wóz albo przewóz, teraz musi się udać? Vince Vatican: Jesteśmy zespołem, który dobrze się
bawi podczas tworzenia muzyki ale byliśmy również absolutnie poważni. "Answer To The Master" jest rezultatem nagrywania w piwnicy. Wariowałem, ponieważ chciałem grać nowe utwory na żywo. W zespole zawsze panowała demokracja, która obejmowała również naszego menedżera. Kiedyś jęczałem jak baba, aby grać koncerty, jednak zostałem przegłosowany i kontynuowaliśmy pisanie w piwnicy. W tym czasie stworzyliśmy kilka świetnych piosenek, które z czasem przeistoczyły się w demo "Answer To The Master". Vic Gribouski: Nie, to nie był nasz ostatni wysiłek. Nasz perfekcjonizm przejawia się głównie w pisaniu tekstów. Minęło sporo czasu, zanim wszyscy byli zadowoleni z efektu końcowego - byliśmy w tym czasie własnymi, bardzo surowymi, krytykami. Doczekaliście się też wtedy teledysku do utworu "Ride The Lightning (Never Strikes Twice)", "5th Of Metal" pojawił się na lokalnej kompilacji, tak więc podchodziliście dość poważnie do promocji? Vince Vatican: Teledysk do "Ride The Lighting" pojawił się znikąd. Kiedy ukazał się artykuł o zespole i o naszych spektakularnych występach, które lokalnie organizowaliśmy, dżentelmen z Columbus posiadający firmę wideo, skontaktował się z nami odnośnie nagrania teledysku dla MTV po tym co przeczytał w gazecie. Świetna okazja, która nic nie kosztowała. Nakręciliśmy teledysk i może miesiąc później oglądałem go z moim ojcem w telewizji. Mając "The 5th Of Metal" na kompilacji "Distant Thunder - The Sounds Of The Cleveland Metal Storm" mieliśmy nadzieję, że w końcu wbiliśmy się na scenę w Cleveland. Wielkie podziękowania kierujemy tu do Rogera Ganley'a! Vic Gribouski: Tak, byliśmy już u progu. Pojawiło się dużo pomysłów dotyczących promowania zespołu w tym czasie.
nie uratowała głos Braina. Wróciliście zupełnie nieoczekiwanie do gry w roku 2011 - jak doszło do tej reaktywacji? Vince Vatican: Po rozwodzie przeniosłem się na zachód do Arizony chcąc zebrać myśli i zobaczyć moich rodziców. Byłem tam przez 10 lat i sporadycznie grałem moim psom. Spotkałem pewną striptizerkę i ożeniłem się ponownie. Widywanie dzieci kilka razy w roku w Ohio nie wpływało na mnie dobrze, więc wróciłem w zamarzniętą tundrę. Kiedyś byłem z powrotem w Ohio, przez jakiś tydzień, i postanowiłem odwiedzić naszego starego menadżera aby się przywitać. Zaproponował przechadzkę i rozmowę o wydaniu kompilacji. Stwierdziłem, że za długo byłem nieobecny w przemyśle muzycznym i nie wiem jak długo będę w Ohio. Następnie spotkaliśmy się w lokalnym pubie w Sandusky wraz z zespołem i zdecydowaliśmy, że damy mu szansę. Był to listopad 2010 roku, a próby zaczęliśmy w sierpniu następnego roku. Vic Gribouski: To było nieuniknione. Każdy z nas zawsze chciał wejść na wyższy poziom. Dzieciaki są już dorosłe, prace można przełożyć, czas wydaje się być w porządku. Więc znowu się zaczyna. Sporą rolę odegrał tu chyba gitarzysta Wreckless Opp, Cole Barton, który też wzmocnił skład odrodzonego Vatican? Vince Vatican: Cole na pewno wzmocnił skład zespołu! Trzeba zrozumieć, iż przesłuchaliśmy wielu gitarzystów przed nim i przez lata ćwiczyliśmy jako trzy-
Vic Gribouski: Tak, Cult Metal Classics wszedł do gry po długim procesie szukania odpowiedniej wytwórni do wydania naszych nagrań. Świetny wybór. Dzięki Manos! Dysponowaliście oryginalnymi taśmami matkami, czy też mieliście tylko kopie tych nagrań na kasetach magnetofonowych? Vince Vatican: Mam nasze oryginalne taśmy ze studia. Nasz menedżer Craig Voltz miał remasterowane "Power Is Obesession", a "Answer To The Master" zostało już nagrane cyfrowo. Nie wykorzystaliście jednak wszystkich dawnych utworów, mimo tego, że miejsca na płycie zostało jeszcze sporo? Vince Vatican: użyliśmy każdego utworu nagranego na obu demówkach wraz z dwoma utworami na żywo z nagrania High Speed On Ice w Cleveland. Vic Gribouski: Jeżeli chodzi o nas to album był pełen. Inne piosenki były na naszej liście do wykonania, ale nie zostały jeszcze opracowane. Niektóre z nich pojawią się na naszej nowej płycie. Plus wiele innych zabójczych kawałków. Dwa utwory koncertowe zdają się sugerować, że możecie mieć w zanadrzu więcej materiału zarejestrowanego live, także w wersji video, może warto więc pomyśleć również o ich wydaniu? Vince Vatican: Aha... masz nas! Nowy album Vatican zostanie wydany niedługo. Jesteśmy w trakcie rozmów dotyczących wydania CD z naszą muzyką zareje-
Mieliście wsparcie ze strony fanzinów, lokalnych stacji radiowych, etc., czy też byliście zdani tylko na siebie? Vince Vatican: O nie, mieliśmy wspaniałe wsparcie od fanów. Przede wszystkim z Detroit oraz z Cleveland, w postaci prowadzonego przez nich magazynu Demolition. Było kilka stacji radiowych, które grały nasze kawałki - to niesamowita sprawa słyszeć swoje piosenki w radiu! Kiedyś zostaliśmy zaproszeni do stacji, aby udzielić wywiadu i w pewnym momencie poproszono nas o zagranie na żywo. Po raz kolejny podziękowania należą się Rogerowi Ganley'owi. Vic Gribouski: Mieliśmy wielkie poparcie lokalnego radia oraz prasy w tym czasie. Artykuł na stronę A3 w Sandusky Register wraz z teledyskiem były naprawdę pomocne. Brak powodzenia w takiej sytuacji pozbawia chęci do działania czy wręcz przeciwnie, mobilizuje do jeszcze bardziej wytężonej pracy? Vince Vatican: Nie powiedziałbym, że narzekaliśmy na brak sukcesu. Graliśmy koncerty i dobrze zarabialiśmy. Nasz merch również dobrze się sprzedawał, tak jak i demo. Vic Gribouski: Wola zespołu była bardzo silna, ale nie było wielu miejsc do grania, chyba, że robiliśmy własne koncerty lub podróżowaliśmy bardzo daleko. Myślisz, że w końcu udało by się wam przebić, gdyby nie eksplozja popularności grunge, która praktycznie uśmierciła tradycyjny metal w USA? Vince Vatican: Tak. Vic Gribouski: To czego chcieliśmy w tamtym czasie to dotrzeć do przełomowego momentu, do kolejnego etapu. Nasze występy były monumentalne, zarówno według nas, jak i tych co nas widzieli. Grunge w ogóle nam nie przeszkadzał. Mieliście chyba wtedy dość muzyki, ale koledzy postanowili zacząć wszystko od początku, dlatego po rozpadzie Vatican powstał Marquis De Sade? Vince Vatican: Vatican nigdy się nie rozwiązał, po prostu skupiliśmy się na innych projektach. Wraz z innymi muzykami kontynuowałem i nagrywałem jako Vince Vatican Band i zrobiliśmy "Disturbing The Peace". Brain McNasty i Dale Land nagrywali jako Marquis De Sade. Oba zespoły grały kawałki Vatican, więc poszedłem zobaczyć ich na żywo, tak jak oni przyszli zobaczyć mnie. Poszedłem bardziej w komercyjny metal, podczas gdy chłopaki pozostali przy heavy metalu, co muszę uszanować. Vic Gribouski: Zespoły zostały rozdzielone z powodu różnic osobistych i muzycznych, ale Vatican nigdy nie został odłożony na półkę. Wtedy wróciłem do zespołów klubowych, tam gdzie zacząłem, czekając aż wszyscy będziemy gotowi aby zacząć ponownie. Wróciliśmy silniejsi niż kiedykolwiek. Przerwa prawdopodob-
Foto: Vatican
osobowy zespół. Nasze intencje były takie, aby zdobyć gitarzystę do grania koncertów na żywo i aby nagrywać ze Scottem Von Heldt'em, dawnym wychowankiem zespołu. Gdy zdaliśmy sobie sprawę, że Scott mieszka w Kalifornii i nie będzie dostępny, Cole stał się najlepszym kandydatem. Vic Gribouski: Cole zapewnił nam dodatkową pomoc. Ja, Brain i Vince potrzebowaliśmy jej, aby wykonywać muzykę na żywo. Był on jednym z wielu, wielu przesłuchanych kandydatów. Wydawało się, że jest odpowiedni. Reckless Opp zagrało sporo koncertów z nami i wszyscy wiedzieliśmy, że jest świetnym gitarzystą. Grecka Cult Metal Classics Records od lat z powodzeniem przypomina zapomniane metalowe zespoły. Jak do was dotarli i czym przekonali do tego, że warto wydać te archiwalne nagrania na CD "Metalmorphosis" właśnie u nich? Vince Vatican: Manos, prezes wytwórni zwrócił się do mnie w wiadomości prywatnej na Facebooku. Pojawiło się siedem wytwórni chcących podpisać kontrakt oraz wydać taką kompilację. Cult Metal Classic mieli najlepszą ofertę. Podczas całego procesu przygotowywania tej płyty pracowałem bardzo blisko z Manosem. Podjęliśmy dobrą decyzję wybierając Cult Metal Classics.
strowaną na żywo. Mamy również godziny filmów z tournée "Answer To The Master" z 1991 roku, które są niesamowite. Vic Gribouski: Nowy materiał, który ukaże się w tym roku wychodzi poza skalę. Tak, będzie to nowy, zabójczy metal dla waszych uszu i to już wkrótce. "Metalmorphosis" podsumowuje więc ostatecznie wasz dorobek sprzed lat, ale skoro zespół jest znowu aktywny od razu nasuwa się pytanie czy zamierzacie pójść za ciosem, wydając album z premierowym materiałem? Vince Vatican: Jak wspomniałem, nagrywamy kawałki od końca 2014 roku, aby wydać nowy album Vatican. Rozważamy jakieś robocze tytuły, choć to jeszcze nic pewnego. Tak więc, świat dostanie nową dawkę Vatican w ciągu najbliższych kilku miesięcy, a my jako zespół czujemy się jakby to był nasz pierwszy album. Vic Gribouski: Tak, jak stwierdził Vince, nowy album ukaże prawdziwy potencjał zespołu. Znajdą się na nim bardzo skomplikowane utwory z bardzo chwytliwym brzmieniem, niektóre utwory sprawiają upiorne wrażenie - jestem pewien, że wszyscy je pokochają. Wszystkim metalowcom życzymy przyjemnego słuchania. Wojciech Chamryk, Marcin Hawryluk & Anna Kozłowska
VATICAN
87
Ognie świętego Elma St. Elmos Fire cieszył się znacznie większą popularnością w Europie niż w rodzinnych Stanach, ale nie od dziś wiadomo, że tamtejszy rynek rządzi się swoimi prawami. W każdym razie na przełomie lat 80. i 90. cztery albumy grupy ukazały się nakładem europejskich firm, będąc dobrym przykładem melodyjnego, acz nie pozbawionego pazura, amerykańskiego metalu. Dzięki obecnym wznowieniom Karthago Records stały się one może nie powszechnie dostępne, bo to limitowane edycje, ale na pewno łatwiejsze do upolowania niż oryginały sprzed lat. Założyciel i gitarzysta grupy Jeff Jones opowiada nam ze szczegółami o kulisach kariery reaktywowanego niedawno St. Elmos Fire, przytaczając też sporo nieznanych dotąd anegdot związanych z muzykami Guns N' Roses, czy włamaniu do studia, żeby tylko nagrać kolejne demo: HMP: Kiedy w roku 1979 zakładałeś St. Elmos Fire wszystko było nowe i elektryzujące, heavy metal rodził się na waszych oczach i każdy mógł stać się jego współtwórcą - to dlatego postanowiłeś grać właśnie taką, mocniejszą muzykę? Jeff Jones: Tak, był to bardzo ekscytujący czas. Zaczęło się pojawiać wiele zespołów, a szczególnie w typie brytyjskiego heavy metalu, który od zawsze bardzo lubiłem. Oczywiście w latach siedemdziesiątych były takie zespoły jak Led Zeppelin, Black Sabbath, Deep Purple i inne, które utorowały drogę do tego, co robiliśmy. Bycie młodym gitarzystą, zwłaszcza w tym czasie, oznaczało dobrą zabawę oraz granie naprawdę głośnych i najcięższych riffów oraz najszybszych solówek. Wiesz, to było bardzo ekscytujące, jak odkrywanie seksu po raz pierwszy. Dlatego właśnie zawarłem kilka demówek przy ponownym wydaniu naszych płyt przez Karthago. Utwory takie jak "Do Not Drop It" i "Swineherd", które zostały napisane i nagrane, kiedy miałem dziewiętnaście lat, da-
Skąd pomysł na taką właśnie nazwę - ognie świętego Elma? W rzeczywistości nazwę wymyślił nasz pierwszy wokalista Tim Allwein, z którym założyliśmy zespół w roku 1979. Znalazł odniesienie do ogni św. Elma w książce "Moby Dick". Jest to pole elektryczne otaczające maszty statku podczas burzy, rodzaj zaczerwienionego światła, którego bardzo bali się żeglarze w XVII wieku. Dlatego też pomyśleliśmy, że będzie to świetna nazwa dla zespołu. Stany Zjednoczone były tu o tyle specyficznym miejscem, że młode kapele chcące grać ostrzej i nowocześniej musiały sięgać do europejskich wzor ców, np. do rodzącego się NWOBHM, bo amerykańskie grupy pokroju Boston, Reo Speedwagon czy Journey preferowały znacznie bardziej melodyjne dźwięki, mimo tego, że uważano je u was za zespoły metalowe czy hard 'n' heavy? Tu te zespoły były określane jako zespoły "rocka sta-
Foto: St. Elmos Fire
ją fanom możliwość usłyszenia jak grałem, kiedy zaczynałem z zespołem. W tym czasie istniało wiele innych rodzajów muzyki w Stanach Zjednoczonych, które były popularne, np. nowa fala punka była naprawdę wielka. Wszystko to wydawało się rozkwitać w tym samym czasie. Jak wcześniej powiedziałem, jako gitarzysta chciałem grać trudniejszy rodzaj muzyki. Byłem wtedy około 18-tki i chciałem tylko grać i występować przed publicznością. Również w tym czasie zacząłem pisać piosenki, czego nigdy wcześniej nie robiłem. W gimnazjum i liceum grałem w zespołach coverowych, ale szybko zorientowałem się że jeśli chcę coś osiągnąć w branży muzycznej, muszę zacząć tworzyć własny materiał. W rzeczywistości pierwszym utworem jaki napisałem typu hard rock / metal był "Do Not Drop It". Szczerze mówiąc, myślę, że to była pierwsza piosenka, jaką kiedykolwiek napisałem. Jest to kolejny powód, dlaczego postanowiłem dołączyć jej wersję demo jako bonus track, bo zawsze bardziej ją lubiłem.
88
ST.ELMO’S FIRE
dionowego". Była to obraza. Oznaczało to, że duże, bogate wytwórnie i stacje radiowe popierały tylko bezpieczną i nudną muzykę jaką pisali tamci muzycy. Krytycy nienawidzili tego typu zespołów, podczas gdy w rzeczywistości były one całkiem dobre. Pod koniec lat 70-tych i w bardzo wczesnych 80-tych nie było wielu amerykańskich zespołów grających prawdziwy heavy metal. Dlatego, gdy byłeś dzieckiem lub fanem heavy metalu w USA musiałeś dostać go od brytyjskich lub europejskich zespołów metalowych, ponieważ w tym czasie w Stanach Zjednoczonych panował jeszcze komercyjny rock, tak jak obecnie. Scena muzyczna tutaj jest naprawdę do bani. Podobnie jak lata temu wsparcie dla heavy metalu było tylko z Europy i Japonii, chociaż od niedawna Ameryka Łacińska również stała się wspaniała. Kiedyś heavy metal naprawdę pojawił się w obszarze nad Zatoką San Francisco około 1980 roku. Zespoły takie jak Megadeth, Trauma, Metallica, Slayer, Testament, Exo-
dus i inne zaczęły w Północnej Kalifornii i obszarze Zatoki San Francisco. To była naprawdę dobra scena. W tym czasie San Francisco było odpowiednim miejscem, ponieważ znajdowało się tam wiele klubów, w których można było grać. Byliśmy w Sacramento znajdującym się około 80 mil od San Francisco, więc kiedy założyliśmy St. Elmo's Fire udaliśmy się nad zatokę, aby zacząć występować w miejscach takich jak Keystone Berkeley, The Stone, The Palms, The Crown, The Anchor i The Alpen Glow. Wszelkiego rodzaje kluby w obszarze zatoki wspierały nowy heavy metal i hard rock. Jeśli udawałeś się do Los Angeles, było zupełnie inaczej. Nauczyliśmy się tego przez przykre doświadczenia, ale nie żałuję, że przenieśliśmy się do Los Angeles. W południowej Kalifornii panowała bardziej scena hair metal. Dlatego powstały takie zespoły jak Poison, Ratt, Warrant, Guns N 'Roses, Faster Pussycat, które pierwotnie były zespołami punkowymi. Pamiętam, kiedy po raz pierwszy udaliśmy się do Los Angeles, aby zagrać w klubie The Troubadour. Metallica grała z trzema innymi zespołami we wtorkową noc. Wtedy można było zajść i zobaczyć Metallikę za darmo, bo też dopiero zaczynali w Los Angeles. To był bardzo dziwny czas jeżeli chciałeś grać ciężką muzykę w Stanach Zjednoczonych, więc zwróciliśmy się o pomoc do Europy. Już wasz debiutancki singel "Really In Love"/"Too Bad", zwłaszcza ten drugi utwór, dobitnie pokazują, że interesowało was melodyjne, ale stricte metalowe granie? Tak, to są dwa zupełnie różne utwory i powstały podczas przekształcania zespołu. Oryginalny Elmo był bardziej melodyjny i komercyjny, ale stało się jasne, że chcemy cięższego brzmienia. Zwłaszcza ja, ten który lubi pisać trudniejsze utwory. Więc z jednej strony mieliśmy bardziej komercyjne kawałki jak "Really In Love" i "Too Bad", które były początkiem rozwoju w kierunku heavy metalu. Ostatecznie wypracowaliśmy to brzmienie dla naszego pierwszego albumu. To też pokazuje stan muzyki w Stanach Zjednoczonych w tym czasie, gdzie utwory puszczane w radiu musiały być komercyjne. Znaczące wytwórnie płytowe nie miały miejsca dla heavy metalu, ponieważ stacje radiowe i tak by go nie puściły, ale fani go pokochali. Nawiasem mówiąc, ten singiel kilka lat temu w Japonii odrodził się ponownie. Powiedziano mi, że DJ-e w klubach w Tokio grają go w nowej, klubowej wersji. Dzieciaki zastanawiają się, kim do cholery jest wykonawca utworów "Too Bad" i "Really in Love". Zacząłem dostawać coraz więcej pytań z Japonii czy nie mam jeszcze jakichś egzemplarzy na sprzedaż. Sprzedałem więc sporo tych singli z mojej osobistej kolekcji na Ebay za około 1000 $ każdy. To trwało przez jakiś czas, więc fajnie było zobaczyć, że nasza muzyka dociera do całkiem nowego pokolenia fanów. Słoneczna Kalifornia nie była chyba zbyt sprzyjającym miejscem dla takich dźwięków, dlatego właśnie postanowiliście przenieść się do Los Angeles, gdzie scena metalowa była zdecydowanie sil niejsza? Przeprowadziliśmy się do Południowej Kalifornii, głównie dlatego, że scena muzyczna była znacznie większa niż w Północnej Kalifornii. Po prostu było więcej miejsc do występowania, więcej klubów, więcej wszystkiego związanego z muzyką. Co najważniejsze wszystkie najważniejsze wytwórnie płytowe znajdowały się właśnie tam, więc jeśli chciałeś podpisać kontrakt to było to idealne miejsce. Dla facetów z A & R było łatwo przyjść i zobaczyć zespół na żywo. W San Francisco było zupełnie inaczej. Wytwórnie były mniejsze i niezależne. Wszyscy wielcy menedżerowie byli w LA. Jedynym sposobem, o którym pomyśleliśmy to dostanie się do dużej wytwórni. Pomimo tego, że scena w Los Angeles była większa, dowiedziałem się, że istnieje wiele innych stylów muzycznych. Hair metal był bardziej popularny w Południowej Kalifornii, niż gdziekolwiek indziej. Dlatego wiele dużych wytwórni podpisało kontrakty głownie z zespołami wykonującymi ten rodzaj muzyki. Byliśmy inni, ponieważ graliśmy metal. Zapełnialiśmy kluby na Sunset Strip w każdy weekend bez względu na to, czy byliśmy w Roxy, The Whiskey, The Troubadour, Gazzarri's, The Coconut Teaser czy gdziekolwiek indziej. Ludzie w LA nas pokochali! Wtedy mieliśmy ciężkie czasy z wytwórniami, ponieważ nie byliśmy na topie. Wszyscy chcieli tandetnego hair metalu.
Cieszyliście się już wówczas statusem dobrego, koncertowego zespołu, mieliście za sobą liczne trasy i supporty choćby przed wciąż popularnym Nazareth czy, mającym chyba najlepszy okres swej kariery, Y&T, tak więc liczyliście pewnie na to, że uda wam się zainteresować swoją muzyką jakąś wytwórnię czy managera? Poza tym, że nie graliśmy muzyki, która interesowała wytwórnie płytowe to mieliśmy jeszcze prawdziwe problemy z naszym menadżerem, bo byliśmy niewolnikami niekorzystnej umowy. Wytwórnie chciały mieć menedżera reprezentującego zespół, który miał doświadczenie i nazwisko. Było to bardzo zniechęcające, ale tak naprawdę nic nie mogliśmy zrobić. To był jeden z powodów, dlaczego staraliśmy się przyciągnąć uwagę fanów w Europie, ponieważ tamtejsze wytwórnie naprawdę lubiły nasz rodzaj muzyki. Zdecydowaliśmy się więc wykazać najpierw na innym kontynencie, a po osiągnięciu sukcesu wrócić do Stanów Zjednoczonych i podpisać kontrakt. Tworzyliście legendę takich miejsc jak Roxy czy Troubadour - mieliście wtedy poczucie, że tworzycie coś, co niebawem przejdzie do historii metalu, czy też nikt nie oceniał tego w ten sposób, liczyły się muzyka i dobra zabawa? Nie, nie sądziliśmy, że tworzymy coś historycznego. Wszystko czego chcieliśmy to zostać zauważonym, zdobyć trochę fanów i dojść najdalej jako zespół rockowy. To było jak huragan. Wszystko stało się bardzo szybko i gwałtownie. Mimo tego, że była to dobra zabawa, wymagała też dużego nakładu pracy. Myślę, że ludzie uważają, że bycie w zespole rockowym to tylko imprezowanie, zabawa i kobiety. Trochę tak, ale to także dużo ciężkiej pracy z koncertowaniem, pisaniem dobrych piosenek i staraniem, by ulepszać swój zespół przez cały czas. Gdy nasza kapela występowała w klubach w Los Angeles, byliśmy tylko jednym z setek lub może tysięcy zespołów, które napływały z całego świata, aby spróbować zdobyć sławę. Większość z nich poddała się i rezygnowała. Odniesienie sukcesu w LA nie było wcale tak łatwe! Chociaż nie osiągnęliśmy takiego poziomu jak Judas Priest to i tak mieliśmy szczęście, że staliśmy się znani. Ludzie na całym świecie wiedzieli czym jest St. Elmo's Fire. Dowodem na to są reedycje wydane po tych wszystkich latach przez Karthago Records. Atmosfera w LA była bardzo konkurencyjna, ponieważ wszyscy chcieliśmy stać się popularni i przejść na wyższy poziom, ale zespoły nadal się przyjaźniły. Na przykład, nasz basista Simon Evans mieszkał z Steven`em Adler`em z Guns N 'Roses, ja znałem Saul`a Hudson`a, który obecnie jest znany jako Slash. Oto historia, o której sądzę, że nikt nie wiedział. Kiedy po raz pierwszy przeniosłem się do Los Angeles, dostałem pracę w miejscu o nazwie Fairfax Theater na Fairfax i Beverly w Hollywood. Była to bardzo marna robota, ale podczas przerw mogłem przechadzać się po Fairfax Avenue, zaglądać na stoiska z najnowszymi magazynami gitarowymi i muzycznymi oraz je przeglądać. Zaprzyjaźniłem się z facetem, który sprzedawał te pisma. Znałem go wtedy jako Saul Hudson. Pozwalałem mu wchodzić za darmo na filmy, a on dawał mi za darmo czasopisma. Więc mieliśmy pewnego rodzaju układ przez dłuższą chwilę. Także Axl Rose był menedżerem video w Tower Records na Sunset Boulevard, więc wszyscy mieliśmy różne prace, aby wspierać nasze muzyczne hobby. W 1984 dołączył do was perkusista Traumy Kris Gustofson, a wokalistę Tima Allweina zastąpił Zane Lazar - wielu waszych fanów twierdzi, że tak narodził się najlepszy skład w historii St. Elmos Fire? Naprawdę ciężko mi powiedzieć, który skład zespołu był najsilniejszy. To fani powinni zdecydować, ponieważ kiedy jesteś w zespole i jesteś tak blisko wszystkiego, nie masz dobrej perspektywy. Kiedy Tim był w zespole mieliśmy inny rodzaj brzmienia. Kiedy odszedł podjąłem decyzję, aby uczynić brzmienie zespołu cięższym. Zane był odpowiednim facetem do tego. Oczywiście mieliśmy wielu basistów w historii Elmo i wszyscy są świetni. Ciężko mi powiedzieć, który jest lepszy. Wraz z Kris`em żartowaliśmy, że jak w filmie Spinal Tap, nasi basiści ulegają samozapłonowi, więc zawsze musimy ich wymienić! Ogromnym plusem dla zespołu było dołączenie Krisa, ponieważ jest potężnym perkusistą. To znaczy, że jest następcą John`a Bonham`a o ile się nie mylę. Kiedy pierwszy raz go usłyszałem nie mogłem uwierzyć, że
perkusista może grać z tak dużą mocą i finezją. Jest także świetnym perkusistą jazzowym. Kris, odziedziczył to po ojcu Gus`ie Gustafson`ie, który był znanym perkusistą jazzowym. Jego tata grał z Woody`m Hermanem i wieloma innymi znanymi orkiestrami jazzowymi. Większość ludzi zna kilka piosenek, w których ojciec Kris`a grał, jak na przykład "Beyond The Sea" Bobbiego Darina oraz "Mack The Knife". Zastanawia mnie jak to się stało, że żadna z licznych amerykańskich wytwórni nie zainteresowała się waszym zespołem? Też tego nie wiemy. W 1986 roku stawaliśmy się sławni za granicą, zwłaszcza w Europie, ale w Los Angeles wytwórnie nadal nas ignorowały. Tak czy inaczej kontynuowaliśmy wydawanie albumów w Europie w nadziei, że w końcu podpiszemy kontrakt w Stanach Zjednoczonych. Pamiętam wymówki, że brzmimy zbyt jak Scorpions czy Whitesnake. Gadanie w tym
mega gwiazd, czy też wręcz przeciwnie, mobilizowało was to do jeszcze bardziej wytężonej pracy, aby wejść na ten wyższy poziom? Chodziło o to, że znaliśmy mega gwiazdy, ponieważ niektórzy z nich byli naszymi przyjaciółmi. Na przykład Kris grał z Cliffem Burtonem w Traumie zanim znalazł się w Metallice, ja znałem Slasha w czasach Hollywood, więc wiedzieliśmy, że jesteśmy tak samo dobrzy. To ma coś wspólnego z polityką wytwórni, menedżerem i byciem w odpowiednim miejscu i czasie, jak również kwestia szczęścia. Na pewno pomogło to nam pracować ciężej. Za każdym razem, gdy pisałem piosenkę czy nagraliśmy w studiu, musieliśmy być najlepszymi jak tylko mogliśmy. Największą różnicą były pieniądze. Chodzi mi o to, że jeżeli jesteś w dużej wytwórni to masz setki tysięcy dolarów i dużo czasu w studiu nagraniowym, aby zrobić wszystko dokładnie. W mniejszych wytwórniach
Foto: St. Elmos Fire
stylu. Naprawdę było to trudne, ale zawsze mieliśmy naszych fanów w Europie, na których mogliśmy liczyć. Jak wspomniałem wcześniej, byliśmy uwikłani w pewnych umowach, które tylko utrudniały podpisanie kontraktu. Złą decyzją okazało się podpisanie umowy z naszą firmą produkcyjną. Utrudniło to tylko podpisanie kontraktu z większymi wytwórniami. Cieszyliście się już jednak wtedy sporą popularnoś cią w Europie i ostatecznie to francuska Dream Records wydała w 1986 r. wasz debiutancki album "St. Elmos Fire"? Byliśmy coraz bardziej popularni w Europie zanim podpisaliśmy kontrakt z Dream Records. Singiel "Really in Love"/"Too Bad", który ukazał się w 1982 roku, bardzo nam w tym pomógł. Dużo rockowych i metalowych magazynów i stacji radiowych w całej Europie zwróciło na nas uwagę. Scott Welch z Kerrang!, jeden z największych krytyków rockowych wszech czasów, odkrył nasz singiel w 1983 roku i napisał, że mieliśmy sound, który uczynił Beatlesów wielkimi. Nieźle, prawda?! W 1984 roku rozesłaliśmy również trochę kaset demo z czterema piosenkami dla wytwórni, które trafiły za granicę. Fani zaczęli je kopiować i wkrótce byliśmy częściej na antenie w całej Europie. Grali naszą muzykę, ale nie mieliśmy w tym czasie żadnego albumu ani wytwórni, byli tylko fani żądający naszych piosenek. W związku z tym, niektóre z europejskich wytwórni płytowych zainteresowały się nami i to wtedy właśnie w 1986 roku podpisaliśmy kontrakt z Dream Records na nasz debiutancki album. Nagrywając dla mniejszej wytwórni mieliście poczucie, że jesteście niżej w tej swoistej hierarchii od
musisz być znacznie lepiej przygotowany, ponieważ nie masz dużej ilości pieniędzy do wydania na studio. Musieliśmy być silni i przygotowani. Bez bzdur. Myślę, że nagraliśmy album "Powerdrive" w cztery dni i zmiksowaliśmy w ciągu trzech kolejnych. Tak samo było z "Desperate Years". Zespoły w wielkich wytwórniach spędzają miesiące w studiu. To daje pewne pojęcie z czym mieliśmy do czynienia. Kwestii promocji nie dało się tu pewnie też porównać, bo kwoty, jakimi dysponowały na ten cel większe zespoły były nieporównywalnie wyższe, tak więc były tym bardziej znane, im więcej przeznaczano na to kasy, a wy nie mieliście na to szans? To prawda, kiedy jesteś w małej wytwórni, budżet jest bardzo ograniczony. Wytwórnie, które mieliśmy w Europie musiały uważać jak wydają pieniądze. Ich promocja St. Elmo's Fire była niczym w porównaniu z tym, co mogłaby zrobić wielka wytwórnia. Tak więc fakt, że staliśmy się tak popularni był niesamowity i jest wyłącznie zasługą naszych fanów i samych piosenek. Nie było znacznej ilości pieniędzy zainwestowanych w promowanie zespołu. Jesteśmy to winni naszym fanom, którzy mówili swoim znajomym i stacjom radiowym, aby puszczali nasze kawałki. To były działania na niższym szczeblu, ale właśnie to sprawiło, że tak się stało. Dwójkę "Warning From The Sky" wydaliście już w większej, niemieckiej firmie Bellaphon, co zaowocowało chyba większą popularnością grupy, także dzięki prezentowanemu w MTV teledyskowi ilus trującemu przebojowy numer "Caught In The Heartbreak"? Nie jestem pewien czy bycie w Bellaphon nam po-
ST.ELMO’S FIRE
89
dyrektora, przenieśliśmy biurko i wszystko pod ścianę i ustawiliśmy tam bębny. Biuro świetnie się sprawdziło jako pokój na perkusję. Następnie wstawiłem swojego Marshalla w jego prywatnej łazience i zamknąłem drzwi, aby nagrać partie gitarowe. Musieliśmy zrobić to szybko, ponieważ nie wiedzieliśmy jak zareaguje ochrona kiedy przyjdzie i dowie się co zrobiliśmy. Ale skończyliśmy te piosenki. Nigdy dotąd nie opowiedziałem tej historii nikomu! Świetna opowieść, pokazująca jak byliście wtedy zdeterminowani. Nie rozstaliście się chyba jednak w gniewie, skoro trzy lata temu reaktywowałeś zespół z Gustofsonem? Kris i ja pozostaliśmy bardzo dobrymi przyjaciółmi przez te wszystkie lata, mimo że byliśmy po Elmo w różnych projektach. Założyliśmy zespół o nazwie Dyer Maker tylko dlatego, aby po prostu wyjść i trochę sobie pograć. Zespół stał się tak popularny, że staliśmy się zespołem lokalnym klubu Sammy'ego Hagara, Cabo Wabo Club w Lake Tahoe na kilka lat.
Foto: St. Elmos Fire
mogło. Nawet gdyby była ona większym przedsiębiorstwem, promowanie i sprzedaż albumu należał do nas. Zrobienie wideo do "Caught In The Heartbreak" pomogło nam bardzo. Mięliśmy dość dobry czas antenowy w MTV, jak również na Sky. Zrobienie tego wideo było też świetną zabawą. Pamiętam jak kręciliśmy to w ciągu paru nocy na Santa Monica Boulevard na hollywoodzkiej scenie. Odnoszę jednak wrażenie, że taki prawdziwy sukces wciąż nie nadchodził - stąd następne zmiany składu i kontrakt z kolejnym wydawcą, francuską Black Dragon Records? To prawda. Byłem już dość sfrustrowany, ale wkrótce po "Warning From The Sky" udało nam się uwolnić z kontraktu produkcyjnego co pozwoliło nam na prace w innej wytwórni płytowej. To był pewien rodzaj fuksa, że skończyliśmy w Black Dragon. Byłem w sklepie muzycznym na Melrose Boulevard w Hollywood około 1989 roku i trafiłem na zespół, który był w Black Dragon. Skontaktowałem się z nimi i po kilku rozmowach zdecydowałem się podpisać z nimi kontrakt. W ten sposób został wydany album "Powerdrive". Świetnie było go nagrywać i pisać. Myślę, że brzmiał tak dobrze, ponieważ był to nasz nowy początek. To była prawdziwa przystań amerykańskich zespołów w tamtym okresie, jednak wielu muzyków wypowiadało się bardzo negatywnie na temat działalności Black Dragon - wnoszę, że skoro wydaliście u nich dwie płyty i współpracowaliście przez kilka lat, w waszym przypadku było inaczej? Z Black Dragon było tak, że ich serce było na właściwym miejscu, ale po prostu nie mieli pieniędzy, aby promować i rozprowadzać albumy. Mieli pasję, ale też brak funduszy na dostarczenie albumu do publiczności. Po prostu byli bardzo małą wytwórnią płytową. Ale mieli kilku dobrych artystów, Chastain i Candlemass również byli w Black Dragon. Wasz trzeci album "Powerdrive" okazał się sporym sukcesem w Europie, dużo też koncertowaliście wówczas w ojczyźnie, ale nie udało wam się znaleźć wydawcy w USA, co pewnie utrudniało dostęp do waszych płyt amerykańskim fanom? To prawda i myślę, że "Powerdrive" wciąż trzyma się bardzo dobrze po tych wszystkich latach. Nagraliśmy ją w studiu na Hollywood Hills w Los Angeles na Wonderland Avenue. Było umieszczone w budynku, który wydawał mi się podobny do zamku. Nasz technik powiedział mi o tym miejscu. Okazało się, że Chick Corea wykorzystywał to studio wiele razy, Trevor Rabin używał tego studia do robienia demówek płyt Yes. O ile chodzi o zmiany w składzie zespołu, to Simon chciał wrócić do domu w Szwajcarii i po jego odejściu zrobiliśmy kilka przesłuchań i zatrudniliśmy Aarona Smitha, ale został z nami tyl-
90
ST.ELMO’S FIRE
ko przez kilka miesięcy. Jeżeli chodzi o dostarczanie naszej muzyki fanom w Stanach Zjednoczonych to było dziwne być popularnym w Europie, ale w naszym kraju nie było naszego produktu w sklepach, chyba że sklep go importował. Skończyło się na kopiowaniu kasety "Powerdrive" i sprzedawaniu jej na koncertach. To był jedyny sposób, ponieważ nie mieliśmy żadnej dystrybucji amerykańskiej. Nawiasem mówiąc są to teraz prawdziwe egzemplarze kolekcjonerskie, jeśli byś je odnalazł. Po raz kolejny to fani w Europie pomogli w sukcesie tego albumu. Otrzymaliśmy wiele czasu w radio i świetne recenzje w prasie. Myślę, że byliśmy w top 10 metalowych płyt w radiu w Hiszpanii, Włochach i Niemczech. Lata 90. nie były sprzyjającymi czasami dla trady cyjnego heavy metalu, w dodatku nagraliście dość nierówną, nie tak udaną, jak poprzednie, płytę "Desperate Years" - to dlatego po ostatnim koncer cie promującej ją trasy rozwiązaliście zespół? Właśnie wtedy się wypalałem. Może cały zespół również. Trzeba pamiętać, że stworzyłem St. Elmo's Fire w 1979 roku i koncertowałem, pisałem, nagrywałem oraz produkowałem muzykę przez cały czas. Po 1992 roku czułem się zmęczony. Poza tym przechodziłem przez rozwód i czułem się, jakbym potrzebował odpoczynku od tego wszystkiego. Nasz ostatni koncert w tym składzie był na festiwalu surfingowym Herbie Fletcher w Cabo San Lucas w Meksyku. Graliśmy z Armored Saint, Alice in Chains i innymi zespołami. Ale wracając do "Desperate Years" zgadzam się, że w pewnym sensie było to nierówne nagranie, ale było na nim również kilka naprawdę dobrych kawałków. Zwłaszcza "Chain Around My Heart" i "Hot Time". Nagraliśmy osiem utworów i pomyślałem, że to wystarczy, ale okazało się, że Black Dragon chce więcej utworów na płycie. Dodałem jeszcze kilka utworów, które mieliśmy wcześniej nagrane w Los Angeles w studiach EMI. Były to "Part Of My Life", "Breaking Our" i "This Time". To studio w było w zasadzie wykorzystywane do nagrywania wersji demonstracyjnych piosenek przez Capitol Records i artystów EMI. Był to po prostu bardzo mały pokój i nic więcej. Miałem przyjaciela, który tam pracował i powiedział nam, że był tam magnetofon Stereo 8, którego Beatlesi używali w Abbey Road Studios, która jest częścią EMI. Gdy studio Abbey Road unowocześnili sprzęt do 24 ścieżek, pozbyli się rejestratora 8-ścieżkowego i wysłali go na studia EMI w Los Angeles. Pomyślałem, że byłoby fajnie nagrywać na tym samym sprzęcie co Beatlesi. Jedynym problemem było brak miejsca do nagrywania perkusji i gitar, więc musieliśmy wykazać się kreatywnością. W sobotę rano pojechaliśmy do EMI i powiedzieliśmy technikowi dźwięku, że chcemy to zrobić. Pomyślał, że jesteśmy szaleni, ale poszedł na to, bo kochał zespół tak bardzo jak my. Włamaliśmy się do biura
Zaczęliście od koncertów, ale ponoć w ubiegłym roku zaczęliście pracować nad kolejnym albumem St. Elmos Fire, z udziałem wokalisty Mike'a Palombi? Tak to prawda. Kris i ja omawialiśmy nagrywanie nowego albumu przez kilka lat. Widziałem, że nasze stare utwory były nadal grane i stare albumy Elmo nadal sprzedawane na eBay. Odkryłem również, że pewna firma we Włoszech nielegalnie kopiowała nasze albumy. Pomyślałem, że jeśli jest jeszcze zapotrzebowanie na naszą muzykę, dlaczego by nie nagrać nowego albumu, więc zacząłem pisać nowe kawałki. To niesamowite, jak szybko powstawały. W ciągu dwóch miesięcy miałem około 20 utworów. Oczywiście album prawdopodobnie będzie składał się z 10 czy 12 utworów, ale kto wie. Jak Mike trafił do zespołu? Macie już pozostałych muzyków - basistę, może drugiego gitarzystę, czy też wciąż ich szukacie? Znam Mike`a od lat. Byliśmy w zespołach coverowych w Sacramento, kiedy byliśmy nastolatkami. Jest fenomenalnym wokalistą, skala i siła jego głosu są naprawdę niesamowite. Miał być pierwszym wokalistą w Night Ranger, kiedy założyli zespół w 1980 roku, ale nie wyszło. Jeżeli chodzi o basistów, to wciąż jesteśmy na etapie przesłuchań i jak za dawnych czasów będziemy mieli tylko jedną gitarę. Może druga gitara pojawi się podczas koncertów, ale w studio będę tylko ja. Wiadomo już coś na temat, choćby przybliżonej, daty premiery tej płyty? Naprawdę mamy nadzieję, że uda się nam wydać kolejny album jeszcze w tym roku. Tym razem mamy zamiar zrobić to trochę inaczej, finansując część albumu dzięki Pledgemusic, organizacji typu Kickstarter. Chcemy, aby fani uczestniczyli w tworzeniu albumu. Jeśli nam pomogą to otrzymają cyfrowe wersje utworów z nowej płyty do pobrania, podpisane płyty CD, ekskluzywne filmy, dema i remiksy. Oferujemy też fanom możliwość oglądania nas w studiu podczas nagrywania. Zespół będzie również rozdawał podpisany sprzęt, który został użyty podczas nagrywania nowej płyty np. perkusyjne pałeczki, efekty oraz inne rzeczy. Może będą nawet darmowe lekcje na gitarze i perkusji ze mną i Krisem za pośrednictwem Skype. Megadeth, Rob Zombie, Candlebox i inne zespoły robią to w ten sposób. To naprawdę droga do przyszłości angażująca fanów w cały projekt od początku do końca. Potem, kiedy skończymy, Pure Steel Records wyda ją na całym świecie. Póki co do sprzedaży trafiły, firmowane przez Karthago Records, wznowienia waszych czterech albumów. To niewątpliwa sensacja dla waszych fanów i kolekcjonerów, bo nie dość, że dla części z tych wydawnictw są to ich kompaktowe premiery, to jeszcze mamy na nich mnóstwo bonusów - utworów demo, wersji alternatywnych, etc.? Muszę powiedzieć, że Karthago / Pure Steel Records spisali się świetnie z reedycjami. Są naprawdę piękne i brzmią lepiej niż kiedykolwiek. W rzeczywistości pierwszy album St. Elmo's Fire nigdy nie został wydany na płycie CD, wyłącznie na winylu. Booklet jest bardzo obszerny, bo to aż 12 stron książeczki w pełnym kolorze, oryginalne okładki, teksty, niepublikowane zdjęcia i inne rzeczy, które nigdy
nie pojawiły się na oryginalnych albumach. Jest to część ich serii "Heavy Metal Classics". To co sprawia, że są jeszcze lepsze to, że wszystkie są indywidualnie numerowane. Jest tylko 500 egzemplarzy każdego wydania, są więc bardzo ograniczone i obejmują certyfikat autentyczności z hologramem, aby zapewnić, że dostajesz oryginał. Także każdy album zawiera dodatkowe utwory, dema i kilka alternatywnych wersji wraz z oryginalnym wokalistą Tim`em Allwein. Wiesz, na przestrzeni lat mieliśmy kilka wytwórni, które chciały wydać albumy Elmo ponownie, ale zawsze odmawiałem, bo po prostu nie czułem się z tym dobrze. Po rozmowie ze Stefanem i Andreas`em w Pure Steel zgodziłem się to zrobić. Obaj powiedzieli mi, że są wielkimi fanami od samego początku i dla nich to była praca wykonywana z zamiłowaniem. Chcę im za to podziękować oraz wszystkim w Karthago i Pure Steel! To pewnie dla ciebie duża satysfakcja widzieć, że po tylu latach od premiery te płyt są wciąż poszuki wane, ludzie chcą je kupować, bo to też jednoznaczne potwierdzenie, że przetrwały próbę czasu? O tak, czuję się naprawdę dobrze. Dobrze jest wiedzieć, że istnieje cała nowa generacja metalowców, którzy są zainteresowani naszym zespołem. Prawdopodobnie niektórych z nich nie było jeszcze na świecie, kiedy nagrywaliśmy te albumy. Chodzi o to, że St. Elmo's Fire nigdy nie podążał za trendami. Chcieliśmy tworzyć bardzo dobre albumy - może dlatego nasza muzyka przetrwała próbę czasu. Ostatnio dołączyłeś też do Krisa Gustofsona w Traumie - dacie radę pociągnąć oba zespoły, tym bardziej, że Trauma wciąż promuje wydany niedawno album "Rapture And Wrath"? Nie powinno to stanowić problemu, ponieważ oba zespoły są zupełnie różne. Poza tym w Traumie tylko gram na gitarze i może trochę piszę, gdy St. Elmo's Fire tak naprawdę mam pod kontrolą wszystko, od pisania, procesu nagrania aż do produkcji, tak jak za dawnych czasów. Dzięki za rozmowę. I do wszystkich naszych starych i nowych fanów: szukajcie nas na Facebooku i sprawdźcie stronę pledgemusic.com, jeśli chcecie być częścią nowego albumu. Pozdrowienia, cześć!
St. Elmo's Fire - St. Elmo's Fire 2015/1986 Karthago
W Stanach Zjednoczonych na początku lat 80tych też działo się sporo w kontekście cięższej muzyki - nowe zespoły wyrastały niczym przysłowiowe grzyby po deszczu, a jednym z nich był St. Elmo's Fire, założony latem 1979 roku. Zespół Jeffa Jonesa szybko stał się lokalną sensacją, co jednak nie wystarczało muzykom i zdecydowali się na przenosiny do Los Angeles. Mimo licznych koncertów i dobrych recenzji nie zdołali zainteresować swą muzyką żadnej rodzimej wytwórni, pomocną dłoń wyciągnęła jednak francuska Dream Records, dla której zrealizowali w 1986 roku "St. Elmo's Fire". Jak dla mnie to najlepsza płyta tego zespołu, wypełniona surowymi, mocnymi kompozycjami z zadziornym, pełnym pasji śpiewem Zane'a Lazara. Nie ma tu wypełniaczy czy słabszych momentów, być może dlatego, że ów materiał był dopracowywany latami, o czym świadczy też jeden z pięciu bonusów tegorocznej i zarazem pierwszej kompaktowej edycji, wersja demo "Don't Drop It" z 1980 roku. W wersji o sześć lat lat późniejszej to jeden z killerów na ich debiutanckiej płycie, podobnie jak fenomenalny opener "Into The Night", szybkie strzały "Too Bad" i "Inside The Hunter" czy "Real Life" z iście sabbathowym zwolnieniem. (5,5)
sprawiła, że grupa zmobilizowała się i "Powerdrive" robi jako całość zdecydowanie lepsze wrażenie od swej poprzedniczki. Jest zdecydowanie ciężej, riffy są masywne, solidne i nierzadko czerpią z dokonań gigantów lat 80. (kojarzący się z "Holy Diver" rocker "City (Behind The Walls)"), sporo też siarczystych, robiacych wrażenie solówek, często nawet dwóch w jednym utworze. Nawet te ciut lżejsze, ocierające się o AOR utwory w rodzaju urokliwej ballady "I Need Your Touch" nie są tu przesłodzone, a Jeff Jones zadbał też o urozmaicone aranżacje (klasyczny gitarowy wstęp utworu tytułowego, rozpisane na głosy chóralne refreny, często wysuwające się na plan pierwszy partie basu). Zdecydowany wzrost formy, a nowa edycja zawiera też dwie odświeżone wersje utworów z 1986 roku oraz dwie kompozycje w wersjach demo. (5)
St. Elmo's Fire - Desperate Years
Wojciech Chamryk, Marcin Hawryluk & Anna Kozłowska
2015/1992 Karthago
St. Elmo's Fire - Warning From The Sky 2015/1988 Karthago
Względny sukces debiutanckiego LP pozwolił St. Elmo's Fire podpisać kontrakt z nieco większą firmą, zachodnienimiecką Bellaphon i już w dwa lata po pierwszym krążku pojawiła się jego kontynuuacja. "Warning From The Sky" nie porywa już jednak tak bardzo jak pierwsze nagrania grupy. Rok 1988 dyktował już bowiem zupełnie inne warunki, a grupom grającym melodyjny metal, marzyła się kariera na miarę Whitesnake czy Bon Jovi. St. Elmo's Fire nie byli tu żadnym wyjątkiem, stąd zawartość ich kolejnego krążka to rzecz skrojona bardziej pod gusta masowej publiczności więcej tu wypolerowanych partii gitar, melodyjnych, chóralnych refrenów i przebojowych melodii. Czasem niebezpiecznie blisko tym utworom do ówczesnych dokonań Kiss ("Hearts On Fire") czy nawet pop music ("Hot 'N' Love (She Rocks The Night)"), ballady też nie porywają. Gdyby nie po dawnemu ostry, szponiasty śpiew Zane'a Lazara, to nie byłoby tu na czym zawiesić ucha, dwa utwory dodatkowe też tu niczego nie zmieniają. (4)
Czwarty i jak do niedawna wszystko wskazywało, ostatni album St. Elmo's Fire to rzecz zdecydowanie nierówna. Nie dość, że w roku 1992 takie granie było już zdecydowanie niemodne, to też chłopaki poczuli chyba swoistą wolność, dawaną przez pojemność płyty CD - stąd na tym albumie aż 12, ale nie zawsze udanych, kompozycji. I mimo tego, że nie brakuje tu zarówno ciężkich, mocarnych numerów jak mroczny "On Fire" czy "Part Of My Life", czarują też ballady jak "Where Were You" z quasi klawesynowymi brzmieniami, to jednak mamy tu też totalne gnioty, z plastikowym popem "Michelle" na czele, którego jedynym jasnym punktem jest gitarowe solo. Mamy też eksperymenty, jak np. instrumentalny, czerpiący z bluesa i trwający ponad osiem minut "Rivethead Jam", w kierunku popu zespół idzie też w kompozycjach dodatkowych, zwłaszcza w kojarzącym się z Foreigner w słabszej formie, dotąd niepublikowanym "Summertime Girl". Ale reaktywowany zespół pracuje ponoć na kolejnym wydawnictwem, może więc będzie lepsze od "Desperate Years". (3,5) Wojciech Chamryk
St. Elmo's Fire - Powerdrive 2015/1990 Karthago
W lata 90-te St. Elmo's Fire wkroczyli już pod egidą francuskiej Black Dragon Records, nader chętnie wydającej przez lata płyty wielu amerykańskich zespołów. Być może zmiana wydawcy
ST.ELMO’S FIRE
91
Szczere podejście prog metal ponad wszystko! Trudno w to uwierzyć, ale gdyby policzyć lata, które minęły od założenia zespołu, do dziś, brytyjskiej kapeli Hammerhead wkrótce stuknie okrągły jubileusz - 40 lat. Taki Iron Maiden nagrał w tym czasie grubo ponad 15 albumów, tymczasem leciwi Brytyjczycy całkiem niedawno nagrali trzeci album w karierze. Bywa i tak… Jednak kapel, jakie w młodości widzieli na żywo członkowie Hammerhead, z pewnością będzie im zazdrościł każdy szanujący się fan muzyki metalowej. Przed Wami wywiad z całym, niezwykle rozmownym składem zespołu Hammerhead. HMP: Witam serdecznie Panowie, na początku naszej rozmowy chciałbym pogratulować znakomitego albumu. Po wysłuchaniu "The Sin Eater" nasuwa się refleksja, że nie przepadacie, zdaje się, za krótkimi formami muzycznymi… Steve Archer: Uwielbiam krótkie utwory, ale wygląda na to, że ilekroć wychodzimy z jakimś pomysłem na utwór, natychmiast zaczyna on żyć swoim własnym życiem. Pracowaliśmy na przykład nad numerem, który na początku miał cztery minuty a ostatecznie skończyliśmy z dziewięcio-minutową kompozycją. Wygląda na to, że tak się po prostu dzieje, bez względu na nasze intencje. Steven Woods: Nasze numery nigdy nie przestaną mnie zaskakiwać! Tworzymy długie kompozycje, które nie będą grane w komercyjnych stacjach radiowych, można powiedzieć anty-pop songs (śmiech)! Tak na poważnie, to oczywiście nie jest nasz cel, ale pomysł
na nowym materiale. Można to porównać do naszych starszych kompozycji, które wciąż gramy na żywo, jak "Crying As I Fall", "Lonely Man", "Lochinvar" czy "Feel I'm Fallin", gdzie ten kierunek widać wyraźnie. W końcu po okresie grania coverów (jedyny okres, gdy zarabialiśmy jakieś pieniądze), Brian zdecydował, że powinniśmy mieć dwie gitary w składzie i w 1979 roku do kapeli został zaproszony Buzz Elliott. Styl kapeli i pierwsze utwory powstały szybko, jeszcze przed powstaniem NWOBHM, jednak jesteśmy zadowoleni z postrzegania nas, jako cześć tej sceny. Steven Woods: Doskonałe porównanie, gdy nasz band zaczął istnieć w świadomości fanów, zbiegło się to w czasie z rzeczonym nurtem i wydaje mi się, że było wygodniej umieścić Hammerhead w pudełku o nazwie NWOBHM. Nasze inspiracje sięgały do początku lat 70-tych i to było i jest obecne w naszej muzyce. Mamy swój własny styl, który czerpie i łączy kil-
Foto: Hammerhead
wydaje mi się ciekawy. Do momentu, kiedy nie uznamy, że nie zaśpiewaliśmy i nie zagraliśmy wszystkiego, co chcieliśmy, utwór nie jest skończony! Proste! Buzz Elliott: Zawsze uwielbiałem słuchać space-rocka, kapel, jak Hawkind czy Nektar na przykład, ale także rocka progresywnego, którego fanem jestem od wczesnych lat 70-tych. Długie rozbudowane kompozycje, złożone z kilku części, oparte na ciekawym koncepcie, to coś, co wywarło duży wpływ na moje myślenie o muzyce, także wówczas, gdy sam komponuję. Często można się spotkać z porównywaniem Hammerhead do kapel z nurtu NWOBHM, ale myślę, że zdecydowanie więcej w Waszej muzyce elementów z lat 70-tych i muzyki rockowej z tamtego okresu… Steve Archer: Jednym z powodów jest fakt, że w latach 70-tych, wspólnie z Brianem Hodgsonem i perkusistą Davem Hean'ym graliśmy w kapeli o nazwie Destroyer. Pamiętam, że Brian formując band chciał grać heavy, mocno, ale melodyjnie, używając zarówno mocnych a także, delikatnych form, po to by ukazać jasną i ciemną stronę muzyki, szybkie i wolne fragmenty przeplatały się. Tą drogą muzyczną podążamy wciąż
92
HAMMERHEAD
ka nurtów muzyki rockowej. Buzz Elliott: Nigdy nie przeszkadzało nam, że jesteśmy postrzegani, jako część NWOBHM. Zapewne sprawiło to, że staliśmy się bardziej znani, trafiliśmy do większej grupy fanów, którzy pamiętają nas, tak jak podczas Brofest - UK w 2015 roku. My zawsze postrzegaliśmy Hammerhead, jako band grający melodyjny heavy-rock osadzony w latach 70-tych, coś jakby skrzyżować ciężki heavy-doom spod znaku Black Sabbath z podwójnymi gitarami Wishbone Ash. Lubimy zagrać ciężko, głośno, ale także subtelnie, co czyni muzykę ciekawszą, bardziej progresywną. Większość moich ulubionych kapel i wspaniałej muzyki powstałej pomiędzy 1968-1975 rokiem (włączając wszystko, co zostało nagrane przez The Beatles) oddziałowuje na mnie do dziś i ma na mnie duży wpływ, gdy komponuję. Pierwsza rockowa płyta, jaką usłyszałeś w życiu to…? Steven Wilson: W moim przypadku był to "Live and Dangerous" Thin Lizzy. Brian Hodgson: "Are You Experienced" Jimmiego
Hendrixa. Steve Archer: Nie pamiętam pierwszej płyty, którą usłyszałem, ale pamiętam pierwszy album, który kupiłem. To był "Help" The Beatles. Buzz Elliott: Gdy byłem dzieciakiem dzieliłem pokój ze starszym bratem, który jest osiem lat starszy ode mnie. W związku z tym miałem okazję usłyszeć trochę ciężkiej muzy w bardzo młodym wieku. Pierwsze płyty to "Death Walks Behind You" Atomic Roosters oraz pierwszy album Black Sabbath. Te płyty miały ogromny wplyw na mnie, wciąż je kocham! Natomiast pierwsze płyty winylowe, które kupiłem za własne pieniądze to "Schools Out" Alice'a Coopera i "Coz I Luv You' Slade. Tony Steel: Pierwszy album, który pamiętam to "A Night At The Opera". Moja mama jest ogromną fanką Queen. Czyli wiemy trochę więcej o kapelach, które Was inspirowały. Mogę Was prosić o rozwinięcie tematu? Steven Wilson: To pytanie sprawiło, że ciekawe myśli przyszły mi do głowy. Pomimo faktu, że dorastałem, jako fan muzyki rockowej z lat 70-tych i 80-tych, to w latach 90-tych kapele Alice In Chains, Soundgarden czy Pearl Jam zainspirowały mnie do śpiewania, zaangażowania się w muzykę. Buzz Elliott: Tak, jak wspomniałem Atomic Roosters i Black Sabbath były moimi pierwszymi inspiracjami, jednak miałem niezwykle szeroki gust muzyczny. Interesowałem się rockiem, bluesem, jazzem, prog-rockiem a nawet muzyką klasyczną. Bardzo lubię szukać w muzyce undergrandowej czegoś specjalnego, niespotykanego i nadal jest mnóstwo brylantów, unikatowej i ciekawej muzyki do odkrycia, pod warunkiem, że wiesz gdzie jej szukać. Tony Steel: Kapele, które miały dla mnie znaczenie, gdy zaczynałem grać na perkusji to Queen, Rush, Genesis, Rainbow, Deep Purple, Iron Maiden, Janes Addiction, Motorhead, The Black Crowes, Van Halen a także Pink Floyd. Jednak największą inspiracją do dziś pozostaje Led Zeppelin. Nigdy nie będzie już takiego perkusisty, jak John Bonham (chociaż, Mike Miley z Rival Sons jest cholernie blisko!). Z tego, co wiem, w młodości mieliście okazję zobaczyć na żywo wiele legend rocka… Brian Hodgson: Często podróżowaliśmy do Newcastle na północnym wybrzeżu, by zobaczyć wszystkie te wielkie kapele, jak Black Sabbath, Free, Led Zeppelin czy Pink Floyd. Wszystkie koncerty odbywały się w Newcastle City Hall, która wówczas, na początku lat 70-tych była jedną z głównych aren koncertowych w Wielkiej Brytanii. Dźwięk, atmosfera w tej sali była niezwykła, wydaje się niemożliwe, by można było to uzyskać w gigantycznych halach, w których odbywają się dziś koncerty. Buzz Elliott: Na północnym wybrzeżu zawsze była świetna scena rockowa z wierną grupą fanów, jednak niewiele zespołów trafiało w nasze strony z powodu odległości. Pamiętam koncerty Budgie, Diamond Head, Wishbone Ash, które odbywały się regularnie, pamiętam także Atomic Rooster i The Sensational, Alex Harvey Band w latach 80-tych, jednak tak, jak powiedział Brian, z reguły musieliśmy jeździć do Newcastle, by zobaczyć te największe kapele. Jeździłem tam bardzo często, trudno byłoby to zliczyć, ale to, co zapamiętałem to Uriah Heeps z Mighty Tour, Richie Blackmores Rainbow na pierwszych dwóch trasach, Whitesnake zaraz po sformowaniu przez Davida Coverdale'a. Dla fana Deep Purple, jakim byłem, gratka! Pozostając w temacie, pośród tych wszystkich gwiazd, legend, jakie koncerty wywarły na Was największe wrażenie? Buzz Elliott: Pierwsze kilka koncertów, na których byłem, wywarły na mnie najdłużej trwający efekt. Pierwszy był Rory Gallagher, kiedy miałem 14 lat widziałem jego koncert na Lancaster University. Rory był (i wciąż pozostaje) jednym z moich bohaterów, krótko potem widziałem lokalny band England z pobliskiego miasteczka Carlisle, który był świetny. Ich pierwszy i jedyny album jest wciąż jedną z moich ulubionych pozycji, świetne kompozycje, piękne gitary Olly'ego Alcocka. Pamiętam, że kupiłem ich płytę za kilka funtów na koncercie a teraz jest to spory rarytas, widziałem ich album wystawiony do sprzedaży za 500 funtów. Następnie byłem na koncercie Uriah Heep w Newcastle z paczką ze szkoły, koncert był wspaniały! I pamiętam uczucie, że ich koncert był najgłośniejszą rzeczą, jaką słyszałem w życiu! Z kolei mój ulubiony koncert z czasów NWOBHM, to prawdopodobnie Diamond Head,
którzy kilkakrotnie grali tutaj, w północno-zachodniej Anglii. W tamtym okresie byli na fali, zdecydowanie warci zobaczenia, także Budgie, którzy stworzyli mnóstwo wspaniałej muzyki. Ich utwór "Napoleon Bona Part 1&2" jest jednym z moich ulubionych utworów, czasem gramy ten numer w moim cover bandzie Slagbank. Steven Wilson: Trudno wybrać trzy koncerty, ale powiedzmy, że Queen w Newcastle City Hall w 1979 roku, Thin Lizzy w Carlisle Market Hall w 1981 roku i Black Sabbath w Brixton Academy w 2010. Brian Hodgson: Obojętnie, które, trzy koncerty Black Sabbath (śmiech). Steve Archer: Zgadzam się z przedmówcą! Tony Steel: Trzy koncerty, które miały największy wpływ na mnie to: Jimmy Page & Robert Plant (suportowani przez Black Crowes), Janes Addiction w Manchester Apollo i Bruce Springsteen wykonujący "Born In The USA" w całości.
a czasem cholernie długo. Dobrze jest zagrać utwór na żywo, zobaczyć jak odbiera go publika zanim go nagrasz. Na przykład "Behind Your Eyes" napisałem w połowie lat 90-tych, jako akustyczny kawałek, podczas pracy nad płytą wpadłem na pomysł, by przearanżować ją, na formę rockowej ballady i ostatecznie jesteśmy bardzo zadowoleni z efektu końcowego, zwłaszcza, że mamy świetny odzew na ten utwór, pomimo tego, że nieco odbiega od naszego stylu. Niestety nie znalazł się na winylowej wersji z powodu ograniczeń formatu. "Closer To The Grave" jest jedynym utworem,
utworu jestem najbardziej dumny. Ostateczna wersja przerosła nawet moje oczekiwania, dzięki zaangażowaniu naszego producenta Guya Forrestera, który znapkomicie oddał, to, co miałem w głowie. To nie był łatwy utwór w sensie nagrania, potrzebowałem klasycznego keyboarda, brzmiącego, jak Hammond B3, melotronu czy dzwonów rurowych do crescenda na końcu partii mówionej. Jeszcze trudniejszą kwestią jest zagranie tego utworu na żywo, pracujemy nad tym, grając z zaproszonym muzykiem Stevenem Hadfieldem, który wspomoże nas na nadchodzącym HRH Prog 4,
Buzz, wspomniałeś o swoim własnym cover bandzie Slagbank, jednak zanim o niego zapytam, chciałem się zapytać generalnie o zjawisko cover bandów z Anglii. Z tego, co wiem, są one u Was bardzo popularne? Buzz Elliot: Tak, to prawda, mamy mnóstwo cover bandów grających w Anglii. Z reguły jest to paczka kumpli grających to, co lubią, dla przyjemności, nie w celach zarobkowych. Najbardziej popularne są tribute bandy, niektóre podróżują dookoła kraju, zarabiając spore pieniądze, ale dla mnie osobiście ważniejsze są kapele grające swój własny materiał, bez względu na styl. Większość tribute bandów, które widziałem rozczarowała mnie w ten czy inny sposób. Oczywiście są chlubne wyjątki, które zabierają nas na kolejny poziom, jak Australian Pink Floyd, którzy są zachwycający! Widziałem ich chyba z osiem razy i zawsze dostarczają oszałamiających wrażeń! W takim razie proszę o garść informacji dotyczących cover bandu Slagbank… Buzz Elliott: Perkusista Hammerhead, Tony Steel wraz ze mną i Markiem Colesem założyliśmy Slagbank około pięciu lat temu. Gramy muzykę, którą kochamy, czyli Led Zeppelin, UFO, Budgie, Deep Purple, Thin Lizzy. Gdy zakładaliśmy band, wszystko było niezwykle ekscytujące, ale szczerze mówiąc, ostatnio nie mamy wiele czasu na próby, ze względu na różne zobowiązania, więc nie gramy zbyt dużo. Jednak, gdy jesteśmy w formie, ta kapela to coś, co daje nam mnóstwo zabawy. Mark i Tony grają także w kapeli The Paul Raymond Project (Paul z UFO), są niezwykle utalentowaną sekcją rytmiczną i granie z nimi, to czysta przyjemność. Tony Steel: Moje spojrzenie na Slagbank: trzech gości, którzy zebrali się razem, by pomóc kumplowi i jego rodzinie poprzez granie swoich ulubionych numerów i zarobić trochę kasy. Potem zaczęliśmy rozszerzać repertuar i grać dla większej widowni. Tak to wygląda. Przechodząc do Waszej najnowszej płyty "The Sin Eater", chciałbym prosić o kilka słów dotyczących procesu komponowania i nagrywania albumu… Steve Archer: "The Sin Eater", to pierwszy raz, gdy musieliśmy stworzyć nowy materiał specjalnie na album. Pierwsze dwie płyty "Will To Survive" i "Headonizm" zawierały utwory, które mieliśmy wcześniej nagrane i które graliśmy przez wiele lat. Dla mnie osobiście cały proces komponowania i nagrywania płyty był bardzo udany, nagrywaliśmy w Guy Forester's Studio. To gość, który nagrywał z nami wcześniej, więc współpraca była przyjemna. Guy doskonale rozumie nasze spojrzenie na muzykę i oczekiwania i często proponował ciekawe pomysły, dotyczące brzmienia. Buzz Elliott: Pierwszy utwór, jaki skomponowałem na tą płytę to "Faithless". Jak się możesz domyślać z tekstów, czy tytułu płyty, nie jestem zbyt religijna osobą, nigdy nie byłem, kto wie, może pewnego dnia powiem, że zobaczyłem światło i zmienię zdanie, ale szczerze powiedziawszy mocno w to wątpię. Ciągle słychać o ludziach zabijających się z powodów religijnych, wojnach - to prawdziwe szaleństwo! Gdy komponowaliśmy utwory "The Sin Eater", czy "Raindancer", Steve Archer przynosił wstępną wersję demo z jakimś zarysem tekstu, po czym słuchaliśmy tego w kółko, dodając stopniowo kolejne pomysły, zmieniając tekst, pracując nad aranżem dopóki utwór nie nabierał stopniowo zadowalającego kształtu. Potem zbieraliśmy się razem, by zagrać numer głośno, sprawdzić aranżację. Wtedy też pozostali członkowie kapeli proponowali swoje pomysły. Czasem wszystko wychodziło niezwykle szybko
Foto: Hammerhead
który został napisany bez wcześniejszego pomysłu na tekst. Zawsze zapisuje sobie pomysły, które przychodzą mi do głowy w różnych sytuacjach z myślą o wykorzystaniu ich w przyszłości, refreny, linie melodyczne, cokolwiek, co przyciąga moją uwagę. Wiem, że inni tez tworzą w ten sposób. Początkowo, więc, miałem surową wersję z riffem, sekcją solo, ale bez pomysłu na tekst. Wtedy zacząłem przeglądać mój zeszyt z pomysłami i wybrałem z niej kilka zdań, które dobrze współgrały z muzyką, ale nie znaczyły zbyt wiele. Raczej nie pracuję w ten sposób. Potem na próbie koledzy z zespołu zaczęli zmieniać strukturę utworu, aranżację, czego za bardzo nie chciałem, jednak z czasem zaczęło mi się to podobać. W kapeli musi być trochę demokracji i elastyczności, by każdy mógł być szczęśliwy. Niezwykle ciekawy jest ostatni na plycie "Psilocybin". Muszę przyznać, że miałem mnóstwo sprzecznych odczuć podczas słuchania tego utworu, w drugiej części tej kompozycji można się nawet trochę przestraszyć… Steve Archer: Ten utwór, to dziecko Buzza, początkowo musieliśmy go przekonywać, że utwór będzie pasował do naszego stylu i myślę, że efekt końcowy mówi sam za siebie. Buzz Elliott: Naprawdę starałem się oddać maksimum emocji i uczuć w tym utworze, ze względu na temat. To prawdziwa historia, gdy po raz pierwszy spróbowałem grzybów halucynogennych w późnych latach 70-tych. Ten dzień jest wciąż żywy w mojej pamięci. Postanowiłem opisać cały ten dzień w trzech częściach. Część pierwsza to utwór, druga pokazuje odczucia po zażyciu, spotęgowane upiornym śmiechem i strachem, którego doświadczasz szczególnie, gdy robisz to pierwszy raz, to było naprawdę przerażające i mam nadzieję, że udało się to oddać w muzyce. W części trzeciej, chciałem opisać cały ten dzień, co nie było łatwe, może lepiej byłoby żeby zrobił to ktoś inny, profesjonalista, jednak nalegałem, by zrobić to samemu, ponieważ bardzo chciałem oddać autentyzm i prawdziwe emocje tej sytuacji. Zdałem sobie sprawę, że mogłem tego dnia umrzeć i to spowodowało, że emocje poszybowały wysoko. Jako kompozytor, zajmujący się pisaniem muzyki wiele lat, muszę przyznać, że z tego
gdzie chcemy zaproponować "Psilocybin". Rzeczywiście efekt jest znakomity, druga część "Psilocybin" brzmi, jak ścieżka dźwiękowa z horroru… Buzz Elliott: Zanim weszliśmy do studia, około dwóch lata temu, miałem już nagraną drugą część "Psilocybin". Zrobiłem to w swoim domowym studiu, by zaoszczędzić czas podczas sesji nagraniowej. Poza tym, ciężko byłoby mi nagrać te wszystkie dziwne odgłosy, bez dostępu do moich własnych maneli, mogłem poświęcić wystarczająco dużo czasu, by uzyskać pożądany efekt. I masz rację, to rzeczywiście przypomina soundtrack z filmu grozy. Użyłem mojego starego cztero-ścieżkowego magnetofonu Tascam z 1983 roku, jednak potrzebowałem sześciu ścieżek, więc musiałem trochę pokombinować. Aby uzyskać te wszystkie chichoty, odgłosy zawodzenia musiałem podłączyć mikrofon efektu gitarowego i zmieniłem prędkość nagrywania podczas nagrywania wokalu, co dało zamierzony efekt. Użyłem dwóch keyboardów podczas nagrywania, były to Yamaha PSR6700 i Kurzweil SP4-7, które są pełne tego typu dźwięków. Jednak najstarszym i najbardziej interesującym sprzętem, jakiego użyłem był noise generator, który kupiłem lata temu, oryginalnie używany do testowania sprzętu w sklepach muzycznych. Można za jego pomocą stworzyć mnóstwo różnych tonów i dźwięków. Użyłem go do obniżenia tonów pod koniec części drugiej, podłączyłem do mikrofonu i zacząłem nagrywanie na ustawieniu wysokich tonów i stopniowo przekręcałem pokrętło w kierunku przeciwnym do ruchów zegara aż do uzyskania niskich tonów i trzasków (śmiech). Myślę, że brzmi to nieźle, chciałem, by ludzie zastanawiali się - co to do cholery jest? Wyobrażam sobie, że większość słuchaczy może myśleć, że stworzył to jakiś nowoczesny sprzęt, ale osobiście bardzo lubię używać sprzętów, które są nawet starsze ode mnie, do stworzenia tego rodzaju soundu. Utwory, takie jak "The Sin Eater", czy "Faithless" robią potężne wrażenie. Pełno w nich zmian tempa, riffów a także muzycznych motywów… Buzz Elliott: Zmiany tempa i klimatu w poszczególnych utworach są intencjonalne, jest to jakby znak
HAMMERHEAD
93
fimowy. Wiekszość utworów składa się z tego rodzaju elementów, to się po prostu dzieje, wciąż dodajemy coś do numeru. Podobno trudniej jest komponować krótki utwór, który oddaje wszystko, co chcesz. Może powinniśmy spróbować? Kto wie… Mógłby to być nasz "Paranoid"… Skoro o Black Sabbath mowa. Wpływy tej kapeli są wyraźnie wyczuwalne w Waszej muzie… Steve Archer: Nie ma o czym gadać, tego powinni słuchać wszyscy!!! Buzz Elliott: To zawsze się w naszej muzyce pojawiało, to nieuniknione. Black Sabbath to nasza wielka inspiracja i bez dwóch zdań kapela, która stworzyła ten doom sound, który wszyscy kochamy. Czytałem artykuł o kapelach grających doom przed Sabbathami, jak np. Blue Cheer, ale to wszystko były bzdety. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że heavy metal narodził się wraz z wydaniem pierwszej płyty Black Sabbath, 13 lutego 1970 roku. Dźwięk ulewy wraz z odgłosami dzwonu i dewastujący riff gitarowy to było to!!! Black Sabbath byli pierwsi i najlepsi i nadal są! Widzieliście Iommiego z ekipą podczas trasy "13" ? Steve Archer: W życiu bym tego nie przegapił, widziałem ich i byli wspaniali, to wielki wstyd, że Bill Ward nie gra z nimi. Buzz Elliott: Jako długoletni fan, aż wstyd mi się przyznać, że nigdy nie widziałem ich na żywo. Byłem na
skończą karierę. Jednym z moich ulubionych utworów na "The Sin Eater" jest otwierający "Angels Fall", zaczynający się świetnym orientalnym wprowadzeniem. Mamy tu mnóstwo klimatu, może nieco bluesa? Steve Archer: Ja też bardzo lubię ten numer, także świetnie się go gra. Brian przyszedł z tym utworem niemal gotowym, dodaliśmy partię mówioną w języku niemieckim i końcówkę, która powstała w wyniku jammowania we studiu. Stworzyliśmy ten utwór najszybciej. Buzz Elliott: Użyłem gitary z wbudowanym efektem sitaru, by stworzyć wstęp. Tak jak powiedziałeś, zamierzałem stworzyć klimat wschodni. Pomogłem nieco przy aranżacji. Jeszcze raz pomoc Guy'a Forrestera przy produkcji była nieoceniona. Większość wokali na płycie należy do Stevena Woodsa. Buzz, czujesz się bardziej gitarzystą, czy wokalistą? Buzz Elliott: Zawsze miałem radość ze śpiewania w Hammerhead, ale przede wszystkim jestem gitarzystą. Zawsze śpiewałem w kapelach, tylko dlatego, że nikt inny nie chciał. Dlatego przyjście do zespołu Stevena było dla mnie świetną sprawą. Mogę się teraz skoncentrować na gitarze, ewentualnie dodając jakieś ozdoby wokalne. Każdy kto zna Hammerhead od lat zgadza się, że Steven jest znakomity w tej roli, także Foto: Hammerhead
Focus, Soft Machine. Będą też przedstawiciele młodszej sceny prog-metalowej The Von Hertzen Brothers. Będzie to jeden z większych koncertów w naszej karierze, więc czuję lekkie zdenerwowanie. Nie możemy się już doczekać a skądinąd wiemy, że również nasi lokalni fani zamierzają się wybrać na festiwal, by zobaczyć nasz show. Teraz dla odmiany pytanie polityczne. Jakie jest Wasze zdanie na temat kryzysu imigracyjnego? Steven Wilson: Niespecjalnie się interesuje polityką, mogę tylko powiedzieć, że moim zdaniem każdy powinien mieć prawo żyć tak, jak mu się podoba, spełniać swoje marzenia, pod warunkiem, że nie łamie prawa. Buzz Elliott: Sytuacja jest bardzo trudna, nie można się dziwić ludziom uciekającym przed wojną, ryzykując nawet życie. Niestety są takie przypadki, że przyjeżdżają ludzie, którzy nie są zdesperowani, lecz liczą na system socjalny kraju, do którego przyjeżdżają. Zawsze pracowałem na swój byt, nigdy nie żądałem niczego od rządu. Mimo to, zawsze musiałem płacić spore podatki. Z drugiej strony znam ludzi, którzy nigdy nie pracowali, korzystają z systemu opieki społecznej, chociaż są zdrowi i mogliby pracować. To chore! Tony Steel: Dajmy spokój z polityką! Obiecuję, że to ostatnie polityczne pytanie. Jesteście za wyjściem Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej? Steven Wilson: Unia Europejska dała nam większą możliwość oddziaływania na globalną skalę, powinniśmy w niej pozostać. Buzz Elliott: Co, do zasady zgadzam się ze Stevenem, ale jest jedna rzecz, która doprowadza mnie do szału, gdy mówimy o Unii. Niektóre przepisy ściśle przestrzegane w Wielkiej Brytanii, wydają się być mniej rygorystycznie przestrzegane w innych krajach. Dlaczego? Najlepszy rockowy/metalowy album, który słyszeliście ostatnio? Brian Hodgson & Steve Archer: Prosta sprawa Black Sabbath - "13"! Steven Wilson: Kanadyjska kapela Monster Truck, który poznałem ostatnio i nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę ich na żywo. Buzz Elliott: Mój ulubiony album z gatunku prog w ostatnim roku, majstersztyk w mojej opinii, to płyta Tiger Moth Tales "Cocoon". Jest to dzieło multiinstrumentalisty Pete'a Jonesa. Jest on także Dj-em w radiu internetowym Progzilla. Spotkałem go ostatnio, gdy grał na keyboardzie z Francis Dunnery & Robert Plant Band. Został zaproszony na trasę do Japonii z brytyjską legendą, zespołem Camel. Facet jest bardzo sympatyczny, miły, znakomity muzyk, który zasługuje na sukces. Tony Steel: Najlepszy rockowy album w ostatnich kilku latach to moim zdaniem "The Great Western Valkyrie" Rival Sons.
setkach koncertów w życiu, ale nigdy nie widziałem Black Sabbath. Mam nadzieję, że uda mi się to w tym roku na Graspop Festival. Mam zamiar wybrać się z moim kumplem Dezem, który jest największym na świecie maniakiem Black Sabbath. Mieszka na cmentarzu, nazwał swojego syna Ozzy, śpiewał nawet razem z Ozzym na scenie, pojechał nawet do Stanów na ceremonię wprowadzenia Black Sabbath do Rock'n'Roll Hall of Fame. Wrócił do domu z tablicą pamiątkową z tej imprezy, która ozdabia teraz ścianę w jego domu obok innych pamiątek z koncertów Sabbath. W jego salonie stoją Mr. Crowley, Iron Man, Grim Reaper, ponad trzy-metrowe figury, wraz z jego własną podobizną. Większość prób odbywa się w jego domu, który jest idealnym miejscem do nagrywania doom metalu. Nikt z sąsiadów nigdy nie skarżył się na hałas… ponieważ wszyscy są martwi (śmiech)… Kiedy piszesz utwory o walce Boga z Szatanem, nie ma lepszego otoczenia niż spoglądające na Ciebie figury w domu Deza. Steven Wilson: Widziałem ich podczas Reunion Tour w Brixton Academy, który mieści tylko dwa tysiące osób. Było to fantastyczne show. Widziałem ich też podczas ostatniej trasy w Pradze i Sheffield oraz na ostatnim Download. Byłoby świetnie móc zobaczyć ich znowu, pomimo smutnego faktu, że to ostatnia trasa. Mam także zamiar wybrać się na Graspop Metal Meet. Tony Steel: Także chcę zobaczyć Sabbath zanim
94
HAMMERHEAD
jako showman. Nasze gigi są teraz lepsze a od momentu dołączenia Stevena i Ton'yego Steela czujemy, że mamy najmocniejszy skład w całej karierze. Powiedzcie parę zdań na temat tekstów. Jak pow stają, kto jest odpowiedzialny za nie? Steve Archer: Buzz i ja mamy inne podejście do pisania tekstów. Większość moich pomysłów pochodzi z czegoś, co przeczytałem lub widziałem. Większość liryk krąży wokół tematu walki dobra ze złem, Boga z Szatanem. Buzz Elliott: Czasami tworzę nieco w stylu fantasy, ale głównie teksty rodzą się z własnych doświadczeń. Zawsze uważałem, że nie ma reguł w komponowaniu. Zaczynasz z pustą kartką papieru, możesz napisać wszystko. Jestem bardzo zadowolony z tekstów na nowym albumie. Macie jakieś konkretne plany na najbliższe miesiące? Z tego, co wiem będziecie grać na HRH Prog 4 w Walii w znakomitym towarzystwie… Buzz Elliott: Nie możemy się już doczekać na kolejną wizytę na Brofest UK, gdzie w zeszłym roku występowaliśmy i mieliśmy znakomite przyjęcie. W marcu HRH Prog 4, na który jeżdżę regularnie, to mój ulubiony festiwal w kalendarzu, dlatego jestem szczęśliwy, że mogę zagrać tam z Hammerhead. Na festiwalu zagra wielu znakomitych artystów, jak Ian Anderson,
Na koniec proszę o kilka słów dla czytelników HMP i fanów Hammerhead w Polsce… Steven Wilson: Do wszystkich fanów w Polsce - jeśli macie ochotę wybrać się na piwo, dajcie mi znać! Buzz Elliott: Tak, jak mówiłem we wcześniejszych wywiadach, trasa koncertowa jest dla nas wciąż trudna do zrealizowania, z różnych powodów, dlatego jest mało prawdopodobne, by polscy fani mogli nas zobaczyć gdzieś w Europie. Zawsze jesteśmy otwarci na zaproszenia, szczególnie na festiwale, których udało nam się kilka zaliczyć. Jeśli będą czytać to ludzie zajmujący się organizowaniem koncertów, pamiętajcie, jesteśmy do dyspozycji. Z przyjemnością zagramy w Polsce, gdzie, jak wiem mamy fanów. Tony Steel: Wiadomość dla polskich fanów - słuchajcie Led Zeppelin przynajmniej raz dziennie! Tomek "Kazek" Kazimierczak
Teraz jesteśmy lepsi niż byliśmy na początku Już nie wiem, który to kolejny zespół wyciągnięty z przepastnych czeluści podziemia lat '80 przez grecką Cult Metal Classics. Crisis, pochodzący z Macclesfield to reprezentant późnego NWoBHM, który wydał tylko dwa dema po czym zakończył swój żywot. Jednak dzięki wspomnianej wytwórni i kompilacji "Battlefield" możemy je ponownie usłyszeć, dodatkowo wzbogacone o numery live. Wydawnictwo to jest na pewno smakowitym kąskiem dla wszystkich kolekcjonerów, szczególnie dla tych zakochanych w brytyjskim heavy rocku. Crisis działa obecnie jako trio i ma w planach pisanie nowych numerów, więc pozostaje nam tylko czekać na premierowy materiał. Teraz jednak zapraszam do przeczytania, co na temat swojej historii oraz planów na przyszłość mają do powiedzenia wszyscy muzycy zespołu. HMP: W jaki sposób doszło do powstania Crisis? Czy był to Wasz pierwszy zespół? Mike Rawsthorne: Poznaliśmy się przez naszego wspólnego przyjaciela w 1980 roku. Chris grał wtedy w zespole Merlin, który miał amerykański soft rockowy styl. Geoff grał w kilku mniejszych zespołach, wykonujących jazz, punk, rock i odrobinę progresywnego metalu. Crisis to mój pierwszy zespół. Początkowo mieliśmy drugiego gitarzystę, Ala Irvinga, który niestety zmarł w 2006 roku. Chris śpiewał i grał na basie. Próbowaliśmy innych wokalistów dopóki nie dołączył do nas Russ w 1983 roku a odszedł Al. Russ Meehan: Dołączyłem do zespołu parę lat po jego założeniu. Byłem wtedy w innym zespole i poszedłem zobaczyć jak Crisis daje koncert. Pomyślałem wtedy, powinienem być w tym zespole, co po jakimś czasie się spełniło. Co Was wtedy inspirowało? Kto był Waszym muzy cznym bohaterem? Mike Rawsthorne: Oryginalnie nie graliśmy heavy rocka. To była dziwna mieszanka, coś w rodzaju nowoczesnej fali. Myślę, że wszyscy inspirowaliśmy się naszymi wpływami i wyszło z tego coś niezwykłego. Minęło trochę czasu zanim przekonałem innych do grania heavy metalu! UFO, Sabbath, Priest, Diamond Head i Rush są moimi głównymi inspiracjami. Michael Schenker, Randy Rhoads oraz Tony Iommi są moimi ulubionymi gitarzystami. Geoff Lilleyman: Mam wiele inspiracji muzycznych zaczynając od jazzu, funku przez soul, aż do Black Sabbath, Hawkwind i Deep Purple. Raz widziałem niesamowitego Louie'a Bellsona grającego z Oscarem Petersonem, jednak zawsze czciłem Iana Paice'a z Purple, a później Scotta Rockenfielda z Queensryche. Niezmiennie moim bohaterem jest też Neil Peart. Russ Meehan: Zawsze byłem wielkim fanem Judas Priest. Rob Halford nauczył mnie śpiewać, mimo tego, że nigdy go nie spotkałem. Poprzez słuchanie i uczenie się jego songów, rozwinąłem podobny styl wokalny do Roba. Dla mnie Priest byli perfekcyjnym zespołem metalowym, historie i dojrzałość wczesnych materiałów na albumach takich jak "Sad Wings of Destiny", później potęga albumu "Killing Machine" było po prostu idealne. Również uwielbiałem wczesne materiały Iron Maiden z Paulem DiAnno, album "Killers" jest wspaniały, to definitywnie mój ulubiony album jeśli chodzi o Maiden. W końcu odnośnie wokalistów, Graham Bonnet z Rainbow i późniejszego MSG zrobił na mnie niewiarygodne wrażenie. Kochałem jego głos, on miał na mnie ogromny wpływ. Wziąłem cząstkę Halforda, DiAnnio i Bonneta, połączyłem razem i kształtowałem się na nich. Jako basiści Steve Harris z Iron Maiden oraz Geddy Lee z Rush mieli na mnie ogromny wpływ. Po zmieszaniu ich razem z cząstką JJ Burnela z The Stranglers, będziesz blisko tego, w co celuję z Crisis. Dlaczego przez cały okres Waszej działalności nie udało Wam się wydać żadnego pełnego krążka? Mike Rawsthorne: Nagrywaliśmy dema żeby promować zespół i wzbudzić zainteresowanie. W latach 80tych trudniej było być samofinansującym się zespołem i wydać płytę bez pomocy wytwórni. Russ Meehan: Byliśmy naiwni, nie wiedzieliśmy o co w tym wszystkim chodzi. Osobiście uważałem, że jakaś wytwórnia znajdzie nas i dzięki niej się wybijemy.
Oczekiwałem, że coś takiego się wydarzy, jednak tak się nie stało. Chociaż właściwie tak się stało, ale to spieprzyłem, o czym opowiem później. Historia mojego życia. Prawdziwie wierzę, że moglibyśmy osiągnąć dużo więcej niż mamy do tej pory, ale szczerze mó-
my Vance skomentował, że zasługujemy na tę sesję oraz, że przyjdzie nas zobaczyć jeśli będziemy grać w Londynie. Nie mogę powiedzieć, że zrobiło to dużą różnicę dla naszej muzycznej kariery, mimo że był pewien rozgłos, ponoć nawet Wendy Dio była nami zainteresowana, jednak nigdy nie usłyszeliśmy nic oficjalnie. Russ Meehan: Granie w Friday Rock Show dla Tommiego Vance'a było dla nas niesamowitym zaszczytem. Przez wiele lat słuchałem tego show jako dziecko, i znalezienie się tam było moim marzeniem. Był to długi dzień w BBC Maida Vale studio, producent Tony Wilson naciskał na nas bardzo mocno, ale bycie tam, pośród powagi i historii tego miejsca, było motywujące, ale też przytłaczające. Tony zrobił świetną produkcyjną pracę. Uwielbiałem każdą minutę tej sesji. Wciąż dostajemy komentarze od ludzi, którzy pamiętają nas z tamtej audycji. Tommy był dla nas bardzo miły, opisał nas jako jeden z najlepszych zespołów bez kontraktu jakie kiedykolwiek brały udział w jego show, był wspaniały, błogosławmy go. W jakich krajach poza Wielką Brytanią był największy odzew na Waszą muzykę? Mike Rawsthorne: W latach 80-tych nie byliśmy świadomi jakiejkolwiek reakcji poza Anglią. Za to teraz mamy świetną odzew na nasz nowy materiał. W Stanach, Grecji, Niemczech również zebraliśmy wiele fanów w Azji, szczególnie w Indiach. Zdaje się, że regu-
Foto: Crisis
wiąc, byliśmy tacy zieloni, nie wiedzieliśmy w którym kierunku iść. Desperacko potrzebowaliśmy przywództwa. Nie było żadnej chętnej wytwórni, która by chciała wydać Wasz krążek? Mike Rawsthorne: Otrzymaliśmy list odmowny od wytwórni WEA, jednak nikt inny nie starał się odpowiedzieć, póki EMI wysłało skauta żeby zobaczył nas w Telford... Do połowy lat 80-tych dominował hair metal, a my nie byliśmy jego częścią. Russ Meehan: Tak, ale po tym, jak zachowałem się jak idiota przed kobietą z A&R wiadomej wytwórni, która przybyła do Telford nas zobaczyć, nasza szansa odeszła. Nie mieliśmy pojęcia jak dostać się do jakieś wytwórni. Musisz znaleźć się w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie aby zostać zauważonym, łączy to ze sobą elementy talentu i szczęścia aby zostać wyłonionym. Po prostu nam się to nie przytrafiło. Nagraliście też kilka utworów podczas BBC ses sions. Jak do tego doszło i jak wspominacie to dzisiaj? Odbiło się to trochę na Waszej popularności? Mike Rawsthorne: DJ Chris Tetley z Manchester Piccadilly Radio mieszkał w Macclesfiel, skontaktował nas ze stacją BBC, która zaaranżowała sesję do swojego show. Nagrywanie w Maida Vale w studio należącym do BBC z Tonym Wilsonem było wspaniałym doświadczeniem. Pochwalił nas za profesjonalne podejście oraz nagranie sesji w osiem godzin. Tom-
larnie prezentują nas na antenie w Panama Rock Radio. A co to była za historia z kobietą z EMI, która przyszła Was zobaczyć na koncercie w Telford? Co takiego się wtedy wydarzyło? Cóż takiego odstawił Russ? Mike Rawsthorne: Powiedziano nam, że skaut z EMI będzie na naszym występie w Telford. Niestety, niektórzy zaczęli w południe pić i do występu zdążyli się schlać! Russ nawet nie zdał sobie sprawy z tego, że wyłączył gitarowy wzmacniacz. W szczególnie gwałtowny, acz efektowny sposób podarł sobie spodnie od kostki aż po krocze. Niestety kobieta z EMI nie była pod wystarczającym wrażeniem jego męskości żeby podpisać z nami kontrakt! Russ Meehan: Właśnie w ten sposób powstała historia... Tamtego dnia zacząłem wcześnie pić. Wypiłem butelkę Thunderbird zanim wyruszyliśmy na koncert, a później piłem całe popołudnie. Gdy przybyliśmy do Telford, byłem zalany. Nasz menadżer Nick, zabrał mnie do McDonalda, kupił mi jedzenie i kawę. Chciał żeby mi przeszło, ale to nie pomogło. Prawie wpadłem do fontanny, kiedy wracaliśmy. Kobieta z EMI przyszła specjalnie żeby nas zobaczyć i sprawdzić czy jesteśmy warci dalszej współpracy. Wiedziałem kim ona była i gdzie siedziała. W połowie występu postanowiłem stanąć na stole naprzeciwko niej, rozerwałem spodnie, pokazując siebie i zacząłem tańczyć jak idiota.
CRISIS
95
Ona po prostu wstała i wyszła. Całkiem słusznie. Nie usłyszeliśmy nic od EMI ponownie. Zaliczyłem zgon na podłodze przy toaletach ze wciąż grającymi chłopakami, którzy zastanawiali się gdzie ja jestem. To nie była mój najlepszy dzień.
niezliczoną masą innych bandów, to był naprawdę ekscytujący czas dla światowej muzyki rockowej. Zespoły takie jak my, były inspirowane przez NWOBHM i na swój mały sposób czuliśmy się tego częścią. Dobre czasy.
Faktycznie nienajlepszy (śmiech). Oprócz heavy metalu w waszej muzyce zawsze było dużo melodyjnego rocka, przez przynajmniej dla mnie bliżej wam do takiego Demon niż do Saxon czy Maiden. Co Wy o tym sądzicie? Mike Rawsthorne: O dziwo, Demon są z Leek, mniej niż dziesięć mil od nas, jednak nigdy nie słyszeliśmy ich muzyki. Muszę posłuchać paru ich utworów żeby zobaczyć co masz na myśli. Zawsze staramy się pisać piosenki z mocną linią melodyjną aby uzyskać największą moc głosu Russa. Russ Meehan: Myślę, że sięgamy prawie do progresywnego rocka w niektórych naszych kawałkach. Mój głos pasuje do melodyjnego stylu, podobnie jak we wczesnych utworach Judas Priest, o czym wspomniałem. Zawszę czerpałem radość ze śpiewania ballad i myślę, że styl Mike'a również pasuje do bardziej melodyjnych rzeczy. Mimo tego, że piosenki jak "Eyes in the Night" i "Spirits" są całkowicie heavy rockowe, uważam, że jesteśmy najlepsi w dynamicznych kawałkach jak "Battlefield" i "Let Her Go". Rozumiem, co masz na myśli na przykład odnośnie Saxon, jednak my nigdy
Co spowodowało rozpad Crisis w 1990 roku? Czy było to zniechęcenie brakiem sukcesu, a może brak perspektyw? Mike Rawsthorne: Frustrujący był brak podpisania kontraktu, postępu, uznania i sukcesu, co skłoniło Chrisa do rozwiązania zespołu. W tamtym czasie nie pracowaliśmy nad nowymi kawałkami, tak więc zgodziliśmy się, tym bardziej, że mieliśmy już pełnoetatowe prace. Russ Meehan: Zespół zakończył swój rejs. Nie pisaliśmy nowego materiału w tamtym czasie, a granie w kółko tych samych piosenek stało się trudną pracą. Dla mnie osobiście to był czas żeby ruszyć dalej i spróbować nowych rzeczy. Czego według Was zabrakło Crisis by osiągnąć coś więcej? Przecież muzycznie chyba niczego wam nie brakowało? Mike Rawsthorne: Desperacko potrzebowaliśmy podpisania umowy. Potrzebowaliśmy kogoś, kto nas poprowadzi. Coś, czego potrzebowaliśmy to występy z dużymi zespołami. Tournee z zespołem takim jak np.
Foto: Crisis
nie byliśmy tak agresywni jak oni, ale uważam, że mamy wiele podobieństw do Iron Maiden. Aspirowałem do dołączenia do Iron Maiden po tym, jak odszedł Paul, oraz do Black Sabbath po odejściu Ronniego, oczywiście nie trzeba dodawać, że nie dostałem się do żadnego z nich. Czuliście się częścią NWoBHM? Jak wspominacie tamte czasy i legendarną brytyjską falę heavy metalu? Mike Rawsthorne: Działaliśmy tuż po głównej fali popularności NWOBHM, i nie uważałem nas za część tego ruchu. Uważaliśmy się za klasyczny brytyjski metalowy zespół, rywalizujący z popularnością hair metalu do połowy lat 80-tych. Byliśmy nawet wygwizdani przez pewną publikę, która oczekiwała wytwornego zespołu hair metalowego. Nasz styl zawsze był zróżnicowany i pewnie dlatego nie łatwo nas przypasować do jednej konkretnej kategorii. Ludzie mogą usłyszeć wiele rzeczy w naszej muzyce i jesteśmy szczęśliwi, jeśli ktoś polubi cokolwiek, co robimy! Russ Meehan: To były świetne czasy brytyjskiej muzyki rockowej. Prawdopodobnie Brytania prowadziła świat z zespołami jak Iron Maiden, Saxon, Judas Priest etc, oraz z innymi jak Motorhead, Rainbow, UFO czy Black Sabbath, którzy byli w pobliżu przez wiele wcześniejszych lat. To były naprawdę wspaniałe czasy! W połączeniu z międzynarodowymi zespołami jak The Scorpions, MSG, Van Halen, Rush, oraz z
96
CRISIS
Iron Maiden byłby dla nas świetnym punktem startowym. Jedynym sposobem, aby ludzie słuchali twojej muzyki jest wyjście na scenę i zwrócenie na siebie uwagi, nie zrobiliśmy tego wystarczająco dobrze. Po sesji w BBC, Tommy Vance wysłał nam wiadomość, w której przekazał, że jeśli zorganizujemy jakieś show w Londynie, pomoże nam zrobić promocje. Po dzisiejszy dzień nikt z nas nie wie, dlaczego nie zagraliśmy takiego koncertu. Desperacko potrzebowaliśmy jakiegoś kierownictwa. Naprawdę wierzymy, że nasza muzyka ciągle się rozwija i jest coraz lepsza, szczególnie nowy materiał, który obecnie piszemy i nagrywamy. Nigdy jednak nie dotrzesz do większej publiczności bez promocji i nagłośnienia. Nigdy nic nie wiadomo, być może wciąż istnieje dla nas jakaś możliwość, jeśli pojawi się odpowiednia reklama. Czym się zajmowaliście, gdy Crisis był w stanie spoczynku? Mieliście coś wspólnego ze sceną muzy czną? Mike Rawsthorne: Ja i Geoff graliśmy razem przez jakiś czas, zanim Geoff odszedł żeby skupić się na motorach i cover-bandach grających pop/blues/soul. Bez Geoff'a zespół grał dalej covery, a do zespołu przyszedł Russ, który śpiewał oraz grał na gitarze i perkusji. Russ grał również na basie w kapeli, która grała w hołdzie dla UFO. Kiedy Geoff w końcu porzucił wyścigi, kupił nowy sprzęt i dołączył do teamu wykonującego popowe/rockowe covery (kolejne trio!). W 2005
roku ja i Russ założyliśmy zespół grający rockowe covery. Na jednym naszych koncertów, pojawili się Geoff i Chris, wtedy powstał pomysł ponownego grania razem i sprawdzenia czy wciąż potrafimy grać piosenki. Russ Meehan: Wszyscy byliśmy w innych zespołach, mieliśmy rodziny, normalne zajęcia, ale wszyscy kontynuowaliśmy granie. Odkąd pracujemy nad nowym materiałem, mamy świadomość, że jest lepszy od tego co robiliśmy w latach 80-tych, jest dużo mocniejszy i nowocześniejszy. Naprawdę wierzę, że jesteśmy teraz dużo silniejszym zespołem jeśli chodzi o występy, jak i nagrania w studio. Jesteśmy starsi i mądrzejsi, możemy na nowo narysować i napisać życiowe doświadczenie. Miałem 17 lat kiedy dołączyłem do Crisis. Nie miałem wtedy żadnego pojęcia o niczym! Brałem udział w przesłuchaniu z Teddem Mckennem (perkusistą MSG, Rory Gallagher), który planował tournee w Japonii, jednak zdecydowałem, że to nie dla mnie. Wciąż jesteśmy przyjaciółmi. W 2010 roku powróciliście do grania. Dzięki czemu lub komu postanowiliście spróbować raz jeszcze? Mike Rawsthorne: Zaczęliśmy idąc po prostu do studia aby improwizować oraz grać kawałki dla przypomnienia. Brzmiało to tak dobrze, że pomyśleliśmy, że fajnie byłoby zagrać koncert. Nadarzyła się szansa zagrania z zespołem syna Geoffa - Marca i otrzymaliśmy wspaniały odzew publiczności. Głównym obowiązkiem Rusa było granie na basie, a z uwagi na to, że Chris nie był zainteresowany kontynuowaniem grania w zespole, Russ zaczął starać się grać na basie i śpiewać. Kiedy to opanował, zaczęliśmy pisać i występować jako zespół składający się z trzech muzyków. Russ Meehan: Niedokończona sprawa. Wiedzieliśmy, że jako zespół mamy więcej do zaoferowania. Zagraliśmy z Chrisem jeden występ z okazji zjednoczenia zespołu i osiągnęliśmy sukces. Zdecydowaliśmy się więc zorganizować parę prób z perspektywą grania większej ilości koncertów, jednak Chris szybko zrezygnował. Jako, że byłem basistą, cieszyłem się z przejęcia basu wraz z wokalem prowadzącym. Nowy materiał jest rezultatem pracy naszej trzyosobowej kapeli, dało to nam fajniejszy, bardziej współczesny styl. Teraz jesteśmy lepsi niż byliśmy na początku. W 2013 roku wydaliście EP "Regeneration". Możecie powiedzieć coś na temat zawartości muzycznej? Mike Rawsthorne: Russ jest bardziej zaangażowany w pisanie nowej muzyki, więc ma ona więcej wariantów niż wcześniej. Jesteśmy też starsi, więc nasz styl dojrzał. Jesteśmy świadomi tego, że brzmi to odmiennie od naszych wcześniejszych materiałów, ale produkcja naprawdę powinna być cięższa. Russ Meehan: Napisałem "Into the Black", jest on o moim rozwodzie z już byłą żoną. Była to naładowana emocjami piosenka opisująca rozbity związek, było to o mnie mówiącym do siebie… "Wiesz co? Jest w porządku. Już jej nie potrzebuję". Słowa były aktem, aby to wszystko wyrzucić. "Let Her Go" to piosenka o nieodwzajemnionej miłości. Miłosny trójkąt, w którym pewien mężczyzna jest zakochany w swojej najlepszej przyjaciółce i sfrustrowany tym, że jego przyjaciel w ogóle na nią nie zasługuje. "The Long Walk" jest po prostu piosenką antywojenną, jest ona o samotności pewnego żołnierza pełniącego służbę w obcym kraju z dala od jego rodziny. "Chaser" jest jedną z naszych starych piosenek, pochodzącą z lat 80-tych, generalnie jest to piosenka o piciu. W jakich latach powstały te utwory? Czy oprócz "Battlefield" i "Chaser" wszystkie są nowe czy też odkopaliście je po wielu latach? Mike Rawsthorne: Oczywiście mamy całą masę piosenek, które napisaliśmy w połowie lat 80-tych i jest to ten materiał, który Cult Metal Classics nagrał na nowo do albumu "Battlefield". Około połowa materiału do grania na żywo jest nowa, napisana w ciągu kilku ostatnich lat. Świetnie jest grać starsze piosenki, które teraz są świeższe, a z Russem na basie brzmią inaczej i lepiej. Jego styl bardzo różni się od stylu Chrisa. EPka "Regeneration" w całości zawiera nowy materiał, oprócz nowych wersji "Battlefield" oraz "Chaser". Mamy więcej materiału do nagrywania. "Red", "The Cold Earth" i "Out of the Fire" są piosenkami oczekującymi na nagranie, i w naszej opinii, są one lepsze niż wiele naszych starszych utworów. Definitywnie jesteśmy lepszymi twórcami piosenek niż byliśmy w latach 80-tych. W tym roku nakładem Cult Metal Classics ukazał się Wasz kompilacyjny album "Battlefield". Kto był pomysłodawcą tego wydawnictwa, Wy czy wytwór -
nia? Mike Rawsthorne: Kontaktował się z nami Manos z Cult Metal Classics i powiedział, że chciałby wydać nasz materiał. Początkowo myśleliśmy, że to żart, ale on mówił poważnie, tak więc jesteśmy bardzo zadowoleni mogąc z nim pracować. Cult Metal Classics wykonało fantastyczną pracę. Macie na koncie trochę znakomitych utworów takich jak "Battlefield" czy "Warriors of Arthur". Jestem jednak ciekaw, na które publika reagowała najlepiej, a które Wy uznajecie, za najlepsze? Russ Meehan: "Battlefield", "Suicide", "The Silent Roar" oraz "Spirits" były zawsze świetnie odbierane i tak jest nadal. Solówka w "Casablanca" jest Mike'a ulubioną. Z nowych utworów, "The Long Walk" otrzymuje fantastyczną reakcję. "Let Her Go" jest popularna i jest grana w Anglii w radiu Real XS. "Warriors" myślę, że nie graliśmy tego przez lata. Słuchając waszej kompilacji doszedłem do wniosku, że o ile wszystkie wasze utwory prezentują wysoki poziom to jednak trzy ostatnie nagrania live są najsłabsze. Co powiecie na taką opinię? Mike Rawsthorne: Tamte ostatnie trzy kawałki live nigdy nie były nagrywane w studio, tak więc prawdopodobnie potwierdza to, że nie są one tak mocne, jak inne utwory. "Souvenirs" i "Can I be the Hero" są piosenkami popowo rockowymi, rzadko kiedy korzystamy z nich na koncertach. Były one oczywiście pewną odskocznią od normalnego, cięższego materiału, ale nadal są one częścią naszej historii. Z rozmysłu, prawdopodobnie nie umieścilibyśmy ich na albumie, jednak… Cult Metal Classics się podobały, więc jest dobrze. Planujecie nagrać pełny album? Jeśli tak to kiedy można się go spodziewać? Mike Rawsthorne: Bardzo byśmy chcieli. Mamy odpowiednio dużo piosenek, z tego większość jest w trakcie opracowania, jednak na tą chwilę nie myślimy o albumie. Planujemy nagrać większą ilość nowych utworów. To czy wydamy je jako single czy jako album będzie zależeć od wymagań. Koniec końców, wszystko sprowadza się do pieniędzy. Jeśli znajdziemy środki, to zrobimy to, bardzo byśmy tego chcieli. Być może w 2016 roku. W jakim kierunku muzycznym zamierzacie pójść? Mike Rawsthorne: Piszemy i gramy cokolwiek nam wychodzi, jednak przejawiamy tendencje do trzymania się tego, co wiemy. Posiadamy piosenki akustyczne, które wciąż są "ciężkie", mamy też niekiedy takie z wulgarnymi riffami, zaś Russ ma również kilka lżejszych songów. Jedyną rzeczą jaką staramy się robić to uniknąć banału i tego, co napisaliśmy wcześniej. Minialbum "Regeneration" jest dobrym przykładem tego, co nam wychodzi, aczkolwiek następne nagrania prawdopodobnie będą cięższe. Nowy materiał jest definitywnie bardziej na czasie jeśli chodzi o styl i dynamikę. Myślę, że wejdziemy w trochę istotniejszy okres, z dużą produkcją, jednak problemem jest to, że duże produkcje kosztują! Jak powstają Wasze numery? Kto odpowiada za komponowanie? Czy kiedyś to wyglądało tak samo jak obecnie? Mike Rawsthorne: Teraz definitywnie praca jest bardziej zespołowa. Piosenki powstają i są opracowywane w sali prób, lub wywodzą się z jakiegoś pomysłu podczas indywidualnych ćwiczeń. Mimo, że ogólnie wszyscy jesteśmy zaangażowani w twórczy proces. Russ Meehan: To definitywnie wysiłek zespołu, zazwyczaj jeden z nas ma solidny pomysł na jakiś riff albo całą piosenkę i prezentuje to reszcie zespołu na próbie. Jeśli chodzi o mnie, zazwyczaj mam mniej więcej kompletne utwory, słowa i wszystko. Jednak przechodzę przez okres weny, jak również jej braku. Jest to dość sporadyczne. Nawet jeśli napiszę szkielet kompozycji, potrzeba wysiłku całego zespołu aby ukończyć tę kompozycję i przygotować ją na występ. Zgadzacie się co do kwestii muzycznych czy może dochodzi do różnicy zadań? Mike Rawsthorne: Wszyscy zgadzamy się na to, co brzmi odpowiednio dla Crisis, pasuje do naszego stylu i na to, co chcemy grać. Myślę, że wszyscy jesteśmy teraz dorośli! Czy w dalszym ciągu słuchacie tej samej muzyki czy też może przez te wszystkie lata wasz gust uległ zmianie? Są jakieś nowe zespoły, które robią na was duże wrażenie? Mike Rawsthorne: Utknąłem i wciąż jestem w latach
Foto: Crisis
70-tych i 80-tych słuchając tych samych zespołów! Queensryche, Foo Fighters, Hellacopters, Tom Petty itd. Geoff Lilleyman: Wciąż słuchaj różnych rzeczy, nowych i starych, od wokalistów, kompozytorów jak Paula Cole przez The Sleaford Mods do zespołów jak Volbeat, Lacuna Coil oraz Coheed and Cambria. Zawsze mam iPoda, raz leci kawałek Michaela Jacksona, zaraz po nim Jimiego Hendrixa! Russ Meehan: Mój gust muzyczny jest masywny. Uwielbiam muzykę, każdą muzykę. Tak więc słucham dużo muzyki rockowej, również kocham funk, jazz, pop, hip hop, punk, reggae, indie.. wszystko. W tym momencie pasjonuje się takimi zespołami jak The Vaccines, Interpol, Kings X, Foo Fighters oraz Rammstein. Mój gust i preferencje muzyczne zmieniają się radykalnie, co jest naprawdę świetne dla odkrywania nowych inspiracji oraz tematów do pisania piosenek. Wiele piosenek, które piszę nie są całkowicie odpowiednie dla Crisis, z powodu różnorodnych wpływów, ale to właśnie część bycia kompozytorem. Różnorodność nadaje życiu pikanterii! Nudne byłoby, gdybyśmy pisali w kółko ten sam, stary materiał. Jak wyglądała sprawa koncertów? Z jakimi bandami graliście? Pamiętacie jakiś wyjątkowo udane gigi? Mike Rawsthorne: Dziwnym trafem, mamy tendencje do pamiętania katastrof bardziej niż dobrych występów! Tak jak granie dla dwóch osób w Birmingham i dla siedmiu ludzi w York, kłócenie się z właścicielem klubu w Bradforf i bycie wykopanym zanim nawet zdążyliśmy nastroić instrumenty. The Heavy Metal Specials w UMIST w Manchesterze było bardzo dobre i odnieśliśmy tam duży sukces. Zagraliśmy kilka występów supportując inne zespoły na przestrzeni lat, jednak jedyny dobrze znany zespół, który wspieraliśmy to The Macc Lads, którzy byli bardziej punkowym zespołem, jednak przekonaliśmy ich fanów. A jak dzisiaj wygląda ta kwestia? Jak publika pojawia się na Waszych występach? Mike Rawsthorne: Koncertowanie jest trudne. Promotorzy oraz miejsca rzadko są odpowiednie. Scena zmieniła się pod tym względem, nie chcą płacić konkretnych pieniędzy najlepiej jakbyśmy grali, od normalnych zespołów wolą cover-bandy. Bardzo byśmy chcieli zagrać na jakichś festiwalach metalowych lub na trasie poprzez cały kontynent Europy. Geoff Lilleyman: Publiczność dla której gramy, wydają się lubić to, co robimy, są to młodzi lub starzy, ci co
o nas wiedzieli wcześniej, lub jest to ich pierwszy raz. Jest to dla nas bardzo ważne. Ludzie zawsze są zdumieni jak jesteśmy profesjonalni, i odbieramy to jako komplement i zapłatę za godziny jakie w to wkładamy. Russ Meehan: Publiczność jest różnorodna, ale w większości są to starsi, którzy pamiętają czasy NWOB HM. Myślę, że nowszy materiał jest popularny wśród młodszej publiczności. Staramy się odpowiednio wyglądać i dać publiczności nie tylko coś do posłuchania, ale również do zobaczenia. Występy rockowe to show business, nie polega to po prostu na pojawianiu się w jeansach, t-shircie i graniu. Nawet jeśli grasz w małym barze, musisz traktować to jakbyś grał na dużej arenie. Ważne jest zrobienie pewnego show, publiczności się to podoba i pamiętają cię za to. Na przykład, Rammstein nie skupia się tylko na muzyce, skupia się na show oraz wizerunku. Tak musi być. Gracie jako trio, a Russ przejął też funkcję basisty. Nie myśleliście o tym by po prostu dołączyć czwartego muzyka, który by się zajął basem? Mike Rawsthorne: Nie. Power-trio jest zajebiste. Rush, Motorhead, Kings X… To stworzyło perfekcyjne meritum. Russ uwielbia grać na basie i śpiewać, to jest łatwizna. On już znał istotę sprawy, a angażowanie kogoś innego, byłoby dużo dłuższym procesem. Również zostanie basistą pomogło mu w pisaniu lepszych piosenek dla zespołu. Tak na sam koniec może uchylicie trochę rąbka tajemnicy co do przyszłych posunięć Crisis? Mike Rawsthorne: Będziemy kontynuować rozprzestrzenianie słowa, pisanie, nagrywanie i granie koncertów tak długo jak będziemy się czuli kreatywni i tak długo jak ludzie będą chcieli nas słuchać. Ale również musimy czerpać z tego radość, w przeciwnym razie nie ma tematu. Czas dla globalnej dominacji prawdopodobnie nas ominął, jednak światowy dostęp do mediów społecznościowych jest świetny, ludzie nas odkrywają. Bardzo byśmy chcieli zagrać jakiś większy koncert, ponieważ uważamy, że te wychodzą nam najlepiej. Może support na czyimś tournee albo rockowe/metalowe festiwale, zarówno w Anglii jak i za granicą, Niemcy byłyby świetnym miejscem, kto wie? To już wszystko z mojej strony. Dzięki za wywiad. Mike Rawsthorne: Dziękujemy! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Bartek Hryszkiewicz
CRISIS
97
Styl Savage! Debiutancki album "Loose 'N Lethal" tego zespołu to jedna z perełek nowej fali brytyjskiego metalu, jednak Savage częściej mieli pod górkę, niż czerpali z tego profity. Grupa rozpadła się jeszcze w połowie lat 80., a reaktywacja w 1995 roku też była połowicznym sukcesem, mimo pewnych osiągnięć na niwie wydawniczej. Wszystko wskazuje jednak na to, że Savage przeżywa obecnie już nie drugą, ale nawet trzecią młodość - wszystko za sprawą nowego, podwójnego wydawnictwa. O wszystkim opowiada ze szczegółami lider, basista i wokalista grupy, Chris Bradley: HMP: Powód do rozmowy mamy nie byle jaki, bo wydaliście właśnie nowy album studyjny "7". Zapewne gdyby jakieś 20 lat temu, ktoś powiedział ci, że w roku 2015 wydacie płytę nie gorszą od nowych wydawnictw Iron Maiden czy Saxon, to chyba podszedłbyś do tych słów z niedowierzaniem? Chris Bradley: Nie bylibyśmy zdziwieni jakością materiału: zawsze uważaliśmy, że jesteśmy tak dobrym zespołem jak każdy inny. Przypuszczam, że najbardziej szokującą rzeczą byłoby to, że dowiedzieliśmy się, że nadal będziemy tworzyć muzykę. W tamtych czasach nie byliśmy przykładem zespołu, który dekady później wciąż tworzyłby muzykę. Wygląda więc na to, że gdy w roku 1995 wróciliście do akcji, determinacji i konsekwencji w działaniu wam nie zabrakło?
po kilku miesiącach debiutanckiego LP? Jest to wszystko prawdą. Przez pewien czas wierzyliśmy, że to tylko kwestia czasu, zanim będziemy sławni, ale następnie zaczęły się pojawiać skutki złego zarządzania zespołem, brakiem inwestycji i wsparcia ze strony wytwórni płytowych. "Loose 'N Lethal" można bez cienia przesady określić mianem jednego z najciekawszych debiutów NWO BHM, poza tym po dziś dzień spokojnie można go zaliczyć do pierwszej 10. najlepszych płyt tego nurtu. Tymczasem nie przełożyło się to na wasz awans w rankingach popularności, większą sprzedaż - Ebony Records zawaliła promocję, mając sporo zespołów w katalogu i dość ograniczone środki, czy też po prostu w roku 1983 wszystkie karty były już rozdane, a poza tym NWOBHM nie był już czymś tak ekscytując-
kiedy album został wydany, czy przez którą wytwórnię! Rok 1989 był z pewnością ostatecznym schyłkiem NWOBHM, ale nie sądzę, żeby Ebony Records kiedykolwiek działali lepiej z powodu braku świadomości biznesowej Darryla. Już wtedy mieliście spory wpływ na młodsze zespoły, weźmy choćby tę historię z Metalliką, kiedy to młodziutki Lars Ulrich zaraził kumpli z dopiero założonego zespołu fascynacją NWOBHM i zaczęli kształtować swój thrashowy styl katując na próbach czy koncertach i nagrywając choćby "Killing Time" Sweet Savage i wasz "Let It Loose"? Tak, jest to powód do satysfakcji, że nasze utwory były inspiracją dla innych zespołów. Podobnie jak nasi bohaterowie Thin Lizzy, UFO, Deep Purple i Van Halen inspirowali nas przez wiele lat przed poskładaniem Savage do kupy. Ale nie czuliście gniewu czy frustracji z tego powodu? Skoro nie wypaliło z Ebony, mimo tego, że dostali do wydania prawdziwy kawałek metalowego dynamitu, postanowiliście spróbować szczęścia gdzie indziej, stąd związanie się z Zebra Records? Byliśmy sfrustrowani poczynaniami Ebony Records, która nas blokowała i to jest także opinia wielu dziennikarzy, którzy nie mogli uwierzyć, jak wiele Ebony była w stanie przpuścić przez palce, a szczególnie jeżeli chodzi o nasze kariery. Nasz management poradził nam podpisać kontrakt z Zebra Records co również było kolejną złą decyzją, ponieważ powinni zaoferować nam dużą umowę, opierając się na opinii prasy i rozgłosie, który wtedy mieliśmy. Zadebiutowaliście w tej wytwórni w roku 1984 12" EP z fenomenalnym utworem tytułowym "We Got The Edge", ale tu też odnoszę wrażenie, że firma trochę pokpiła sprawę z brakiem promocji, a w dodatku zbyt zwlekała z wydaniem waszego drugiego LP "Hyperactive", który ukazał się dopiero w następnym roku? Jak powiedziałem wcześniej, mieliśmy słaby management i słabe wsparcie ze strony wytwórni. Gdybyśmy mieli pomoc Roda Smallwood`a czy Petera Mensch`a i podpisali kontrakt z EMI lub Vertigo to nie rozmawialibyśmy dziś na ten temat. Dyskutowalibyśmy o naszym światowym tournée lub o czymś w tym stylu. Dokładnie... Dostaliście wtedy maksymalną ocenę 5K w "Kerrang!", na koncertach też działo się nieźle, ale nie brakowało wam też chyba powodów do niezadowolenia? Ach tak, potężny Kerrang!. Tak, zaraz po recenzji "Hyperactive" w tym magazynie zaczęła napływać fala krytyki odnośnie zespołu na koncertach, że potrzebowaliśmy nowego wizerunku oraz nowego lidera. To wtedy zaczęły się pojawiać zgrzyty w zespole, a głównie między mną i perkusistą Markiem Brown`em. Wszystko to doprowadziło do utraty impetu nadanego nam przez wytwórnię i management, co skutkowało rozpadem zespołu. Często mówiłem Andie`mu, że była to zła decyzja z naszej strony, ponieważ powinniśmy zastąpić perkusistę Marka i drugiego gitarzystę Wayne`a już na trzecim albumie, który ostatecznie nie wyszedł przez kolejne dziesięć lat.
Foto: Savage
Zawsze wierzyliśmy, że posiadamy to, czego potrzeba. Fakt, że zespół rozpadł się w połowie lat osiemdziesiątych potwierdził tylko, że stało się to zbyt wcześnie. Kiedy wraz z Andy`m spotkaliśmy się ponownie uznaliśmy, że Savage jest niedokończoną sprawą. Ale przecież na przełomie lat 70. i 80. pewnie też energii wam nie brakowało, tym bardziej, że byliście przecież znacznie młodsi, a do tego czasy były wyjątkowo sprzyjające dla metalu, a jednak wtedy nie zdołaliście się przebić? Niestety posiadanie dobrego materiału nie wystarczy. Trzeba mieć także dużo szczęścia, odpowiednie umiejętności zarządzania i wsparcie wytwórni oraz trzeba się znaleźć w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie. My niestety nie mieliśmy tyle szczęścia. Dziwi mnie to tym bardziej, że mieliście przecież wszelkie ku temu podstawy: silny skład, świetne kompozycje. W dodatku wasza kariera przebiegała wręcz podręcznikowo, od nagrań demo, poprzez udział w kompilacji "Scene Of The Crime", aż do kontraktu z Ebony Records, który zaowocował wydaniem singla "Ain't No Fit Place"/"The China Run", a
98
SAVAGE
ym dla masowej publiczności? W pewnym momencie "Loose 'N Lethal" był najchętniej importowaną płytą w Stanach Zjednoczonych i wytwórnie na całym świecie starały się uzyskać licencję na wydanie tego albumu na swoich terytoriach, ale Daryl Johnstone (Ebony Records) nie pozwolił na to, ponieważ był przekonany, że te wszystkie firmy po prostu go wyrolują. To dlatego staraliśmy się wyrwać z kontraktu z Ebony, ale Daryl nam nie powiedział, że był po rozmowach z amerykańskim RCA, którzy chcieli przejąć Savage wraz z "Loose 'N Lethal" w celu dalszego rozwoju zespołu oraz lepszej sprzedaży albumu w Stanach. Więc kiedy wyrwaliśmy się z kontraktu, RCA wzięli Grim Reaper i Shy, my podpisaliśmy ponownie kontrakt z Cherry Red. To była bardzo dziecinna i głupia gra z jego strony, ponieważ nasze odejście kosztowało go firmę, studio, małżeństwo, styl życia, dom, no i również nasz sukces! Czyli myślisz, że gdyby udało wam się wydać ten LP np. w 1981 roku, to Savage mógłby dziś być wymieni any jednym tchem obok największych gigantów nie tylko NWOBHM, ale ogólnie metalu? Nie jestem przekonany czy jest to spowodowane tym
To dlatego Savage już w 1986 roku był historią? Nie dało się w tej sytuacji ciągnąć tego dłużej? Andy jako mój przyjaciel miał dosyć bronienia mnie jako lidera zespołu przeciwko Markowi i Wayne'owi, którzy kupowali te bzdury publikowane przez Kerrang!. Andy w końcu również zaczął w nie wierzyć, co doprowadziło do odejścia wszystkich trzech i stworzenia przez nas nowych zespołów. Byłem bardzo rozczarowany całym przemysłem muzycznym i dałem sobie spokój na jakiś rok. Wtedy stary przyjaciel namówił mnie, aby założyć nowy zespół o nazwie XL. Wiele materiału na albumie Savage w 1995 roku było kawałkami XL! Minusem wydaje mi się tu również to, że wasze albumy nie ukazały się wtedy w USA, nie dość, że ogromnym rynku, to jeszcze bardzo wówczas zain teresowanym heavy metalem - owszem, były tam sklepy sprzedające importowane wydawnictwa, ale znacznie droższe i w znikomej ilości, a to przecież nie to samo, co wydana na dany rynek edycja, wsparta odpowiednią promocją? Tak to prawda, jak powiedziałem z dobrym managerem i wsparciem wytwórni płytowej naprawdę wierzyłem, że sukces był nieunikniony! Ale rozczarowanie muzycznym biznesem to jedno, a
miłość do muzyki to drugie - dlatego więc nie odpuś ciliście i po przerwie reaktywowaliście zespół? Po rozpadzie Savage okoliczności w jakich to się stało zostawiły we mnie uczucie depresji i rozczarowania co do przemysłu muzycznego. XL pomógł mi wrócić do muzyki i kiedy nadarzyła się okazja, aby reaktywować zespół ponownie byłem całkowicie gotowy. Jednak nie było możliwości żebym miał Marka i Wayne`a ponownie zaangażowanych w ten projekt. Właśnie, nie udało się wam wrócić w składzie znanym z obu albumów, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo przy nagrywaniu "Holy Wars" wsparł was Dave Lindley, jeden z pierwszych perkusistów grupy? Tak, Dave był perkusistą na naszej podwójnej kompilacji, a także był obecny przy nagrywaniu "Holy Wars", choć to nie był mój wybór tylko Andy'ego! Chciałem wykorzystać mojego przyjaciela i perkusistę z XL, Richarda Kirka, który zagrał na kolejnych albumach "Babilon" i "Xtreme Machine". Jak się okazało przygoda Dave'a z nami nie trwała długo, niebawem powrócił do swojego charakteru! Jego podły temperament dał o sobie znać po festiwalu Heavy Oder Was i wtedy znów opuścił zespół. Wasza kariera do momentu wydania "Xtreme Machine" w roku 2000 przebiegała dość płynnie, później jednak przyhamowaliście na jakieś 10 lat - co było przyczyną takiego stanu rzeczy? Zgadza się, ale nie było to zamierzone. Planowaliśmy zrobić kontynuację "Xtreme Machine", ale niektóre bardzo osobiste i destrukcyjne problemy czepiły się członków zespołu i po prostu nas zatrzymały. Dużo narodzin, zgonów, małżeństw, rozwodów i to niekoniecznie w tej kolejności! To był naprawdę okropny czas. To dlatego ruszyliście z przysłowiowego kopyta dopiero wtedy, gdy przed pięciu laty do składu dołączył twój syn Kristian? Wniósł do zespołu energię, młodzieńczą werwę i rozruszał pozostałą trójkę na tyle, że postanowiliście wziąć się do pracy nad kolejną płytą "Sons Of Malice"? Kristian z pewnością wnosi wiele energii do zespołu, ale to nie on był prawdziwym katalizatorem, który przywrócił ponownie zespół do życia w 2010 roku. Był to obecny perkusista i technik z "Sons Of Malice", "7" i "Live 'N Lethal", Mark Nelson. To właśnie on dał nam kopa w tyłek, aby otrząsnąć się z tych wszystkich złych rzeczy i pomógł nam zacząć pisać ponownie. Zasugerowałem, aby Kristian dołączył do zespołu w czasach "Xtreme Machine", ponieważ wtedy nie mieliśmy drugiego, stałego gitarzysty i opieraliśmy się podczas koncertów na byłych członkach XL. Kristian miał swój własny zespół, ale był zmęczony brakiem zaangażowania ze strony innych muzyków. Spodobał mu się pomysł, chociaż zajęło kilka lat zanim go zrealizowaliśmy. W tym roku poszliście za ciosem, bo po 2,5 roku ukazał się wasz siódmy album o wszystko mówiącym tytule "7". Wygląda na to, że weny i nowych pomysłów wam nie brakuje, skoro mamy na nim aż 12 premierowych kompozycji? Tak "7" został napisany z pomocą Marka i Kristiana, więc połowa nowego albumu jest także ich współautorstwa w różnych formach. Obaj mają wspaniałe pomysły na riffy, które dopełniły styl i brzmienie Savage. Wydaje mi się, że nie silicie się tu na jakieś poszuki wania, nie staracie się za wszelką cenę nawiązywać do dawnych czasów - po prostu gracie to, co kochacie i dlatego efekty są tak porywające, jak chociażby w "I Am The Law", "Circus Of Fools" czy "Speed Freak"? Przez wiele lat tworzyliśmy w taki sam sposób: ktoś przynosił riff lub pomysł muzyczny do sali prób i jeśli każdemu się podobał to improwizowaliśmy, dorzucając własne pomysły. Jeśli nadal podobało nam się jak utwór się rozwijał, wtedy go nagrywaliśmy. Następnie ja próbowałem wymyślić melodię i teksty. Kolejnym etapem było finalizowanie aranżacji i nagranie piosenki jako demo. W tym momencie mogliśmy dokonać zmian lub nagrać kawałek w oficjalnej wersji. Jest to bardzo zintegrowany proces. Były wyjątki w przeszłości, na przykład "Cardiac" z "Hyperactive" powstał od refrenu, który zagrałem bez nut Andie`mu na basie, a on od razu wpadł na riff prowadzący. Ale w odpowiedzi na twoje pytanie, nie mamy jakiegoś przymusu kiedy mamy zacząć pisać. Wszyscy z nas muszą polubić dany kawałek. Na nowym albumie zdecydowanie
są elementy starej szkoły, ale w nowoczesnym wydaniu! Czyli nie warto gonić za modą, co potwierdza cho ciażby fakt, że wielu z wykonawców triumfujących na brytyjskich listach przebojów w czasach, gdy wy próbowaliście się przebić, jest dziś zapomniana, a wy nadal robicie swoje? Jak powiedziałem, nie tworzymy pod konkretny gatunek i wszyscy mamy różne zespoły, które miały na nas wpływ przez lata. Do tego wszyscy jesteśmy zakorzenieni w starym stylu kapel heavy rockowych, ale również jesteśmy podświadomie pod wpływem zmian, które pojawiły sie z biegiem lat, czy to funk metal, grunge czy nu-metal. Nam chodzi o świetny, ciężki riff z chwytliwą melodią i refrenem! Daje to powody do satysfakcji, pewnie najbardziej widoczne na koncertach? Z upływem czasu zostaliśmy obwiniani za zmianę naszego stylu od "Loose 'N Lethal", ale nie zgadzamy się z tym punktem widzenia. Przyjdźcie i zobaczcie nas na żywo, albo nawet posłuchajcie "Loose 'N Lethal" i może wtedy zobaczycie, że to wszystko to tak naprawdę jeden styl, styl Savage! Wszystko jest bardziej ciężkim rockiem z zapadającą w pamięć melodią, którą można też śpiewać i nigdy nie będziemy za to przepraszać, bo to jest to, co lubimy. Przeważa na tych koncertach młodsza publiczność, czy też pojawiają się również ci starsi fani, pamiętający jeszcze czasy waszych pierwszych demówek czy singli? Powiedziałbym, że nasze występy bywają połączeniem obu tych grup. Z pewnością wystąpił powrót zainteresowania NWOBHM, ale istnieje również świetna muzyka rockowa utworzona od jego rozkwitu. Bez względu na to, jaki gatunek muzyki doceniasz najbardziej, dla mnie to wszystko jest wciąż heavy rock, ponieważ tak to się nazywało kiedy zacząłem tego słuchać. Dla mnie Deep Purple, Alice in Chains, Thin Lizzy, Disturbed, AC/DC czy Slipknot to wszystko jest heavy rock i go kocham. Przy okazji specjalnego wydania "7" zapełniliście też swego rodzaju lukę w waszej dyskografii, dodając do albumu studyjnego bonusowy dysk live, z koncertem zarejestrowanym w The Old Library w waszym rodzinnym Mansfield. Był to pewnie szczególny koncert i dlatego postanowiliście go zarejestrować i uwiecznić na płycie? Pomysł na wydanie albumu zarejestrowanego na żywo należał do Andy`ego, ponieważ pojawiło się pirackie nagranie z festiwalu Aardschok w 1984, ale jego jakość była straszna. Również była to dobra okazja do pokazania, że grając utwory z "Loose 'N Lethal" wraz z utworami z "Hyperactive", "Xtreme Machine" i "Sons of Malice" udowodniliśmy, że nawet kawałki z różnych epok były do siebie dopasowane stylowo. Ponadto wydanie albumu live razem z nowym albumem studyjnym było sposobem na pozyskanie fanów starszych utworów i odwrotnie. Nagraliśmy album w centrum medialnym The Old Library, bo miejsce przylegało do studio, w którym nagraliśmy "Sons Of Malice". Mark pracował w tym studio, więc było mu łatwiej ustawić nagrywanie bez wydawania fortuny na przenośne urządzenia, nad którymi nie miałby i tak odpowiedniej kontroli. Tak to był specjalny koncert, ponieważ bardzo dawno nie graliśmy w naszym rodzinnym mieście, gdzie wszystko się zaczęło. Na koncercie był widoczny wielki przekrój fanów z dawnych lat i z dni dzisiejszych. Wiele kapel grywa w całości swoje ulubione bądź przełomowe albumy, jednak wy podeszliście do tego nieco inaczej, bowiem "Live 'N' Lethal" zaczynacie i kończycie kompozycjami z nowych albumów "Sons Of Malice" i "Xtreme Machine" oraz sztandarowym "We Got The Edge" z dwójki "Hyperactive", a poza tym gracie "Loose 'N Lethal" jakby od końca: zaczy nacie od strony B, potem idziecie od końca strony A, by zakończyć podstawową część koncertu "Let it Loose"? Granie samego "Loose 'N Lethal" byłoby za krótkie na album koncertowy, a jak powiedziałem chcieliśmy dać fanom mieszankę starych i nowych utworów. Są jeszcze cztery utwory pozostałe z nagrania na żywo i możemy umieścić je jako bonus na kolejnej płycie w najbliższej przyszłości.
wiedzi - zależało wam chyba na tym, by był to jak najwierniejszy koncertowy portret Savage? Na pewno chcieliśmy uniknąć nowoczesnej mody na wykorzystywanie technologii do skorygowania wszystkich błędów, takiej jak programy do automatycznego strojenia i próbki dźwięków perkusji itp. Moim zdaniem sprawia to, że wszystko brzmi tak samo. Pomyłki są częścią wystepu na żywo, ale wydaje się, że obecnie trzeba wszystko filtrować do ogólnej konsumpcji i serce muzyki zanika! Nie zrozumcie mnie źle, niektóre z najbardziej kultowych albumów na żywo wszechczasów, jak "Live And Dangerous" i "Strangers In The Night" wciąż zawierały kilka błędów, nawet po ponownym zapisie i fajnie jest zrobić coś takiego, ale wszyscy zgadzamy się, że musi być inaczej. Więc album na żywo to ten nagrany przez Savage. Wszystkie błędy zostały na tej płycie, jedyne co Mark zmienił to zmniejszył ilość naszych rozmów między numerami, aby skupić uwagę na samej muzyce. Skoro już o obrazkach mowa, to ilustrując koncertówkę sięgnęliście do okładki waszego kultowego debiutu, minimalnie ingerując tylko w widniejący na niej tytuł - jest w tej pracy moc i nadal robi wrażenie, prawda? Chcieliśmy przedstawić album jako dwa odrębne nagrania, dlatego okładka jest tak zaprojektowana, że jakbyś jej nie trzymał, to płyta przedstawia całość kiedy ją otworzysz. Również jako, że album koncertowy zawiera cały "Loose 'N Lethal" było oczywiste, aby wykorzystać oryginalną okładkę tego albumu z dostosowanym tekstem. Mieliście wpływ na to co powstało, czy też Gary Sharpe dostał od was w tej kwestii wolną rękę? A może był to wybór wytwórni, tym razem bardzo for tunny? Rzeczywista historia jest taka, że podczas nagrywania "Loose 'N Lethal" Darryl Johnstone pokazał nam trochę projektów, które przysłał mu młody student sztuki Gary Sharp, szukający okazji do tworzenia okładek płytowych. To co pokazał nam Daryl stało się logiem Savage i szatą graficzną okładki. Mieliśmy już tytuł albumu i na pewno nie chcieliśmy żadnych demonów, smoków i czarodziejów na okładce, co było wtedy bardzo popularne w przypadku innych zespołów. Okładka przypomniała nam kombinacje z filmów "Mad Max" i powiedzieliśmy, żeby logo i grafika pasowały do tytułu albumu. Reszta jest historią. Gary został naszym wielkim przyjacielem i naprawdę nam go brakuje od kiedy odszedł, Boże błogosław go i niech spoczywa w pokoju. Teraz współpracujecie z Minus 2 Zebra Records - domyślam się, że to firma założona specjalnie na potrzeby Savage, bądź nawet należąca do was? Andy pracuje dla lokalnej rady powiatu programu artystycznego rozwoju młodzieży i założył wytwórnię płytową w centrum medialnym The Old Library. Jest to miejsce przeznaczone dla młodych ludzi inspirujących się muzyką, aby dać im możność wydania albumu. To był najlepszy sposób wydania własnej płyty, jednocześnie dający nam pełną kontrolę nad wszystkim. Czyli nauczeni wcześniejszymi przykrymi doświadczeniami wolicie mieć kontrolę nad wszystkim, dzię ki czemu mamy pewność, że doczekamy się premiery kolejnych płyt Savage? Z całą pewnością mamy całkowitą kontrolę nad tym co robimy, jedynym problemem są finanse. W celu redukowania kosztów dysponujemy własnym technikiem, który także ma swoje własne domowe studio, gdzie odbywa się wiele miksów. Mamy też dostęp do studia pierwszej klasy The Old Library, które jest zarówno wygodne, jak i tanie. Mark wykonuje także dużo grafiki i teraz prowadzi naszą główną stronę. Współpracujemy i każdy przyjmuje różne role we wspieraniu działalności zespołu, na przykład ja zajmuję się rezerwacjami, finansami, marketingiem i produkcją, a Andy występami na żywo i bankowością, natomiast Kristian publikowaniem i promocją. Wojciech Chamryk, Marcin Hawryluk & Anna Kozłowska
Podoba mi się na tej płycie to, że brzmi to jak 100 % zapis koncertu: bez edycji, cięć, utwory przechodzą często jeden w drugi, słychać publiczność, zapo-
SAVAGE
99
Lady Gaga i nowy początek Holocaust Niewiele brakowało do tego, by legenda NWOBHM Holocaust zamilkła na wieki. Lider grupy John Mortimer nie mógł jednak przestać komponować, aż po skompletowaniu składu zespół wrócił z ośmym, ale przez samych muzyków traktowanym jak drugi debiut, albumem "Predator". O kulisach jego powstania i wpływie Lady Gagi na ten proces opowiada nam śpiewający gitarzysta i jedyny członek oryginalnego składu Holocaust: HMP: Ładnych kilka lat było o was dość cicho - co sprawiło, że po wydaniu albumu "Primal" jakbyście zapadli się pod ziemię? John Mortimer: "Primal" przedstawia bardzo trudny okres w moim życiu. Trafił do mnie ostatni album Metalliki i po prostu postanowiłem spróbować zrobić karierę z zespołem Holocaust po raz ostatni poprzez wydanie go w USA. Wraz z Steve'm Cowen'em, perkusistą stanowiliśmy siłę napędową Holocaust od 1983 aż do 2000 roku. Steve, podczas gdy wierzył w muzykę, którą tworzyliśmy w tym czasie, miał przewlekle pesymistyczny pogląd na przemysł muzyczny. Po prostunie wierzył w karierę Holocaust. Zebrałem trzech zupełnie nowych ludzi i dałem zespołowi ostatnią szansę. Była to kompletna katastrofa, oprócz albumu "Primal". Byłem całkowicie rozczarowany i zrozpaczony. Nigdy jednak nie zawiesiłeś gitary na przysłowiowym kołku, przyczaiłeś się czekając na sprzyjający splot wydarzeń? Okazało się, że nie mogę przestać pisać muzyki oraz nowych utworów. Chociaż powiedziałem sobie, że to koniec, nie przestałem pisać muzyki, nie mogłem stłumić tej części mojej osobowości. Zacząłem od tworzenia materiału ze Scott'em Wallace'm, który ma wła-
chodzi w jej twórczości, to poczułem się całkowicie uwolniony od wszystkich depresji związanych z erą "Primal". Mogłem zobaczyć i poczuć wszystko na nowo. Pomysł reaktywacji zespołu pojawiła się latem 2011 roku i to było jak najbardziej naturalne... Byłem bardzo zdziwiony, jak mogłem żyć bez Holocaust przez tak wiele lat. Zawsze będę wdzięczny za to Lady Gadze i nigdy jej tego nie zapomnę. Kawałek na nowej płycie "Can't Go Wrong With You" opowiada o jej wpływie na mnie podczas tych dni. Nie myślałeś w tej sytuacji o reaktywowaniu waszej Phoenix Record & Filmworks, tym bardziej, że obec nie wiele zespołów ponownie zajmuje się samodzielnie wydawaniem swych płyt, zważywszy nie najlepszą kondycję przemysłu muzycznego? Niestety nie posiadam wczesnych nagrań i Phoenix Records już nie istnieje. John Mayer, który był właścicielem, jest bardzo podekscytowany zarówno konceptem nowego albumu, o którym mówiłem wcześniej, jak i tym co zespół obecnie tworzy, chcę tylko przypominać stare kawałki grając je na żywo. EP-ka "Expander" wydana w 2013 roku to pierwszy fizyczny dowód odrodzenia grupy i to pewnie wtedy podjęliście decyzję o zintensyfikowaniu prac nad
Istotne wydaje mi się to, że nie staraliście się na siłę unowocześniać swej muzyki, a jednocześnie nie chcieliście też za wszelką cenę nawiązywać do początków lat 80, dlatego "Predator" to dla wielu słuchaczy kojarzących Holocaust tylko z kilku utworów typu "Heavy Metal Mania" czy "The Small Hours" pewnym zaskoczeniem może być zmiana wokalisty, mimo tego, że nie jest to przecież żadna nowość? Jasne, że nie. Nie miałem kontaktu z Gary'm Lettice od dziesięcioleci... a zresztą chciałem, aby moje kawałki były śpiewane z pasją. Co do nowoczesności, to nie było świadomie zamierzone, po prostu pozwoliliśmy, aby wszystko działo się spontanicznie. Nie było jednak tak, że wokalistą Holocaust stałeś się z dnia na dzień, bo przecież śpiewałeś już w chórkach na początku lat 80-tych, a po odejściu Gary'ego Lettice już na "No Man's Land" stałeś się głównym wokalistą i tak pozostało do dnia dzisiejszego? Jeśli chodzi o "No Man's Land", to wytwórnia Phoenix niespodziewanie zażądała nowego albumu Holocaust i musiało to nastąpić natychmiast. Z tego powodu musiałem nagrać wokal. Nie chciałem, ale nie było innego wyboru. Z biegiem czasu moja pewność siebie wzrosła i zaczęło mi się podobać, że jestem w stanie wyrazić słowa tak, jak chciałem. Ale było to dopiero po tym doświadczeniu z Gagą, po którym stwierdziłem, że lubię być wokalistą. Nie sprawia ci trudności łączenie tych dwóch funkcji podczas koncertów, czy to już po prostu kwestia wprawy i doświadczenia i nie jest to dla ciebie nic nadzwyczajnego? W niektórych miejscach te zestawienia bywają trudne i frustrujące, ponieważ muszę stać przed mikrofonem i nie mogę skakać ani moszować. Zagrałem kilka koncertów z mikrofonem przenośnym i naprawdę mi się to podobało. Problem jest natomiast taki, że nie mogę sobie pozwolić na mikrofon przenośny naprawdę dobrej jakości, który odda dźwięk tak dobrze, jak mikrofon stojący. Skoro już poruszyliśmy ten temat: dlaczego Gary rozstał się z zespołem w roku 1983, w jego najlepszym pod względem artystycznym momencie? No dobra! Ed, Gary i Robin chcieli się mnie pozbyć, ponieważ coraz bardziej zmierzałem w kierunku metalu, a oni chcieli robić coś bardziej jak Van Halen czy Aerosmith. Po odejściu, Ed chciał zastąpić Gary'go, niestety nie był on wystarczająco dobrym wokalistą do tego rodzaju muzyki. Jednak Robin był najlepszym przyjacielem Gary'go, więc obaj odeszli, a Holocaust po prostu się rozpadł. Zresztą generalnie mieliście chyba wtedy nie najlepszą sytuację w kapeli, dlatego też obok "No Man's Land" ukazał się wtedy LP Hologram "Steals The Stars"? Cóż, po rozpadzie zespołu wytwórnia Phoenix wydała projekt Eda ("Steal The Stars"), który okazałsię totalną klapą. Dlatego wrócili do mnie, chcąc wydać szybko album Holocaust. Musiał być szybko nagrany, bowiem uważali, że NWOBHM się kończy.
Foto: Holocaust
sne studio. Scott był obecny na miejscowej scenie rocka i metalu od wielu lat. Mark McGrath również szybko się zaangażował, ponieważ wraz ze Scott'em grał przez wiele lat w różnych zespołach. Twórcza praca naszej trójki w okresie od 2003 do 2011 jest imponująca, na pewno powstał materiał i pomysł na kolejny album... Nie wiem, jak długo to potrwa, ale kiedy w końcu zostanie on wydany, będzie to co najmniej podwójny album. Dołączenie Marca McGrath'a i Scotta Wallace'a było tym decydującym momentem? To wtedy uwierzyłeś ponownie, że Holocaust ma jeszcze przed sobą przyszłość? Co dwa lata lub częściej zdarzała się szansa reaktywacji Holocaust. Zawsze od razu odrzucałem ten pomysł, gdyż pamięć o "Primal" była przygnębiająca i bolesna. Wierzcie lub nie, ale to wpływ jaki miała na mnie Lady Gaga spowodował, że uwierzyłem, że Holocaust ma jeszcze przyszłość! Kiedy naprawdę załapałem o co
100
HOLOCAUST
kolejnym krążkiem? Nie, intensywnie pracujemy nad nowym materiałem od lata 2011 roku. Jak tylko zapadła decyzja o reaktywacji Holocaust, nowy materiał zaczął się pojawiać wraz z pierwszymi kompozycjami, jak: "Expander", "Shine Out" oraz "Observer One". Choć, aby płacić rachunki, wszyscy mamy pełne etaty w pracy, więc czas mamy bardzo ograniczony. "Predator" to wasz ósmy album, ale pewnie czujecie się tak, jakbyście ponownie debiutowali tym wydawnictwem? Ha! Tak, to prawda! Jest to wspaniały, nowy początek. To wyłącznie najnowsze numery, czy też są tu też kompozycje, które powstały już jakiś czas temu? Kompozycje na "Predator" zostały napisane w latach 2011-2014. Powstało o wiele więcej kawałków, problemem był więc wybór utworów. Chcieliśmy ograniczyć czas płyty do maksymalnie 45 minut, aby było można wydać ją również na winylu.
Dlaczego ten zespół Eda Dudley'a był wtedy reklamowany jako kontynuacja Holocaust, skoro ty wciąż prowadziłeś ten zespół i był on w pełni aktywny? W czasie płyty Eda, Holocaust składał się tylko ze mnie i Steve'a Cowen'a, który właśnie zaczął grać na perkusji. Dwa razy w tygodniu w małej sali prób, tworzyliśmy niektóre riffy. Teraz na szczęście sytuacja w zespole jest zupełnie inna, a ta dobra atmosfera i chemia między wami przekłada się też na poziom pracy i jakość tworzonej przez was muzyki? Zdecydowanie. Kultowy status i covery Holocaust nagrywane przez wiele znanych zespołów pewnie cię cieszą, mają też wpływ na stan twojego konta, ale odnoszę wrażenie, że "Predator" może stać się dla was punktem zwrot nym i przyciągnąć uwagę nie tylko starszych, ale młodych fanów? Mam taką nadzieję... Młodzi ludzie pojawiają się więc na waszych koncertach? Pewnie nieźle szaleją pod sceną i masz wtedy swoiste déja vu, wspominając koncerty sprzed lat? Tak, większość koncertów gromadzi ludzi od nastolatków do osób około 60. i wszystkich pomiędzy. Najbardziej szaloną publicznością jaką mieliśmy do tej pory, byłi fani z drugiej części dekady lat 80. - z lat kiedy
Foto: Holo
ocaust
thrash i hardcore były wielką sprawą. Niedawno powiedziano nam, że mieliśmy świetny odbiór "Heavy Metal Mania". To nigdy nie zdarzyło się w dawnych czasach! Pewnie gracie sporo nowych numerów, dopełniając je waszymi klasykami? Zdecydowanie, gramy tyle nowych kawałków na ile pozwala nam czas. Oczywiście, są pewne utwory, które musimy grać jak: "Heavy Metal Mania", "Death Or Glory", "The Small Hours", "The Nightcomers", "Smokin' Valves". Wszystko zależy od tego, ile mamy czasu. Bywa, że po koncercie przychodzi ktoś z młodszych słuchaczy, dziękując za to, że zagraliście jego ulu biony numer Metalliki czy Gamma Ray? (śmiech) O stary! Tak, to działo się w stosunku do Metalliki. Przejdźmy dalej... (śmiech). Zastanawiam się tylko, czy grecka wytwórnia Sleaszy Rider jest w stanie zapewnić wam odpowiednią promocję, bo teraz bez tego ani rusz i nawet najlepsza płyta przepadnie na rynku? Na chwilę obecną Sleaszy Rider ze względu na ich postawę są dla nas idealną wytwórnią płytową. Nie starają się wpływać na nas pod względem kierunku czy stylu utworu, są też bardzo entuzjastycznie do nas nastawieni. To prawda, co mówisz o sile promocyjnej. Mam nadzieję, że Sleaszy Rider będzie się rozwijać w miarę rozwoju Holocaust i będziemy mogli razem iść do przodu. W pewnym momencie, w niedalekiej przyszłości, będziemy potrzebowali promocji, w ten czy inny sposób. Czyli jak na razie jesteście zadowoleni z tej współpracy i z optymizmem spoglądacie w przyszłość? Statusu klasyków doczekaliście się już dawno, teraz pora udowodnić, że wciąż stać was na wiele? Zdecydowanie! Mogę przewidzieć, że następny nasz album będzie czymś wielkim dla Holocaust, co do tego nie mam wątpliwości. Może to trochę potrwać, zanim eksploduje na całym świecie, lecz zyskamy wielu nowych fanów i będziemy mieli ich więcej, niż mamy obecnie. Zdecydowana większość tych fanów nigdy nie słyszała żadnego prawdziwego utworu Holocaust, tylko dziwne przeróbki. Chciałbym powiedzieć coś więcej o tym następnym albumie, ale zrobię to innym razem. Wojciech Chamryk & Marcin Hawryluk
HOLOCAUST
101
Powrót do przeszłości Coraz więcej na rynku zespołów pokroju Blues Pills, Kadavar, Orchid, Baroness, czy Horisont. Są to kapele, które inspiracjami sięgają rocka, rocka psychodelicznego, hard rocka z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. W wypadku muzyki tych ansambli często wykorzystywane jest określenie vintage (pojawiają się też inne np. bell-bottomed), ale ostatecznie nie została zamknięta w konkretnie nazwanej szufladzie. Choć co rusz, muzycy tego nurtu sięgają po wczesne "sabbatowskie" patenty, to ten kierunek muzyczny nie leży w moich najbliższych kręgach zainteresowań. Z drugiej strony są zespoły pokroju Vanderbuyst, Black Trip czy Sorcerer. Z tym że, te kapele odnoszą się do hard rocka, heavy rocka i wczesnego heavy metalu z lat siedemdziesiątych. Niedawno pojawiło się określenie, proto-metal, które ma charakteryzować ten odłam ciężkiego grania. Zdecydowanie wolę właśnie to stronnictwo. Corsair nawiązuje właśnie do tego stylu retro-metalu, mocno dotykając dokonań Wishbone Ash, Thin Lizzy i Iron Maiden. Jednak o dziwo sami bardziej widzą się w pierwszej z wymienionych przeze mnie grup. Być może to zapowiedź pewnej zmiany w tym zespole, czego pewnym zwiastunem jest ostatni album "One Eyed Horse". Szybko o tym nie przekonamy się, bowiem zespół nie śpieszy się z wydaniem kolejnej płyty. Z resztą przeczytajcie sami... HMP: Ponoć zakładając zespół myśleliście, że będziecie grać rock progresywny. Na ile jest to prawdą i dlaczego nie zrealizowaliście tego pomysłu? Marie Landragin: Gdy zaczęliśmy występować chcieliśmy grać gitarowy rock, coś w stylu AC/DC, nic nadzwyczajnego, po prostu wiele dobrych riffów i zabójczych solówek. Następnie, wraz z upływem czasu staliśmy się bardziej specjalistyczni, harmonia stanęła na czele pisania utworów i zaczęliśmy przedstawiać muzykę jako melodię lub chwytliwy kawałek. Większość naszych kompozycji wydawała się mieć: wstęp, zwrotkę, refren, czasem nie powtarzający się i bardziej liniowy w stylu, który dla nas, wydawał się bardziej progresywny, jak niskie pasma z zakresu rocka progresywnego z naciskiem na hard rocka. Niektóre utwory były bardziej jednoznaczne. Co wpłynęło na to, że sięgnęliście po muzykę z lat
przez Hawkwind, Blue Oyster Cult, aż po Cream, Free czy Jimi Hendrix. Jak widać wasze spektrum zainteresowań jest bardzo szerokie... Marie Landragin: Jasne, Jordan fascynuje się muzyką jazzową, Paul punkiem z lat 80-tych, a ja utknąłem na początku lat 70-tych. Black Sabbath to zespół, który połączył mnie i Paula, więc z tych wszystkich zespołów Black Sabbath miał większy, wspólny wpływ na nas. Czy to, że ty Marie i Paul graliście w cover bandzie Black Sabbath pomogło w powstaniu zespołu Corsair? Marie Landragin: Niewątpliwie! Paul i ja nie znaliśmy się nawzajem przed Mass Sabbath. Wtedy chciałam grać i pisać nowe kawałki, ale wstydziłam się poprosić Paula aby zagrał ze mną, ponieważ myślałam, że jest o wiele lepszym muzykiem ode mnie. Mój do-
sona szybujący w harmonii, ale nie możemy wszyscy śpiewać tak jak on. Być może postrzegamy muzykę inaczej niż ci, którzy postanowili pisać muzykę progresywną. Nie jesteśmy wykształceni klasycznie i nie próbujemy wynieść rocka do klasycznego kanonu, odwołując się do tych, którzy są dobrze wykształceni. Przeciwnie, zaczynamy z mocnymi riffami i składamy je w taki sposób, aby były interesujące. Dla nas jest to rozciąganie na nieznanym metrum lub po przez trudne przejścia lub ostateczne na pojedynku solówek. Wyzwaniem, było uprościć coś, aby brzmiało prościej, zamiast grać na skraju swojej muzykalności i wyobraźni. Przynajmniej taki był cel na "Corsair" i "One Eyed Horse". Pisząc i wykonując "Ghosts of Proxima Centauri" dokonaliśmy naszego największsego postępu w kontekście naszej młodości. Wasze utwory to nie proste piosenki, a właśnie bardziej złożone, zbudowane w podobny sposób, co kompozycje Iron Maiden czy Wishbone Ash. Ba, na początku kariery Wishbone Ash wielu fanów klasyfikowało kapelę do grona grającego rocka progresywnego. Może o to chodzi? Marie Landragin: Może utwory Corsair nie są mocno zakorzenione w tradycyjnym rocku progresywnym, lecz zawierają jego konstrukcyjne elementy i manipulują nimi w celu ich dopasowania do wymiaru kawałków. Przeciętny metalhead waszego brzmienia nie kojarzy z heavy metalem. Może tym łatwiej im wasze brzmienie określić progresywnym rockiem? Marie Landragin: Lubię myśleć o tym jak o wczesnym początku metalu lub wczesnym hard rocku. Niektórzy nazywają to "powrótem do przeszłości", lub bell-bottomed metalem. Mieszanka klasycznego metalu i początkowego psycho metalu. Wcześniej kawałki stawały się bardziej trashowe lub były pod silnym wpływem masowo zniekształconych dźwięków gitarowych. W szczególności, kiedy wiele elementów muzycznych zostaje przedstawionych w tym samym czasie, jak forma progresywna, warstwa psychedeliczna i bardziej złożony styl pisania. Wiem, że ukończyłaś szkołę muzyczną i w twoim życiu bardzo ważne miejsce zajmuje muzyka klasycz na. Mam wrażenie, że w ogóle was jako muzyków inspiruje wiele gatunków, nawet bardzo odległych od hard rocka i heavy metalu. Mam rację? Marie Landragin: Zdecydowanie tak, muzyka klasyczna zawsze gościła w moim domu, tak więc od tego wszystko się zaczęło. Przede wszystkim, fortepian i śpiew w chórze szkolnym. Metal pojawił sie dopiero kiedy miałam 14 lat i był to Black Sabbath. Waszym talentem jest to, że bardzo dobrze potraficie wykorzystać, pomysły, schematy z twórczości ulu bionych zespołów i zaadoptować je tak, że tworzy wasz niepowtarzalny styl. Nasuwa mi to pewne skojarzenie. Czy nie dlatego nazwaliście się Corsair, bo nader sprytnie podkradacie pomysły innych? Marie Landragin: Odnosisz się do jednej z dwóch definicji "Corsair". Pierwsza to francuscy piraci wynajmowani jako najemnicy, aby porywać statki handlowe, natomiast druga definicja odnosi się do myśliwca z drugiej wojny światowej. Paul wymyślił nazwę i wszysktkim się spodobała; piraci, statki, przygody, samoloty, myśliwce, obrońcy... Ja jestem pół francuską, więc wydawało się to nawet właściwe!
Foto: Corsair
siedemdziesiątych, z pogranicza hard rocka i wczesnego heavy metalu? Marie Landragin: Tu nie było wyboru, tak po prostu się stało. Zawsze byłam poruszona tym okresem i chciałam grać muzykę, którą kocham i podziwiam. Jest coś podczas słuchania gitary, coś magicznego, prawie niesamowitego co sprawia, że mam gęsią skórkę. Wśród waszych inspiracji podajecie m.in. Wishbone Ash, Thin Lizzy i Iron Maiden. Jak dla mnie to wasze najważniejsze wpływy. To głównie te inspiracje stworzyły wasz wielowątkowy styl. Czy zgodzicie się z moją opinią? Tak, zdecydowanie. Kombinacja tych trzech zespołów pomogła w produkcji większości muzyki którą piszemy. Każdy z nas ma szczególny związek z tymi zespołami. Zostało to w jakiś sposób zakorzenione w nasze talenty i kreatywność. Oczywiście nie są to jedyne wasze inspiracje. Jest tego bardzo wiele, począwszy od Black Sabbath, po
102
CORSAIR
bry przyjaciel, Nicholas Liivak, zachęcił mnie aby zapytać Paula czy zechciałby ze mna współpracować. Na szczęście, Paul zgodził się od razu i właśnie tak powstało Corsair. Powołujecie się także na rock progresywny m.in. na Yes i King Crimson. Powiem szczerze, że z wpływami progesywnego rocka u was mam pewne problemy. Macie w repertuarze takie utwory jak "Royal Stride", które rozpoczynają się czymś, co można porównać do space rocka (Hawkwind, Blue Oyster Cult), po czym przechodzi to w bliżej nie określonego progresywnego rocka. Oczywiście dalej takie utwory rozwijają się w waszym stylu. Chodzi jednak o to, że takich kompozycji, które jasno można wskazać, że mają wpływ progresywnego rocka jest nie wiele... Marie Landragin: Podziwiam muzykę Yes i King Crimson, które rozciągają się poza sfery muzyczne pisania utworów w naszym zespole. Podczas refrenu "Shadows from Breath" można dostrzec mały akcent zespołu Yes. W mojej głowie słyszę głos Jona Ander-
Aktualnie istnieją w ciężkim rocku dwa nurty zespołów, które wprost odwołują się do inspiracji lat siedemdziesiątych. Z jednej strony mamy takie bandy jak: Blues Pills, Kadavar czy Orchid, z drugiej zaś: Vanderbuyst, Black Trip czy Sorcerer. Do której grupy chcielibyście aby was zaliczano i dlaczego? Marie Landragin: Znam tylko zespoły z pierwszej grupy. Szczególnie podoba mi Kadavar. Orchid bardzo przypominają mi Black Sabbath, czasami trudno mi się skupić na ich muzyce, jakby coś mnie trochę rozpraszało. Myślę, że być może zespół taki jak Horisont może być z nami porównywany, zdają się mieć podobny charakter. Jako muzycy jesteście bardzo obsłuchani, macie też rozległą wiedze o samej muzyce. Myślę, że wasze zainteresowanie sztuką nie ogranicza się do samej muzyki. Moje przypuszczenie opieram m.in. na tym, że swoje pierwsze płyty wydaliście własnym sumptem, gdzie albumy zostały zaopatrzone w opakowanie wykonane ręcznie (arigato pack) i opatrzone grafiką przypominającą sitodruk. Czym się interesujecie poza muzyką? Marie Landragin: Interesuję się projektowaniem gra-
fiki, drukiem sitowym, przedstawianiem ilustracji za pomocą rystunku oraz technikami mieszania w sztuce. Wiele przyjemności sprawia mi tworzenie, więc łącząc moje zainteresowania wraz z muzyką do Corsair udało mi się połączyć okładki albumów z pomysłami muzycznymi w bezpośredni sposób. To że, macie również zmysł plastyczny świadczą o tym wasze okładki. Corsair ma specyficzne grafiki, co pozwala kojarzyć je bezpośrednio z zespołem. Czemu wybraliście taką formę graficzną? Marie Landragin: Mitologia jest podstawą grafiki jak również tekstów do albumu. Pierwszą EPka "Alpha Centauri" z grafiką wykonana przez Ivana Bilibina, pod koniec 1800 roku, przedstawia człowieka jedącego na wilku, który przewiduje kolejną EPkę "Ghosts of Proxima Centauri", czyli kolaż z grafiki Steele Savage oraz utwór "Wolfrider". Ponadto "Ghosts of Proxima Centauri" zawiera fale morskie, kobiety, delfiny, wieloryby na okładce, co jest związane z utworem "Orca". "Corsair" ma Chaemera, czyli kolejny kolaż Steele Savage na okładce, który odnosi się bezpośrednio do tytułowego utworu. "One Eyed Horse" z grafiką Elliotta Downsa bardziej bezpośrednio odnosi się do rzeczywistego jednookiego konia. Wybrałem tych artystów i kolaże Savage, ponieważ czułam, że zrobili dokładną pracę wyrażając ponadczasowe uczucia idące równolegle z muzyką.
światów! Nagraliśmy na dwu calowej szpulowej taśmie, a następnie wrzuciliśmy pojedyńczo utwory do Pro Tools robiąc ich cyfrową wersję. Dograliśmy solówki i wokale, a następnie przepuściliśmy utwory przez magnetofon i ponownie do formatu cyfrowego. Jest to bardzo oszczędny sposób na uzyskanie fantastycznego dźwięku i wrażenia, jak również z łatwością skożystać funkcjonalności utworów cyfrowych. Jak powstaje wasza muzyka, czy dopracowaliście się jakich schematów pisania utworów? Marie Landragin: "One Eyed Horse" został napisany kawałek po kwałku. Ktoś z nas wpadnie na pomysł nadający się na ogólną strukturę kompozycji i wtedy zaczynamy działać, krok po kroku, aby mieć pewność, że rozwijające się brzmienie bedzie najlepsze z możliwych. Nie ma żadnych samodzielnych schematów, a zaledwie riffy. Jeśli masz dobry riff, będzie z niego dobra kompozycja! Gdzie, z kim i dlaczego akurat z nimi, nagrywaliście swoje płyty?
tylko trzy były negatywne i to tylko w lekkim stopniu. Podstawową krytyką był wokal, a następnie zarzucono nam, że nie byliśmy wystarczająo metalowi. W przeważającej części, otrzymaliśmy pochwały od wielu, wielu recenzentów. Redaktor Decibel Magazine przeprowadził z nami wywiad na całą stronę, Chuck Eddy były dziennikaż Rolling Stone i Spin Magazine umieścił nas na albumie z najlepszymy kawałkami metalowymi tego roku, Fenriz z Darkthrone dał nam 9/10 w swojej recenzji do Rock Hard Magazine, więc wydaje się, że idzie nam całkiem nieźle. Nasza wytwórnia zmieniła firmy PR, więc kiedy wydaliśmy "One Eyed Horse" okazało się, że nie otrzymała takiej samej ekspozycji jak w poprzednim roku, co doprowadziło do znacznego zmniejszonia ilości recenzji, a tym samym doprowadziło do zmniejszenia ogólnego szumu w mediach. Dałam z siebie wszystko wysyłając album gdzie tylko mogłem, ale to były te "duże" publikacje, których potrzebowaliśmy, aby ponownie zaistnieć. Bez znajomości u recenzentów cięzko dostać stronę.
Dwie wasze EPki to moment szukania własnego stylu. Duży studyjny debiut "Corsai" to już jasne określenie tego stylu. Jednak wraz "One Eyed Horse" daliście sygnał, że nie zamierzacie trzymać się ścisłych reguł i wasze kolejne albumy mogą zaskoczyć słuchacza. Czy ta koncepcja będzie wam towarzyszyła w dalszej karierze? Marie Landragin: Za każdym razem w studio było innaczej. Proces składania płyty kształtuje kierunek gotowego produktu. Nasz rozwój na tych albumach pozwolił nam działać bardziej efektywne w studiu, powtarzając materiał wychodziło nam coraz lepiej. Mam nadzieję, że w miarę postępu w życiu, nasza muzyka będzie nadal się rozwijać. "One Eyed Horse" to nasza najbardziej dopracowana płyta, ale następnym razem postaramy się pojdejść z innej strony. Zespół się umocnił w miarę upływu czasu, ale może to być zabawnie kiedy się rozluźnimy. Jako muzycy jesteście niesamowici. Każdy instru ment w Corsair żyje. Nikt nie ściemnia, nie próbuje się skryć gdzieś za drugim instrumentem. Z takim warsztatem i umiejętnościami dla co niektórych jesteście już idolami. A kim byli wasi idole? Marie Landragin: Och, myślę, że jest ich wielu, ale może niektórymi z nich są: Dave Murray, Brian Robertson, Jimi Hendrix, Brian May i obecnie, Pete Adams z Baroness. Jordan Brunk: Phil Lynott, Chris Squire, Stevie Wonder, Beck. Niesamowitą parę Marie tworzysz z Paul'em, oczy wiście jako gitarzyści. Ciekaw jestem jak się nawza jem się oceniacie i czy zazdrościcie sobie swoich umiejętności? Marie Landragin: (Śmiech), nie, nie jesteśmy zazdrośni... Kiedy po raz pierwszy usłyszałam i zobaczyłem jak gra Paul chciałam być kiedyś tak dobra jak on! Zawsze go podziwiałam za umiejętności i sposób grania. Przez wiele lat zajmował najwyższą pozycję na mojej liście top gitarzystów. Ma niesamowitą elastyczność, zdolności adaptacyjne i zawsze czuje się świetnie z gitarą w rękach. Najsłabszym ogniwem zespołu, dla mnie, są wokaliści, w szczególności ich glosy. Nie chodzi, że fałszują lub śpiewają nie melodyjnie, ba, mają nawet swój urok... Jednak Thin Lizzy miało Phila Lynotta, UFO Phila Mogga, Free Paula Rodgersa. Byli to wokaliści charakterystyczni z mocnym głosem. O śpiewakach Corsair nie można tak powiedzieć... Marie Landragin: Nasze wokale nie były naszą mocną stroną, często spędzaliśmy większość czasu na wymyślaniu riffów, które napędzają kawałki, a wokale były w następnej kolejności. Na "One Eyed Horse" poświęciliśmy więcej czasu na wokale i myślę, że zrobiliśmy je lepiej doprowadzając do bardziej stabilnej i wyraźnej płaszczyzny. Odwołujecie się do muzyki, która już kiedyś zdobyła swoją popularność i co najlepsze dawno w niej się wydarzyło. Staracie się uzyskać brzmienia, które przypomną tamte dawne czasy. Jednak musicie działać i współpracować ze współczesną techniką. Czy to wam ułatwi pracę, czy raczej stanowi problem? Marie Landragin: Użyliśmy najlepszych rzeczy z obu
Foto: Corsair
Marie Landragin: W przeszłości nagrywaliśmy z przyjaciółmi, "Alpha Centauri" i podstawowe kawałki do "Ghosts" nagraliśmy z Lancem Brennerem, lecz solówki i wokale skończyliśmy sami, "Corsair" było nagrane z Natem Bollingiem i tutaj także skończyliśmy solówki i wokale sami. Z "One Eyed Horse" poszliśmy do studia White Star. Nasz przyjaciel Adam Smith pracował tam jako inżynier. Po niższej cenie dostaliśmy trochę czasu studyjnego, więc udało nam się nagrać podstawowe kawałki bardzo szybko, bo w przeciągu dwóch dni. Solówki i wokale zostały zrobione w domu za pomocą wzmacniaczy i mikrofonu w łazience! Nasz przyjaciel Chris "Scary" Adams zmiksował wszystko i uważamy, że wykonał fantastyczną robotę. Mam pewną wadę. Nie za bardzo przysłuchuję się tekstom, zdecydowanie skupiam się na muzyce. Czy wasze teksty dotyczą czegoś konkretnego, mają jakiś przekaz i potrafią zainteresować słuchacza (oczywiście nie takiego jak ja)? Marie Landragin: W wielu utworach, teksty malują obraz w głowie, a nie opowiadają dosłowne historię. Opowiadają lub powodują uczucia poprzez serię słów, które przenoszą obrazy. Inne piosenki są bardziej bezpośrednie, na przykładach "Brothers" czy "Ghostlands". Większość tekstów nawiązuje do idei bohaterstwa, walki umysłu i ciała, emocjonalnego nacisku wyrażanego przez mitologię. Czasami nasze teksty powstają, gdy siedzimy pijąc piwo i mówiąc frazy, które przychodzą nam do głowy. "Shadows That Kill" jest jednym z utworów, które wymyślił Paul i uważamy, że jest numerem jeden. Jakie opinie zbiera wasza muzyka? Czy zainteresowanie nią ciągle wzrasta? Czy spotkaliście się z złymi osądami? Co wam wtedy zarzucają i czy zgadza cie się z takimi ocenami? Marie Landragin: Pośród wszystkich opinii, które otrzymaliśmy w ciągu ostatnich pięciu lat, myślę, że
Jak radzicie sobie z koncertami w Stanach? Często tam koncertujecie? Marie Landragin: W ubiegłym roku graliśmy tylko w naszym rodzinnym mieście. Paul przeniósł się do innego miejsca i pracuje nad odnowieniem swojego domu, więc nasz wspólny czas został przerwany, a przynajmniej do momentu kiedy napiszemy kolejny album! Wasze płyty wydaje High Roller Records. Świadczy to, że w Europie istnieje zainteresowanie Corsair. Wybieracie się do Europy na koncerty? Marie Landragin: Kochamy grać w Europie, koncertowaliśmy w lutym 2014 roku grając support podczas Hell Over Hammaburg. Czuliśmy się docenieni przez zgromadzoną tam publikę, co było niesamowite. Jesteśmy zainteresowani powtórzeniem tournee po Europie, ale w tej chwili nic nie zamierzamy. Jakie są wasze następne plany? Rozpoczęliście prace nad kolejnym materiałem? Nie mamy żadnych planów jak narazie, wraz z Jordanem planujemy rozpocząć pracę nad nowym materiałem tej zimy. Charlottesville co to za miejsce? Jak tam sie odnaleźliście? Marie Landragin: Paul się tutaj urodził, Jordan i ja uczęszczaliśmy do University of Virginia, tu w Charlottesville. Znajduję się tutaj wielu muzyków, więc wydaje się logiczne, że mamy tutaj wielu naszych przyjaciół, przechodzących przez to samo. Dziękuję bardzo za wywiad, to była prawdziwa przyjemność, odpowiadając na tak dogłębne pytania, Pozdrawiam! Michał Mazur Tłumaczenie: Marcin Hawryluk
CORSAIR
103
Corsair - Alpha Centauri 2010 Self-Released
Są takie zespoły jak Blues Pills, Kadavar czy Orchid, które inspiracjami sięgają rocka, rocka psychodelicznego, hard rocka z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. W wypadku muzyki tych ansambli często wykorzystywane jest określenie vintage. Choć co rusz, muzycy tego nurtu sięgają po wczesne "sabbatowskie" patenty, to ten kierunek muzyczny nie leży w moich najbliższych kręgach zainteresowań. Z drugiej strony są grupy pokroju Vanderbuyst, Black Trip czy Sorcerer. Z tym że, te kapele odnoszą się do hard rocka, heavy rocka i wczesnego heavy metalu z lat siedemdziesiątych. Niedawno pojawiło się określenie, proto-metal, które ma charakteryzować ten odłam ciężkiego grania. Nie będę ukrywał, to grono zdecydowanie zdobyło moją sympatię, pomimo, że obie frakcje mają wiele wspólnego, oraz mimo, że to vintagowcy są bardziej na fali. Niemniej proto-metal ciągle rozszerza swój zasięg, a do ich szeregów powinniśmy dołączyć również bohatera niniejszej recenzji. Korsarz powstał w 2008 roku w miejscowości Charlottesville (Virginia), a założony został przez Marie Landragin (gitara, wokal) oraz Paula Sebringa (gitara, wokal), z zamiarem grania rocka progresywnego. Z tych zamysłów pozostały niektóre elementy, które nadają specyficznego klimatu w ich muzyce. Zaś sercem muzyki Corsair został klasyczny hard rocka i heavy metal, podany w retro klimatach lat siedemdziesiątych. W 2010 roku Korsarz ukazuje swoje prawdziwe oblicze, wypuszczając na rynek EPkę "Alpha Centuari". Płytka rozpoczyna się kompozycją instrumentalną "Skykrakken". Utwór dynamiczny, złożony, z ciekawymi tematami, gdzie zaznajamiamy się z parą gitarzystów, która rządzi w tym zespole. Ich harmonie, riffy i sola to małe cuda. "Skykrakken" swoim atmosferą przypomina trochę analogiczne kawałki Iron Maiden. "Beware, The Black Fleet" to po części kilka wpływów, nastrój głównego tematu kojarzy się z Black Sabbath, który jest przeplatany różnymi pomysłami przypominającymi, w zależności czego się słuchało, Cream, Free, Teda Nugenta, itd. Następny kawałek "Last Night On Earth" to już rockowa ballada. O dziwo sam początek może przypominać Davida Bowie, zaś reszta, to już brzmienia znane z nastrojowego Wishbone Ash czy Thin Lizzy. "Space Is A Lonely Place" to próba pokazania mocnego oblicza Korsarza. Zaczyna się niepozornie, lirycznie, dopiero później Amerykanie dokładają do pieca, aby w podobnie stonowany sposób zakończyć. Bardzo wiele tu z Iron Maiden, niekiedy w harmoniach gitarowych, wyłapać można wpływy Thin Lizzy. "Starcophagus" to praktyczny kolejny instrumentalny utwór gdzieś w środku ktoś, coś recytuje - długi rozbudowany, bardzo ciekawy w stylu Wishbone Ash. W tym wypadku w gitarowe harmonie wplatają się te kojarzące się z Iron Maiden. Najczęściej powtarzające się nazwy w wypadku tej EPki to Wishbone Ash, Iron Maiden i Thin Lizzy, także obraz z debiutu jasno nakreśla nam co nadało wyrazu muzyce
104
CORSAIR
Amerykanów. Zespoły pokroju Corsair z góry zakładają, że pozbawiają się oryginalności, bowiem sięgają po coś, co już dawno się wydarzyło i w pełni sie rozwinęło. W wypadku tego bandu nie jest to jednak tylko bezmyślne kopiowanie wymyślonych patentów i schematów. Choć inspiracje są bardzo czytelne, to muzycy dążą do własnej interpretacji. Właśnie na tym polu muzycy mają najwięcej do powiedzenia i za ten aspekt należy rozliczać wszystkie zespoły sięgające po old-school. A za pomysł na korsarskie staro szkolne granie amerykańskich grajków należy w zasadzie chwalić. Muzycy także dopasowali się swoimi umiejętnościami i warsztatem. Generalnie każdy instrument gra. Perkusja choć nie wygrywa technicznych łamańców, to nie ogranicza się do wystukiwania rytmu. Bas żyje pełnią życia. O gitarzystach już pisałem, jedynie jeszcze raz podkreślę, że bez nich Corsair by nie zaistniał. Najgorzej wygląda kwestia wokalna. Nie chodzi o fałsze czy temu podobne, wokal śpiewa czysto, melodyjnie ale jest po prostu zwyczajny. Przypomnijmy Thin Lizzy miało Phila Lynotta, UFO - Phila Mogga, Free - Paula Rodgersa, itd, czyli wokalistów o charakterystycznym głosie. Tego w Corsair brakuje. Całość dopełnia brzmienie, które pięknie nawiązuje do lat siedemdziesiątych. Mały debiut muzyczny w postaci EPki "Alpha Centauri" bardzo mocno zaznacza ten zespół na scenie hard'n'heavy w stylu retro.
Corsair - Ghost Of Proxima Centauri 2011 Self-Released
W kolejnym roku Amerykanie wypuszczają następną EPkę "Ghost Of Proxima Centauri". Wycie wilka, jego zew, od razu przykuwa uwagę słuchacza. Zaraz za wilkiem włącza się brudny, przesterowany riff, który zaczyna mieszać niczym w Cream czy u Hendrixa, poczym przeistacza sie w bardziej wysublimowany instrumentalny utwór "Wolfrider", który mocno przypomina Wishbone Ash. Zaraz za nim startuje dynamiczny w klimacie Thin Lizzy, "Warrior Woman". Są to najciekawsze fragmenty tej płytki. Kolejne dwa kawałki "Burnish The Blades" i "Centurion" utrzymane są w niezłej, bardziej "wishbon'owskiej" interpretacji. Są to dobre kompozycje ale nie przejawiają indywidualnych cech jaką prezentowała muzyka Corsair do tej pory wysłuchana. Piąty w kolejności "Orca" rozpoczyna sie niczym w space rockowym Hawkwind, czy innego Blue Oyster Cult, poczym przechodzi w bliżej nieokreślony progresywny rock sprzężony z melancholijnymi wpływami Wishbone Ash. Muzycy Corsair mówiąc o swoich inspiracjach nieraz wymieniają takie zespoły jak Yes czy King Crimson, niestety wiele tego, jak do tej pory nie wyłapałem. No chyba, że chodzi o bardziej złożone podejście do kompozycji, jednak takie Wishbone Ash czy Iron Maiden raczej prostych kawałków nie pisało, ba, co niektórzy Wishbone Ash (z początku kariery) widziałoby w szeregach rocka progresywnego. Wróćmy jednak do "Ghost Of Proxima Centauri". Kończy ją "Eyes Of The Gods" utrzymany jest w podobnym klimacie, co dwa środkowe
utworów. Oczywiście wiodą tu rej wpływy Wishbone Ash, jednak kompozycja ma mocniejszy charakter, ponownie dzięki niebanalnej grze pary gitarzystów. Druga EPka podtrzymuje dobrą passę kapeli, choć lekko jest słabsza od debiutu. Najważniejsze jednak, że dzięki tym sesjom Korsarz wykreował swoje konkretne oblicze, które z resztą wzbudziło zainteresowanie fanów. Corsair - One Eyed Horse 2015 Shadow Kingdom
Corsair - Corsair 2012 Self-Released
Po dwóch EPkach przyszedł czas aby zmierzyć się z dłuższą formą. Nie to, że od razu zespół zarejestrował jakiegoś ponad godzinnego kolosa. W tym wypadku również podeszli w sposób oldschoolowy i nagrali duży studyjny debiut w starym stylu, który nie ma nawet czterdziestu minut. Tradycyjnie płyta zaczyna się utworem instrumentalnym "Agathyrsi", a jakże, w aurze połączonych stylów Wishbone Ash i Iron Maiden. Klasa tego kawałka od razu nadała rys albumowi, informując, że tym razem będziemy mieli do czynienia z czymś wyjątkowym. Następny "Chaemera" wyniósł kapele na same wyżyny. Klimat, atmosfera, filing wyjęte prosto z energicznie pulsującego serca Thin Lizzy. Nawet wokalista postarał się, aby śpiew trochę kojarzył się z Phil'em Lynott'em. "Falconer" także idzie tym tropem, daje to bardzo mocny start na początku krążka. A to nie wszystko. Za nimi czai się "Cryphon Wing", który rozpoczyna się z "maidenowym" przytupem, żeby po przez zwolnienia w środkowej części, wpleść "wishbonowe" klimaty, które ostatecznie w końcówce biorą zupełną górę. "Path Of The Chosen Arrow" to typowe Corsair, czyli mieszanka wielkiej trójcy Amerykanów, jak zwykle zmiksowana rewelacyjnie i tak samo zagrana. W ten sam sposób potraktowany jest "Mach". Obie kompozycje utrzymują wysoki poziom krążka, z tymże, w pierwszym wypadku pewne partie eksponują Thin Lizzy, w drugim zaś Iron Maiden. Wymienione utwory przedziela koleiny wyśmienity instrumentalny kawałek "Chosen Arrow". Mam wrażenie jakby ta forma była bardzo ważnym muzycznym elementem tej formacji. Na poprzedniej płycie była kompozycja "Orca", rozpoczynała się w klimatach space rocka i przechodziła w melancholię kojarzoną z progresywnym rockiem. W podobny sposób napisano kończący debiutancki LP, kawałek "The Desert". Z tymże, pomysł i jego jakość jest zdecydowanie wyższa. Ten temat muzyczny po pewnym czasie przerywany zostaje bardzo mocnymi akcentami, które dały możliwość rozwinięcia tej kompozycji do ostrego intrygującego finału. W ten sposób udanie wieńcząc bardzo dobry krążek, jeżeli nie najlepszy do tej pory. Opisane płyty dwie EPki i studyjny album - były wydane najpierw własnym sumptem. Z czasem i wzrastająca popularnością, Amerykanami zaczęły interesować się wytwórnie. Nie te największe, ale markowe z undergroundu, i tak High Roller Records wydała wersje winylowe, natomiast na srebrnych krążkach wydała je Shadow Kingdom Records.
Wydawałoby się, że Corsair na poprzednim krążku obrał jedyny słuszny kurs. Otwierający "Shadows From Breath" z kolejnego studyjnego albumu, "One Eyed Horse", niejako zapowiada kontynuację obranej muzycznej drogi. Niemniej muzycy znowu sięgają po doomową estetykę - znaną z wczesnego Black Sabbath - i sprzęgają ją z wielowątkową muzyczna formę stylu kapeli. Jednak ten doom tak jakby trącił stonerem, co mnie zupełnie nie rajcuje. Mimo tych wyrazistych minusów "Shadows From Breath" lokuje się na pewnym niezłym poziomie. Następna kompozycja "Ghostlands" nadal kolaboruje ze stonerowymi brzmieniami, lecz ich dopełnieniem jest głównie temat "punkującego" Iron Maiden. Niestety sprawia to wrażenie zniżki formy Amerykanów. Nie pomaga stylowa końcówka tego utworu. Przesłuchawszy początek tego albumu odnoszę wrażenie, że ekipa nie potrzebnie wyrwał się z dopracowanej, sprawdzonej i pasującej mu maniery. Natomiast tytułowa kompozycja to kwintesencja tego, co lubię najbardziej w Corsair. "One Eyed Horse" ma złożoną konstrukcję z wpływami trójki głównych inspiracji, gdzie w pierwszej części najbardziej wyeksponowane są porywające i dynamiczne naleciałości Lizzy, poczym przechodzą w klimat i harmonie Wishbone Ash, aby zakończyć z dużą dozą dynamiki. "Royal Stride" rozpoczyna się znaną nam z wcześniejszych wydawnictw mieszanką spaceowego i progresywnego rocka, wspartą wokalem Marie Landragin. Kojarzy się to z muzyczną melancholią znaną z filmu "Twin Peaks", dlatego ten song mi zupełnie nie leży. Złego wrażenia nie zaciera udana końcówka w typowym stylu dla Amerykanów. "Brothers" zabiera nas do dynamiczniejszego wcielenia Korsarza, choć instrumentaliści nie byliby sobą aby muzycznie przynajmniej trochę nie pomieszali nastrojami. "Horn Of Ther Luparii" to również dynamiczny kawałek choć na modę Wishbone Ash, czyli przebija przez niego pewna melancholia, a gitary zamknięte są w piękne harmonie. Następne dwie kompozycje, "Sparrows Cragg" i "Coriolis" utrzymane są w podobnym stylu, dając czasami mocniej zaakcentować wpływy Thin Lizzy. Gdy "Horn Of Ther Luparii" i "Sparrows Cragg" są tylko na niezłym poziomie, to finał w postaci "Coriolis" nabiera charakteru i najlepszych cech Corsair, a to głównie dzięki tematom gitarowym, które czarują w typowy dla zespołu sposób. Niestety większość materiału to tylko niezłe kompozycje, co kilkakrotnie podkreślałem, fakt, jest tylko jeden słaby utwór, ale dwa wyśmienite utwory nie przykryją reszty, średniego materiału. Trochę zawiodłem się na tym albumie ale wielowątkowość muzyczna tego bandu może go prowadzić po różnych meandrach retro heavy metalu, także nie zawsze będę mógł w pełni cieszyć się dokonaniami Amerykanów. Myślę, że trzeba do tego się przyzwyczaić, przynajmniej w wypadku Corsair. \m/\m/
Muzyka to nie jest hamburger Niedawno ukazała się druga płytą heavymetalowego zespołu Scream Maker, wkrótce będzie dostępna w sklepach. Koncertem promującym płytę i zaczynającą całą trasę koncertową, która rozciągnie się aż po Chiny, był występ w klubie Fugazi w ramach Heavy Warsaw Festu, o którym możecie przeczytać na naszej stronie. O nowej płycie, przyszłości i kulinarnych metaforach, miałem okazję porozmawiać z wokalistą, Sebastianem Stodolakiem. HMP: Scream Maker zaczął oficjalnie działalność w 2010r., lecz niektórzy z Was nie są już nastolatkami wchodzącymi w życie, tylko już ludźmi o stabilnej sytuacji życiowej. Czy nie uważacie, że dość późno zabraliście się za podbijanie muzycznego świata? Sebastian Stodolak: Nie, nie jesteśmy jeszcze starcami, mimo wszystko jesteśmy jeszcze młodzi, także nie, nie uważamy. Czy trudno Wam było zaryzykować stabilizację, na rzecz muzykowania, które jak wiadomo zwłaszcza dla młodych, jest trudnym sposobem na stały zarobek? Nie zarabiamy na muzyce, traktujemy ją czysto artystycznie. Zarobek stały mamy z innych źródeł, w związku, z czym mamy trochę inną filozofię. Uprawianie muzyki nie ma dla nas celu finansowego, po prostu ma dla nas cel czystej frajdy, chcemy grać to, co lubimy, co uważamy za fajne, dobre, a gdyby kiedyś się okazało,
rozwoju zespołu i bardzo dużo robimy przez te ostatnie pięć lat, zrobiliśmy moim zdaniem bardzo dużo i wydawniczo i koncertowo i na innych polach to niektórzy członkowie naturalnym torem przestali z nami współpracować, nie było żadnego członka, który został wyrzucony z zespołu - każdy odchodził, niektórzy w przyjaznej atmosferze, niektórzy w mniej przyjaznej, niemniej jednak to dzięki temu, że odeszli, mówiąc brutalnie - wciąż istniejemy. Do Waszego składu dołączył ostatnio Dawid Pięta, który jest najmłodszym muzykiem w obecnym składzie i który zastąpił gitarzystę, który również niedawno do Was dołączył, a już go nie ma i jest Dawid. Czy różnica wieku to duże utrudnienie w Waszych relacjach jak i planach koncertowych? Różnica wieku nie jest dużym utrudnieniem w relacjach i planach koncertowych, ponieważ o wiele większym może być tzw. różnica charakterów i priorytetów,
Foto: Scream Maker
że są też z tego jakieś pieniądze to nie będziemy mieli nic przeciwko, natomiast jesteśmy realistami i wiemy, że może to być delikatnie mówiąc trudne. Kolejna płyta i kolejna zmiana w składzie. Co powoduje u Was tak częste rotacje, które towarzyszą Wam praktycznie od początku? Jak to się stało, że pomimo tego Scream Maker wciąż istnieje, przecież dziś młode grupy często rozpadają się po odejściu któregoś z członków? Sytuacja wygląda tak, że to nie jest pomimo tego, bo czasami jest tak, że jak zespół się formuje to ludzie mają czysto hobbystyczną motywację, żeby grać. Jak gramy w garażu dla pięciu osób i dla znajomych przy piwie, to ta hobbystyczna motywacja wystarcza. W momencie, gdy zespół zaczyna się rozwijać i dostarczać nie tylko frajdy, ale też pochłania coraz więcej czasu i nie wszystkie działalności związane z zespołem są czystą przyjemnością, niektóre są zwykłą, żmudną pracą to te hobbystyczne motywacje przestają wystarczać, potrzeba ci innej motywacji, np. takiej, że po prostu lubisz to, co robisz, takiej, że masz wielką wizję, że podbijesz ze swoją muzyką świat. W każdym razie jakiejś innej motywacji, niż tylko to, że jest fajnie, bo już nie jest fajnie, bo już trzeba się trochę napocić, w związku z tym, jako, że mamy dosyć szybkie tempo tzw.
106
SCREAM MAKER
więc Dawid Pięta ma właściwy charakter i dobrze ustawione priorytety, więc różnica wieku w jego przypadku nie jest problemem. W przypadku innych, starszych, a ze źle ułożonymi priorytetami i z niedobranym do naszego charakterem mógłby być jakiś problem, więc to nie jest kwestia wieku, to raczej kwestia indywidualna. Dawid dołączył do was poprzez wygranie coverowego castingu na youtubie. Kto był pomysłodawcą i czy to można potraktować, jako zbliżanie relacji na poziomie fan - zespół, pokazanie jak ważni są dla Was fani? Tak, ponieważ na przykład kolega, który dzisiaj gra, jako gość na perkusji to jest nasz wieloletni fan, który gra na perkusji i gra na niej dobrze, w związku, z czym jak potrzebowaliśmy perkusisty teraz na zastępstwo, to on był naturalnym torem zauważony przez nas i skontaktowaliśmy się w ciągu tygodnia, przygotowaliśmy prawie dwie godziny repertuaru, także myślę, że tak, że sięgamy do fanów na różne sposoby i mówiąc szczerze ja osobiście nie lubię sformułowania "fan" w odniesieniu do zespołu, który ma pięć i pół tysiąca lajków na Facebook'u i niecałe dwieście tysięcy wyświetleń wszystkich wideo na Youtubie. To nie jest fan, to jest ktoś, kto lubi naszą muzykę. Powiem tak jest jakiś tam po-
wiedzmy muzyczny ziomek, który nadaje na podobnych falach, co my. Nie ma takiej relacji, że jesteśmy wielkimi gwiazdami, a gdzieś tam są nasi fani. My gramy muzykę, która się komuś może podobać i są ludzie, którym się ona podoba i do tych ludzi chcemy dotrzeć, ale nazywanie ich fanami moim zdaniem jest trochę na wyrost, z resztą relacja fan - artysta metalu nie do końca moim zdaniem funkcjonuje, bo w przypadku zespołów takich jak Iron Maiden czy Metallica, które są zespołami popowymi, mówiąc o charakterze rynkowym ich muzyki, a nie charakterze artystycznym, tylko rynkowym. Są pop w stosunku do muzyki popularnej oczywiście, Metallica jest bardzo popularna, Iron Maiden jest bardzo popularny i tam relacja gwiazda idol - fan funkcjonuje. To działa, ale to ze względu na to, że to jest świat kultury masowej. Heavy Metal coraz bardziej odkąd minął czas, gdy był szał na punkcie tej muzyki staje się muzyką raczej powiedziałbym niszową. Jest mnóstwo podgatunków, mnóstwo różnych grup fanów czy też odbiorców, którzy niekoniecznie się zazębiają i ze swoimi ulubionymi artystami mają bardzo bliskie relacje, nie muszą dobijać się do drzwi i czekać na headlinera po koncercie czy koczować pod hotelem, żeby się z nim spotkać czy porozmawiać, a ci artyści, ci muzycy właśnie tak jak tutaj na naszym przykładzie sięgają bezpośrednio, próbują dotrzeć do tych ludzi na inne sposoby niż tylko czysto muzyczne, więc to ewoluuje i z jednej strony mamy masowy rynek, że jak wchodzisz w ten masowy rynek to pewien układ odniesienia jest ci narzucany i nawet jak już jesteś Judas Priest to jesteś popularny, to jest kultura popularna, masowa i wtedy trudno ci się wyrwać z tego kieratu, ale jeszcze póki nie jesteś Judas Priest to wygląda nieco inaczej i to dobrze, że tak jest. Druga płyta powstała dzięki crowdfundingowi. Dlaczego zdecydowaliście się na taki ruch, czy to z powodu, że kontrakt z Perris Records Wam się skończył, a z materiałem na nowy album coś trzeba było zrobić, by się nie kurzył w szufladzie? To jest prosta odpowiedź na pytanie - w starych, dobrych czasach kapitalistycznych najpierw się składało pieniądze, potem coś produkowało, jak np. chciałeś mieć futro to przez cały rok zanosiłeś (to w Stanach akurat, a jeszcze było pewnie przed wojną), co miesiąc do producenta futer składkę wierząc, że on po roku da ci futro. Tak samo w naszym przypadku my tak interpretujemy zjawisko crowdfundingu, jako swoisty kredyt kupiecki, którego udzielasz producentowi, czyli w tym wypadku zespołowi muzycznemu wierząc, że nagra on coś dobrego, że Ci to wystarczy w określonym czasie. To nie ma nic wspólnego z żadnym Perris Records czy szufladą, to jest po prostu nowy sposób, który pozwala na posiadanie pewnej niezależności i na zgromadzenie znacznych środków, a także na rozbudowę bazy osób, które Cię znają, czyli zwiększa swoją ekspozycję na ludzi, ma pozwalać zaistnieć w ich umysłach, to jest dobre. Niektórzy w Polsce nie wiedzieć, czemu uważają crowdfunding za tzw. żebractwo, po prostu nie rozumieją, że ludzie mają indywidualny system wartości, a w sztuce czy też w muzyce precyzując jest mnóstwo punktów odniesienia i sprzecznych ze sobą gustów, w związku z tym niektórym naprawdę może się coś podobać jakiś zespół lub jakiś artysta i naprawdę może chcieć mu zapłacić trzydzieści złotych zanim jeszcze on coś nagra, jeżeli osobie Y ów artysta się nie podoba i uważa, że to jest denny artysta, to w porządku. Natomiast nie zmienia to faktu, że trzeba zaakceptować rzeczywistość taką, jaką jest, a jest taka, że ludzie chcą po prostu korzystać z tej formy finansowania i są ludzie, którzy chcą w ten sposób finansować, czyli ci, którzy wpłacają. Myślę, że to może zmienić obraz muzyki w przyszłości. Nie sądzę, żeby to było tak, że można crowdfundingować więcej niż jeden, dwa albumy, myślę, że w naszym przypadku już nie wejdziemy w tę formę, ale przy kosztach produkcji naszej np. nowej płyty gdzie za samo nagranie wokali za granicą, zmiksowanie i zmasterowanie tego za granicą płacisz siedem tysięcy euro, to naprawdę jest coś pomocnego. Pierwsza płyta powstała dzięki Tobie i Michałowi . Jak wielki wkład w powstanie nowej płyty mieli nowi muzycy? Czy mieli jakieś własne pomysły, daliście im jakąś swobodę czy grali, tak jak im kazaliście? Jeśli chodzi o płyty to do tej pory słuchaliśmy tak indywidualnych muzyków i do tej pory stosowaliśmy taki trik - każdy, kto przychodził, dostawał carte blanche i mógł zapisać na niej, co chce, jeżeli miał pomysły muzyczne to zachęcaliśmy, żeby się nimi podzielił, ale jakoś tak się składało, że nie było szczególnego odzewu wśród tych naszych muzyków, którzy przewinęli się
przez nasz zespół i zawsze stawało na tym, że całościowymi kompozytorami nowych utworów na naszym pierwszym i nowym albumie jestem ja i Michał, na EPce - ja i Michał oraz po części w przypadku jednego utworu Michał Korbacz, współzałożyciel zespołu, którego już nie ma w zespole oraz Marek Nadstawny, który zaaranżował ścieżkę perkusji. Przy debiucie wspomógł Was m.in. Rosław Szaybo czy Jordan Rudess, teraz na płycie nie ma żadnych gości tym bardziej znanych osobistości. Dlaczego? Bo nie odpowiada to konceptowi tego albumu. Pierwszy album, jako debiut chcieliśmy też fajnie spozycjonować, interpretujesz to, że potrzebujesz czegoś więcej niż muzyków, oprócz tego, że oczywiście czy Wojtek Hoffmann czy Jordan Rudess czy Rosław Szaybo, wybitny grafik, robią świetne rzeczy w swojej działce to cały sens, który jest na naszej płycie, ma taki totalny charakter, że ich dzieło plus ich nazwisko, miało to swój wymiar taki trochę promocyjny. Obecnie postawiliśmy już na to, że Scream Maker to Scream Maker i nie potrzebujemy rzeczy w blasku czyjejś sławy. Nie wykluczam, że na przyszłych albumach nikt z nami gościnnie nie zagra, natomiast na obecnym albumie, nie pomijajmy w utworze "Signs In The Sky" zaśpiewał gościnnie nasz producent Alessandro del Vecchio, który może nie jest gwiazdą czy też legendą muzyki, natomiast na pewno jest znaczącą postacią AOR obecnie, wyprodukował np. komponując z pierwszych materiałów "Revolution Saints", płytę, która odbiła się szerokim echem w zeszłym roku, na której zagrał Deen Castronovo z Journey, Jack Blades czy Doug Aldrich, były gitarzysta zespołu Whitesnake, z kolei wyszła obecnie płyta Redemption Kings, którą Alessandro też zmiksował, skomponował dużą część, a jest to płyta solowa Craig'a Goldy'ego, czyli gitarzysty Dio, nie wspominając, że Alessandro jest stałym członkiem zespołu Hardline, założonego swego czasu przez Neal'a Schon'a, w którym śpiewa Johnny Gioelli, etatowy wokalista Axela Rudiego Pela, także mamy wybitnego gościa, nieznanego, ale wybitnego, czyli typ artystycznego gościa został zachowany. Czy teraz czuliście się mniej pewnie przy wydawaniu płyty, w końcu obecność takich osób gwarantowała Wam jakieś poczucie bezpieczeństwa, dobrą rekomendacje, a teraz byliście zdani tylko na siebie i swoją muzykę? Rekomendacje właśnie już uzyskaliśmy i już ją mamy przy okazji pierwszej płyty. Nie jesteśmy organizmem, który zaczyna istnieć, co rok tylko występuje ciągłość i nie, nie czuliśmy się tak. Myślę, że chyba z tej płyty mieliśmy właśnie poczucie takiej niezależności jak w Deep Purple i takiej absolutnie wolności twórczej. Nie, nie było czegoś takiego. Czy praca z Jordanem i Wojtkiem była dla Was jakoś specjalnie trudna czy może to oni dyktowali warunki, jak i gdzie zagrają i Wam pozostało do ich solówek dopisać resztę utworu czy jedynie dostaliście gotowe partie, które trzeba było wpleść? Nie, no to byłoby postawienie sprawy na głowie gdybyśmy komponowali do czyichś solówek, chociaż to byłby pewnie ciekawy eksperyment formalny, ale nie oczywiście myśmy wysłali im konkretne utwory, zaproponowaliśmy w konkretnym miejscu i oni się po prostu do nich dograli, ale Jordan Rudess najpierw miał nagrać tylko solówkę, ale stwierdził, że utwór jest fajny i dogra też intro. Jordan przysłał solówkę w trzech wersjach, nagrał ją chyba w Paryżu, co udokumentował nagraniem wideo, więc tak dogrywaliśmy. Dlaczego wokale zostały zarejestrowane we Włoszech, a muzyka w polskim Hear Studio, nie woleliście nagrać wszystko w jednym miejscu, zamiast tułać się po świecie? Po pierwsze Włochy to piękny kraj, gorące wakacje, mają tanie, dobre wino, więc pytanie, dlaczego ktoś chce jechać do Włoch chyba ma swoją, oczywistą odpowiedź, a muzycznie rzecz biorąc Alessandro, który wyprodukował jest producentem wokalnym, a przede wszystkim wokalistą i już do tego całego panteonu gwiazd, z którymi współpracował dodam Glenna Hughesa albo Fergiego Frederiksena, znanego chociażby z płyty "Isolation" Toto, który zmarł przed rokiem, a Alessandro nagrał wtedy całą solową płytę Frederiksena, jest świetnym producentem wokalnym i niech każdy to porówna "Livin in the Past" z nową płytą i zobaczy, jaka jest, jakość w moim wykonaniu wokalnym in plus na nowym wydawnictwie. Ale to można było wtedy wiesz przetrzymać chwilę i wszystko we Włoszech zarejestrować, a nie tu w Polsce, tu we Włoszech, tam jeszcze gdzieś np. w
Afryce. Wtedy musielibyśmy prawdopodobnie zrobić crowdfunding nie na trzydzieści tysięcy, a na np. sześćdziesiąt. Dlaczego "We Are Not The Same" z dwoma dodatkowymi utworami wyszło, jako pełny album wyłącznie w Chinach, nie planowaliście stosownej reedycji dla wszystkich? W sumie jest to pewien pomysł, którego nie wykluczamy. W Chinach wyszło, bo był chętny, żeby to wydać. Reedycja to jednak jest koszt niezbyt wysoki oczywiście wobec realia wydania pojedynczej płyty jest niskim kosztem, ale w związku z tym, że zespół ma znacznie
bym śpiewał same głoski, tak żeby zoptymalizować melodię. Wiadomo, że jak nie jesteś ograniczony sensem, danym słowem, to możesz tak dobrać tą głoskę, która pozwoli ładniej wybrzmieć dźwiękowi. Po pierwsze tekst ma znaczenie na dwóch poziomach tzw. komercyjnego punktu widzenia. Utwór musi mieć elementy zapamiętywalne jak np. refreny, bo inaczej, kto by śpiewał "Run to the hills" prawda? To jest typowy chórek, czyli melodia, którą wszyscy zapamiętają, ale też ze względu na tekst, gdyby on śpiewał jakiś niezapamiętywalny fragment to byś nie zapamiętał, jakby śpiewał coś zamiast "Bring me your daughter to the slaughter" to też byś nie zapamiętał i tyle. To po pierwsze, ale to jest taka funkcjonalna rola tekstu, ale tekst
Foto: Scream Maker
więcej różnych innych kosztów to musimy wybierać i na razie się na to nie zanosi, ale jest to pomysł, który pewnie kiedyś zrealizujemy. Czy "Back Against The World", gdy już znajdzie wydawcę też dostanie jakąś wersje deluxe dla danego regionu? Jest sens kupować płytę teraz od Was czy lepiej poczekać na ewentualną wersję rozszerzoną? Nie, "Back Against The World" będzie w takiej wersji, w jakiej jest obecnie chyba wszędzie, nie będzie rozszerzonej wersji, może w formule czysto internetowej wypuścimy polskie wersje dwóch utworów, ale to dopiero jak je odzyskamy, bo nagraliśmy je i jeszcze nie są zmiksowane w całości, a nagraliśmy je w Polsce i nie chce wnikać w detale, ale sytuacja jest trochę skomplikowana. Może, a raczej na pewno wypuścimy (tylko pytanie kiedy?) alternatywną wersję singla "Far Away" nagranego po chińsku na chiński rynek, notabene zacząłem się uczyć chińskiego. To pewnie rozmawiałeś z wokalistą zespołu Bayer Full, aby cię trochę poduczył? On nie zna chińskiego, a oni już w Chinach nie koncertują. Czy poza teledyskiem do "In The Nest of Serpents" macie jakieś zapisy z Chin, które by posłużyły wam do zrobienia koncertowego DVD? Czy jest coś takiego w planach? Nie mamy materiałów, które posłużyłyby nam do zrobienia koncertowego DVD z Chin, ale jeśli się uda, mówię, jeśli - to jeszcze stoi pod znakiem zapytania, pojechać do Chin tej wiosny i zagrać na bardzo fajnym, dużym chińskim festiwalu to, kto wie czy on nie będzie rejestrowany przez kogoś, przez tamtejszego realizatora, który nam udostępni materiały, w każdym razie nie jest to wykluczone. Jak wygląda u Was pisanie tekstów, ostatnio mówiliście, że "Back Against The World", może i nie jest concept - albumem, to jednak teksty stanowią pewną całość, bo mówią o poświęceniach. Czy według Was w klasycznym heavy metalu tekst ma jakieś znaczenie? Według nas to trudno powiedzieć, bo np. Michał kompozytor, bagatelizuje kwestię tekstów, a ja na przykład nie, bo jakby nie miało żadnego znaczenia to
ma też rolę artystyczną, czyli musi coś przekazywać w sposób zgodny z jakimiś kanonami piękna i np. "Back Against The World" właśnie wszystkie teksty jak się wczytasz odnoszą się do kwestii oscylujących wokół buntu, ale nie takiego pojmowanego, jako wychodzenie na ulicę i palenie opon, tylko, jako radykalnie nonkonformistyczna postawa w realizowaniu jakichś swoich życiowych celów albo w walce o jakieś wartości, więc jest to punkt koncepcji ideologiczny, ale nie tematyczny, czyli nie jest tak, że każdy utwór jest elementem historii, nie jest to w tym sensie concept album. Spaja to idea, a nie historia, trochę jak "Master of Puppets" Metalliki, który też jest spajany tematem kontroli, manipulacji, o czym Hetfield wielokrotnie mówił, ale nie ma historii, tak samo nie opowiada o Ziutku, który coś tam, coś tam, tutaj płacze, tutaj się śmieje, a tam to się pozabijają, więc tak to widzę. Czy pisząc teksty inspirujecie się czymś konkret nym, np. literaturą? Wiesz co, jak czytasz książki to siłą rzeczy podświadomie się nimi inspirujesz, albo jak oglądasz filmy to też się nimi inspirujesz, ale nie jest tak, że biorę tekst i "oo teraz ten utwór będzie się odnosił do książki XX". Mówiąc szczerze zawsze mnie to trochę śmieszyło, takie zjawisko w muzyce popularnej czy generalnie w muzyce, które mówi: "Nasz concept - album opisuje "Boską Komedię" Dantego i jest tutaj dziewięć kręgów piekielnych itd." No i super, świetnie, ale to dla mnie jest trochę prawdę mówiąc kuriozalne, to jest kuriozum. Nie, to w tym sensie inspiracji nie ma, to jest raczej taka ogólna, że wiadomo, że książki czy treści kultury, którą pochłaniasz potem Cię kształtuje i dają jakąś podstawę do tego, co tworzysz. Klasyczny heavy metal to muzyka dość hermetyczna, za wiele wymyślić się tu nie da, co zamierzacie, gdy dojdziecie do momentu, kiedy wszystkie nowe pomysły będą Wam brzmiały jak plagiat, zmienicie styl muzyczne i będziecie grać np. death metal, bluesa czy skończycie karierę? Czy poza heavy metalem widzi cie Scream Maker w jakimś innym gatunku? To jest ciekawe pytanie, bo faktycznie jest coś takiego, że zrobisz te swoje ulubione pierogi, które tylko ty tak robisz te pierogi, ale wiadomo, że jak zrobisz raz, drugi, trzeci, to ileż można te same pierogi robić. Coś jest
SCREAM MAKER
107
HMP: Płyty koncertowe nie są obecnie zbyt popularne, tylko te najbardziej znane zespoły regularnie wydają takie krążki, bo jednak to DVD/Blu-ray są chętniej kupowane przez fanów. Wy jednak zdecydowaliście się zarejestrować koncertówkę - decydujące było pewnie to, że sporo występujecie i czujecie się doskonale na scenie? Dominik Cynar: Decydujące było to, że mieliśmy możliwość zarejestrowania koncertu i nie ukrywamy, iż jedno z miliona naszych marzeń spełniło się w postaci nagrania pierwszej lajfki. Wiadomo, że dążymy drogą zespołów z lat 70. i 80., a wtedy najpopularniejsze były zwykłe płyty live wydawane na winylu czy CD i tak też zrobiliśmy. Chcielibyśmy wypuścić nasz koncert na DVD/Blu-ray, ale na wszystko przyjdzie czas. Na pewno po trzeciej płycie studyjnej się tym zajmiemy. Fakt, dużo gramy (chcemy jeszcze więcej) i scena to tak jakby nasz drugi dom i mamy nadzieję, że słychać jak ta muzyka tętni życiem w nagraniu.
Foto: Scream Maker
na rzeczy i tutaj jest taka kwestia, żeby tworzyć takie napięcie pomiędzy oczekiwaniami ludzi, a Twoją chęcią tworzenia, bo np. Michał mówi "A dlaczego mamy grać tylko metal, kto w ogóle tak powiedział? Dlaczego jeden utwór nie może być heavymetalowy, drugi np. country, a trzeci jeszcze jakiś jazz metal?" Nikt tak nie powiedział, ale ludzie, odbiorcy oczekują pewnej przewidywalności. Jak kupujesz Coca Colę z napisem Coca Cola to oczekujesz, że będzie w niej Coca Cola a nie Fanta. Natomiast jak kupujesz album zespołu Scream Maker, który mówi o sobie, że jest zespołem heavymetalowym i nagle on ci wyskoczy z utworem country i utworem jeszcze jakiegoś innego gatunku, które mogą być w sobie dobrymi utworami, powiesz "Ok, ale ja nie tego oczekiwałem. Nie to zamawiałem, panie kelnerze". I tak odbiorcy muzyki rozumują. Oczywiście zdarzają się tacy otwarci, którzy docenią taki eksperyment i powiedzą "Tego się nie spodziewałem, to jest fajne, bo właśnie czymś mnie zaskoczono i moje życie stało się bogatsze, ale to jest mniejszość i trzeba to wypośrodkować. Czy w przyszłości będziemy grać inny gatunek? Nie wiem, bo raczej gdybyśmy chcieli eksperymentować w muzyce to wybralibyśmy od razu muzykę eksperymentalną, a wybraliśmy heavy metal, czyli to oznacza, że oryginalność widzimy w innych kwestiach niż utwory. Występowaliście przed różnymi zespołami jak np. ostatnio Motörhead czy ich muzyka, która niekoniecznie jest tym, co gracie zazwyczaj ma wpływ na Waszą muzykę i przyszłe pomysły, np. po koncercie wzięliście instrumenty w dłoń i zaczęło Wam wychodzić coś, czego nie graliście wcześniej? Nasz basista jest mega fanem Motörhead. Pierwsze utwory, jakich się uczył na basie to utwory "Ace of Spades" i coś tam jeszcze, więc mieli oni już wcześniej wpływ na naszą muzykę, ale po koncercie nie przypominam sobie, żebyśmy wzięli gitary, bo byliśmy bardzo zmęczeni (śmiech). Ale wiesz, może tak być, że posłuchacie czegoś i mówicie "Słuchaj to jest fajne, ale nie gramy jak my. Ale to trzeba by wydać." Nie, nie chcemy się ograniczać, zawsze, jeśli to jest Twoje dzieło, to grasz jak Ty. Tak to ci w duszy gra. Ostatnio z kimś gadałem na Facebooku, że oryginalność w muzyce to jest tak nadużywane słowo, bo wskaż mi w Polsce, na polskim podwórku rockowo metalowym, jeden naprawdę oryginalny zespół. Każdy zespół budzi jakieś skojarzenia, jeden silniejsze, inni mniej silne, ale to tylko, dlatego że np. odnosi się do zespołów muzycznie mniej znanych. Jeżeli ja śpiewam z vibrato, chłopaki mają melodyjne solówki, to już ci się kojarzy z Iron Maiden. Iron Maiden jest hiper znany, więc odniesienie jest bardzo wyraziste, ale jakbym grał np. jak Down, który jest wielokrotnie mniejszym zespołem niż Iron Maiden i mógłbym grać jeden do jednego jak Down, a dziewięćdziesiąt procent ludzi nieznających Down mówi "Jak oni oryginalnie grają", mimo że nie gralibyśmy oryginalnie, obiektywnie rzecz biorąc, więc to jest kwestia relatywnej percepcji w da-
108
SCREAM MAKER
nej sytuacji, więc oryginalność w muzyce nie powinna być celem, nie sądzę, żeby ktoś stał się geniuszem, po prostu chcąc być geniuszem. Chopin nie był geniuszem, dlatego, że pomyślał sobie "A bym stworzył coś oryginalnego". Nie, on stworzył sam z siebie, naturalnie mu przychodziło. My nie jesteśmy geniuszami muzycznymi, nie jest to ujma, bo geniuszy muzycznych to jest promil i pół promila, więc wolimy się skupić na tym, co uważamy, że robimy dobrze, niż na udawaniu właśnie kogoś, kim nie jesteśmy, czyli właśnie eksperymentatorów itd. Tak to widzę. Bo wiesz mogłoby być kiedyś tak, że gracie na próbie i gracie coś o co sami byście się nie podejrzewali, ale to wciąż tak jakby wypływa z Was. Tak, to znaczy, że rozszerzamy wtedy horyzonty. Często mówicie, że utwory, które gracie są takimi, jakimi sami byście chcieli słuchać, a tak szczerze, jak często słuchacie własnych płyt w domowym zaciszu tak dla siebie? Wiesz co, żeby słuchać swoich płyt dla tzw. przyjemności to nie zdarzyło mi się. Zawsze widzę tam jakieś swoje niedociągnięcia czy coś, ale z obowiązku słuchamy, bo jak trzeba przypomnieć sobie linię melodyczna czy przypomnieć tekst to muszę, a zwłaszcza jak mamy nową płytę, gdy mamy nieograną na koncertach to musimy jakby ją wbijać sobie do głowy, ale tak żeby dla przyjemności to może w pierwszym okresie po jej nagraniu, ale też nie na zasadzie, że zapominamy, że to Scream Maker i "o jakie to super", tylko już bardziej analitycznie, że "fajne jest, fajnie to brzmi, fajnie ta gitara brzmi albo fajna solówka wyszła albo nie, ta to jest słaba, to mogłem lepiej zaśpiewać." Raczej ją analizujemy. Czyli nie było tak, że np. puszczają Was w radiu słuchacie "kurde, ale fajny kawałek, ciekawe, kto to, patrzysz - O Jezu, to my. Nie, tak to nie, znasz te utwory to ciężko zapomnieć, kto to gra. Wiesz muzyka to nie jest hamburger, czy to nie jest danie z restauracji, że ty je robisz to będzie dobrze i jeszcze możesz się nim najeść. To trochę na takiej zasadzie, jeśli ładnie wyglądasz to ładnie wyglądasz, ale to nie ty jesteś od tego, żeby stać w lustrze i się sobie przyglądać. Ale nie wiem czy wiesz, była ostatnio taka sytuacja w wywiadzie, że Aerosmith jechało na jakiś koncert i Steven Tyler był tak nietrzeźwy, że gdy w radio puś cili jego kawałek "What Could Have Been Love" i pomyślał sobie "Kurde, to jest fajne, co to jest? I ktoś mu mówi, że to jest jego utwór i mówi "O, no to fajny nagrałem." Ale sam przyznałeś, że był pijany. Przypuszczam, że po prostu on jest już stary i nie pamięta, co nagrywa. To by było na tyle. Dzięki za wywiad. Dzięki, fajne pytania, naprawdę oryginalne i bardzo mi się podobało. Grzegorz Cyga
Słychać, słychać. W dodatku trudno było nie skorzystać z takiej okazji, skoro dostaliście propozycję występu w studio Polskiego Radia Rzeszów, byłoby też chyba bez sensu, gdyby taki profesjonalnie zareje strowany materiał trafił po jednej emisji do jakiegoś archiwum? Dokładnie. Szkoda było po prostu ot tak zagrać i zapomnieć. Był to dla nas naprawdę ważny występ i mamy z niego pamiątkę w postaci nagranej płyty, która dla fanów stanowi kolejny klasowy bibelocik z naszych poczynań muzycznych. Dodatkowo studio im. Tadeusza Nalepy w Polskim Radiu Rzeszów ma niesamowitą akustykę i przestrzeń, była też możliwość nagrywania śladów przez taśmy analogowe. Dzięki czemu całość od-dała fajny charakter i ducha lat 70/80. Długo przygotowywaliście się do tego koncertu, czy też wręcz przeciwnie, zważywszy na wasz staż? Świadomość tego, że akurat ten występ będzie nagrywany, dawała się wam jakoś we znaki? Każdy koncert jest ważny, zgadza się... Ale w radio jednak trzeba było zagrać jeszcze lepiej. A tak serio, jeśli chodzi o nasze przygotowania to graliśmy regularne próby, jak zwykle. Myślę, że ta regularność naszych prób i duża ilość koncertów ma największy wpływ na zgranie i to, że na występach jesteśmy w bardzo dobrej formie. Jak dystrybuowane są wejściówki na takie koncerty w Radio Rzeszów - można je kupić, a może wygrać w konkursach na antenie? Część wejściówek została rozdysponowana przez Radio Rzeszów dla swoich zasłużonych gości oraz osób, które wygrały konkursy antenowe, kolejny pakiet przypadł nam - też zaprosiliśmy naszych dobrych znajomych i fanów. Sprzedaż wejściówek nie wchodzi tu w grę - co tym bardziej podkreśla wyjątkowość koncertów organizowanych w tym miejscu. Sala nie jest szczególnie duża, tak więc pewnie zapełniła się po brzegi fanami Steel Velvet i hard rocka? Tak. Wejściówki były limitowane do ilości jaką może pomieścić studio, ale to specyficzny rodzaj koncertu i pojemność sali nie ma tu nic do rzeczy. Publiczność tak świetnie reagowała i dodawała nam kopa, że czuliśmy się jak na dużym plenerowym koncercie. Liczył się też sam fakt transmisji na żywo i rejestracji śladów z tego wydarzenia. Wnioskuję z nagrania, że atmosfera była gorąca, a klimat dla takiej muzyki bardzo sprzyjający, chociaż konferansjerkę ograniczyliście do minimum - wyszliście z założenia, że jak będzie mniej gadania, to zmieści się jeden utwór więcej? Na koncercie panowała bardzo luźna i wesoła atmosfera, w sumie to jak na wszystkich naszych koncertach i tej gadki było więcej niż zostało ostatecznie na płycie. Jeśli chodzi o gadanie na albumie to nie chcieliśmy tego zbyt wiele i przy miksowaniu całości obcięliśmy do minimum. Raczej fani wolą słuchać naszej muzy niż wywodów filozoficznych wokalisty. Konferansjerki naszym zdaniem jest tak akurat "nie za dużo, nie za mało". (śmiech) "Live" trwa ponad 67 minut i jest to pewnie zapis całego koncertu, ale emisja była raczej krótsza, tak jak w przypadku koncertów ze studia radiowej Trójki, kiedy często koncert na antenie jest wyciszany, a słychać, że trwa dalej w najlepsze? Wiedzieliśmy, że cały nasz set nie będzie transmitowany w radio i przygotowywaliśmy go dokładnie pod ograniczenia czasowe - choć i tak wyszło inaczej niż planowaliśmy (śmiech). Dlatego teraz prawdziwą nagrodą dla fanów kupujących płytę jest reszta utworów, których nie było w transmisji. Wiadomo, że wynika to z długości audycji na antenie i ograniczonego czasu
100 % live w klimacie 70/80 Zdradzimy małą tajemnicę na sukces... Nie ględzimy i nie biadolimy, tylko robimy swoje! - deklaruje gitarzysta Steel Velvet Dominik Cynar i nie są to tylko czcze deklaracje bez pokrycia. Ta młoda grupa po wydaniu dwóch świetnych i bardzo dobrze przyjętych przez fanów hard 'n' heavy płytach studyjnych podbija sceny kolejnych klubów, plenerów i festiwali, a koncertową formę zespołu potwierdza zarejestrowany niedawno koncerto-wy krążek "Live" - bez poprawek i dogrywek, po prostu czysty rock 'n' roll: anteno-wego. Jak chodzi o szczegóły to czas antenowy wynosił 50 minut (było to od 19:10 do 20:00). Macie na koncie dwie płyty studyjne, wciąż promujecie tę nowszą "Chwila", tak więc nie było innej opcji, jak zaprezentowanie aż siedmiu wybranych z niej numerów? "Chwilę" będziemy promować do wydania kolejnej naszej studyjnej płyty. Zachęcamy wszystkich czytelników HMP którzy nie mieli przyjemności nas usłyszeć do znalezienia tegoż naprawdę wartego poświęcenia "Chwili" krążka. Trudno chyba jednak wyobrazić sobie wasz koncert bez tych starszych utworów, jak na przykład "Soczewki" czy "Wczorajszy jazz"? Tak, te kawałki są z nami od początku, goszczą w setliście na każdym naszym koncercie i ciężko się z nimi rozstawać choć to nie miały być jedyne utwory z pierwszej płyty "Luz" które chcieliśmy zagrać w radiu. Bardzo chcieliśmy odświeżyć i uwiecznić na nagraniu live takie utwory jak "Koszmar", "Moneta" czy "Zew młodości". Niestety ograniczenia czasowe - ale może następnym razem. (śmiech) Covery gracie chyba dość chętnie, jednak wyjątkowość tego akurat koncertu podkreśliliście aż trzema przeróbkami klasyków Bon Jovi, Petera Framptona i Whitesnake - skąd akurat ten wybór? Sprawa jest prosta: lubimy grać utwory zespołów, których sami słuchamy jednak uważamy, że zbyt duża ilość coverów w setliście nie robi dobrze dla zespołu, przynajmniej my tak myślimy… A jeśli chodzi o covery z koncertu, to akurat te utwory najbardziej podkreślają nasz charakter i styl. Przynajmniej tak nam się wydaje (śmiech). Druga sprawa jest taka, że zazwyczaj w setach koncertowych wplatamy trzy covery, tak też chcieliśmy zrobić tutaj żeby płyta "Live" brzmiała jak najbardziej wiarygodnie. Jesteście bardzo młodymi ludźmi, więc z satysfakcją odnotowuję, że nie poszliście na łatwiznę, wybierając świetne, ale niezbyt oklepane utwory: "Burning For Love" z debiutanckiej płyty Bon Jovi na singlu ukazał się przecież tylko w Japonii, "Breaking All The Rules" Framptona pochodzi z jego mniej popularnej płyty z początku lat 80., a "Guilty Of Love" też nie stał się singlowym przebojem Whitesnake - być może z powodu zamieszania spowodowanego pojawieniem się na rynku dwóch różnych wersji albumu "Slide It In" lubicie mniej oczywiste rozwiązania, o "Livin' On A Prayer", "Baby I Love Your Way" czy "Here I Go Again" nie było mowy? Nigdy nie idziemy na łatwiznę to raz, a dwa granie oklepanych numerów wcale nas nie bawi - raczej by nas to bardziej męczyło. Po trzy nie jesteśmy bandem "do kotleta", który musi grać wszystkie znane przeboje. Wydaje nam się też, że takimi mniej oczywistymi wyborami podkreślamy naszą niezależność i stawianie na własną twórczość. Nie musimy później wysłuchiwać pod scena "Zagrajcie coś AC/DC, Iron Maiden, Queen, Dżem itd." - choć i tak się czasem zdarzy (śmiech). Covery gramy głównie dla siebie i musi nas to dobrze bawić. Jeszcze bardziej nas to cieszy, jak ktoś doceni nasz wybór takiego a nie innego repertuaru zamiast narzekać, czemu nie gramy czegoś znanego. A nie korciło was, skoro już odwiedziliście studio im. Tadeusza Nalepy, żeby zagrać jakiś ostrzejszy numer z repertuaru Breakout? Gramy na próbach różne bluesy w tym "Tadzia" i innych znakomitych bluesmenów jak Eric Clapton, Warren Haynes, Joe Bonamassa czy Stevie Ray Vaughan, ale żeby zagrać coś z repertuaru Tadeusza Nalepy czy Brekaoutu na koncercie to naprawdę trzeba to poczuć, zrozumieć i wiedzieć jak to oddać na scenie. Nie ma mowy tutaj o jakichkolwiek niewypałach. Żeby zagrać coś takiego musi to być równie mistrzowskie, inaczej granie jego numerów to czysty zbłaz. Chodź nie mówimy nie... może kiedyś zdecydujemy się na taki krok. Nie odmówiliście sobie jednak przyjemności zacyto-
wania innego klasyka naszego blues-rocka, bowiem we "Wczorajszym jazzie" mamy fragment utworu "Jak malowany ptak" Dżemu? (Śmiech) To taki nasz malutki niewinny żarcik... Smaczek... i oczywiście już bez żartu ukłon dla zespołu Dżem i sygnał dla odbiorców, że polska muzyka też ukształtowała nasze brzmienie. Takie koncerty rządzą się swoimi prawami; ważniejszym z nich jest to, że na płytę trafiają zwykle bez poprawek czy późniejszych studyjnych dogrywek zależało wam na tym, aby "Live" było takim 100 % koncertowym portretem Steel Velvet? Na płycie "Live"chcieliśmy oddać 100% naturalnego brzmienia koncertu Steel Velvet. Nie było tutaj mowy o jakichkolwiek dogrywkach itd. Całość oczywiście była zmiksowana przez Piotra Gruenpetera, a wisienkę na torcie dołożyło masteringiem warszawskie studio As One. Trzeba tutaj też wspomnieć o Jurku Dziobaku realizatorze dźwięku z Polskiego Radia, który świetnie zarejestrował ślady z całego koncertu. Ostatecznie na płycie jest przez to kilka drobnych wpadek i błędów, ale wydaje nam się, ze to dodaje tylko smaku do całości. W końcu to jest grane na żywo i każdy ma się prawo pomylić, tym bardziej, że na koncertach nie stoimy z gitarami pod szyją, wpatrzeni w gryfy przez
Oczywiście, że to nie przypadek. Po co poprawiać coś, co zostało zrobione dobrze i jednocześnie pomaga naprowadzić słuchacza na odpowiednie muzyczne tory. Całe wydawnictwo ma pasować do zawartości, a zawartość do twórczości kapeli - wtedy jest to pełny i prawdziwy przekaz. Publika zawsze wyłapie "ściemę" i naciąganych rockendrolowców. Jak to mówią, do trzech razy sztuka, bo to wasz kolejny album wydany sumptem zespołu. Wolicie pełną niezależność i chcecie mieć kontrolę nad każdym aspektem swej kariery, czy po prostu nie szukaliście wydawcy dla tego materiału? Tutaj nawiązując do poprzedniej wypowiedzi - znając pewne mechanizmy znów postawiliśmy na własne wydanie. Po za tym jak już wspomniałeś - takie krążki nie są teraz zbyt popularne, a na marginesie patrząc na ilość polskich tytułów hardrockowych wydanych przez duże wytwórnie w zeszłym 2015 roku - to o czym my mówimy? (śmiech). Oczywiście mieliśmy kilka propozycji wydania tego albumu jak i przy "Chwili", ale niestety na takich warunkach, że szkoda tutaj cytować. Znacznie bardziej opłaca się nam takie działanie jak obraliśmy, ale jeśli trafi się ktoś z normalną propozycją współpracy, to jak najbardziej. Myślicie o tym, by stać się zawodowcami i żyć tylko z muzyki? "Nowa nadzieja polskiego hard rocka" brzmi dobrze, ale być może ze wsparciem większej firmy, jak np. MMP czy Mystic Production, zdołalibyście wejść na jeszcze wyższy poziom, tak więc może warto poczynić kroki w tym kierunku? No właśnie to kolejne pytanie, które można podciągnąć pod moje powyższe muzyczne rozterki (śmiech)... Ale odpowiadając - chcielibyśmy - jak chyba wszyscy wojujący na naszym rynku muzycy - wejść na wyższy poziom i żyć tylko z muzyki - więc tu apel do wszystkich większych firm: Jesteśmy do wzięcia (śmiech) -
Foto: Steel Velvet
całą sztukę. Nasza muzyka jest taka, że na scenie zawsze roznosi nas energia. Zdaje się to też potwierdzać fakt, że koncert był 6 grudnia, a już 15 stycznia następnego roku ukazała się płyta - tempo było naprawdę piorunujące! Tutaj wkradła się drobna pomyłka, bo koncert odbył się 2 października. Co i tak nie zmienia faktu, że tempo było piorunujące. Zdradzimy małą tajemnicę na sukces... Nie ględzimy i nie biadolimy, tylko robimy swoje! No i przede wszystkim wiemy czego chcemy. Wiadomo, że to wszystko wymaga ogromnego poświęcenia i nakładu pracy z naszej strony, ale czego się nie robi dla Rock & Rolla! Nie ma co ukrywać, że powodem dla którego poszło to dość sprawnie jest fakt, że mamy już doświadczenie i pewne mechanizmy tyczące się obróbki materiału i fizycznej produkcji krążka przychodzą nam po wydaniu "Chwili" łatwiej. Przywiązanie do klasyki manifestujecie nie tylko muzyką czy projektem graficznym, ale też wyglądem samego krążka, który znowu przypomina płyty CD wydawane w latach 80. - rozumiem, że to nie przypadek?
tylko okres wypowiedzenia w firmach gdzie pracujemy i możemy ruszać w trasę po USA! Płyta koncertowa to swoiste podsumowanie waszego dotychczasowego dorobku i miły prezent dla zwolen ników zespołu, ale pewnie powoli zaczynacie już myśleć o kolejnym albumie studyjnym? Tak - ta płyta to taka mała przerwa dla fanów przed kolejną studyjną płytą, nad którą już powoli pracujemy. Na pewno zajmie to trochę czasu, gdyż tak jak w przypadku "Chwili" mamy zamiar solidnie przygotować materiał do studia. Wstępnie można powiedzieć, że na końcówkę tego roku lub początek przyszłego materiał będzie gotowy. Czyli warto życzyć wam wytrwałości i szczęścia w dalszej pracy, a o resztę zatroszczycie się już sami, wciąż dostarczając słuchaczom hard 'n' heavy na najwyższym poziomie? My zawsze chcemy dostarczać naszą muzykę i wszystko co się z tym wiąże na najwyższym poziomie (śmiech) - spokojna głowa! Wojciech Chamryk
STEEL VELVET
109
Wyjście z podziemia Z Votum znam się nie od dziś. Poznaliśmy się na białostockim Prog Day w 2012 roku, potem jeździłem na ich występy do Warszawy, aż w końcu zorganizowaliśmy dwa koncerty (w tym jeden bardzo spontaniczny) w moim rodzinnym mieście - Przasnyszu. To niesłychane, jak panowie daleko zaszli. Czwarty krążek na koncie, trasa europejska z Kingcrow i duże zmiany, zarówno w składzie, jak i samej muzyce. Odwiedziłem ich w warszawskiej Progresji 26 lutego, krótko przed rozpoczęciem pierwszego koncertu z trasy. Wtedy też odbyła się oficjalna premiera ich nowego albumu - :Ktonik:. Za kulisami głośno przywitał mnie Adam Łukaszek, częstując obiadem, Piotrek Lniany zbierał się do nagłego wyjścia, a Adam Kaczmarek co jakiś czas przechodził, rzucając zabawnym tekstem. Panowie przed występem byli w biegu, więc o nowej płycie, perypetiach w trasie oraz planach na przyszłość opowiadali mi Zbyszek Szatkowski i Bartek Sobieraj… z gościnnym udziałem Bartka Turkowskiego. HMP: Śledzę was od czasu wydania "Metafiction" i to niesamowite, jak dojrzeliście przez te siedem lat. Czwarta płyta na koncie, świetne przyjęcie :Ktonik: w Polsce i za granicą. Czy spodziewaliście się, że zajdziecie tak daleko ze swoją muzyką? Zbigniew Szatkowski: Czy daleko zaszliśmy? Cóż, to się jeszcze okaże. Na ten moment idziemy cały czas do przodu, ciągle ewoluujemy, staramy się robić coś nowego. Długa droga za nami i daleka przed nami. Na razie skupiamy się na promocji nowej płyty i mam nadzieję, że dotrzemy z :Ktonik: do nowych odbiorców. Włożyliśmy sporo energii w to, by album zabrzmiał tak, jak od początku tego chcieliśmy. Okazało się to dużym wyzwaniem, bo został on nagrany z nowymi osobami w składzie. Chcieliśmy zamknąć pewien etap i rozpocząć nowy - Votum nie jest już takie, jakie znałeś wcześniej i obecnie zaczynamy zupełnie nowy rozdział w naszej karierze. Wspomnieliście, że przechodziliście zmiany w składzie. Jeszcze przed wydaniem "Harvest Moon" odszedł od was Alek Salmonik, potem Maciek Kosiński. Jak te zmiany wpłynęły brzmienie płyty? Zbigniew Szatkowski: To jest zawsze duża zmiana, głównie dlatego, że osobowości Bartka i Piotrka różnią się od tego jak Maciek i Alek wcześniej pracowali. Na początku był etap docierania, precyzowania tego, co naprawdę chcemy robić. Wielką zaletą wokalu Bartka jest jego emocjonalność, zupełnie inaczej operuje delikatnością i drapieżnością, co zmieniło charakter muzyki Votum. Piotr natomiast ma rękę to mocnego, metalowego grania. Dzięki tym przemianom poszliśmy do przodu, zrobiliśmy coś nowoczesnego zamiast skłonić się w stronę grania retro, na co cierpi wiele współczesnych kapel progresywnych. Obraliśmy przeciwny kierunek względem tzw. "progowego mainstreamu". Bartku, a jak ty czujesz się w rodzinie Votum? Bartek Sobieraj: Dobrze, a nawet bardzo dobrze. Dogadujemy się świetnie, poza wyjątkami, kiedy się kłócimy (śmiech). Chodzimy na wspólne piwo, ale tylko na jedno, bo na tyle nas stać (śmiech). A tak szczerze, to na płaszczyźnie muzycznej rozumiemy się bardzo dobrze, a to jest najważniejsze w zespole. Votum, kie-
dy do niego przyszedłem, miał już ukierunkowany styl i trzeba było się do niego ustosunkować. Od razu spodobała mi się w ich brzmieniu sekcja rytmiczna. To zrozumienie na płaszczyźnie muzycznej okazało się punktem wyjściowym dla nas. Jeśli dobrze nam się razem gra i tworzy, to przekłada się to również na relacje pozamuzyczne. A te również świetnie się miedzy nami układają, szczególnie w porównaniu do kontaktów w moich poprzednich zespołach, gdzie niejednokrotnie było nam pod górkę. Jesteście teraz pod pieczą wytwórni Inner Wound Recordings, która współpracuje m.in. z Pyramaze, Andromedą, czy Mr. Big. Jak nawiązaliście z nimi kontakt? Zbigniew Szatkowski: Pomogła nam w tym nasza agencja bookingowa. Negocjacje trwały już od dłuższego czasu, a pierwsze rozmowy zaczęliśmy dwa lata temu. Po tym okresie udało nam się w końcu skrystalizować kontrakt i zaczęliśmy wspólne bookowanie trasy europejskiej. Potem przyszła pora na szukanie wydawcy, który pomógłby nam w promocji za granicą. Przeprowadziliśmy rozmowy z różnymi wytwórniami, szukaliśmy najkorzystniejszej umowy dla nas, aż w końcu postanowiliśmy nawiązać współpracę z InnerWound Recordings i dzięki temu wydać album :Ktonik:. Dziś jest jego oficjalna premiera, z której bardzo się cieszymy, bo otwiera naszą trasę europejską. Niestety w świecie muzycznym bywa tak, że organizacja działa jak naczynia połączone. Żeby do kogoś dotrzeć trzeba spotkać się z odpowiednią osobą, po rozmowie ona przekazuje nas dalej, prowadzimy kolejne rozmowy etc. Generalnie niezbędne okazują się znajomości, choć odbiegają one od stereotypu przejętego w Polsce. Oznacza to tyle, że można przyjść do potencjalnej osoby, porozmawiać z nią, otworzyć jakieś nowe możliwości. Mieliśmy tak wielokrotnie na naszych koncertach. Bardzo często byli to muzycy, którzy polecali nas dalej. Można to nazwać takim "światem w świecie". Co kryje się pod enigmatycznym tytułem :Ktonik:? Zbigniew Szatkowski: Źródłosłów słowa jest grecki i wiąże się z terminem bóstw chtonicznych, czyli takich, które żyją w świecie podziemnym. Tytuł nawiązuje też do tego, że my również - jako zespół - wychodzimy z
takiego podziemia. Dla nas stworzenie :Ktonik: było jak nowonarodzenie, przejście z tego, jak graliśmy i jacy byliśmy wcześniej, w zupełnie nowy etap. Wcześniej tworzyliśmy w innym świecie i staramy się wyjść z naszego podziemia - tytuł dokładnie odzwierciedla ten proces. O czym opowiadacie na swoim nowym krążku? Zbigniew Szatkowski: Bartek trochę inaczej podchodzi do konceptów. Teksty na płycie są bardziej ciosowe i różnią się od tych, które mogłeś poznać na poprzednich albumach. Są krótkie, zwięzłe, ale dotykają konkretnych problemów i dlatego też :Ktonik: nie jest albumem stricte koncepcyjnym. Nie opowiada jednej historii od początku do końca. W tekstach mówimy o podległości, o tym, że na co dzień jesteśmy zniewoleni przez wiele rzeczy i chciejstw, np. technologię, uczucia, religię etc. Bartek Sobieraj: Dokładnie, to jest płyta o podległości i przez całe życie interesował mnie ten temat. Jak to jest możliwe, że ludzie w tak łatwy podporządkowują się pewnym systemom wartości? Jaki jest powód tego, że nie potrafimy pozostać w prawdziwej rzeczywistości, dbać o naszą wolność? Mówię tutaj nie tylko o tych radykalnych systemach, dotyczy to też chociażby telewizji. Nawiązuję w tekstach do Frommowskich ujęć, terminów tzw. "wolności od..." i "wolności do..."* i generalnie od zawsze ciekawiło mnie, dlaczego ludzie ciągle potrzebują tego drugiego typu wolności. A jak symbol widniejący na okładce ma się do waszej strony lirycznej? Zbigniew Szatkowski: Unikam tego by opowiadać o okładkach, ale tak samo było też w przypadku "Harvest Moon" i pozostałych płyt. Tam teksty można było łatwiej odnieść do tego, co przedstawia dana grafika. Jeśli rzucisz okiem na nasze poprzednie płyty, np. na "Harvest Moon", to zauważysz, że na okładce widnieją koncepty powiązane z liryką. W przypadku :Ktonik: chcieliśmy ukazać treść w nieco inny sposób, operować grafiką tak, by przemawiała do nas emocjonalnie, ale też nie reprezentowała jakieś konkretnej wizji. W tym przypadku chcieliśmy by podziałała wyobraźnia i spięła wszystko w jedną całość. Jeżeli ktoś rzuci okiem na nasze poprzednie grafiki, to tam też dostrzeże koncept "wychodzenia z podziemia". Może nie dosłownego wyjścia zespołu z undergroundu do mainstreamu, tylko bardziej w pod kątem naszej odnowy i przebudzenia. Nagrywaliście w wielu studiach, a waszą płytę zmiksował David Castillo. Trzeba przyznać, że :Ktonik: brzmi rewelacyjnie. Jak ta współpraca wpłynęła na materiał? Zbigniew Szatkowski: Myślę, że do naszej współpracy trzeba podejść z nieco innej strony. Może nie tyle wpłynęło, co my chcieliśmy by album tak zabrzmiał. Dlaczego David Castillo? W trakcie tworzenia materiału długo zastanawialiśmy się, jak chcemy brzmieć i szukaliśmy płyt, które w konkretny sposób odpowia-
Foto: Votum
110
VOTUM
dają naszej wizji. Nie było tak, że my napisaliśmy utwory, a potem daliśmy je do miksu i masteringu. To my znaleźliśmy ludzi, którzy nas interesują, tworzą konkretne produkcje. Zadzwoniliśmy do nich, dogadaliśmy się i w końcu znaleźliśmy odpowiednią osobę - był to David Castillo. Produkcja albumu brzmi znajomo… Chcieliście zabrzmieć jak Katatonia? Zbigniew Szatkowski: Tak, ale nie tylko. Z początku, jak słuchaliśmy płyty ze studia Fascination Street (współpracującym również z Jamesem LaBrie Arch Enemy, Opeth - przyp. red.), to wydawało nam się, że materiał brzmi jak krążki Katatonii głównie dlatego, że ich wydawnictwa właśnie tam były masterowane. Okazało się jednak, że miksy były robione gdzieś indziej, więc dogadaliśmy się nie tylko z Fascination Street, ale też z Davidem Castillo z Ghost Ward. Chcieliśmy by :Ktonik: zabrzmiał w konkretny sposób, tak jak zakładaliśmy na początku. Materiał jest mroczniejszy, bardziej metalowy względem poprzednich płyt. Co pokierowało was do takiej zmiany? Zbigniew Szatkowski: W dużej mierze wynika to z tego, jak ułożyły się nasze charaktery i temperamenty w tym konkretnym miejscu. Nie jest tak, że przy nagrywaniu stwierdziliśmy: "dobra, teraz będzie mrok" (śmiech). Niejednokrotnie nasz sposób pracy wygląda tak, że tworzymy jakiś motyw, rozbudowujemy go, potem ktoś przynosi inny skrawek, który umieszczamy w utworze. Generalnie to jest taki gradualny proces dokładamy kolejne cegiełki, zmieniamy i poszerzamy to, co stworzyliśmy na dany moment. Prawdą jest to, że niektóre patenty z :Ktonik: na pewno będziemy rozwijać w przyszłości. Kiedy z zespołem słuchamy "Spiral" czy "Simulacry" mówimy: "okej, to jest kierunek, w jakim chcemy podążać", jednak utwory typu "Last Word" czy "Blackened Tree" napisane zostały sukcesywnie. Operowanie delikatnością, mocą - to jest nasz sposób grania, którego nie chcemy zmieniać. Bartosz Turkowski (dosiadając się do nas): :Ktonik: to jest nasza wspólna ewolucja. Chłopaki też mówią, że ja się zmieniłem, bo odważyłem się chociażby grać na przestrach (śmiech). Od siebie też dodałem kilka pomysłów, uzupełniłem je efektami i tak jakoś się to u nas stopniowo "rodziło" (śmiech). Przestery na basie to dla ciebie nowość… Zbigniew Szatkowski: Jeszcze jakieś trzy lata temu, gdyby powiedziało się Bartkowi o przesterze, to byłaby afera (śmiech). Bartosz Turkowski: Pewnie by była, ale to nie było też tak, że od razu go kupiłem. Była sugestia ze strony chłopaków, ale minął rok zanim w końcu zdecydowałem się go użyć. Musiałem się odnaleźć w nowych numerach, nawet pomimo tego, że ich szkielety tworzyliśmy wspólnie. Ciężko mi było je "ugryźć" i na tym etapie pomogły mi efekty. W nowych kawałkach mniej jest z mojej strony efekciarskiego grania, a więcej "ziarnistości", co wpłynęło na takie, a nie inne brzmienie :Ktonik:. Wspominaliście o świetnym "Spiral", ja bardzo lubię też pomosty w "Horizontal" i "Satellite", ale zaskoczyliście mnie też nieco innym podejściem do ballad. "Blackened Tree" nie stroni od elementów ambientu. Z których utworów jesteście szczególnie zadowoleni? Zbigniew Szatkowski: Ja osobiście jestem najbardziej zadowolony z tego, jak zabrzmiał "Spiral". Bardzo go lubię, choć wiem, że jest to utwór bardziej dla muzyków niż dla słuchaczy. Ta druga grupa osób skłoni się bardziej ku przebojowym kawałkom pokroju "Satellite". Nie mogę jednak jasno określić, który numer naj-
bardziej mi się podobał. Co do "Blackened Tree"… Cóż, to ballada, która wyszła z moich fascynacji trip hopem - mam fioła na tym punkcie. Jedynym zespołem, którego mam całą dyskografię, jest Massive Attack i bardzo chciałem stworzyć utwór w takim klimacie. Jednak utwór nie zabrzmiałby tak dobrze, gdyby nie Bartek Sobieraj. Myślę, że siła tego kawałka leży w wokalu charakterystycznym, ekstremalnie emocjonalnym. Nawet kiedy miałem już zarys "Blackened Tree", to nie byłem do niego kompletnie przekonany. Dopiero jak usłyszałem na demo wokale Bartka, to wtedy wiedziałem, że może być częścią naszego materiału. Bartosz Turkowski: Ten numer przyniósł prawie w całości Zbyszek i niemal od razu przypadł nam do gustu. Może on nie był przekonany, ale my i owszem. Rzadko się zdarza, żeby klawiszowiec wymyślił coś dobrego (śmiech). Natomiast jeśli chodzi o "Spiral", to podstawę do tego numeru stworzyłem z Adamem Łukaszkiem (perkusistą - przyp. red.). Adam zagrał charakterystyczny rytm na bębnach, potem ja dograłem kilka partii, a temat z czasem się rozwinął do kawałka, jaki już znasz. Mówiliście o demo :Ktonik: i wiem, że troszkę inaczej niż zwykle tworzyliście szkice nowych utworów. Zbigniew Szatkowski: Fakt, zanim weszliśmy do studia, płyta była już gotowa. Wszystkie ścieżki nagraliśmy na porządnej demówce. Nie na takiej "salo-próbowej", ale zarejestrowanej na śladach. Potem manipulowaliśmy głośnością, zmienialiśmy niektóre patenty to był zupełnie inny typ pracy niż wcześniej. Bartosz Turkowski: Warto też wspomnieć, że całą obróbką zajął się Piotrek, nasz gitarzysta. Ma wielkie doświadczenie w tej materii, edukował się w tym kierunku i bardzo nam to pomogło przy tworzeniu płyty. Dzisiejszym koncertem rozpoczynacie europejską trasę z Kingcrow. Skąd pomysł na zaproszenie ich do wspólnych występów? Jak na siebie trafiliście? Zbigniew Szatkowski: Ogromnym plusem było to, ze chłopaki z Kingcrow są prowadzeni przez ten sam management co my, więc nawiązanie z nimi współpracy okazało się dużo łatwiejsze. Kontakt był szybszy, nie trzeba było robić przedłużonych negocjacji czy jakiś koszmarnych deali. Od razu wiedzieliśmy z kim mamy rozmawiać. Z jednej strony szukaliśmy zespołu będącego w podobnej sytuacji na rynku, a z drugiej takiego, który tak samo angażuje publiczność. No i tak trafiliśmy na Kingcrow. To była dla nas nowość, bo do tej pory grywaliśmy w trasie z lokalnymi grupami, albo takimi, z którymi już wcześniej współpracowaliśmy. Obecnie przecieramy szlaki z zespołem, z którym widzimy się po raz pierwszy na scenie, choć o wspólnych koncertach rozmawialiśmy już dużo wcześniej. Cóż, świat jest mały. Prędzej czy później trafimy na wszystkich. Gra z wami też Soul Skeleton. Poznałem ich wcześniej pod nazwą Kore. Zbigniew Szatkowski: Też poznałem ich jeszcze pod starą nazwą. Wychodzimy z założenia, że warto grać z zespołami lokalnymi, żeby z jednej strony dać im szansę na zaistnienie, a z drugiej by poszerzyć nasze horyzonty. W Polsce management Votum działa tak, że odbiera zgłoszenie i wybiera grupy, które najbardziej odpowiadają danemu miejscu. Tak było też w przypadku Soul Skeleton. Macie w planach większą trasę po Polsce? Zbigniew Szatkowski: Tak, planujemy. Być może w okolicach wiosny, najpóźniej jesieni, zorganizujemy trasę po Polsce. Jeszcze tego dokładnie nie ustaliliśmy. Jak przyjęliście wiadomość o śmierci Piotrka Grudzińskiego z Riverside? Dla mnie i dla wielu osób z branży był to szok… Zbigniew Szatkowski: Wszyscy byliśmy kompletnie zaskoczeni, nie spodziewaliśmy się czegoś takiego. To jest ogromna strata, nie tylko dla muzyki. Piotrek był po prostu bardzo fajnym człowiekiem. Największym zaskoczeniem dla nas było to, że to strasznie młody chłopak… Myślę, że wiek w jakim odszedł miał duży wpływ na taki wstrząs w branży. Do tej pory jesteśmy w szoku.
czegoś nowego. To szkoła życia, tym bardziej, że czasami warunki są wręcz spartańskie. Zbierając w całość wszystkie te czynniki, trasa z Riverside była dla nas bardzo rozwojowa. A jak wspominacie wyjazd do Holandii na ProgPower Europe? Byliście tam prawie dwa lata temu. Zbigniew Szatkowski: Ja wspominam świetnie, ale organizatorzy znacznie gorzej (śmiech). Okazało się, że inne kraje nie przywykły do tego, jak imprezujemy. Wydawało nam się, że jesteśmy spokojni, a było zupełnie na odwrót. Zabawna sytuacja miała miejsce następnego dnia po naszym koncercie i after party, kiedy poszliśmy do organizatorów załatwić kilka spraw. Zaczęliśmy rozmawiać i nagle pada zdanie, że strasznie hałasowaliśmy i generalnie była rozpierdziucha tamtego wieczoru. A my na to: "to nie my, to Jolly", na co jeden z organizatorów odpowiada: "po polsku?" (śmiech). Nie sądzicie, że to dobry czas na wydanie materiału Blu-Ray/DVD? Wiem, że w takich przypadkach kwestie organizacyjne i finansowe są najważniejsze, ale to byłaby miła niespodzianka dla fanów. Zbigniew Szatkowski: Ostatnio otrzymaliśmy propozycję nagrania materiału DVD, ale musieliśmy odmówić. Postanowiliśmy to zrobić w porządny sposób, na naszych warunkach i w trochę inny sposób niż do tej pory. Nie chcemy nagrać klasycznego, sztampowego DVD, a to wymaga niestety dużo pracy, odpowiedniego przygotowania, własnego dźwięku i oświetlenia etc. Prędzej czy później wydamy taki materiał, ale na pewno nie w najbliższym czasie. A jak sądzicie, dobrze trzyma się ten nasz rodzimy prog rock? Bartek Sobieraj: Jest dosyć duża uwaga skierowana na polski prog rock. Mówi się o tym, że w Polsce ten rodzaj muzyki faktycznie dobrze się przyjmuje i dzięki temu jest też towarem eksportowym. Odnoszę jednak wrażenie, że prog rock, nie tylko polski, często jest regresywny, nie odkrywa nowych rzeczy, a raczej koncentruje się na powielaniu utartych już schematów. Namawiam kolegów z innych zespołów do eksperymentowania. Rozumiem, że King Crimson czy Yes tworzą kanon i wypada się do niego w jakiś sposób odnieść, ale te grupy miały w sobie "to coś". Były dlatego progresywne, bo eksperymentowały. To prawda, ze gdzieś w tle pojawiały się narkotyki - to był zeitgeist tamtych czasów - ale warto inspirować się podejściem tych zespołów do muzyki. Nie opierać się na konkretnych rozwiązaniach muzycznych, a na eksperymentowaniu z różnymi brzmieniami, bez zbędnego powielania. Co dalej planujecie? W końcu mówi się, że wraz z :Ktonik: tworzycie nową jakość w polskim progresie. Zbigniew Szatkowski: Mamy taką cichą nadzieję. Dzisiaj jest premiera :Ktonik: i mam nadzieję, że ta płyta nas rozbuja, a my będziemy dalej grać, pracować nad tym by materiał zabrzmiał zajebiście na żywo. Poza tym dalej będziemy zajmowali się swoimi rzeczami, nie będziemy przestawać tylko dlatego, że wydanie płyty kosztowało mnie mieszkanie. Naprawdę! (śmiech). Powodzenia zatem na nowej drodze i w szukaniu mieszkania (śmiech). Do zobaczenia na koncercie! Zbigniew Szatkowski: Dzięki! Rozmawiał i opracował: Łukasz "Geralt" Jakubiak *Bartek Sobieraj robi obecnie doktorat z filozofii, a w tej wypowiedzi odniósł się do ujęcia Ericha Fromma (niemieckiego filozofa i socjologa) oraz pojęć wolności pozytywnej (tzw. "do…"; tożsamej z demokratycznym podejściem) oraz negatywnej (tzw. "od…"; opartej na kontroli społecznej, ingerencji władzy w życie prywatne)
Co wynieśliście z trasy u boku Riverside? Zbigniew Szatkowski: Przede wszystkim dużo nauki. Oni mają większy zapas doświadczenia od nas, choć stylistycznie idziemy zbliżonym torem i trafiamy do podobnego typu publiczności. Takie koncerty są dla nas ogromna nauką. Poznajemy inny sposób pracy, życie w trasie z zespołem, który ma już ładnych parę kilometrów za sobą - od takich osób cały czas uczysz się
VOTUM
111
Nickiem. Dwa pozostałe zespoły widzą mnie jako samodzielnego twórcę, prezentującego skończoną piosenkę.
Progresywny power współczesnego świata Jeszcze nie tak dawno scena progresywno/metalowa na Wyspach Brytyjskich była czymś znaczącym, ale od jakiegoś czasu maleje liczba zespołów parających się taką muzyką. W zmniejszającej się konkurencji bryluje Nigthmare World, grupa z powodzeniem łącząca na swym debiutanckim albumie "In The Fullness Of Time" zarówno powerowe jak i progresywne wątki. Jak na razie zespół jest kojarzony przede wszystkim dzięki temu, że jego wokalistą jest... gitarzysta Threshold Pete Morten, ale kto wie, może już niebawem Nigthmare World wyjdzie z cienia. Pete, gitarzysta Sam Shuttlewood i klawiszowiec Nick Clarke nie liczą na jakąś oszałamiającą karierę, ale znają swoją wartość i nie zamierzją zaprzepaścić szansy: HMP: Współczesny świat rzeczywiście jest aż tak przepełniony koszmarem, żeby dawać temu wyraz w nazwie zespołu? Sam Shuttlewood: Nazwa zespołu powstała za sprawą tego, że jestem wielkim fanem zespołu Eidolon, a jeden z ich albumów nosi tytuł "Nightmare World". Nie wiem dlaczego, ale ma to taką siłę przyciągania, że nazwaliśmy tak nasz zespół. Zdumiewający jest fakt, że istnieje nieokreślona liczba zespołów, jednak nie przypuszczam, że jeszcze jakiś nazywa się Nightmare World. Jednak progressive power metal wydał wam się na tyle atrakcyjnym gatunkiem, że bez wahania, prawie 10 lat temu, założyliście Nightmare World? Nick Clarke: Staramy się grać muzykę, z której czerpiemy radość. Różnorodność wpływów i stylów nie jest w zespole intencjonalna, to wypadkowa naszych muzycznych gustów. Cała progresywna i power metalowa scena w Anglii nie jest bardzo duża, warto więc aspirować aby się tam dostać i przełamać pewnego dnia ten trend. Zważywszy, że w tym czasie wydaliście tylko EP "No Regrets" i będący głównym tematem naszej rozmowy album "In The Fullness Of Time", to mamy do wyboru dwie możliwości: albo Nightmare World jest dla was takim pobocznym projektem, albo też jesteś cie totalnymi perfekcjonistami, cyzelującymi w nieskończoność każdy dźwięk? (śmiech) Sam Shuttlewood: Nasz mini album powstał, kiedy tak naprawdę nie byliśmy pełnym zespołem, chciałem po prostu nagrać kilka piosenek, które miałem na wpół napisane. Podczas tworzenia mini albumu, znalazłem Pete'a i Joey'a, połączyłem się ponownie z Billym i pracowaliśmyrazem. Stopniowo nasz skład ewoluował. Mini album wyszedł w 2009 roku, zagraliśmy kilka koncertów kończąc na festiwalu Bloodstock w Anglii. Zdecydowaliśmy, że spróbujemy wydać album, co zajęło nam pięć lat! Stało się tak z wielu powodów, wszyscy pracujemy na pełen etat i musieliśmy szukać dodatkowego czasu na zajmowanie się sprawami zespołu. Nie jest to wymówką, pięć lat na wydanie pełnej płyty to groteska! Żarty żartami, ale pewnie zgodzisz się ze mną, że przy obecnej sytuacji na rynku, przy tym natłoku zespołów, trzeba mieć naprawdę coś ciekawego do przekazania, by zainteresować słuchacza? Sam Shuttlewood: Podczas nagrywania albumu nawet nie myślałem o obecnym rynku. W mojej głowie
Foto: Nightmare World
112
NIGHTMARE WORLD
było tylko napisanie i nagrywanie jak najlepszych piosenek. Wydaje się, że w ostatnich dziesięciu latach wszystko zwariowało, istnieje teraz sto razy więcej zespołów niż wcześniej. Punktem wyjścia do prac nad debiutem stała się dla was EP-ka "No Regrets" - uznaliście, że szkoda tych utworów, że warto przedstawić je w nowych wers jach szerszej publiczności? Sam Shuttlewood: Masz rację, chcieliśmy bardziej uwidocznić piosenki z mini albumu, umieszczając je w odsłonie albumu. Mimo tego, że mini brzmiał dobrze, mieliśmy na jego nagranie dużo mniejszy budżet, dlatego myślałem, aby te piosenki mogły przyciągnąć większą uwagę dzięki lepszej produkcji zapewnionej przy okazji nagrywania płyty. Jesteście zwolennikami tradycyjnych metod pracy, dopracowując wspólnie utwory na próbach, czy też jako lider proponujesz kolegom już w pełni ukończone kompozycje? Sam Shuttlewood: Najpierw piszę sekcje piosenek takie jak refreny, akordy, czasami riff, który rozpoczyna piosenkę. Jak napiszę jedną lub dwie sekcje, wysyłam to do pozostałych członków zespołu, a potem wspólnie wymieniamy się pomysłami. W ten sposób powstają piosenki. Czasami wysyłam sugerowany układ wokalny do Pete'a, jednak często on sam się tym zajmuje. Czasem utkwimy w martwym punkcie, wtedy doskonalimy piosenki poprzez wspólne granie. Pete w Nightmare World jesteś wokalistą, ale liczniejszemu gronu fanów jesteś znany jako gitarzysta Threshold. Za to obie te funkcje łączysz w My Soliloquy - wygląda na to, że jesteś zakochanym w muzyce pracoholikiem? Pete Morten: Tak, może być to postrzegane jako pracoholizm. Czerpię przyjemność z tego, że biorę udział w tak wielu rzeczach. My Soliloquy jest moim zespołem, który założyłem trzynaście lat temu. Nagrałem trzy mini albumy oraz jeden album z tym zespołem oraz właśnie skończyłem pisać materiał na drugi krążek, który będzie gotowy w tym roku. My Soliloquy jest swoistą platformą, którą wykorzystuję do pisania wyłącznie dla siebie. Nikogo nie angażuję do pomocy, sam odpowiadam za utwory. Threshold pozwala mi pisać trochę inaczej i jest według mnie większym wyzwaniem, ponieważ muszę zaadaptować wszystko aby pasowało do brzmienia tamtego zespołu. W Nightmare World piszę tylko partie wokalne, i co jest dla mnie novum, współpracuję w tej kwestii z Samem i
Do kompletu brakuje w tym momencie tylko tego, byś zdradził, że masz jeszcze jakieś inne zespoły, albo właśnie przystąpiłeś do kolejnego? (śmiech) Pete Morten: Dzieki Bogu, nie dołączyłem do innych zespołów. Był czas, kiedy byłem jednocześnie w pięciu zespołach, ogółem pracowałem z sześcioma różnymi zespołami przez ponad dziesięć lat, nie włączając w to dwóch gościnnych udziałów przy nagrywaniu albumów i jeden gościnny występ na koncercie. Od teraz uważam, że trzy zespoły są więcej niż wystarczające (śmiech). Jak udaje ci się pogodzić to wszystko? Szczególnie gdy dochodzą to tego inne, czasem bardziej proza iczne, takie typowo "życiowe" obowiązki? Pete Morten: To zawszę sprowadza się do zarządzania czasem. Kiedy zajmuję się jakimkolwiek zespołem, robię to intensywnie i w pełnym skupieniu. Dopóki jestem przygotowany na jakąś poszczególną sytuację z jednym z trzech zespołów, z którymi pracuję, jest wszystko w porządku. Jestem bardzo zdyscyplinowany i dość dobry w samo organizacji. Ale to Nightmare World jest dla ciebie tym priorytetowym zespołem, w który wkładasz maksimum swej energii i zaangażowania? Pete Morten: Tak i nie. Tak jak wspomniałem wcześniej. Praca z jakimkolwiek zespołem pochłania moją całą koncentrację i uwagę. Nie poświęcam się tylko w 30 % dla Threshold, w 50 % My Solilouy, a w 20 % Nightmare World. Nie, nie jest to zaszczytny sposób pracy. Kiedy byłem poświęcony Nightmare World, wkładałem w to 100 % moich starań i uwagi nad każdym szczegółem przez cały czas. To samo tyczy się Threshold i My Soliloquy. Ta postawa zdaje się procentować, bowiem nagraliś cie bardzo udany, wielowątkowy album? Pete Morten: Cieszę się, że postrzegasz to w ten sposób. To dodaje wiary mojej wcześniejszej wypowiedzi. Ja i zespół włożyliśmy w album 100 % starań. Spora w tym pewnie zasługa producenta Karla Grooma, na co dzień twego szefa i lidera Threshold? Sugerował wam jakieś rozwiązania, podpowiadał coś, czy też materiał był już tak dopracowany, że nie było takiej potrzeby? Pete Morten: 95 % materiału było gotowe, jednak Karl był wielki przewartościowując niektóre ustalone kwestie, które mieliśmy do jednej konkretnej piosenki i bardzo z nami pracował, aby wszystko było jak należy. Był również bezcenny w obowiązkach produkcyjnych, zarówno w sprawach dźwiękowych jak i aranżowaniu. On ma naprawdę dobre ucho do tego, co brzmi dobrze, dlatego album brzmi dobrze. Fakt, że znacie się już dość dobrze miał pewnie wpływ na ostateczne rezultaty tej sesji? Pete Morten: Ta, jak powiedział Sam, znam go od 2007 roku i dobrze nam się pracowało nad mini albumem "No Regrets". Nicka i resztę chłopaków naprawdę poznałem kiedy zaczęliśmy razem występować. Każdy wykonywał świetną pracę, więc bardzo ułatwiło to moje zadania. "In The Fullness Of Time" ukazał się jako digital download, CD i gatefold LP, tak więc zadbaliście o to, by wasi fani mieli możliwość kupna płyty w odpowia-
dającej im wersji? Pete Morten: Dla debiutanckiego albumu ważne jest danie fanom możliwości wyboru. Za mastering płyty odpowiadał Peter Van't Riet wykonał oddzielny master dla wydań CD i winylowego? Nick Clarke: Praca z Peterem była interesującym i wspaniałym doświadczeniem. Wszyscy muzycy powinni iść do studio masteringu i zobaczyć jak to działa, to może wiele nauczyć. Zdecydowaliśmy się nie robić masteringu przy tym albumie jak robi się to na wielu współczesnych albumach, gdzie wszystko gra najgłośniej jak się tylko da i kompresuje. Zamiast tego, Peter dał instrumentom wolną przestrzeń i kiedy robisz muzykę głośniej, naprawdę słychać różnicę w jakości bez dostania bólu głowy od tych skondensowanych śmieci! Mastering dla płytach CD i winylowych odbywał się osobno: winylowych na 24 bitach, przy 16 bitach na CD. Fani i krytycy zauważają oryginalną barwę i skalę twego głosu - ciekawi mnie, co było pierwsze, gitara czy mikrofon i czy miał na ciebie wpływ nie byle kto, bo przecież wokalistą Threshold jest przecież znakomity w tym fachu Damian Wilson? Pete Morten: Cieszę się, że jestem uważany za unikalnego. W tym wypadku nie widzę sensu w próbowaniu brzmieć jak ktoś inny. Wszyscy mamy swoje wyjątkowe głosy i to powinno być wykorzystywane. Śpiewanie przyszło do mnie pierwsze, mam bardzo miłe wspomnienia ze śpiewania w szkole podstawowej na lekcjach i byciu ochrzanianym przez nauczyciela (śmiech). Nie grałem na gitarze dopóki nie ukończyłem 18 lat. Moją inspiracją są: Morten Harket, Bruce Dickinson, James LaBrie, Sebastian Bach, kocham również jakość wokalu operowego. Zdarza ci się wspomagać go w chórkach podczas koncertów? Bywało już może, że Nightmare World poprzedzał Threshold i musiałeś występować dwukrotnie jednego wieczoru? Pete Morten: Śpiewam jako wokal wspierający w Threshold. Ale jedynymi razami kiedy grałem dwa koncerty na raz było kiedy My Solilouy grało ten sam festiwal z Threshold w 2008 roku, oraz kiedy Nightmare World wspierało zespół, z którym śpiewałem zwany Metalloid w 2009 roku.
ALEX SKOLNICK TRIO Heavy Jazz Wywiad z Alexem Skolnickiem, gitarzystą legendarnego Testamentu oraz jazzowego trio. Opowiada on o łączeniu miłości do jazzu z thrash metalem, swojej nauce gry na instrumencie oraz o graniu w Alex Skolnick Trio. HMP: Na początku chciałbym zapytać jak powstało Alex Skolnick Trio. Skąd wziął się ten pomysł i kto na niego wpadł? Alex Skolnick: Trio powstało bardzo naturalnie. Przeprowadziłem się do Nowego Jorku, gdzie studiowałem w szkole muzycznej na Manhattanie. Grywałem z wieloma różnymi muzykami, ale Matt Zebrowski, nasz perkusista, często odrabiał ze mną "zadania domowe". Uczyliśmy się razem standardów jazzowych i szybko powstała między nami chemia. Pewnego razu przyniosłem dla zabawy utwór Scorpionsów na wspólny jam session. Było to coś oryginalnego, ponieważ nikt w szkole nie grał Scorpionsów. Spodobało nam się, więc postanowiliśmy spróbować tego z utworami Kiss, Ozzy'ego Osbourne'a i temu podobnych. Szybko stworzyliśmy ciekawy repertuar, a po czasie doszły do tego nasze autorskie kompozycje. Rozumiem zatem, że skład zespołu został skompletowany w szkole muzycznej? Tak, chociaż z początku mieliśmy innego kontrabasistę, który również studiował z nami, jednak zmieniliśmy go tuż przed nagraniem pierwszego albumu. Czy mógłbyś zdradzić jak wygląda Wasz proces twórczy? W jaki sposób udaje Wam się zamienić heavy metal w jazz? Po prostu improwizujecie czy jest jakaś konkretna metoda? To zależy. Czasem po prostu improwizujemy i utwór sam powstaje. Jednak pierwszy utwór Kiss, który graliśmy, powstał na bazie typowo jazzowego akompaniamentu, coś w stylu "Autumn Leaves" z molowymi akordami. Z kolei "No One Like You" Scorpionsów, nasz pierwszy cover tego zespołu, objawił mi się we śnie, co jest całkiem dziwne. Usłyszałem go w wersji łacińskiego jazzu, tzw. bossa novy. Z resztą bywa nieco trudniej, ponieważ linie melodyczne nie zawsze są wyraźne, zwłaszcza linia wokalna, i wtedy musimy kombinować jak dopasować je do jazzowego akompaniamentu.
Teraz pewnie przy okazji promocji "In The Fullness Of Time" są na to znacznie większe szanse? Pete Morten: Wątpię, że Nightmare World będzie wspierało Threshold w najbliższym czasie. Uważam, że nie pasuje to do rachunku, jak i również politycznie mówiąc byłby to konflikt interesów. Aczkolwiek, nigdy nie mów nigdy (śmiech).
Wolicie grać covery czy własne kompozycje? Ciężko powiedzieć. Granie własnego materiału daje dużo satysfakcji, jednak covery dają sporo frajdy. Poza tym, nasze covery tak bardzo różnią się od oryginałów, że czujemy się praktycznie tak, jakbyśmy grali nasze kompozycje. Niemniej jednak, mamy w tym momencie tyle coverów w repertuarze, że coraz bardziej skłaniamy się ku tworzeniu własnej muzyki.
Zaplanowaliście już jakąś większą trasę koncertową, czy też będziecie bazować na pojedynczych występach, łatwiejszych do ogarnięcia finansowo i organi zacyjnie? Pete Morten: Prawdopodobnie późniejszy. W 2015 roku ten biznes jest bardzo trudny. Nie dasz rady dostać się gdziekolwiek bez dużej ilości pieniędzy. Myślę, że będzie to jakieś show, tu i tam, kiedy będziemy mieli odpowiednią ilość czasu i pieniędzy.
To wasz pierwszy koncert w Polsce. Jak wam się u nas podoba? Bardzo lubię Polskę. Pierwszy raz byłem tu w latach dziewięćdziesiątych. Dotarcie tu zajmowało mnóstwo czasu. Teraz Polska jest o wiele bardziej nowoczesna, widać, że się rozwinęła. Kultura bardzo mi się podoba, ale kraj jest bardziej kosmopolityczny i otwarty na wszystkie rodzaje muzyki.
Macie pewnie lojalnych fanów w rodzimej Anglii, a jak to wygląda w innych regionach Europy i świata? Pete Morten: Tak, ludzie znają mnie z mojego intensywnego podróżowania i nagrywania z Threshold od 2007 roku, i miejmy nadzieję, że uświadomi to innych o My Soliloquy i Nightmare World. Dowiemy się z czasem.
Chciałbym też zadać pytanie o przyszłość Waszego trio. Planujecie kolejne płyty lub trasy? Czy zamierzacie iść w jakimś konkretnym kierunku jako zespół? Na obecnej trasie promujemy nasz nowy album "Veritas". Teraz planujemy skoncentrować się na naszej autorskiej twórczości, ponieważ mamy już dosyć pokaźny repertuar coverów i uznaliśmy, że tyle wystarczy. W tym momencie jesteśmy w trasie po Europie, ale odwiedzimy też inne zakątki w ramach promocji naszego najświeższego krążka.
Skoro waszym wydawcą jest niemiecka firma Pure Legend Records, a tradycyjny metal jest tam wciąż bardzo popularny, niejako zdaje się to sugerować ewentualny kierunek dalszej koncertowej ekspansji? Pete Morten: Świetnie byłoby zagrać kilka koncertów w Niemczech. Będziemy musieli poczekać i zobaczymy jakie będą oferty. Macie więc nad czym pracować i wygląda na to, że sił, energii i zapału wam przy tym nie zabraknie? Pete Morten: Jesteśmy w trakcie dyskusji na wiele tematów… Więc tak, będzie kilka rzeczy na które będziemy czekać w niedalekiej przyszłości. Dziękujemy za czas poświęcony na wywiad z nami. Doceniamy to wsparcie.
Pewnie spodziewałeś się pytań o Twój drugi zespół, heavy metalowy Testament, jednak moje pytanie dotyczy godzenia obydwu Twoich projektów. Jazzowe inspiracje były jasno słyszalne
Po Twoim odejściu z Testamentu w latach dziewięćdziesiątych, zespół obrał bardziej death metalowy kierunek. Jak odnajdujesz się w takich klimatach? Wywodzę się z klasycznej szkoły thrash metalu, więc zawsze czułem się bardziej komfortowo w thrashowej muzyce. Jednak kiedy zacząłem znów grać z Testamentem, zauważyłem, że perkusja bardzo rozwinęła się od czasów grania thrashu. Nigdy nie byliśmy zespołem kojarzonym z dobrym perkusistą. Nasz pierwszy perkusista miał swoje oryginalne brzmienie, ale nigdy nie był dobry technicznie. Po prostu nie była to muzyka dla bębniarzy. Jednak kiedy zaczęliśmy wydawać muzykę z Johnem Tempestą, Genem Hoglanem czy Davem Lombardo, mogliśmy połączyć melodyjną stronę mojego klasycznego thrashu z ich technicznym graniem i stworzyć coś ambitniejszego. Dość późno nauczyłem się, że bębny są niezmiernie ważne w muzyce. Bardzo dziękuję Ci za wszystkie odpowiedzi. Mam nadzieję, że wkrótce znów będziemy mieli przyjemność zobaczyć Testament lub Alex Skolnick Trio w Polsce. Dziękuję. Oskar Gowin
Foto: Alex Skolnick
Wojciech Chamryk & Bartek Hryszkiewicz
Byłeś kiedyś uczniem Joego Satriani. Jak zacząłeś chodzić do niego na lekcje? W tamtych czasach był po prostu pełnoetatowym nauczycielem gitary. Uczyłem się u wielu dobrych gitarzystów, jednak szybko zorientowałem się u kogo uczą się oni, więc postanowiłem dotrzeć do źródła. Miałem wtedy 14 lat i zaczynałem poznawać muzyków, którzy później odnieśli sukces, między innymi Larrego LaLonde z Primus czy Kirka Hammetta. Oni naprowadzili mnie na Satrianiego.
w Twoim heavymetalowym graniu, zatem w którym z zespołów najlepiej się odnajdujesz i który jest dla Ciebie ważniejszy? Alex Skolnick Trio czy Testament? Niestety czasem zmuszony jestem grać koncert z jednym zespołem kosztem koncertu z drugim, jednak staramy się tak planować trasy, aby nie było to konieczne. Nie jestem w stanie stwierdzić na którym mi bardziej zależy. Po prostu skupiam się z całych sił na tym, co robię w danej chwili, a w tym momencie jest to trasa z Alex Skolnick Trio. Nie ograniczam się do jednego gatunku. Najbardziej lubię tworzyć mieszankę różnych stylów. Jeśli chodzi o kreatywność, jazz jest o wiele ciekawszy, ponieważ ten sam utwór nigdy nie brzmi dwa razy tak samo, jednak heavy metal pozwala mi spełniać się jako muzyk występujący na żywo. Zaspokaja on "dziką" stronę mojej duszy, gdyż koncerty z Testamentem są pełne energii i na pewno brakowałoby mi tego, gdybym miał to porzucić.
ALEX SKOLNICK TRIO
113
Muzyka odgrywa tak ważną rolę w życiu, że powinna ona być mądra i znacząca Jedni budują kilku osobową muzyczną załogę, inni powołują projekt muzyczny, który wspierają różni, niekiedy bardzo uznani muzycy. Obie opcje przynoszą wyjątkowe rezultaty, pod jednym warunkiem, gdy nad całością panuje ktoś z nieprzeciętnym talentem. O czymś takim można mówić w wypadku Waken Eyes. Jest to pomysł młodego utalentowanego muzyka Tom'a Frelek'a. Debiut w postaci albumu "Exodus" jest dokumentem udanego aktu muzyki progresywnej. Czy Tom potwierdzi pokładane w nim nadzieje dowiemy się za kilka kolejnych płyt. Tym czasem zapraszam do poznania Tom'a Frelek'a oraz jego wizji muzyki i ogólnie świata. Może to będzie i wasz świat. HMP: Pytając się o muzyczne inspiracje muzycy przeważnie koncentrują się na wpływach muzyki innych twórców. Ty mówisz, że na twoją muzykę wpływają również inna sztuka, jak malarstwo, literatura czy film. Czy mógłbyś powiedzieć coś więcej na ten temat? Tom Frelek: Tak, zdecydowanie wciąż codziennie jestem pod wpływem muzyki, ale inne formy sztuki również mogą wywołać pomysły oraz wzbudzić pasję. Podczas oglądania filmów, jestem pod wpływem jego przekazu, a nawet soundtracku. Nawet kąt kamery, sposób w jaki film został nagrany oraz ilość włożonej pracy, to są rzeczy na które zwracam uwagę. Mam doświadczenie przy pracy w filmie, więc jestem w stanie zrozumieć ich ideę bardziej szczegółowo. Wszystkie te czynniki wpływają na mnie, gdy piszę. Jednocześnie chciałbym namalować obraz do muzyki, którą tworzę. Chcę umieścić słuchacza w scenariuszu, który staram się namalować. Czy w malarstwie, literaturze czy filmie masz swoje absolutnie ulubione dzieła? Możesz podzielić się z nami co to za dzieła i czemu uważasz je za najlepsze w swoim rodzaju? Mam jeden film, do którego zawsze wracam. "Blood Diamond" ("Krwawy diament" film z DiCaprio w roli głównej - przyp. red.) to jeden z tych filmów, który po prostu zwalił mnie z nóg. Miał niesamowity przekaz oraz wspaniałą kinematografię. Jest również oparty na prawdziwych wydarzeniach, dlatego dotyka jeszcze bardziej. Ścieżka dźwiękowa jest jedną z moich ulubionych. James Newton Howard napisał aranżację wykonując przy tym świetną robotę. Mogę powiedzieć, że James Newton Howard jest jednym z moich ulubionych kompozytorów. Ostatnio zaprezentowano go w Hollywood w Wiedniu, gdzie zostały przedstawione wszystkie jego najlepsze prace. Inspiruję się jego twórczością od "Pretty Women" aż do "Blood Diamond". Dużo łatwiej jest gdy malarstwo, literatura czy film inspiruje teksty. Czy w wypadku twojego zespołu Waken Eyes teksty inspirowane są również tymi dziedzinami sztuki? Czy też inspiracje w tym wypadku wypływają z czego innego? Teksty piosenek mogą pochodzić z dowolnego źródła inspiracji. Na tym albumie teksty były oparte na wątku pokonywania strachu i byciu nieustraszonym. Każda piosenka ma wbudowany motyw. Pochodzą one z osobistych doświadczeń i problemów globalnych. Niektó-
re z nich posiadają prywatną wiadomość skierowaną ku słuchaczom, a niektóre opowiadają o utracie kogoś bliskiego, relacjch, wojnie, tyranii, wierze w siebie itd. To coś, co znaczyło wiele dla mnie i krzyczało o spisane w formie lirycznej. Myślę, że kiedy piszesz o czymś znaczącym i osobistym wtedy utwory i teksty pochodzą z ciebie i są najlepsze. Tak było w przypadku większości utworów na mojej płycie. Nie rzadko muzycy grający heavy metal powołują się na inspiracje muzyką klasyczną. Przeważnie nie są to czcze przechwałki ale faktyczna fascynacja tzw. muzyką poważną. Ty ponoć szczególnie upodobałeś sobie Chopina, Mozarta, Strawińskiego. Co w ich muzyce tak cię urzekło? Czy ich dzieła zgłębiałeś pod względem muzycznym czy raczej czerpałeś przyjem ność z ich odbioru? Myślę, że powodem dlaczego większość wykonawców metalowych inspiruje się kompozytorami muzyki klasycznej jest to, że te dwa gatunki są bardzo podobną formą muzyki. Są trudne do zagrania, mają nieparzyste metrum, różne aranżacje, wymagane są szczególne umiejętności oraz ucho do ich pisania i wykonywania. Uwielbiam wykonywać dzieła Mozarta czy Chopina. Mieli oni inny stan umysłu kiedy tworzyli. Wydaje się, że malują muzycznie obrazy w ich głowach. Tak jakby muzyka była do tego przeznaczona, rozumiesz? To nie jest zwyczajny styl pisania piosenek, ma on głębię i sens. Chyba można powiedzieć, że lubię oba aspekty ich muzyki. Lubię ich słuchać jako całość, jako fan, a także jako muzyk. Słucham wszystkich instrumentów, w różnych układach i to inspiruje mnie do pisania w podobny sposób. Nie narzucać utworowi standardowej aranżacji, ale pozwolić mu oddychać samodzielnie. Jak już wspomniałeś uwielbiasz również muzykę filmową. W Polsce wielu znaczących dziennikarzy muzycznych upatrują w muzyce filmowej i jej twórcach kontynuację muzyki klasycznej. Czy podzielasz taka postawę? Zgadzam się z nią. Współcześni kompozytorzy czerpią inspirację od tych starszych, więc myślę, że jest to naturalne dla nich, aby podtrzymywać ducha muzyki klasycznej w swojej pracy. Oczywiście, czasy i technologie się zmieniły, więc pisanie kompozycji jest inne od tego w czasach Mozarta. Zawsze podziwiam kompozytorów takich jak: Hans Zimmer, James Newton Howard, Danny Elfman i staram się tworzyć tak jak oni to robią.
Jakie kino, filmy, lubisz najbardziej? Masz swoich ulubionych reżyserów, aktorów? Wymień przynajm niej trzy ulubione filmy z twojego absolutnego topu... Lubię każdy film, który ma jakiś sens, taki jak "Blood Diamond", jak wcześniej wspomniałem. Lubię dramaty, sci-fi, komedie. Naprawdę nie mam faworyta, ale lubię aktorów takich jak: Clint Eastwood, Leo DiCaprio. Ci faceci zawsze sprawiają, że film jest wielki. Moje trzy najlepsze filmy ciągle się zmieniają, ale są to prawdopodobnie: "Krwawy diament", "Shrek" oraz "Głupi i głupszy". Jednak największa twoja fascynacja to muzyka rock owa i metalowa, powołując do życia Waken Eyes chciałeś grać muzykę mocną a zarazem melodyjną z elementami muzyki filmowej i klasycznej. Czy w tym wypadku miałeś swoje konkretne wzorce? Chciałem, aby dźwięk debiutanckiego albumu był kinematograficznym rockiem. Tak, aby był filmowy, lecz nadal zawierający ciężkość gitar i perkusji. Włączyłem to w otwierających album utworach "Cognition" i "Exodus". Aranżacje same przychodzą naturalnie. Jest to po prostu coś, co przychodzi mi do głowy. Nie myślę aby utwór był w wersach, refrenie, bridge w danej aranżacji. Po prostu piszę i gram, aż do momentu kiedy czuje, że kawałek brzmi dobrze i interesująco. Jest to podstawianie piosenki pod dany temat oraz próba wyrażenia jej w postaci utworu muzycznego. Wasz debiutancki album "Exodus" muzycznie wpisu je się w główny nurt progresywnego metalu. Można go postawić obok płyt Dream Theater, Queensryche, Vanden Plas itd. Czy to był twój cel? Oczywiście. Wzmianki tak utalentowanych zespołów już są osiągnięciem samym w sobie. Zawsze byłem fanem tych wielkich zespołów i patrzyłem na nie z podziwem. Zespoły takie jak te przełamują granice muzyki, tworzą muzykę, która sprawia, że ludzie myślą kreatywnie. Chciałem zrobić to samo z "Exodus". Chciałem, żeby ludzie słuchając tej muzyki mogli sobie wyobrazić obraz do ścieżki dźwiękowej. Muzyka odgrywa tak ważną rolę w życiu, że powinna ona być mądra i znacząca, a nie tania i prosta, tak jak większość muzyki podchodzącej pod dominujący trend. Może to mieć wpływ na codzienne życie ludzi i ich upraszczać. Muzykę na "Exodus" wyróżniają niuanse wypływające z twojej fascynacji muzyką filmową i klasyczną. Czy to będzie stały znak rozpoznawalny każdego następnego albumu Waken Eyes? Tak myślę. Nie mogę powiedzieć, czy następny album będzie brzmieć jak pierwszy, ponieważ w miarę upływu czasu dorastasz jako muzyk i wpływają na ciebie różne rzeczy. Ale zawsze będę kochał muzykę filmową i myślę, że zostanie ze mną na zawsze, więc jest duża szansa, że zostanie ona włączona w nadchodzące albumy. Rock zawsze będzie ze mną, ale zawsze jest dobrze i zdrowo stworzyć coś nowego i świeżego, nie powtarzając się, więc bądźcie czujni. Uwielbiam albumy z muzyka progresywną bowiem słucha się je jako całość. Owszem jedne kompozycje podobają mi się bardziej, inne mniej, ale tworzą one pewną ciągłość muzyczną. Nie inaczej jest z "Exodus". Ja jednak chciałbym cię namówić abyś wskazał utwór, ten najlepszy i najmniej doceniany przez ciebie z całego zestawu oraz uzasadnił z jakich powodów tak uważasz. Muzyka na koniec dnia jest subiektywna. Ludzie są
Foto: Waken Eyes
114
WAKEN EYES
różni i mają różne emocje. Niektórzy mogą nie lubić muzyki progresywnej ze względu na jej długość i czas wymagany do przesłuchania. Myślę, że jest to jak czytanie ciekawej książki. Wymaga to czasu, ale na końcu okazuje się, że było warto, dodatkowo pobudza to Twój mózg. Powiedziałbym, że mój ulubiony utwór zmienia się cały czas. Zawsze będę wracał do "Across the Horizon", ponieważ zawiera wszystko. Nieparzyste metrum z rockowymi elementami, zwolnione części balladowe i świetną solówkę na końcu. Staje się to ekscytujące do grania, gdy masz wiele różnych stylów w piosence i spełnia wszystkie Twoje potrzeby. Do współpracy namówiłeś znakomitych muzyków, perkusistę Marco Minnemann'a, basistę Mike'a Lepond'a oraz wokalistę Henrik'a Bath'a. Czy to skład stały czy też skompletowany tylko na potrzeby nagrania albumu "Exodus"? Chodziło bardziej o dokończenie albumu. Potrzebowałem wysokiej jakości i profesjonalnych muzyków, aby dodali swój styl do płyty. Każdy z nas ma wiele innych projektów, w które jest zaangażowany, więc trudno byłoby stworzyć stały zespół chyba, że miałby już wielu zwolenników. Zostałem zainspirowany przez tych wszystkich facetów, więc wydawało się, że będą do siebie pasować!
"Palisades". Byliśmy razem w innym zespole kilka lat temu. Zacząłem pisać te kawałki, jeszcze w tamtym czasie, więc zdecydowaliśmy się popracować nad nimi. W jaki sposób nagraliście album? Nagrywaliście w domu czy konkretnym studio? Ktoś ci pomagał czy wszystko robiłeś sam? Album został nagrany w wielu studiach. Wszystkie demówki zostały zrobione w moim domowym studio, które obejmuje wszystko. Potem, gdy nagranie miało się odbyć, zrobiłem wszystkie gitary i klawisze w domu. Marco wykonał wszystkie partie perkusyjne w swoim studio w San Diego. Część Mika została zrobiona w New Jersey, a Henrika w Szwecji. Kiedy wszystko było ukończone otrzymałem wszystkie utwory od chłopaków. Upewniliśmy się, że wszystko było bezbłędne i gotowe do dalszej drogi. Wtedy wysłaliśmy wszystko do Johana, Jens'a i Andre z Fascination Street w Szwecji, aby nam to zmiksowali i zmasterowali. Dość ważnym elementem w progresywnym metalu jest okładka. Wraz z muzyką, tekstem stanowi ona zamkniętą całość. Czy w wypadku "Exodus" jest tak samo? Czy na okładce znajdziemy symbole nawiązujące do treści albumu? Tak. Okładka albumu została poddana wielu popra-
jej grze zachwyca to, że mimo iż masz niesamowitą technikę, to po prostu grasz - pięknie grasz - a nie popisujesz się... Dziękuję! W pewnym momencie rzeczywiście musiałem przejść przez całe nagranie, zmienić solówki i gitary prowadzące, ponieważ po pierwszym przesłuchaniu grałem zbyt szybko z mniejszymi emocjami. Nie przybrało to takiej formy jak chciałem. Pragnąłem ukryć więcej przekazu za tymi wszystkimi riffami i dzwiękami prowadzącymi. Musiałem zadać sobie pytanie, czy chcę grać szybko, aby pokazać wszystkim, że mogę grać szybko? Albo czy chcę traktować tę piosenkę jako opowieść? Wybrałem drugą drogę, bo opowiadanie jest lepsze od bezmyślnego szarpania (śmiech) Poszedłem odtworzyłem je wszystkie dodając więcej stylu dopasowanego do ludzkiego grania. Mam wrażenie, że "Exodus" nie tylko mnie przypadł do gustu, że takich entuzjastów Walen Eyes - jak ja jest więcej. Jak to wpłynie na dalsze losy Waken Eyes? Jestem naprawdę szczęśliwy i jak się okazało, że ludzie wydają się kochać ten album. W dniach, w których nie jest łatwo zrobić album i utrzymać się z muzyki, jesteśmy wdzięczni za wspaniałe słowa, za naszych wspa-
Gdy czytałem pierwsze informacje o debiutanckim albumie Waken Eyes, bardzo mnie zdenerwowało to, że namówiłeś do współpracy Henrik'a Bath'a. Uwielbiam Darkwater i uważam, że bez Henrik'a ten zespół straciłby bardzo wiele. Ba, Henrik aby skupić się na Darkwater zrezygnował z współpracy z Harmony. A tu proszę Henrik śpiewa w Waken Eyes... Całe szczęście Henrik robi to w inny sposób niż robił to w Darkwater i Harmony. Czy ten sposób śpiewania został narzucony przez ciebie czy też to autorski pomysł Henrika? Myślę, że to kwestia pociągu Henrika do muzyki oraz chęci jej śpiewania. Nie sądzę, że "ukradłem" go z DarkWater. Większość linii wokalnych została napisana przeze mnie, a potem wraz z Henrikiem pracowałem nad uzyskaniem odpowiednich doznań podczas słuchania naszych piosenek. Przychodziło mu to naturalnie, ponieważ jest niesamowitym wokalistą. Więc zaśpiewał partie, które napisałem na swój własny sposób. Muzyka i tekst są twojego autorstwa. Czy Marco, Mike i Henrik mieli możliwość zgłaszania swoich uwag, czy raczej działali pod twoje dyktando? Czy w przyszłości dopuścisz innych muzyków do wspólnego komponowania i pisania tekstów? Tak, pisałem muzykę i teksty, ale kiedy pracowałem z chłopakami to oni dodawali własne pomysły do utworów, które mają znaleźć się na płycie. Pamiętam Marco dodał bębny do "Cognition", gdzie początkowo nie było ich w ogóle. Mike dodał swój własny styl do albumu co sprawiło, że jest bardziej naturalny. Henrik również zmienił linie wokalne i niektóre teksty, tak aby dopasować swój styl wokalny. Nie mam nic przeciwko zmianom w utworach, o ile wszyscy się zgadzają. Czas abyś opowiedział o czym są teksty na "Exodus" i dlaczego wykorzystałeś cytaty wypowiedzi m.in. Martin Luther King, John F. Kennedy czy Franklin D. Roosevelt? Teksty na płycie są o pokonywaniu strachu i byciu nieustraszonym. Cytaty, których użyłem na albumie są ważne, ponieważ są płomiennymi wersami ludzi z pasją. Martin Luther King był naprawdę wielką inspiracją i pomagał ludziom. Często mówi o miłości, a nie o nienawiści, o wybaczaniu i byciu dobrym dla innych. Był odważny, aby stanąć przed całym narodem w obronie tego w co wierzył. Utwór "Exodus" opowiada o doświadczeniach moich dziadków podczas II Wojny Światowej. Opowiadali mi o czasach kiedy w młodym wieku byli w Polsce podczas okupacji hitlerowskiej, co było przerażające. Wers "broken seals and desperate cries, starring in the devils eyes" jest poświęcony części historii, gdzie moja babcia patrzy w oczy jednego z hitlerowskich żołnierzy po tym jak okradali ich codziennie. Cytaty z tej piosenki zostały wykorzystane w montażu, aby przedstawić bombardowania i strzelaniny podczas wojny. Prowadziło to do pełnych współczucia cytatów Johna F Kennediego i Franka D. Roosevelta mówiących, że musimy być pełni współczucia dla siebie i unikać wojen. W dwóch tekstach wspomagał cię Michael Monteiro. Opowiedz coś o Michael'u oraz w czym ci pomógł? Mike napisał teksty i melodie do "Back to Life" oraz
Foto: Waken Eyes
wkom i zmianom. Pierwszy projekt całkowicie różnił się od wersji końcowej. Zasadniczo okładka przedstawia tematykę albumu. Mamy drzewo życia w środku tego pięknego krajobrazu i zamieszczone powyżej czarne chmury z dwoma oczami patrzącymi w dół na drzewo. Zasadniczo przywrócenie cytatu "even though I walk through the valley of shadow and death, I fear no evil". Zawsze napotkamy rożne udręki oraz inne zmartwienia życiowe, ale nie wolno nam się bać zła na świecie i musimy być silni.
niałych fanów. Jest to przytłaczające! Przyszłość jest jasna ponieważ pracuję już nad kolejnym albumem! Na koniec takie bardziej wścibskie pytanie. W podziękowaniach przewija się sporo polskich nazwisk. Jakie masz powiązania z Polską? (Śmiech), naprawdę jestem z Polski. Urodziłem się w Polsce, ale przeprowadziłem się w młodym wieku. Kocham ten kraj i kocham Polaków! Dziękuje Michał! Michał Mazur Tłumaczenie: Marcin Hawryluk
Są momenty w których wykorzystujesz orkiestracje. Jestem pod wiedzę na temat pisania takich orkiestracji i skąd u ciebie taka wyobraźnia aby w całości ogarnąć aż tyle dźwięków?ich wrażeniem, gdzie nabyłeś Tak, stanowczo uwielbiam takie rzeczy. Orkiestracje to mój ulubiony rodzaj muzyki. Przez słuchanie moich ulubionych płyt dowiedziałem się jak są zrobione oraz nauczyłem się jak nakładać na siebie wiele warstw instrumentów. W zasadzie zaczynam od prostych melodii w mojej głowie i nakładam je na siebie. Odtwarzam ją kolejny raz i nakładam inną melodię, która będzie pasować. W zależności od utworu i stylu, wybieram różne instrumenty aby zobrazować dźwięk. Zaczynając od dziesięciu sztuk skrzypiec, klarnetów, kontrabasów, wiolonczeli, rogów po perkusję. Budujesz te dźwięki, aż poczujesz, że kawałek jest skończony. Zajmuje to trochę czasu, ale jest naprawdę warto i w dodatku lubię to. Jednak bez dwóch zdań, twoim głównym instrumentem jest gitara. Wśród swoich mistrzów wymieniasz Joe Satriani'ego, Paul'a Gilbert'a, Jimi Hendrix'a, Stevie Ray Vaughan'a, Al Di Meola, Michael'a Romeo'a, John'a Petrucci'ego i B.B King'a. Mnie w two-
WAKEN EYES
115
Powrót do przeszłości - Połączenie elektrycznych, nowoczesnych brzmień z oryginalnymi dźwiękami dawnych instrumentów lub chórami i orkiestrą sprawia, że czuję się jak w niebie - mówi Alex Staropoli. Lider Rhapsody Of Fire może mieć powody do zadowolenia, bowiem najnowszy album włoskiej grupy jest nie tylko dowodem na zażegnanie kryzysu po rozmaitych perturbacjach, ale też jednym z najlepszych dokonań tej formacji: HMP: Tego uczucia nie da się pewnie porównać z niczym, kiedy po nagraniu płyty niecierpliwie czeka cie na moment, gdy fani będą wreszcie mogli zapoznać się z efektami waszej pracy, a potęguje się ono tym bardziej, im lepszą płytę nagraliście? Z jednej strony pracuje się wam o tyle łatwiej, że jesteście już bardzo doświadczonymi muzykami, a "Into The Legend" to wasza 11 płyta studyjna, ale pewnie jest o tyle trudniej, że z każdym wydawnictwem presja i oczekiwania, również wasze, jednak wzrastają? Alex Staropoli: Zawsze mam duże oczekiwania jeżeli chodzi o moją pracę i zespół, a także o każdy nowy album. Jest to dla mnie naturalne, aby wymagać tego co najlepsze. Staram się ułożyć dobry plan co do kompozycji i gości, których zapraszamy na każdy kolejny album. Zdając sobie z tego sprawę zacząłem intenstwnie pracować. Nie lubię żadnych barier, ponieważ chcę się
nych partii i utworów? Przy takiej złożoności materiału powstało pewnie mnóstwo podejść, rejestrowaliście wiele, wiele ścieżek? Produkcja albumu "Into The Legend" rozpoczęła się w marcu, a zakończyła się pod koniec września ubiegłego roku. Spędziliśmy ten czas razem chcąc osiągnąć wyniki, o których myśleliśmy. Każda kompozycja miała setki nagrań. Miksowanie było bardzo trudne, ale ze względu na sporą ilość czasu byliśmy w stanie dopracować z precyzją i pasją każdy szczegół. Wielu artystów coraz chętniej wraca do dawnych technik studyjnych, ale w waszym przypadku nagranie albumu o takim rozmachu aranżacyjnym na 14-32 ścieżkach byłoby pewnie niewykonalne? Nagrywanie na taśmie analogowej ma w niektórych przypadkach sens głównie dlatego, że dźwięk staje się
Foto: AFM / Luigi Orr
rozwijać i zaskakiwać siebie oraz fanów, tworząc ciekawe utwory. Tu sytuację utrudniał chyba fakt, że nagrywając "Into The Legend" porwaliście się na naprawdę giganty czne przedsięwzięcie - to miał być wasz powrót do korzeni zespołu, a jednocześnie ich twórcze rozwinię cie na niespotykaną dotąd w waszym dorobku skalę? Nie rozpocząłem pisania "Into The Legend" myśląc o przeszłości. Stworzyłem listę instrumentów oraz gości według moich ulubionych elementów muzycznych, które charakteryzują muzykę Rhapsody Of Fire od pierwszego albumu studyjnego. Czułem potrzebę stworzenia tej listy, aby pobudzić się jeszcze bardziej przed napisaniem nowego materiału. Zebrałem orkiestrę, chóry, barokowe stroje, solistów i tak dalej. Z tą epicką listą w dłoniach łatwiej było zacząć komponowanie i rysowanie wszystkich pejzaży muzycznych. Długo pracowaliście nad nagrywaniem poszczegól -
116
RHAPSODY OF FIRE
bardziej naturalny, ale dla nas mając setki ścieżek może stanowić to ograniczenie. Nasza muzyka przez cały czas jest tak szybka i z dużą ilością różnych partii, że nasz styl nie wykorzysta w pełni tego dźwięku. W przeszłości w niektórych nagraniach eksperymentowaliśmy nagrywając sygnał cyfrowy na taśmie, a następnie z powrotem zgrywając go w wersji cyfrowej. Muszę powiedzieć, że różnica była zauważalna. Jeśli będę miał szansę w przyszłości, to zrobię tak ponownie. Ponownie jesteś odpowiedzialny za produkcję albu mu Rhapsody Of Fire: przy tak wielowątkowych kompozycjach, których jesteś też autorem i aranżerem, nie ma nikogo innego, kto byłby w stanie to wszystko ogarnąć nad tym zapanować? Ja jestem tym, który troszczy się o kompozycję, aranżację orkiestry i chórów na wszystkich nagraniach, miksowaniem i tak dalej. Współzałożyłem ten zespół, więc czuję się odpowiedzialny i jestem przekonany, że muszę to robić. To moja praca jak również osobista sa-
tysfakcja. Muszę dodać, że mój brat Manuel Staropoli wniósł wiele pomysłów do niektórych utworów, a Roby De Michel pomógł z wieloma świetnymi riffami gitarowymi i solówkami. Fabio, jako autor tekstów, był głęboko zaangażowany w produkcję, jak również musiał zaśpiewać najlepiej jak tylko potrafił. Wszyscy pracowaliśmy bardzo ciężko, napędzani epicką siłą, napędzani wolą stworzenia nowego albumu, który pozostanie esencją Rhapsody Of Fire na nadchodzące lata. Co tym razem nastręczało wam najwięcej trudności przy nagrywaniu "Into The Legend"? Z orkiestrą już pracowaliście, ale chyba nie tak wielką, symfoniczną, chórów też w takiej ilości, tak różnych i na taką skalę jeszcze nie wykorzystywaliście - nie miałeś momentów zwątpienia, metodycznie, krok po kroku pracowałeś nad kolejnymi ścieżkami i utworami? Na "Into The Legend" przygotowałem wszystko z wyprzedzeniem, wszystko zostało odpowiednio zaplanowane, więc nie miałem żadnych trudności. Było to ekscytujące i fajne, aby przygotować wszystkie partytury dla orkiestry, chórów i dla solisty. Wiedziałem, że robię coś ważnego. Krok po kroku można zbudować wszystko i dokładnie tak zrobiłem. Nauczyłem się jak zmaksymalizować rezultaty: jak wiadomo, w ostatnich latach rynek się zmienił, sprzedaż i budżety produkcyjne również. Pewnie poświęciliście tej płycie mnóstwo pracy i czasu? Próbowaliście kiedyś obliczyć, ile czasu minęło od momentu rozpoczęcia komponowania pier wszych przeznaczonych na nią utworów do odebrania finalnego, gotowego do wydania, mastera? Tak, dużo czasu, ponad dwa lata między komponowaniem i nagrywaniem. Jestem poświęcony Rhapsody Of Fire, nie ma innych sposobów ani dróg na skróty. Jedynym sposobem jest ciężka praca połączona z wielką pasją, która stymuluje dalszą pracę zespołu. Jeśli miałbym ocenić czas, który spędzam podczas tworzenia albumu od pierwszego dnia aż do daty wydania pod względem ekonomicznym to jest to strata. Dochody nigdy nie równoważą poświęconego czasu i wysiłku. Dlatego bardzo ważne jest dla mnie stworzenie idealnego albumu z świetną okładką z wieloma specjalnymi wydaniami, limitowanymi edycjami, aby zaoferować fanom najbardziej ekskluzywne produkcje jakie mogą dostać. Sprzedawanie fizycznych płyt ma fundamentalne znaczenie dla zespołu, aby podtrzymać jego pracę oraz pisanie muzyki. Jaka myśl przeważa po tak gigantycznym wysiłku? Nigdy więcej, czy może jednak: a może spróbowalibyśmy zrobić przy kolejnej płycie coś jeszcze lepszego w takim stylu, to jeszcze nie kres naszych możliwoś ci? (śmiech) Po albumie takim jak "Into The Legend" łatwo jest zadać sobie pytanie "co dalej?". Następnie do twojej głowy wpadają nowe pomysły, pojawiają się nowe wyzwania i nowe pragnienia muzyczne, więc zaczynasz stamtąd. Mam już pomysły na nowy album i pewnie pójdziemy w mocniejsze brzmienie zespołu. Maor Appelbaum, facet, który zmasterował "Into The Legend" w Los Angeles, nauczył mnie kilku rzeczy i dał mi kilka rad, aby poprawić dźwięk na przyszłych produkcjach. Nigdy nie przestawaj się uczyć i to jest kluczem do kontynuowania tej niezwykłej podróży. Chcę się rozwijać i rozwijać, stawać się lepszym i lepszym. Wraz z tym albumem zespół po prostu pokazał, że wielka muzyka wciąż może być tworzona oraz, że dalej może zachwycać fanów na całym świecie. Właśnie wróciliśmy z "Into The Legend Asian Tour" i to było fantastyczne! Graliśmy po dwie godziny wykonując stare piosenki takie jak "Power Of The Dragonflame" lub nigdy niegrane kawałki, "Rain Of A Thousand Flames", ale także pięć nowych piosenek. W Osace i Tokio w Japonii reakcja publiczności na nowe piosenki była niewiarygodna! Utwory takie jak "Distant Sky", "Into The Legend", "Rage Of Darkness", "Winter's Rain", "Speranze e Amor" (jest to utwór "Shining Star" wykonywany w języku włoskim, dostępny tylko na rynku japońskim) zachwyciły fanów! Śpiewali wszystkie teksty z nowych kawałków! Biorąc pod uwagę, że graliśmy w Japonii zaledwie miesiąc po premierze, jest to niesamowity i wielki znak, że album "Into The Legend" został bardzo dobrze przyjęty. Te koncerty były dla nas wielkim zastrzykiem energii! Nie możemy się doczekać, aby zobaczyć reakcję fanów z innych krajów na nową muzykę, na przykład w Ameryce Łacińskiej i w Europie. "The Kiss Of Life" to swoiste opus magnum tej płyty. W przeszłości nagrywaliście już nawet dłuższe utwory, by wspomnieć choćby "Gargoyles, Angels
Of Darkness" czy "Heroes Of The Waterfall's Kingdom", ale tym razem zdecydowanie przeszliście samych siebie - to kolejny krok w rozwoju zespołu i waszym jako muzyków, artystów? Prawda jest taka, że nie chciałem tworzyć kolejnych długich kawałków, ale po opracowaniu wielu ciekawych utworów na tej nowej płycie zmieniłem zdanie i rozpocząłem pracę nad przedłużeniem kompozycji, które już miałem. Utknąłem w starej chęci stworzenia utworu, który jest jak epicka podróż. Myślę, że to jest coś wielkiego, magicznego i dramatycznego. Te utwory zawierają to wszystko, barokowy skład, orkiestrę w różnych stylach, genialny duet Fabio i utalentowanej sopranistki Manueli Krischak, klasyczne gitary, celtycką harfę, dudy, flety, niesamowity śpiew i wiele więcej. Właściwie chcielibyśmy zagrać "The Kiss Of Life" na najbliższych koncertach, prędzej czy później na pewno zagramy. Obecna technologia daje nieograniczone wręcz możliwości, bowiem nie trzeba zapraszać do udziału w nagraniach orkiestr, chórów, etc., wszystko mogą zastąpić syntezatory, samplery i licho wie co jeszcze. Tymczasem odnoszę wrażenie, że z coraz większą premedytacją sięgasz do akustycznych brzmień dawnych, oryginalnych instrumentów, wykorzystujesz potęgę prawdziwego chóru, a nie sztucznie powielanych partii jednego wokalisty - magii i potęgi brzmienia obecnej w prawdziwej orkiestrze czy wieloosobowym chórze nic nie jest w stanie zastąpić? Dziękuję za to pytanie. Nie ma porównania między prawdziwymi muzykami nagrywającymi w studio a pluginami. Korzystam z wielu próbek - niektóre są bardzo dobre i świetnie się z nimi pracuje. Jednak wolę mieć prawdziwą orkiestrę, chóry i tak dalej. Nie ma sposobu, aby odtworzyć to z próbek. Nie ma sposobu, aby uzyskać taki sam dźwięk barokowo brzmiących instrumentów drewnianych takich jak duduka, harfy celtyckiej, skrzypiec lub gitary klasycznej, wymieniając tylko kilka. Czynnik ludzki również tworzy dźwięk i jego wyjątkową oryginalność. Połączenie elektrycznych, nowoczesnych brzmień z oryginalnymi dźwiękami dawnych instrumentów lub chórami i orkiestrą sprawia, że czuję się jak w niebie. Jest to świetne. Dyrygenci chórów czy prowadzący orkiestrę Vito Lo Re byli pewnie niezwykle pomocni w tym procesie? Zaryzykowałbyś stwierdzenie, że bez ich współpracy nie powstałaby tak bogata pod względem dźwiękowej faktury płyta, tym bardziej, że z niektórymi z nich pracowałeś już w przeszłości, więc nić porozumienia między wami była zdecydowanie lepsza? Vito Lo Re opracował instrumentację i dyrygował orkiestrą. Był bardzo pomocny, także dlatego, że zapoznał mnie z orkiestrą i z niesamowitym zespołem pracującym w studio w Macedonii, pomógł także z logistyką. Sam napisałem aranżację i dyrygowałem chórami. Jeśli chodzi o bogate tekstury zrobiłbym to w ten sam czy inny sposób. Ostateczny wynik jaki można usłyszeć jest dokładnie tym, co miałem na myśli. Nie chcę przez to powiedzieć, że mogę robić wszystko sam, jesteśmy wielkim zespołem i każdy może wnieść coś niezwykle cennego. Niektóre zespoły mają osoby pracujące nad aranżacjami orkiestry, ja nie. Dlaczego miałbym powierzyć najwięcej przyjemności innym? (śmiech) Wyróżniłbyś któregoś z gości biorących udział w sesji "Into The Legend"? Może Luca Ventimiglia zasłużył na wyjątkowe wyrazy uznania, albo sopranist ka Manuela Kriscak? Wszyscy goście występujący na "Into The Legend" zostali starannie dobrani. Luca Ventimiglia jest bardzo utalentowanym uczniem mojego brata. Potrzebowałem piszczałki do nowego nagrania. Sopran Manuela Krishak, ona jest niesamowita. Początkowo po prostu potrzebowałem melodii, bez tekstów, ale po usłyszeniu jej głosu zacząłem zapisywać partytury i zaprosiłem ją do powrotu w duecie z Fabio. Jej słodki i tak silny głos doskonale pasuje do naszego brzmienia. Jak doszło do współpracy z tą akurat śpiewaczką? W "Valley Of Shadows" od razu miałeś pomysł na takie partie kobiecego śpiewu i szukałeś odpowiedniej wykonawczyni? Nie znałem jej wcześniej, Roby mi ją przedstawił. Nie miała żadnego doświadczenia z heavy metalem, ale jest naprawdę świetna. Od pierwszej nuty, którą zaśpiewała zdałem sobie sprawę, że ma niewiarygodny talent pracowała ze światowej sławy dyrygentami i możecie to sprawdzić na jej stronie internetowej. Chcę ją mieć na kolejnym albumie studyjnym, a może także na koncertach.
Możemy jednak uspokoić tych, którzy przed laty pokochali Rhapsody również za pełne mocy, dynam iczne numery, bowiem "Into The Legend" to nie jest album z muzyką poważną, takie "Distant Sky" czy "Rage Of Darkness" świadczą o tym nader dobitnie? "Into The Legend" reprezentuje Rhapsody Of Fire i oczywiście przypomina wszystkie elementy, które sprawiły, że nasz zespół stał się znany na całym świecie. Jesteśmy zespołem metalowym goszczącym prawdziwe instrumenty. Kontynuujemy rozwijanie Metal Film Score, które stworzyliśmy. Jestem naprawdę dumny, że nie można nas porównywać z żadnym innym zespołem na tej planecie. "Distant Sky", "Rage Of Darkness" udowodniły, że możemy napisać ciekawe kawałki heavy metalowe i wielkie podziękowania należą się Robiemu De Micheli za wniesienie nowej energii gitarowej. Bardzo istotne jest tu chyba osiągnięcie równowagi pomiędzy poszczególnymi elementami składającymi
inną nazwą - lat kariery. Masz w tym momencie poczucie, że nawet gdyby w tej chwili zespół przestał istnieć, to jednak wasz dorobek zapewni mu stałe miejsce w historii muzyki? Ten zespół, włoski zespół heavy metalowy, został stworzony z niczego, z marzeń dwóch nastolatków. Stał się znany na całym świecie za sprawą pierwszego albumu studyjnego i współtworzył historię metalu przez prawie dwadzieścia lat. Wpisaliśmy się już w kilka rozdziałów muzycznych, ale nie czuję, aby nasz zespół dotarł na sam szczyt, jeszcze nie! Czyli tytuł "Into The Legend" nie jest tak do końca przypadkowy, sami też jesteście zdania, że ten album wynosi was na zupełnie inny poziom i otwiera przed wami nowe możliwości? Tytuł "Into The Legend" wbrew temu, co może się wydawać, nie jest samodzielnie istniejącym tytułem (śmiech). W zespole wszyscy go polubiliśmy, więc dlatego został wybrany. Jestem przekonany, że ten nowy
Foto: AFM / Rhapsody Of Fire
się na styl Rhapsody Of Fire, tak aby powstała płyta różnorodna, ale też spójna pod każdym względem? Tak jest to fundamentalne i zarazem bardzo trudne. Dlatego miksowanie trwało więcej niż dwa miesiące. Jeżeli chcesz osiągnąć moc, jasność w dźwięku i chcesz usłyszeć wszystko, mając tak wiele ścieżek, potrzeba czasu i talentu. Dzięki naszemu technikowi Alberto Bravinowi i mojej stałej obecności uzyskaliśmy wynik, który można obecnie usłyszeć. Teraz pewnie waszym marzeniem jest zagranie cho ciaż raz czy dwa tego materiału w odpowiedniej oprawie, z orkiestrą, chórem, gośćmi, tak, aby jak najpełniej oddać jego bogactwo? To byłoby niesamowite! Jeśli jest zespół, który na to zasługuje to musi to być Rhapsody Of Fire. Zorganizowanie takiego projektu wymaga jednak dużej ilości pieniędzy i planowania.
album otworzy nam nowe drzwi. Opinie są bardzo pozytywne i fani go kochają. Jesteśmy bardzo podekscytowani również dlatego, że kiedy gramy jakieś nowe utwory na scenie reakcja naszych fanów jest naprawdę satysfakcjonująca. W tym wielkim składzie jesteśmy gotowi grać koncerty w dowolnym czasie. Nie możemy się doczekać aby zobaczyć was wszystkich w najbliższej przyszłości. Śledźcie na bieżąco aktualności na naszej stronie internetowej i oficjalnej stronie na Facebooku! Wojciech Chamryk & Marcin Hawryluk
Wiąże się to pewnie ze znacznymi kosztami, ale przy jednoczesnej rejestracji takiego koncertu rzecz jest pewnie do zorganizowania i zbilansowania pod względem finansowym? Cóż, na papierze może jest to prawdą, ale pieniądze muszą zostać zainwestowane z góry. Chciałbym coś takiego zrealizować w najbliższej przyszłości. Wyobraźmy sobie wielki koncert z zespołem otoczonym przez orkiestrę i chóry, wykonujący utwory, które zostały napisane dla zespołu i orkiestry. Utwory stworzone w celu wymieszania instrumentów elektrycznych z instrumentami klasycznymi. Co za odlot! Mam nadzieję, że w przyszłości uda nam się stworzyć takie epickie wydarzenie dla fanów i dla naszej własnej satysfakcji! Za wami dwadzieścia - nie licząc już początków pod
RHAPSODY OF FIRE
117
Wiesz właściwie to nikt z zespołu do końca nie lubi być nagrywany. Zwłaszcza jak ma to być materiał na DVD. To powoduje o wiele więcej presji i nie potrafimy się do końca wyluzować. Ale myślę, że tym razem niespodzianek nie było i wszystko poszło tak jak chcieliśmy, co przełożyło się na świetny występ.
Lubimy grać na żywo Sabaton to na pewno zespół, który powinno się znać. Chłopaki znaleźli przepis na sukces i konsekwentnie go realizują. I na pewno szacunek im się należy za treści utworów jakie grają. Ja mam tą rzecz, że z tym zespołem pracowałem osobiście, tak więc przygotowanie wywiadu dotyczącego ich najnowszego wydawnictwa "Heroes on Tour-Live" było czymś fajnym. Niestety wywiad był korespondencyjny i musiał przejść swoją drogę służbową, tak więc może niektóre odpowiedzi nie będą do końca pełne, ale przy tym poziomie popularności nie można niektórych niespodzianek zdradzać. Na moje pytania odpowiadał basista Par Sundstrom. HMP: Hej Par, znam was ładnych parę lat, prawie że od początku waszej kariery. I wiem, że z nagrywaniem i powstawaniem albumów live było sporo przygód i kłopotów i tak naprawdę fani musieli trochę poczekać na takie wydawnictwo z prawdziwego zdarzenia. Bo to nie jest też i pierwsza próba, ale czy jesteście zadowoleni z tego, co można usłyszeć i zobaczyć na "Heroes on Tour"? Par Sundstrom: Wiesz ostatnio staliśmy się bardzo popularnym, ale i zapracowanym zespołem. Sporo koncertujemy i dostajemy tonę pozytywnego odzewu od naszych fanów, a poza tym lubimy grać na żywo i chcieliśmy to pokazać szerokiej grupie odbiorców, również tym, którzy z jakichś powodów nie byli jeszcze nigdy na naszych koncertach. Pierwszym takim prawdziwym albumem live był koncert z polskiego Woodstocku wydany pod tytułem "Swedish Empire Live" teraz jest "Heroes..." i jesteśmy z niego bardzo zadowoleni. Zgadza się, jesteście zapracowani, a "Heroes ..." jest już waszym trzecim albumem live w ciągu pięciu lat, mam rację? Zgadza się, choć "Battle of the Baltic Sea" był tylko w wersji audio, ale jeśli idzie o pełne nagranie i wydane koncerty to masz rację. Ale w wersji DVD są tylko dwa: "Heroes on..." i "Swedish Empire...". Tyle albumów live w tak krótkim czasie to trochę nie za dużo? Czy może myślicie o tym, żeby mieć album live/DVD z każdej trasy po wydaniu nowego albu mu? Ja bym powiedział, że to za mało, patrząc na zainteresowanie nimi fanów na całym świecie. Lubimy nagrywać i wydawać albumy live i fani to też doceniają, więc czemu nie. A co do albumu live po każdej trasie, hmm nie jesteśmy póki co pewni, ale nie mówię, że to nie będzie możliwe. OK, fani będą na pewno niecierpliwie czekać. Wracając do "Heroes on..." dlaczego było to na-
Foto: Nuclear Blast
118
SABATON
granie z Wacken? Czyj to był pomysł? I czy decyzja tego gdzie będzie nagranie była podyktowana tym, że ze poprzednie wydawnictwo live było też zarejestrowane na dużym festiwalu? Gdy zaczynaliśmy naszą karierę muzyczną Wacken było niejako kamieniem milowym, o którym mogliśmy marzyć, ale nie przypuszczaliśmy, że to się stanie. Teraz po 16 latach dokonaliśmy tego. Była to długa i kręta droga, ale udało się i chcieliśmy uwiecznić ten moment. Wacken jest dużym festiwalem. Woodstock większym, ale zupełnie innym. Czy było coś specjalnego i przygotowanego tylko na ten występ? Zagrać tam jako headliner było dla nas specjalnym wydarzeniem. To jest Wacken i nagrać tam album live było niesamowite samo w sobie. Jak by nie patrzeć jest to bardzo wyjątkowe miejsce w rockowo-metalowym świecie. A czy ktoś pomógł wam sam występ zaplanować, wyreżyserować? Hmm myślę, że to byłem ja (śmiech) Nie mamy takiego producenta czy reżysera od koncertów. Robimy co chcemy i zwykle mamy wiele pomysłów na uatrakcyjnienie koncertów. Czy były jakieś niezapowiedziane niespodzianki przed czy podczas samego koncertu? Dobre pytanie.
A czy było coś, o czym zapomnieliście? Nie, zrobiliśmy wszystko, co miało być. Jedyną rzecz, jaką bym chciał zmienić była ogromna ilość wywiadów przed koncertem. To bym bardzo szalony i pracowity dzień przed wieczornym występem na Wacken. Mieliśmy tyle wywiadów i rozmów, że my i nasze głosy były wykończone. Ale znaleźliśmy w sobie silę i zagraliśmy! Wow, nieźle. Ale to czy w końcu "Swedish Pagans" było na setliście? Było (śmiech). Ale potrzebowaliśmy czasu, żeby się do tego numeru przygotować i nie improwizować za dużo i za wcześnie. Oglądając wasz występ widziałem, że naprawdę dużo się na scenie działo, więc… ile było min na scenie? Postawiliśmy znaki ostrzegawcze na scenie i tak właściwie "min" było sporo. Co prawda nie takie, co wybuchają z ludźmi, ale jeden z typów pirotechniki scenicznej, jakiej używamy rzeczywiście nazywa się "mina" i może być niebezpieczny. Ale znaki o minach mają dodać życia scenie, ale i też czasem ostrzegają nas, bo stoją tam, gdzie jest pirotechnika. Mhm, a inne "miny" jak staniki czy inna bielizna? Wiesz na Wacken duża scena jest naprawdę daleko od barierek, więc dziewczę musiałoby mieć dobry rzut, żeby stanik czy coś innego dotarło na scenę. A po kim czołgi mają imiona? Murphy jeśli dobrze pamiętam i ktoś jeszcze. Są to imiona po dwóch bohaterach, o których śpiewamy ma naszej ostatniej płycie "Heroes". Audie Murphy z utworu "To Hell and Back" i Walther Wenck z "Hearts of Iron". Wybraliśmy te, bo uznaliśmy, że najlepiej pasują. Z innych rzeczy, czy było coś, co chcieliście zrobić na scenie, ale organizatorzy Wacken powiedzieli: nie! nie! nie!? Właściwie nie (śmiech). Mniej więcej wiedzieliśmy, co możemy a czego nie i współpraca szła po naszej myśli. Wiem, że każdy festiwal rządzi się swoimi prawami, ale czy była możliwość, żebyście zagrali trochę dłuższy set? Początkowo Wacken chciało żebyśmy zagrali krócej! Ale powiedzieliśmy, że żeby mieć co nagrać i potem wydać to musimy zagrać pełny set. Tak więc udało się dogadać czas do 90 minut. A co by było, jak pod czas występu Jocke wypiłby jednak za dużo i zaczął się roz bierać? Więc jeśliby mu się
to zdarzyło na Wacken (a zdarzało to się czasem przyp. red.) byłby problem z wydawnictwem, bo musielibyśmy pewnie jakąś cenzurę robić. Podsumowując wasz koncert na Wacken, jakie to uczucie grać na największym i najpopularniejszym festiwalu metalowym przed Judas Priest, pamiętając początki zespołu w latach dziewięćdziesiątych pod czas słuchania właśnie Judas Priest? Przez te lata dorośliśmy jako zespół by grać z rockowymi legendami i już nie przykładamy do tego takiej uwagi. Tak się stało i ani Ja ani Joakim nigdy nie interesowaliśmy się sławą i byciem rockowymi gwiazdami. Dorośliśmy też i respektujemy wielu artystów w branży i część z nich, która była naszymi idolami stała się teraz naszymi przyjaciółmi. A co do uczucia, to tak jak wcześniej wspomniałem, sam koncert na Wacken jako headliner jest czymś wspaniałym. A podsumowując wasze występy z trasy po wydaniu "Heroes", jakie jest wasze najlepsze i najgorsze wspomnienie? Trasa po wydaniu "Heroes" było niesamowita. Było to ponad 200 koncertów na całym świecie. To było fantastyczne przeżycie i żaden koncert nie przysporzył nam złych wspomnień. A dobrych było naprawdę dużo. Jednym z moich ulubionych jest koncert w Belgradzie z początku tego roku. Takiego szalonego tłumu jak tam dawno nie mieliśmy na koncercie. 200 koncertów nieźle! Ale teraz chciałem zadać jeszcze parę pytań, co do bieżącego roku. Wydaliście na początku album live, a czy możemy się spodziewać albumu studyjnego? Tak, album live był wydany, żeby pobudzić fanów i przygotować na to, co ma być pod koniec roku, a to właśnie będzie pełny studyjny album! Ale więcej szczegółów na razie nie mogę zdradzić. (Tym Par wyprzedził moje następne pytanie, czyli będzie ono musiało poczekać na następną rozmowę, mam nadzieję, że tym razem na żywo. Ale te duże zespoły nie zawsze mogą wszystko powiedzieć, chcą one trzymać fanów w napięciu, ale i też czasem kontrakt na to nie pozwala. Wracając do wywiadu zostało mi zadać pytanie o parę innych ciekawostek - przyp. red.) Wiem i słyszałem, że zaczęliście produkować piwo pod szyldem zespołu. Ile ich będzie i w jakim stylu? Zgadza się, pracujemy na naszym własnym piwem. Pojawiło się jedno na naszym ostatnim festiwalu w Falun, ale to było bardziej użyczenie nazwy zespołu lokalnemu browarowi. Ale obecnie udało nam się zdobyć prawo do produkcji piwa pod naszą marką i pracujemy nad dystrybucją. A to, jakie piwa będą produkowane i ile ich będzie ogłosimy, gdy wszystko będzie gotowe. Właśnie jak będą one dostępne? Tylko na waszych koncertach, czy też będzie można je kupić przez waszą stronę internetową? A może tylko na festiwalu w Falun? No właśnie to są rzeczy, nad którymi mocno pracujemy, a to wcale nie takie łatwe i na razie nie wiemy jak piwo będzie dostępne. Jako, że rewolucja piwna jest w pełnym natarciu, będziemy na te piwne wiadomości niecierpliwie czekać. A z innych rzeczy, wiem, że zawsze chcieliście zagrać w wielu różnych miejscach np. w Afryce. Jak mają się te plany? Chcemy grać w tak wielu miejscach jak to tylko możliwe. Ja lubię koncertować i podróżować, a nie siedzieć w domu. No i zobaczymy gdzie nas nadchodząca trasa zaniesie! Bo nie wszystko jest jeszcze wiadome. A czy odwiedzicie w tym roku Polskę? I jeśli tak to ile koncertów zagracie? Na ten rok zagramy dwa koncerty na festiwalach i wycieczkę promującą nowy album i to tyle na ten rok. Więcej na razie nie wiem.
Festiwal Wacken Open Air , 4.08. - 6.08. 2016r. - zapowiedź Festiwal Wacken Open Air to jedna z największych imprez z muzyką metalową na świecie. Pierwsza edycja miała miejsce w 1990 roku, trwała jedynie dwa dni i zagrało na niej całe sześć zespołów, a mieszkańcy miasteczka Wacken nie kryli swoich obaw względem najazdu metalowców. Już w następnym roku w logo festiwalu pojawiła się czaszka krowy, zwierzaka, którego nie sposób nie spotkać na pastwiskach rozciągających się w gminie Wacken. Do dziś jest ona nierozerwalnym motywem imprezy i występuje na niemal wszystkich gadżetach związanych z festiwalem. W tym roku festiwal odbędzie się już 27 raz. Organizatorzy mieli nie lada orzech do zgryzienia ze skomponowaniem składu na te edycję, ponieważ poprzednia swoim składem po prostu "pozamiatała". Niemniej jednak udało im się ułożyć skład, który już teraz wygląda zachęcająco. Tym razem jako główne gwiazdy wystąpi Iron Maiden promujący ostatnią płytę i nieśmiertelny Saxon, będący niemal gościem honorowym festiwalu. W sekcji klasyki zagra Blue Öyster Cult i Whitesnake. Przyglądając się odrobinę mniej znanym zespołom warto odnotować sobie kilka nazw. Przede wszystkim Metal Church, który po latach powrócił z Mikem Howem. Okazja, żeby zobaczyć tę amerykańską formację z Howem na wokalu będzie pierwszą od 22 lat! Widać, że ostatni występ Dee Snidera wraz z Rock Meets Classic zaowocował zaproszeniem jego regularnego zespołu - Twisted Sister, który na pewno okaże się petardą tego festiwalu. Co więcej, rok temu z rzeczonym Rock Meets Classic wystąpił Michael Kiske, a tym razem będzie można posłuchać klasyków Helloween w jego wykonani na koncercie Unisonic. Warto mieć także na uwadze występ Symphony X, który właśnie jeździ po świecie promując nową płytę… dosłownie - na koncercie zespół gra ją w całości. Tym bardziej ciekawe, jaki set przygotuje na W:O:A. Interesująco zapowiada się także występ Loudness, jako, że Japończycy rzadko koncertują w Europie. Na dzień dzisiejszy skład XXVII edycji wygląda tak: 1349, 9mm, Alcest, Arch Enemy, Aura Noir, Axel Rudi Pell, Bombers, Blechblosn, Bliksem, Blind Guardian, Blue Oyster Cult, Bodhaktan, Bon Scott, Borknagar, Bullet For My Valentine, Bury Tomorrow, Caliban, Callejon, Clutch, Cripper, Dagoba, Deez Nuts, Der Weg einer Freiheit, Devil Driver, Die Krupps, Dorfrocker, Dragonforce, Dritte Wahl, Drone, Eat The Turnbuckle, Einherjer, Ektomorf, Eluveitie, Elvenking, Entombed A.D., Equilibrium, Eric Fish and Friends, Eski-
mo Callboy, Fateful Finality, Feuerschwanz, Foreigner, Freiwächter, Girlschool, GloryHammer, Hämatom, Henry Rollins - Spoken Word, Ihsahn, Immolation, Insidious Disease, Iron Maiden, Jesus Chrüsler Supercar, John Coffey, Kampfar, King Dude, Krayenzeit, Lamb of God, Legion Of The Damned, Loudness, Marduk, Metal Church, Michael Monroe, Ministry, Monstagon, Monuments, Mr. Hurley und die Pulveraffen, Myrkur, Nasty, Negative Approach, Orden Ogan, Orphaned Land, Pampatut, Panzerballett, Parkway Drive, Pyogenesis, Red Fang, Red Hot Chili Pipers, Reliquiae, Saxon, Sebastien, Sector, Serious Black, Serum 114, Snowy Shaw, Steel Panther, Sub Dub Micromachine, Symphony X, Tarja, Testament, The Black Dahlia Murder, The Dead Daisies, The Goddamn Gallows, The Haunted, The Other, The Vintage Caravan, Therapy?, Therion, Torfrock, Triptykon, Tsjuder, Tuxedo, Twisted Sister, Unisonic, Vader, Versengold, Vogelfrey, Watch Out Stampede, While She Sleeps, Whitesnake, Year of The Goat. Prawdopodobnie lista jeszcze się powiększy, ponieważ ostatnimi laty Wacken anonsuje ok 130 zespołów. Skład tegorocznej edycji można śledzić pod linkiem: http://www.wacken.com/de/bands/bandsbilling/ Tegoroczna edycja odbędzie się dość późno ponieważ pierwszy pierwszy weekend sierpnia wypada 4 VIII - 6 VIII 2016 roku. Zespoły zagrają na 7 scenach, dwóch największych - Wacken True Metal Stage, Wacken Black Stage, mniejszych Party Stage, W.E.T Stage, Headbanger Stage oraz najmniejszych - Wackinger Stage i Beergarden Stage. Warto wspomnieć także o polskich akcentach. Po ostatnim koncercie Bhemotha na dużej scenie, w tym roku na W:O:A wystąpi nasz drugi towar eksportowy - Vader. Od 2004 roku Wacken Open Air organizuje międzynarodowy konkurs dla młodych zespołów nie posiadających wielopłytowych kontraktów z wielkimi wytwórniami - Wacken Metal Battle. Zwycięzca konkursu nie tylko ma okazję zagrać na festiwalu, ale także wygrywa kontrakt płytowy i nagrody rzeczowe ufundowane przez organizatora festiwalu. Rok temu zwycięzcą polskiej edycji była Materia, a w poprzednich latach Polskę reprezentowały kolejno: Corruption, Chainsaw, None, The Sixpounder, Leash Eye, Devil's Note i Gnida. Zwycięzcę tegorocznej edycji poznamy w kwietniu. Więcej na temat imprezy można przeczytać pod linkiem: http://www.metal-battle.com/ Festiwal Wacken Open Air ostatnimi laty przyciąga publikę rzędu 85 000 osób. Nic dziwnego, że cała infrastruktura jest znakomicie przygotowana od gigantycznych pól namiotowych (z alejkami nazwanymi na cześć znanych zespołów), przez setki toalet, wodopojów z pitną wodą, punktów gastronomicznych, ogródków piwnych oraz sklepom z płytami, koszulkami i wszelkiej maści gadżetami. Sam festiwal zresztą słynie także ze sprzedaży nawet najbardziej wymyślnych gadżetów ze swoim logo - od namiotów, przez tostery, zestawy turystyczne po ręczniki. Impreza jest doskonale zorganizowana, a samo miasteczko Wacken - na co dzień spokojna miejscowość z jedną dużą ulicą, marketem, cmentarzem i kościołem - zamienia się na tydzień w prawdziwą stolicę metalu. Katarzyna "Strati" Mikosz
Ok, to nie dużo, ale fani na pewno czekają z niecier pliwością. Ja też mam nadzieję, że będę miał okazję was złapać wtedy na wywiad na żywo. Dziękuję za wywiad i do zobaczenia. Cieszę się, że mogłem odpowiedzieć na twoje pytania, trzymaj się. Lucjan Staszewski
Foto: W:O:A
WACKEN OPEN AIR
119
Nie wykorzystujemy starych pomysłów Niektóre zespoły po wydaniu płyty aż roznosi chęć podzielenia się swoimi refleksjami odnośnie jej tworzenia. Niestety Primal Fear do nich nie należy. Zespół poczciwie, regularnie nagrywa solidne albumy, raz gorsze, raz lepsze jak w przypadku ostatniej, ale zdaje się traktuje je jak dobry wytwór rzemieślniczy niż artystyczną ekspresję. To się niestety przebija także w naszym wywiadzie. O tworzeniu "Rulebreaker" rozmawialiśmy z Matem Sinnerem. HMP: Jestem pod dużym wrażeniem tego, że "Rulebreaker" jest jednocześnie mocny i melodyjny, zawiera świetne riffy, przez co brzmi jak Wasza płyta z lat dziewięćdziesiątych, ale z współczesną produkcją. Jakie odczucia towarzyszą Wam po wydaniu tej płyty? Mat Sinner: Jesteśmy bardzo zadowoleni z odbioru zarówno przez fanów jak i media. Trasa w Europie przebiega świetnie, a nastrój w zespole jest rewelacyjny! Utwory, które najbardziej przypominają mi "stary Primal Fear" to "Raving Mad", "Constant Heart" i "The End is Near". Ciekawi mnie czy korzenie tych utworów mogą sięgać przeszłości? Nie, na "Rulebreaker" znalazły się wyłącznie nowe utwory. Nigdy nie wykorzystujemy starych pomysłów. Zostając w temacie "Raving Mad". Zagrane jest w nim świetne solo - pojedynek gitarowy. Odnoszę wrażenie, że to ten typ sola, który jest znakiem rozpoznawczym dla Primal Fear i właśnie przez wzgląd na te cechy "Raving Mad" znalazł się na końcu płyty jako idealny "zamykacz". to pierwszy utwór, który został napisany po powrocie Toma (Naumanna - przyp. red.) przez niego i przeze mnie. Posiada znaki rozpoznawcze typowe dla Primal Fear i bardzo dobrze wpasowuje się w koniec płyty i także dlatego osiągnęliśmy efekt kontynuacji. Znakomite solo w "We Walk Without Fear" to jedna z najlepszych solówek w Waszej karierze. Kto jest jego autorem? Wszystkie utwory na tej płycie napisałem ja i (Karlsson - przyp. red.), poza wspomnianym "Raving Mad", który napisałem z Tomem. Wiele czasu włożyliśmy w ten kawałek i długo pracowaliśmy nad jego aranżacją. Odnoszę wrażenie, że powrót Naumanna stał się impulsem dla Waszego powrotu do korzeni... Jak mówiłem, utwory na płytę napisałem z Magnusem. Jest zatem bardzo fajnie znów mieć Toma w zes-
pole, nie miał on jednak nic wspólnego z samymi utworami i riffami. Magnus ma dużą rodzinę i nie miał możliwości jeżdżenia z nami na dłuższe trasy. Tom od trzech lat gra z Primal Fear wszystkie koncerty, a teraz znów jest częścią nas. To kompromis, który wszystkim pasuje. Nie da się ukryć, że z czasem w Primal Fear zmieniała się liczba gitarzystów. Jakie wady i zalety ma skład z dwoma i trzema gitarzystami? Na "Rulebreaker" mamy bardzo dużo partii gitarowych, więc wszystkie trzy gitary mają co robić. Na żywo gramy z dwoma gitarzystami, zatem wszystko jest pod kontrolą i każdy ma dość pracy. Przez wzgląd na sytuację z trzema gitarzystami, zdarzyło się Wam, że musieliście pokonywać jakiekolwiek trudności? Nie, jesteśmy zwartą ekipą i tworzymy utwory właściwie pasujące do zespołu. W międzyczasie odszedł od Was Aquiles Priester. Miał okazję wziąć udział w tworzeniu "Rulebreaker"? Aquiles nie odszedł, raczej to zespół nie mógł z nim funkcjonować. Daliśmy sobie próbę czasu i zdecydowaliśmy się włączyć nowego perkusistę do zespołu zanim zaczęliśmy produkcję nowej płyty. Skąd pomysł, żeby ponownie stworzyć numer o heavy metalu? Wiadomo, że wiele Waszych utworów podkreśla Waszą łączność z z tym. Ale gatunkiem muzyki przecież to jest jasne, a sama Wasza płyta brzmi bardzo klasycznie. To był pomysł Magnusa. Według naszej oceny, bardzo pasował do numeru "In Metal we Trust". Wydaje mi się, że cała płyta "Rulebreaker" ma w sobie celowe nawiązanie do utworu "Breaking the Law". Nie mówię tu tylko o samym tytule, ale też o pierwszych dźwiękach "Bullets and Tears". To przy padek? Przypadek.
Co więcej, sam "Bullets and Tears" przypomina mi jako całość - melodia, harmonia, refren - styl Gamma Ray. To celowe nawiązanie do poprzedniej grupy Scheepersa? Ani Magnus, ani ja nie mamy nic wspólnego z Gamma Ray i nie sądzę, żebyśmy komponując myśleli o Gamma Ray. Mam jeszcze jedno skojarzenie... "Rulebreaker" jako płyta pełna jest riffów w stylu Accept. Wasza muzyka też stała się ostatnio bardziej masywna i bardziej precyzyjna. Co o tym myślisz? Nie ma problemu. Accept i w ogóle Wolfa Hoffmanna bardzo sobie cenimy. Mamy te same korzenie, a takie porównanie jest dla nas komplementem. Powiedz, jak Wam przebiegała praca nad płytą? Po zamknięciu przedprodukcji udaliśmy się z perkusistą, Francesco Jovino, do Jacob Hansen Studio w Danii i nagraliśmy perkusję, potem gitary w Magnus Studio w Szwecji, natomiast bas, dodatkowe gitary prowadzące i wokale w Niemczech. Potem znów udaliśmy się do Danii na miks i mastering. Później zdjęcia, dwa klipy, okładka i tak dalej. Wszystko działo się bardzo kreatywnie i spokojnie. Dobry przebieg pracy. Ciekawe jest to, że trzy płyty Primal Fear zaczynają się od utworu z "aniołem" w tytule. To jakieś tajemne przesłanie? (śmiech) Kochamy anioły i ich tematykę, tak samo jak orły! Na 120 utworów w historii Primal Fear to pewnie nieźle. Na Waszej stronie facebookowej dużo się dzieje. To chyba ważna część Waszej promocji? Rzecz jasna, że jesteśmy aktywni, przy ilości ponad 1000.000 fanów ma to sens. Dajemy koncerty na całym świecie, więc możemy mieć kontakt z wszystkimi naszymi słuchaczami oraz promować naszą muzykę i koncerty. Wkrótce wybieracie się z Brainstorm na trasę koncer tową. Wy macie obecnie świetny nowy materiałe, a Brainstorm jest genialny jako grupa koncertowa. Dla mnie to zestawienie zapowiada się znakomicie. Jakie macie oczekiwania względem tej trasy? Jak dotąd daliśmy 11 koncertów i wszystkie z nich stanowiły dla nas niezły krok do przodu. Co więcej, Brainstorm to nasi przyjaciele i super gość specjalny. Także otwierający Striker z Kanady to świetny zespół! Katarzyna "Strati" Mikosz
Foto: Frontiers
120
PRIMAL FEAR
żywo, to jakie jest wasze ulubione miejsce czy festi wal i dlaczego? Hmm jest wiele fajnych miejsc. Niektóre się wyróżniają jeśli idzie o publiczność i to jak cię traktują jako zespół. I myślę, że właśnie Masters of Rock jest jednym z nich (śmiech). Ale też nie mogę się doczekać występu na Graspop tego lata.
…po prostu daliśmy z siebie wszystko… Bloodbound to bardzo ciekawy zespół. Powstał ponad 10 lat temu i pomimo różnych zmian w składzie, zwłaszcza na stanowisku wokalisty są bardzo aktywni oraz wydają nowe płyty w regularnych odstępach czasu. Płyty, które zawsze trzymają równy, dobry poziom. I tak udało im się na początku tego roku wydać album live zarejestrowany podczas festiwalu w czeskich Vizovicach. Koncert, który przespałem… Ale teraz mam okazję nieco się poprawić i porozmawiać z wokalistą Patrikiem Johanssonem na temat "One Night of Blood" i nie tylko. HMP: Hej, miałem okazję ostatnio posłuchać waszego, najnowszego albumu live. I jako, że byłem wtedy w Czechach na Masters of Rock to nie byłem na waszym koncercie, czego teraz co odsłuchaniu albu mu bardzo żałuję. Ale jakie jest wasze zdanie na temat tego koncertu i płyty? Patrik Johansson: (Śmiech) Hej, śpioch (tak, koncert był między 1:00 a 2:00 w nocy - przyp.red.), ale myślę, że album wyszedł nam extra. Słuchając go mam wrażenie bycia w tłumie pod sceną, ale i też świetnego dźwięku dzięki Ronnyemu Milianowiczowi, który go dla nas mixował. Starał się on zminimalizować postprodukcję jak tylko to było możliwe by właśnie utrzymać to uczucie bycia pod sceną. Oczywiście są w związku z tym małe błędy tu czy tam, ale właśnie to tworzy atmosferę koncertu na żywo, bycia w pierwszym rzędzie. A my właśnie to chcieliśmy uzyskać i jak powiedziałem wyszło to naprawdę dobrze, a nie tak, że siedzisz i słuchasz albumu w domu.
I daliście naprawdę super koncert. I jeśli o koncer towaniu mowa, to jakie są wasze najlepsze i najgorsze wspomnienia z trasy po wydaniu albumu "Stormborn"? Dobre wspomnienie czyli koncert w Vizovicach jest poprzedzone jednym z gorszych w mojej karierze. Złamałem rękę podczas festiwalu Out&Loud w Niemczech. Na kilka chwil przez tym, jak mieliśmy wchodzić na scenę, to z niej na backstagu spadłem. Chłopaki z zespołu ruszyli mi na pomoc i po pierwsze pytali czy nic mi nie jest i czy dam radę zagrać, a ja byłem w szoku i za bardzo nie wiedziałem co się dzieje. Z głośników poszło nasze intro, i oni stwierdzili, że wejdą na scenę i zaczną grać i że w razie co, jakoś poradzą sobie z tłumem przed sceną. A ja byłem gdzieś między świadomością a omdleniem. Jednak kiedy usłyszałem
A czy jest miejsce, gdzie chcielibyście zagrać koncert ale jeszcze nie mieliście okazji? Jest sporo krajów, których nie odwiedziliśmy. Ale na pewno Japonia jest takim miejscem gdzie chcemy pojechać i zagrać koncert, myślę że to by było super jak by się udało. Ja też bym kiedyś chciał tam pojechać. Ale co do DVD to jest jeszcze na nim jako dodatek document "Bloody Documentary" co ciekawego mogą fani tam usłyszeć? Eee nic takiego (dużo śmiechu) Nie, tak właściwie to jest coś extra dla fanów, trochę naszych wypowiedzi, wywiad, trochę rozmów z członkami innych zespołów, z którymi byliśmy w trasie i wywiady z fanami z koncertów. Właśnie fani, jesteś w zespole i gadamy o waszej najnowszej płycie, a ja bym się chciał zapytać na jakim koncercie byłeś ostatnio jako fan? O dobre pytanie, właściwie to jak pamiętam to od ponad roku nie byłem na żadnym koncercie. Ale najlepiej wspominam Maidenów, Edguya i Avantasie i nie raz ich widziałem. Ha, też ich lubię i nie raz byłem. No dobra, zaczęli-
Ja też właśnie mam takie odczucie, że jestem z przo du pod sceną, zwłaszcza jak podkręcę głośniki. A powiedz mi czy to wasza pierwsza próba nagrania albu mu live? Tak, to nasze pierwsze podejście i jesteśmy bardzo zadowoleni z rezultatu. A propos Masters of Rock, to czy pamiętacie swój ostatni występ tam w 2012? I ten deszcz? Jasne. Masters of Rock należy do naszych ulubionych festiwali gdzie graliśmy. Mamy tam naprawdę dużo fanów, wielkich fanów więc to zawsze przyjemność grania w takim miejscu. A co do pogody, to nie za bardzo. Lało wtedy jak cholera, a byłem pod barierką, ehh starzeję się. A tym razem też graliście jako ostatni, czy w związku z tym mieliście możliwość zagrania dłuższego setu? Rozmawialiśmy z organizatorami festiwalu, kiedy narodził się pomysł nagrania albumu live. Powiedzieli nam, że załatwią nam możliwość grania po ciemku, bo to lepiej wygląda na DVD. I tak, dostaliśmy ostatni koncert dnia, co było wspaniałe, bo też pozwoliło to na zagranie dłuższego, prawie pełnego setu. Jedyną niedogodnością z tego powodu było to, że mieliśmy bardzo mało czasu na przygotowanie sceny po tym jak Within Temptation grało przed nami. A oni mieli dwie ciężarówki sprzętu na scenie i trzeba było to wszystko zdjąć jak chcieliśmy nagrać koncert. Byliśmy tym lekko zestresowani czy da radę, ale techniczni uwinęli się ze swoją robotą niezwykle szybko, co nas miło zaskoczyło, więc byliśmy na scenie o czasie. Właśnie, oglądając też nagranie z tego koncertu, scena była świetnie przygotowana. A moją uwagę przykuły światła - kto był za nie odpowiedzialny? Ktoś z waszej ekipy, czy od organizatora, bo światła były naprawdę super! Zgadza się, światła były super, też nam się bardzo podobały, a pomoc dostaliśmy właśnie od poprzedniej kapeli, czyli Within Temptation. Ich oświetleniowiec był niesamowity i odwalił kawał dobrej roboty dla nas, niestety nie pamiętam teraz jak się nazywał, ale gość jest extra profesjonalista. Wow, nieźle, a czy było coś, co było specjalnie przy gotowane na ten koncert? Głupio mówić, ale tylko światła były specjalnie robione dla nas i to wyszło przypadkiem. Chcieliśmy też przygotować trochę pirotechniki, ale niestety nie wyszło. Więc po prostu daliśmy z siebie wszystko, żeby zagrać najlepsze bloodboundowe show, żeby każdy mógł je zobaczyć.
Foto: AFM
dźwięki pierwszej piosenki, zacisnąłem zęby, stwierdziłem pier... wyszedłem i zagraliśmy pełny set, choć ze względu na ból mało pamiętam. Niestety po tym mieliśmy jeszcze zagrać dwa koncerty nim wrócimy do domu. Więc na środkach przeciwbólowych i starając się za bardzo nie narzekać zagraliśmy je. No i kiedy po tygodniu od wypadku wróciliśmy do domu i poszedłem do szpitala, okazało się że mam poważnie złamany łokieć i wymaga on operacji. Szwy miałem zdjęte na kilka dni przed koncertem w Vizovicach, to ciągle bolało i nie mogłem za bardzo ruszać ręką, co jak się uważnie przyjrzeć widać. Ale tak się cieszyłem z koncertu, że starałem się o tym zapomnieć. A z ciekawostek, to na tym DVD jest dodany klip "Stormborn" z Out&Loud. A z dobrych wspomnień to cała trasa po Europie, którą ostatnio mieliśmy z Sabaton i Alestorm. Było naprawdę świetnie i uważam ją jako nasz duży sukces. Mimo iż nie pierwszy raz byliśmy w trasie z Sabaton, to obawialiśmy się jak nas przyjmie publiczność jako support, a było prawie że szaleństwo, i jesteśmy za to fanom bardzo wdzięczni.
ście rok od wydania albumu live, a kiedy fani mogą się spodziewać albumu studyjnego? Jeśli wszystko dobrze się ułoży to chcemy zacząć pisać nowy materiał w lecie, tak żeby na jesień wejść do studia i aby płyta była gotowa na początek przyszłego roku. O świetnie, to będę czekał z niecierpliwością. Ale i też widziałem pierwsze daty koncertów na dalszą część roku, czy odwiedzicie może Polskę? Mam nadzieję, dawno tam nie graliśmy. Chcemy pod koniec wakacji pojechać w trasę jako headliner i wierzę, że wtedy uda nam się do Polski zawitać. Super, mam nadzieję, że wtedy będziemy mogli dłużej porozmawiać. Dzięki za dobry i co by nie mówić szczery wywiad i mam nadzieję, że do zobaczenia. Cześć! Dzięki również, trzymaj się, hej. Lucjan Staszewski
Wow nieźle, tak jak o tym powiedziałeś, to teraz myślę czy aż tak widać twoją kontuzję na tym DVD, ale nie wydaje mi się. A dalej ciągnąc temat grania na
BLOODBOUND
121
Nie byliśmy wielcy, ale tak samo dobrzy, jak wielkie zespoły Zabierając się za pisanie pytań do Paragon, zastanawiałam się, czy rzeczywiście uda mi się dowiedzieć się czegoś ciekawego od tego - bądź co bądź - tradycyjnego, niemieckiego zespołu, który właśnie nagrał płytę bardzo podobną do poprzedniej. Tymczasem okazało się, że basista, Jan Bünning, ma nie tylko ciekawe refleksje na temat obecnej kondycji metalu i jego słuchaczy, ale też zdradził kilka smaczków zza kulis działania Paragon. HMP: Wciąż wydaje mi się, że jesteście "młodym zespołem", tymczasem macie już na koncie 11 płyt. To tyle samo co Gamma Ray (śmiech). Czujecie się wciąż "młodym zespołem" czy wręcz przeciwnie, czu jecie na sobie "ciężar" tych jedenastu płyt? Jan Bünning: Tak, istniejemy około 26 lat, jak Gamma Ray. Chodzi o to, że ciągle sprawia nam to przyjemność i zawsze jest coś nowego. Podobnie jak w przypadku innych zespołów, mieliśmy sporo zmian w składzie, nowych członków jak Sören czy Jan Bertram, którzy wnieśli świeżą krew do zespołu, ale pewnego rodzaju "rdzeń" zawsze był taki sam. W ciągu ostatnich lat byłem tylko ja, Buschi i Jan Bertram. Zawsze dostajesz nową energię od pisania nowych kawałków, grania na żywo i uzyskania reakcji od fanów. Nadal bardzo to kochamy i tak długo jak będziemy sprzedawać wystarczającą ilość albumów, aby mieć pieniądze do nagrywania nowego materiału, będziemy żyć dalej!
dla swojego zespołu. W 2008 roku wydaliście płytę, której tytuł i okładka wydały mi się wtedy bardzo odkrywcze. Dziś to, że jesteśmy uzależnieni od monitorów wydaje się oczy wiste. Jak dziś się na to zapatrujecie? To prawda, okładka do "Screensalves" staje się rzeczywistością! To chyba Buschi uderzył w czuły punkt z tekstami do utworów, a także z szatą graficzną. Dlatego stworzyliśmy kolejny kawałek o "uzależnieniu od Internetu" w postaci tytułowego "Hell Beyond Hell". Nie mówimy, że Internet i inne nowoczesne technologie są złe, ale trzeba uważać jak się ich używa i że istnieje także życie bez Internetu. Ludzie oddają swoje najgłębsze tajemnice lub prywatne zdjęcia w mediach społecznościowych, w zamian za kilka kliknięć lub lajków. Ja też używam Internetu, ale przede wszystkim do promowania zespołu i nie pozwalam mu rządzić
Foto: Napalm
Mówiąc szczerze w chwili obecnej tak naprawdę czuje się jak w nowym zespole dzięki pozytywnej reakcji na "Hell Beyond Hell", a podczas naszych prób i występów panuje bardzo pozytywny nastrój. Kiedy wydawaliście pierwszą płytę, w 1995 roku, europejski heavy metal przeżywał poważny kryzys. Mieliście problemy z wydaniem tej płyty, odbiorem, koncertami czy w ogóle tego nie odczuliście? Minęło ponad 20 lat od wydania "World of Sin". Jak możecie porównać pracę nad płytą wtedy, w 1995 roku i teraz? Nigdy nie byliśmy wielcy, choć myślę, że jesteśmy tak dobrzy jak inne "wielkie" zespoły. Szczerze mówiąc to nie wiem dlaczego, może po prostu nie mieliśmy tyle szczęścia i nigdy nie zaryzykowaliśmy. Miewaliśmy lepsze i gorsze czasy. Jesteśmy więc przyzwyczajeni do całej walki, z którą trzeba się zmierzyć jako zespół, na przykład z wytwórniami, które nie chcą zapłacić zaliczki za całkowicie wyprodukowany album, osobami zajmującymi się wyznaczaniem terminów koncertów, którzy chcą, abyśmy zagrali za darmo, popieprzone promo itp. Obecnie jest jeszcze dużo "zrób to sam". Oczywiście istnieje o wiele więcej zespołów, ale za pomocą Internetu samemu można zrobić dobrą promocję
122
PARAGON
moim życiem. Następnym razem lepiej przeczytać książkę, obejrzeć fajny film z przyjacielem lub posłuchać jakiegoś Heavy Metalu! Jednak jesteście bardzo aktywni Facebooku odpisując fanom na ich pytania czy uwagi. To bardzo dobry pomysł na proste komunikowanie się ze słuchaczami. Trafiają Wam się trudne pytania czy uwagi, na które nie wiedzie jak odpisać? Tak jest to jeden z powodów, dla których wciąż to robimy przez te wszystkie lata. Uzyskanie informacji zwrotnej od fanów, autorów i przyjaciół z całego świata. Nie pamiętam, aby ktoś do tej pory umieścił coś bardzo wulgarnego z wyjątkiem niektórych, wkurzonych byłych członków zespołu. Wydaje się, że tylko mili fani odwiedzają nas na Facebooku! Kto z Was jest najaktywniejszy? Wykonuję prawie 100% naszej promocji za pomocą Facebooka i naszej strony internetowej, ale czasami również Jan Bertram i Sören udostępniają lub komentują coś. W ostatnim naszym wywiadzie, Jan Bertram powiedział, dawniej scena heavy metalowa w Hamburgu
miała lepszy klimat, ponieważ wszyscy się znali oso biście, spotykali. Myślicie, że dzisiejsze "rozluźnie nie" kontaktów to efekt zmian w życiu czy właśnie życia w świecie wirtualnym? Ciężko powiedzieć. Kiedy zacząłem słuchać metalu w latach 80., jako metalowiec byłem wciąż wyrzutkiem. Wtedy był tylko jeden klub metalowy o nazwie Sounds, gdzie na przykład członkowie takich zespołów jak Running Wild czy Helloween spotykali się w każdy czwartek. Kiedy wychodziliśmy z dworca kolejowego w pobliżu klubu, policja bardzo często już na nas czekała i przeszukiwała nas w celu znalezienia narkotyków lub broni. Byliśmy swego rodzaju "buntownikami". Istniała silną więź między nami i wielu starszych ludzi wciąż jest wokół zespołu, ponieważ dla nich metal nie był tylko trendem. Obecnie metal jest mniej lub bardziej akceptowany przez społeczeństwo. Nie jest już "niebezpieczny" i jest również dużym przemysłem. Istnieje wielu zwolenników, którzy uważają metal za "fantastyczny" oraz chodzą na koncerty i dewastują się dużą ilością alkoholu nie interesując się zespołem na scenie. Metal jest sposobem na życie, a dla niektórych ludzi niemal pewnym rodzajem religii, a nie tylko stylem muzyki. Więc obecnie scena jest na pewno bardziej powierzchowna. Ludzie dzisiaj lubią metal, a kilka tygodni później inny rodzaj muzyki. Nie sądzę, że jest to problemem sceny metalowej, lecz problem społeczeństwa ogólnie. Mam jeszcze przyjaciół na scenie metalowej i sprawia mi przyjemność chodzenie na koncerty, zwłaszcza te mniejsze! Bardzo mnie to cieszy! Mówiliście także, że inspiracją do tekstów Paragon są "książki, które Buschi czyta w niezliczonej ilości". Które z nich odcisnęły pięt no na Waszej ostatniej płycie, "Hell Beyond Hell"? Aby być uczciwym na "Hell Beyond Hell" znam tylko jeden utwór, którego tekst był bezpośrednio zainspirowany książką. Jest to "Meat Train" ze zbioru opowiadań "Book Of Blood" Clive`a Barkera. Reszta po prostu wyszła z głowy Buschiego. "Thunder in the Dark" to numer nieco inny stylistycznie od reszty, bardziej prosty (w pierwszej chwili zastanawiałam się czy to nie cover). Właśnie dlatego trafił jako bonus? To naprawdę zabawna historia. Koncepcja na "Hell Beyond Hell" była taka, aby zrobić album bez żadnych kompromisów. Więc gdy pracowaliśmy nad albumem przyszło nam do głowy, że wiele płyt, które się ukazały miały od 50 do 70 min. Wiele z nich zawierają dużo wypełniaczy zamiast zabójczych numerów i zaczęliśmy się zastanawiać, czy ktoś słucha tych płyt od samego początku aż do końca. W starych dobrych czasach każda strona albumu miała tak z 20-25 minut maksymalnego czasu odtwarzania. Sprawdziliśmy utwory, które mieliśmy i okazało się, że razem mają około 46 minut i stwierdziliśmy, że to wystarczy. Nie wypełniacze, a tylko odlotowe kawałki! Kiedy weszliśmy do studio nasz producent, Piet (Sielck - przyp. red.) powiedział, że potrzebujemy utworu bonusowego na limitowaną edycję dla naszej wytwórni. Bębny zostały już nagrane, a my nie mieliśmy żadnego gotowego utworu. Piet i Buschi usiedli zatem w studiu. Ten pierwszy zagrał na gitarze, a perkusja zaczerpnęliśmy z innych kawałków z albumu. Gdy Piet miał gotową muzykę, usiedliśmy w jego ogrodzie paląc papierosy. Wtedy nadeszła burza i niebo stało się ciemniejsze, wtedy Piet powiedział: Myślę, że ten kawałek powinien się nazywać "Thunder In The Dark". Buschi wziął kartkę papieru i napisał tekst w ciągu kilku minut. Wokal nagraliśmy od razu. To naprawdę tylko prosty utwór heavy metalowy, który jest zupełnie inny od reszty kawałków z albumu. Właśnie, zostając w temacie Pieta Sielcka. Wiem, że niektórzy z Was pomagają również w Iron Savior. Nie jest to dziwne, ze względu na fakt, że Piet Sielck jest Waszym producentem. Ciekawi mnie jednak jakiego rodzaju jest to pomoc? Niektórzy członkowie Iron Savior mają pracę, która czasami koliduje z terminami koncertów, więc czasami potrzebują zastępstwa. Kiedy nagrywaliśmy "Force Of Destruction" Pietowi tak spodobała się muzyka Jana, że prosił go od czasu do czasu o pomoc. Sören grał na perkusji w Iron Savior, co ma związek z tym dlaczego jest teraz członkiem Paragon, ponieważ Jan znał go z koncertów Iron Savior. Płyta "Hell Beyond Hell" wydaje mi się być kontynuacją "Force of Destruction", która z kolei nawiązywała do "starego" Paragon np. z "Law of the Blade". Tymczasem mówisz, że chcieliście stworzyć coś
zupełnie przeciwnego, płytę bezkompromisową, bez granic i wytycznych. Może to właśnie styl á la "Force of Destruction" i "Law of the Blade" jest bez kompromisów, wytycznych i granic? "Law Of The Blade" był bardzo spontanicznym kawałkiem w czasie, gdy go pisaliśmy i nagrywaliśmy, ponieważ nie wiedzieliśmy dobrze co robimy. Można powiedzieć, że jest to jakiś plan, który definiuje nasz styl. Po kilku eksperymentach na "Screenslaves" z "Force Of Destruction" staraliśmy się wrócić do naszych korzeni. Oczywiście włożyliśmy wiele krwi, potu i łez w "Force Of Destruction", jak w każdy nasz album, ale ta płyta została napisana z pewnym planem, a nie spontanicznie. Z "Hell Beyond Hell" było zupełnie inaczej. Po raz pierwszy od lat wzięliśmy wszystkie utwory, których mieliśmy już dema i wraz z wszystkimi członkami zespołu pracowaliśmy nad nimi w sali prób, pijąc piwo i dobrze się bawiąc. Dużo zmieniliśmy, nie braliśmy kawałków za pewniaki tylko pracowaliśmy nad nimi dopóki jako zespół nie byliśmy z nich Foto: Napalm zadowoleni. Był to fajny sposób, zbliżył nas bardziej do siebie jako zespół i myślę, że dlatego album brzmi tak świeżo! Jaki wpływ na kompozycje Paragon mają najmłodsi stażem muzycy, Jan Bertram i Sören Teckenburg? Da się odczuć, że wnieśli świeży powiew do zespołu. Nie mam na myśli jedynie strony muzycznej, ale też dawkę energii, świeże spojrzenie etc. Oni na pewno wnieśli dużo świeżej krwi do zespołu. Oboje są wykwalifikowanymi i wszechstronnymi graczami. Sören studiował muzykę i pracuje jako nauczyciel gry na bębnach zarabiając na życie z muzyką. Jan także grał w wielu niemetalowych zespołach wcześniej, ale kiedy dołączył do nas, był wielkim fanem metalu i Paragon. Szukał dobrego zespołu metalowego od lat, ale nigdy nie mógł znaleźć. Jan jest bardziej tradycyjnym metalowcem, na którego wpłyneły takie zespoły jak: Priest, Accept, wczesne Maiden, pewne niemieckie kapele, a także Exodus i Slayer. Sören jest dużo młodszy i lubi też bardziej ekstremalne rzeczy, jak Meshuggah, black i death metal. A propos innych zespołów. Przypomnieliście ostat nio na Waszym Facebooku cover Manowar pisząc jednocześnie, że wraz z dołączeniem Logana do Manowar, brzmienie Manowar się zmieniło, i "the guitar sound was not as heavy and the leads are not as soul ful as with the previous guitar players". Zdecydowanie się z tym zgadzam. Słychać to także na koncertach, na których Logan próbując grać po swojemu często psuje brzmienie starych utworów Manowar. Daje się to we znaki zwłaszcza w "Hail and Kill". Jakie są Twoje odczucia? Byłeś ostatnio na koncercie Manowar? Po raz pierwszy ujrzałem Manowar w Markthalle w Hamburgu w 1984, jeszcze z gitarzystą Rossem "The Bossem" Friedmanem. O ile pamiętam, nie mieli prawie żadnych pracowników technicznych i zbudowali swoje ściany Marshalli sami. To była magiczna noc i Manowar wciąż istniał jako zespół. Obecnie można ich nazwać "Manowar Joey`go Demaio", bo chodzi tylko o niego. Eric jest wciąż wielkim wokalistą, ale wszystkie albumy po "Kings Of Metal" były beznadziejne, może z wyjątkiem jednego lub maksymalnie trzech utworów na każdej płycie. To zdecydowanie za mało jak na tak profesjonalny zespół jak oni. Od długiego czasu nie chodzi tutaj tylko o koncerty, ani nie o dobrą muzykę. Jeśli Ross dołączy do nich ponownie to może wybiorę się, aby ich zobaczyć. Do tego czasu "in-
ne zespoły rządzą, a nie Manowar!". Muszę przyznać, że rytmika Manowar na "Louder than Hell" jest nieco w stylu… niemieckiego heavy metalu. Być może dlatego Wy idealnie wpasowaliś cie się w ten cover i "The Gods Made Heavy Metal" okazał się… bardzo w stylu Paragon. Właśnie dlatego wybraliście ten kawałek? (śmiech) Szczerze mówiąc to nie pamiętam, ale myślę, że była to spontaniczna decyzja. Obecnie prowadzimy długie dyskusje na temat coverów. Jest to również jeden z powodów, dlaczego nie mamy w ogóle trybutu na "Hell Beyond Hell", ponieważ nie mogliśmy się zgodzić. W przeszłości nie robiliśmy z tego niczego wielkiego. Ktoś powiedział: powinniśmy zrobić cover tego czy tamtego. W większości przypadków było "tak, zróbmy to". Dziś jest to trudniejsze z różnych powodów (śmiech). Wiem, że dajcie niewiele koncertów. Może jednak uda Wam się zorganizować trasę promującą "Hell Beyond Hell"? Może jakieś letnie festiwale? Wiem, że Sören Teckenburg, w każdy weekend występuje z cover bandem, ale fajnie by zobaczyć cały Paragon (śmiech). Chcemy grać więcej koncertów, ale wielu organizatorów myśli, że granie za darmo jest ok i wiele zespołów tak robi. My nie! Albo organizatorzy wolą tak zwane "kultowe" zespoły, które były do bani już w latach 80. i obecnie po 30 latach ponownie się schodzą tylko z jednym oryginalnym członkiem, a ludzie myślą, że są świetni. Przepraszam, ale tego nie rozumiem. Jest to cios w samo serce dla takich zespołów jak my lub Wizard, które pracują ciężko przez lata, wydając świetne albumy i grając dobre koncerty. Innym powodem jest to, że większość z nas ma dzieci i normalną pracę, więc czasem nie jest łatwo znaleźć wolny czas na koncerty i tournée. Tak czy inaczej, gramy około 10-20 koncertów rocznie i to nam odpowiada. Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Marcin Hawryluk & Anna Kozłowska Informacja od Paragon: Jeśli ktoś chce zarezerwować nasz koncert należy wysłać e-mail pod booking@paragon-metal.Com lub odwiedzić naszą stronę www.Paragonmetal.Com albo https: //www.Facebook.Com/paragonmetal.
PARAGON
123
chyba jeszcze gorzej. Zwłaszcza z heavy metalem jaki my tworzymy, zespoły się rozpadają i nie ma komu grać, bo dzieciaki zamiast uczyć się grać na instrumentach, wolą grać na komputerach czy konsolach. Więc właściwie odpowiadając na twoje pytanie, to na naszej krajowej scenie jesteśmy sami. Ale teraz mamy inne cele, dzięki fanom i popularności.
…nie ma komu grać… Wisdom to dość ciekawy zespół. Pochodzą z Węgier, grają wpadający w ucho power metal, no i mieli na tyle zacięcia i farta, że udało im się wybić na europejskim rynku. Szkoda, że ta rzecz nie udaje się polskim zespołom, a jest kilka takich co dorównują, albo moim zdaniem są nawet lepsze, ale cóż ... Zresztą co do mojego pierwszego kontaktu z tym zespołem doprowadził festiwal, na którym byłem. Potem były pojedyncze ich wcześniejsze nagrania i teraz trafiła się okazja przesłuchać i zrecenzować zarówno płytę jak i dokonać wywiadu. Tak więc oto jego skutki poniżej. Na moje pytania odpowiadał basista i jeden z założycieli zespołu Mate Molnar. HMP: Hej, jesteście dla mnie bardzo interesującym zespołem. Wpierw miałem was okazję posłuchać na żywo, potem były pojedyncze nagrania a teraz wpadła mi w ręce wasza najnowsza płyta "Rise of The Wise". I mogę z pełną szczerością powiedzieć, że podoba mi się to co na niej usłyszałem. Więc mam parę pytań i dotyczących nowej płyty, ale i też parę innych. Ale na początek pytanie o samą okładkę płyty. Bardzo mi się ona podoba - kto ją zrobił? Mate Molnar: Hej, na początek dzięki za miłe słowa dotyczące nowej płyty i z chęcią odpowiem na dalsze pytania. I tak okładkę zaprojektował i wykonał znany w świecie węgierski grafik i artysta Gyula Havancsak. Pracował on już dla takich zespołów jak Stratovarius, Annihilator, Grave Digger, toteż mogła Ci się ona
się trzymać dobre tempo i ekscytację fanów jaka przyszła z waszym poprzednim albumem "Marching for Liberty". Ale czy ten nowy album jest bardziej dojrzały i dopracowany? Co możesz o nim powiedzieć? Masz rację, jest on bardziej dopracowany, ale powód tego jest bardzo banalny. Otóż mieliśmy wydać ten album w czerwcu 2015, ale nie wszystko było gotowe tak jak chcieliśmy. Więc dostaliśmy od wytwórni nowy termin, ale dopiero na luty tego roku. Więc mieliśmy bardzo dużo czasu na dopieszczenie tego albumu do tego poziomu jaki możesz usłyszeć. Ogólnie też co do waszych utworów można usłyszeć, że są one świetne, ale trochę za krótkie, co Ty na to? Hmm... a można marudzić na długość utworu jeśli brz-
No tak, dzięki temu w przeciągu tych ostatnich lat z lokalnego zespołu (w mojej opinii) staliście się bardzo popularni w Europie. Co w przeciągu czasu między tym nowym, a poprzednim albumem zmieniło się w i z zespołem? Dokładnie, jak powiedziałeś staliśmy się popularni w Europie, ale nie tylko. Wisdom trafił też do Japonii ale i mamy rosnące zainteresowanie ze Stanów Zjednoczonych ostatnio. I właściwie nie wiem skąd to zainteresowanie w USA bo nasz typ muzyki nie jest tam bardzo popularny. Ale wracając do pytania, tak naprawdę wszystko się zmieniło gdy podpisaliśmy kontrakty na płytę z wytwórnią (NoiseArt Records) i agencją koncertową (Rock The Nation) w 2012 roku. To oni wydali płytę "Judas" na świat i wysłali nas w długą trasę po Europie z Sabatonem, więc to był naprawdę bardzo dobry start, mało który zespół trafił tak dobrze jak my. Choć obecnie mam wrażenie, że jest spory kryzys na europejskiej scenie melodycznego power metalu jaki gramy, a przynajmniej tak to odczuwamy i ostatni rok był trudny. Ale z wydaniem nowej płyty mamy nadzieję, że sytuacja się poprawi i ludzie znów odczują potrzebę powrotu do melodii i heavy metalu. Właśnie a propos wytwórni, zmieniliście ją ostatnio? Nie, nie tak znowu ostatnio bo w 2012 roku, chyba że masz "świeższe" informacje i wiesz więcej niż ja. (Więc tu znów, mój błąd w sprawdzaniu danych źródłowych, bo płyta "Marching for Liberty" jest podpięta pod węgierską wytwórnię Nail Records, ale ta z tego co sprawdziłem dopiero opracowując gotowy wywiad, wydaje Wisdom tylko na Węgry. Mam nadzieję, że i czytelnicy i artysta wybaczy mi moją gafę. Oraz że z czasem będę popełniał ich coraz mniej. Niestety nie mogę powiedzieć, że uda mi się je w ogóle wykluczyć. Ale zawsze będę się starał do wywiadu pisać sprostowania. przyp. red.) Z tymi zmianami i popularnością, to jesteście już muzykami zawodowo, czy macie jeszcze inne zajęcie? Część z nas żyje z muzyki, ale część ma inną pracę. Wiesz to zależy od wielu rzeczy - typu kto jest autorem tekstu a kto muzyki, kto gdzie występuje, jakie media nas prezentują ... życie tylko muzyką nie jest łatwe. Ale wracając do najnowszego albumu, jest na nim mała niespodzianka w postaci gościnnego wokalu? Mała, ja myślę, że duża, zwłaszcza dla fanów i będą oni bardzo zadowoleni z rezultatu. Bo my jesteśmy w pełni zadowoleni. A jak poznaliście Sabaton? I jak udało wam się przekonać Joakima, do zaśpiewania jako gość na waszej najnowszej płycie? To była bułka z masłem (i pewnie kilka piw - przyp. red.). Mieliśmy okazję poznać Sabaton będąc jakiś czas temu z nimi w wspólnej trasie i tak staliśmy się przyjaciółmi. I kiedy zaczynaliśmy pracę nad albumem "Rise of ..." historia Wiseman'a poszła w kierunku tego, że utwór tytułowy potrzebował drugiego silnego i charakterystycznego wokalu, właśnie takiego jaki ma Joakim. Więc po prostu go zapytaliśmy a on powiedział OK.
Foto: NoiseArt
spodobać, bo podobną grafikę możesz spotkać na innych świetnych metalowych albumach. Dla nas Gyula tworzy okładki od pierwszego albumu i ciągle bardzo podoba nam się jego styl i to co dla nas tworzy. Ok., przewracając okładkę i dalej zaglądając do środka, przed każdą piosenką jest zamieszczony krótki tekst - cytat jakiejś znanej postaci historycznej odnoszący się do tego o czym piosenka jest napisana. Czyj to pomysł? Jako że ja jestem odpowiedzialny za większość naszych tekstów, to było tak, że wpadłem na ten pomysł pisząc teksty do naszych pierwszych utworów. I był to bardzo dobry pomysł, bo właściwie, też i nazwa zespołu bardzo pomogła nam w początkach naszej kariery. Wiele dobrych rzeczy powstało wokół Wisdom, jak na przykład nasza "maskotka" Wiseman, czy jego historie śpiewane przez nas, czy właśnie wspomniane cytaty. Macie prosty przepis na sukces, a "Rise of The Wise" jest już czwartym albumem, to jednak ciągle staracie
124
WISDOM
mi on dobrze? Bo chyba to jest ważniejsze niż to ile on trwa, nieprawdaż? Niby racja, (choć ponoć dłuższe jest lepsze), ale moim zdaniem krótsze utwory mają też tą zaletę, że można ich zagrać więcej na koncercie, mam rację? (Śmiech) Masz dobre podejście, ale tworzymy takie piosenki, które są najlepsze dla nas a zarazem i dla fanów, choć raczej nie dlatego, żeby zagrać ich więcej na koncercie. A właśnie, co do koncertów a raczej sceny. Jak jest być zespołem metalowym na Węgrzech? Macie silną konkurencję w kraju? Niestety scena metalowa na Węgrzech jest bardzo słaba. Najlepszy okres był pod koniec lat osiemdziesiątych i całkiem nieźle było na początku dziewięćdziesiątych, a potem przyszło do nas "techno szaleństwo", które zniszczyło wiele dobrych zespołów. Potem coś zaczęło się dziać po 2000 roku, my powstaliśmy w 2001, ale z recesją wszystko znów upadło. A teraz jest
A czy trudno się z Joakimem pracowało? Czy nagrał swój materiał i wam wysłał, czy może przyjechał do waszego studia, a może Wy musieliście jechać do niego? To nagranie powstało w styczniu 2015 roku. I można by powiedzieć, że Joakim przyjechał do nas, ale był tu też bo grał ze swoim zespołem trasę i miał dla nas wtedy dzień wolny. A samo nagranie poszło bardzo dobrze, bo Joakim był dobrze przygotowany. I kiedy chcieliśmy coś powtórzyć czy nagrać trochę inaczej, to był bardzo chętny do współpracy. Bardzo nam się ta współpraca podobała i też było to dla nas duże i nowe doświadczenie Moim zdaniem ten tytułowy utwór "Rise of ..." jest arcydziełem. Czy to w pełni wasza piosenka czy oprócz głosu Joakim coś dołożył od siebie? Nie, utwór jest w całości nasz, jak i wszystkie pozostałe nasze kawałki to nasza twórczość. Mamy taką ważną zasadę w zespole i nigdy też nie będziemy nagrywać coverów innych zespołów na nasze albumy. Ale może się zdarzyć, że na koncercie zagramy coś innego, ale
tylko wtedy. Czy planujecie w przyszłości nagranie podobnych piosenek z gościnnym wokalem? A może z gościn nym udziałem gitarzysty? Gościnne występy wokalistów mieliśmy już na tytułowych numerach na poprzednich płytach - Fabio Lione (z Rhapsody of Fire) na "Marching ..." i Mats Leven (z Candlemass) na "Judas". To taka nasza kolejna zasada w Wisdom i zapewne na następnym albumie też będziemy mieli gościa, kto to będzie, tego jeszcze nie wiem. Ale jesteśmy bardzo dumni z tego, że udaje nam się współpracować z innymi znanymi muzykami. Z współpracą z Joakimem mieliście okazję zagrać w Szwecji na Sabaton Open Air, jak tam było? To trochę inna historia i nie do końca związana z tą współpracą. Festiwal był w sierpniu a płyta wyszła teraz w lutym. Po prostu dostaliśmy zapytanie od organizatorów, żeby tam zagrać, ale było tam naprawdę fajnie! A jakaś fajna historia związana z tym występem? (Śmiech) No może nie tyle fajna co pouczająca. Festiwal ten jest w połowie sierpnia, kiedy temperatury powinny być wysokie. Ok. wiedzieliśmy ze Falun jest daleko na północy, ale prognozy pogody zapowiadały ciepło i bez deszczu. Więc na tę wycieczkę wzięliśmy normalne, letnie ciuchy. Za dnia było bardzo ciepło, tak że chodziliśmy w t-shirtach albo i bez nich, ale ciekawiej się zrobiło gdy słońce zaszło. Momentalnie robiło się zimno a nawet zimniej. Więc ciągle chodziliśmy do hotelu żeby coś ubrać, ale szybko skończyły nam się ciepłe rzeczy, bo każdy z nas z ciepłych rzeczy miał tylko bluzę i tak założyliśmy ją, potem zapasowy tshirt, potem ubranie sceniczne i... dalej było zimno i żałowaliśmy że nie mamy dostępu chociaż do merchu. I ja się zastanawiam, jak Szwedzi wytrzymują tam przez cały rok!
Foto: NoiseArt
o brataniu się Polaków i Węgrów - przyp. red.)
Tak w Falun potrafi być zimno. A czy ktoś z festi walowej ekipy próbował was spić? Nie, nie, to nie w naszym stylu.
Jeśli już o koncertach mowa, to jakie jest wasze najgorsze i najlepsze wspomnienie z trasy po "Marching ..."? Po wydaniu "Marching ..." trochę się najeździliśmy. Na początek trasa z Powerwolf a potem druga z Majesty. Trudno jest zapamiętać wszystko, co się zdarzył dobrego i złego, bo dużo tego było. Ale może ta najgorsza rzecz, to po koncercie w legendarnym monachijskim klubie Backstage mieliśmy dobry "after", aż do momentu odjazdu tour busa wcześnie z rana. Kłopot w tym że następny koncert graliśmy w Belgii i czekało nas ok. 8h i ok. 800km drogi. I niestety kiepsko nam się spało, a właściwie to w ogóle. Więc grając koncert wszyscy byliśmy padnięci (śmiech), co zawsze odbija się na jakości grania na żywo.
(Tu mała dygresja, miałem okazję być i pracować na tym festiwalu i pamiętam inną wersję zdarzeń. I tak, rzeczywiście było zimno i chłopaki znikali, żeby się w coś ubrać, ale też rozgrzewali się inaczej. No choć może nie wszyscy, to na pewno była radość w przysłowiu
Rok zaczęliście od wydania płyty, czy macie już zaplanowaną nową trasę koncertową? Mieliśmy zaplanowaną własną trasę koncertową na początku kwietnia, ale organizacja poszła nie tak i nie doszła ona do skutku. Więc prawdopodobnie dopiero po
letnich festiwalach ruszymy z koncertowaniem, ale znów, nie ma jeszcze nic sprecyzowanego. A ile koncertów planujecie zagrać? Jako headliner mieliśmy zagrać 10-12 występów, a jako support ok. 30. Ale jak mówiłem nie mamy jeszcze dokładnych planów. A czy będziecie mieli okazję odwiedzić Polskę? Prawdopodobnie tak, ale tego nie mogę Ci zagwarantować. Ok, dziękuję Ci za wywiad i miejmy nadzieję, że do zobaczenia na koncercie w Polsce i pewnie do następnego wywiadu już na żywo! Też mam nadzieję, bo chce spotkać szalonych, polskich fanów tak szybko jak to się tylko da. No i pozdrowienia dla Polskiego Panzer Battalionu. Lucjan Staszewski
napisałem utwór "10.000 Miles".
...bez fanów bylibyśmy nikim… Okazją do tej rozmowy było wydanie przez ten zespół dziewiątego studyjnego albumu. Wywiad był korespondencyjny, więc stało się niekiedy tak, że część odpowiedzi na kolejne pytania pojawiła się gdzieś wcześniej. Ale tak to bywa. Ja pisząc pytania, miałem na myśli i najnowszą płytę i też dłuższą przerwę w działalności zespołu. Dla mnie był to też niejako debiut jako dziennikarz muzyczny. Choć to brzmi za poważnie, to jednak będzie to moja pierwsza większa publikacja, więc jestem bardzo wdzięczny mojemu rozmówcy, że mnie nie zjadł na śniadanie. Więc jedziemy: HMP: O ile sam słucham dużo, różnych zespołów to z Mystic Prophecy poza pojedynczymi kawałkami dłuższej znajomości nie miałem. A najnowsza płyta "War Brigade" była pierwszą przesłuchaną od deski do deski. Więc na początek standardowe pytanie - Jakie są wasze odczucia związane z najnowsza płytą? Robert Dimitr Liapakis: Cieszę się, że właśnie ta płyta jest tą pierwszą. Ale nim ona zaczęła powstawać jako zespół zrobiliśmy sobie długą przerwę po wytężonym prawie 2,5 rocznym koncertowaniu. Po tym czasie, gdy znów się spotkaliśmy w studio okazało się, że mamy w głowie dużo pomysłów na sporo fajnych riffów. I tak zaczęliśmy pracę nad nowym albumem, mając poczucie, że wyjdzie z tego coś fajnego. Teraz już po wydaniu płyty mamy sporo pozytywnych komentarzy i to jest wspaniałe. Więc wydaje nam się, że płyta dobrze się przyjęła. Właśnie bo od wydania poprzedniej płyty minęło trochę więcej czasu niż zazwyczaj pojawiały się wasze
i dokładnie wiemy czego chcemy i jaki ma być efekt końcowy. A czy podczas pracy w studio nad nowym albumem wydarzyło się coś śmiesznego? Nie, nic specjalnego. Mieliśmy na nagranie tylko 10 dni, to mało więc każdy musiał być w pełni skoncentrowany. Choć zawsze, kiedy pracujemy razem jest fajnie, to niestety z uwagi na krótki czas nie było nic o czym warto mówić. Tak wiem, "to cholernie nudne" ale taka prawda (śmiech). A kto był głównym autorem tekstów i muzyki? Czy była to jedna osoba czy każdy miał większy wkład? Ja napisałem wszystkie teksty, i często miałem pomysły na muzykę, ale nad tą, to już wszyscy pracowaliśmy wspólnie. I myślę, że ten fakt wyróżnia nas na tle innych zespołów. Plus też dla nas, że mamy dwóch, różnych charakterem gitarzystów. Markus jest naszym mistrzem rytmu a Laki jest bardziej wirtuozem mają-
A inspiracje do innych utworów i muzyki? Włącz TV (nie mam - przyp. red.) i będziesz miał ogrom pomysłów. Nasze utwory są pełne aktualnych spraw dotyczących całego świata poruszanych nonstop w mediach. W dzisiejszych czasach dużo się dzieje, rożnych spraw, nie tylko trudnych... a to daje dużo pomysłów na utwory. I jeśli nie masz o czym mówić ... to coś z tobą musi być nie tak... Nagraliście także w ramach promocji nowej płyty dwa teledyski. Oglądałem oba i mam pytanie co do "Metal Brigade". Sala gdzie był teledysk nagrywany wygląda mi znajomo, nie jesteście pierwszym zespołem, który tam nagrywał klip - mam rację? Masz racje. To jest miejsce, które możesz normalnie wynająć. Oglądałem różne zdjęcia i to mi wpadło w oko i stwierdziłem, że będzie to miejsce świetne do nagrania właściwie obu teledysków, bo jest ono naprawdę duże. Co do innych kapel to od obsługi słyszałem, że już jakieś zespoły metalowe były tam i nagrywały, ale nazwy nie padły. Dla mnie było ważne, że ów miejsce znakomicie nadawało się pod historię zwłaszcza do "The Crucifix". Na najnowszej płycie znalazł się też bonusowy cover. Patrząc na poprzednie wydawnictwa czyżby to stało się tradycją? Tradycja to chyba nic złego - nieprawdaż? (śmiech) No nie, ale wasze ostatnie dwa covery były Ozziego, a ten najnowszy jest kompletnie inny muzycznie, dlaczego? Bardzo dobre pytanie. Nagranie po raz trzeci jakiejś piosenki Ozziego byłoby nudne. A właśnie śmieszne jest to, ze sporo osób właśnie tego od nas oczekiwało. Dodatkowo kilku fanów napisało, że mają nadzieję, że nagramy jakiś cover Slayera (śmiech). A pomysł na tę piosenkę narodził się spontanicznie. Siedziałem w domu i właśnie ta piosenka poleciała w radio. No i pomyślałem, że fajnie będzie to nagrać, choć na początku miałem wątpliwości czy będę w stanie ją zaśpiewać. Ale wyszło dobrze, i miło było w czasie sesji nagraniowej zagrać i nagrać coś kompletnie z innej beczki. Ok., dobre. Ale wydając też nowy album zaczęliście jego trasę promującą, czy tak? Nie. Znaczy były pierwsze terminy, ale trasa z Orden Ogan została odwołana. Ruszymy w trasę dopiero w drugiej połowie 2016 roku. (No i tu się znów trochę rozjechałem z pytaniami. No cóż zespół nie ma na swojej stronie historii koncertowej. A niestety nie wszystkie rzeczy są publikowane lub zostały skasowane. Wydawać by się mogło, że na rzetelnych portalach informacje są prawdziwe, niestety czasami bywa inaczej. Stąd moje pytania o trasę, która została odwołana. Ale też i o wcześniejsze występy. Ale jak nadmieniłem na wstępnie wywiad był "korespondencyjny". - przyp. red.)
Foto: Massacre
albumy. Właściwie można by zauważyć że, "złamaliście" dwu letnie odstępy, więc jestem ciekaw dlaczego tak, czy były jakieś komplikacje? Nie, niezupełnie komplikacje. Po prostu potrzebowaliśmy dłuższej przerwy, raz ze względu na wspomniane koncertowanie, a dwa bo razem z Lakim pracowaliśmy przy wspólnym projekcie Devil's Train i wydaliśmy nową płytę pod tym szyldem. Dodatkowo Markus pracował przy swoim niezależnym projekcie Souldrinker. No i tak wyszło, nie planowaliśmy, że przerwa będzie aż tak długa. Ale wydaje się że wpłynęła ona na nas bardzo pozytywnie. Właśnie skład, to jest drugi album nagrany w tym samym składzie, jak wam szła współpraca w studio nagraniowym? Jak nigdy dotąd. Wszyscy wiedzieli co mają robić. Spotkaliśmy się w studio i po wstępnych ustaleniach zaczęliśmy od nagrywania perkusji. I reszta poszła jak zawsze. Nagrywaliśmy w tym studiu, gdzie powstało osiem naszych poprzednich albumów. Materiał po raz szósty pomagał nam miksować Fredrik Nordström i poszło to wręcz koncertowo, jak nigdy przedtem. Może to też fakt tego, że nie jesteśmy już młodzi, ale też
126
MYSTIC PROPHECY
cym inny styl. Zgrać ich obu to dla mnie prawie perfekcja. I właśnie a propos piosenek, a właściwie prawie tytułowego "Metal Brigade", to kto jest autorem tekstu już wiem, ale jak powstała i ile jest tam różnych tytułów piosenek i płyt innych zespołów? Po naszym ostatnim koncercie w Monachium z Armored Saint widziałem wielu fanów, którzy wspierają nas przez tyle lat od początku zespołu. I gdy wróciłem z trasy koncertowej do domu, zacząłem myśleć o czasie, który tam spędzam. Czasie, który dzielę w tour busie z innymi członkami zespołu, ale i czasie, który w trakcie koncertu i po spędzam z fanami. Bo bez fanów bylibyśmy nikim. I to była myśl by dać im coś w podziękowaniu. Jesteśmy wszyscy "metalową brygadą", i ta piosenka jest dedykowana wszystkim naszym fanom i wszystkim fanom metalu na całym świecie. A ile jest tam różnych tytułów płyt czy zespołów, to najlepiej widać w drugim wersie, jest: "...The Number of the Beast… Seek and Destroy…Unleashed in the East… With Ozzy and Paranoid…And Justice for All… Reign in Blood… Heading the Call…Rob Halford the Metal God…" (wyśpiewane) A oprócz tego gdy jestem w trasie, to myślę o domu. O moim synu, i to dla niego
Tu chciałem się zapytać jaka piosenka z nowej płyty jest tą ulubioną do grania na koncertach. Póki co nowe utwory graliśmy tylko podczas show z okazji premiery albumu. I były to utwory "Metal Brigade" i "The Crucifix", też ze względu na powstałe do nich teledyski, ale i zagraliśmy też nasz nowy cover "Sex Bomb". Mamy w planach zagranie jeszcze jednego takiego show premierowego i mamy zagrać "Burning Out" albo "Fight for one Nation" ale tego nie jestem pewien. Więc też nie bardzo mogę odpowiedzieć na twoje pytanie. W jakich krajach będziecie grać koncerty oprócz Niemiec i Szwajcarii? Póki co, tylko te widziałem z terminami. Więc właściwie w kwietniu mamy zagrać pierwszy koncert w Izraelu w Tel Avivie. Mamy też zarezerwowane koncerty w Holandii i Austrii, a także mam nadzieję, że podczas planowanej na później trasy zagramy też w Danii i Szwecji. Właściwie co do koncertów, to nie graliście dużo od 2013 roku, dlaczego? Właśnie źle! W 2013 graliśmy więcej niż kiedykolwiek. Na początku roku byliśmy w trasie z Masterplan, potem graliśmy po festiwalach, udało się też nam pojechać w pierwszą trasę, gdzie byliśmy "headlinerem". Po tym jeszcze trafiło się kilka festiwali i trasa na koniec z Armored Saint. Jak mówiłem 2013 i początek 2014 to był czas gry, graliśmy jak nigdy. No i
niestety jest tak, że każdy z nas ma inną główną pracę a muzyka i granie jest ciągle hobby. I nasze urlopy i wakacje spędzamy grając koncerty. A jakie jest wasze najlepsze i najgorsze wspomnienie z trasy i koncertów. Wow, wiele się różnych rzeczy działo w ciągu tych 15 lat. Ale wyobraź sobie, siedzisz w tour busie... zjeżdżasz z autostrady na mniejszą drogę... potem droga robi się coraz mniejsza... a na koniec kończy się po środku lasu obok starej drewnianej stodoły. Ok. wychodzisz i spotykasz ludzi, którzy cię zaprosili, Ok, No a ci pokazując wam stodołę mówią "że tam będziecie dziś grać"... Ok,... a jak wygląda scena... "scena, eee no nie mamy, ale możemy zestawić parę stołów..." dobra a jakie macie nagłośnienie?... "eee nagłośnienie, a to jest potrzebne?"... "eee nikt nie mówił że będzie potrzebne"... Więc ten wieczór skończył się dla nas dniem "wypoczynku" w trasie. Ok., nieźle. A właśnie, co do miejsc gdzie gracie. Jeśli mógłbyś wybrać miejsce, gdzie byście chcieli zagrać, gdzie to by było? Hmmm trasa w Stanach Zjednoczonych byłaby super. Wiemy że mamy tam dużo fanów. Poza tym myślę o wielu innych miejscach, gdzie fajnie byłoby zagrać, ale właśnie wrócić do USA byłoby fantastycznie. Ok., Stany w dlaczego właśnie tam? Często dostajemy listy i prośby o koncert od fanów z USA, a wiem że to wcale nie jest tak łatwo zagrać tam. No i w tym przypadku jest to też takie moje marzenie, być znów w Stanach w trasie, przez jakieś 2-3 tygodnie. Zostało mi zapytać czy myśleliście kiedyś, bądź planowaliście wydać album "live"? Nie. Niestety, jest trudno w dzisiejszych czasach sprzedać swój album, to raz. A dwa bardzo drogie jest nagranie a potem obróbka całego koncertu, żeby można było wydać z tego płytę. Miło słyszeć to pytanie i myśleć o tym, ale wiem, że fani najbardziej by chcieli opcji DVD. W tej opcji mamy dwa wydania "extra". Do "Savage Souls" powstało bonusowe DVD, gdzie są utwory z tej płyty w wersji live z koncertu z Bochum. A do albumu "KillHammer" jest podobne bonusowe DVD z występu w Atlancie z 2012 roku. Ok., myśląc i mówiąc album "live" miałem też na myśli właśnie album DVD, ale jako oddzielne wydawnictwo, a nie jako limitowany bonus do studyjnej płyty. I nie sprawdziłem tego, że takie były. Ale dlaczego właśnie nie pełny album "live"? Tak jak Ci mówiłem, nagranie i wydanie ot tak samego albumu "live" jest drogie, ale i też dla nas mało popularne. Jeślibyśmy w przyszłości chcieli wydać na CD album "live" to myślę, że to też byłoby w wersji limitowanego dodatku do nowej płyty. Może to trochę szkoda, no ale tak jest. Rozumiem. Dziękuję Ci za wywiad i mam nadzieję, że w takim razie będzie mi dane zobaczyć was gdzieś na żywo, może nawet i w Polsce? Ok., zapraszamy, a co do twojego kraju, to jak mówiłem nie znamy jeszcze całej, naszej tegorocznej trasy. Trzymaj się, cześć. Lucjan Staszewski
MYSTIC PROPHECY
127
Decibels’ Storm recenzje płyt CD 1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna
Abacination - The Illusion of Freedom 2014 Self-Released
Tą recenzję można by zamknąć słowami "Slayer k..wa", ponieważ ten australijski zespół brzmi bardzo podobnie jak Slayer i nie ukrywają tego wpisując na Facebooku za inspirację właśnie tą amerykańską grupę. Ale trochę krzywdzące byłoby to stwierdzenie dla debiutanckiego albumu Australijczyków, ponieważ słychać też ukłony w stronę całej Wielkiej Czwórki, ale nie tylko. Płyta od samego początku pokazuje nam, że nie bawi się w żadne kompromisy, jest ostro, szybko, głośno - wszystko tu brzmi jak należy, każdy dostał tyle miejsca w produkcji, by było go słychać. Jednak co wyróżnia Abacination w odróżnieniu od ich mentorów, to mają w sobie więcej przebojowości i melodyjności, wokalista inspirujący się bezsprzecznie Arayą nie tylko wyrzuca z siebie słowa jak karabin maszynowy, lecz też utrzymuje linie melodyczną, dzięki czemu znajdzie się coś dla tych co lubią sobie nucić pod nosem, niczym tytułowy "Seasons In The Abyss", do którego nawiązania słychać już w pierwszym utworze. "Refuse" to taka typowa Slayerowa młócka i szybko przelatuje koło ucha do czasu niezłej solówki, a potem już tylko czekamy na trzeci utwór, który moim zdaniem jest niesamowity. To tak jakby wziąć drugi album Metalliki, zmieszać z ostatnim albumem Kreatora i oczywiście polać slayerowskim sosem. Temu utworowi, by stać się przebojem na koncertach więcej nie trzeba. "Cold Blooded" to z kolei pokłon w stronę Anthraxu, choć w refrenie słychać też trochę ostatniego Arch Enemy zwłaszcza melodia z początku jest lekko podobna do tej z "Never Forgive, Never Forget". "Consume Resume" zaczyna się pięknym wejściem basu, lecz zdecydowanie za krótkim, a szkoda bo mogłoby to być ciekawe urozmaicenie albumu, sam utwór jest niestety taki sobie, ani zły ani dobry, poza solówką i głównym riffem kojarzącym się troszkę z Kreatorem nic ciekawego w nim zbytnio nie ma. "The Great Tommorow" to najdłuższy utwór na albumie, ale i najmniej urozmaicony, owszem jest świetny riff, który znów krzyżuje Slayera z Arch Enemy, w połowie gdzieś pojawią się lekkie skojarzenia z Megadeth, ale ogólnie cały utwór sprawia wrażenie zagonionego w kozi róg, przez co wlecze się niemiłosiernie i nawet solowe wyczyny kończące piosenkę nie są w stanie pomóc. "The Scapegoat" sprawia wrażenie jakby był odrzutem z sesji do "World Painted Blood", kawałek może nie jest wybitny, ale na pewno jest ciekawy, tym bardziej, że w połowie utworu mamy porządne zwolnienie i growl, co przywodzi na myśl sporo dzisiejszego metalu czy jak kto woli djentu. Czy ktoś tu pamięta jeszcze taki zespół jak Death? Jeśli tak i tęsknicie za nim to sporo jego wpływu (zwłaszcza na sa-
128
RECENZJE
mym początku) możecie usłyszeć w "Echoes of Dying Future". Utwór co prawda bazuje bardziej na ostatnim Exodusie, ale tego początku nie skojarzycie z niczym innym. Soczysty kawał mięcha i na tym album powinien się zakończyć, bo ten co jest jako ostatni, jest nijaki, czuć w nim ewidentne zmęczenie i brak pomysłu. Pierwsza płyta Abacination to solidny kawał rzemiosła dający dobrą wróżbę na przyszłość. Jak nie jestem fanem Slayera, tak tej lżejszej odmiany już tak, lecz jej brakuje dlatego "The Illusion of Freedom" dobrze wypełnia tą lukę i liczę, że na tym się nie skończy. (4) Grzegorz Cyga
Ace Frehley - Origins Vol.1 2016 SPV
Spaceman, mimo 65 wiosen na karku, jakoś nie zamierza brać rozbratu z muzyką i ani myśli o rockowej emeryturze. Raptem dwa lata temu przypomniał się premierowym "Space Invader", teraz przedstawia zaś pierwszą część wydawnictwa z utworami które wywarły na niego największy wpływ. Nie brakuje więc na "Origins Vol.1" utworów dość przewidywalnych, jak "White Room" Cream, "Bring It On Home" Led Zeppelin czy "Street Fighting Man" The Rolling Stones, mamy też jednak wybory mniej oczywiste, grono zacnych gości i sporo niespodzianek. Największą jest na pewno gościnny udział w "Fire And Water" Free Paula Stanley'a, a sensacja jest tu tym większa, że Ace Frehley zakończył swą przygodę z Kiss po wydaniu albumu "Psycho Circus" w 1998 roku. Gitarzysta przypomina też utwory Kiss które przed laty napisał, ale na płytach śpiewał je oryginalnie Gene Simmons ("Cold Gin", na drugiej gitarze Mike McCreedy z Pearl Jam oraz "Parasite" z gitarowym udziałem Johna 5). Grę gitarzysty Roba Zombie słychać też w "Spanish Castle Magic" Hendrixa, a temat Kiss wyczerpuje na "Origins Vol.1" mroczna i znacznie dłuższa niż w oryginale wersja "Rock 'N' Roll Hell", chociaż Ace formalnie nie brał udział w jej nagraniu w 1982 roku na LP "Creatures Of The Night". Inni goście to Slash w "Emerald" Thin Lizzy i Lita Ford w siarczystym "Wild Thing" The Troggs, a listę utworów tego może niezbyt odkrywczego, ale solidnego wydawnictwa dopełniają "Magic Carpet Ride" Steppenwolf i "Till The End Of The Day" The Kinks. (4) Wojciech Chamryk Accuser - The Forlorn Divide 2016 - Metal Blade
Accuser to jeden z mniej znanych, klasycznych zespołów niemieckiej thrash metalowej fali. Motywy, które obecnie możemy słyszeć w kolejnych thrash me-
talowych kapelkach, wychodzących jak grzyby po deszczu, Niemcy grali już na "Who Dominates Who". Ich pierwsze trzy albumy to porządna robota - nie ma ku temu wątpliwości. To co się działo później, skręty zespołu w stronę groove, po albumie "Repent", chwilowa zmiana nazwy na Scartribe, to już przeszłość. Ale z tej przeszłości, szczególnie z tych bardziej światłych momentów w swojej karierze, Accuser korzysta również na swoim najnowszym krążku. Ale o tym trochę później. Przechodząc do konkretów: wita nas dość pesymistyczny, mroczny instrumentalny wstęp, mający w sobie trochę tej "magii", którą raczył nas Coroner na "Grin". Motyw tykającego zegara... i wyciszenie. Następuje "Lust For Vengeance". Motyw początkowy przypomniał mi o świetnym albumie Holy Moses, "Finished With The Dogs", iście zagrane w ich stylu. I chwilę potem wchodzi wokal Franka. Czuć moc, charczące wokalizy łączą się z thrashowymi riffami. Następnie "Unreal Perception", kolejne łojenie po garach, kolejny szybki motyw, zwolnienie w refrenie i przyspieszenie. Wejście basu zwiastuje "Arbitrary Law". To jest dobry moment, aby coś powiedzieć o pozycjonowaniu instrumentów. Bas brzmi tak, aby nie wchodził na główny plan, jednak wprawne ucho usłyszy jego dudnienie. Gitary są trochę bardziej przesunięte na prawy kanał, tak jak i wokal. Brzmienie instrumentów jest mroczne, przytłaczające. Idealnym przykładem tego może być kolejne wejście basu, tym razem na "Tribulation". Gitary przestrojone w dół nadają odpowiednią moc. Intensywny, lekko charczący wokal, uzupełnia całokształt brzmienia albumu. Wspomniany "Tribulation" zawiera w sobie także ciekawy zabieg: mocne wejście basu, następnie wejście motywu głównego i stopniowe przyspieszanie, lekkie zwolnienie, przyspieszenie, dwukrotne zapętlenie tego schematu i cisza... narastający z oddali motyw gitarowy, wejście basu i perkusji i kontynuacja schematu. Całkiem dobre wykorzystanie suspensu i przełamanie jednostajnej głośności. Ten kawałek jest poprzedzany przez "Impending Doom", całkiem ciekawe przemieszanie mocnego thrashowego podejścia do utworów, wraz z atmosferą i powolnym tempem albumu "Grin" Coronera, głównie słyszane w zwrotce. Podobne strojenie, czasami pewne motywy i atmosfera są porównywalne, jednak jeśli chodzi o tempo akcji i podejście do gry, to "The Forlorn Divide" różni się od ostatniego LP Szwajcarów. Po "Impending Doom" i "Tribulation" następuje "Perish By Oblivion", kolejne oczko do wcześniej wymienionej grupy. Następnie "Fifth Column", wstęp trochę przypomina mi nowsze albumy Onslaughta. Potem jest "Sulfur Rain" i zwieńczenie albumu "Flow of Dying". Tutaj nadszedł idealny
moment na odniesienia do wcześniejszej twórczości tego zespołu. W tym albumie słychać motywy znane z "Who Dominates Who", chociażby w "Sulfur Rain". Ale to już nie jest ten thrashowy Accuser, którego mieliśmy okazję słuchać przed "Repent". Chociaż brzmieniowo i stylistycznie są mu bardzo bliskie, tak jak i do albumów nagranych po powrocie do starej nazwy. Teksty ociekają pesymizmem, krople siarki, groza, przepełnia drogę do otchłani. Ten album jest wypadkową ewolucji zespołu, która zrywa już z pewnymi niechlubnymi momentami swojej działalności. I powiem, bardzo dobrze. Tylko ta hetfieldowska maniera wokalu z "Flow of Dying" (1:00) nie pasuje. A co do mojego ulubionego utworu? Wskazałbym na "Unreal Perception" lub "Tribulation". Inspiracja Holy Moses, być może Coroner'em wyszła zespołowi na dobre. Album mimo, że nie jest przełomowy bądź oryginalny, jest porządnym i ciekawym wydawnictwem. Nie ma co tu dużo mówić, nie warto tracić czasu, który można poświęcić na słuchanie tego albumu. Polecam fanom thrashu, oraz czekam na dalszy rozwój tego zespołu. (5,2) Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Aggravator - Populace Destructor 2014 Mulligore Productions
Od pierwszych taktów tego albumu nie miałem wątpliwości. Słucham albumu z muzyką thrashową. Inspirowany Kreatorem motyw perkusyjny rozpoczyna naszą drogę przez dewastację i zamęt zgotowaną nam przez Aggravatora. Ten składający się z dziesięciu utworów krążek to staroszkolne granie opakowane w dość wytartą manierę. Utwory w średnim tempie, jedynie czasami zespół przyśpiesza. Jak już napomknąłem, kompozycje inspirowane są Kreatorem, Slayerem, a także Coronerem (utwór "Isolated Despair"), czy też Dark Angel i Sodom. Ostry, zachrypnięty głos wokalisty, tutaj znowu odwołanie do Kreator'a, choć mogę też go porównać do maniery Joela Grinda. Muszę przyznać, że krzykacz spisał się ze swoją manierą, tak klimatycznie "potwornego" wokalu dość dawno nie słyszałem (chociaż do klimatu debiutu Morbid Saint jeszcze trochę brakuje). Album zawiera także utwór instrumentalny "Aestus Mortis", który dość nieporadnie przeradza się w kawałek "Fatalist". Co do samego instrumentarium jak na staroszkolny thrash przystało nie ma jakiś udziwnień. Brzmienie gitar jest ciężkie, bardziej do przodu względem perkusji i basu. Perkusja nadająca tempo i współtworzy tło pożogi i zniszczenia. Bas dopełnia dzieła. Nie słychać żadnych potknięć. Mimo faktu, że zespół nie silił się na oryginalność to dostarczył nam całkiem porządny, klimatyczny mate-
riał. Oczywiście są pewne niedoróbki, jednak nie przeszkadzają w cieszeniu się z tego albumu. Polecam fanom staroszkolnego, klimatycznego thrashu, którzy mają ciągle jego niedosyt - ich głód zostanie zaspokojony. (4,6) Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Ambush - Desecrator 2015 High Roller
New Wave of Traditional Heavy Metal zdaje się nadal wzbierać, wynosząc na powierzchnię kolejne metalowe, utalentowane kapele. Prym wiodą zdecydowanie Kanada i Szwecja. Właśnie z tego drugiego kraju, pochodzi Ambush, kolejna perełka, oddająca w swojej muzyce hołd latom osiemdziesiątym i grupom takim, jak Judas Priest, czy Accept. Inspiracje grupy są oczywiste, ale młodzi muzycy grają naprawdę stylowo, z charakterem a co najważniejsze z dużym talentem kompozycyjnym i wykonawczym. Zaczyna się motorycznym "Possessed by Evil", który głównie dzięki wokalowi Oskara Jacobssona natychmiast kojarzy się z Halfordem. Refren nie tylko w tym utworze wzbogacają mocne chórki serwowane przez pozostałych muzyków. Pozostając w temacie Priest, taki "Desecrator"oparty na świetnym speed metalowym riffie, ozdobiony metalowymi solówkami, mógłby się znaleźć bez problemu na takim "Defenders of the Faith". Podobnie zresztą "Faster" rozpędzony do granic możliwości, rozpoczynający się jakże sugestywną kanonadą perkusujną. "Desecrator" to jednak album zróżnicowany, pełny także numerów utrzymanych w średnich tempach, opartych na znakomitych riffach gitarowych, których wyróżnikiem są kapitalne, melodyjne refreny. Wystarczy posłuchać tylko "Night of the Defilers", czy "The Chain Reaction". W tym drugim wspomnianym utworze bardzo udany jest także melodyjny motyw gitarowy na wstępie. Czuć w tym ducha Accept, tego najlepszego, z lat 80-tych. Kolejny zabójczy refren dostajemy w "Master of the Seas". Właściwie trudno znaleźć tu słabsze kompozycje, grupa albo zwalnia ("Southstreet Brotherhood"), albo przyśpiesza ("Rose of the Dawn"), zawsze jednak trzyma wysoki poziom. Album zamyka najbardziej rozbudowany, dojrzały utwór na płycie, "The Seventh Seal". Kolejny raz kapitalna melodyka, refren i mała niespodzianka w okolicach piątej minuty… Posłuchajcie sami! Cóż dodać, pozycja obowiązkowa dla fanów Priest, czy Accept i poważna konkurencja dla nieco bardziej doświadczonych kolegów z Bullet czy Enforcer. (5) Tomek "Kazek" Kazimierczak Ankhar - Deshumanizazioa 2016 Self-Released
Ci Baskowie dla odmiany łoją bezkompromisowy i całkiem solidny thrash, czyniąc to w dodatku w swym rodzimym narzeczu. Język baskijski dodaje tym dźwiękom specyficznej chropowatości, a histeryczna maniera wokalisty Ibona Tellerii pasuje idealnie do warstwy muzycznej. O czym śpiewa nie mam
pojęcia, ale sądząc z ogromnego zaangażowania i dużej dawki ekspresji, wypluwa płuca w słusznej sprawie. "Deshumanizazioa" to niezbyt długa i bardzo intensywna płyta, pełna raczej krótkich i niezwykle szybkich utworów w rodzaju tytułowego, "Itzalak" czy "Etorkizunarekin Jolasean". Nie brakuje też jednak na niej dowodów na to, że owa surowość nie wynika z braku umiejętności czy ograniczeń warsztatowych, będąc raczej świadomym wyborem muzyków, bo mamy tu również blisko siedmiominutowy, na poły balladowy utwór instrumentalny "Zuhaitzik gabeko basoaren negarra", wiele dzieje się też w zwolnieniach "Zerurainoko harresiak" czy "Beldurraren Esklabu". Mocny debiut. (4,5).
lei "Blood Eagle Wings" to majestatyczny numer o niemal epickim rozmachu, intro "Impaled" to symfoniczne klimaty, zaś krótki instrumental "Breathing Out" pięknie wieńczy "Breathing Lightning", będąc jednocześnie wprowadzeniem do "Suzerain". Nowy w składzie gitarzysta Jonathan Donais (ex Shadows Fall) wymiata solówki niczym natchniony, Belladonna też jest w formie, co niejednokrotnie udowadnia w wyższych rejestrach, ale nie brakuje też momentów z niższym, bardziej drapieżnym śpiewem, czasem mogącym kojarzyć się nawet z Dio ("Suzerain"). Z kolei w tekstach Scott Ian nawiązuje do wielu aktualnych wydarzeń, jak atak na redakcję "Charlie Hebdo" czy eskalacja postaw ekstremistycznych bądź brak tolernacji, tak więc również pod tym względem "For All Kings" nie odstaje od klsycznych dokonań Anthrax - krótko mówiąc zakup obowiazkowy, nie tylko dla fanów formacji. (5,5) Wojciech Chamryk
Wojciech Chamryk
Anvil - Anvil Is Anvil 2016 SPV
Anthrax - For All Kings 2016 Nuclear Blast
Na dobrą sprawę ten zmutowany thrashowy Wąglik od połowy lat 90. nie mógł wejść na najwyższe obroty. W dodatku po albumie "Stomp 442" kolejne wydawnictwa studyjne Anthrax pojawiały się coraz rzadziej, zaś przerwa pomiędzy "We've Come For You All" a "Worship Music" wyniosła aż ponad osiem lat, bo przecież "The Greater Of Two Evils" z nowymi wersjami starych numerów nie można liczyć jako premierowego krążka. Jednak w tzw. międzyczasie doszło do wydarzenia, które zapoczątkowało przełom w karierze formacji Scotta Iana, bowiem ponownie powrócił do niej wokalista Joey Belladonna, pamiętany, z przełomowych nie tylko dla Anthrax, ale też metalu lat 80. i 90. płyt takich jak: "Among The Living", "State Of Euphoria" czy "Persistence Of Time". Na "Worship Music" nie zdołał jeszcze co prawda zaznaczyć silniej swej obecności z racji tego, że ów materiał był już właściwie gotowy przed jego powrotem, ale przy "For All Kings" był zaangażowany w proces twórczy od samego początku. Nie wiem jak duży wpływ miało to na poczynania zespołu, ale myślę, że dość znaczny, co potwierdza też zawartość tej bardzo udanej płyty. Czuć na niej dawną energię Anthrax, idącego może bardziej w stronę tradycyjnego metalu, ale nie unikającego też charakterystycznego dla siebie, niepowtarzalnego thrashu. Takiego jak w szaleńczych i bezkompromisowych, niczym we wczesnych latach 80. "Evil Twin" czy "Zero Tolerance", albo w bardziej zaawansowanym technicznie, ale momentami równie szybkim, "You Gotta Believe". Nie brakuje też naprawdę chwytliwych, wręcz przebojowych partii, tak jak w utworze tytułowym czy singlowym "Breathing Lightning", pojawiają się też utwory takie jak "Suzerain", gdzie melodyjne refreny kontrastują z ostrymi zwrotkami. Z ko-
Świat przeobraża się w niewyobrażalnym tempie i niewiele pozostaje w nim rzeczy, które możemy uznać za niezmienne, jednak Anvil od 35 lat jest swoistym gwarantem jakości surowego heavy/speed metalu. W dodatku kanadyjscy weterani nie spuszczają z tonu. Owszem, przedostatni krążek "Hope In Hell" jako całość był nieco słabszy od wcześniejszego "Juggernaut Of Justice", jednak na 16 albumie wszystko wraca do normy. "Anvil Is Anvil" to zdecydowanie 100 % zawartości metalu w zespołowym kowadle, a takie numery jak: "Up, Down, Sideways", "Die For A Lie", "Ambushed", "Run Like Hell" czy "Forgive Don`t Forget" ucieszą każdego zwolennika jego dokonań z początków lat 80. ubiegłego wieku. Steve "Lips" Kudlow i Robb Reiner, wsparci nowym basistą Chrisem Robertsonem, chętnie manifestują też swe przywiązanie do Motörhead ("Its Your Move", "Runaway Train") i monumentalnych riffów rodem z płyt Black Sabbath ("Zombie Apocalypse", "Gun Control"). Czasem też eksperymentują, czego dowodami są piracki i bardzo chwytliwy opener "Daggers And Rum" oraz bonusowy, zakorzeniony w rock 'n' rollu "Never Going To Stop". Można brać w ciemno, bez dwóch zdań. (5) Wojciech Chamryk Avantasia - Ghostlights 2016 Nuclear Blast
Najnowszy album projektu Avantasia, dowodzonego przez niezmordowanego Tobiasa Sammeta, znanego również z kapeli Edguy, jest najlepszym dowodem na to, że ten sympatyczny niemiecki muzyk jest jednym z najzdolniejszych kompozytorów młodszego pokolenia w nurcie klasycznego metalu. Oczywiście, jak przystało na płytę Avantasii (wszak to metalowa opera) jest epicko, z dużą dawką patosu, ale tak właśnie miało być. Kolejny raz do składu dołączyło wielu znakomitych gości a poziom kompozycji po prostu zwala z nóg. Przej-
dźmy do szczegółów. Zaczyna się od klasycznie rockowego "Mystery Of A Blood Red Rose", którym Tobias próbował nawet zawojować niemieckie eliminacje do konkursu Eurowizji. Może to i lepiej, że się nie udało. "Let The Storm Descend Upon You", to już potężny, epicki numer, rozpoczynający się od klawiszowego motywu, pełen zmian tempa i obdarzony genialnym, nośnym refrenem. A partiami wokalnymi rządzą i dzielą, takie gwiazdy jak Jorn Lande, Ronnie Atkins czy Robert Mason. Kolejny klasyk w repertuarze tej supergrupy! Zresztą można tak powiedzieć o wielu utworach z tej płyty. Weźmy chociażby następny w kolejności "The Haunting" z gościnnym udziałem Dee Snidera, rodzaj upiornej, mrocznej kołysanki, okraszonej świetnymi chórkami i nie mniej udaną solówką Saschy Paeth'a. Kolejny potężny cios to "Seduction Of Decay" z genialnym riffem gitarowym. Na wokalu niesamowity Geoff Tate, taki, jakiego fani Queensryche chcieliby słyszeć zawsze. Nawiasem mówiąc jego następca w Queensryche, Todd La Torre też niczego sobie! Wracając do utworu, za ten refren dałbym się pokroić żywcem a klimat kompozycji - niesamowity! Dalej jest jednak równie dobrze a jeśli ktoś kocha tak jak ja Michaela Kiske i jego wyczyny wokalne, to nawet lepiej. "Ghostlights" i "Unchain The Light" to power metalowe petardy napisane specjalnie pod ten legendarny już głos, znany z wczesnych płyt Helloween. Ależ to wymiata! Gdyby Helloween miał się kiedyś reaktywować w prawie oryginalnym składzie, proponuję by Tobias Sammet napisał im repertuar! Wracając do Michaela Kiske, niesamowity głos niemal nienaruszony zębem czasu! W podobnym szalonym tonie jest utrzymany "Master Of The Pendulum", zaczynający się wszakże zmyłkowo od delikatnego wokalu Tobiego. W tej kompozycji w roli głównej Marco Hietala z Nightwish, który świetnie wpasowuje się swoim mocnym, drapieżnym wokalem w klimat utworu. Kolejny hicior, przy którym nietrudno sobie skręcić szyję. No i ten mroczny, tajemniczy klimat w środkowej części… Na drugim biegunie tych mocnych, stricte metalowych kompozycji są tez niespodzianki. "Draconian Love" to jakby gotycka balladka z wybuchowym refrenem i nietuzinkowym wokalem Herbiego Langhansa. Mocna rzecz, która bez problemu mogłaby zawojować niejedną listę hiciorów. Są tez na tym albumie bardziej konwencjonalne ballady. Pierwsza, nieco syntetyczna, ale śliczna "Isle Of Evermore", zaśpiewana przez wokalistkę Within Temptation Sharon Den Adel na spółkę z Sammetem. Druga, mój zdecydowany faworyt "Lucifer". Pięknie rozwijająca się kompozycja, z jak zawsze bezbłędnym Jornem Lande. Nie mogę nie wspomnieć jeszcze o "Babylon Vampyres", kompozycji jakby w klimacie macierzystej kapeli Tobiasa (ten refren) i wieńczącej album hard rockowej uczcie "A Restless Heart And Obsidian Skies" w wykonaniu Boba Catleya. Gorąco polecam nowy album Avantasii. Kapitalne, eklektyczne dzieło z wieloma bohaterami i jednym głównym, odpowiedzialnym za to całe zamieszanie. Imię jego to
RECENZJE
129
Tobias Sammet! Polecam także zobaczyć koncert projektu podczas któregoś z letnich festiwali. Dla mnie pośród wszystkich albumów Avantasii, zdecydowanie miejsce na podium! (5.5) Tomek "Kazek" Kazimierczak
Axel Rudi Pell - Game Of Sins 2016 SPV
Jak przystało na rasowego Niemca, wirtuoz gitary Axel Rudi Pell, wydaje kolejne albumy studyjne z niebywałą regularnością. Fani, co dwa lata mogą liczyć na kolejną porcję melodyjnego hardheavy o ustalonej renomie. Z drugiej strony, jak to zwykle bywa z niemieckim produktem, pomimo zachowanej jakości, nadaremno szukać w nim jakichś przebłysków szaleństwa, spontanu czy niespodzianek. I tak mógłbym pokrótce scharakteryzować album "Game Of Sins". Wielbiciele niemieckiego gitarzysty będą zapewne zadowoleni, wszak otrzymujemy dużą dawkę podmetalizowanego hard rocka, ociekającego melodyjnymi refrenami i solówkami. Dowodem dwa pierwsze kawałki na płycie "Fire" i "Sons In The Night". Schemat nieco przełamuje utwór tytułowy, gdzie do mrocznego wstępu i kroczącego tempa dochodzi epicki refren z mocnym tłem klawiszowym weterana Ferdy'ego Doernberga. Więcej w tej kompozycji przestrzeni i zdecydowanie lepiej też wypada solo gitarowe Axela a klimat świetnie podkreślają stylowe wokalizy. Kompozycja, która zdecydowanie wyróżnia się na płycie. Całkiem niezły jest też rozpędzony "Falling Star", choć sam riff gitarowy jakby już oklepany. Tutaj także wyborna solówka gitarowa na tle klawiszowym bardzo ładnie się prezentuje. Ciekawie zapowiada się ballada "Lost In Love", niestety tylko do momentu wejścia pełnego instrumentarium i refrenu, który jest przykładem klasycznej, sztampowej ballady, jakich tysiące. I tak mniej więcej od momentu kompozycji "The King Of Fools" zaczynam mieć problem z tą płytą. Kompozycje a szczególnie refreny jakby się zlewają w jedną całość, trudno je odróżnić. Nie pomaga w tym śpiewający dość schematycznie Johnny Gioeli. Dla przykładu w takim odrobinę wolniejszym i mroczniejszym, opartym na ciekawym riffie "Till The World Says Goodbye" wszystko idzie dobrze aż do przeciętnego i przeciętnie zaśpiewanego refrenu. Przydałoby się więcej inwencji i polotu w wokalach. Co gorsza sam główny zainteresowany, też często nie ma za dużo "do powiedzenia". Ale żeby tak całkiem nie biadolić mamy także na tym albumie takie hiciory, jak "Breaking The Rules". Krótki, przebojowy, przekonujący. Tak więc, dla fanów Axela z pewnością mus. Polecam też dla fanów metalu 50+. Młodzi raczej będą szukać szczęścia gdzie indziej. Ot, solidny, rzetelny, niemiecki produkt. Niestety, także przewidywalny. (4) Tomek "Kazek" Kazimierczak Axevyper - Into the Serpent's Den 2016 Iron Shield
Już na samym wstępie szczerze przyznam, że jakoś nigdy albumy studyjne Axevyper nie jarały mego serduszka.
130
RECENZJE
Były okej, ale nie było to nic do czego chciałbym wracać. Koncertowo z pewnością zabijały, jednak studyjnie jakoś mnie nie przekonały do siebie. To się diametralnie zmienia wraz z "Into the Serpent's Den". Trudno mi nawet wskazać, co się tutaj konkretnie zmieniło - wiadomo, brzmienie jest lepsze, kompozycje są lepsze, ale to nadal jest Axevyper, lecz jakieś takie… lepsze? No, lepsze zdecydowanie! Właściwie to wręcz bezbłędne. Niezależnie od tego o jakiej składowej się nie wspomni, tutaj została dopieszczona do granic możliwości. Riffy? Genialne. Brzmienie? Mocne, oldschoolowe, a przy tym przestrzenne i świeże. Warsztat muzyczny? Bezbłędny - basista, gitarzyści i perkusista oprócz rzetelnego rzemiosła potrafią popisać się też niezwykłym kunsztem. Wokale? Idealnie wpasowujące się w konwencje i obezwładniające swą maestrią. Dodając do tego fajnie zaaranżowane utwory, w które wsadzono bardzo dobrze wyważoną porcję solówek, leadów, riffów, przejść i bridge'y, otrzymamy właściwie kompletny obraz popisu mistrzostwa. W dodatku, to wszystko razem najzwyczajniej w świecie dobrze "gada" i się ze sobą klei. Żadne Skull Fist czy Enforcer nie dostarczyły jeszcze takiej dawki melodyjnych riffów, co tradycyjni metalowcy z Axevyper, jadący na skrzydłach takich duchów przeszłości jak Attacker, Omen, Manilla Road czy Running Wild, a goście z Axevyper przy tym potrafią tkać szczodry kobierzec niezwykle mistycznej atmosfery i niesamowitego klimatu - coś czego wspomniane nowomodne kalki Shok Paris i Tokyo Blade nie umieją. Już na wstępie atakuje nas świetna kompozycja traktująca o Elryku z Melnibone - ostatnio bardzo chodliwy temat muzyczny (i dobrze, bo dobrą literaturę należy wspierać, a nie potem biegają kucośmieszki wymachujące płaczliwie chudymi piąstkami, gdy się szkaluje Piekarę czy innych grafomanów). Kanonada niszczącej energii wali w uszy bez pardonu. "Metal Tyrant" i "Soldiers of the Underground" to przedniej urody ścigacze, nieco w klimacie Running Wild, przystrojone w dostojne leady i riffy. Nikt się tu nie oszczędza, ani gitarzyści, ani bębniarz, ani basista, który wyrywa się do przodu w umiejętnych turboszybkich przeplatankach - ten typ to dopiero pokazuje pełnie możliwości tego instrumentu. Żadne tam plumkanie w tle, lecz agresywne eskapady z postrzępionym ostrzem mordu i barbarzyńskiej chwały. "…Serpent's Den" nie stawia na granie na jedno kopyto. Po niezwykle energetycznym wstępie, dostajemy "The Adventurer", kompozycję, która z początku pełna jest mglistego oniryzmu i nostalgii, by potem zaatakować duetem gitarowego unisono. Trochę tu Sacred Gate, nieco Iron Maiden i dużo Omen. Fajnie to wszystko ze sobą współgra. Nie zabrakło także klimatycznych wokali i basowych przebitek. Głównym leitmotivem jest hołd tradycyjnym i epickim formom metalowego zniszczenia. "Under the Pyramid" jedzie Manillą Road na kilometr i to bez popadania w epigoństwo i pastisz. Zakorzenione w dodatku zostało tutaj niezwykle klimatyczne przełamanie kompozycyjne mroczne, posępne, złowieszcza, a przy
tym niezwykle pasujące do całokształtu. No i ta boska solówka, jedna z wielu genialnych znajdujących się na tym albumie. Wpływy NWOBHM są za to bardziej zauważalne w chwytliwym "Solar Warrior", chyba najprostszej w swej wymowie kompozycji na tym albumie. Jaskrawe riffy i solówki tętnią tutaj rozrywającą energią, a ten bas, który idzie w sukurs gitarze prowadzącej pod jednym z leadów, nie odstępując jej ani na krok? Czystej wody poezja i mistrzostwo. Album konkluduje najdłuższa z kompozycji wchodzących w jego skład - "Beyond the Gates of the Silver Key". Epicka i majestatyczna symfonia dostojności oraz monumentalności. Niezwykle interesujący jest fakt, że muzycy nie poszli na łatwiznę i nie dostarczali nam samych kwadratowych riffów, które wręcz same się tutaj narzucały, lecz nie gubiąc epickości, płynnie przechodzili między pozornie nie pasującymi do siebie figurami. Trzeba przyznać, taka pozorna entropia niezwykle pasuje do tematyki tekstu opartej na prozie mistrza H.P. Lovecrafta. "Into the Serpent's Den" przypomina mi nieco w swej fakturze ostatni album Ironsword. Jest tutaj sporo podobieństw, jednak Ironsword preferował zdecydowanie prostsze rozwiązania konstrukcyjne i instrumentalne. Axevyper właściwie nie hamuje się w niczym w realizacji swej wizji artystycznej. Wyróżnia się tym ponad innymi kapelami parającymi się epickim i tradycyjnym heavy metalem, zorganizowanymi dookoła basenu Morza Śródziemnego. No, nie chcę tutaj przesadnie się ekscytować ale chyba mamy solidnego pretendenta do miana Albumu Roku, a już z całej pewności do jakieś pierwszej piątki najlepszych wydawnictw z tego roku. Ta płyta to jak strzał z pistoletu w kanister z benzyną. I to całkiem spory kanister. (5,5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Billion Dollar Babies - Chemical God 2016 Flying Dolphin
Na początku lat 90. lubiłem zaglądać do wrocławskich sklepów muzycznych czy antykwariatów, bo płyty winylowe były wówczas archaicznym przeżytkiem i można było kupić ciekawe wydawnictwa za śmieszne pieniądze. I tak któregoś dnia, bodajże na pięterku księgarni na Szewskiej, upolowałem jedyny LP zespołu Billion Dollar Babies, założonego przez byłych muzyków grupy Alice Cooper. Nie jest to w żadnym razie jakieś arcydzieło, ale czasem wracam do tego melodyjnego rocka i chętnie zacząłem słuchać też "Chemical God", przekonany, że to jakieś archiwalne nagrania tej amerykańskiej, znanej tylko z jednego albumu "Battle Axe", grupy. A tu niespodzianka, bo ci Billion Dollar Babies są ze Szwecji, istnieją od 10 lat i grają zupełnie inaczej. Inaczej, to jest typowo dla obecnych czasów: mocno, nowocześnie i niestety totalnie wtórnie. Wiele w tych utworach gitarowego jazgotu, nierzadko maksymalnie przetworzonego ("When The Light Goes Out"), solówki pojawiają się tylko okazjonalnie, bywa też że gitar nie uświadczymy wcale, albo są one przytłoczone przez elektroniczne rytmy i bezlitośnie stukający automat perkusyjny ("Why Don't You But Up A Fight"). Jeszcze częściej na plan pierwszy wysuwają się jakieś ambientowe szumy i zgrzyty podbite mroczną elektroniką ("The Junk Ball", "President Payne"), mimo tego, że na facebook'owym profilu grupy mamy jak wół: hardrock. "Chemical God" to jednak rzecz zdecydowanie dla zwolenników electro-goth czy rocka gotyckiego, fani gitarowego i klasycznego rocka nie znajdą na tej płycie nic dla siebie. (3) Wojciech Chamryk
Baphomet's Blood - In Satan We Trust 2016 Iron Bonehead
Włoscy wielbiciele szybkości, thrashu i Motörhead wracają po ponad sześciu latach milczenia. Ich czwarty album "In Satan We Trust" praktycznie niczym nie różni się od wcześniejszych dokonań grupy - to osiem szybkich, precyzyjnych i bezlitosnych strzałów. Ekipa nieodżałowanego Lemmy'ego oczywiście przoduje tu na liście inspiracji ("Command In The Inverted Cross", "Underground Demons", "Triple Six", "Whiskey Rocker"), ale to nie jest jakieś nijakie zżynanie, Baphomet's Blood naprawdę łoją w nich bezlitośnie i na najwyższych obrotach. Gdzieniegdzie dodają do motörycznych wpływów surowość Venom ("Hellbreaker") i Exciter ("Infernal Overdrive") pojawiają się też nawiązania do Killer czy Acid ("In Satan We Trust"), a na finał podsuwają cover "Eleg" węgierskiego Farao z lat 80, kontynuując tym samym swą tradycję nagrywania mniej znanych utworów z tamtego okresu. (5) Wojciech Chamryk
Blackslash - Sinister Lightning 2015 Iron Shield
W Niemczech od dawno mają pierdolca na punkcie brytyjskiego heavy metalu co widać choćby po frekwencji na gigach i odbiorze z jakim spotykają się reaktywowane legendy NWoBHM. Młody band Blackslash jest doskonałym przykładem tej fascynacji. Grają brytyjsko do bólu, ale co najważniejsze wychodzi im to znakomicie. Słychać tu przede wszystkim Iron Maiden i ich charakterystyczne melodie oraz patataje, do tego Judas Priest, Tokyo Blade etc. Zespół ma ogromną łatwość pisania chwytliwych numerów. Już otwierający krążek "Empire Rising", podobnie jak kolejny "Lucifer's Reign" będące prawdziwymi heavy metalowymi petardami sprawiają, że od początku jesteśmy kupieni i z wypiekami na pyskach słuchamy dźwięków wydobywających się z głośników. Dalej jest równie znakomicie, jednak
prawdziwym hitem jest jak dla mnie "Edge of the World". Zaczynający się od spokojnej, nastrojowej gitary, by później przejść w epicką galopadę utrzymaną w większości w średnim tempie. Od refrenu nie jestem w stanie się uwolnić już od długiego czasu. Kuźwa, jaki to jest hicior. Oprócz typowo heavy metalowych numerów mamy tu też balladowy "Made of Steel" udanie komponujący się z resztą materiału. "Sinister Lightning" ma w sobie wszystko co składa się na bardzo udany heavy metalowy krążek. Świetne kompozycje, energię, zapamiętywalne melodie i dobre umiejętności wszystkich muzyków. "Sinister..." to ich drugi album, ale nie jestem go w stanie porównać z debiutem, którego po prostu nie słyszałem. Mam nadzieję, że nie powiedzieli tutaj ostatniego słowa i będą w stanie nagrać jeszcze lepszy materiał, a wtedy może być naprawdę srogo. Na razie jednak zachęcam wszystkich do zapoznanie się z zawartością "Sinister Lightning", bo heavy metal grany przez Blackslash jest naprawdę git. (5) Maciej Osipiak
brych koncertów. Dla tych, co będą mieli chrapkę na materiał DVD, to pochwalę, że ktoś, kto odpowiadał za światła na tym koncercie zrobił kawał dobrej roboty, bo wizualnie bardzo dobrze się koncert ogląda. Co do doboru utworów, to już od początku jest mocne melodyjne granie, a wpadający bardzo w ucho "Iron Throne" na start jest idealnym kawałkiem rozpoczynającym koncert. Dalej są same najlepsze utwory z wydanych dotychczas sześciu płyt. Choć słysząc przed kawałkiem "In The Name of Metal" pytanie Patrika do publiki "Are you metal?" nie wiedzieć czemu spodziewałem się potworka w postaci coveru Helloween, na szczęście zespół tego nam oszczędził. Dalej jest oczywiście "Moria" i "Metal Monser" w chórkami w refrenach, które aż się chce nucić razem z zespołem i fanami przed sceną. Album kończy flagowy utwór zespołu, czyli "Noferatu" i tu na koniec daje o sobie znać charakter Patrika, czyli szybkie papa i zespół ucieka ze sceny. I przychodzi refleksja, iż szkoda że to już się tak szybko skończyło. Może brakuje choć jednego bisu, ale za to co jeszcze raz podkreślę płyty a właściwie koncertu słucha się bardzo dobrze. I zostaje nam mieć nadzieję, że zespół odwiedzi nasz kraj choćby i na jeden koncert, nawet jeśliby mieli być suppertem przed większa gwiazdą, to i tak ten album jest podstawą do tego by iść na dobry koncert. Tak samo polecam ten album tym, którzy zespołu wcześniej nie znali, a nie koniecznie chcą wertować całą dyskografię zespołu. Jakby nie mówić album ten jest swoistym "the best of". (-)
który swoimi blastami i black metalowymi riffami wpada tutaj nieco w klimaty Cruel Force i Old. W "Burning Skulls" Bonehunter bawi się zmianami tempa i zabarwieniem utworu. Jest szybko, ale pojawiają się fragmenty w moderato. Momentami wśród patentów, jakie uświadczymy w tym kawałku, pojawiają się motywy classic rockowe, a nawet progresywne. Jednak nie ma obaw wymowa utworu nadal jest typowo black/thrashowa. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że różnorodność patentów w tej kompozycji pojawia się naturalnie. Nie są to udziwnienia wrzucone na siłę. Nie byłoby prawdziwego black/thrashu, gdybyśmy nie dostali także typowego szlagieru - szybkiego, rock'n'rollowego, utytłanego w plugawym brudzie i z chwytliwym refrenem. Taki właśnie jest "Devil Metal Punks". Całość skrzętnie uzupełnia "Deviler", "Evil Triumphs Again" i "Succubus" swoją nienawistną wymową. Tutaj także nie brakuje ciekawych momentów i interesujących punktów kulminacyjnych, a także zmian tempa. Bonehunter to odpowiednio wyważona mieszanka old schoolowego thrashu i blacku w punkowo-rock'n'rollowej stylistyce. W dodatku całość jest okraszona niebanalnymi patentami, przeczącymi trochę prostocie, tak charakterystycznej dla tego stylu. No i te heavy metalowe solówki... po prostu pycha! To mi się właśnie podoba - jest różnorodnie, a przy tym nie ma wydumanego i wymuszonego nie-wiadomo-czego. Słychać, że zespół miał pomysł i z pasją wcielił go w życie. Tak trzymać. (5)
Lucjan Staszewski
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Bloodbound - One Night of Blood 2016 AFM
Czyli bardzo dobry koncert, który przespałem. Czego słuchając tej najnowszej pierwszej płyty koncertowej w historii zespołu bardzo żałuje. I choć zespół na scenie Vizovickiego festiwalu miał niecałe 70 minut grania, to bez zbędnego gadania zmieścili w tym czasie aż 12 utworów plus intro i outro. Brzmi to prawie jakby Bloodbound miałby być zespołem grindcorowym, ale nie. Ten powermetalowy zespół gra koncert bardzo ładnie i płynnie. Oczywiście można by mieć jakieś uwagi do tego, że wokalista poza "I Can't Hear You" i "Scream Louder" to coś więcej mógłby powiedzieć, ale Patrik Johansson nie należy do specjalnie wygadanych osób, zwłaszcza na festiwalach. Kto miał okazję być na poprzednim koncercie Bloodbound na Masters of Rock w 2011 wie o czym mówię. Późna noc, grali jako ostatni, srogi deszcz leciał z nieba a Patrik poza cześć na początku i końcu i tytułami utworów, jakie będą grać nic więcej do publiki nie powiedział. I tu też koncert był fajny, ale w takich warunkach atmosferycznych wypadałoby choć podziękować ludziom, że tak licznie do tak późnej godziny stali i czekali na ich koncert. Wracając jednak do tego, co można usłyszeć na tej płycie, to rzeczywiście słychać, że jest to album live. I mimo, że czeski festiwal słynie z tego, że czasami kapele są kiepsko nagłośnione, to materiał nagrany jest bardzo dobry. Nie wiem czy to kwestia tego, że nagłośnienie przed sceną sobie, a nagranie to inna bajka, czy może jednak jakieś prace poprawiające brzmienie zespołu zostały dokonane w postprodukcji. I choć można się czepiać, że całość brzmi zbyt czysto jak na nagranie z koncertu, to mi osobiście to nie przeszkadza. Ale może to wynika z tego, że i lubię ten zespół jak i jestem stałym bywalcem festiwalu, na którym materiał ten był zarejestrowany. I mogę spróbować sobie obiecać, że nie będę przesypiał równie do-
Bonehunter - Evil Triumphs Again
Borealis - Purgatory
2015Hells Headbangers
2015 AFM
Bez zbędnego owijania w bawełnę powiem, że warto się przyjrzeć debiutowi fińskiego Bonehuntera, gdyż dostajemy na nim przedni black/thrash. Nie jest to, co prawda ta sama skala co Desaster czy Darkthrone - bliżej temu bardziej do Witchtrap, Deathhammer, kanadyjskiego Chapel i speedowego Midnight. Nadal jest to jednak bardzo smaczny konglomerat zgnilizny rozkładu i uwielbienia holokaustu. Na start leci psychedeliczno-schizofreniczne intro "Messier 666" i hajda w megaśmierć! Pierwszy po wstępie utwór, zatytułowany klimatycznie "Black Shrine", wita nas przez stonowane riffy, pełne ołowianej ciężkości patosu, które jednak wkrótce przechodzą w czarny rock'n'roll z zaśpiewami tak czarcimi, niczym siarkowe wyziewy piekielnych czeluści. Nie jest to wałek, który gna na złamanie karku i zatraca się w swej szybkości. Mamy tutaj za to dużą dozę black/thrashowej atmosferycznej kokieterii, która niczym piekielny sukub wodzi nas na pełne potępienia pokuszenie. Dodajmy do tego naprawdę smaczną solóweczkę - co nie jest taką oczywistością w black/thrashowej stylistyce - i mamy naprawdę klimatyczny wałek. Black/thrashowcy z Finlandii potrafią także uderzyć w nas szybkim przyspieszeniem. "Acid Fuck", który brzmi jak pean destrukcji i gwałtu jest tego koronnym przykładem. Ten numer to prawdziwy kiler. Podobny schemat prezentuje "Symbol of the Curse",
Borealis są z Kanady, od ponad 10 lat grają melodyjny power metal i w ubiegłym roku wydali swój trzeci album. "Purgatory" to wydawnictwo pod każdym względem solidne, ale zdecydowanie niszowe, tylko dla zagorzałych fanów takich dźwięków. Tym, co sprawia, że chce się do tej płyty wracać jest bez dwóch zdań śpiew Matta Marinelli, obdarzonego mocnym głosem o ciekawej barwie i dodającego poszczególnym kompozycjom sporo ekspresji, szczególnie patetycznemu "Welcome To Eternity" czy klimatycznej balladzie "Rest My Child". W szybszych utworach jest już bardziej sztampowo, ale też zawodowo, tym bardziej, że wokalista grupy jest niekiedy wspierany kobiecym śpiewem: we "From The Ashes" słyszymy Sarah Dee, zaś w "The Chosen One" Ginę Mancini. Sporą rolę w aranżacjach poszczególnych utworów odgrywają też instrumenty klawiszowe, jest nawet syntezatorowa solówka w tym ostatnim utworze i w "Sacrifice", pojawiają się też cięte riffy i nowocześniejsze brzmienia, wykraczające poza tradycyjny power czy neo-power ("Destiny", "Place Of Darkness", finałowy "Revelation") - może dla młodszych słuchaczy jest to ciekawe urozmaicenie, ale mnie takie eksperymenty nie przekonują, sprawiając raczej wrażenie chęci przypodobania się zwolennikom różnych odmian muzyki. (3) Wojciech Chamryk
Brainstorm - Scary Creatures 2016 AFM
Najnowsza płyta Niemców powinna częściowo zadowolić miłośników wydanego w 2008 roku "Downburst". Trzy kawałki na dziesięć obecnych na krążku z powodzeniem mogłoby się znaleźć na tej płycie. Mowa o rozpoczynającym płytę ciężkim i jednocześnie chwytliwym "To World to See"; mocnym w zwrotkach i posiadającym skandowany refren "Scars in Your Eyes" oraz o "We are", który bazuje na masywnych zwrotkach, ale zdobi go pełen mocy i rozmachu refren. Wszystkie te trzy numery to "wypisz-wymaluj" stylistyka "Downburst". O podobną estetykę ocierają się też fragmenty w wielu innych utworach choćby zwrotki w "Where Angels Dream" czy masywny refren w "How Much Can You Take". Pamiętam, że po wydaniu "Dwonburst" wiele osób narzekało na zbytnią prostotę tej płyty oraz na ucieczkę zespołu od szybkich riffów. Tymczasem w świetle późniejszych płyt, cechy znane z "Downburst" poczytywane zaczęły być za zalety. Sugerując się tą tezą przewrotnie napiszę, że "niestety nie wszystko jest jak z "Downburst". Niektóre kawałki ulegają modzie obecnej na późniejszych płytach, tj. po rozochoceniu słuchacza szybkimi bądź cięższymi zwrotkami, pojawia się miękki, niemal irytująco melodyjny refren. Ma to miejsce w "Where Angels Dream" czy "Twisted Ways", którego refren zresztą ma coś z współczesnego oblicza Helloween. Poza tym, są na tej płycie numery, które same z siebie po prostu są miękkie i niemal "wesołkowate" jak "Take me to the Never" i "Sky Among the Clouds" oraz tak banalnie proste, że aż zastanawia, iż tak doświadczony zespół ma ochotę nagrywać coś tak szablonowego i prosto zagranego "Caressed by the Blacnkess" czy refren w "Scary Creatures". Ogólny wizerunek płyty ratują mocne wokale Andy'ego B. Francka i jego skandująca maniera, niemalże z marszu dodająca szczyptę mocy. Obraz krążka ratuje też przebijający tu i ówdzie jego ciężar, może i nie zawsze podtrzymywany na przestrzeni całej płyty, ale jednak nadający jej charakter. Ja przyznaję, że słucham tej płyty wybiórczo. Poza tym muszę dodać, że dla mnie osobiście, płyty Brainstorm są sprawą drugoplanową. Grupa ta daje tak znakomite koncerty, że każda płyta cieszy mnie w tym sensie, że zapowiada trasę. Numery ze "Scary Creatures" miałam już okazję słyszeć na krakowskim koncercie i zgodnie z wyznawaną zasadą - nabrały jeszcze więcej mocy, dzięki temu, że Andy B. Franck ma na scenie niesamowitą charyzmę. Z jednej strony można napisać, iż szkoda, że nie ma płytach. Z drugiej jednak strony, czy to, jak zespół wypada na żywo nie jest ważniejsze? (3,8) Strati Catatonic Society - Baptistina 2015 End Times
Niby debiutanci, ale w żadnym razie nie są to nieopierzone młokosy, a "Baptistina" trzyma poziom. Trochę zastanawia mnie lista inspiracji na profilu zespołu, bo tak jak Black Sabbath, Led
RECENZJE
131
Zeppelin czy Deep Purple słychać w wielu utworach Catatonic Society, szczególnie Ozzy'ego i spółki, to tak już Tool czy Slayer niekoniecznie. Tak czy siak panowie grają energetycznego hard rocka w starym stylu, cofając się do początku lat 70., a zatrzymując w końcówce tamtej dekady, jeszcze przez ogromną eksplozją popularności ciężkiego rocka w latach 80. Takie utwory jak: "Lazarus Frankenstein", "Left Hand Path" czy, przede wszystkim, "Last Stand" mogłyby bez trudu posłużyć do zaszufladkowania Catatonic Society jako wręcz cover bandu Sabbs, są też jednak na "Baptistina" utwory świadczące o poszukiwaniach zrębów własnego stylu, jak mroczny riffowy walec "Gravity" czy szybszy numer tytułowy. Tak więc póki co szału nie ma, ale jest solidnie z perspektywami na przyszłość. (3,5) Wojciech Chamryk
Cauldron - In Ruin 2016 High Roller
Proszę, jak ten czas leci: wydawałoby się, że powstali tak niedawno i debiutowali albumem "Chained To The Nite", a tu już 10 rok istnienia na karku i czwarty album. "In Ruin" na pewno nie zawiedzie oczekiwań fanów Cauldron, bo to bardzo wyrównana płyta. Muzycy tej kanadyjskiej grupy już jakiś czas temu odnaleźli swój styl i z podziwu godną konsekwnecją tworzą kolejne płyty, korzystając przy tym ze sprawdzonych wzorców. Na "In Ruin" jest więc klasycznie, staroświecko, przebojowo i generalnie miło dla fana takich dźwięków niezależnie od tego, czy jest nim młokos fascynujący się tradycyjnym metalem od niedawna, czy też osobnik, dla którego bujna fryzura jest już tylko wspomnieniem z dawnych lat. Muzycy z każdym kolenym utworem utwierdzają mnie też w przekonaniu, że perfekcyjnie łączą wpływy NWOBHM, amerykańskiego oraz niemieckiego metalu lat 80. Akurat jak dla mnie najefektowniej w szybszym i surowym "Burning At Both Ends", równie dynamicznym "Outrance" czy balladowym "Corridors Of Dust", ale inne utwory w niczym im nie ustępują. (5) Wojciech Chamryk Conflicted - Under Bio-lence 2015 SickBangers
Już pierwszy rzut okiem na okładkę sugeruje nam solidny kawał thrashu. I tak w istocie jest, kwartet z Chile od pierwszych sekund daje nam znać, że będziemy mogli się uraczyć kolejną dawką thrashowego łojenia. Pierwszy utwór ("Legal Emptiness"), to parę thrashowych riffów zalatujących Destruction, wokal, kilka zmian motywu perkusyj-
132
RECENZJE
nego i w miarę porządna solówka i znowu motyw przewodni. Drugi utwór ("Structural Violence"), kolejny thrashowy motyw, następny szybki wałek. Po 1:30 zwalnia, by utrzymać się w średnim tempie aż do solówki, potem przyspieszenie. Tutaj słyszymy trochę Nuclear Assault. Następnie z cienia wychodzi bas, wprowadzając do "Public Privacy". Typowy thrash, z miarę porządnymi solówkami (choć często są to tylko zapełniacze), z bardzo typową, wytartą manierą wokalu i masą thrashowych motywów. Zdarza się także odniesienie do Slayera (a jakże), np. w "Centuries of Abuse", połączone z crossoverowym motywem. Trochę także Exodusa i Overkilla w "Instrument of Death". Kolejny? "Neuronal Riots" z naleciałościami Metalliki. Następny? Znowu tutaj trochę Nuclear Assault. Parę utworów dalej? Instrumentalny "Breakdown", który jest wstępem do crossoverowego "OBDC". Ten kwartet zakończył album w całkiem dobrym stylu, gdzie poświęcił te 50 sekund na zakończenie motywu i wyciszenie instrumentów. Ogółem, mimo tych inspiracji widać, że motywy są w porządku i pasują do siebie. Brzmienie gitar lekko niewyraźne, bas czasami wychodzi na prowadzenie, perkusja brzmi dobrze, choć jakiegoś szału nie ma. Przyjemnie jest sobie posłuchać kolejny raz thrash metalu, jednak obecnie panuje zalew tego rodzaju albumami, poruszającymi dokładnie podobne tematy (w tym przypadku społeczeństwo czy tam religia), z analogicznymi inspiracjami, dlatego też kieruje moją rekomendację do fanów staroszkolnego thrashu, którzy chcą wysłuchać porządnego, nie trącego nowoczesną edycją thrashu. Choć "Under Bio-lence" wciągnął mnie, niestety parę rzeczy jest tu do poprawy, więc nie mogę dać więcej niż (3,7) Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
C.O.P. UK - No Place For Heaven 2015 UDR
Opener "The Core" to motoryczny, dynamiczny, a zarazem wciągający kawałek w stylu melodyjnego rocka/metalu. To również podstawa tego krążka. W tej samej aurze utrzymane są bowiem "My Blood", "No Place For Heaven", "Halo" i "Catch Me If You Can". Wolniejsze, wpadające w klimat ballady, a raczej power-ballady są "Kiss Of An Angel", "Take It To The Grave", "No Mans Land" oraz "Stranger Than Fiction". Natomiast zahaczające już o power metal to "Burn Hell" i "One In A Million". Tak przedstawia się zawartość tego albumu. Gdy słucha się pierwszych utworów ma się skojarzenia z zespołami pokroju Crystal Ball i Gotthard, ale tych konotacji jest znacznie więcej, od Journey, po przez Def Leppard, Whitesnake, aż do
Edgay. Myślę, że zagorzali fani hard rocka, AOR, ogólnie melodyjnego rocka i metalu mają w tym wypadku do czynienia wręcz z kopalnią inspiracji. Jednak mimo oczywistych nawiązań i korzystania ze znanych pomysłów, Brytole maja na tyle wyobraźni i talentu, że ich muzyka brzmi dość świeżo. Wygrywają także dobrymi kompozycjami, świetnymi melodiami oraz bezbłędnymi aranżacjami. Nie wspomnę o wykonaniu, bo to wydaje się na niezłym, a raczej na wysokim poziomie. Doskonałym uzupełnieniem jest brzmienie, które wyszło z pod palców Saschy Paeth'a. Nie jestem mocno obsłuchany w spółczesnym melodyjnym rocku ale krążek "No Place For Heaven" wydaje się tym, co uwielbiają tygryski z pod znaku hard'n'heavy. Ogólnie zalecam im aby skonfrontowali się z tą płytą, a nuż będę miał rację. (4) \m/\m/
Crimson Day - Order Of The Shadows 2016 Iron Shield
Zaczęli przed trzema laty od EP "Crimson Day", a po jej dość życzliwym przyjęciu skoncentrowali się na debiutanckim albumie, wydanym jesienią ubiegłego roku przez Iron Shield Records "Order Of The Shadows" ukazuje ekipę z Tampere jako niepoprawnych miłośników, piewców wręcz, metalowej tradycji rodem z lat 80. Owa fascynacja stała się punktem wyjścia do stworzenia owszem, archetypowych, ale też tętniących życiem i energią kompozycji, więc o żadnych archeologicznych znaleziskach nie ma mowy. Jest cios, uderzenie, potęga - również brzmieniowa, o co zadbał Jussi Kulomaa, w dodatku klawiszowiec Masterstroke, więc słyszymy go na "Order Of The Shadows" również w tej roli. Weźmy taki "Stormborn": piekielnie szybki, ale też i chwytliwy, dzięki fajnej melodii i chóralnemu refrenowi, Valtteri Heiskanen zdziera też głos w ostrym wrzasku, a całość wieńczy solówka. "Sandstalker" jest równie dynamiczny i melodyjny, ale tu dla odmiany mamy aż trzy sola, a przedziela je bardziej miarowy "And Then Came Death". W utworze tytułowym zaczyna się od klimatycznej ballady, a kończy na ostrej, powerowej jeździe, również "Fatal Destination" to ballada taka, bez której metalowa płyta w latach 80. nie mogła się obejść. Zespół proponuje też mroczniejsze ("Far From Serenity") i dłuższe, bardziej rozbudowane kompozycje ("The Gathering"), a "Order Of The Shadows" praktycznie nie ma słabych punktów. Tym bardziej ciekawi mnie, jak muzycy poradzą sobie po odejściu tak charakterystycznego wokalisty, bo chociaż jego następca Lassi Landström nie jest amatorem to wiadomo, że zmiana na stanowisku frontmana to poważna sprawa. (5) Wojciech Chamryk Crisix - From Blue to Black 2016 Listenable
Pochodzący z Barcelony Crisix wydał właśnie po trzech latach swój nowy krążek. Z tego co pamiętam to ich poprzednie wydawnictwa były ok, ale nie pozo-
stawiły we mnie po sobie zbyt głębokiego śladu. "From Blue to Black" też jest po prostu ok. Słucha się jej fajnie, a 38 minut z nią spędzonych nie można nazwać straconymi. Thrash metal w ich jest wzbogacony wpływami sceny z Gothenburga ("T-Terror Era") czy nawet metalcoru jak choćby znienawidzone przeze mnie breakdowny w skądinąd bardzo dobrym "Fallen". Nie podchodzą mi niestety te wysoki kwiki wydawane przez wokalistę Juliana Baza, ale po pewnym czasie jakoś do nich przywykłem. Trochę też wadzi mi zbyt duży nacisk na nowoczesność, mimo że całość utrzymana jest w ramach klasycznego thrashu. Na szczęście reszta jest już w porządku. Słychać, że muzycy wiedzą do czego służą instrumenty, kompozytorsko też jest nieźle. Kilka utworów przypadło mi zdecydowanie do gustu. Z pewnością wymienić muszę osadzony w świecie z Terminatora "T-Terror Era" z "at the gates'owskimi" zagrywkami, chwytliwy numer tytułowy, promujący album szybki "Strange", oraz zamykający całość, najdłuższy "Fallen" odnoszący się do dyktatury generała Franco. Crisix przemyca też do swojej muzyki i tekstów sporą dawkę humoru czego najlepszym przykładem jest "Psycho Crisix World". Natomiast "Five as One" w większej części zaśpiewany jest po katalońsku co też jest ciekawym urozmaiceniem. "From Blue to Black" to dobra płyta nadająca się na kilka przesłuchań, jednak czy za kilka miesięcy będę o niej pamiętał? Na pewno bym się o to nie założył. Zbyt dużo lepszych płyt pojawia się na rynku. Crisix brakuje jeszcze trochę do ekstraklasy, ale to chyba nie powód by nie zapoznać się z tym krążkiem? Tym bardziej, że technicznie nic nie można chłopakom zarzucić. Może to po prostu nie do końca mój ulubiony rodzaj thrashu? Thrashersi, szczególnie ci młodsi mogą brać w ciemno, reszcie też nie zaszkodzi sprawdzić. (4) Maciej Osipiak
Darkest Era - Gods And Origins 2015 Cruz Del Sur
Półtora roku po wydaniu drugiego albumu "Severance" Darkest Era przypomnieli o sobie winylowym singlem "Gods And Origins" z dwoma nowymi utworami. "An Dagba" to miarowy, całkiem mocny numer z wybrzmiewającymi riffami i gitarowym unisonem, utrzymany w stylistyce tradycyjnego metalu. "Elohim" to z z kolei znacznie łagodniejsze, czerpiące już zdecydowanie z folku Wysp Brytyjskich, oblicze Darkest Era. Stąd akustyczne brzmienia, mroczny klawiszowy motyw i delikatne partie perkusji, w dodatku o lekko epickim posmaku. Akurat ja nie dostrzegam w tych utworach niczego nadzwyczajnego, ale
pewnie fani chętnie sięgną po tę 7" w oczekiwaniu na kolejny album grupy. (3) Wojciech Chamryk
Deadlyforce - From This Hell 2014 Stormspell
Materiały z logiem Stormspell Records można brać praktycznie w ciemno. Nie przypominam sobie, żeby cokolwiek co wyszło z tej stajni nie prezentowało przynajmniej przyzwoitego poziomu. Podobnie rzecz ma się z portugalskim Deadlyforce. Ich debiutancka EPka "From this Hell" z 2014 roku to pięć utworów heteroseksualnego, przepełnionego testosteronem heavy metalu. Raczej proste, toporne riffy, mocna sekcja, wokalista brzmiący jak krzyżówka Dickinsona (jego jest zdecydowanie najwięcej), Sheltona i Tanna (Ironsword). Są melodie, ale takie klasycznie metalowe, radiowych hitów tu nie uświadczymy. Słychać wpływy ich krajan z Ironsword, sporo Iron Maiden, amerykańskiego poweru w rodzaju Attacker oraz epickiego metalu. Całość jednak stanowi prawdziwy monolit, widać, że Deadlyforce mają pomysł na swoją muzykę co wypada tylko pochwalić. Należy też wspomnieć o brzmieniu, które jak na debiutancki materiał jest znakomite. Moc aż bije z tych kawałków, zarówno każdy instrument jak i wokal brzmią naprawdę potężnie. Małym mankamentem może być tylko zbyt duże podobieństwo tych numerów do siebie, ale po kilku przesłuchaniach przestaje to stanowić problem. Gorzej gdy płyta zamiast 20 będzie trwała na przykład 50 minut. Jednak o tym przekonamy się dopiero, gdy wyjdzie pełnoczasowy krążek. Zresztą i tak Deadlyforce grają heavy metal tak jak powinno to się robić, a to się bardzo chwali i to jest tak naprawdę najważniejsze. Zdecydowanie udany start ekipy z Półwyspu Iberyjskiego i dobry prognostyk na przyszłość. Południowa Europa znów nie zawodzi. (4,6) Maciej Osipiak
Deathhammer - Evil Power 2015 Hells Headbangers
Jak szybko ten czas leci - Deathhammer nagrał już trzeci album studyjny. A na nim wszystko to, co najlepsze w przyczernionym thrashu. Szybkie tempa, surowa (lecz nie rachityczna) venomowo-motorheadowa produkcja oraz zdzierające gardziel agresywne zaśpiewy. Do tego bezkompromisowe bębny i gitary, które nie gardzą tremolami, a także świetnie skomponowane przejścia, leady i solówki. Muzycznie "Evil Power" to prawdziwy sztos - szybki, brudny, chamski rock'n'rollowy atak. Takie hity jak otwierający "Warriors of
Evil", "Total Metal", z tymi swoimi whiplashowymi patentami, "Rot in Shreds", "Satan Is Back", łamiący palce "Power Trip" czy thrashujący "Sinner's Possession" pokazują swoją przebojowość zakutą w łańcuchy świetnych solówek, agresywnych riffów i bluźnierczego tempa. Dorzućmy do tego prawdziwe klasyczne brzmienie i szczerą pasję, która promieniuje z tych kawałków, i mamy prawdziwą ucztę dla metalowych maniaków. To nie są żadne plastikowe patataje z udawaną agresją jak jakieś melodic defy czy bleki - to jest prawdziwy rock'n'rollowy metal, wypadkowa niemieckich klasyków thrashu z takimi kapelami jak Motorhead, Venom, Tank czy Raven. Deathhammer robi wszystko, by ich kawałki nie były nudne i oklepane, a przy okazji nadal zionęły siarką i smołą. Mnogość riffów, przejść i charakterystycznych momentów to clou programu zatytułowanego "Evil Power". To nie jest raptem stereotypowy black/thrash, lecz zdecydowanie coś więcej. To wydawnictwo jest na wskroś przepojone żywiołową energią, a przy tym stanowi bardzo intensywne świadectwo dobrego rzemiosła muzycznego. Ponadto, Norwegowie zadbali o to, by ich kawałki były wystarczająco zróżnicowane i różnorodne, w pełni realizując cały potencjał jaki może nieść za sobą taka stylistyka. Trochę czasu minęło od premiery tego krążka, a dalej się z przyjemnością do niego wraca! (5,2) Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Deified - Chaos, Blood & War 2015 Self-Released
Sytuację w Grecji wciąż trudno uznać za ustabilizowaną, skoro przez ten kraj niedawno znowu przetoczyła się fala strajków i protestów, ale tytuł debiutanckiej EP-ki ekipy z Aten odnosi się do czasów znacznie bardziej odległych, kiedy to Helladę zaludniali herosi czy inni bohaterowie. Płytka Deified jest krótka, ale konkretna. "Eyes Of Fire" to najdłuższa i najbardziej rozbudowana kompozycja kwintetu, czerpiąca zarówno z power (melodyjność, chwytliwy refren, praca gitar), jak i bardziej tradycyjnego heavy metalu (moc riffów, dynamika sekcji, partie wokalne). Utwór tytułowy jeszcze bardziej odnosi się do lat 80., a ostry, wysoki śpiew Dimitrisa pasowałby na wiele płyt wydanych w tamtym okresie, podobnie jak gitarowe zagrywki. Podobnie dzieje się w "Diomedes": utworze szybkim, surowym, ale nie pozbawionym też aranżacyjnych smaczków w postaci unisonowych partii gitar czy balladowego zwolnienia. Tu ponownie dużo wnosi wokalista, będący bardzo mocnym punktem zespołu, a całość wieńczy radio edit "Eyes Of Fire" krótsza o blisko dwie minuty, pozbawiona choćby akustycznego wstępu i brzmiąca w tej okaleczonej wersji tak sobie. (3,5) Wojciech Chamryk Destructor - Back in Bondage 2016 Pure Steel
Destructor to kapela jedyna w swoim rodzaju. Trochę jak kanadyjski Anvil. Aż strach się bać, co by było, gdyby his-
na którym obecna jest szczególna atmosfera i klimat. Nie jest to ani kiczowata retro inscenizacja, ani też sterylna nowomodna breja. No i w pełni można odczuć tutaj charakterystyczny klimat Destructora. (4) Aleksander "Sterviss" Trojanowski
toria tego zespołu nie została tak przykro przekreślona w 1988 roku. Na szczęście Destructor powrócił pomyślnie jakiś czas temu i teraz mamy okazję zapoznać się z ich najnowszym wydawnictwem, zatytułowanym "Back in Bondage", z okładki którego dumnie pręży swe walory thrashowa dupeczka Tanza z Demony. Czuć tutaj "Maximum Overload". Nic dziwnego, w końcu materiał z tej płyty powstał w drugiej połowie lat osiemdziesiątych z przeznaczeniem na drugi, nigdy nie dokończony album studyjny Destructora. Gwałtowna śmierć basisty skutecznie uniemożliwiła kontynuację prac nad nowym wydawnictwem, doprowadzając przy okazji do rozwiązania kapeli. Destructor powrócił w 1999 roku, z kilkoma mniejszymi wydawnictwami oraz z albumem studyjnym, zatytułowanym "Forever in Leather". Nagrany od nowa materiał z lat osiemdziesiątych, w postaci tegorocznego "Back in Bondage" okazał się w pełni tęgim albumiksem. Jest tutaj dużo dobrego: początek "Fight" i świetne leadowe wstawki, awangardowe przejście w środku dość prostego thrashującego "Triangle", histeryczne zmiany w wymowie riffów w "GForce", żeby wymienić tylko te najbardziej charakterystyczne smaczki. Dodajmy do tego niezwykle klimatyczne "Pompeii" i klasyczny speed metalowy rozpędzacz "Tornado". Niezła sieka i świetny metalowy rozgardiasz. No i pięknie wkomponowane solóweczki też stanowią istotny element "Back in Bondage". Po prawdzie, zdarzają się słabsze momenty. Na przykład "Final Solution" jest niezbyt przekonujące. "N.B.K.", choć ma swoje momenty, jest na mój gust trochę zbyt nieciekawe, a "The Shedding of Blood and Tears" jedzie jednak trochę zbyt Whitesnake'iem. Ja wiem, że to miała być melancholijna ballada, ale według mnie, nie jest ona zbyt dobra. Nie z tymi klawiszami i nie z wokalem Dave'a który nijak nie pasuje do tego typu utworów. No i solo w tym kawałku zdecydowanie odstaje od dobrego poziomu leadów, który możemy usłyszeć w pozostałych wałkach. Ciekawe, że zostaje nagle i dość nienaturalnie wyciszone, gdy zaczyna się rozkręcać w coś ciekawszego. To jednak są wszystko tylko drobne rysy. Warto też wspomnieć o brzmieniu, bo jest ono tutaj dość istotne. W końcu materiał mógłby być genialny i w ogóle, ale wystarczy, że studio położy realizację dźwięku i stukacz bombki strzelił. Na szczęście brzmienie jest dobrze wyważone. Czuć, że jest nowoczesne, jednak w gitarach nadal tkwi ten spatyniały oldschoolowy brud. To głównie po basie i gitarach da się wychwycić charakterystyczny dryg Destructora. Perkusja, zwłaszcza werble i talerze, jest trochę zbyt sterylna i nastawiona na wysokie tony, jednak nie odstaje zbytnio od reszty. W to wszystko bardzo ładnie wpasowują się wysokie, nieco Dickinsonowe wokale Dave'a Overkilla. Kunszt wokalny możemy podziwiać zwłaszcza w "Pompeii", między innymi w postaci bardzo długich przeciąganych dźwięków. Dave robi to równo, długo, mocno i bez fałszów. Nie przedłużając, na zakończenie podkreślę tylko, że jest to dobry album,
Distant Past - Rise Of The Fallen 2016 Pure Steel
Szwajcarzy z Distant Past z wiekiem stają się coraz bardziej aktywni i każdą następną płytę przygotowują w krótszych odstępach czasu. Z następcą "Utopian Void" uwinęli się więc w niewiele ponad dwa lata, ale na szczęście nie ma to żadnego negatywnego wpływu na jakość "Rise Of The Fallen". W dodatku panowie popełnili tym razem concept album o walce dobra ze złem, zapraszając do współpracy dodatkowych wokalistów i instrumentalistów. Najważniejszy wydaje się tu, śpiewający kiedyś w Emerald, a teraz Glory-hammer, Thomas Winkler, który w wielu utworach stworzył świetny duet z Jvo Julmy'm, też niegdyś członkiem Emerald. Winkler wcielił się w rolę Syna Bożego, Julmy śpiewa partie Upadłego Anioła, a szczególnie efektownie ich głosy brzmią w patetycznym "Ark of The Savior" oraz finałowym, pełnym rozmachu "By The Light of The Morning Star". Nie są to jedyne udane utwory na tej płycie, bo raptem trzyminutowy "Die As One" to z kolei wokalny popis samego wokalisty Distant Past, a muzycznie speed metal, "Sciptural Truth" uderza z powermetalową mocą i takąż melodyką, rozpędzony "Redemption" to rzecz żywcem wyjęta z muzycznego katalogu tradycyjnego metalu lat 80., zaś "The Road To Golgotha" wieńczy thrashowa jazda na najwyższych obrotach. Kolejni goście na płycie to perkusista Geri Baeriswyl (ex Anitras Garden) i gitarzysta solowy David Luterbacher (ex Deadflow), zaś w składzie Distant Past znajdziemy innych doświadczonych, znanych też z Emerald, ale i np. Wicked Plan oraz wspomnianego już Deadflow, tak więc sprawdzenie "Rise Of The Fallen" nie będzie obarczone żadnym ryzykiem, bo to płyta niezłej jakości. (4,5) Wojciech Chamryk
Division Speed - Division Speed 2015 High Roller
Mamy tutaj do czynienia z debiutanckim krążkiem młodej thrashowej kapeli. Na starcie warto zaznaczyć, że to co tutaj usłyszymy, to nie przaśne imprezowe podskakujki miernego sortu, do których przyzwyczaiła nas Nowa Fala Thrashu. Tutaj zostaniemy brutalnie potraktowani decybelami brudnej
RECENZJE
133
Dream Theater - The Astonishing 2016 Roudrunner
Przerost formy i treści Od czasu odejścia Mike'a Portnoy'a z Teatru Marzeń, grupa jest pod ciągłą obserwacją tych bardziej sceptycznych fanów. Jedni wyczekują kolejnego dzieła na miarę "Scenes From A Memory", inni liczą na powrót wyżej wspomnianego perkusisty, a co niektórzy krytykują wszystkie osiągnięcia Dream Theater po 2010 roku, tak dla zasady. Istnieją jeszcze tzw. "czciciele", którzy każde osiągnięcie grupy traktują jako objawienie. Chyba żadna inna płyta Teatru Marzeń nie przyniosła za sobą tylu skrajnych opinii, co "The Astonishing". Zachwytów nad nią jest prawie tyle samo, co ostrych słów krytyki, więc wiele osób ostrożnie podeszło do nowego wydawnictwa Amerykanów. Gdzie leży prawda? Na wstępie warto zająć się fabułą "The Astonishing". John Petrucci napisał dwuaktową rock operę, która ma zaskakująco dobrą konstrukcję świata przedstawionego. Mamy wizję dystopijnego świata z wyraźnie nakreślonym podziałem klasowym. Ogromna przepaść społecznoekonomiczna między frakcją rządzącą (metropolitarny New Maineland) a mieszczaństwem (wiejski Ravenskill) jest odbiciem klasycznych systemów feudalnych. Na czele Wielkiego Północnego Imperium Ameryk stoi Imperator Nafaryus i Arabelle - kolejno, zaborczy (acz wrażliwy) dyktator oraz żona, będąca jego głosem sumienia. Ważną rolę odgrywają także ich dzieci: Faythe (idealistka, niewierząca w stabilność systemu) oraz Daryus (intrygant, walczący o uwagę ojca). Natomiast w Ravenskill tworzy się ruch oporu za przyczyną Gabriela (wybrańca obdarzonego talentem muzycznym) oraz jego brata Arhysa (samotnego ojca, którego żona - Evangeline zmarła przy porodzie). Historię "The Astonishing" można nazwać dystopijną wariacją w duchu "Romeo i Julii" Szekspira, w której nie brakuje wątków romantycznych (zakazana miłość), konfliktu klasowego ukazanego na płaszczyźnie relacji między rodzinami oraz zdrady prowadzącej do (oczywistej) tragedii. Bardzo ważną rolę w opowieści Petrucciego odgrywa też problematyka muzycznej unifikacji. Nafaryus stworzył system NOMACS (widniejący na okładce płyty), odtwarzający "dźwięki doskonałe", który ma na celu ograniczyć wrażliwość społeczności na sztukę oraz indywidualną ekspresję. To wspaniały temat na operę rockową, który - jak się potem okazało - został niewłaściwie wyko-
134
RECENZJE
rzystany. Pierwszy akt jest wciągający, fabuła imponuje rozmachem i ciekawą poetyką, a świat przedstawiony jest ogromny (polecam wejść na oficjalną stronę Dream Theater i zobaczyć mapę Imperium. Drugi akt na płaszczyźnie tekstowej wypada słabo - wątek kulturowej izolacji schodzi na drugi plan - a zwieńczeniem opery jest ckliwy i przesadnie optymistyczny finał). Z czasem historia popada w klisze, trąci banałem, a wewnętrzne monologi bohaterów zaczynają irytować (szczególnie Gabriela i Faythe). Ogromny potencjał "The Astonishing" został też nieposkromiony zarówno przez samych muzyków, jak i realizatorów. Nowe wydawnictwo Dream Theater pod kątem produkcji mocno zawodzi, a największą bolączką okazuje się być auto-tune* użyty w partiach Jamesa LaBriego (szczególnie słyszalny w pierwszym akcie). Do połowy płyty takie wpadki pojawiały się średnio w co drugim utworze. Kolejnym problemem jest brzmienie partii perkusyjnych Mike'a Manginiego. Są głośne, plastikowe i wyraźnie striggerowane wolałem już "suchą" barwę z dwóch poprzednich albumów. Materiał broni się świetnymi orkiestracjami (autorstwa Davida Campbella i praskiej FILMharmonic Orchestra) oraz stonowaną prezencją - mniej tu metalowej energii, a więcej klasycznego prog rocka. W takich utworach jak: "A Savior In The Square", "Act Of Faythe", czy "Begin Again" na pierwszy plan wychodzą popisy Jordana Rudessa - jego partie pianina wspaniale współgrają z symfoniczną otoczką. Równie dobrze wypadają tu przebojowe formy i obydwa single - "The Gift Of Music" i "Moment Of Betrayal" - sprawdzają się jako szlagiery. Podobały mi się też nawiązania do progrockowego kanonu oraz interesujące kolaże gatunkowe. I tak w "A Life Left Behind" usłyszymy echa Yes, na "Heaven's Cove" Opeth, a we wcześniej wspomnianym Darze muzyki panowie dają (po raz kolejny) upust swoim fascynacjom Rush. Na zróżnicowanie materiału wpływają dobrze wplecione elementy musicalowe ("Lord Nafaryus", "Three Days", "Hymn of A Thousand Voices"), folku ("The X Aspect"), czy baroku (rewelacyjny "A New Beginning"). Więcej metalowych form znalazło się w drugim akcie ("The Path That Divides", "The Walking Shadow", "Our New World") i - nieco na przekór lirycznej otoczce - jest to bardziej spójna i przemyślana część "The Astonishing", przypominająca chwilami album "Six Degrees of Inner Turbulence". Tam też mniej słyszalny jest auto-tune w głosie LaBriego, a więcej popisowych momentów zaliczył John Petrucci (gitarowe solo w "My Last Farewell"). Szkoda tylko, że partie basu Johna Myunga są jedynie tłem krążka. Jako rock opera nowe wydawnictwo Dream Theater nie wyróżnia się niczym szczególnym i daleko mu do takich dzieł jak "Christ O" Vanden
Plas, "The Human Equation" Ayreon czy - daleko nie szukając "Metropolis Part 2: Scenes From A Memory". Materiał jest długi, pełen przemyślanych symfonicznoprogrockowych kolaży, ale brakuje mu charakterystycznego tematu głównego, przez co wydaje się chaotyczny i monotonny (szczególnie przy pierwszym odsłuchu). Warstwie tekstowej brakuje narracyjnej płynności, a zagranie ośmiu bohaterów okazało się dla Jamesa LaBriego barierą nie do przeskoczenia. Większość jego interpretacji jest nietrafiona (niektóre partie Faythe są wręcz komiczne), przez co nietrudno pogubić się w akcji i dialogach między postaciami. Panowie rzucili się trochę "z motyką na słońce" i nie do końca okiełznali założenia rockowej opery. Brzmieniowo też nie umywają się do grup pokroju Teramaze, Haken czy rodzimego Votum i przykro jest patrzeć, jak Dream Theater - weterani gatunku - starają się odnaleźć w progmetalowym światku. "The Astonishing" nie jest ani arcydziełem, ani totalnym niewypałem, więc we wszystkich opiniach wspomnianych na wstępie - jest ziarno prawdy. Albumowi nie brakuje podniosłych kompozycji - harmonicznych, pięknie zaaranżowanych, a chwilami nawet genialnych - szkoda tylko, że stanowią one małą część wydawnictwa. Na nieprzychylny odbiór znaczący wpływ miała słaba produkcja oraz niewykorzystany potencjał muzyczno-literacki - niepotrzebnie rozwleczony, niestroniący od sztampy i uogólnień. Materiał nie ma sprecyzowanej wizji i sprawia wrażenie pisanego na szybko. Pod kątem struktury kompozycyjnej o wiele lepiej prezentowały się dwa wcześniejsze wydawnictwa - "A Dramatic Turn Of Events" oraz "Dream Theater" - sprawnie wykorzystujące pierwotne założenia grupy. Płyta może zadziwiająco zabrzmieć na żywo, co - zapewne - zostanie zwieńczone na materiale Blu-Ray/ DVD. Panowie z Teatru Marzeń podjęli się odważnego wyzwania, które wykonali z umiarkowanym skutkiem. "The Astonishing", będący intencjonalnie powiewem świeżości w ich dyskografii, nie jest żadną rewolucją, a wymuszoną aberracją. Być może to pierwszy krok ku zasłużonej emeryturze. (3) Łukasz "Geralt" Jakubiak *rodzaj procesora dźwiękowego, używanego do korekcji wysokości dźwięku instrumentów i głosu ludzkiego. Nazywany jednym z najgorszych wynalazków w historii ludzkości.
agresji. Jest oldschoolowo - i owszem, ale jest też przy tym piekielnie i brutalnie. Perkusja łomocze niczym pluton artylerii kładący ogień zaporowy, bas dudni na wzór ostatniego gniazda karabinu maszynowego, broniącego się rozpaczliwie przed napływem niekończącego się mięsa armatniego, a gitary wrzeszczą w potępieńczym szale. Tej gehennie towarzyszy także chrapliwy głos wokalisty i skandowane refreny, które wycinają sobie krwawą ścieżkę poprzez szaleńczą nieustępliwość pozostałych instrumentów. Takie też jest brzmienie - nie ma tu miejsca na cyfrowe czyszczenie i polerowanie dźwięku na siłę. I bardzo dobrze. Album otwiera "Panzerkommando", eksplodując rykiem szybkich riffów i bębnów. Krzykliwy i dziki refren oraz ognisty pojedynek gitarowy świetnie uzupełniają rozpędzone speed metalowe tremola w tym dwu i pół minutowym ścigaczu. Ołowiane gardło Christiana Seitza co i rusz rozdzierająco przeszywa na wskroś przy wtórze tej opętańczej muzyki. Już można dostrzec, że lipy z "Division Speed" nie będzie, oj nie! Pulsujący nieujarzmioną energią metal będzie przez dalszą część trwania albumu nadal starał się wypruć nam flaki. Co chwilę atakują nas szybkie riffy, świetne przejścia, rozpalone wewnętrznymi płomieniami solówki i nieokiełznana bastonada bębnów. Thrashujace motywy w "The Iron Wings of Death" idealnie korespondują z rozszarpującą manierą wokali i gitar, pojawiających się na początku utworu. "Truppensturm" miota kanonadami gitar jak z piekielnej katapulty. Tremolo łączone z legato w "Division Speed Attack" potęguje jeszcze bardziej wrażenie burzliwej prędkości. A ten rozdygotany riff na wstępie do "Rule Britannia"? No poezja! Division Speed potrafi także zagrać fajne motywy w nieco wolniejszym tempie niż "cała naprzód". W "Snowstorm Over Narvik" i "Schwarze Scharen" bardzo zgrabnie takie motywy zostały ze sobą wymieszane. Za to na początku "Black Wolves" uświadczymy nieco więcej melodii niż w pozostałych kompozycjach. Dodaje to smaczku strukturze samego utworu, bo potem dla kontrastu zostaje zapodana taka rzeźnia, że niech drżą słabe memeje. No, ale to jest konkret - dobrze dobrane urozmaicenia, które idealnie wpływają na odbiór tego albumu. Debiut Division Speed jest niezwykle dynamiczną płytą. I ponadto niezwykle zaskakującym tworem - okazuje się, że nadal mogą powstawać ciekawe thrash metalowe wydawnictwa. Jest to miła odmiana po tym całym bezbrzeżnym morzu gnoju jakim jest tak zwana Nowa Fala Thrashu, która nam dostarczyła tyle miernot, że aż się przykro robi. Nie to, żeby Division Speed wymyślało koło na nowo - po prostu chłopaki idealnie się wstrzelili w starą stylistykę i pokazali, że można wykuć z niej coś innego niż tylko przeciętną siermięgę. Tematyka utworów, jak łatwo się domyślić po tytułach, opiera się w głównej mierze na historycznych zmaganiach wojennych. Są one na szczęście napisane o wiele mniej kiczowato niż to, co nam na ogół serwuje na przykład taki remizowy Sabaton. Teksty Division Speed są bardzo kreatywne, twórcze, mroczne i poetycko napisane. Nie ma tutaj cytowania podręczników do historii. Fajnie się ich słucha w tej obscenicznej manierze charkotu wokalisty. Z krążka wręcz bije żwir i żużel. Prawdziwa detonacja. (5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Doogie White & La Paz - Shut Up And Rawk 2016 MetalMind
Szkoci pod wodzą swego charyzmatycznego wokalisty skutecznie nadrabiają stracony czas, dorzucając do poprzednich albumów "Granite" i "The Dark And The Light" kolejny, również niezgorszy. "Shut Up And Rawk" to 12 świetnie zaśpiewanych, zróżnicowanych i bardzo urozmaiconych kompozycji, utrzymanych w stylistyce hard 'n' heavy. Singlowy opener "Light The Fire", "Heart Of Stone" i "The Prize" to szybkie, dynamiczne i w dobrym tego słowa znaczeniu chwytliwe kompozycje: pełne mocy, zadziorne, ale też z różnymi smaczkami, jak partie gitary solowej w pierwszym z nich, kojarzące się z azjatyckimi zaśpiewami intro i organową solówką w kolejnym czy fortepianowy wstęp oraz syntezatorowo-organowe brzmienia w ostatnim. Hammondy rządzą też niepodzielnie w wielu innych utworach, tak jak np. w nieco mechanicznym pod względem warstwy rytmicznej "No Place In Heaven" czy "A Certain Song" z kolejnym solem, mocniej podbite syntezatorami są za to króciutki instrumental "The Revenge Of El Guapo" i soczysty riffowiec "Faith Hope And Love". Bardziej akustyczne brzmienia dominują w nieco orientalnym "Daughter Of Time" i "Book Of Shadows" z partiami smyków, z kolei swe przywiązanie do korzennego bluesa panowie podkreślają w "Retribution Blues" i "Miss Dynamite" z organowo-harmonijkowym dialogiem. Zespół niejednokrotnie manifestuje też nieprzemijającą fascynację purpurowo-tęczowym hard rockiem, tak jak w "Throw Me To Wolves" z klimatycznymi solówkami. A Doogie White, zapyta ktoś? Ano, co i rusz udowadnia, że nie śpiewał/śpiewa u Blackmore'a, Malmsteena, a teraz u Michaela Schenkera tylko za tzw. piękne oczy. (5) Wojciech Chamryk
Elvenking - Night of Nights Live 2015 AFM
Elvenking, kojarzony niestety głównie jako support dla Rhapsody i choć powstali mniej więcej w tym samym czasie, to nie odnieśli takiego sukcesu. Niemniej oba zespoły grają naprawdę dobrą muzykę w swoim gatunku. Bo te między Elvenking a Rhapsody trochę się różnią. Ale nie o tym mowa, album "Night of Nights" taki świeży nie jest, ale dopiero teraz wpadł mi w ręce. I jest to pierwszy album live DVD w dorobku zespołu, pytanie czy to też pierwsza próba z nagraniem albumu live? Tak czy nie, album brzmi bardzo dobrze. Choć jak album live nie jest nagrywany przy jakiejś wielkiej publice, to zespół
nagrywa ten album w swoim rodzinnym mieście, które jest we Włoszech, co implikuje język, jakim się zespół posługuje, ale o tym zaraz. Płyta zaczyna się bardzo dobrym intrem i z miejsca słychać, że mamy do czynienia z albumem live, gdzie słuchacz czuje się tak, jakby stał blisko pod sceną na koncercie. Album nie przeszedł moim zdaniem też jakiejś wielkiej i specjalnej postprodukcji, bo słychać te różne rzeczy, które na koncercie się słyszy a to dobrze, bo to daje ten smaczek. Wszystkie chórki, zabawy z publiką, przeciąganie utworów, klaskanie w rytm składają się na bardzo dobrą atmosferę koncertu, na którym chciałoby się być. Dobór utworów też jest niczego sobie, zresztą koncert ma prawie dwie godziny, więc w tym czasie zespół zagrał wszystkie swoje najlepsze piosenki jak "Wanderer", "Evlenlegions" czy "Loser", tak że na pewno każdy fan znajdzie coś dla siebie i będzie stukał dłonią, tupał nogą czy machał głową do głośników w domu czy w samochodzie, choć to ostatnie to może lepiej nie w samochodzie. Co czyni album dobrą rozrywką na wieczorną pracę przy komputerze czy pogaduchy przy piwie. Natomiast w wersji do oglądania, to scena podczas koncertu duża nie jest i wydaje mi się, że muzykom jest momentami za ciasno, bo oprócz podstawowego składu są gościnnie byli muzycy czy też miłe panie na chórkach i tańcach to jednak w większości czasu nie widać tego. Nie ma też ze względu na wielkość koncertu specjalnych fajerwerków, ale na mnie wrażenie robią świecące na zielono statywy do mikrofonów stylizowane na pnie drzew, ale niestety, co na plus, jeśli idzie o słuchanie to prawie dwie godziny patrzenia w ekran bywa niestety nużące. No i teraz o tym, co denerwuje... fajnie, że zespół nagrywa ten koncert w swoim rodzinnym mieście, to na pewno daje atmosferę i luz muzykom, niestety Davide "Damna" Moras w większości posługuje się językiem włoskim w rozmowie z publiką, choć może nie gada specjalnie dużo i idzie zrozumieć, o czym mówi, to mi to jednak przeszkadza. I chyba to mój jedyny duży zarzut, bo pozostałe rzeczy jak momentami oklaski publiki nie w rytm utworu czy raz głośniejszy a raz cichszy wokal to nie jest coś, czego można by się czepiać. A na pewno nie można powiedzieć, żeby muzycy nie starali się wypaść jak najlepiej, jak wspomniałem koncert nagrywany jest w rodzinnym mieście zespołu, więc taka rzecz naprawdę dodaje otuchy, a to, że na koncercie nie ma tłumów, to znaczy, że są oddani fani, który dają zespołowi dodatkowego kopa, a i też mają możliwość pojawienia się i poskakania na scenie i bycia uwiecznionym na nagraniu DVD. Podsumowując dla fanów to naprawdę gratka, dla tych, co nie znają zespołu, to naprawdę dobra płyta, żeby go poznać i polubić. Tak więc polecam tę płytą wszystkim folk czy power metalowcom czytającym tę recenzję. Zostaje tylko czekać na koncert Elvenking w naszym kraju. (-)
bie Kyttaro Club. Oba krążki zawierają kapitalny klimat heavy metalowego show. Możemy obserwować i w słuchiwać się w nie tylko heavy/speed metal Enforcer'a, ale także poczuć się, jak na sentymentalnej wyprawie w lata osiemdziesiąte zeszłego wieku. Jedynie niektóre niuanse zdradzają, że cala sprawa dzieje się aktualnie. Choć staroszkolne granie to także pewien trend ale w wykonaniu Enforcer nie czuć żeby muzycy kogokolwiek udawali. Szwedom udaje sie uniknąć patosu, arogancji, buty czy kiczu. Grają stary heavy metal według wysłużonych i sprawdzonych receptur ale przez pryzmat swój, jak i współczesnych czasów, bez afiszowania, że to oni są odkrywcami tego gatunku. Ta autentyczność jest godna pochwały, a zarazem stanowi podstawę sukcesu młodych Szwedów. Tak jakoś się utarło, że wszystkie rockowe zespoły marzą o podbiciu rynku japońskiego. Każdy wypad do Kraju Kwitnącej Wiśni jest automatycznie impulsem do uwiecznienia występu w wersji audio lub video. Nie inaczej postąpił Enforcer. Show jaki dali Szwedzi w Saitama Super Arena na pewno należy zaliczyć do bardzo udanych. W wersji w jakiej możemy oglądać ten koncert wygląda to na bardzo konkretny i zwarty set. Dla mnie jest to bardzo dobre rozwiązanie, choć zdaje sobie sprawę, że dla większości będzie to kąsek nie warty zachodu. Współczesne edycje DVD zawierają bardzo wiele minut muzyki i wszelkich innych bonusów. Tu mamy jedynie do czynienia z czterdziestoma minutami świetnego heavy metalu i nic poza tym. Wydawca i prawdopodobnie sami muzycy mieli w świadomości, że mimo dobrej jakości materiału z Japonii, może to być zbyt mało dla współczesnego fana. Dlatego do wizji dorzucono dysk audio z zapisem koncertu w Grecji. Tym razem w secie jest więcej kawałków, które trwają zdecydowanie ponad godzinę. Nagrania te potwierdzają fakt, że Szwedzi są w znakomitej formie, wyśmienicie wypadają na scenie, a ich muzyka wybornie wciela się w klimaty złotych lat heavy metalu. Poza tym wykonanie i sam set w końcu zadowoli wybrednych fanów Enforcera. Występ w Kyttaro Club wyjaśnia nam dlaczego właśnie ten zespół przebił się do czołówki młodych kapel nurtu starozakonnego. Jakby tego było mało na sam koniec dostajemy trzy nagrania studyjne z EPki "Speak The Tongue Of Heathen Gods" (2015). W ten sposób wydawca i zespół postarali się aby "Live By Fire" stała się bardzo atrakcyjną pozycją, którą słucha się z chęcią a wręcz łapczywie. (-)
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Lucjan Staszewski
\m/\m/ Epitaph - Fire From The Soul
Enforcer - Live By Fire 2015 Nuclear Blast
Enforcer to już marka. Oldschoolowi maniacy z pewnością zajeździli ich wszystkie cztery studyjne albumy. Teraz mogą zacząć pastwić się nad koncertówką. Przyjdzie im o tyle łatwo, bo kawałki są im doskonale znane. Podstawą tego tytułu jest DVD z rejestracją występu w japońskiej Saitama Super Arena. Drugą odsłoną zaś jest dysk audio z zapisem występu w ateńskim klu-
System Has Failed", mieszając z nowszym Scannerem ("Ball of The Damned"). Robią to na swój, bardziej wylewny sposób, w czym dużą zasługę ma bardzo przyzwoity (pod względem technicznym), wysoki wokal. Trudno powiedzieć o nich - że to tylko thrash metal gdyż w stricte thrashowe riffy jest wplecione heavy metalowe brzmienie i takaż maniera wokalu. Album zaczyna się ostrym wejściem sekcji rytmicznej, chwilę potem dochodzi wokal... "Will of Man" w świetny sposób otwiera ten krążek, dając przekrój tego co znajdzie się dalej. Następnie utwór tytułowy, "Evil Unseen", który jest jedynie wstępem instrumentalnym do "Spoils of Victory" (podobny zabieg zrobiło Morbid Saint na swoim "Spectrum of Death"). Utwór ten jest srogim heavy metalowym wałkiem na bazie thrashowych riffów, co tu więcej mówić. Po wspomnianej kompozycji mamy "Burn the Sun" i "Falling", o dość heavymetalowej partii gitar przywołującej lot Ikara, który niczym pióra z jego skrzydeł wzbija się dźwiękiem przez głośniki i upada, wprost w percepcję słuchacza. Wymienione songi obarczone są agresywnymi tekstami o polityce czy ogólnej walce z kimś. Z utworem "Within Me" muzyka na krążku zwraca się bardziej w stylistykę i brzmienia, nawiązujhące do thrashu. Dalej tak samo dobrze, a czasami nawet lepiej. Parę "patataji" w "The Shadowland", akustyczne, atmosferyczne intro w "Sprit Machine" czy riff wprowadzający "The Demonocracy" stworzony w fascynacji Megadeth. Ten album można lubić, kochać go, bądź omijać, jednak nie można odmówić wokaliście zaangażowania w tą sesję czy pewnego ogólnego, muzycznego zróżnicowania krążka. Wokalista, który zmienia swój styl śpiewania z sekundy na sekundę utworu, prowadzi w refrenie dialog z chórem (np: "Global Deception"), daje pozytywnego kopa słuchaczom. Gitary wrzynają się w bębenki odbiorcy swoimi solówkami (trochę brzmiącymi jak Destruction). Strona techniczna? Bez zarzutu! Być może trochę za dużo słodyczy, jednak to nie przeszkadza w odbiorze całokształtu tego albumu. Wady? Raczej nie widzę żadnych. Choć bywają miomenty, że wokal lekko irytuje zawodzącą manierą, jednak pasuje to do całokształtu albumu. Mój ulubiony kawałek z albumu? "Burn The Sun", jest to jedyna piosenka, którą nie wyobrażam sobie z innym wokalem, niż tym który możemy usłyszeć na albumie. "Evil Unseen" polecam fanom spragnionym mieszanki heavy i thrash metalu z melodyjnym wokalem. (4)
Envenomed - Evil Unseen 2015/2014 Punishment 18
"Evil Unseen" nie jest jakimś kolejnym thrashowym krążkiem wypełnionym do cna ogranymi patentami. Envenomed mimo wielu inspiracji starają się tworzyć swój własny, odrębny klimat, który na myśl przewodzi swoistą, lekko "megadethową" atmosferę (podobna do twórczości jest też tematyka płyty) z okresu "Countdown to Extinction" czy "The
2016 MIG
Znacie brytyjsko/niemiecki hard rockowy zespół Epitaph, który swoją karierę rozpoczął na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych? Bo ja już tak, ale do tej pory nic o nich nie wiedziałem. Zaczynali jako power-trio w składzie wokalista/gitarzysta Cliff Jackson, perkusista James McGillivray, oraz basista Bernd Kolbe. W 1971 roku Polydor Records wypuściła ich
RECENZJE
135
równie szybko wejść ponownie na najwyższe obroty ("Forsaken Existence"), by całość zakończyć akustyczną miniaturą. Wniosek może więc być tylko jeden: test trzeciej płyty zaliczony na: (5) Wojciech Chamryk
ce zgrabnie połączyło staroszkolność z nowoczesnością, a to że kawałki brzmią jak żywcem wyjęte z Testamentu czy Slayera specjalnie nie przeszkadza. Jest to jeden z niewielu w ostatnim czasie albumów thrashowych, do których na pewno warto wracać. (4) Grzegorz Cyga
debiutancki winyl, "Epitaph". Omawiany "Fire From The Soul" to już ich dziewiętnasty album (mam nadzieję, że nie pomyliłem się w liczeniu), z pierwszego składu został gitarzysta i basista oraz aktualnie tworzą kwartet. Nie mam jak muzycznie było na początku ale w tej chwili to melodyjny rock/hard rock z wpływami progresywnego rocka i AORu. Słuchając zawartości twego albumu miałem ciągle skojarzenia z niejakim Magnum. Epitaph również bazuje na hard rocku oraz równie dokłada starań aby muzyka była bardzo melodyjna, co powoduje, że często wykorzystują rozwiązania z rocka i AOR ale też nie unikają wpływów znanych z rocka progresywnego czy bluesa. Gdy zbliżają się do bardziej rockowej konwencji ocierają się o dokonania takich zespołów, jak chociażby Traveling Wilburys. Album zaczyna się dynamicznie, rytmicznie i melodyjnie. Takich kawałków jak "Nightmare" jest więcej. Wymieńmy "Fighting In The Street" czy podszyty szantą i folkiem "Man Without A Face". Jednak najlepszym - przynajmniej dla mnie - z tej grupy jest kończący album utwór "One Of These Days". Kompozycja motoryczna, wręcz zadziorna, z fajnym riffem oraz z nośnym refrenem. Ale najciekawiej robi się w jej środkowej część, gdzie muzycy wplatają motyw z bluesowym akcentem, solową partię skrzypiec i gitary oraz cytacik z Davida Lee Rotha "Just Like Paradise". Do tych najlepszych zaliczyłbym jeszcze najdłuższy i tytułowy "Fire From The Soul", który praktycznie składa się z wyśmienitych dwóch części. Jedna jest wolna i stonowana, druga znacznie dynamiczniejsza. Drugi w kolejności utwór "The Way It Used To Be" to kompozycja utrzymana w rock popwej konwencji, należy do tych wolniejszych, melodyjnych, a ogólnie to hicior. To przy okazji tego numery skojarzył mi się Traveling Wilburys. Jak na melodyjny rock przystało znajdziemy na "Fire From The Soul" również ballady. Taka "Sooner Or Later" jest nawet niezła. Jednak na tym poletku jest też największa wpadka, Epitaph, a jest nią najzwyklejszy, typowy i wolny kawałek "Any Day". Nie pomaga mu w tym wyśmienite wykonanie. A, że muzycy maja umiejętności świadczy chociażby miniatura interpretująca "Rondo Alla Turka" Mozarta. Za brzmienie odpowiadają liderzy - Cliff Jackson i Bernd Kolbe i z zadania wywiązują się lepiej niż dobrze. Myślę, że zwolennicy melodyjnego rocka czy hard rocka maja kolejny zespół, którym warto się zainteresować. (3,7) \m/\m/ Eric Bell - Exile 2016 On The Edge/Cargo
Eric Bell dobiega 70. lecz jest wciąż aktywny i od czasu do czasu wchodzi też do studia. Pomimo tego, że kariera tego gitarzysty trwa od połowy lat 60. ubiegłego wieku i grał potem choćby z The Noel Redding Band czy Mainsqueeze Dicka Heckstalla-Smitha, to jednak wciąż jest pamiętany jako członek pierwszego składu Thin Lizzy. Nagrał z tym zespołem trzy pierwsze albu-
136
RECENZJE
my, gra i śpiewa w singlowym przeboju "Whiskey In The Jar", okazjonalnie współpracował z nim też w następnej dekadzie, co dokumentuje choćby pożegnalna koncertówka "Life Live". Najnowszy album artysty to kolejny dowód na to, że twórcze poszukiwania z początków kariery Thin Lizzy nie były zasługą tylko i wyłącznie Phila Lynotta, bowiem "Exile" prezentuje pełną paletę barw blues rocka i zbliżonych gatunków. Najbliższe hard rocka są surowe "Vote For Me" i "Concrete Jungle" z dynamiczną solówką, "Don't Love Me No More" to z kolei klimaty The Rolling Stones przełomu lat 60. i 70. Bluesowe "Deep In Your Heart" i "Little Boy Running" wzbogacają partie slide, w tym drugim utworze splatające się z partiami piana, zaś utwór tytułowy to akustyczne, klimatyczne granie w dawnym stylu, tylko głos i gitara. Nie brakuje też odniesień do jazzu, zwłaszcza w delikatnej balladzie "Gotta Say Bye Bye", rozpędzonym i mającym w sobie też coś z dynamiki rock 'n' rolla "Rip It Up" i kolejnej balladzie "Thank God". Szczególnym utworem na "Exile" jest też zamykający tę płytę klimatyczny, ale dopełniony również ostrym, elektrycznym solem, utwór "Song For Gary", hołd Erica Bella dla Gary'ego Moore'a. Warto też wspomnieć, że Bell nagrał tę płytę właściwie samodzielnie, tylko z perkusistą Joe Oakes'em i choć świadomie sięgną po nią zapewne tylko jego najbardziej oddani fani, to zachęcam też do tego tych wszystkich, którzy nazwisko Bell poznali czytając tę recenzję, bo coraz mniej takich płyt. (5) Wojciech Chamryk
Fallen Angels - World In Decay 2015 Cyberdyne
Fallen Angels wracają po zmianach składu i ponad pięciu latach milczenia z nową płytą. Jeśli jednak jacyś fani tej amerykańskiej formacji wykazali się odpowiednią dozą cierpliwości, to w nagrodę otrzymali najlepszy album swych ulubieńców. Zespół okrzepł, rozwinął się i jest już naprawdę bliski perfekcji, proponując technicznie zaawansowany, surowy, ale jednocześnie piekielnie chwytliwy thrash. Taki choćby, jak w ostrym niczym żyletka z najprzedniejszej stali openerze "The Hammers Blow" z pojedynkami gitarzystów i melodyjnym refrenem czy równie dynamicznym "Mortis Ex Machina". Są też dłuższe i bardziej zróżnicowane numery, wykorzystujące liczne zwolnienia czy partie balladowe ("Fire At Eden's Gate", "The Hour Of The Time"), ale i w takim przypadku prędzej czy później zespół przyspiesza. Proponują też bardziej mroczne utwory w rodzaju "Nightmare", potrafią zwolnić w nieoczekiwanym miejscu, by
Fatal Embrace - Slaughter To Survive 2015 Iron Shield
Thrash metal może i ma lata świetności już dawno za sobą, ale to nie oznacza, że jest kompletnie martwy. Tym bardziej, że ciągle to powstają nowe kapele i próbują wskrzesić gatunek. Problem w tym, że w dużej mierze grają to samo, zrzynają z tych samych sztandarowych kapel, z tych samych płyt itd. Dlatego wciąż się liczy na starą gwardię tudzież na zespoły, które powstały już jakiś czas temu i potrafiły w jakiś sposób zdobyć sobie rzeszę fanów. Weźmy sobie jako przykład taką płytę Fatal Embrace, która wyszła w listopadzie zeszłego roku. Dla zespołu, który powstał w 1993r., a pod obecną nazwą działającego od 1997 roku jest to już piąta płyta. Teoretycznie może się to wydawać trochę słabym wynikiem zważywszy na staż, ale wystarczy spojrzeć na datę premier poprzedników, by zrozumieć, że nie jest źle. Fatal Embrace to nie byle jaki zespół thrashmetalowy, który wypluwa z siebie pomysły ot tak. Ich płyty wychodzą raz na 4-5 lat i są tak zrobione, że poniżej pewnego poziomu nie schodzą. Można ich posądzić o to, że ich muzyka jest pełna zapożyczeń i to już wszystko było grane, ale tu nie o to chodzi, bo w thrashu każdy mniej lub bardziej zrzyna. Niemieccy metalowcy różnią się tym, że podają to w dość przystępny sposób i ich kawałków po prostu dobrze się słucha. Doskonale wiedzą jak podać odgrzewany kotlet, tak by był świeży i smaczny. Całościowo płyta może się wydać grana na jedno kopyto, zwłaszcza druga połowa płyty, gdzie kilku utworów takich jak "Captured In Spite" czy zamykający album "From The Ashes" mogłoby nie być, ale pojedynczo lub słuchając wyłącznie pierwszej części płyty to wydawnictwo daje radę, bo mamy tu kilka naprawdę chwytliwych refrenów, basowy bridge w "Hellhounds" i świetne solówki. Te są można by powiedzieć jak na dzisiejsze czasy dość oryginalne, ponieważ w thrashu zwykle dostajemy szybkie i karkołomne solówki, a tutaj zespół pokazuje, że wolniejsze, bardziej melodyjne i oszczędne dźwięki również mogą stanowić siłę i moc, potrzebną w thrash metalu, do tego tworzące świetny klimat. Małą tradycją zespołu jest, że prawie na każdym wydawnictwie umieszczają jeden cover. Tym razem padło na klasyczny "Stay Hungry" Twisted Sisters i wyszedł im on dobrze. Jest zagrany mocniej, ciężej, szybciej, ale nie stracił nic na swoim klimacie i duch oryginalnych twórców jest wyczuwalny, a i słychać, że wokalista czuje się dobrze w tych rejonach, bo momentami brzmi niczym Dee Snider. Podsumowując "Slaughter To Survive" to na pewno nie jest odkrywczy album, ale równie dobry, by spędzić z nim trochę wolnego czasu, zwłaszcza przy gramofonie, bo album wyszedł ostatnio na winylu. Fatal Embra-
Final Sign - Hold High The Flame 2015 Divebomb
Debiutancki album tego amerykańskiego kwartetu to solidny heavy/power metal w starym stylu. Być może ma to związek z faktem, że Final Sign tworzą doświadczeni, wychowani na takim właśnie graniu muzycy, ale fakt faktem, robią to zawodowo, a nierzadko wręcz porywająco. Takie nazwy jak: Attacker, Helstar, Liege Lord, Metal Church, Riot czy Omen nasuwają się od razu, nie brakuje też nawiązań do dokonań Brytyjczyków z Judas Priest i Iron Maiden. Wśród ośmiu zamieszczonych na płycie utworów nie ma wypełniaczy to też sztuka wiedzieć kiedy przestać i nie zapychać krążka nudnym pitoleniem bez ładu i składu. Na "Hold High The Flame" szybkie killery ("Daring The Sun", "Madness Eternal") przeplatają się więc z mocarnymi i kroczącymi rockerami ("Burn The Temple Down", "The Sinister Silence"), a Shawn Pelata dopełnia je krystalicznie czystym, zarówno wysokim, jak i niższym głosem. Są też utwory o ściśle thrashowej proweniencji ("Possessor", "The Ominous Black") co dodaje muzyce Final Sign agresji i jeszcze bardziej ją urozmaica. (5) Wojciech Chamryk
Gama Bomb - Untouchable Glory 2015 AFM
Brytyjscy thrasherzy z Gama Bomb wydają swój piąty album długogrający, na którym znajduje się dwanaście utworów w stylistyce crossover-thrashu, wypełnionych doskonałym brzmieniem dźwięku, dozą humoru oraz riffami w typowo amerykańskim stylu. Tak właśnie się przedstawia najnowszy "Untouchable Glory". Zespół bezkompromisowo brzmi już od pierwszego taktu utworu tytułowego. Przygotowuje nas do rollercoaster wypełnionego po brzegi crossoverowymi i thrashowymi riffami, chwytliwymi tekstami oraz mocnym, wokalem Philliego Byrne'a. Sam jego tytuł został wzięty z filmu akcji kina klasy B. Ogółem album jest utrzymany w humorystycznym, typowym dla Brytyjczyków stylu. Cała warstwa liryczna zawiera w sobie pokłady humoru. Już same tytuły kolejnych kompozycji chociażby "Tuck Your T-Shirt In", czyli włóż koszulę do spodni - mówią, że "to
nie będzie zbyt poważne, co to to nie, będzie to jajcarska przejażdżka". W kwestii tekstów pozwolę sobie na tym skończyć i wziąść się za riffy, czyli za to, w co ta treść została wtłoczona. No i tutaj powiem, że jest trochę nawiązań do Exodusa, Anthraxa czy chociażby VioLence... "Tuck Your T-Shirt In" rozpoczyna się riffami pachnącymi dziełami Overkill'a i Anthrax'a, by w drugiej minucie przejść do riffu, który równie dobrze mógł się znajdować na "Eternal Nightmare", Vio-Lence. Czy uważam, że taka interpretacja jest zła? Ależ skąd, szczególnie w przypadku gdy Gama Bomb zrobiła to porządnie, riff kopie tyłek, a przy okazji stworzyli swoisty rodzaj trybut dla muzyki jednego z moich ulubionych zespołów, Vio-Lence! W "She Thing" (początkowy riff) wydaje mi się, że słyszę Rigor Mortis (z okresu "Demons"), a potem znowu Vio-Lence. Są też też typowe crossoverowe utwory, chociażby "James Joints" (tutaj pewne nawiązania do S.O.D czy M.O.D). I tak dalej. Jednak, niezależnie od tego jak "odtwórczy" jest ten album, to jednak czuć, że Gama Bomb robi to dobrze. Solówki idealnie uzupełniają riffy, słychać troszkę inspiracji Megadeth'em. Bas i perkusja dopełniają odczucia estetyczne, chociażby uwydatniając wokal na "Tuck Your T-Shirt In". Brzmieniowo? Jak wcześniej napisałem, doskonałe brzmienie, nie jest ani zbyt sterylne, ani też zbyt brudne, idealnie zbalansowane. Na pewno przypadnie do gustu zarówno starym wygom, jak i nowym fanom dokonań Gama Bomb. Jest dobrze; nie ma wariacji, tutaj możemy przejść dalej. Ogółem; jest to prosty, bezkompromisowy, szybki, trochę odtwórczy kawał muzyki, jednak ludzie z Gama Bomb są mistrzami dawaniu nowego życia starym, nieco zakurzonym pomysłom. Album jest idealny dla fanów crossoveru, Vio-Lence oraz ogółem amerykańskiego thrashu. (5) Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Game Over - Crimes Against Reality 2016 Scarlet
Game Over to włoski kwartet parający się, a jakże, thrash metalem. Zresztą wystarczy rzut oka na okładkę i logo, by nie mieć co do tego wątpliwości. "Crimes Against Reality" to trzeci pełny krążek tej kapeli, ale czy będzie tym przełomowym, to się jeszcze okaże. Na pewno potencjał jest ogromny. Muzyka zawarta na tej płycie to thrash zagrany przede wszystkim na amerykańską modłę, więc takie nazwy jak Metallica, Megadeth, Testament czy Overkill nasuwają się same. Zespół położył duży nacisk na melodię, dzięki czemu utwory nie zlewają się w jedną bezkształtną masę i jesteśmy w stanie je od siebie rozróżnić. Znakomicie świadczy to o umiejętnościach kompozycyjnych tych gości. Czasem jest agresywnie, czasem bardziej klimatycznie, ale przede wszystkim jest przebojowo. Tempa również są zróżnicowane. Obok szybkich thrasherów z wykrzykiwanymi chórkami jak numer tytułowy, "33 Park Street" czy "Neon Maniacs", znajdziemy też te spokojniejsze, takie jak balladowy "With All That is Left", czy też rozbudowane
"Astral Matter", w którym pojawiają się nawet kosmiczne klawisze w tle. Jednym z lepszych wałków jest tutaj "Gates of Ishtar", w którym makarony raczą nas znakomitymi opętanymi solami. Ogólnie rzecz biorąc nie ma tu nic oryginalnego, ale ciężko o to w dzisiejszych czasach jeśli chodzi o ten gatunek. Ważne, że Game Over zaoferowali nam na "Crimes Against Reality" 10 bardzo dobrych, melodyjnych thrash metalowych numerów, których słuchanie sprawia sporo frajdy. Muszę przyznać, że ten materiał zyskuje z każdym kolejnym odsłuchem i już wiem, że nie podzieli on losu wielu innych dawno już przeze mnie zapomnianych. Może nie zostałem sponiewierany przez nich równie mocno co przez ostatnie wyziewy Protector czy Exumer, ale po pierwsze to nie ta statystyka, a po drugie to i tak jest to jeden z lepszych krążków wyplutych ostatnio przez młodą gwardię. Dla Trasherów zakup obowiązkowy. (5) Maciej Osipiak
Gang - Live Is All 2015 Self-Released
Gang to "średniak" z Francji bez pamięci oddany heavy metalowi w oldschoolowej odsłonie. Od 1990 roku działają sami bez większego wsparcia. Poczynają sobie jednak na tyle prężnie - przynajmniej od 2010 roku - że co jakiś czas wypychają na rynek swoje nowe wydawnictwo. Tym razem mamy do czynienia z nagraniami "live", które zostały zarejestrowane na festiwalu SOS Festival 2014. Na repertuar składają się głównie utwory z ich ostatniej studyjnej płyty "Inject The Venom" oraz kilka z poprzedniej "V". Gdyby nie parę dźwiękowych przerywników, można byłoby potraktować to wydawnictwo, jak MLP, ale w latach osiemdziesiątych nierzadko tak krótkie były płyty długogrające. O dziwo, ich toporny, szorstki i pełen schematów heavy/thrash metal dobrze prezentuje się na żywo. Muzycy też sprawnie odgrywają swoje kwestie, dając spory komfort odbioru zgromadzonej publiki. Raczej nie wielkiej, bo mało słyszalnej. Może być inny aspekt tej kwestii, a mianowicie to, że materiał z "Live Is All" to nagrania bez obróbki, wierna rejestracja tego co Francuzi grali na SOS Festival, bez podbicia reakcji widowni. Dla mnie jest to duży plus bowiem, większość współczesnych koncertówek jest tak mocno przetworzona w studio, że trudno się zorientować czy to faktycznie nagrania "live". Tym bardziej, że na festiwalu Gang został nagłośniony dobrze, gitary i sekcja brzmią potężnie i szorstko, z reszta podobnie jak wokal. Także generalnie, słuchanie "Live Is All" nie powoduje bólu. Ci co uwielbiają bezgranicznie oldschool przesycony europejskim klimatem lat osiemdziesiątych, mogą spokojnie sięgnąć po tę płytę, nie będą rozczarowani, choć z pewnością jej zawartość na pewno ich nie porwie. (-) \m/\m/
Gloryhammer - Space 1992: Rise Of The Chaos Wizards 2015 Napalm
"Gloryhammer jest zespołem power metalowym jakiego scena potrzebuje". Być może faktycznie tak jest, ale akurat do mnie poboczny projekt klawiszowca Alestorm Christophera Bowesa jakoś nie przemawia. Oczywiście nie mogę pominąć tu milczeniem niepodważalnych faktów: grają konkretnie, Thomas Winkler ma kawał głosu, a w niemieckim studio ponownie wykręcono im całkiem solidne brzmienie. Kompozycyjnie i aranżacyjnie też nie ma się do czego przyczepić, na tę stylistykę jest to niewątpliwie coś z wyższej półki, ale z wiekiem staję się najwyraźniej coraz bardziej marudny, to jakieś to zbyt wygładzone, niezbyt mocne, wręcz plastikowe. Często bywa tak, że zadziorny, niski śpiew jest najmocniejszym punktem danego utworu ("Legend Of The Astral Hammer", "Questlords Of Inverness, Ride To The Galactic Fortress!"), są też wyraźne wycieczki w stronę list przebojów ("Goblin King Of The Darkstorm Galaxy" z chwackim refrenem, filmowo-patetyczny "Heroes (Of Dundee)". Ciut ostrzej dzięki solidnemu riffowi i dynamicznej solówce brzmi "Victorious Eagle Warfare", efektownie wybrzmiewa finałowy instrumental "Dundax Aeterna", ale cały czas mam wrażenie, że nagrywano to wszystko tak, aby brzmiało delikatnie, grzecznie i poprawnie, czego efektem jest profesjonalny, quasi metalowy produkt dla gimnazjalistów i najbardziej fanatycznych fanów współczesnego power metalu. (3) Wojciech Chamryk
Grand Magus - Sword Songs 2016 Nuclear Blast
JB obiecał nam, że następny album będzie szybszy i agresywniejszy od "Triumph and Power". Cóż mogę rzec, rzeczywiście znajdziemy na najnowszym "Sword Songs" więcej partii w szybszym tempie, jednak nadal czuć tutaj ducha Grand Magus. Nawet mimo tego, że ten album nie przypomina zbytnio dotychczasowego dorobku tej grupy. Naturalnie, nie jest to efekt zupełnie odmiennego podejścia czy kierunku, w którym nagle zaskakująco podążył zespół - dalej znajdziemy tutaj charakterystyczne elementy, które były obecne na "Iron Will" czy "Hammer of the North", jednak Grand Magus zdecydowanie idzie dalej, zamiast zjadać swój ogon. Nie uświadczymy tutaj wielu doomowych naleciałości, "Sword Songs" jest w pełni heavy metalowym albumem. Ma to swoje zalety, ma to też swoje wady - zależnie od tego, czego poszukujemy w muzyce Grand Magus. Nie mamy tutaj też tej rock'n'rollowej
frywolności, która co jakiś czas przebijała się na "The Hunt". Jest za to ciężar, liczne zmiany tempa, gęste riffy, charyzmatyczne melodyjne wokale JB Christoffersona i płomienne solówki. Pierwsze na co zwrócimy uwagę słuchając tego albumu to brzmienie perkusji. Bębny są niezwykle ciężkie, smoliste, monumentalne i pełne majestatu, a przy tym bardzo selektywne i ciepłe. Niezależnie od naszej opinii o formie muzycznej "Sword Songs", robi to niezwykłe wrażenie. Czuć tutaj potęgę. Skoro mowa o brzmieniu - w niektórych utworach dołożono po kilka ścieżek gitarowych, zarówno w postaci harmonii jak i w subtelnym tle. Jest to dość niezwykłe dla Grand Magus, jednak pasuje do wymowy poszczególnych utworów. Może ewentualnie z wyjątkiem "Everyday There's a Battle to Fight", którego początek (kojarzący się przy tym nieco z "Kashmir" Led Zeppelin) wydaje się już trochę zbyt przekombinowany. Na "Sword Songs" nie ma słabych utworów. Od ogólnego poziomu nieco odstaje może otwierający "Freja's Choice" i kończący "Everyday There's a Battle to Fight", jednak oba te utwory nie zaliczałbym do średniaków - znajdziemy w nich sporo dobrego, mimo kilku dość frustrujących elementów. Fakt faktem nie ma na tym albumie takich charakterystycznych kompozycji, które stanowiłyby wyraźny punkt orientacyjny jak "Valhalla Rising" na "The Hunt" czy "Like the Oar Strikes the Water" na "Iron Will". Każdy album Grand Magus, nawet "Triumph and Power" posiadał charakterystyczne i szczególne utwory jasno kojarzące się z daną płytą. Na "Sword Songs", mimo iż nie ma tutaj bliźniaczych do siebie kompozycji, nie znajdziemy na tyle charakterystycznej pozycji. Nie skreśla to jednak tej płyty i nie zmienia to także faktu, że takie "Varangian", "Master of the Land" (ten motyw z tym niepokojącym i klimatycznym tremolo - epickość!) czy "Last One to Fall" to istne ciosy. Wyraz kunsztu daje także krótki instrumentalny motyw "Hugr" wprowadzając na moment na albumie klimat melancholii i refleksyjnej zadumy. Podobnie jest z "Forged in Iron - Crowned in Steel", które ze spokojnego intra przeradza się w szybki stukot gitarowych riffów, by potem wyhamować w skandującym, niezwykle silnym refrenie traktującym o wikińskiej stali. Skoro mowa o stali - oj, to temat niezwykle chodliwy w kawałkach Grand Magus i teraz też nie jest inaczej, więc jeżeli chcecie słuchać tekstów o mieczach, stali, wikingach, nordyckich bóstwach, walce, stali, toporach, walce oraz stali, to trafiliście idealnie. Nie będę też daleki od prawdy jak powiem, że Grand Magus bardzo sprawnie tworzy swoje liryki - chwyta się interesujących motywów, a również dobrze się ich słucha, zwłaszcza w wykonaniu JB. Odniosłem także wrażenie, że jego forma wokalna i warsztat uległa poprawie, a przynajmniej poszerzeniu skali. Innym motywem, który w sumie od razu rzuci się nam w oczy są solówki. Są o wiele bardziej melodyjne i przebojowe niż dotychczas. Możliwe, iż jest to efekt przyspieszenia niektórych partii w utworach, jednak nie byłbym pewien tego, że jest to główna przyczyna tego stanu rzeczy. Leady na "Sword Songs" w większości brzmią jak coś, co mogliby zagrać gitarzyści od Dio, Ozzy'ego Osbourne'a lub Lizzy Borden. Mi tam to leży. Najnowsze dzieło Grand Magus na pewno jest albumem na swój sposób szczególnym. W dodatku trzeba mu dać trochę czasu. Za pierwszym razem właściwie w ogóle do mnie nie trafił, jednak z każdym kolejnym przesłuchaniem co-
RECENZJE
137
raz bardziej przekonywał mnie do swojej wizji i stylu. Nie jest to kalka czegokolwiek, co nam dotychczas dostarczył Grand Magus. Przy okazji nie czuć tutaj jednakże zbytnio jakiegoś drastycznego odejścia od ścieżki, którą stopniowo podąża ten zespół od czasów "Iron Will". (4,5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Graveshadow - Nocturnal Resurrection 2015 Mausoleum
Z roku na rok mam coraz mniej serca do melodyjnego symfonicznego power metalu z kobiecym wokalem. Aktualnie takie propozycje wręcz zlewają mi się w jedno. W sumie nie inaczej jest z dużym debiutem Graveshadow. Musiałem wiele przezwyciężyć aby postarać się kilkakrotnie wsłuchać "Nocturnal Resurrection" i to w całości. Schemat muzyczny dla tego nurtu jest bardzo podobny. Przeważnie to dość ciekawe w budowie kompozycje, gdzie zderzają się pewne elementy symfoniki, progresji, gotyku i power metalu, wszystko zaś jest w klimatycznej, podniosłej, epickiej atmosferze i przesycone łatwo wpadającymi w ucho melodiami. Generalnie w sporej części muzyka tych zespołów, w tym Graveshadow, jest całkiem niezła. Muzycy tego nurtu mimo narzuconych ram wykazują się sporą wyobraźnią i elastycznością muzyczną. Udowadniają to też Amerykanie, choć mimo bogatej oprawy ich kompozycje są trochę prostsze, bliższe heavy metalowi. Gitary i sekcja nie bzyczą ale brzmią dość mocno. Owszem klawisze łagodzą brzmienie, ale głównie stanowią słyszalne tło albo są uzupełnieniem w aranżacjach. Kobiety w takich zespołach jak Graveshadow śpiewają przeważnie zwykłym, czystym i wysokim głosem lub w manierze przypominające śpiewaczki operowe. Pominąwszy fakt, że to właśnie ich śpiew mnie zniechęcił do tego nurtu, to wokalistka tego zespołu, Heather Michele Smith, śpiewa w sposób normalny oraz... growluje. Niewątpliwie nie jest to jakiś nowy pomysł, ale przeważnie w takich wypadkach panie wspierali panowie, i to oni złowieszczo ryczeli i skrzeczeli, aby kobiecy głos był jeszcze bardziej anielski. Niemniej pani Smith najbardziej podoba mi się w dość prostym i przebojowym "Lycan Lust", gdzie najzwyczajniej śpiewa. Pod względem wokalnym zwraca również uwagę kawałek "Blink", a to z prozaicznego powodu, otóż zespół wspomógł w nim Ralf Scheepers. No cóż, "Nocturnal Resurrection" to kolejny z wielu krążków z symfonicznym metalem, gdzie za mikrofonem stoi kobieta. Ogólnie nie przynosi wstydu, ale także nie porywa. Niemniej trzeba wziąć pod uwagę moją niechęć do takiego grania, fani tego nurtu przyjmą pewnie bardziej przychylnie i w swojej ocenie wskażą więcej walorów niż ja. (3,5) \m/\m/ Hammerhead - The Sin Eater 2015 High Roller
Rozpoczyna się niezwykle zachęcająco. Epickie, orientalnie brzmiące intro w utworze "Angels Fall" zapowiada utrzy-
138
RECENZJE
many w średnim tempie, melodyjny numer z gitarą podążającą za wokalem w udanym refrenie. Warto zwrócić uwagę na niezwykle klimatyczne zwrotki, melorecytację w języku niemieckim i solo gitarowe zabarwione odrobinę bluesowym feelingiem. Do tego świetne przyśpieszenie w końcowej fazie utworu. Wszystko to w jednym z krótszych, bo tylko 6-cio minutowym utworze zaczynającym "The Sin Eater". Potem jest jeszcze lepiej, utwór tytułowy to już w pełni rozbudowana forma prog metalowa, od delikatnego akustycznego wstępu, przez ponury, potężny doom metalowy riff (myślę, że nie trzeba sugerować konotacji), aż po wyborną, złożoną solówkę gitarową. Momenty subtelne znakomicie przeplatają się z ciężkimi gitarami, tworząc znakomitą całość. Hammerhead często określany jest, jako kapela heavy-metalowa. To się zgadza, ja jednak dodałbym do tego jeszcze przedrostki prog/doom. "Faithless", to kolejna dawka wybornego prog metalu, utwór rozpoczynający się delikatnie i stopniowo przechodzący w mocny, gniotący kolos. Kolejny znakomity riff gitarowy i wolne, kroczące tempo. Mamy także momenty można by rzec nawet odrobinę przebojowe, jak w przypadku obdarzonego ślicznymi gitarami, balladowego "Behind Your Eyes". Genialnie złapany klimat lat 70-tych unosi się nad całym albumem, we wspomnianym utworze w szczególności. Piękny hołd dla Led Zeppelin! Mocną średnią trzyma także kolejny w zestawie "Raindancer", żonglujący tempami, z końcówką mogącą zadowolić każdego fana Iron Maiden. Kolejną dawkę przebojowości zapewnia natomiast obdarzony uroczym tytułem "Closer To The Grave", urozmaicony świetnymi chórkami. I tak przechodzimy do zwieńczenia płyty. Tu należy się słowo szczególne. Znam wiele utworów trwających 13 minut i więcej, które potrafią zmęczyć słuchacza kilka razy podczas jednego przesłuchania. Nie można zdecydowanie tego powiedzieć o numerze "Psilocybin", złożonego z trzech części, opartego na doświadczeniach gitarzysty Buzza Elliota z obcowaniem z grzybami halucynogennymi. Mocna rzecz zarówno w warstwie tekstowej, jak i muzycznej. Druga część nagrana za pomocą niekonwencjonalnych metod i sprzętu, powinna być zdecydowanie wykorzystana w soundtracku do filmu grozy. Podsumowując, Hammerhead to kapela, która znakomicie oddała na płycie "The Sin Eater" to, co siedzi głęboko w ich duszy. Łakomy kąsek dla fanów grania w klimacie lat 70tych, co ważne Brytyjczycy brzmią przy tym nadzwyczaj współcześnie. Brawo! (5.2) Tomek "Kazek" Kazimierczak
thrashu i bardziej technicznego grania z Bay Area, całkiem umiejętnie komponując przy tym pełne energii, zwykle piekielnie szybkie, numery w rodzaju "Denature", "Civil Unrest" czy "Lord Of War". Bywa nawet, że perkusista rozpędza się aż do blastów ("Legion"), zespół chętnie też zapodaje krótkie, trwające od półtorej do dwóch minut crossoverowe petardy jak: "Systematic Reduction", "Restless" i "Bloodlust", w których wokalista zdziera gardło z jeszcze większą wściekłością, ale to wszystko ma jedną, za to bardzo dla mnie istotną, achillesową piętę - sytetyczne, totalnie plastikowe i pozbawione mocy brzmienie perkusji, na czym traci większość z w/w, tak generalnie naprawdę udanych utworów. Total devastation? - nie tym razem panowie. (3) Wojciech Chamryk
Headless Crown - Time For Revolution 2015 Massacre
Proszę proszę, pierwsza płyta i od razu wydana przez Massacre Records. Nie znaczy to oczywiście, że "Time For Revolution" jest jakimś rewolucyjnym nomen omen - objawieniem, ale to solidny, a momentami nawet bardzo interesujący, materiał. Punktem wyjścia dla szwajcarskiej ekipy jest tu tradycyjny heavy lat 80., w stylu Accept, Iron Maiden czy Judas Priest, ale brzmiący soczyście, mocno i klarownie - słychać, że to współczesna produkcja, ale plastikowych brzmień czy syntetycznych dźwięków tu nie uświadczymy. Utwory są generalnie wyrównane, nie ma pośród tej 11. jakichś spektakularnych wpadek czy totalnych gniotów, czasem tylko bywa nieco monotonnie, jak w openerze "The World Screams" czy "Searching For My Soul". Rekompensują to jednak z nawiązką takie petardy jak: archetypowy w każdym calu, zróżnicowany "Here Comes The Night", "Edge Of Sanity" z pojedynkami gitarzystów, "Reach Out For The Light" z ostro sobie poczynającym - zresztą nie tylko w tym utworze - wokalistą Steff'em Perrone oraz mroczny, momentami o wręcz epickim rozmachu, "Men Or Machines". Zespół nieźle wypada też w wersji maksymalnie podkręconej, prezentując w "Lonely Eagle" ostre, speed/thrashowe uderzenie. (4)
Harlott - Proliferation
Wojciech Chamryk
2015 Metal Blade
Ta australijska ekipa pogrywa całkiem fajnie, to fakt niezaprzeczalny. Słychać, że na próbach spotykają się nie tylko po to wychylić kilka kolejnych piw, zresztą 10-letni staż też już w sumie do czegoś zobowiązuje. Na swym drugim albumie Harlott łączą w dodatku wszystko co najlepsze z surowego germańskiego
Headspace - All That Your Fear Is Gone 2016 InsideOut Music
Headspace to kwintet, który śmiało można zaliczyć do kategorii tzw. super grup. Uzasadnieniem takiej opinii jest obecność w składzie grupy muzyków o już ustalonej renomie, którzy przez lata
swojej działalności artystycznej solidnie zapracowali na szacunek, występując bądź to w innych formacjach lub prowadząc twórczość indywidualną. Adam Wakeman zdołał uporać się z piętnem "syna sławnego ojca" i zrzucić balast wynikający z gwiazdy Ricka, geniusza klawiatur, znanego ze składu Yes, jak też z dokonań solowych. Adam Wakeman, genetycznie uzależniony od ojca, udziela się szeroko na różnych polach twórczych, między innymi, od kilku lat w kooperacji z partnerem trudnym, do jakich zalicza się niewątpliwie Ozzy Osbourne, enfant terrible rocka. Damian Wilson to wokalista, którego głos fascynuje mnie od lat, zresztą nie tylko moja skromna osoba posiada wysokie mniemanie o jego możliwościach głosowych prezentowanych w macierzystej kapeli Threshold. Także inni rockmani lubią współpracować z Wilsonem, a mam w tym przypadku na myśli głównie Arjena Lucassena i jego projekt Star One. Także basista Headspace, Lee Pomeroy "sroce spod ogona nie wypadł" pracując w rockowymi tuzami, Stevem Hackettem czy Rickiem Wakemanem, realizując swoje ambicje także w ramach zespołu It Bites. Headspace założono w roku 2006 i od tego czasu systematycznie, choć ze skromną częstotliwością publikuje swoje wydawnictwa fonograficzne. Wystartowali od EP- ki "I Am" (2007), dopiero po pięciu latach wydali swój pełnowymiarowy, bardzo dobrze przyjęty w kręgach fanów album "I Am Anonymous" z roku 2012. Na kolejny longplay przyszło poczekać ponad cztery lata, ponieważ cała piątka muzyków traktuje Headspace jako rodzaj odskoczni od swojej podstawowej działalności profesjonalnej. W lutym 2016 pod egidą Inside Out Music ukazał się drugi album zatytułowany "All That You Fear Is Gone". Od razu powiem, że warto było czekać długi czas, bo dysk wypełniono po brzegi (blisko 73 minuty) przemyślaną muzyką, na którą składa się dwanaście części o różnym stopniu złożoności, od urokliwych miniatur "The Element" (1:50) czy "The Death Bell" (1:49), o których charakterze decyduje głównie głos Damiana Wilsona, wsparty dyskretnie brzmieniem klawiszy, wycofaną perkusją i plamkami gitarowych akordów, aż po dwucyfrowe, wyjątkowo "wyrośnięte", wielowątkowe kompozycje "The Science Within Us" (13:14) albo finałowy utwór "Secular Souls" (10:35). Nie potrzeba chyba sugerować, że w tych rozbudowanych fragmentach dzieje się muzycznie najwięcej, pojawiają się niezwykle bogate aranżacje, a brzmienie elektryczne wymienia się rolami z akustyką przy kreowaniu udanych pomysłów melodycznych. Płyty Headspace najczęściej znajdują miejsce na półce z napisem "metal progresywny", ale jak to zwykle w takich przypadkach bywa, sprawy nie wyglądają tak jednoznacznie. Nie wchodząc w szczegóły nadmienię tylko, że uważny słuchacz znajdzie na ścieżkach najnowszej płyty wiele śladów podążających w kierunku heavy metalu, rocka symfonicznego, niekiedy wpływów muzyki klasycznej w partiach fortepianowych Adama Wakemana, a nawet muzyki hiszpańskiej (partie na gitarę klasyczną w utworze
tytułowym). Zmienne, umiejętnie regulowane tempo, różnorodność podziałów rytmicznych, wahania dynamiki powodują, że muzyka przyciąga uwagę swoją wielorodnością, skutecznie uciekając od monotematyczności. Przyznam po raz n-ty, że należę do fanów sztuki wokalnej Damiana Wilsona, uważam wręcz, że to ścisła czołówka współczesnej rockowej wokalistyki, dlatego moja opinia może mieć nieco subiektywny charakter, ale sądzę, że wysoka ocena zawartości dysku "All That You Fear Is Gone" pokrywa się z prawdą. Bogactwo muzyki na tym dysku oferuje zarówno sekwencje prostsze, melodyjne, z klarownym podziałem ról instrumentalnych, jak też odcinki dosyć mocno "zaplątane", w których akcja rozgrywa się na kilku płaszczyznach, a muzykom nie potrzeba do wykonania zadania suitowej przestrzeni czasu. Chcąc sprawdzić prawdziwość moich słów wystarczy "odpalić" kapitalny "Semaphore" (5:39), w którym zawrotu głowy można dostać od radykalnych zwrotów, od heavy metalowego, gitarowego "jazgotu" po piosenkę intymną, bo taki potrafi być wokalnie główny aktor sceny Damian Wilson. Ze względu na "szczupłość" miejsca zasygnalizuję tylko, że znakomitą klasę reprezentuje także tytułowy "All That You Fear Is Gone" (4:53), w którym uwagę przyciąga wyśmienity popis gitarzysty Pete'a Rinaldi, który z olbrzymim wyczuciem i talentem "obsługuje" akustyczne pudło, wkraczając na pole flamenco, muzycznej kultury Andaluzji. Piękne oblicze ma także balladowy song "Borders And Days" o rozmarzonej nastrojowości i ślicznej melodyce. Zwieńczeniem całości jest, traktujący w warstwie słownej o Bogu, poemat "Secular Souls". Muzyka startuje z intensywną partią keyboardów, kreujących specyficzną, wręcz sakralną atmosferę. Pojawia się także fortepian i dystyngowane organy w tle. Te Hammondowe pasaże nawiązują stylistycznie do epoki lat 70- tych. W miarę upływu czasu utwór nabiera mocy, faktura dźwięków gęstnieje, nabiera intensywności. Gitarowe riffy, basowe "burze" i perkusyjne salwy szarpią przestrzenią na wszystkie strony. Świadoma demonstracja nietuzinkowych umiejętności pięciu głównych aktorów spektaklu, brzmieniowego majestatu i epickiego klimatu. Im bliżej końca z tym większą siłą dźwięki miażdżą ciszę. Istnieje jeszcze wiele innych argumentów pozwalających na rekomendację tej płyty każdemu sympatykowi ambitnej muzyki rockowej, wykonanej na profesjonalnie wysokim poziomie. Ale dajmy szansę słuchaczom na odkrywanie tej muzyki według własnych preferencji. (4.5) Włodek Kucharek Hellhaim - In The Dead Of The Night 2015 Self-Released
Hellhaim debiutuje niniejszym minialbumem, jednak ta stołeczna ekipa istnieje od 2008, a tworzą ją dwaj doświadczeni, znani choćby z Holocaust gitarzyści, Albert Żółtowski i Piotr Konicki oraz młodsze pokolenie: syn gitarzysty Michał na perkusji, basista Piotr Omelańczuk oraz wokalista Mateusz Drzewicz. Na "In The Dead Of The Night" manifestują wszem i wobec swą fascynację archetypowym heavy metalem, takim z przełomu lat 70. i 80., kiedy to do głosu dochodziło już nowe, ale też wpływy starego, dobrego hard rocka były jeszcze jak najbardziej na miejscu. Już szybki opener "Flight Of The Phoenix" z zadziornym śpiewem potwierdza to w całej rozciągłości, utwór
tytułowy ma w sobie sporo magii spod znaku nowej fali brytyjskiego metalu, a na poły balladowy, ale też nieźle przyspieszający "2012" z dwiema solówkami to jak dla mnie najlepszy utwór na tej płytce, drapieżny śpiew też jest tu całkowicie na miejscu. Żeby nie było tak różowo: "Jekyll & Hyde" to surowy, nijaki numer bez właściwego dla takiego grania klimatu i solidnego uderzenia perkusji, czerpiący raczej ze współczesnego power metalu: podobnie jest w finałowym "Ostatnim szwadronie", który zyskałby na pewno dzięki bardziej naturalnemu brzmieniu bębnów. Ale i tak jest niezgorzej, pierwszy album Hellhaim może więc być całkiem udanym wydawnictwem. (4) Wojciech Chamryk
Holocaust - Predator 2016 Sleaszy Rider
Niezbyt przychylnie spoglądam na te wszystkie powroty i powrociki, nierzadko reklamowane górnolotnymi hasłami typu "powrót legendy" czy "comeback tytanów", gdy ich autorzy mają na koncie jedno demo czy singla. Jednak z Holocaust sprawa wygląda nieco inaczej, bo ten istniejący z krótką przerwą od blisko 40 lat szkocki zespół to faktycznie legenda NWOBHM. Nawet jeśli ktoś z P.T. Czytelników nie zna ich klasycznych płyt: studyjnego debiutu "The Nightcomers" bądź koncertówki "Live (Hot Curry & Wine)", to tytuł jednego utworu "Heavy Metal Mania" powinien załatwić sprawę, bowiem nagrało go też wiele innych zespołów, by wymienić tylko Gamma Ray, a Metallica przerobiła "The Small Hours" choćby na legendarnym mini z 1987 roku. W tej sytuacji warto przyjrzeć się uważniej nowemu dziełu ekipy Johna Mortimera, tym bardziej, że "Predator" to pierwsze studyjne dzieło Holocaust po ponad 12 latach milczenia. Powiem tak: szału nie ma, ale obciachu też nie. Jest więc solidnie i klasycznie w każdej nucie i słowie, a każdy z tych 9 utworów brzmi na dobrą sprawę tak, jakby powstał i został nagrany jakieś 30 lat temu. Rozpędzony utwór tytułowy to idealny opner, po nim zespół aż na trzy utwory zwalnia tempo, brzmiąc bardzo surowo - chociaż na dobrą sprawę najsłabszy z tej trójki "Can't Go Wrong With You" mogli sobie panowie darować... Na szczęście "Lady Babalon" jest znacznie ciekawszy, podobnie jak orientalny "Shiva", mocarny "Revival" i finałowy, sabbathowo rifowy "What I Live For". Weterani trzymają więc formę, stąd: (4,5) Wojciech Chamryk
Horacle - Dead Eyes Revelation 2015 Self-Released
Stara belgijska scena była wylęgarnią prawdziwych undergroundowych kultów. Takie zespoły jak Acid, Crossfire, Ostrogoth, Killer, a także totalne undergroundy w stylu Scavenger, Buzzard, Shell Shock, Explorer czy Lions Pride stanowią dobitny przykład na szlachetność metalu z tego kraiku w minionych latach. Z tych zespołów promieniowało prawdziwe wizjonerstwo i oryginalność. Ponadto, część z nich prezentowała na swych nagraniach bardzo innowacyjne patenty jak na swoje czasy. Wszystkie obracały się bardzo umiejętnie w wybuchowym kotle mieszanek speed i heavy metalowych majstersztyków. Nie można tego niestety powiedzieć o młodych belgijskich kapelach, które bardzo chcą nawiązywać do tamtego stylu z lat osiemdziesiątych. Nie wiem, Szwedom, Niemcom i Amerykanom się to nawet czasem udaje, Belgom jakoś niezbyt. Myślałem, że debiutancka płyta belgijskich metalowców z Horacle poprawi ten stan rzeczy. Chłopakom należą się słowa pochwały, gdyż samodzielnie nagrali i wydali album. W promocji i dystrybucji nie pomaga im żaden label, wszystko robią w tym temacie sami. Szkoda tylko, że jakość muzyki prezentuje analogiczny amatorski poziom. Jak się okazuje "Dead Eyes Revelation" nie jest rewelacyjnym przełomem. Jest raptem inscenizacją historyczną, co samo w sobie byłoby i nawet niezłym rozwiązaniem, bo któż normalny nie lubi tego energicznego i zapalczywego metalu z lat osiemdziesiątych, gdyby nie fakt, że jest to mierna i ułomna wariacja na temat takich albumów jak "Lightning To The Nations" Diamond Head, "Tokyo Blade" Tokyo Blade, "Break Out" Trance, "Queen of the World" Palass czy "Beware of the Dog" Tysondog. Znajdziemy tutaj także oczywiste nawiązania do Brainfever, Blitzkrieg, Acid, Killer, Cloven Hoof, i tak dalej... A dlaczego ułomna? Na to pytanie nieco szerzej odpowiemy w poniższej recenzji "Dead Eyes Revelation" jawi się jako album, który pozornie posiada wszystko to, co takie wydawnictwo powinno zawierać. Są tutaj energiczne gitary, wysokie zaśpiewy, dość chwytliwe riffy, melodie i tak dalej. Szału nie ma, ale wydawać by się mogło, że jest to zadowalająca rzemieślnicza robota. Dopóki nie zmienimy punktu odniesienia. Gitary są energiczne - ale! wypadają bardzo ospale w porównaniu z klasykami Tokyo Blade i Brainfever, riffy są chwytliwe - ale! - wypadają nudno w porównaniu z Diamond Head czy Acid, melodie są całkiem okej - ale! - wypadają śmiesznie słabo w porównaniu z tym, co w swych kompozycjach budowało Tokyo Blade, Mercyful Fate, Omen czy Attacker. Naprawdę, skoro już kapela musi się wzorować na klasykach sceny heavy metalowej, to mogłaby na ich tle pokazać swój kunszt, ciekawe pomysły i rzetelny warsztat muzyczny, a nie bawić się w trzecioligowe odtwórstwo. Dodajmy do tego bardzo kiepskie i zupełnie niewciągające solówki, jakby pozbawione tej wewnętrznej iskry - i już mamy pełen obraz żenującego epigoństwa i złego smaku.
Zwłaszcza, że są młode kapele, które poziomem niewiele odbiegają klasykom, a i ich utwory stanowią ekscytującą przygodę muzyczną. No, ale Horacle do grona tych kapel nich nie należy. Dobry album obroniłby się niezależnie od tego czy patrzymy na niego przez spektrum dotychczasowego dorobku kultury naszej cywilizacji, czy też stawiamy go samodzielnie. No, naprawdę zespoły obracające się w nurcie heavy/ speed, skoro już koniecznie muszą siedzieć w takiej stylistyce, powinny pokazywać nam ciekawe aspekty tego nurtu sprawiać, że dalej będzie on interesujący i ciekawy. Nie osiągnie się tego przez ciągłe odgrzewanie starych riffów i ogrywanie ich gorzej niż ich rówieśnicy oraz poprzednicy z lat osiemdziesiątych. O to (między innymi) chodzi w tym swoistym powrocie do lat osiemdziesiątych: hej, ci goście grali zajebiście, czas na moje autorskie zagrywki w podobnej stylistyce, które mógłby zagrać taki Abattoir, ale nigdy tego nie zrobił. Jest to trochę inne podejście niż: zagram bardziej koślawą wersję "Powerdose" połączoną z "Warning of Danger" i będę oczekiwał powszechnego szacunku, bo dzięki mnie żyje stary metal! Plus "Dead Eyes Revelation" jest taki, że można posłuchać miksu wszystkich wymienionych tutaj kapel w jednym miejscu. To tak jak z ich belgijskimi braćmi z Evil Invaders, Gunsblaze, Sanity's Rage czy Bloodrocuted. Niektórych jarają takie rzeczy, ja osobiście uważam, że nawet mieszając różne wpływy starych kapel, nadal można stworzyć coś ciekawego, energetycznego, tętniącego mocą - nie muszą to być ultrapionierskie turboświeże cuda na kiju, ale jednak coś z jakąś krztyną pasji. Naprawdę, to że się lubi heavy metal nie oznacza automatycznie, że trzeba nagrywać albumy w 100% wtórne i odtwórcze. (3) Aleksander "Sterviss" Trojanowski
House Of Lords - Indestructible 2015 Frontiers
Niezniszczalni... No cóż, na pewno Jamesowi Christianowi nie można odmówić determinacji w prowadzeniu zespołu, tym bardziej, że od ponad 10 lat pozostał sam na placu boju, gdy założyciel i wieloletni lider House Of Lords Gregg Giuffria zrezygnował z dalszego grania w tym zespole. Trochę szkoda, bo jednak pierwsze trzy albumy grupy miały w sobie coś z dokonań zespołów Angel i Giuffria, ale nic nie trwa wiecznie i House Of Lords niestrudzenie prą do przodu. Raptem w 2014 wydali nie najgorszy album "Precious Metal", a po roku wypuszczają kolejny - jubileuszowy, bo dziesiąty. Rekordów sprzedaży pewnie to wydawnictwo nie pobije, ale fani melodyjnego hard 'n' heavy z lat 80. pewnie sięgną po tę płytę z przyjemnością, bo sporo na niej udanych i chwytliwych kompozycji. Muzycy deklarują, że wciąż uwielbiają połączenie ciężaru i melodii, czego potwierdzenie mamy w patetycznym "Go To Hell", rozpędzonym zgodnie z tytułem "100 Mph" czy balladzie "We Will Always Be One". Nie brakuje też nawiązań to dokonań takich klasyków jak Led Zep-
RECENZJE
139
pelin (orientalizująca ballada "Pillar Of Salt"), Whitesnake (dynamiczny "Call My Bluff") czy Dio ("Another Dawn"). Mogą się też podobać ostry, riffowy "Stand And Deliver" i równie dynamiczny "Die To Tell"; szkoda tylko, że nie wszystkie utwory trzymają poziom tych wymienionych, zwłaszcza bliższe popu "Eye Of The Storm" oraz tytułowy, ale generalnie płyta jest solidna i trzyma poziom. (4) Wojciech Chamryk
InDespair - Sign Of The Raven 2015 Self-Released
Przed czterema laty wrocławska ekipa zadebiutowała albumem "Time To Wake Up", sprawnie łącząc na nim tradycyjny heavy z thrashem i death metalem. Po zmianie wokalisty InDespair proponuje trzyutworową EP-kę "Sign Of The Raven", zdecydowany stylistyczny zwrot w kierunku melodyjnego death metalu, chociaż nie brakowało go już na wcześniejszych materiałach grupy. Tym razem jednak InDespair ograniczyli inne wpływy do minimum, stawiając na deathową motorykę z licznymi blastami i aktywnym basowym podkładem, pełną mocy i finezji gitarową robotą oraz urozmaicony śpiew Przemysława Stańczyka. Melodii też w tym wszystkim nie brakuje, dlatego jeśli ktoś tęskni za dawną formą In Flames czy wciąż lubi posłuchać takiego Dark Tranquility, to zapowiedź kolejnego albumu zespołu z Wrocławia będzie miodem na jego uszy. Tym większym, że utwory są zróżnicowane: opener "Throught The Darkness" to idealny szybki cios na początek, tytułowy "Sign Of The Raven" jest bardziej surowy, zaś "Under Cold Sky" to rzecz dynamiczna, z popisowymi solówkami i fortepianową kodą. Jest więc krótko, ale konkretnie i InDespair zdecydowanie łapie wiatr w żagle - nie pozostaje teraz nic innego, jak czekać na drugi album, a później ewentualnie trasę z In Twilight's Embrace. (5) Wojciech Chamryk
Jameson Raid - Uninvited Guests 2015 Self-Released
W ostatnich kilku latach doszło do wielu reaktywacji starych, często zapomnianych załóg z nurtu NWoBHM, ale oprócz kilku kapel w rodzaju Satan czy Hell niewiele było takich z naprawdę spektakularnym skutkiem. "Uninvited Guests", będąca tak naprawdę pełnowymiarowym debiutem i to nagranym po 40 latach pochodzącego z Birmingham Jameson Raid, również nie zatrzęsie sceną. Zresztą tak naprawdę ciężko mówić o reaktywacji w klasycznym tego słowa znaczeniu, gdyż nie ma już w składzie żadnego z ojców założycieli. Najdłuższy staż mają wokalista Terry
140
RECENZJE
Dark, który dołączył do zespołu w rok po powstaniu, czyli w 1976 oraz basista Peter Green grający w Jameson Raid w latach 1980-82, a także ponownie od 2011 do dzisiaj. Gitarzysta Dave Rothan i perkusista Lars Wickett weszli na pokład dopiero w 2013. Muzycznie mamy tu do czynienia z trochę innym graniem niż te, które niektórzy znali z ich starych demówek. Nie ma tu szaleńczych temp, utwory są bardziej nastawione na rytm, gitary są cięższe, atmosfera mroczniejsza. Słychać trochę skojarzeń z Saxon jednak do poziomu słynniejszych kolegów sporo im jeszcze brakuje. Same kompozycje są niezłe, momentami nawet bardzo dobre, jednak brakuje w nich przede wszystkim dynamiki. Gdyby muzycy włożyli tu więcej pierdolnięcia i energii to byłby to naprawdę udany album, a tak to jest taki jakiś bezjajeczny. Zresztą Terry też śpiewa bez ikry co momentami potrafi człowieka srogo zmęczyć. Jeśli miałbym wymienić jakieś wyróżniające się utwory to na tę chwilę byłyby to chyba "Roll on Tomorrow", znakomity balladowy "Haunted" i "9 Reasons" z fajnym refrenem, który przy większej dawce siły witalnej mógłby zmiatać głowy z karków. Pozostałe też prezentują się dobrze, ale szczególnie wtedy, gdy słucha się każdego z osobna. Płyta jako całość potrafi jednak trochę wynudzić. Niestety 56 minut muzyki bez odpowiedniego pierdolnięcia to zdecydowanie za długo. Reasumując, gdyby dodać tym utworom zastrzyk energii i pasji to odbiór "Uninvited Guest" byłby dużo lepszy ocena wyższa. Jednak płytę ocenia się za całokształt, a ten jest nie do końca satysfakcjonujący. (3,8) Maciej Osipiak
Jeff Brown - 23 Year 2015 Mausoleum
Basista Jeff Brown nie jest młodzieniaszkiem, nie jest też muzykiem anonimowym. Swego czasu był związany z The Sweet i Wildfire, obecnie współpracuje z nadzieją melodyjnego rocka Cats In Space. Jeff na swój solowy album skompletował zespół, który robi spore wrażenie na fanach hard'n'heavy. Oprócz Jeffa Browna, który gra na basie, śpiewa oraz jest autorem całego materiału (z pewnym wyjątkiem), znajdziemy tu gitarzystę Niko Arvanitis'a (Warlock, Stormwind), drugiego gitarzystę Peter'a Szigeti (Warlock, U.D.O., Coracko), perkusistę Jürgen'a Reinert'a oraz klawiszowca Gary Moberley (John Miles, The Sweet). Jest też spora gromadka zaproszonych gości: Ralf Bronckhorst, Joe Gillingham, Muriel Carrez, Peter Brander oraz chyba najważniejszy, gitarzysta Steve Mann (Andy Scott's Sweet, The McAuley Schenker Group, The Sweet, Lionheart). Repertuar na debiucie Jeffa to głównie melodyjny rock z dużym posmakiem hard rocka i pewnymi naleciałościami AOR. Sporo odnajdziemy w tym co Jeff robi w Cats In Space, ale także odniesienia do Rolling Stones, The Eagles czy Lenny Kravitz'a. Kompozycje bardzo melodyjne, raz są dynamiczne, innym razem melancholijne, nie kłopoczą nas zbytnią zawiłością, za to aranżacje są ciekawe i bogate. W
pewnych momentach Jeff Brown skręca bardzo czytelnie w kierunku ognistego hard rocka, wyraźnie słyszymy to w znakomitych "Casino Royal" i "Calling Me, Calling You", które mocno kojarzą się "purpurową rodziną". Przyznam się, że zanim dosłuchałem propozycji Jeffa, spoglądając w line-up, właśnie liczyłem na taki siarczysty klasyczny rock. No cóż przeliczyłem się. "23 Year" to propozycja dla fanów preferujących melodyjny i przebojowy rock. Im ta płyta z pewnością spodoba się bardzo. Mnie, oprócz wspomnianych dwóch kompozycji, podoba się średnio. Da się posłuchać (3,5) \m/\m/
Jessikill - Metal Knight 2016 Self-Released
Lubicie Battle Beast? Przeszkadza Wam, że Finowie poszli w kabaretowym kierunku wplatając w muzykę coraz większe dawki disco lat osiemdziesiątych? Mamy odtrutkę. W Teksasie istnieje grupa złożona z muzyków meksykańskiego pochodzenia, grająca tradycyjny heavy metal, który przez wzgląd na swoją nośność i wokalistkę o mo-cnym, drapieżnym wokalu można do Battle Beast porównać. Co więcej, na tle ostatnich dokonań Battle Beast, Jessikill wypada o niebo lepiej. Oczywiście pod warunkiem, że szukamy dobrego heavy metalu, a nie tylko li przedniej muzyki na imprezę. "Metal Knight" to zestaw kawałków, w których znajdziemy zarówno rozmach Dio ("The Beast") jak i dynamiczne tempa i melodyjne harmonie rodem z europejskiego heavy metalu ("Don't let go"). Całość zaś spinają dwa charakterystyczne elementy. Jeden z nich to świetny, niemal "czarny" głos Jessiki Marie Espinozy, mogący kojarzyć się z wokalistkami Battle Beast oraz Veroniką Freeman z Benedictum czy Kate French z Vainglory. Drugi, to shreddujące gitary Jyro Alejo, które efektownie ubarwiają te klasyczne kawałki. Na tej sześciotrackowej EPce znajdują się tylko cztery szybkie utwory. Dwa pozostałe to inspirowana muzyką Dio ballada i instrumentalne-klawiszowe intro. Mimo małej ilości utworów zawartych na wydawnictwie, bez problemu można wyrobić zdanie o muzycznym stylu Teksańczyków - EP jest przekrojowa i przemyślanie prezentuje ich twórczość. Z wielką ciekawością czekam na całą płytę! (4,5) Strati Judicator - At the Expense of Humanity 2015 Divebomb
Po dwóch płytach tekstowo osadzonych w tematach historycznych, na swoim trzecim krążku amerykanie z Judicator diametralnie zmienili przekaz. "At the Expense of Humanity" jest koncept albumem opowiadającym o chorobie nowotworowej brata wokalisty Johna Yellanda, jego cierpieniu i śmierci. Podczas słuchania tej płyty czuć ogromny ładunek emocjonalny na niej zawarty, podobnie jak w głosie Johna. Jest tu smutek, rezygnacja, gniew, a na końcu pogodzenie się z rzeczywistością.
Muzycznie jest to w dalszym ciągu power metal znany z poprzednich materiałów, jednak tym razem został wzbogacony przez pewne progresywne elementy. Pojawiają się skojarzenia z takimi zespołami jak Blind Guardian, Queensryche, Crimson Glory czy też Iced Earth jednak nie są one zbyt nachalne. Judicator gra po prostu własną muzykę nie ukrywając swoich inspiracji. O umiejętnościach technicznych muzyków można mówić w samych superlatywach, ale najważniejsze jest to, że potrafią pisać znakomite utwory. "At the Expense..." trwa ponad godzinę, ale nawet na chwilę nie pojawiła się w mojej głowie myśl, by wyłączyć ją przed końcem. Płyta tworzy zwartą całość i najlepiej smakuje słuchana od deski do deski. Pomimo tego kilka numerów należy wyróżnić, bo w oderwaniu od reszty także prezentują się znakomicie i jak dla mnie są prawdziwymi hitami. Przede wszystkim muszę wspomnieć o pierwszym, zaraz po intrze, "God's Failures", klasycznym power metalowym killerze, w którym mamy rozpędzone gitary, melodyjne zwrotki, klimatyczne zwolnienie oraz następujący po nim chwytliwy refren. Kolejnym jest "Coping Mechanism" znany też z poprzedzającej album EPki. Znów zajebisty wałek z galopującym rytmem i pięknymi melodiami, zdecydowanie jeden z najlepszych numerów Judicator. Jednak moim faworytem na tę chwilę jest "How Long Can You Live Forever?". Przepiękny prawie dziewięcio minutowy utwór zaczynający się niczym klasyczna ballada, by potem rozwinąć się w cudowną kompozycję przepełnioną mnogością motywów, melodii i aż kipiącą od emocji. Doskonałe podsumowanie tej pięknej płyty. Fantastyczną muzykę podkreśla też przestrzenne i selektywne brzmienie oraz bardzo udane wykorzystanie klawiszy. Robią świetną pracę wypełniając tło, a czasami, ale niezbyt często spełniają też nieco ważniejszą rolę. Jednak na całe szczęście "At the Expense of Humanity" to płyta w 100% power metalowa, a także najdojrzalsze i najlepsze dzieło Judicator. Spodziewałem się dobrej płyty, ale nie aż tak dobrej. Od teraz mogę z pełnym przekonaniem napisać, że zostałem ich fanem i z niecierpliwością będę wyczekiwał ich kolejnych wydawnictw. (5,5) Maciej Osipiak Kat & Roman Kostrzewski - 666 2015 Mystic Productions
Klasyczny album "666" zespołu Kat, należy do najbardziej kultowych wydawnictw polskiej sceny muzycznej. Polski heavy metal bardzo rzadko był w stanie dosięgnąć do poziomu zachodnich wzorców. Nadal zresztą tak jest. Jednak jest kilka płyt, w tym właśnie "666" z 1986 roku, które spokojnie można ustawić w jednym szeregu z innymi dobrymi albumami światowego metalu - i to bez wstydu, kompleksów czy zaklinania rzeczywistości. "666" zawierało świetny materiał w stylu takich niemieckich kapel jak Necronomicon, Iron Angel i Warrant, wpadając momentami w strumień wpływów NWOBHM. Naprawdę, ta płyta stanowi jeden naj-
bardziej chwalebnych momentów naszej kultury i muzyki. Nie będę się tutaj rozpisywał na temat historii i perypetii zespołu Kat. W każdym razie ta odsłona zespołu, w której w składzie znajduje się Roman Kostrzewski i Ireneusz Loth niedawno postanowiła nagrać ten album na nowo. Według mnie jest to dziwna decyzja i niezależnie jakie pobudki towarzyszyły zespołowi przy podjęciu takiego postanowienia, mi jako fanowi przedsięwzięcie tego typu będzie kojarzyło się tylko z jednym - z odcinaniem kuponów, wypaleniem twórczym i skokiem na kasę. Powtórzę także to, co pisałem już wielokrotnie - takie ponowne nagrywki starego materiału są najczęściej zupełnie pozbawione sensu. Muzycy zwykle twierdzą, że hurr durr nie mieliśmy kiedyś dojścia do dobrej technologii studyjnej i to wszystko brzmi fatalnie, a teraz mamy taką możliwość, to pokażemy jak brzmi ten materiał w nowoczesnej odsłonie. Czego to się nie robi w imię skoku na kasę, no nie? Artyści konsekwentnie nie zauważają lub nie chcą zauważyć faktu, ze klasyczne brzmienie heavy metalu z lat osiemdziesiątych, które mylnie uważają za gorsze pod względem technologicznym, jest właśnie tym brzmieniem, które wszyscy prawdziwi fani takiej muzyki uwielbiają i kochają. Ciepłe, organiczne, jaskrawe, naturalne. Naprawdę, zdygitalizowana papka, popodciągana w ProoToolsach czy innym Digital Audio Workstation, zmiksowana w zamuloną breję z położonymi na podłodze konsolety basami nie jest tym, co sprawiło że zakochaliśmy się w heavy metalu. Dodajmy jeszcze do tego fakt, że po tych trzydziestu latach, jako pięćdziesięcioletnie dziadki nie nagracie tego z taką energią i ogniem jak przepojeni młodością pasjonaci, którymi byliście dawniej. Nie oddacie tej szczerości, tego gniewu i tej agresji. Teraz to spłata kredytu i ciepłe kąpiele, a nie barbarzyński heavy metal. Nie twierdzę, że starsze osoby nie nagrają dobrego albumu - bo to nie jest prawda (Pagan Altar i Overkill dowodem) - ale na pewno nie zrobią tego wypaleni artyści po dekadach zmagania się z branżą fonograficzną, a na pewno nie dokonają tego nagrywając na nowo swoje stare klasyki. No, ale jak wspomniałem - kredyty same się nie spłacą, a i dzieci do pierwszej komunii idą, po co się męczyć i wymyślać nowy materiał jak można nagrać już to, co zostało kiedyś napisane, a pieniążki od bezkrytycznych fanów same wpadną do kieszonki. Z początku nic nie zapowiada tragedii, bo nowe "666" zaczyna się całkiem nieźle. Po chwili jednak dostrzeżemy co zostało zrobione z brzmieniem perkusji i wokalami. Perkusja jest płaska niemożebnie, a wokale… no cóż - szanowny pan Roman nie dysponuje już takimi możliwościami jak trzydzieści lat temu. I bełkocze też jeszcze gorzej. Leży również dynamika. Wszystkie utwory wyglądają jakby brodziły w smole - są wolniejsze i nie mają tej energii, co ich pierwowzory. Nawet, gdy ich nie zestawimy w porównaniu z ich poprzednikami, to i tak wypadają blado. Jak spowolniony speed metal. Nadrabiają nieco gitary i bas, które nadają całości nieco przestrzeni, choć i tak ma się wrażenie, że
inżynier dźwiękowy starał się je usilnie spieprzyć, ale mu na szczęście nie do końca wyszło. Nie mają tego mięsnego lampowego brzmienia, ale też nie przekształcono ich w cyfrowe hybrydy bękartów prawdziwych instrumentów. Sodom nie wyszło, Manowar nie wyszło, Exodus nie wyszło, Flotsam & Jetsam nie wyszło… Katowi też nie wyszło ponowne nagranie starego materiału. Nie jest to sylogizm, nie skreślam z góry wszystkich nagranych na nowo klasyków. Exumer czy Satan's Host pokazały że można nagrać stare kawałki w nowej odsłonie i nie robić z tego stulei. Nowe "666" staremu nie dorasta do pięt. I tu nie chodzi o jakiś sentyment czy inne puste slogany. Te kawałki same w sobie, stojąc samodzielnie, bez żadnego porównania, wypadają średnio, by nie rzec kiepsko. A porównania z materiałem z 1986 roku nie wytrzymują nawet przez chwilę. Dorzucając fakt, że "Masz Mnie Wampirze", "Noce Szatana" i "Diabelski Dom - cz. I" zostały zupełnie wyprane z tego odjechanego klimatu NWOBHM wręcz do cna, tylko dodaje zniewagę do okrucieństwa. "Masz Mnie Wampirze" to już w ogóle wypada poniżej przeciętnej. Wystarczy posłuchać jak Romek brzmi na początku tego utworu z 1986 roku, a jak w jego wersji z 2015. O tych onomatopejach w środku nie wspomnę, bo to jakieś nieporozumienie jest i głębokie robienie dziwki ze sztuki. Spowolniona wymowa utworu też nie polepsza odbioru tego wszystkiego. Z pięknego i tajemniczego "Czasu Zemsty" zrobiono rockowy radio-wypełniacz, zupełnie wyprany z tego onirycznego i mistycznego klimatu. Nie twierdzę, że Kat miał zagrać te utwory dokładnie tak samo jak trzydzieści lat temu. Twierdzę, że w ogóle nie powinien nagrywać tego albumu na nowo, bo jak się okazało nic nie wniósł tym nowego, nie pokazał starego materiału od dobrej strony i generalnie poniósł porażkę artystyczną. Są też plusy, tak dla odmiany. "Morderca" i "Noce Szatana" brzmią całkiem nieźle. Może nie tak dobrze (a nawet na pewno nie tak dobrze) jak ich pierwotne wersję, ale da się tego słuchać. W "Nocach…" w ogóle nie czuć, co prawda, tego zadziornego i agresywnego klimatu w stylu Tank, który był obecny na "666" z 1986, mimo to, jak zapomnimy o tym, że jest to powtórnie nagrana wersja starego klasyka, to można przy tym się nawet dobrze bawić. Podobnie jest z otwierającym "Metal i Piekło". Gdy przymkniemy oko na płaską perkusję, spowolnienie całości, formę Romka, to nawet stoi to na akceptowalnym poziomie. Pytanie tylko czy naprawdę musimy na wszystko przymykać oko, by czerpać jakąkolwiek przyjemność ze słuchania nowego "666"? Dla kogo więc jest ten album? Dla osób umiarkowanie zainteresowanych metalem, którym jest wszystko jedno czego słuchają, byle miało to gitarę elektryczną, bebzunowatych januszy metalu, myślących że zespoły z lat osiemdziesiątych dalej reprezentują sobą, to co dawniej, gdy razem ze Staszkiem pili w bramie Amarenę, i zagorzałych psychofanów Kata, którzy na sam dźwięk nazwy tego zespołu moczą swe sztruksy i rozcapierzają paluszki w geście różków, a potem idą na wykład z propedeutyki stosunków europejskich. A, no i dla recenzentów muzycznych, którzy tak jak w przypadku CETI, stanowią główne grono odbiorców takich płyt. Mamy tutaj do czynienia z muzyką nie jako formą sztuki czy jakieś artystycznej koncepcji, lecz z produktem - wytworem przemysłu fonograficznego i marketingu, zorientowanego na sprzedaż i wymierny zysk, no bo jak wspomniałem - kredyt za sa-
mochodzik sam się nie spłaci, a plejstacja dla córeczki na komunie też się sama nie kupi. Bożek Mammon został tutaj ustawiony na pierwszym miejscu, niczym zielona flaga przed zwierzętami z Folwarku. Choć nie ma nic złego w tworzeniu muzyki dla pieniędzy, dopóki pozostaje ona muzyką - sztuką i celebracją dobrego smaku oraz artyzmu - i gdy to ona jest finalnie najważniejsza. Tutaj jednak koncepcja artystyczna została potraktowana, delikatnie rzecz ujmując, po macoszemu. Nowe "666" nie jest złą płytą. Jest raptem płytą mierną, słabą, poniżej przeciętnej. Był tutaj w ogóle wzięty pod uwagę jakiś szacunek dla odbiorcy? Nie sądzę. Nie będę tutaj używał pojęć absolutnych jak "szmira", "szarganie kultowej płyty" czy "profanacja". Każdy sam sobie wyrobi opinie o tym wspaniałym dziele, świetnie oddającym aktualną kondycję polskiej sceny metalowej. O ile będzie mu się chciało.
w internecie można znaleźć teledysk do tytułowego utworu "Thieves of the Night". Jest to co prawda drugi teledysk w historii zespołu, ale pierwszy tak dobrze go promujący. Moja jedyna uwaga dotyczy zdjęcia promującego nowy album jak i będącego na stronie oficjalnej zespołu. Główny twórca Human Fortress czyli Torsten Wolf wygląda jak, nielubiany kolega, który zawsze był szykanowany przez resztę grupy - takie moje zdanie, uważam, że jest to dziwne, bo takie zdjęcie może odstraszać potencjalnego słuchacza, bo pokazuje, że w zespole niekoniecznie dzieje się dobrze, to i nie ma czego słuchać. Podsumowując najnowsza płyta jest dobra, utrzymana w klimacie w jakim zespół powstał, choć nie jest takim odkryciem jak pierwsze dwa albumy, to naprawdę nie ma się czego wstydzić. Moja ocena (4,5) Lucjan Staszewski
Ps. Jak już dostaniecie wypłatę z kontraktu, to wyślijcie szanownego pana Romana do logopedy. Nie przypominam sobie, by "Metal i Piekło" rozpoczynało się tekstem "Szlepszen ssaj, we mnie dej". (2,3) Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Ivanhoe - 7 Days 2015 Massacre
Human Fortress - Thieves of the Night 2016 AFM
Płyta kradnąca czas. Human Fortress to może mało znany u nas zespół, nie posiadający też znanych osobowości w składzie, ale wydający bardzo dobre płyty (no za jednym wyjątkiem, który o mało co nie zakończył działalności kapeli). Ich najnowsze dzieło czyli "Thieves of the Night" rzeczywiście kradnie noce i dnie na słuchanie. Na album składa się 12 utworów, które razem dają prawie godzinę bardzo dobrego, epickiego, powermetalowego grania. Mi ta płyta bardzo przypadła do gustu, choć mogę się zgodzić, że może na płycie nie ma szlagieru jak "Gladiator of Rome", który by miał szturmować listy przebojów, to nie ma też jakiejś szmiry. Wszystkie utwory trzymają równy dobry poziom, niektóre są szybsze jak otwierający płytę "Amberstow" czy trzeci "Rise or Fall", a niektóre wolniejsze jak... czy ostatni "Alone". Głos Gusa Monsanto jest niesamowity, brzmi on jak połączenie Tima Owensa i... i to bardzo dobrze dla zespołu, że udało mu się w nim zadomowić. Brzmienie gitar jest dopracowane, muzycy wiedzą co jest dobre a na graniu powermetalu można by rzec, że zjedli zęby. Nie ma tu miejsca na niepotrzebne wstawki czy popisy. Linia melodyczna napawa siłą i zachęca do ponownego przesłuchania płyty. Ciekawy jest utwór "Smite on the Anvil" a zwłaszcza jego początek, który na myśl przywodzi nieco inny klimat niż kuźnię średniowiecznego kowala. Dobrze też, że zespół pozostał przy swoim stylu i nie ma tu nic z dziwnego krążka "Eternal Empire". Moim zdaniem zespołowi na pewno dobrze zrobiła też zmiana wytwórni przed nagraniem poprzedniej płyty "Raided Land" dla AFM. Mam wrażenie, że muzycy są tu bardziej wspierani w swoich działaniach i lepiej promowani. I jeśli o promocję chodzi to
Ivanhoe, grupa pochodząca z Niemiec (Stuttgart), nie należy do grona debiutantów, przeciwnie, ma bardzo bogatą historię działalności, obfitującą w zmiany personalne, które nie pozwoliły na opublikowanie pokaźniejszej liczby płyt długogrających. Trzydzieści lat istnienia (zespół założono w roku 1986) i tylko siedem oficjalnych wydawnictw fonograficznych głowy nie urywa. Jednakże w tym przypadku łatwo wskazać, idąc trochę na łatwiznę, winowajcę, który nazywa się "karuzela personalna". Licząc z aktualnymi członkami kwintetu, przez szeregi Ivanhoe "przewinęło" się w sumie 17 muzyków. W zasadzie, jak prześledzimy uważnie biografię, to dojdziemy do wniosku, że co płyta to zmiany. Jedynym instrumentalistą pamiętającym czasy narodzin kapeli jest basista Giovanni "Gio" Soulas. Aktualny skład obejmuje pięciu rockmanów. Nie sądzę, żeby band cieszył się w naszym kraju nadmiarem popularności, jednakże szacunek, jakim słuchacze obdarzyli fonograficzne dokonania formacji, nie bierze się z niczego. Od wielu lat Ivanhoe jest gwarantem jakości jako wykonawca szeroko rozumianego metalu progresywnego, porównywany w latach 90-tych do Dream Theater, a obecnie zapraszany w roli suportu do udziału w licznych trasach koncertowych m.in. Queensryche, Scorpions, Iced Earth czy Nevermore. Muzyka Ivanhoe żyje zmiennymi pasażami melodycznymi, ciętymi, energetycznymi riffami bardziej heavy niż prog, zawiłymi i dosyć złożonymi partiami instrumentalnymi, typowymi dla metalowej progresji, wyrazistymi melodiami o sporej dozie przystępności. Innymi, ważnymi składnikami stylu są wielogłosowe harmonie wokalne, bardzo emocjonalne i pełne pasji, kompleksowe aranżacje, stosowanie rozwiązań polirytmicznych w strukturze kompozycji. Nie bez znaczenia jest także przestrzenna produkcja i łatwość przekraczania granic gatunkowych mocnego rocka. W zasadzie, zachęcając do wysłuchania muzyki Ivanhoe powinienem na samym wstępie zamieścić ostrzeżenie "To nie jest łatwy kawałek chleba" i nie chodzi w tym
RECENZJE
141
miejscu o decybele czy instrumentalny łomot. Pisząc te słowa mam na myśli gęsty, przygnębiający nastrój, który nie wynika z niczego i jest w pełni uzasadniony, ponieważ ściśle wiąże się z tematyką poszczególnych utworów. W punkcie centralnym albumu znajduje się dzień, w którym my wszyscy, ludzkość, dowiadujemy się, że pozostało tylko siedem dni do zagłady naszego świata. W tym czasie musimy dokonać swoistego rachunku sumienia i przyznać się przed sobą, że uczyniliśmy wiele zła, wykorzystując Ziemię wyłącznie do własnych, egoistycznych celów, doprowadzając ją do totalnej dewastacji, tocząc liczne wojny, także w imię religii, niszcząc wartości humanistyczne, o których permanentnie zapominaliśmy, świadomie czy też nie. A teraz w przeddzień upadku błagamy o pomoc swoich bogów, licząc, że nasze winy zostaną nam wybaczone. Taki scenariusz zdarzeń wymaga oczywiście odpowiedniej otoczki muzycznej, którą autorzy wygenerowali na albumie "7 Days", czyniąc z klimatu muzyki rozpaczliwy obraz ludzkiego egocentryzmu. Abstrahując od treści, nie polemizując z argumentami wręcz chwilami filozoficznymi i nie oceniając samego wyboru tematyki, koncentrując się tylko na dźwiękach, na brzmieniu, rzeczywiście można "wpaść w dół bez dna". Ani grama entuzjazmu, ani drobiny optymizmu, same bure, stalowe barwy, sekwencje dźwięków ponure, ciężkie, momentami elegijne, dlatego brak nadziei na przeżycie przez słuchacza kilkudziesięciu minut relaksu czy odprężenia. Co utwór, to "sztos" w nasze poczucie estetyki, pogwałcenie pozytywnych uczuć, podeptanie ludzkiego poczucia doskonałości, wyższości nad innymi stworzeniami. Uff!!! Ale terapia zajęciowa! Tylko brak przysłowiowej kozetki w gabinecie psychologa. Konfrontację z muzyką Ivanhoe musimy przeżyć sami, w domowym zaciszu, przed tonami wydobywającymi się z głośników. Ale pomimo tej programowej "deprechy", słuchanie tego muzycznego albumu nie ma nic wspólnego z masochizmem. Obcowanie z każdym z dwunastu utworów nie wywołuje u słuchacza cierpienia, raczej intryguje i budzi ciekawość, chęć poznania, co będzie dalej. W tym kontekście otwierający program instrumentalny nomen omen "Alert" potraktować można w kategoriach prologu. Zwaliste, mocarne riffy jak skały przygniatają odbiorcę do samej ziemi, surowe gitary, bezkompromisowa perkusja, pancerny, powolny, miażdżący rytm szarpie zmysły, dając sekundy wytchnienia tylko wtedy, gdy w przestrzeni dobiega śladowe brzmienie syntezatora. Taki masaż dźwiękami, po którym nikt nie ma siły się podnieść. Kolejne rozdziały albumu oferują słuchaczom wyprawę przez wiele muzycznych wymiarów, złożone kompozycje, różnorodne, ale sprawnie scalone w jeden monolityczny organizm, ze swoistą kulminacją w "Last Warning". Odgłosy burzy, wybuchy, syreny alarmowe, motoryczny riff, chropowate brzmienie, dająca się wyodrębnić struktura melodyczna, której daleko do przejrzystości. Niesamowita dynamika, energia, naturalność brzmienia, bez jakichkolwiek upiększeń. A na koniec świdrujący mózg sygnał znany z sali operacyjnej i symbolizujący śmierć. Pomimo faktu, że w składzie instrumentarium widnieją klawisze, to ich rola zostaje w większości utworów zepchnięta na peryferie. Zabieg ten powoduje, że brzmienie sprawia wrażenie niezwykle surowego, srogiego i ascetycznego, a z każdego zakątka wychyla się groźba. Oczywiście przez cały okres trwania muzyki słuchacz nie dostaje permanentnie "w
142
RECENZJE
łeb", bywają też chwile braku zagrożenia, nastroju refleksyjnego, smutnego, wręcz żałobnego. Przykładem takiego podejścia może być numer dwa na liście tracków "Light Up The Darkness", który w tym swoim smutku, żałości jest piękny, przypomina epitafium, a poczucie takie wzmacnia kapitalna, podniosła w refrenie melodia. Wspaniały fragment albumu "7 Days". Ten kawałek chyba najlepiej pasuje do definicji metalu progresywnego. W kolejce czeka z doskonałym fortepianowym intro. Ta kompozycja wygrywa chyba w rywalizacji o miano utworu o największej skali zmian tempa. Także w nim, wyjątkowo najwięcej do powiedzenia mają instrumenty klawiszowe. A kilkusekundowe wstawki fortepianowe wydatnie urozmaicają profil brzmienia. Gdyby ktoś poczuł się przygnieciony intensywnością napływających dźwięków jego emocje znajdą chwilę na oddech dokładnie w środku, kiedy swoje piękno zaprezentuje "Innocent", jedyny fragment, o którym można napisać, że ma charakter ballady. Spokój, delikatność partii fortepianu, klawiszowe tło, nostalgiczny wokal. Super pieśń, w której warstwa instrumentalna należy do Richie Seibela. Na zakończenie tego krótkiego przeglądu zawartości płyty "7 Days" nie odmówię sobie przyjemności wtrącenia kilku zdań na temat najdłuższego fragmentu, ponad 8-minutowego, tytułowego "7 Days". W utworze można wydzielić, oczywiście nieformalnie, kilka stref. Pierwsza to wprowadzenie do songu w postaci trzyminutowego, instrumentalnego intro. Jest to również okazja do zademonstrowania zespołowego kunsztu instrumentalnego Ivanhoe, bo siła tego kwintetu leży w jego zespołowości. W grze nie obserwujemy wyścigu w biegu o najbardziej spektakularną partię solową, królują formy zwarte, kreowane przez gitary i bębny, chociaż w tytułowym "akapicie" w pewnych miejscach do głosu dochodzi także frakcja keyboardów. W fazie drugiej, kierowanej głosem Alexandra Kocha dominować zaczynają patenty znane z licznych progmetalowych ekspozycji, utwór nabiera cech epickich, będących zapowiedzią etapu trzeciego, czyli finału, w którym następuje kulminacja instrumentalnej potęgi i hymnicznego klimatu, z heavy metalowymi wstawkami gitarowymi. Progresywność przekazu Ivanhoe polega także na tym, że zespół ze zmian tempa i rytmu uczynił doskonałe narzędzie różnicowania swoich muzycznych pomysłów. Dlatego złudne bywa niekiedy przeświadczenie słuchacza, że już oto rozwiązał tajemnice warsztatu artystów i pojął metodę różnicowania kolejnych progów albumu, bo za moment, przy kolejnej kompozycji okazuje się, że całe zadanie należy rozwikłać od początku, tyle przynosi przeobrażeń i zmieniających się form brzmieniowych. Program albumu zamyka drugi, najdłuższy song, ponad 7 minut, "Left Behind", który przypomina "czający" się do jazdy ciężki pojazd, który rusza powoli, majestatycznie, ale jak już nabierze rozpędu to nic nie jest go w stanie zatrzymać, chyba, że zrobi to któryś z "maszynistów". Tak też się dzieje, chociaż trick wykorzystany w tym kawałku przypomina raczej diabelską sztuczkę, aniżeli kompozycyjny niuans. W szóstej minucie progmetalowa karawana zatrzymuje się, hałas milknie i do naszych uszu dochodzą, odtwarzane z jakiejś starej płyty słowa i melodia …..kolędy "Cicha noc". Jak to wyszło musicie sprawdzić sami. Trudno treść płyty "7 Days" "oprawić" w jednolite ramy, ponieważ ciągle pojawiają się nowe składniki muzycznego krajobrazu, które skutecznie zakłócają symetrię już stworzonych pejzaży dźwiękowych. Ale na-
leży zastrzec, że ta mozaika odcieni zmusza słuchacza do ciągłej uwagi, stąd lepiej poznać ten wartościowy album w oderwaniu od codziennych czynności, w przeciwnym wypadku "wymkną" się nam niektóre detale tej sprawnie zaprojektowanej układanki. Każdy odbiorca powinien poczuć satysfakcję podczas spotkania z tym wodospadem dźwięków, które ignorują sztuczne podziały na rockowe gatunki i trendy. Warto poznać! (4,5)
Lethal Steel - Legion Of The Night 2016 High Roller
Włodek Kucharek
Last In Line - Heavy Crown 2016 Frontiers
W przypadku tej kapeli, nazwa znaczy wszystko. Niedługo minie 10 lat, od kiedy odszedł jeden z największych wokalistów metalowych, Ronnie James Dio. Last In Line, kapela złożona ze znakomitych muzyków, nagrywających z Dio w latach 80-tych, postanowiła wyjść poza dotychczasową formułę działalności, polegającą na graniu koncertów z repertuarem Dio i przygotowała premierowy repertuar. Zanim jednak o muzyce, pozwólcie, że oddam hołd jednemu z członków Last In Line, zmarłemu 24 stycznia basiście Jimmy'emu Bainowi. Kolejna wielka strata dla świata muzycznego… Wracając do "Heavy Crown", nie będzie niespodzianką, jeśli powiem, że Vivian Campbell i spółka idą wiernie drogą wyznaczoną przez pierwsze dwa albumy formacji Dio, w których nagraniu brali udział. A, że robią to w sposób stylowy, cóż znakomicie! Są na tym albumie, wypełnionym energetycznym, mocnym, heavy metalowym graniem także perełki wybijające się ponad mocną średnią. Przykładem rozpoczynający się kanonadą perkusyjną, szybki "Martyr", z mocno i agresywnie śpiewającym Andrew Freemanem a także szalejącym na gitarze Campellem. Kolejnym mocnym uderzeniem jest "Starmaker", gdzie po atmosferycznych zwrotkach z mocno uderzającym basem Baina, wchodzi niezwykle nośny, chwytliwy refren. Murowany hit! Znakomicie słychać tu także świetną robotę kolejnej wielkiej postaci świata metalowego. To Vinny Appice, perkusista znany ze współpracy z Black Sabbath. Mocnym punktem płyty są także "Burn This House Down" z kapitalnym wykrzyczanym motywem w refrenie oraz mroczny, ciężki "Blame It On Me". Na uwagę zasługują też tytułowy "Heavy Crown" z balladowymi zwrotkami i ciekawą solówką Campbella, obdarzony fajnym refrenem "Orange Glow" oraz rozpoczynający album, ciężki walec "Devil In Me". Na koniec świetny riff i solówka dopełniają dzieła w nie mniej udanym, przebojowym "The Sickness". Podsumowując, "Heavy Crown" to album, który nie wywróci sceny metalowej do góry rogami, jednak to bardzo solidny kawał szlachetnej muzy a także znakomity hołd dla mistrza i prezent dla rzeszy jego wyznawcow. (4.8) Tomek "Kazek" Kazimierczak
Nie da się nie zauważyć, że po iluś wcześniejszych muzycznych szwedzkich inwazjach, by wymienić tylko popową, pop rockową czy death'ową, mamy obecnie prawdziwą ekspansję tamtejszych zespołów z nurtu tradycyjnego heavy metalu. Lethal Steel jest jednym z nich i debiutuje albumem "Legion Of The Night", wydanym nakładem High Roller Records. Muzycy przywołują wpływy dawnych szwedzkich kapel jak np. Gotham City, podkreślają też swoistą jednorodność z choćby Air Raid, Ambush czy Enforcer. Słychać to rzecz jasna w tych ośmiu numerach, dochodzą do tego wpływy NWOBHM oraz niemieckiego metalu połowy lat 80. I muszę przyznać, że jak na gości, którzy z racji wieku nie mogą pamiętać tamtych czasów, wychodzi im to całkiem nieźle, nie może więc tu być mowy o jakiejś sezonowej fascynacji tami dźwiękami miłośników najmodniejszych trendów. Potwierdzenie to przede wszystkim rozpędzony "Warrior" z przeszywającymi wrzaskami Viktora Gustafssona, ballada z przyspieszeniem "Night Of The Witch", mroczny "Into The Void Of Lucifer" oraz "Demon From The Past", ale pozostałe utwory też trzymają poziom i trudno się od tej płyty uwolnić. (5) Wojciech Chamryk
Lita Ford - Time Capsule 2016 SPV
W The Runaways Lita Ford pozostawała w cieniu Cherie Currie i Joan Jett, jednak po rozpadzie tej grupy zrobiła całkiem sporą karierę solową. Może jej początki nie były jeszcze jakoś wybitnie znaczące, chociaż LP's "Out For Blood" i "Dancin' On The Edge" są całkiem udane, ale prawdziwa sława i sukces komercyjny przyszły z wydaniem kolejnych albumów, "Lita" z 1988 i "Stiletto" z 1990 roku. Szczególnie singlowy duet z Ozzy'm Osourne'm "Close My Eyes Forever" zapisał się nie tylko w pamięci fanów artystki, ale stał się jednym z evergreenów lat 80. Później nie było już jednak tak dobrze, a po wydaniu albumu "Black" w 1995 roku Lita zamilkła na 14 lat, uznając, że rodzina jest jednak ważniejsza od kariery gwiazdy rocka. Jak to jednak w życiu bywa dzieci dorastają i można w końcu znowu sięgnąć po gitarę, szczególnie kiedy jest się jeszcze w formie. Dlatego też Lita Ford od czasów swego powrotu w roku 2009 wydała już trzy albumy, a "Time Capsule" jest najnowszym z nich. I faktycznie, tak zatytułowany krążek przenosi nas w czasie, do lat 80., kiedy melodyjny hard 'n' heavy podbijał listy przebojów, a jest to tym bardziej
wiarygodne, że został zarejestrowany analogowo na 24 śladach. Już "Where Will I Find My Heart Tonight" dobitnie udowadnia, że Lita nie jest w żadnym razie stetryczałą emerytką dorabiającą do emerytury, a mamy tu też jeszcze równie udane: "Killing Kind" z mandoliną Dave'a Navarro, "Rotten To The Core" z partią basu i współautorstwa Gene'a Simmonsa czy piękną balladę "King Of The Wild Wind". Z kolei "Little Wing" Hendrixa przerobiono tu na bluesową modłę z fenomenalnym basowym podkładem samego Billy'ego Sheehan'a, a inni goście, których udział w powstaniu "Time Capsule" warto odnotować to: Rick Nielsen i Robin Zander z Cheap Trick, Jeff Scott Soto oraz były mąż Lity i muzyk W.A.S.P. Chris Holmes. No cóż, Lee Aaron powinna posłuchać tej płyty i wysnuć odpowiednie wnioski... (5) Wojciech Chamryk
dzili, że zostaną chujowszą wersją Pantery. Rozwrzeszczany wokal, szarpane riffy, niestety nie tego od nich oczekiwałem. Kolejne cztery numery to już szybkie strzały, z tym że "Hollow Eyes" jest z nich zdecydowanie najlepszy. Znakomity jest z kolei "Only (my) Death is Certain". Długi, ośmiominutowy, utrzymany w większości w średnich tempach kawałek jest jednym z lepszych napisanych przez tę ekipę. Dzieje się w nim naprawdę sporo, szczególnie jeśli chodzi o gitary, a melodyjny refren udał im się wybornie. Na koniec otrzymujemy cover wspomnianej wyżej Pantery, ale o dziwo z okresu sprzed "Cowboys..." czyli "P.S.T.88" z krążka "Power Metal". Trzeba przyznać, że Finom udała się ich wersja. Ogólnie rzecz biorąc "Braindead" ma zarówno sporo fajnych, kopiących w dupę momentów, ale też i tych nużących czy wkurwiających nie brakuje. Brzmienie jest konkretne, dopieszczone i ostre. Słychać, że Lost Society mają dryg do pisania dobrych numerów, ale też jest w nich coś co sprawia, że nie mogę się do nich do końca przekonać. Na pewno nie będzie to najlepsze thrashowe wydawnictwo 2016, ale z pewnością udane na tyle, że bez bólu możecie dać mu szansę. Fani nowej fali thrashu z pewnością będą zadowoleni. (4,2) Maciej Osipiak
Lord Vigo - Under Carpathian Sun 2016 No Remorse
To niemieckie trio gra epic doom metal, a No Remorse Records dała mu szansę wypłynięcia na szersze wody, wznawiając niedawno debiutancką EP-kę grupy. W wersji CD (rzecz pierwotnie ukazała się na kasecie) to siedem utworów, w tym najnowsze "The Sirens" i "In Pago Aquilensis (Odium)". Lord Vigo podąża tu szlakiem wytyczonym już przed laty przez Candlemass, Manilla Road czy Solitude Aerturnus, proponując długie, wielowątkowe i mroczne utwory. Chętnie wykorzystują w nich instrumenty klawiszowe ("Vigo Von Homburg Deutschendorf") czy sample ("Terror Wichtkraft" ), pojawiają się też wzniosłe partie chóralne ("Ishtar", "Babylon The Great"). Dwa nagrane później utwory: surowe, monumentalne i równie posępne potwierdzają zaś, że warto śledzić dalsze poczynania Lord Vigo. (4,5) Wojciech Chamryk
Lost Society - Braindead 2016 Nuclear Blast
No nieźle, to już trzeci krążek tych młodych Finów, a pamiętam jak co pamiętam jak wydawali debiut. Czas zapieprza zdecydowanie zbyt szybko to raz, a dwa Lost Society też nie każą zbyt długo czekać na kolejne swoje wydawnictwa. Po dwóch niezłych, ale nie zajebistych thrashowych albumach, tym razem postanowili urozmaicić nieco swoją muzykę. Słychać to już w pierwszym singlowym "I am the Antidote", który jest ciężkim i jak na ich standardy wolnym walcem i według mnie jednym z jaśniejszych punktów programu. Natomiast drugi wałek strasznie mnie irytuje. Chłopaki grają jakby nagle stwier-
Lynch Mob - Rebel 2015 Frontiers Music Srl
George Lynch nie musi już nikomu niczego udowadniać. Sprzedał z Dokken jakieś 10 milionów płyt, tak więc z założonym po rozpadzie tej grupy w 1989 roku Lynch Mob i ponownym z nią rozstaniu u progu XXI wieku może już grać dokładnie to, co mu się podoba. Oczywiście czasy największej popularności takiej muzyki minęły tak na wysokości premiery drugiego albumu Lynch Mob, to jest w roku 1992, ale 61-letni gitarzysta zdaje się tego nie zauważać. Wciąż gra melodyjnego, rasowego hard rocka, czerpiącego przede wszystkim z bluesa, ale też z country, southern rocka i klasycznego rocka lat 60. A ponieważ ma do tego świetny, czujny zespół z wyśmienitym wokalistą Oni Loganem (na pokładzie z przerwami od 1990 roku), sam Lynch też nie zapomniał jak komponuje się dobre numery i wycina ogniste solówki, to efekt nie mógł być inny. Panowie zaczynają od klasycznego dynamicznego hard rocka, który szczególnie efektownie skrzy się w "Automatic Fix" i "Between The Truth", zwalniają nieco w majestatycznym "Testify" i mrocznym "San-ctuary", by później z każdym kolejnym utworem dodać to i owo. "Pine Tree Avenue" ma więc w sobie coś zarówno z korzennego bluesa jak i utworów Jimiego Hendrixa, klasycznie rockowo brzmią też surowy "Jelly Roll" i "Dirty Money" z partiami slide. Dalej też jest ciekawie, bo "The Hollow Queen" to surowe, mocne granie z balladowymi partiami, "The Ledge" może kojarzyć się z lżejszym Led Zeppelin, "Kingdom Of Slaves" jest świetnym przykładem mocnego blues rocka, a finałowy "War" to szybki, dynamiczny numer z chóralnym refrenem. Ani się człowiek spostrzega, jak te
sześć minut mija niepostrzeżenie, a to ostateczne potwierdzenie, że numer jest OK, podobnie jak całość "Rebel". (5) Wojciech Chamryk
Magic Circle - Journey Blind 2015 20 Buck Spin
Ilości kapel zainspirowanych twórczością Black Sabbath nie da się zliczyć. Do tego grona należy też pochodzący z Bostonu Magic Circle. Na całe szczęście nie czerpią oni tylko z dorobku Sabbs z lat '70, ale słychać również inspiracje okresem, gdy za mikrofonem legendy z Birmingham stali Ronnie James Dio czy Tony Martin. "Journey Blind" to ich drugi album, który nie sądzę by zainteresował poszukiwaczy oryginalności w muzyce, natomiast fani starego heavy czy doom metalu powinni być usatysfakcjonowani. Magic Circle udała się wcale niełatwa szuka i nagrali krążek bardzo klasyczny i jednocześnie przebojowy i nie nudzący słuchacza. Utwory są oparte na więcej niż jednym riffie czy też motywie powtarzanym w nieskończoność. Dzieje się w nich sporo, są zmiany tempa, znakomite sola i przebojowe melodie. Idealnie obrazuje to otwierający krążek numer tytułowy, który zawiera w sobie wszystkie te cechy, a to co się w nim dzieje od 5-ej minuty to już czysty orgazm. Do tego ciekawy i tajemniczy klimat, bardzo dobry, wysoki, ale też zadziorny głos Brendana Radigana, udana oprawa graficzna oraz przestrzenne brzmienie składają się na spójną całość. Jak już wspomniałem nie ma tu ani krzty nowatorstwa za to dostajemy doskonale skomponowane danie, którego głównym składnikiem jest oczywiście Sabbath, ale doprawione wpływami takich grup jak Pentagram, Trouble, Pagan Altar, czy Witchfinder General. Magic Circle stworzyli bardzo równy i udany album, jednak to jeszcze nie jest ekstraklasa gatunku, choć muszę przyznać, że nie wiele im do niej brakuje. Chyba tylko tego błysku geniuszu, który charakteryzuje wymienione wyżej legendy. Może pojawi się na ich trzecim wydawnictwie? Chciałbym, żeby tak było, bo potencjał mają ogromny. Powalony na deski nie zostałem, ale słucha mi się "Journey Blind" wybornie i jest to zdecydowanie godny polecenia materiał, szczególnie dla tych co łykają wszystko z nalepką doom. (4,8) Maciej Osipiak Mad Dragzter - Master Of Space And Time 2015 Self-Released
Mad Dragzter to zespół po przejściach. Kilkakrotne zmiany nazwy i zawieszanie działalności miały ogromny wpływ na to, że dyskografia tego, założonego jeszcze pod koniec lat 90. ubiegłego wieku zespołu, obejmuje zaledwie trzy albumy. Najnowszy z nich to "Master Of Space And Time", wydany po blisko 10-letniej przerwie wydawniczej. Miała ona najpewniej wpływ na objętość tej płyty, bowiem kwartet z Sao Paulo zdecydował się nagrać aż 15 utworów. Thrash w wydaniu Mad Dragzter jest zaawansowany technicznie, ostry, ale
też nie pozbawiony melodii. Blisko mu z jednej strony do środkowej Sepultury i specyficznej transowości niektórych jej kompozycji ("King Of Kings", nowocześniejszy "5708"), ale zespół nie unika też nawiązań do amerykańskiego thrashu. Słychać tu więc wpływy Overkill, Megadeth czy wczesnej Metalliki, również w kontekście wokalu, szczególnie w takich numerach jak "Megiddo" czy "Army Of Truth". Tiago Torres jest zresztą mocnym punktem zespołu, proponując wokale o różnych odcieniach intensywności, od zadziornego, wysokiego wrzasku do bardziej melodyjnego, czystego śpiewu. Instrumentalnie też jest różnorodnie, bowiem obok prostszych, thrashowych ciosów w rodzaju "Gehenna: The Second Death" czy "From Emptiness To Infinity" mamy też bardziej urozmaicone utwory, nierzadko z wykorzystaniem instrumentów klawiszowych. Sporym urozmaiceniem są też akustyczne i jazzowe solówki w "Valley Of Dry Bones" i "Wrath Of God", z kolei "New Heaven And New Earth" rozpoczyna, niesiony efektem wah-wah i basowym pulsem rytm reggae, dopiero po chwili przechodzący w thrashową jazdę na najwyższych obrotach. Długa to płyta, ale ciekawa i warta wysłuchania w całości. (5) Wojciech Chamryk
Magick Touch - Electrick Sorcery 2016 Edged Circle
Na przykładzie Magick Touch widać dokładnie, że formuła power trio nie wyczerpała się w początkach lat 70. i można z niej jeszcze to i owo wykrzesać. HK Rein, Christer Ottesen i Bard "Heavy" Nordvik bez kompleksów czerpią od największych, dokładając do tego sporą dawkę energii i wiele polotu. Efekty może i nie rzucają na kolana, wszak czasy przełomowych dla takiego grania płyt minęły już wieki temu i trudno wymyślić coś oryginalnego w tak wyeksploatowanej konwencji, ale "Electrick Sorcery" słucha się bardzo dobrze. Czasem jest to hard rock bardziej surowy i zdecydowanie mocniejszy ("Love Rocket", "Joker Vs. Ace", "Swansong", "Loose Cannon"), mamy też ładną i bardziej przestrzenną balladę ("Wildfire"). Pojawiają się też akcenty bluesowe ("Underwater Prison"), a riffowe struktury kompozycji dopełniają niekiedy klawiszowe plamy ("Out Of Reality"). Bardziej przebojowo robi się za to w inspirowanym Thin Lizzy "Trouble & Luck" (melodiie i harmonie wokalne), zaś "Dead Man In Chicago" to surowy numer w stylu AC/DC z lat 70., tyle, że zaśpiewany wyższym głosem. Może i nie jest to wszystko zbyt odkrywcze, ale słucha się "Electrick Sorcery" bardzo przyjemnie. (4) Wojciech Chamryk
RECENZJE
143
Magnum - Sacred Blood "Divine" Lies 2016 SPV
Od kilku ładnych lat Magnum powiela wydawniczy schemat Iron Maiden, po płycie studyjnej wypuszczając zapis z promującego ją tournée. I tak po studyjnym (2014) i koncertowym (2015) duecie "Escape From The Shadow Garden" zespół dość szybko przygotował kolejne premierowe wydawnictwo. Nie dziwi to w kontekście informacji, że lider grupy Tony Clarkin napisał na potrzeby tej płyty aż 25 nowych utworów, z których ostatecznie wybrano 13, a na CD trafiło 10. Może niekoniecznie najlepszych, bo nie czarujmy się, Magnum ma już najlepsze lata za sobą, sstąd obecność na "Sacred Blood "Divine" Lies" takich wypełniaczy, jak: kojarzący się bardziej z pozbawionym jakiejkolwiek werwy bladym odbiciem The Traveling Wilburys niż z soczystym hard rockiem "Your Dreams Won't Die", równie sztampowy "Quiet Rhapsody" czy - będący dla mnie już całkowitym nieporozumieniem na płycie takiego zespołu - "Don't Cry Baby", bazujący na brzmiącej jak automat perkusji, z gitarami zredukowanymi do minimum i na siłę przebojowy. Na szczęście w innych utworach wszystko jest już należy, to szlachetny hard rock z niepowtarzalną barwą i manierą Boba Catley'a, gitarowo-organowymi pasażami Clarkina i Marka Stanway'a oraz mocarną sekcją. Niekiedy mocniejszy, czerpiący wręcz z Black Sabbath, jak choćby w tytułowym openerze, albo progresywny ("Princess In Rags (The Cult)"), mający w sobie coś z klimatu Queen lat 70. ("Afraid Of The Night"). Nie zabrakło też utworów bardziej patetycznych ("Crazy Old Mothers") i udanych ballad ("Twelve Men Wise And Just"), jednak jako całość "Sacred Blood "Divine" Lies" mogę polecić tylko najbardziej zagorzałym fanom Magnum. (3,5)
("prawie" dotyczy basisty) Holendrzy nagrywają nowocześnie skomponowane i brzmiące płyty. Już wydany w 2011 roku ich trzeci, a jednocześnie pierwszy po powrocie krążek, zapowiedział nowy styl. Styl, który zawiera zarówno elementy thrashu, "szarpanego" nowoczesnego grania jak i szczyptę klasycznego heavy metalu. Martyr na nowo zdefiniował swoje brzmienie. Wbrew pozorom jego założenie jest takie samo, jak w przypadku pierwszych dwóch płyt - nie grać w określonej estetyce, ale przekazać jak najwięcej emocji, treści, mocy. Stąd takie, a nie inne kompozycje. Ubieranie współczesnego Martyr w stylistykę lat osiemdziesiątych wydawałoby się muzykom zapewne zupełnie nieszczere, sztuczne i bliższe odtwarzaniu niż tworzeniu. Pytanie tylko, czy odbiorcom to odpowiada - wielu fanów Martyr nie celuje we współczesne granie, wręcz przeciwnie, poszukuje "sentymentalnej" klasycznej nuty, którą dawały im stare płyty. Drugie pytanie - czy ma odpowiadać odbiorcom czy samemu zespołowi? Nie ulega wątpliwości, że "You are Next" to krążek opierający się na bardzo ciężkim i surowym brzmieniu pełnym basu oraz zderzeniu masywnych riffów z bogatą tkanką gitary solowej. Mimo, że całość brzmi spójnie, da się wychwycić na "You are Next" zarówno bardziej tradycyjne utwory takie jak "Infinity" czy "Monster", te walcowate i ciężkie takie jak "Inch by Inch" oraz "Unborn Evil" czy zupełnie nowoczesne, takie jak "Souls Breathe", "Crawl" czy "Mother's Tears". Niewątpliwie jest to pozycja, która spodoba się miłośnikom "Circle of 8". Tych, którzy od powrotu Martyr oczekiwali kontynuacji "Darkness at Time's Edge", czwarty krążek Holendrów rozczaruje. Niezależnie od indywidualnego podejścia, warto podkreślić to, że szalenie pozytywny jest powrót zespołu w tak stabilnym składzie i fakt, iż nagrywa oraz koncertuje z taką samą pasją jak na początku istnienia. (3,5) Strati
Maze of Terror - Ready to Kill 2016 EBM
Martyr - You are Next To, co robi dziś Martyr z jednej strony można by nazwać bezkompromisowym, a drugiej rozczarowującym. Zespół w latach osiemdziesiątych istniał krótko, w ciągu swojej ledwie siedmioletniej działalności "nabawił się" dwóch płyt. Nietrudno zrozumieć, że z czasem nabrały statusu kultowych, a ich numer "Speed of Samurai" wszedł do kanonu metalu lat osiemdziesiątych. Działalność Martyr po reunionie trwa już dłużej już jego kariera trzy dekady temu. Zamiast jednak przymilać się fanom łasym na stary stuff czy choćby na utwory oddające jego ducha, zespół robi coś zupełnie własnego. Aż trudno uwierzyć, ale mimo prawie oryginalnego składu
144
RECENZJE
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Memento Waltz- Anthithesis Of Time 2015/2010 Jolly Roger
Wojciech Chamryk
2016 Pure Steel
2016, nie sposób tutaj nie pokiwać głową z uznaniem. Maze of Terror uniknął plastikowych sideł Nowej Fali Thrashu i nie wpisuje się w ich epigoński i sztuczny klimat. Praktycznie w każdym utworze zespół stara się włożyć po kilkanaście patentów, nie odgrywając stale tych samych kwadratów. Same pomysły na motywy i riffy, choć w sumie nie ma tutaj jakiegoś wymyślania koła na nowo, bardzo smacznie ze sobą gadają. Nawet w takim dziesięciominutowym gargantuiczym "Gilles de Rais" udało się zespołowi zachować interesującą strukturę utworu. Tak nawiasem mówiąc, postać Gillesa idealnie nadaje się do utworu metalowego - w końcu masturbacja nad umierającymi torturowanymi ofiarami jest niezwykle mocnym tematem. No, jest parę nieznacznych minusów, które można wychwycić w tym morzu rzeźni brutalnych riffów. Solówki są nieco zbyt prostackie i zagrane niemalże na odwal się. Szkoda, bo gdyby popracować w tym temacie troszeczkę bardziej, to leżałyby wręcz idealnie. Wokale, o których wspomniałem - barwa głosu i technika są naprawdę dobre, ale akcent i artykulacja głosek to jakieś nieporozumienie. No, ale tak jak nadmieniłem - wady tego wydawnictwa są niewielkie i nie ma tutaj większych grzeszków. "Ready to Kill" to solidna płyta, która zabija i gwałci bez zbędnego owijania w bawełnę. Jest moc. (4,5)
Nie mylić ze szwedzkim Maze of Torment. Maze of Terror prezentuje soczysty death/thrash w stylówie z lat 1990-91 - Sadus, Demolition Hammer, Messiah, Devastation - te sprawy. W dodatku ich omawiany pierwszy album zaskoczył mnie pozytywnie, jak debiut Besieged kilka lat temu. Muzycznie jest niezwykle intensywnie i ciekawie. Nie jest to takie bezkształtne i wyprane z duszy granie pokroju Suicidal Angels czy Lost Society. Naprawdę, tutaj czuć ten smolisty ciężar i piekielną nawałnicę riffów, utrzymaną w dobrym klimacie i bez zbędnych unowocześnień brzmieniowo-aranżacyjnych. Jest oldschoolowo, to fakt, ale przy tym nie ma też skrajnego popadania w historyczne odtwórstwo. Wokale są niezłe, lecz nie idzie zrozumieć tego bełkotu jaki nam serwuje wokalista, jeszcze z tym jego specyficznym akcentem. Nie ma szans. Równie dobrze mogłoby tam nie być w ogóle tekstu, a same pojękiwania, wrzaski i inne gardłowe bulgotania wokalisty. Jak na thrash metal anno domini
Memento Waltz pochodzi z Sardynii, włoskiej wyspy na Morzu Śródziemnym. Fundamenty pod zespołową konstrukcję "wylano" w roku 1994, a po kilku zawirowaniach personalnych ukonstytuował się stabilny do dziś czteroosobowy skład. Gdy spojrzymy na przekrój instrumentalny kwartetu gitara bas - perkusja - wokal możemy wysnuć przypuszczenie, że Włosi grają muzykę dosyć surową, opartą na typowo rockowych filarach, bez zbędnych ozdobników (brak klawiszy). Taka teza znajdzie swoje potwierdzenie przy analizie drugiego wydawnictwa w dorobku, tzw. EPki "Anthithesis Of Time", zarejestrowanej w roku 2010. Uwagi dotyczące treści tej płyty zamieszczę nieco później, ponieważ w tym miejscu chciałbym jeszcze podzielić się kilkoma spostrzeżeniami natury ogólnej, gdyż ta recenzja to faktyczny debiut Memento Waltz na łamach HMP. Konkluzja nr 1- nie potrzeba być Einsteinem, żeby dostrzec i policzyć, że dorobek fonograficzny formacji na kolana nie powala i zamyka się w dwóch małych płytach i jednym pełnowymiarowym longplayu. Zespół debiutował EP- ką "Overcoming" z roku 2005, pięć lat później ukazał się obiekt tej recenzji, określany jako promo - CD "Anthithesis Of Time", a fonograficzna aktywność włoskich rockmanów zatrzymała się na razie na edycji albumu "Division By Zero" z roku 2013 (proszę nie popełnić błędu kojarząc tytuł płyty z nazwą świetnego polskiego zespołu Division By Zero). Konkluzja nr 2 - czytając materiały informa-
cyjne dotyczące grupy Memento Waltz łatwo trafić na fragmenty traktujące o inspiracjach czwórki muzyków. Z tej wiedzy wyłania się dosyć klarowny i godny szacunku obraz atencji wobec kilku uznanych składów rockowych istniejących od dawna w świadomości fanów. W pierwszej kolejności wymienić należy inspirację twórczością King Crimson, czyli dorobkiem ikony rocka progresywnego, także w zakresie poszukiwań nieszablonowych, prawdziwe progresywnych rozwiązań harmonicznych czy brzmieniowych. W dalszym szeregu członkowie kapeli wspominają o działalności twórczej Ark, Watchtower i Spiral Architect. O wszechstronności zainteresowań i wynikającej z nich kreatywności świadczą inklinacje do wykorzystywania wpływów jazzu nowoczesnego różnych odłamów. Trudno nazwać powszechną, strategię szukania wspólnego "języka" pomiędzy ekstremalnym metalem, mathrockiem a free jazzem, a rezultaty takiego postępowania znajdziemy zapisane na dysku "Anthithesis Of Time". Ale gdybym miał polecić muzykę tworzoną przez kwartet konkretnej grupie odbiorców, to raczej skłaniałbym się ku rekomendacji przeznaczonej dla odbiorców mocarnego, mrocznego i chwilami dosyć agresywnego metalu. Choć nie jestem przekonany, czy taka próba definicji nie jest zbytnim uproszczeniem. Wokalista Marco Piu dysponuje całą paletą wokalnych środków wyrazu o sporej rozpiętości stylistycznej, zauważalnej w swobodnym przechodzeniu od fraz "normalnego" śpiewu po odcinki balansujące na granicy growlingu. W żadnym z pięciu nagrań EP- ki facet przed mikrofonem się nie oszczędza, "wydzierając" się momentami ekstremalnie głośno i brutalnie, wprowadzając coś na kształt intrygującego niepokoju. Bas i perkusja potrafią zarówno "przyłoić", jak też przejść do grania wyrafinowanego, w którym sporą rolę odgrywają brzmieniowe niuanse. Natomiast Livio Poier, gitarzysta, "wędruje" po rockowym terytorium ignorując wszelkie ograniczenia, wzbudzając "wściekłe" riffy, by kilkadziesiąt sekund później podjąć udane próby eksperymentowania z elektroniką, pogłosami, sprzężeniami, tworząc galaktyczną atmosferę. Płyta trwa nieco ponad 30 minut, ale większość kompozycji wyróżnia się dużą złożonością, niezależnie od czasu ich trwania. Nagłe złamania rytmu, gwałtowne przyspieszenia, nieoczekiwane spowolnienia, cięcia zaskakujące jak ingerencja skalpelem nie sprzyjają promowaniu nadmiaru łatwych w odbiorze wątków melodycznych. Każdy utwór prezentuje również dosyć zwarte, krótkie, ale wysokokaloryczne partie solowe. Struktura rytmiczna meandruje poskręcana jak dzika rzeka, zaskakując zwrotami akcji, zmuszającymi także słuchacza do wytężonej uwagi. Bywa i tak, że intensywność napływających impulsów dźwiękowych może wywołać stan znużenia, bo zwyczajnie nasz zmysły nie nadążają z ich rejestracją. Sporo wstawek zdradza pochodzenie free jazzowe, improwizatorskie granie, na styku z muzyczną awangardą. Już w otwierającym program utworze "Through The Spiral Rise" instrumentalno - wokalne podziały nie układają się w żadnym wypadku równo i przewidywalnie. Przez pierwsze cztery minuty zmiata nas istny wicher surowego, zimnego jak stal, rockowego "żelastwa". Ale po ponad czterech minutach bombardowania Memento Waltz ostro wyhamowuje serwując dawkę koktajlu na bazie intrygujących dźwięków elektrycznych strun, "zamiatania" po perkusyjnych talerzach i basowego "mrucze-
nia", których nie powstydziliby się fachowcy space rocka z Hawkwind, albo psychodeliczni "wojownicy" z Iron Butterfly. Taki stan rozlanych szeroko i przestrzennie dźwięków o zamazanych konturach utrzymuje się przez blisko minutę, by w finale "przerąbać" jak wściekły drwal ostro, masywnie i bez litości dla zszarganych przez decybele receptorów. Najdłuższy, drugi na liście "Cosmic Illusion", trwający ponad 8 minut, przeżywa szaleńcze zwroty muzycznej akcji, epatując agresywnością w stadium początkowym kompozycji, jednak sekundy przed drugą minutą wkracza na pole, przynajmniej takie jest moje zdanie, wyrafinowanego jazz rocka. Takie sprzężenia i kolizje brzmienia spotkać można w wielkiej obfitości w dziełach prawdziwych mistrzów z Mahavishnu Orchestra. Na pierwszy słuch otrzymujemy pozorne wrażenia wkradania się dźwiękowego chaosu, jednak już po chwili, gdy zdążymy się przyzwyczaić do tej kaskaderskiej jazdy, dostrzegamy, że w tym szaleństwie jest kontrolowana metoda, która z amatorskim bałaganem nie ma nic wspólnego. W każdym kawałku w miarę słuchania materiału wyłaniają się różne dźwiękowe obrazy, które scalone tworzą monolityczny i z architektoniczną wyobraźnią skonstruowany projekt. Także pozostałe kompozycje nie odbiegają poziomem od tych skrótowo przeze mnie przedstawionych, tworząc niełatwą w odbiorze i złożoną materię, dosyć szorstką i drapieżną. "Anthithesis" to wręcz antykomercyjna płyta, która zaprezentowana w jakimś publicznym medium skutkowałaby zapewne powieszeniem redaktora prowadzącego na przysłowiowej "suchej gałęzi". Ale poszukiwacze niesztampowych rozwiązań otwartych na improwizacje i łamiących stereotypy wykonawcze mogą zacierać ręce z zadowolenia. Jednym słowem Memento Waltz proponuje muzykę z ostrymi jak sztylety rockowymi zębami. (4.5) Włodek Kucharek
Memento Waltz- Division By Zero 2015/ 2013 Jolly Roger
Na okładce płytowej publikacji włoskiego kwartetu Memento Waltz widzimy kulę ziemską podzieloną wyraźnie na dwie części, w jednej z nich dominują błękit i jego odcienie stwarzające raczej sielankowe wrażenie, w części prawej widać znacznie więcej mroku, fragmentów spowitych ciemnością, wręcz czernią. Trudno o trafniejsze zobrazowanie charakteru muzyki zawartej na pierwszym pełnowymiarowym albumie zespołu ze śródziemnomorskiej Sardynii. Z jednej strony otrzymujemy dźwiękową "bombę" kaloryczną, pełną napięć, dramatycznych instrumentalnych konfrontacji, thrashowych "wistów" przecinających jak błyskawice gęstą, zawiesinę dźwięków. To ta ciemna strona wizerunku Ziemi. Na drugim biegunie znalazły się znacznie łagodniejsze sekwencje dźwięków, stanowiące przeciwwagę heavy metalowego ciężaru, surowości i chropowatego brzmienia, frazy z potencjałem melodyjności, o nieco kosmicznym charakterze, tak jakby pochodziły z nieznanego filmu. I pomimo wy-
raźnej linii granicznej między tymi światami, uzupełniają się one wspaniale, tworząc intrygującą krainę pełną różnorodnych dźwięków. Ostrość i instrumentalna agresja sąsiaduje z prawdziwie progresywnymi pasażami prowadzonymi przez gitarę, która czaruje mnogością zaskakujących efektów brzmieniowych. Struny krzesają iskry riffując, by za moment malarskimi dźwiękami wypełnić rozległe połacie przestrzeni kompozycji. Pewną nowością jest gra basisty Giuseppe Deiany, który nierzadko porzuca rolę akompaniatora i drogowskazu rytmicznego i wciela się w rolę autentycznego przywódcy utworu. Do wykonania dwóch partii solowych zaproszono w utworach jeden i pięć Matta Johnsona z amerykańskiej grupy Pharaoh, grającej power metal. "Otwieracz" "Omicron" zachowuje się od samego początku jak kafar, uderza z niesamowitą siłą trio gitara - bas - perkusja. Ten występ to istne masakrowanie przestrzeni, pełne jazgotu, rozsadzającej energii, a kawalkada wystrzeliwanych dźwięków porusza się z lekkością i "elegancją" pociągu pancernego. Wokal wykrzykujący agresywnie pojedyncze słowa dostosowuje się do przyjętej konwencji urządzając prawdziwą metalową "rzeźnię". Kompletne zaskoczenie nadchodzi sekundy po drugiej minucie, gdy panowie nieco spuszczając z tonu inicjują zaskakująco pogodną i wpadająca w ucho melodię. W dalszym ciągu jest energetycznie i dynamicznie, ale w tej strefie dominuje raczej progresywny metal spod znaku Symphony X. Nie chciałbym jednak, żeby powstało fałszywe wrażenie, że muzycy Memento Waltz koncentrują się na klonowaniu wzorców z katalogu mocnego rocka. Nie, nie, nie!!! Te skojarzenia mają tylko ułatwić słuchaczom nieznającym twórczości włoskiego kwartetu zlokalizowanie stylistyczne uprawianej przez niego sztuki muzycznej. Tradycjonaliści po zderzeniu z kompozycjami Memento Waltz poczują się zapewne jak Titanic, bul, bul i znikają z powierzchni, odurzeni intensywnością przekazu. Ale dla "tygrysów" poszukujących nowych wyzwań to istny miód, tym bardziej, że rockmani nie stronią od mieszania wpływów zapuszczając się na terytorium muzyki fusion, jazz rocka, rocka progresywnego. Teoretycznie recepta jest prosta. Gaz do podłogi! Chwila oddechu! Diabelnie szybki riff, a po nim przestrzenny instrumentalny Kosmos. Ale nie w metodzie tkwi siła tego przekazu, lecz w wykonaniu, przy którym zaangażowane zostają czynniki wymykające się racjonalnym parametrom, między innymi wyczucie konieczności zmian tempa, emocjonalność dotykalna wręcz w partiach solowych, wyobraźnia przy kreowaniu sekwencji dźwiękowych, selektywne brzmienie, w którym bez problemu wychwycić można wszelkie niuanse, których natężenie wzrasta we fragmentach naznaczonych charakterem space rocka i psychodelii. Centralnym punktem albumu wydaje się być ponad 8-minutowy "Mechdreamer", skarbnica tonów różnistych, podanych w lekkim rytmicznym "sosie", utwór przeżywający dramatyczne zwroty, przełomy, pierwszy po drugiej minucie, gdy dochodzi do kompletnej zmiany profilu stylistycznego kompozycji, która porzuca metalowe korzenie na rzecz kosmicznych pasaży rodem ze space rocka a nawet rocka elektronicznego spod szyldu Tangerine Dream. Przez trzy minuty kwartet jak na malarskich sztalugach kreśli bogate krajobrazy wypełnione setkami drobin, pogłosami, drżeniem gitarowych strun, perkusyjnym szelestem, pomrukiwaniem basowego "wiosła", wyciem kos-
micznego wiatru i wokalnymi zaśpiewami bez słów, tworząc atmosferę tajemniczości. Ta specyficzna "terapia" dźwiękowa wypełnia szczelnie całą środkową część kompozycji (ponad 3 minuty) wprowadzając hipnotyczny nastrój, po czym postanawia wybudzić słuchacza z letargu wyjątkowo brutalnie, potężnym uderzeniem riffów. Zupełnie inaczej wygląda konstrukcja "Achilles Paradox", z taką szorstką, z taką zatrzymującą się rytmiką, bardzo urozmaiconym, "tłustym" riffingiem, oraz w części końcowej z półakustycznymi popisami gitary. Takie zestawienie potrafi zadziwić każdego fana progrocka. A jak do tych przymiotów "dorzucimy" partie solowe i trzymające niezmiennie wysoki poziom dokonania wokalne otrzymujemy utwór kompletny, w którym istotnym czynnikiem jest także umiejętność wyrażania emocji. Charakterystyczny dla osobowości artystycznej Memento Waltz jest także sposób budowania napięcia. Większość utworów rozpoczyna się od wysokiego "C", czyli kumulacja i gwałtowne uderzenie mocy następuje zaraz po otwarciu, a odcinki wyciszenia i względnego spokoju wykonawcy i twórcy serwują nam w części środkowej lub końcowej. Wyróżnić można także ostatni akt albumu o nazwie "Emphasize", który ma tak nośny temat melodyczny, że trudno go przepędzić z umysłu. Chociaż z drugiej strony wyróżnianie poszczególnych rozdziałów z programu tej publikacji fonograficznej jest w pewnym sensie niesprawiedliwością, ponieważ każdy z siedmiu utworów trzyma wysoki poziom, sprawiając wrażenie starannie dopracowanego, z wielką dbałością o szczegóły, także te stricte techniczne. Dziwnym wydaje się tylko fakt, że tak wciągający, dojrzały materiał, zarejestrowany przez muzyków o niebanalnych umiejętnościach i spojrzeniu na sztukę rockową, nie spotkał się z pozytywnym odbiorem wydawców, którzy, mówiąc kolokwialnie, "olali" efekt pracy artystów z Memento Waltz. Dopiero po dwóch latach management z Jolly Roger Records sięgnął po "rozum do głowy" i upublicznił w szerszym niż lokalny zakresie te nagrania. No, ale cóż, takie mamy czasy, że łatwiej doczekać się wydania kilkunastu szmirowatych piosenek plastikowych gwiazdek, aniżeli wartościowego zespołu, który ze względu na swoją ambitną muzykę i tak nie ma szans, aby "trafić pod strzechy". (5) Włodek Kucharek
Mindless Sinner - The New Messiah 2015 Pure Steel
Do niedawna jedynym albumem tego szwedzkiego zespołu był wydany przed 30. laty "Turn On The Power", chociaż byli też aktywni wydawniczo pod skróconą nazwą Mindless. Niedawno po raz kolejny wznowili działalność w niemal oryginalnym składzie - zmienił się tylko perkusista - i pod koniec ubiegłego roku z pomocą Pure Steel Records wydali kolejny, długo wyczekiwany przez fanów album. Nie da się bowiem ukryć, że Mindless Sinner na początku lat 80. byli jednymi z twórców szwedzkiej sceny metalowej i "The New Messiah" potwierdza, że z wiekiem nie stracili ani
energii, ani umiejętności. Christer Göransson jest chyba w życiowej formie wokalnej, ostro frazując, atakując iście halfordowską manierą, ale też nie unikając niższej, mroczniejszej barwy. Gitarowy duet Jerker Edman/Magnus Danneblad też staje na wysokości zadania, niejednokrotnie zmieniając się na prowadzeniu w rozbudowanych solówkach, tak jak choćby w utworze tytułowym, krzesząc ogniste riffy i czarując melodyjnymi unisonami - nawet jeśli w zespole jest tylko jeden gitarzysta, to wiadomo, że w studio może zagrać i za czterech, jednak to od razu słychać, kiedy na płycie prezentuje się zgrany, także w warunkach koncertowych, gitarowy tandem. Skoro wspominam o wszystkich muzykach to nie godzi się pominąć sekcji, bowiem panowie Christer Carlson i Tommy Viktorsson też nie wypadli sroce spod ogona, o czym można przekonać się w "Follow Your Path" bądź "Dance Of The Devil". A ponieważ ta cała 10. utworów to nowiutkie, premierowe kompozycje, to wygląda na to, że szwedzka stal Mindless Sinner nie stępiła się przez te wszystkie lata nawet w minimalnym stopniu, co fanów zespołu/gatunku na pewno nie zmartwi. (5) Wojciech Chamryk
Mystic Prophecy - War Brigade 2016 Massacre
Ogólnie lubię niemiecki power czy thrash metal, to w mojej kolekcji płyt próżno szukać jakiegoś krążka Mystic Prophecy, szkoda bo wyróżnikiem tego zespołu jest fajna kobitka na basie. Ale słuchając najnowszego albumu, już wiem czemu ich tam nie ma. Zespół w swojej historii może miał jakiś chwytliwy utwór czy lepszą płytę, ale ta najnowsza na pewno nią nie jest. I może teraz wierni fani będą na mnie psy wieszać, ale taka jest moja opinia. Każdy utwór brzmi dla mnie, jakby był nagrany z innym pomysłem. I jednym to wychodzi lepiej a innym gorzej. I jak niedawno inny zespół oceniłem, że utwory są fajne ale szkoda że takie krótkie, to tu mogę powiedzieć, że przynajmniej przez te 12 utworów moje uszy nie cierpiały za długo. Słuchając kawałka po kawałku miałem wrażenie że ja już gdzieś ten riff słyszałem. I tak w "Fallow The Blind" zalatuje mi to czymś z repertuaru Brainstorm, to już "Good Day to Die" jest moim zdaniem gorszą bo wolniej zagraną kopią "King of The Kill" Annihilator. Oczywiście mogę się mylić, ale kto będzie miał okazję proponuje posłuchać obu refrenów na raz, który lepszy, chyba nie muszę mówić. I już nawet moja żona, która siedziała obok, pytała się co to za zespół, bo jej się on nie podoba i żebym puścił coś innego. "A tatuś musi". Gwoździem do trumny tej płyty jest cover Toma Jonsa "Sex Bomb", Mogę tylko stwierdzić, że jak ostatnio byłem na weselu i grała kapela do kotleta, to jednak chyba lepiej to zagrali niż Mystic Prophecy. No ale żeby nie było, że jest aż tak źle i fani mnie znienawidzą, to płyta ma utwory, które starają się jej bronić i tak "Fight for One Nation" o Sparcie ma kopniaka, takiego jaki powinien być przez całą
RECENZJE
145
Nad Sylvan - Courting The Widow 2015 InsideOut Music
Na początku tekstu chciałbym zaznaczyć, że płyta, którą mam zrecenzować, to mój pierwszy kontakt z twórczością Nada Sylvana. Sam się zdziwiłem, gdy w biografii bohatera znalazłem datę jego urodzenia, tylko trzy lata młodszego od Waszego pismaka. Jak on się skutecznie ukrywał przed moim słuchem przez te wszystkie lata, nie potrafię rozsądnie wyjaśnić. Tym bardziej, że wokalista i instrumentalista gra raczej w pierwszej lidze, może nie w czołówce, ale na pewno także nie na pozycjach spadkowych. Bez ściemy muszę przyznać, że pierwszy raz to nazwisko usłyszałem przy okazji albumu Steve'a Hacketta "Genesis Revisited II" z roku 2012, na którym Sylvan śpiewa trzy klasyczne kawałki z kanonu Genesis. Łatwo go rozpoznać po głosie, ponieważ jego tembr niewiele odbiega od ówczesnego wokalisty Genesis, Petera Gabriela. "Moim marzeniem było zaśpiewać kiedyś utwory Genesis, marzeniem, które niedawno stało się rzeczywistością. Bo ja jestem ostro rąbnięty na tle muzyki Genesis. Lubię i cenię ich twórczość od zawsze. Dlatego dla mnie to wielki zaszczyt zostać zaproszonym i występować z tak wielkim muzykiem jak Steve Hackett. Niedługo startujemy z tournee po świecie, w czasie którego będziemy prezentować te wszystkie wspaniałe utwory Genesis, dlatego przygotowuję się do tego wydarzenia bardzo starannie, nuta po nucie analizuję kompozycje, a niektóre dźwięki są tak wysokie, że wymagają ode mnie dodatkowego nakładu pracy i ćwiczeń mojej techniki śpiewu. Jak poznałem Steve'a Hacketta? Polecał mnie Winfried Völklein, promotor Night Of The Prog Festival, odbywającego się corocznie w Niemczech, a nieco później, dokładnie w kwietniu 2012 otrzymałem maila od managera Steve'a, Briana Colesa. Musiałem pojechać do Londynu, do studio, żeby trochę się poznać i poćwiczyć. W zasadzie już po zaśpiewaniu pierwszego utworu Genesis otrzymałem propozycję pracy, co było dla mnie wielkim honorem." Tak w jednym z wywiadów Nad Sylvan wyjaśnia fakt znalezienia się w lineup wydawnictwa "Genesis Revisited II", no i udziału w późniejszej trasie koncertowej. Gdy ktoś się pofatyguje po-szukać w sieci informacji o dotychczasowym dorobku Sylvana, to znajdzie informacje o dwóch zespołach, w których prowadził partie wokalne i niektóre instrumentalne, na instrumentach klawiszowych, mianowicie w składzie Unifaun i znacznie bardziej znanego Agents Of Mercy. Z tym drugim zespołem, który w zamiarze jego założyciela, szwedzkiego gitarzysty Roine Stolta, miał być wyłącznie projektem ubocznym na drodze artystycznej tego artysty (utworzony w roku 2008), Nad Sylvan ma na koncie trzy albumy studyjne i dwa koncertowe. Jak ktoś nie zna twórczości rockowego "wiercipięty" Roine Stolta, to krótko zaznaczę, że jego artystyczne "potomstwo", to przede wszystkim szeroko znany w kręgach rockowej progresji The Flower Kings, równie ceniona formacja Kaipa, ale także zaangażowanie w pracę takich kapel jak The Tangent, Transatlantic, Karmakanic. Słyszałem nawet dowcipną wiadomość, że Stolt, który cierpi chyba na swoiste muzyczne ADHD, nie grał w Europie jeszcze tylko z Marylą
146
RECENZJE
Rodowicz i Krzysztofem Krawczykiem. Ale przywracając powagę wspomnę jeszcze, że całą paletę swoich nietuzinkowych umiejętności Nad Sylvan zaprezentował na trzech solowych albumach studyjnych, "The Life Of A Housewife" (1997), "Sylvanite" (2003) i obiekt tego felietonu "Courting The Widow", wydany w drugiej połowie 2015. Tak wygląda oficjalna dyskografia artysty, ale on sam do swojej artystycznej biografii dodaje jeszcze materiał, który pojawił się w Internecie w roku 1995 przeznaczony do pobrania w formie MP3. Reasumując tę część notki o pracy twórczej rockmana, można zdobyć się na konkluzję, że nie powinna w tym kontekście dziwić długa lista niezwykle cenionych muzyków, którzy wzięli udział w realizacji jego najnowszej publikacji fonograficznej. Śledząc spis wykonawców nietrudno zauważyć wielu instrumentalistów z tak zwanego topu, no bo kto zakwestionuje doświadczenie i profesjonalizm już na tych łamach wywołnego z nazwiska Steve'a Hacketta, czy Roine Stolta, Nicka Beggsa, Rogera Kinga czy Jonasa Reingolda. Wyliczankę można by kontynuować i wskazać na perkusistów oraz innych wykonawców. "Mam 56 lat, a fanem progrocka jestem od 40 lat. Ale właściwie to lubię słuchać wszystkiego, co ma dobry rytm, dobrą melodię i przyciągające słuch harmonie, a więc na przykład rzeczy, które tworzy Steve Hackett, ale także inni aktualni członkowie jego bandu. Po prostu lubię świetną muzykę, wszystko, począwszy od piosenek Gino Vannelli, przez Beyonce, aż do ekstremalnego heavy metalu. Jestem także wielkim fanem Glenna Hughesa z Deep Purple i okresu współpracy z Trapeze. A gdy nie słucham rocka raduje moją duszę muzyka bluesowa, funk. Ale moim sercem jest progrock, chociaż mogę też śpiewać jazz czy rock'n'roll. Ale ponieważ chcę być prawdziwy w swoich sądach powiem, że nie mogę zdzierżyć muzyki disco, trance, techno i takich podobnych rzeczy. To jest absolutny idiotyzm, g….o, to jednostajne bumbumbum…, tego się nie da słuchać. Muzyka jest moim życiem, mogę nawet powiedzieć, że towarzyszy mi od dzieciństwa. Gdy miałem siedem lat postanowiłem związać się z muzyką. Ale już wcześniej w wieku czterech, pięciu lat, zacząłem grać na fortepianie, nawet komponować. Kilka lat później moja mama postanowiła opuścić dom moich dziadków, wtedy czułem się zupełnie nieszczęśliwy, bo nie mogłem grać. Dopiero po pewnym czasie mama pożyczyła fortepian od jednego z naszych dalekich krewnych, a ja powróciłem do grania i śpiewania pop songs". Tak sam o sobie mówił Nad Sylvan w jednym z wywiadów. Po lekturze tego fragmentu nasuwają się pewne wnioski, między innymi taki, że artysta należy do bardzo wszechstronnych twórców, nie zamyka się w jednej stylistyce, lecz czerpie z wielu źródeł i wykorzystując swoje talenty wokalne i instrumentalne, nie ogląda się na panujące mody, lecz tworzy w zgodzie ze swoim, nazwijmy to może trochę podniośle, artystycznym credo. Biorąc pod uwagę specyfikę twórczości solowej Nada, hołdowanie dosyć złożonym strukturom kompozycyjnym, wielowątkowym i miejscami o skomplikowanym profilu rytmicznym, autor naraża się na skazanie na pobyt w muzycznej niszy, odcięty praktycznie od medialnego krzyku, co najczęściej oznacza znaczną dozę anonimowości. Ale śledząc losy zawodowe artysty trudno pozbyć się wrażenia, że Sylvanowi za bardzo nie zależy na szalonej popularności. Swoją twórczość kieruje raczej do słuchaczy już otrzaskanych z rockiem o różnych odcieniach, znających klasykę gatunku, którzy nie mają większego problemu z identyfikacją kanonu rocka. Te ostatnie uwagi odnoszą się także do zawartości albumu "Courting The Widow", który na-
wiązuje w wielu punktach do dziedzictwa herosów progrocka w postaci Genesis czy Deep Purple. Dlatego fani Genesis ery Gabriela mogą zacząć zacierać ręce z zadowolenia, gdyż fragmentów muzyki retro z tej epoki na dysku "Courting The Widow" multum. Oddajmy na chwilę jeszcze "głos" autorowi publikacji: "75% materiału zostało napisanych w czasie między 2012 a 2015, a trzy utwory, tytułowy, "Carry Me Home" oraz "The Killing Of The Calm" powstały z myślą o wydawnictwach sygnowanych nazwą Agents Of Mercy, ale ponieważ nie pasowały stylistycznie do kierunku, w którym band poszedł w tamtym czasie, znalazły swoje miejsce w podręcznym archiwum. Zresztą ostatni z wymienionych utworów jest sequelem songu z albumu "Dramarama" (2010), który wówczas nosił tytuł "Cinnamon Tree". "Tematyka mojej nowej płyty wiąże się między innymi z podróżą statkiem po morzu, czyli tematyką, która fascynuje mnie od lat. Sporo też tutaj piosenek o śmierci, a właściwie o tym, co nadchodzi po życiu, stąd "The Widow" (wdowa) w tytule, którą uważam za symbol śmierci. Ale bez obaw, to nie jest smutny album, jego aura jest jasna, a w muzyce znajdziemy dużo miłości i emocji. Teksty napisane zostały w bardzo ciężkim okresie mojego życia, a pieśń tytułowa jest moim pożegnaniem z matką i powstała jako pierwsza. Resztę stworzyłem nieco później. Ciekawe, że potrafię pracować bardziej intensywnie, kreatywnie w tych chwilach, w których czuję się nie do końca szczęśliwy. Do realizacji płyty udało mi się zaprosić kilku artystów rockowych pierwszej klasy, między innymi Steve'a Hacketta, a także Jonasa Reingolda i Nicka Beggsa, którzy akurat wspólnie pracowali w Sweetwater Studios w Indianie. Natomiast Doane Perry nawiązał ze mną kontakt przez moją stronę internetową, po moich występach ze Stevem Hackettem w Los Angeles". Wydawnictwo "Courting The Widow" składa się z ośmiu aktów, ponad 70 minut spektaklu, że posłużę się terminologią bardziej przystającą do sztuk teatralnych aniżeli muzyki rockowej. Ale uwzględniając tematyczny koncept Nada Sylvana, niezwykle rozbudowa-ne formy, z suitą "To Turn The Other Side" w centralnym punkcie albumu, nieco "gabrielowski", pełen emocji i dramaturgii, sposób prezentacji wokalistyki, wieloosobowy zespół artystów zaangażowanych do realizacji projektu, możemy chyba przyjąć bez ryzyka pomyłki, że mamy do czynienia ze swoistym przedstawieniem, choć bez udziału sztuk wizyjnych, pobudzającym wyobraźnię słuchacza. W pierwszej linii zachwyca wielowymiarowość dzieła, jego różnorodność, swobodne konfrontowanie skrajności, od symfonicznej podniosłości aż po brzmieniowo ascetyczne chwile intymności. Zwolennicy ostrej gitarowej "jazdy" nie znajdą na ścieżkach longplaya powodów do satysfakcji, ponieważ instrumentalnie album to zrównoważony, bez wyścigów na riffy, bez nadmiaru decybeli. Dużo do powiedzenia w kreowaniu architektury dzieła mają instrumenty klawiszowe, tradycyjne, z udziałem staroświeckich organów czy mellotronu. Oczywistym jest czerpanie z potencjału uczestniczących w przedsięwzięciu gitarzystów. Grzechem byłoby nie skorzystać. Jak się ma dyspozycji takich herosów gitary jak Hackett czy Stolt, to można zakładać, że nie ma dla nich zadań niewykonalnych. Urodę poszczególnych utworów kształtują także partie nieco folkowego fletu, przykład w "Echoes Of Ekwabet", nostalgia skrzypiec w "The Killing Of The Calm", czy wspaniały fragment saksofonowy w "Long Slow Crash Landing". Wielkim plusem całości są także znakomicie przygotowane orkiestracje, w których rej wodzi
sekcja instrumentów smyczkowych. Sam autor i główny wykonawca w jednej osobie obok miejsca przed mikrofonem, obsługuje także liczne instrumenty, nader często i chętnie zasiadając na klawiaturą fortepianu, którego partie w wielu frazach tworzą wizerunek klasyczności. Natomiast zestaw współpracujących basistów i perkusistów wywołuje szacunek swoimi umiejętnościami, bo żaden z nich nie należy do towarzystwa tylko "nabijaczy" rytmu. Nie znam się na kulisach pracy w studio, ale zastanawia mnie odpowiedź na pytanie, jak Sylvanowi udało się skoordynować pracę tylu perkusyjno-basowych indywidualistów. Oczywiście wiem, że współczesność, że poziom techniki rejestrowania dźwięków, że Internet, że możliwość przesyłania danych niezależnie od odległości dzielącej wykonawców, ale jest to jednak pewna trudność, przede wszystkim organizacyjno-techniczna. Na tej płycie wszystkie te komponenty zgrano idealnie. Kolejna zaleta całego materiału, to dbałość o melodie. Nie jest żadną tajemnicą, że temat melodyczny decyduje niekiedy o być albo nie być danego utworu. Te nośne, niekoniecznie do nucenia, ale estetycznie poukładane wpływają na odbiór muzyki. Oczywiście płyta "Courting The Widow" nie należy do kategorii popowych, których celem głównym jest zaprezentowanie chwytliwego, jednorodnego rytmicznie wątku melodycznego. Im prościej i bardziej "łopatologicznie" w piosenkach muzyki pop, tym większe prawdopodobieństwo, że to "coś" trafi do emisji w stacji radio-wej, a stamtąd już jeden krok do świa-domości słuchaczy. Ale Nad Sylvan z kolegami skutecznie omija tę rafę, nie uciekając do uproszczeń, doskonale wyczuwając granicę pomiędzy prostotą a prostactwem. Dlatego nasze uszy cieszy mnóstwo pięknych tematów melodycznych, doskonale dobranych, scalonych w strukturze rozłożystych kompozycji i ślicznie przedstawionych instrumentalnie. Polubiłem muzykę z "Courting The Widow" w całości, bez skrótów i tak ją traktuję w słuchaniu. Nie wybieram części albumu, lecz poświęcam czas na konsumpcję duchową konsekwentnie od pierwszej do ostatniej nutki, dodatkowo wyposażony w słuchawki, które pozwalają się zbliżyć do muzyki. Dlatego miałbym kłopot ze wskazaniem najlepszych, reprezentatywnych akapitów albumu. Ale gdyby ktoś mnie przycisnął, w celu uzyskania kilku sugestii w tej kwestii, to wymieniłbym dwa rozdziały, ten najdłuższy i strukturalnie wielowymiarowy, czyli "To Turn The Other Side" oraz poprzedzający go w programie tracków "Echoes Of Ekwabet", choć jak słucham ślicznych partii skrzypiec w "The Killing Of The Calm" to tracę pewność siebie i waham się, czy mój wybór jest trafny. Suita rozpoczyna się niezwykle łagodnie, jednak jej nastrój i rosnące napięcie zwiastują, że niebawem coś nadejdzie, coś się zmieni. Czas oczekiwania około ośmiu minut. Wtedy wzrasta tempo, w przestrzeni pojawia się coraz więcej rockowych instrumentów, nadając utworowi charakter poematu, którego epickość nie opuszcza już nas do końca tego hymnu. W trakcie 22 minut z rozległego "akwenu" dźwięków słuchacz bez trudu "wyłowi" jak profesjonalny "wędkarz" kilka spektakularnych partii solowych, a to organowych, a to gitarowych, a jeszcze bas, a za moment flet. Dostojny, pełen powagi klimat, kilka przejść z jednej sekwencji w inną nie zaburza spójności. Naturalnie można postawić zasadny zarzut, że suita to wzorcowo-tradycyjna kompozycja rocka progresywnego, ale przecież Nad Sylvan nie zgłaszał zamiaru wywołania rewolucji czy awangardowego podejścia do muzycznej materii, przeciw-
nie, ustawicznie podkreślał, że jego album solowy opiera się na filarach tradycji rockowej, której należy szukać w historii gatunku. Zapewne kwestia gustu czy indywidualnych preferencji odbiorców, ale mnie cieszą powroty do zamierzchłych czasów, w których prawie każdy zespół uważał za punkt honoru stworzyć przynajmniej jedną rozbudowaną, czasowo, dwucyfrową kompozycję. Kto nie lubi, ten nie słucha, przymusu nie ma! Innym fragmentem, na który zwróciłem uwagę to "Echoes Of Ekwabet", utwór, który posiada swoją historię, gdyż inspiracją jego stworzenia była rzeźba, którą Nad Sylvan zobaczył po raz pierwszy na rzece Fox w St. Charles, na obrzeżach Chicago. Sylvan, przebywając tam w trasie koncertowej, postanowił zainteresować się historią miejscowych Indian Potawatomis, dla których wymieniony posąg Ekwabet czyli "czuwanie nad" jest symbolem od czasów wojny secesyjnej. Co ciekawego, obok wymienionego motywu, znalazłem w tej kompozycji? Nawiązuje najmocniej do stylu Genesis lat 70-tych, rozwija się proporcjonalnie aż do znakomitej środkowej części instrumentalnej. Świetne gitary, zmiany tempa, piękny mellotron tworzący "Karmazynowe" tło, a po piątej minucie spływa na słuchaczy prawdziwa magia, po występie najpierw duetu fortepian (Riger King) - flet (Rob Townsend), a potem kapitalnym wejściu prowadzącej melodię gitary. Chociaż przełomów w tym blisko 10-minutowym songu bez liku, wpływających na fakturę brzmieniową. Napiszę prosto, jest zwyczajnie bardzo pięknie. "Gęsia skórka" gwarantowana. I jeszcze kilka zdań o naczelnym architekcie projektu. Nad Sylvan gra na wielu instrumentach dostarczając dowody swojego niepośledniego talentu, jest także wokalnym królem sceny. Jego głos jest, powiedziałbym, plastyczny, to znaczy potrafi wyrazić emocje, które chce przekazać. Kto wie, czy to obecnie nie jeden z najbardziej prominentnych wokalistów rocka progresywnego, o głosie, który potrafi uderzyć w tony narracyjne, ale także w bezbłędny sposób poprowadzić linię melodyczną, bo Nad Sylvan jak aktor gra swoje postaci, które przeżywają wszystko to, co bliskie każdemu człowiekowi od skrajnego smutku i rozpaczy aż po miłość i katharsis uwalniające skumulowane napięcie. Nad Sylvan potrafi wczuć się w każdą rolę. W końcu to absolwent tzw. starej szkoły wokalistyki, z pokaźnym bagażem doświadczeń, z których korzysta. Czas na ocenę. Być może nie każdemu przypadnie do gustu muzyka z płyty "Courting The Widow", chociaż trudno nie zauważyć wartości, które ze sobą niesie. Po stronie plusów zapiszemy bez wątpienia sztukę wykonawczą samego autora pomysłu. Także plejada autorytetów instrumentalnych zdaje się przemawiać na korzyść albumu. Walorem są także melodie i zwięzłe, skondensowane partie solowe. Co uznać za minus? Dla niektórych odbiorców, niecierpliwych to długość tej opowieści, ponad 70 minut. Być może powielanie znanych już patentów sprzed kilkudziesięciu lat, ale w nowej, uwspółcześnionej otoczce brzmienia. No i charakternych, energetycznych riffów na lekarstwo. To tyle. (4,5) Włodek Kucharek
płytę, oraz wcześniejszy "Burning Out". Podoba mi się też okładka, która robi robotę i zapowiada coś mocnego, a niestety w środku jest jak jest. Płyta nie jest zła pod względem technicznym. Brzmi dobrze, gitary nie rozjeżdżają się z perkusją, wokal nie jest od czapy i wprawne ucho bez tekstu przed oczami wychwyci co R.D. Liapakis śpiewa. Dla fanów polecam "prawie że" tytułowy "Metal Brigade" i liczenie ile tytułów innych utworów czy płyt wyłapie. Tekst do tego utworu jest ciekawy, ale pomysł na taki już nie jest nowy. Ale jak napisałem wcześniej, wydaje mi się, że muzykom brak pomysłu na spójność utworów. Płyta wydaje się "pusta" i na pewno nie jest to tytułowa "brygada wojenna" a jeśli już to taka, co zmęczona a raczej znudzona brakiem akcji wraca z linii frontu, choć są dobre przebłyski. Może to jest tak, że zespół nagrywałby lepsze płyty, ale niestety kontrakty z wytwórniami w większości przypadków narzucają wydanie jednej płyty na dwa lata, co niestety zmusza artystów do wymodzenia czegoś, co niekoniecznie jest tym co przypadnie do gustu szerszej rzeszy fanów. Kolejną rzeczą na niekorzyść Mystic Prophecy są ciągłe zmiany składu, i to że nie koncertowali wiele od 2013 roku, a to na pewno nie służy dobremu zgraniu zespołu. I niestety myślę, że byłem złą osobą do oceny tej płyty i ktoś dałby lepszą ocenę, niestety w mojej opinii daję (3) Lucjan Staszewski
ery, co poniekąd słychać na wcześniej wymienionym "Betrayed". Brzmienie zespołu, jest dosadne, porządnie, acz nie sterylnie obrobione i zmiksowane. Oczywiście gitary wiodą tu prym; kolejne partie Mike'a i Freddy'go wybrzmiewają wraz z wokalem, a bas wespół z perkusją uzupełnia kolejne kompozycje. Na albumie jest zawarta masa dodatkowych wstawek dźwiękowych i instrumentalnych, chociażby dźwięki natury w tle narratora, zaczynającego utwór tytułowy, czy dźwięk wiolonczeli na "Alone In The Dark". Ten utwór całkiem dobrze odwzierciedla cały album, jego styl oparty jest na syntezie thrash metalu i pewnych elementów power/heavy połączony z charakterystycznym wokalem Freddy'go i pesymistycznym brzmieniem riffów. Album "Pathfinder... Between Heaven And Hell" jest też pewną perspektywą na wcześniejsze dokonania tegóż zespołu. Utwierdza mnie w tym udział dawnych członków Necronomicona, którzy też nagrali swoje kwestie. Jogi na "Farewell To A Friend" i Lala na "We Are The League". Tutaj mogę powiedzieć, że warstwa liryczna opiera się na podróży zespołu pomiędzy kolejnymi etapami życiowymi, pewnymi zjawiskami takimi jak nieuczciwość czy poczucie jedności. Co mogę powiedzieć o minusach? No niewiele, ktoś może się przyczepić do odtwórczości, wtórności, prostoty, brzmienia gitar, pewnych zgrzytów montażowych (na "Alone in The Dark", ok. 0.47; osobiście wygasiłbym sekcje smyczkową wraz z tym efektem dźwiękowym). Aczkolwiek słucha się tego przyjemnie, mimo że nie wciąga aż tak, jak "Escalation", to album jest na 4 z plusem. Komu polecam? Oczywiście fanom Necronomicona, oraz ludziom chcącym posłuchać całkiem porządnego i mocnego thrashu, przemieszanego z pewnymi motywami heavy/power. (4,5) Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Necronomicon - Pathfinder… Between Heaven And Hell 2015 Trollzorn
Necronomicon, kultowy thrashowy akt, wraz z takimi zespołami jak Assassin, Darkness czy Deathrow tworzył niemiecką scenę lat osiemdziesiątych. Ma na swoim koncie takie klasyki jak chociażby "Escalation" czy "Necronomicon". Mimo pewnych problemów z wytwórniami, wciąż kontynuują tworzenie muzyki. Przy okazji zmieniając swoje podejście do kreowania i aranżacji muzyki. A najlepszym tego przykładem jest ich najnowszy "Pathfinder... Between Heaven And Hell". Jest to album, inny od debiutu, czy chociażby "Apocalyptic Nightmare". Zawiera jednak elementy, które są charakterystyczne dla tego zespołu; czyli wokal Freddiego oraz tą swoistą, mroczną chwytliwość w riffach wałków. Jednak, z galopującego agresywnie thrashu przeoranego masą solówek, pojawiających się w niespodziewanych przez słuchacza momentach, zamienili swoją muzykę na bardziej przystępną. Względem wcześniejszych albumów trochę zredukowano tempa i teraz jest to całkiem porządny kawałek muzyki thrash/heavy metalowej z mocnym brzmieniem. A, że są, to niewielkie ingerencje, możemy się przekonać słuchając chociażby "Betrayed" czy "Inside The Fire". Mogę powiedzieć, że nowi członkowie zespołu doskonale poradzili ze swoim zadaniem. Nowy Necronomicon, przygotował bowiem kawałek potężnej, dość prostej kompozycyjnie, ale idealnie wchodzącej w uszy słuchacza muzyki. Freddy mimo swego wieku wciąż potrafi śpiewać w stylu, który znamy z początku jego kari-
New Light Choir - Volume II 2015 High Roller
Wydawałoby się, że tych kilka lat obcowania z najróżniejszymi dźwiękami powinno mnie przyzwyczaić do najdziwniejszych eksperymentów i połączeń, jednak drugi album tego amerykańskiego duetu (John Niffenegger - prawie wszystko, Chris Dalton - perkusja) nieco mnie zaskoczył. Niezbyt pozytywnie, dodam od razu. New Light Choir łączą bowiem w tych zwykle krótkich i bardzo surowych utworach współczesny black metal z hard 'n' heavy z przełomu lat 70. i 80., dodając do tego szczyptę progresywnych rozwiązań znanych choćby z płyt Opeth. Rezultat to stylistyczny dziwoląg, trudny do strawienia nawet przez kogoś tak wyrozumiałego i otwartego na różne dźwięki osobnika jak ja, bo to się, mówiąc kolokwialnie, po prostu nie trzyma kupy. Blackowa ściana gitar i heavy rock w "Higher Fire (Proximity)", "July Sky" czy "Violet Skies (From The Ashes)" to nie jest trafione połączenie i tyle. Lepiej wypadają już te bardziej jednorodne, zwykle totalnie archetypowe utwory, brzmiące niczym coś z końca lat 70., albo nawet 60.: dynamiczne "Frost And Fire" albo "Decem-
ber Flying", jest też coś bardziej onirycznego ("All I Need") i melodyjnego ("April Witch"), ale jak dla mnie panowie mogliby zdecydować się na coś bardziej jednorodnego niż zawartość "Volume II". (2,5) Wojciech Chamryk
No Bros - Metal Marines 2015 Pure Rock
Jakoś nigdy nie przepadałem za tą austriacką kapelą, chociaż jej trzech pierwszych albumów, szczególnie debiutanckiej koncertówki "Heavy Metal Party" i studyjnego "Ready For The Action", słucha się wciąż całkiem nieźle. No Bros nie poprzestają jednak tylko na wznowieniach, proponując od czasu kolejne premierowe materiały: przed 10. laty "Hungry For The Good Times" i najnowszy "Metal Marines". Istniejąca z przerwami i pod różnymi nazwami już od 40 lat grupa prezentuje na nich melodyjnego hard rocka z elementami heavy metalu przełomu lat 70. i 80. muzycznie brzmi to naprawdę zacnie, bo sporo w tych utworach porywających riffów, solówek, organowych i gitarowych unison, a wokalista Freddy Gigele też staje na wysokości zadania. Co prawda nie określiłbym tego mianem kamienia milowego, ani w skali zespołu, ani tym bardziej gatunku, tak jak czyni to wytwórnia; butna deklaracja z pierwszego utworu "We are the legends of the eighties" też nie ma pokrycia w faktach, bo w takim razie jakim mianem określić prawdziwe legendy z tamtych lat, jak choćby Priest, Maiden czy Saxon? Jeśli jednak ktoś lubi Deep Purple, to znajdzie na "Metal Marines" sporo ciekawych dźwięków, zwłaszcza w "Back Again", "Dark Chamber" czy "Written In Fire". Są też lżejsze, bardziej przebojowe numery w rodzaju "Devil With An Angel's Face" i "Runaway Girl", pojawiają się odniesienia do Dio ("A Night In Touch City") czy Magnum ("Dance Of The Black Tattoo"), nieźle rozkręca się też utwór tytułowy z syntezatorową solówką. Na finał dostajemy zaś urokliwą balladę "Find Myself" i właściwie instrumentalny, nieco progresywny w klimacie, "In The Shadow Of The Galley". Tak więc tę bufonadę z pierwszego utworu można No Bros wybaczyć, zresztą "We are the local legends..." nie brzmiałoby za dobrze, to fakt. (4,5) Wojciech Chamryk Onslaught - Live at the Slaughterhouse 2016 AFM
Onslaught, tej kapeli nikomu, kto choć raz miał styczność z staroszkolnym brytyjskim thrashem, przedstawiać nie trzeba. Jej albumy, takie jak "In Search of Sanity", "The Force" czy w końcu ich debiut, "Power from Hell" to cholernie dobre, choć różne od siebie klasyki. Onslaught jest przykładem zespołu, który mimo rozwiązania z powodu problemów z wydawcą potrafił wrócić i stworzyć dobry album. Chociaż dobry to mało powiedziane, "Killing Peace" to prawdziwy kop w zad, każdego wątpiącego w złość, którą przez lata skrywali w
RECENZJE
147
w setliście (choć osobiście brakuje mi "Lightning War" z albumu "In Search of Sanity"). Jest ona porządnie wykonana, i przypadnie do gustu fanom Onslaughta, fanom nowego, mocnego thrashu oraz także ludziom, którzy są już znudzeni tym hermetycznym, wypolerowanym na błysk, plastikowym i nieoryginalnym brzmieniem. (5,25) sobie członkowie zespołu. Istna apoteoza wkurwienia i agresji. I po tym akcie przemocy, nie zaprzestali zapisywać się w historii muzyki dobrymi albumami, czego przykładem jest ostatni album, "VI". I obecnie omawiany krążek. Onslaught nie zaskakuje w jednej kwestii, znowu zapewnia godzinę z kawałkiem pełnej przemocy i agresji po ich muzycznej historii. Podróż zaczyna się utworem tytułowym z płyty "The Sound of Violence", syreny przeciwlotnicze zwiastują nadciągający grad gitarowy i perkusyjny. Ów dźwięk od pierwszych chwil współbrzmi z reakcją publiczności... i wchodzą instrumenty. Odgłosy publiki rozmywają się w zderzeniu z nawałnicą dźwięków instrumentów, wśród tej eskalacji brzmień pojawia się wokalista. I rzeczywiście, jest to przemoc. Ale taka, która sprawia cholerną przyjemność, zarówno wokaliście jak i słuchaczom. Następnie krótki, ale posiadający chwytliwy riff, ciężki i szybki "Killing Peace". Następnie podobny do niego "Chaos Is King", który uzupełnia już sporą dawkę mocy daną przez wcześniejszy utwór. W tłum lecą słowa "Let there be..." i już wiadomo co jest grane. Wchodzi wałek z "The Force". Publika zostaje zagrzana przez Sy Kellera, pojawia się solówka i wchodzi wałek. Następny po nim jest "Children of the Sand" z "VI" z klimatycznym intrem. Kolejne "Rest in Pieces", "Destroyer of World". Nagle dźwięk gitar wygasa. Pozytywka wygrywa swą melodię wśród gwizdów... Pierwsze motywy wygrywane przez sekcje rytmiczną... Tak zaczyna się "66 Fucking 6". Potem o wiele bardziej brutalniejsza niż w pierwowzorze interpretacja "In Search of Sanity". I do końca albumu będziemy słyszeć nowe wersje tych starszych utworów, takich jak "Metal Forces" oraz "Fight With The Beast". Wisienką na torcie będzie "Thermonuclear Devastation". Poprzedzać go będzie "Onslaught (Power from Hell)". Tak się prezentuje setlista "Live at the Slaughterhouse". Brzmienie albumu jest ostre, ciężkie i dosadne. Mogę powiedzieć, że podoba mi się bardziej niż te nowsze albumy studyjne, chociażby ze względu na bardziej wysunięty do przodu wokal i grzmiącą siłę instrumentów. Czasami traci się uczucie, że jest to koncert, często krążek jest zakrywany przez dźwięk instrumentów, jednak wokalista wciąż i wciąż odnosi się do publiki, utrzymując z nią kontakt. Utwory są poprzedzane ich intrami z wcześniejszych płyt, chociażby w wspomnianym "66 Fucking 6". Na koncertówce brzmią najlepiej utwory, które były pisane wraz z Sy Kellerem. Jego głos o wiele bardziej pasuje chociażby do agresywnego "Rest in Pieces" niż do "Onslaught (Power From Hell)". Mimo prawie równego poziomu wykonania, ten kawałek z debiutu wypadł w mojej ocenie najsłabiej. Wszelako brzmienie instrumentów również, brakuje tego mroku, który był na debiucie Onslaughtu. Jednak poza tym nie mam nic do zarzucenia w tej dziedzinie. Album jest idealnym podsumowaniem historii całego Onslaughtu, przekrojem pomiędzy jego wszystkimi albumami. Jest to całkiem fajna koncertówka, mająca dobre brzmienie, ciekawy przekrój
148
RECENZJE
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
teringu podjął się Jacob Hansen. Generalnie w studio muzycy i nie tylko oni wykonali niesamowitą pracę, bo efekty są bardzo dobre. "Wolf's Cry" to dobry start Orpheus Blade. Jestem bardzo ciekaw jak potoczą się losy tego zespołu. Podejrzewam, że może być ciężko, bo band ma już inny skład personalny niż ten, który nagrywał debiut. Takie zmiany nie są gwarantem udanej przyszłości. Jednak na tą chwilę, fani progresywnego metalu powinni posłuchać tego krążka, aby wyrobić sobie zdanie czy warto się nim zainteresować. Ja do tego namawiam. (4)
parę motywów jest niepotrzebnych. Co mogę więcej powiedzieć, album jest w porządku, ma parę niedociągnięć, ale zasługuje na (4,4). Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
\m/\m/ Power From Hell - Devil's Whorehouse 2015, Hells Headbangers
Orpheus Blade - Wolf's Cry 2015 Pitch Black
I znowu kobieta. Adi Bitran jest założycielem zespołu, pisze teksty, muzykę i ją aranżuje (z pewna pomocą innych muzyków) oraz jest wokalistką. Orpheus Blade powstał w 2008 roku gdzieś w Izraelu. Całe szczęście Bitran jest pełna ambicji i stworzyła band, który nie tylko porusza ciekawe tematy ale także gra ciekawą muzykę. Na "Wolf's Cry", jak to Adi mówi, stworzyła fantastyczny świat wilkołaków, gdzie jednak sednem jest polemika nad relacjami, podobieństwami i różnicami między wilkołakami a ludźmi. Wynikające z tego refleksje są zastanawiające, jak sama Adi Bitran podkreśla, mają one swoje odbicie w świecie rzeczywistym. Muzycznie zaś to świat metalu progresywnego i to frapującego. Jego podstawą jest kontrast dwóch przeciwieństw. Na przeciw siebie stają dynamiczne i ekspresyjne części z refleksyjnymi i wyciszonymi partiami. Relacje miedzy nimi są bardzo dynamiczne i zmieniają sie jak w kalejdoskopie. Pomysły i tematy muzyczne wyskakują jak przysłowiowe króliki z kapelusza, jednak za każdym razem tworzą idealną spójną całość. Niebagatelną rolę grają tu kolizje różnych nurtów i stylów muzycznych nadających wyrazistość muzce z tego krążka. Nie bez znaczenia są też poszczególne partie instrumentalistów. Muzycy grają wyśmienicie, tam gdzie trzeba błysną wirtuozerią, ale ogólnie chodzi im o wyśmienite odegranie niezwykłego świata dźwięków zaproponowanego przez Orpheus Blade. Bywają momenciki, które stanowią mikroskopijne zgrzyty, głównie powstają one w fragmentach, gdzie atmosfera ociera sie o bardziej komercyjne wpływy znane z dokonań melodyjnych symfoniczno power metalowych zespołów. Całe szczęście są to nieliczne ślady. Jak wiecie nie jestem zwolennikiem kobiecego głosu w heavy metalu, no chyba że jest to Doro czy Veronica Freeman (lub im podobne). Adi Bitran robi wszystko aby nie kojarzyć jej śpiewu z dziewojami z kapel typu Nightwish czy Within Temptation. Choć wyłapałem parę wpadek, jednak nie mają one żadnego wpływu na całość. Poza tym Adi zaprosiła do współpracy Henninga Basse, który swoim głosem wspiera ją oraz wyśmienicie wpasowuje się w zderzenia kontrastów tego albumu. Są oczywiście inne wokale np. te spojone w chóry. Także ten szczegół jest dopracowany i znakomicie uzupełnia dźwiękowe doznania. Nagrań dokonano w Cast Iron Studios z pomocą Erezy Yohanan (znacząca postać w uzyskaniu ostatecznej postaci tego albumu), wokale Henninga nagrywano w Chaussee Klangwerk Studios, zaś miksu i mas-
Phrenetix - Fear 2015 Infernö
Phrenetix to młoda litewska kapela, która łoi metal w stylu Metalliki, Exodusa i Nuclear Assault. Po demku, debiutuje albumem "Fear", który jest ich wariacją na temat thrashu. Zaczyna się od "exodusowego" wejścia, powolnego i napierającego na bębenki, które przechodzi w szybszy riff i zaczyna się jazda - o to "Ruined By Ambition". Przemieszany Exodus z Nuclear Assault ze szczyptą (dosłowną) Rigor Mortis. Wchodzą wokale. Zwrotka, refren. Tempo zwalnia. Pierwsze solo, krótkie urywające się po chwili, by wszedł właściwy motyw. Potem kolejne wejście, kolejne urwanie i wchodzi motyw. Kilkakrotne powtórzenie motywu, a następnie jego zmiana na refren. Jest dobrze. Wokale są dość wysokie, brzmią trochę jak to, czym raczyliśmy się, gdy słuchaliśmy Vektora. "Time To Act"? Wchodzi zbyt widocznym nawiązaniem do sami wiecie jakiego zespołu (i tym razem nie jest to Exodus czy Nuclear Assault), by przejść do sedna, wchodzi wokal, a motywy rozpędzają się. Potem zwalnia. Następnie przyspiesza. Trochę jak Sadus. Ale tylko troszkę. Dalej "Posera". Ciekawy, heavy metalowy motyw (coś na wzór Acceptu). Później "Piece of Lie", kolejny motyw przypominający Exodus. W kawałku "Unconscious Game" trochę pachnie Razor z albumu "Custom Killing". Kompozycja "Fear" to istny rollercoaster pomiedzy thrashowymi motywami, od zbyt mocno inspirowanego nowszym Exodusem riffu (okres albumu "Shovel Headed Kill Machine") przez motyw przypominający mi "Sabre Dance" w wykonaniu Mekong Delty, aż do pewnych naleciałości Coronera i to w zabójczym tempie. I tak dalej. Masa inspiracji Exodusem, trochę jawnych odniesień do Metalliki, trochę nawiązań do innych zespołów (świadomych bądź nie) i tak prezentuje sie nam płytę "Fear". Czy mimo tych jawnych zapożyczeń jest to album zły? Ależ skąd. Jest zagrany całkiem porządnie, w strasznie staroszkolnym brzmieniu, z czasem dość irytującą i niepasującą wstawką wokalną ("Muddy Tale"), kilkoma krótkimi solówkami i paroma troszkę dłuższymi. Są one w miarę okej, ale raczej nie poszła na nie cała para. Brzmienie basu jest odpowiednie i wyraźne oraz uzupełnia gitary. Perkusja jest poprawna, choć
Power From Hell zawsze było bezpośrednim spojrzeniem na black/speed. Utwory tego zespołu, a raczej powinienem rzec projektu muzycznego, zawsze były niemalże dosłownym odzwierciedleniem sloganu "trzy akordy, darcie mordy". Praktycznie nie uświadczymy tutaj tych wszystkich fajnych przejść czy rock'n'rollowych riffów, które serwują nam inne black/speedowe kapele pokroju Midnight, Old, Cruel Force, Speedwolf, Shitfucker, Witchtrap i tak dalej. O takich tuzach jak Sarcofago i Vulcano to nawet nie wspominam, bo to jednak nie ta liga. Power From Hell to ten rodzaj muzyki, który jest okaleczony właściwie ze wszystkich możliwych ozdobników - bas gra podkład, gitara gra podkład, perkusja gra podkład, a wokal... wokal w sumie to też podkład, a co! Całość brzmi jak maksymalnie surowy wyziew z czeluści piekielnych i jebanie trupa stryprałym kutaczem. Ja wiem, że to ma być hołd dla wczesnego Celtic Frost, Sodom, Hellhammer i Bathory, ale nawet tej klasyce toto nie dorasta do pięt. Nie zmienia to faktu, że taka stylistyka ma swoich oddanych fanów. Ja jednak jestem zdania, że Power From Hell jest jednym ze słabszych zespołów black/ thrashowych ostatnich lat. Nowy album tylko to potwierdza. Ciekawe, że w sumie jest to najlepszy album Power From Hell. Co prawda na innych albumach, tak samo jak na tym, gdy człowiek się już otrzaska ze straszną siermięgą, znajdzie się parę kawałków, które są naprawdę dobre (np. "Nucleos of Evil" i whiplashowy "Bestial Times" z debiutu), lecz jest ich raptem kilka. A szkoda. Kolejną rzeczą, która psuje odbiór całości to fakt, że Power From Hell wyraźnie zjada własny ogon. Kawałki są nie dość, że do siebie bliźniaczo podobne (jak zresztą zwykle na płytach Power From Hell), to jeszcze wyraźnie przypominają starsze kompozycje tego zespołu. I tak "Armageddon" brzmi łudząco podobnie do "29 Fuck". "Old Metal" brzmi jak "Prostitute of Satan" z fajniejszym intro. Takich przykładów można wskazać co najmniej kilka. No i produkcja. Produkcja płyt Power From Hell zawsze była tak surowa i siermiężna jak tylko się da. No ile można. Bardzo lubię old-schoolowe brzmienie, także to, jakie pokazywały wczesne Bathory czy Celtic Frost, ale to już zakrawa na śmieszność. Ujmę to tak - empetrójki Power From Hell brzmią tak samo jak ich winyle. Wszystko brzmi jakby przepuszczono całość najpierw przez stary domofon, a dopiero potem zarejestrowano i to jakimś kalkulatorem czy czymś w tym stylu. Rachityczną produkcję też trzeba umieć robić, by miała swój pierwotny urok. Tutaj tego nie ma. Fakt faktem, że jest to najlepiej brzmiąca płyta Power From Hell. No i ma lepsze wokale niż ostatni
album "Lust and Violence". Taki Nifelheim, Deathhammer, Cruel Force czy Midnight pokazały wyraźnie, że można tworzyć plugawą rzeźnię, smolistą niczym sam spust Belzebuba, a która nie będzie się zlewać w jedną nieczytelną masę i w której da się wychwycić poszczególne utwory i lepsze momenty. Możliwe, że przyczyną tego stanu rzeczy jest fakt, że większość kawałków jest zagrana na jedno kopyto, a dobre solówki praktycznie nie występują. Uproszczenie na maksa, ale jakoś tak bez czegoś w zamian. Naturalnie jest kilka wyjątków, jednak nie ratują one całości twórczości Power From Hell, ani nowego albumu. Nie zmienia to jednak faktu, że koncertowo ten materiał to zapewne rytualny mord i idealny rozpierdol. Taki "Old Metal" na żywo podejrzewam nieźle kopie dupsko. Niestety, studyjnie już tak nie jest. A no i dodam, że oprawa graficzna w środeczku jest naprawdę smaczna - w końcu to Hells Headbangers. Tu nie uświadczymy lipy. (2,5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Primal Fear - Rulebreaker 2016 Frontiers
Ale nam Primal Fear zrobił niespodziankę! Do zespołu wrócił Tom Naumann, grupa została zaopatrzona w trzy "wiosła" i… nagrała płytę, jakiej od dawna w dorobku Primal Fear nie było. Zupełnie subiektywnie napiszę, że nie tylko stylistycznie, ale też "jakościowo", choć doskonale wiem, że są i miłośnicy "późnego" Primal Fear, dla których "Rulebreaker" to krok wstecz. Ich niniejsza recenzja zapewne tylko rozsierdzi lub skłoni do porzucenia jej właśnie w tym zdaniu, więc pozwolę sobie pisać z perspektywy miłośniczki "starego" Primal Fear. Coś, co się rzuca w uszy na pierwszy rzut ucha, to powrót do tradycyjnych, topornych riffów występujących w dużej ilości. Nawet przepisowy od pewnego czasu utwór balladowy muszący znaleźć się na płycie Primal Fear jest utrzymany w klasycznym, heavymetalowym duchu. Słuchając najnowszego dzieła Niemców odnoszę wrażenie, że jeślibym nie pamiętała o cudach w rodzaju "Everytime it Rains" albo "Fighting the Darkness", nie uwierzyłabym, że ekipa Scheepersa jest w ogóle do tego rodzaju pieśni zdolna. Na "Rulebrekaer" rolę "ballady" odgrywa zupełnie metalowy track, "The Sky is Burning". Co ciekawe, riffowanie na płycie "Rulebreaker" wydaje się nieco inspirowane bardziej ciężkim, topornym, chwytliwym i zarazem precyzyjnym riffowaniem… Accept jak w przypadku otwierającego "Angels of Mercy" i zamykającego płytę "Raving Mad". Nie zdziwiłabym się, jakby okazało się to celowym zabiegiem wywołanym zachwytem nad sceniczno-studyjnymi sukcesami, jakie odnosi ostatnio Accept - jako jeden z niewielu zespołów niemieckiej heavymetalowej sceny. Żeby wychwycić ten efekt wystarczy odpalić sobie którąś z pierwszych płyt Primal Fear. Bez bezpośredniego porównania, "Rulebreaker" budzi radość jako "powrót do korzeni". W zestawieniu z "Jaws of Death", "Nuclear Fire" czy "Black Sun" wydaje się bardziej masywny, co po-
woduje akceptowe skojarzenia. Co ciekawe, na najnowszym krążku Niemców można też znaleźć mniej lub bardziej świadome nawiązania do innych zespołów. Najczęściej przywoływany w kontekście Primal Fear jest Judas Priest. Tym razem trop skojarzenia wiedzie nas inną drogą. Kawałek "Bullets and Tears" zaczyna się zupełnie jak "Breaking the Law", a sam tytuł płyty może być odległym nawiązaniem do tego klasyka Priestów. Drugi zespół wymieniany jednym tchem z Primal Fear to rzecz jasna Gamma Ray… która również pojawia się w "Bullets and Tears" jako niemalże parafraza. Poza priestowym wstępem, numer ten jest niemalże wyjęte ze stylistyki ekipy Hansena. Oczywiście to, o czym piszę to jeno drobne smaczki-ciekawostki. Główny trzon płyty stanowi smakowita porcja wyśmienitego, prostego i dynamicznego heavy metalu. W tej materii prym wiodą: cięty, solidny i cudownie toporny "Raving Mad", jeszcze bardziej toporny, okraszony świetnymi piskami Scheepersa "The End is Near" i przede wszystkim perełka płyty: zbudowany na agresywnym, dynamicznim riffie "Constant Heart". Co więcej, niemal w każdym kawałku pojawiają się krótkie, ale szalenie błyskotliwe solo, niejednokrotnie będące pojedynkiem, lub choćby rozmową dwóch gitar. Od jazgotliwych w "In Metal we Trust" po melancholijne w "We Walk Without Fear" - panowie Beyrodt i Karlsoon niemal w każdym numerze prezentują znakomitą formę. Całości dopełnia mocne i jednocześnie czyste brzmienie, znakomicie podkreślające potęgę płyty. Wydaje mi się, że "Rulebreaker" to właśnie taka płyta, którą powinien nagrać Primal Fear tu i teraz. Po eksperymentach z subtelniejszymi dźwiękami i nieco mniej klasycznym riffowaniem, zespół sięgnął po pomysłowy zabieg. Z jednej strony przywrócił zawartość heavy metalu w Primal Fear, z drugiej zaś wcale nie zrobił kroku do tyłu. Ta płyta jest reinterpretacją stylu Primal Fear. Jest oczywiście bardzo tradycyjna, ale zamiast "ślepego" sięgania do lat dziewięćdziesiątych, sięgnęła po odrobinę inną stylistykę, bardziej masywną, ciut mniej rozpędzoną. Moim zdaniem ten zabieg wyszedł Niemcom na dobre. Mnie w każdym razie "Rulebeaker" nie odstępuje na krok! (4,9) Strati
Prisoner - The Upcoming Devastation 2014 Gream Reaper
"The Upcoming Devastation" to debiutancka EPka serbskich speed metalowców z Prisoner. Wydana została w limicie 100 kopii, a na jej program składają się trzy kawałki. Te niespełna 12 minut muzyki mija błyskawicznie i muszę przyznać, że robi bardzo dobre wrażenie. Słychać co prawda trochę niedociągnięć produkcyjnych i technicznych, ale w niczym one nie przeszkadzają, a wręcz dodają autentyczności. Jest szybkość, są melodie, thrashowe chórki. Riffy nastawione bardziej na tempo niż na ciężar, sporo solówek, a czasem pojawiają się też klimatyczne zwolnienia. Wstęp do "Risen from the Grave" to 100% Iron Maiden. Co słyszymy
oprócz tego? Na pewno starą Metallicę, Anthrax i cała masa innych. Bardzo sympatyczny materiał przepełniony młodzieńczym entuzjazmem, energią i brzmiący jakby był nagrany w pierwszej połowie lat '80. Naprawdę udany pierwszy krok, ale teraz pora pójść dalej, stworzyć może coś na kształt własnego stylu i udowodnić klasę na pełnometrażowym krążku. (4) Maciej Osipiak
Prisoner - See the Scars 2015 Slaney
Pełnometrażowy debiut Prisoner został wypuszczony na świat w lipcu 2015 roku nakładem Slaney Records. Na "See the Scars" znajduje się osiem kompozycji trwających łącznie 35 minut, a w programie są też wszystkie trzy numery z debiutanckiej EPki. Zespół gra to czego można było od nich oczekiwać, czyli melodyjny speed/thrash metal. Wszystkie numery są utrzymane w tym samym stylu i klimacie, jednak zmianie, co zrozumiałe, uległo brzmienie. Jest czyste, selektywne i bardzo dynamiczne. Może brakuje tu trochę tej pierwotnej dzikości, ale chłopaki nadrabiają błyskotliwością i energią. Na początku uważałem to za wadę jednak już przy kolejnym odsłuchu zmieniłem zdanie. Najlepsze wrażenie robią znane z wcześniejszego wydawnictwa "Hung, Drawn and Quartered" oraz "Risen from the Grave". W wersjach albumowych nabrały jeszcze większej klasy i rozmachu. Nowsze też nie ustępują im jakością. Czy to będzie marszowy "Lifeless", w którym później następuje znakomite speedowe dopierdolenie do pieca, czy "The Beast in the Mirror", do którego zespół nakręcił klip. W każdym numerze pojawiają się też "anthraxowo-exodusowe" chórki i trzeba przyznać, że robią doskonałą robotę. Pomijając fakt, że na pierwszy plan wysuwają się zdecydowanie bardzo dobrzy gitarzyści, to wypada też pochwalić sekcję rytmiczną, która świetnie napędza całość i stanowi solidny fundament pod riffy. Wokalista przede wszystkim stara się nie drzeć ryja tylko śpiewać i wychodzi mu to całkiem nieźle. Jak jeszcze trochę poćwiczy to może być z niego niezły kozak. Stylem śpiewania można go trochę przyrównać do Belladony, ale to dość odległe skojarzenie. Szybkość i dynamika połączone z melodią to przepis Prisoner na muzykę. Olbrzymim atutem tej płyty jest jej autentyczność, dzięki czemu obecny w każdej sekundzie jej trwania klimat lat '80 jest taki naturalny. Nie słychać tu kunktatorstwa czy robienia czegoś na siłę. Bardzo fajna i sprawiająca sporo frajdy płyta. (4,5) Maciej Osipiak Protector - Cursed and Coronated 2016 High Roller
Death/thrashowy pancerny ekspres pędzi w mglistych oparach smoły, rozsiewając dookoła pylisty opad destrukcji i obietnice bezceremonialnej tortury. Nowa płyta Martina i spółki jawi się jako katusze i zadawanie ran pordzewiałymi ostrzami. Po bardzo wnikliwym zapoznaniu się z tym nowym dziełem Protector, muszę przyznać, że póki co,
naprawdę zadziwiają mnie płyty klasyków germańskiego thrashu wydane w tym roku. Najpierw Exumer dołożył do pieca, a teraz Protector. Co prawda płyta Exumer jest diametralnie inna w swej wymowie, klimacie i brzmieniu niż "Cursed and Coronated" Protectora, niemniej prezentuje podobny wydźwięk mocy i kunsztu. Album rozpoczyna klimatyczne intro, promieniujące oniryczną aurą. Odgłosy deszczu, okultystycznej mantry i niepokojących fałszów gitarowych flażoletów w tle sprawiają, że na sztorc stają wszystkie włoski. Po tym tajemniczym wprowadzeniu, pierwsze riffy "Xenophobia" są niczym brutalny kop na ryj. Protector zaskakuje i to niezwykle pozytywnie. Nie stracił ani na jotę swej brutalnej wymowy, ani nie sprzeniewierzył swego dostojnego dziedzictwa. Brzmienie jest wręcz idealne. Mięsne, tradycyjne, old-schoolowe, jadące siarą z gitar, a przy tym przestrzenne i dobrze zbalansowane. Wszystko słychać, w tym bas i stopę. Nie ma zamulonego miksu zbytnią polerką czy sztucznym obniżaniem dołu podczas studyjnej korekcji dźwięku. "Cursed and Coronated" prezentuje prawdziwe metalowe brzmienie. Dzięki temu oraz klasycznym death/thrashowym riffom i patentom, ten album brzmi jak naturalny potomek takich albumów jak "Urm the Mad" czy "The Shedding Skin". Protector nie odgrzewa starych kotletów, lecz przyrządza pyszne delicje z oprawionej w ludzką skórę książki kucharskiej z dawnej ery. "Cursed and Coronated" to, co tu dużo mówić, rozkosz dla zmysłów - od samego początku do samego końca. Utwory są świetnie zbilansowane - nie zlewają się w jedno, lecz mają wyraźnie zarysowane struktury. A perkusja i gitary stawiają takie bazaltowe konstrukcje, że szok. "Xenophobia", "Selfdesdrugtion" (ten tytuł…), "Base 104", "The Dimholt" czy "Terra Mater" przetaczają się w nieposkromionym szturmie riffów i potęgi brzmienia. Blasty w "Crosses in Carelia" to geniusz czystej wody, zwłaszcza że zostało w nie wplecione niezwykle klimatyczne zwolnienie i misterna, choć krótka, solówka. Sam utwór tytułowy jest niezwykle esencjonalny. Bije z niego wewnętrzny mrok i smolisty wyziew trupiego jadu. Ciekawi trochę opis pasji Chrystusa w "Six Hours on the Cross". Tekst jest bardzo opisowy, co nie zmienia faktu, że ten kawałek kosi na równi z innymi. Co do samych tekstów - warto wspomnieć, że tutaj generalnie nie ma lipy. Są dobrze napisane i świetnie pasują do muzyki jak i do plugawego wydźwięku wokali. Martin w dodatku niezwykle zróżnicował tematykę swoich tekstów. Mamy tutaj chyba wszystko - Tolkiena ("The Dimholt"), science-fiction ("Base 104"), II Wojnę Światową ("Crosses in Carelia"), szkalowanie narkotyków ("Selfdesdrugtion"), standardowe thrashowe eko-socjo-pitolenie ("Terra Mater", "Xenophobia"), motyw zagłady ("Cursed and Coronated") oraz alkoholizację i opiewanie thrashu ("The Old Boil" i "To Serve and Protect"). Część z nich jest trochę stereotypowa, jak choćby "To Serve and Protect", ale mimo to, dobrze się tego wszystkiego słucha, gdyż Martin potrafi pisać z klasą i elegancją, nadając swym tekstom klimatyczności.
RECENZJE
149
Coś czego brakuje tym nowofalowym grafomanom. W tym wszystkim świetnie odnajduje się wokal. Chropowaty, ciężki, smolisty, niczym czarny diament rozświetla poszczególne utwory. Szczególnie, że Protector nie buduje swych kompozycji na prostych konstrukcjach. W każdym utworze zaskoczą nas inne rozwiązania i mnogość ciekawych wtrętów i przejść. Mówiąc krótko - muzyka na tym albumie jest niezwykle interesująca, brutalna lecz na swój sposób poetycka. Większość utworów spokojnie można postawić obok starszych dokonań Protectora i to w tym samym rzędzie. "Cursed and Coronated" nie odstępuje ani na krok utworów z "Golem" czy "Urm the Mad". Energetyczna i mocna płyta, utrzymana w klasycznej stylistyce i przyobleczona w prawdziwe organiczne brzmienie godnie kontynuuje tradycje tego zespołu. Na zakończenie trochę o wersjach w jakich to wydawnictwo można dostać. Ponieważ wydawcą jest High Roller Records, "Cursed and Coronated" jest dostępne na winylowych plackach, w tym także na kolorowych - przezroczysto-złocistym splatterze, złotym oraz na zwykłym czarnym. W każdym z nich znajdziemy także plakat z grafiką z okładki (która nota bene jest zabójcza!). Tu nie ma lipy, bo wydania HRR zawsze są solidne i w wysokiej jakości kartonie. W wydaniu cedekowym dostajemy zamiast tego trzy bonusowe utwory live z koncertu z 2013 roku - "Intro / Misanthropy", "Sliced, Hacked and Grinded" oraz "Protector of Death". Nie dość, że te klasyki brzmią genialnie i ciężko, to przy tym ich wykonanie stoi na wysokim poziomie. Świetnie uzupełniają materiał z "Cursed and Coronated", pokazując przy tym dobitnie, że nowe utwory nie leżą daleko od dotychczasowego dorobku Protector. (5,5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Ravensire - The Cycle Never Ends 2016 Cruz Del Sur
Portugalczycy z Ravensire z płyty na płytę udowadniają, że epicki heavy metal nie jest tylko domeną klasyków pokroju Manilla Road czy Manowar, ale młodsze zespoły też mają w nim coś do powiedzenia. A jeśli dochodzą jeszcze do tego słyszalne inspiracje NWO BHM czy US power metalem, to sprawa robi się już poważna i śmiało można mówić o czymś na kształt, wnoszącego sporo świeżości w skostniałe już nieco ramy gatunku, objawienia. Galopujący opener "Cromlech Revelations" uderza z pełną mocą, a patetyczne zwolnienie będzie pewnie świetnie sprawdzać się na koncertach. Drugi w kolejności miarowy "Crosshaven" ma w sobie coś z podniosłego hymnu, refren też od razu zapada w pamięć. "Solitary Vagrant" to znowu szybka jazda z niskim drapieżnym wokalem, solówki - zresztą nie po raz pierwszy i ostatni na tej płycie - też są niczego sobie. "Procession Of The Dead" to z kolei mocarne, iście doomowe granie, ale nie do końca, bowiem pojawia się też melancholijne solo na początku, mroczna, balladowa wstawka i solidne przyspieszenie na koniec, zwieńczone tym razem mocniejszą, nieco orientalną w
150
RECENZJE
klimacie, solówką. "Trapped In Dreams" to też ostra, szybka jazda, można rzec total old school takiego grania, a na deser Ravensire zapodają trzyczęściową "White Pillars Trilogy", idealne jak dla mnie połączenie wszystkiego co najlepsze w tradycyjnym i epickim metalu. Mocny album, pewnie na winylu to dopiero brzmi! (5,5) Wojciech Chamryk
mocarne granie w duchu wczesnych Black Sabbath czy Pentagram naprawdę może się podobać. Przeważają miarowe tempa, bo aż cztery z sześciu utworów przetaczają się po słuchaczach niczym bezlitosny walec, co najlepiej wypada w openerze "Trapped Underground" i blisko 9-minutowym "Forever Damned". Szybsze strzały to fantastycznie rozpędzony "Better Of Dead" z solowo wybrzmiewającymi partiami basu oraz lżejszy i też dość długi utwór tytułowy, mający w sobie sporo z melodyki Running Wild. Gorzej z wokalami Carlee Jackson śpiewa jakoś bez mocy, co in minus kontrastuje z potężnymi riffami i dynamiczną perkusją, a nierzadko po prostu pretensjonalnie zawodzi ("Souls Of Charon"). (3) Wojciech Chamryk
Raw - Battalion of Demons 2016 MDD
Już sam rzut okiem na okładkę wystarcza aby być pewnym, że będziemy mieli do czynienia z niemieckim zespołem crossoverowym. Tytuł idealnie pasuje do tego albumu, świadczy o tym rozpoczynający główny kawałek. Ten thrash/ death metalowy atak na bębenki za pomocą ciężkiego brzmienia, growlu i ostrzału perkusyjnego, z thrashowymi riffami i solówkami - w przypadku Raw - dało całkiem ostre i brutalne połączenie. Szybkie tempo kompozycji nie daje chwili wytchnienia. Przynajmniej takie mam odczucie po usłyszeniu "Battalion of Demons". To odczucie nie przemija po kolejnych kawałkach. Wciąż jest nawałnica perkusji, wciąż czuć chropowatość wokalu (który plasuje się gdzieś w klimatach death metalu, a czasami także w okolicach black metalu), wciąż królują thrashowe riffy, wzmocnione podwójną stopą perkusji. Maniera wokalu Raw jest podobna do niektórych albumów, które krytykowałem na łamach HMP. Tyle że Niemcy robią to znacznie lepiej i z większym wyczuciem, gdzie wokal zgrywa się z brzmieniem sekcji rytmicznej i przy okazji sieje totalne zniszczenie. Nie ma co tu wiele mówić, chłopacy inspirując się Slayer' em (być może także Demolition Hammer), stworzyli ostry miks thrash/death/ crossoveru, który polecam fanom tychże odłamów. Co do wad? Być może monotonia w konstrukcjach utworów, jednak ten defekt niknie przy natłoku perkusji, gitar i wokali. Propozycja Raw to nic innowacyjnego, jest to tylko jeden z etapów wypracowany po wielu latach w metalowej ewolucji. Krótko. (4,7)
Relentless - Night Terrors 2015 Do Or Die
Na dość szybko wydanym drugim albumie Relentless jest już znacznie lepiej. Nie wiem czy wpływ na taki stan rzeczy miało odejście basisty i drugiego gitarzysty - Tim Pearson musiał nagrać również basowe partie, czy też muzycy wyciągnęli odpowiednie wnioski po przesłuchaniu debiutu, ale progres jest słyszalny. Śpiew Carlee stal się ostrzejszy i bardziej zadziorny ("Dawn Of The Night"), pojawiają się też partie ciekawiej zaaranżowane i zdecydowanie lepiej zaśpiewane niż na "Souls Of Charon", choćby w utworze tytułowym. Nowością są męskie chórki i głosy - czasem ukryte w tle ("Armed To The Teeth"), ale też i wysuwane na plan pierwszy w swoistym dialogu z wokalistką ("Eye Of The Storm", "Path Of Fire"). Muzycznie też jest zacnie, a do słyszalnych już na pierwszym krążku doom metalowych i hard rockowych wpływów Relentless dodali też inne, choćby rozpędzony utwór tytułowy ma w sobie sporo z dynamiki Motörhead i przebojowości Girlschool, również "Ancient Realm" to solidny przykład tradycyjnego metalu przełomu lat 70. i 80. (4,5) Wojciech Chamryk
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Rhapsody Of Fire - Into The Legend Relentless - Souls Of Charon 2013 Do Or Die
Relentless z Chicago istnieją od blisko czterech lat i grają całkiem solidny doom/tradycyjny metal. Grupa zadebiutowała w roku 2013 CD "Souls Of Charon" wydanym nakładem Do Or Die Records i słuchając tej płyty mam dość mieszane uczucia. Z jednej strony bowiem warstwa muzyczna jest interesująca, bo tworzący zespół instrumentaliści grali wcześniej w innych zespołach i nie są nowicjuszami, więc to surowe,
2016 AFM
Wygląda na to, że podzielenie się zespołu Rhapsody Of Fire na dwie frakcje wyszło obu stronom na zdrowie. Luca Turilli's Rhapsody działa sobie w najlepsze, a i Alex Staropoli oraz Fabio Lione też nie narzekają na brak formy, czego potwierdzeniem jest świeżutki "Into The Legend". O żadnych zaskoczeniach nie ma tu oczywiście mowy, to wciąż power metal z symfonicznymi orkiestracjami i chóralnymi partiami, utrzymany w podniosłej, epickiej styli-
styce. Czasy pierwszych płyt grupy przypominają te szybsze, ostrzejsze utwory w rodzaju "Distant Sky" czy "Rage Of Darkness", z kolei bardziej mroczne są rozpędzony numer tytułowy i majestatycznie miarowy "Winter's Rain". Mocnym punktem repertuaru zespołu były też zwykle ballady i do tych najciekawszych w jego dorobku dołączy zapewne "Shining Star": rzecz początkowo delikatna, z kwartetem smyczkowym i partiami gitary akustycznej, ale z czasem nabierająca rozmachu, również dzięki natchnionemu głosowi Lione. Równie dopracowany pod względem wokalnym jest "Valley Of Shadows", utwór z duetem wokalisty Rhapsody Of Fire oraz sopranistki Manueli Kriscak, która popisuje się tu również typowo operową wokalizą. Mamy też inspirowany folkiem "A Voice In The Cold Wind" z obowiązkowym chórem i partiami piszczałek (Luca Ventimiglia), nie brakuje też licznych popisów Alexa Staropoli, szczególnie w "Shining Star" (fortepianowa koda) czy w "Realms Of Light" (syntezatorowe solo w duchu lat 70.). Na finał dostajemy zaś jeden z najdłuższych utworów w dorobku grupy, prawie 17-minutowy "The Kiss Of Light" - jeśli ktoś twierdzi, że tego typu granie jest wtórne i pozbawione jakiegokolwiek artyzmu, warto się z tym dziełem zapoznać. (5) Wojciech Chamryk
Rose'n - Wake Up! 2015 Self-released
Niemcy kojarzyły mi się od wczesnych lat 80. z metalem naprawdę solidnej próby. Owszem, w istnej powodzi zespołów pochodzących z tego kraju trafiali się też średniacy (np. Thunder z LP "All I Want"), ale generalnie zawsze było to granie na pewnym poziomie. Tymczasem debiutancki album Rose'n to takie wysilone zmaganie się z dźwiękową materią, tym bardziej zaskakujące, że zespół gra od wielu, wielu lat i tworzą go doświadczeni muzycy. Na "Wake Up!" niestety tego nie słychać, dominują tu bowiem schematyczne do bólu patenty. We "Flying" panowie zżynają więc od Accept, w "Decide It" zapożyczają się u AC/DC, w numerze tytułowym parodiują Judas Priest, a "Tales" to po prostu Dio, ale niestety w znacznie słabszym wydaniu. Co gorsza zespół postanowił też unowocześnić to i owo, wzbogacając struktury wielu kompozycji jakimiś syntetycznymi wstawkami, elektronicznymi rytmami czy innymi samplami, co tak się ma do klasycznie metalowego rdzenia tej płyty jak przysłowiowa pięć do nosa ("Tonight", "Wake Up!"). To nie koniec nieszczęść, bowiem wokalista Boris FP wbija zespołowi ostatni gwóźdź do trumny: jego partie są tak płaskie, pozbawione jakiejkolwiek głębi, siły i wyrazu, że słuchanie takiego "My Immortal" bądź totalnie wymęczonego "Take Me To The Top" najzwyczajniej w świecie przekracza moje możliwości, w innych utworach wcale nie jest lepiej. "Take Me To The Top"? Z taką płytą? Żartownisie albo optymiści... (1) Wojciech Chamryk
Roxxcalibur - Gems Of The NWOB HM 2016 Limb Music
Najlepszy zespół NWOBHM z Niemiec uderza po raz trzeci. Już debiutancki "NWOBHM For Muthas" pokazał, że Roxxcalibur nie są cover bandem jakich wiele, "Lords Of The NWOBHM" potwierdził, że ich swoista misja przybliżania współczesnym fanom zapomnianych zespołów brytyjskiego metalu lat 70. i 80., a najnowszym wydawnictwem stawiają kropkę nad i. Tym razem przygotowali aż 14 utworów (jeden z nich to bonus wersji CD), wybranych spośród wielu propozycji. Nie uświadczymy na płytach Roxxcalibur utworów oczywistych, tych najbardziej znanych najpopularniejszych gigantów gatunku. Oczywiście aspekt komercyjny nagrania takiego "Running Free" Iron Maiden czy "Wasted" Def Leppard byłby pewnie nieporównywalnie większy, ale muzycy z premedytacją sięgają po utwory mniej znane, dając im niejako drugie życie. Równie istotne wydaje mi się to, że nagrywają je tak jak to czyniono przed laty, często na żywo, ograniczając do minimum późniejsze dogrywki czy zabiegi techniczne. Dlatego też "Gems Of The NWOBHM", pomimo tego, że składają się nań utwory różnych zespołów z lat 1980-87, brzmi spójnie niczym dopracowana artystycznie całość. Przy takim doborze utworów trudno tu wyróżnić którykolwiek z nich, bo wszystkie są znakomite i świetnie wykonane mnie osobiście najbardziej ucieszyły "Why Don't You Kill Me?" Legend i "Fool's Gold" Taurus, z pewniaków "Stormchild" Tresspass i "Midnight Chaser" White Spirit, a najmniej oczywistym wyborem jest tu "Panzer Division Destroyed" Budgie. (5) Wojciech Chamryk
Royal Hunt- XIII- Devil's Dozen 2015 Frontiers
Royal Hunt to współczesna chluba duńskiego rocka, chociaż jednoznaczne przypisanie narodowości bandu jednemu krajowi wydaje się mało precyzyjne. Powód jest jeden, Royal Hunt w sile kwartetu rockowego (przy perkusyjnym wsparciu Andreasa Habo Johanssona) skupiua przedstawicieli aż czterech nacji, Rosji, Danii, Szwecji i USA. Jak z tej informacji wynika jest to formacja multi narodowa, chociaż mózgiem i głównym architektem projektu jest od ponad dwóch dekad Andre Andersen, jedyny aktualnie członek pierwotnego składu. Royal Hunt i Andre Andersen to żyjący w idealnej symbiozie organizm artystyczny i próba rozwodu oznaczałaby zapewne klęskę i kwestionowanie pokaźnego dorobku zespołu, który nie bez przyczyny szczyci się ponad 20
wydawnictwami płytowymi i ponad milionem sprzedanych egzemplarzy swoich albumów. Nazwa Royal Hunt powstała trochę przypadkowo i wywodzi się z tytułu obrazu w jednym ze zwiedzanych przez Andersena muzeów. Zdarzenie to świadczy także dobitnie o wszechstronności charakteru tego twórcy, który z racji swoich rozległych zainteresowań, wykraczających daleko poza granice muzyki rozrywkowej, traktowany jest niekiedy w środowisku zawodowym jak "człowiek renesansu". Takiemu mianu sprzyja także fakt, że Andre to klasycznie wyedukowany pianista, w dalszej kolejności również producent, kompozytor, fachowiec od reklamy, songwriter i multiinstrumentalista, urodzony w roku 1961 w… Rosji, a w zasadzie wtedy Związku Radzieckim. Andersen nie ogranicza się do jednej dziedziny aktywności, uczestnicząc w pracach takich projektów rockowych jak Cornerstone, Pretty Maids, Narita czy Prime Time. Własne profesjonalne studio nagraniowe umożliwia przygotowywanie spotów radiowych i telewizyjnych oraz muzyki filmowej. Jego wydawnictwo Warner Chappell Group współpracuje z wieloma organizacjami i instytucjami na całym świecie, a na bogatej liście kooperantów znajdziemy między innymi Sony PlayStation, Unibank czy Nintendo. Oczywiście "oczkiem w głowie" i priorytetem jego aktywności biznesowej jest pięcioosobowa formacja Royal Hunt, kojarzona głównie z muzyką prog i heavy metalową. Album "Devil's Dozen" zgodnie ze swoją sygnaturą jest trzynastą, studyjną publikacją fonograficzną Royal Hunt. "Trzynastka" uważana jest niekiedy za liczbę pechową, ale w przypadku tej płyty takie czarnowidztwo nie znajduje potwierdzenia. Powstał album dosyć typowy dla grupy, zwierający siedem nagrań plus track bonusowy (istnieją wydania z dwoma bonusami), stylistycznie oparty na fundamencie stworzonym i doskonalonym sukcesywnie od lat. Jednym słowem niespodzianki trudno znaleźć, ale to wcale nie świadczy o jakości bądź słabości zarejestrowanej muzyki. Otrzymujemy niezwykle melodyjne, dynamiczne i inteligentnie skomponowane i świetnie zaaranżowane songi, spełniające standardy wymagającej sztuki muzycznej. Tkwi w nich moc, energia, majestat, frazy podniosłe, hymniczne i proste, rytmiczne. Obok progmetalowych sekwencji, podanych w bardzo świeżej instrumentacji słuchacz natknie się także na liczne fragmenty zdominowane przez komponenty symfoniczne, ale takie rozwiązania nie powinny budzić zdziwienia, gdyż na takich filarach Royal Hunt oparł swój sposób rozumienia rockowej twórczości. Rolę "startera" całego materiału pełni ponad 7- minutowy "So Wright So Wrong", od pierwszych dźwięków mocno osadzony w stylistycznych priorytetach Royal Hunt. Epicka symfoniczność w brzmieniu instrumentów klawiszowych, po minucie dynamiczne wejście gitar i perkusji, wyrazisty rytm, precyzyjnie nakreślona linia melodyczna oraz podniosły nastrój doskonale tworzą podwaliny do wprowadzenia partii wokalnej. Royal Hunt należy bezwzględnie do grona rockowych składów muzycznie bardzo dojrzałych, świadomych kapitału indywidualnych umiejętności, o starannie wypracowanych filarach stylistycznych, co potrafi zaprezentować w każdej kompozycji, ale gdyby ktoś miał jeszcze wątpliwości, czyja muzyka dociera do jego uszu, ten otrzymuje dowód podany niejako "na tacy" czyli już w pierwszej odsłonie nowego albumu. DC Cooper, czyli facet przed mikrofonem,
posiada głosowe parametry predestynujące go do prowadzenia utworu, czystość, barwa, moc i zdolność "bezwysiłkowego" kierowania głównym tematem melodycznym sprzyjają profesjonalnemu wokalowi. Dodatkowo, choć nie wiem, czy to tylko moje wrażenie, wszystkie te głosowe komponenty doskonale zazębiające się z warstwą instrumentalną składają się na budowany klimat, tworząc poczucie obcowania z potężnym rockowym hymnem. A gdy "So Wright So Wrong" wkracza w strefę refrenu, to nic nie ochroni słuchacza przed skocznym "podrygiwaniem" czy rytmicznym przytupywaniem. Spektrum brzmienia poszerzają także akcenty wielogłosowe, dozowane wstrzemięźliwie, ale słyszalne i wpasowane w punkt, w którym odgrywają rolę istotnego uzupełnienia profilu brzmienia. Kwintet rozpoczął od wysokiego "C", dynamicznie, z energią i melodyjnie. Podobnie przebiegają muzyczne wypadki w "May You Never (Walk Alone)", numerze równie energetycznym, rytmicznym, przebojowym (!!!), z krótkimi, mocarnymi partiami solowymi z przewagą gitar. Pewnym pozytywnym zaskoczeniem może zostać trzeci na liście track "Heart On A Platter", od pierwszych sekund z wyrazistym pulsem basowym i jazzującym akcentem fortepianowym. Liczne wstawki quasi symfoniczne, świetne, selektywne brzmienie, bogactwo aranżacji, chórki (żeńskie oraz w duecie z DC Cooperem) to elementy, które w twórczości Royal Hunt są oczywistością. W przypadku tak intensywnej muzyki należy w pewnym miejscu przyhamować, żeby nie zamęczyć odbiorcy, co rozumieją doskonale autorzy albumu "Devil's Dozen" serwując prawdziwy muzyczny poemat utrzymany w konwencji ballady- ze względu na tempo, oraz majestatycznego hymnu w zakresie nastrojowości. Kapitalna gitarowa partia solowa Jonasa Larsena w części środkowej upiększa instrumentalny krajobraz kompozycji. Im bliżej końca (blisko 7 minut) tym bardziej bombastyczny klimat unoszący dźwięki w przestworza jak na skrzydłach. Emocje, piękno, potężne brzmienie składają się na urok "Until The Day". Jedynym niewypałem jest moim zdaniem "Riches To Rags". Uzasadnienie: partia fletu w fazie początkowej, pseudo ludowy, celtycki motyw melodyczny pasują do reszty dźwięków z krainy symfonicznego progmetalu jak przysłowiowy "kwiatek do kożucha". Znacznie bliżej temu fragmentowi do folk-rockowego wizerunku Blackmore's Night, aniżeli artystycznej tożsamości Royal Hunt, tym bardziej, że Andersen i spółka postanowili połączyć ogień, czyli autorskie patenty nasączone obficie składnikami hard rocka i progmetalu z wodą, czyli folkową łagodnością partii fletu i melodyką rodem z dawnych tańców dworskich. Wyszedł karambol! Spieszę jednak uprzejmie donieść, że to jedyny niewypał, który udało się rozbroić już w następnym numerze i dlatego nie uszkodził on charakteru całości. Tym bardziej, że w ostatnim rozdziale programu płyty, wszystko powraca na ustalone tory, pozostawiając w pamięci tę lepszą "twarz" rockandrollowców pod duńską flagą. Do zawartości podstawowej albumu załączono bonus w postaci 3-minutowego, wysoce kalorycznego nagrania "How Do You Know", o sporym potencjale przebojowości, rozsadzającego energią, chociaż jak na standardy Royal Hunt dosyć ubogiego w warstwie brzmieniowej, bo pozbawionego tych wszystkich detali symfoniczno-orkiestrowych, charakterystycznych dla ich stylu. Reasumując, mo-
żna być zadowolonym z poziomu prezentowanego przez zespół w premierowym materiale "Devil's Dozen". Sympatycy grupy nie odkryją w nim przełomowych momentów radykalnie zmieniających image artystyczny wykonawców, szanując i akceptując bogaty katalog dźwięków Royal Hunt. Kandydaci na fanów, zachowując obiektywizm, dostrzegą zapewne profesjonalizm warsztatowy, dojrzałość i kreatywną siłę artystów, z zadowoleniem przyjmując także pomysły melodyczne budujące siłę przekazu grupy. Duńczycy to doświadczona ekipa, świadoma swoich celów, od lat trzymająca wysoki poziom, dlatego każdej nowej płyty słucha się z przyjemnością. (4) Włodek Kucharek
Sabaton - Heroes on Tour - Live 2016 Nuclear Blast
Koncerty z Wacken mają swój urok, a przynajmniej dla mnie. Zawsze myślę, że fajnie byłoby być na takim występie, ale potem przypominam sobie i porównuję Wacken do czeskich festiwali i jakoś mój zapał maleje. Ale ja wolę czeskie piwo za kilka zł niż niemiecki za kilka euro. Podobnie mam z tym DVD. Jako fan i osoba, która miała okazję swojego czasu pracować z tym zespołem, lubię ich i ich muzykę i zawsze pójdę na ich koncert. Ale specjalnie tak nie mam nic, żeby zachwycać się tym wydawnictwem. Owszem zespół miał okazję zagrać w czasie zachodu słońca, co w ujęciach z dalszych czy tych latających kamer fajnie wygląda. Są efekty pirotechniczne, które muzycy bardzo lubią, jak i zawsze po koncercie o tym mówią widzowie. Joakim to dobry frontman i wie jak grać z publicznością w każdym kraju. Członkowie zespołu między sobą świetnie się rozumieją i żartują z siebie. Świetnym przykładem tego jest interakcja między muzykami przed utworem "Gott Mit Uns". Ale są też momenty, których za bardzo nie rozumiem, po co były. I tak fajnie jest przestawić członka ekipy odpowiedzialnego za scenę i pirotechnikę, ale już opcja, że on musi w tym momencie coś naprawić jakoś mnie nie przekonuje. Dalej na prawej stronie sceny wtaczany jest w czasie utworu "Panzerkampf" czołg i słychać w tle polecenia wydawane przez technicznego, nie wiem na ile to jest przypadkowe czy wyreżyserowane, ale do mnie to nie trafia a wręcz przeszkadza. Później w czasie innego utworu ten sam człowiek lata po scenie niby to z wykrywaczem min i ich szuka i fajnie by było żeby coś znalazł, choćby jakąś część damskiej garderoby leżącej na scenie. Bo samo bezcelowe, nerwowe bieganie technicznego po scenie jakoś do mnie nie trafia, a i trochę jest to parodią tego jak na pewno nie szuka się min. Moim zdanie można by to o wiele lepiej odegrać. Tu mam przebłyski z "Cunning Stunts" Metallici, ale to zupełnie inna klasa. Pod względem wizualnym, efektów specjalnych, konwersacji między muzykami czy z interakcji publicznością jeszcze parę smaczków się znajdzie, ale nie będę ich wszystkich opisywał, zostawiam to tym, którzy będą mieli okazję posłuchać a właściwie
RECENZJE
151
pooglądać koncert na tym DVD. Właśnie posłuchać, tu wypada mi coś powiedzieć o brzmieniu i utworach. I tak, długość koncertu nie jest powalająca, ale to po pierwsze festiwal, który rządzi się innymi prawami i tam nawet największe gwiazdy mają max 1,5 godziny grania. Sabaton miał tego czasu trochę mniej. Po drugie sam zespół rzadko gra dłuższe sety niż właśnie te 1,5 godziny. Dobór utworów - tu znalazł się utwór z (prawie) każdej płyty, fanatykom czy hejterom przypomnę, że Wacken leży w Niemczech i "40:1" czy "Uprising" nie ma (te utwory są na koncertówce ale wydanej w 2013 roku z koncertu na festiwalu Woodstock). No i zostaje nadmienić mi parę słów na temat brzmienia... chyba wszyscy się zgodzą z tym, że Joakim Broden, Brucem Dickinsonem nie jest i to słychać, ale i też nie używa żadnego urządzenia, które miałoby poprawiać jego wokal. Ja lubię ton głosu wokalisty Sabatonu, jak i przemawia do mnie takie surowe brzmienie jakie słychać na tej koncertówce, bo daje to odczucie, że artysta naprawdę się stara i daje na scenie wszystko z siebie. Muzycznie natomiast reszta jest w jak najlepszym porządku. Choć ja na swoją wersję recenzyjną mógłbym ponarzekać, ale w utworach udostępnionych przez Nuclear Blast w internecie niedoskonałości już moje ucho nie wyłapuje. Podsumowując, zespół od swojego pierwszego występu na Wacken w 2008 roku zrobił bardzo dużo, że w 2015 był jednym z headlinerów tego festiwalu. Dla fana to DVD jest naprawdę dobrym uzupełnieniem w kolekcji. Dla pozostałych słuchaczy, decyzję zostawiam wam, zwłaszcza że w ciągu pięciu lat jest to trzeci wydany koncert na DVD, czy najlepszy? Ja pamiętam fajniejsze koncerty tego zespołu, a płyty live nie koniecznie kupuje się po to, żeby posłuchać standup'u ze sceny. Poza tym wolę wieczorem wypić jeszcze jedno piwo (noch ein bier) i poczekać na koncerty Sabaton w naszym kraju. Lucjan Staszewski
Salem - Dark Days 2016 Pure Steel
Przyznam, że nowy album Salem rozczarował mnie, bo po wcześniejszym, całkiem niezgorszym "Forgotten Dreams" spodziewałem się po tych, przeżywających drugą młodość, weteranach NWOBHM czegoś znacznie ciekawszego. Tymczasem zespół nagrał niemal równie długą, ale znacznie słabszą płytę. Większość utworów z "Dark Days" ciągnie się więc niestety niczym te przysłowiowe flaki z olejem, a kwintesencją twórczej niemocy wydaje się być ośmiominutowy "Nine Months". Na dobrą sprawę coś zaczyna się tu dziać dopiero w czwartym, szybkim i utrzymanym w dawnym stylu zespołu "Lost My Mind", niezły jest numer tytułowy z wokalną żyletą Simona Saxby i szkockimi akcentami, panowie nieźle łoją też w "Second Sight", ale to jednak odgrzewanie starych patentów w nie najlepszym stylu. Już ciekawiej robi się, gdy Paul Macnamara zaczyna kombinować z syntezatorami w patetycznym "Tormented", harmoniami wokalnymi niczym z progresywnego rocka lat 70. w
152
RECENZJE
"Prodigal Son" czy sięga po bluesa w finałowym "Tank" - może to jest rozwiązanie, żeby nie grzęznąć w schematach i odcinaniu kuponów z niegdysiejszej, może i nie największej, ale jednak chwały? (3) Wojciech Chamryk
Sarasin - Sarasin 2016 Pure Steel
Kanadyjczycy z Sarasin debiutowali jeszcze w 1987 roku pięcioutworową 12"EP "Lay Down Your Guns", później jednak zanotowali znacznie więcej upadków niż wzlotów. I gdy wydawało się, że po śmierci pokonanego przez raka basisty Roba Granta zespół nieodwołalnie już przejdzie do historii, ta tragedia skonsolidowała jego szeregi. Jedyny pamiętający lata oryginalnego składu gitarzysta Greg Boileau zwerbował kilku doświadczonych muzyków z którymi zespół był zaprzyjaźniony od lat, z wokalistą Michaelem Wilsonem na czele, by nagrać płytę w hołdzie Grantowi i jemu dedykowaną. "Sarasin" na pewno nie rozczaruje fanów grupy sprzed lat, czy szerzej zwolenników hard 'n' heavy lat 80., jest to bowiem materiał zakorzeniony w stylistyce tamtej dekady, a przy tym mocno i surowo brzmiący. Nic dziwnego, że Pure Steel Records bez wahania podpisała kontrakt z tym zespołem, bo to dźwięki idealnie pasujące do profilu tej wytwórni: ostre, surowe, ale nie pozbawione też chwytliwych melodii i przebojowych refrenów. Czasem bliższych klasycznemu hard rockowi lat 60. i 70. ("The Hammer", "Live To See The Glory"), pięknie rozpędzonych niczym w czasach największej świetności gatunku ("Now", "In Our Image"), ale też pełnych mocy w miarowych, akcentowanych basowym pulsem tempach ("Soul In Vai", "Wake Up"). Są też pewnego rodzaju ciekawostki, jak np. patetyczny, kojarzący się z "Supertzar" Black Sabbath chór w "Sinkhole", wrażenie robią też rozbudowane, nierzadko wieloczęściowe solówki, zwłaszcza w "Enemy Within" i "Forevermore". I chociaż ta płyta to bardziej finalny rzut na taśmę niż początek wielkiej kariery, to muzycy Sarasin bez dwóch zdań mogą być z niej dumni. (4,5) Wojciech Chamryk
Savage Master - With Whips and Chains 2016 High Roller
Od czasu wydania świetnego debiutu "Mask of the Devil" minęły już dwa lata, więc najwyższa pora na jego następcę. Miałem spore oczekiwania co do tego krążka i z pełnym przekonaniem stwierdzam, że zostały zaspokojone. "With Whips and Chains" zawiera ten
sam obskurny heavy metal co poprzednik z tym, że jest chyba nawet ciut lepszy. Savage Master rozwinęli się kompozytorsko i nagrali bardziej wyrównany materiał. Muzycy nie są żadnymi wirtuozami, ale przy pomocy prostych środków piszą przebojowe i zostające na długo w głowie numery. Gitarzyści grają z zajebistym feelingiem dzięki czemu ta muzyka wręcz miota słuchaczem. Tym razem mamy przewagę utworów szybkich, wśród których są takie ciosy jak "Path of the Necromancer", "Vengeance is Steel" czy "Ready to Steel". Na poprzedniej płycie zdecydowanie bardziej wchodziły mi te wolniejsze kawałki i tutaj też takie są. Przede wszystkim tytułowy hymn "With Whips and Chains" będący jednym z najlepszych w ich dorobku. Wpływy są oczywiste czyli Sabbs, Mercyful Fate, Judas Priest, Angel Witch czy nawet Exciter. Zostały one doskonale wymieszane i stworzyły zwartą całość z własnym charakterem i duszą. Pozostając przy zaletach nie sposób nie wspomnieć o Stacey Peak, której wokale przypominające Wendy 'O Williams dodają tej muzyce drapieżności i są niewątpliwie ogromnym atutem. Reszta zespołu wspiera ją niekiedy chórkami i wtedy brzmi to naprawdę mocno. Całe szczęście, że nie zaczęli kombinować z brzmieniem, bo to, które jest pasuje do nich idealnie. Jest surowe, organiczne i autentyczne. Prawdziwy miód na uszy po niektórych przeprodukowanych, plastikowych gównach. Savage Master nagrał kolejny zajebisty krążek, który mam nadzieję zostanie należycie doceniony przez fanów. Ja się nim niesamowicie jaram i zdecydowanie polecam wszystkim. Teraz tylko pozostaje przekonać się jak wypadają na żywo. (5) Maciej Osipiak
Scala Mercalli - New Rebirth 2015 Art Gates
Niesamowite, że ten włoski zespół istnieje od 1992 roku, a do tej pory nic o nim nie słyszałem. Oprócz trzech dem nagranych w latach 96-04, mają na koncie debiut "12th Level" z 2005 roku, wydany cztery lata później "Border Wild" i najnowszy ubiegłoroczny "New Rebirth". Krążek ten został nagrany z dwoma nowymi gitarzystami jednak nie mam niestety porównania z poprzednikami. Tym co się rzuca w oczy od początku to mocno zarysowana tematyka historyczna z naciskiem na postać Giuseppe Garibaldi'ego i zjednoczenie Włoch. Nawet image zespołu jest mocno zuniformizowany. Taka warstwa liryczna aż prosi się o potężną i epicką oprawę muzyczną. Niestety nie do końca tak wyszło. Oczywiście nie brakuje podniosłych, hymnicznych utworów takich jak "September-18-1960", "Eternity", "Hero of Two Worlds" przypominający Iced Earth z okresu Owensa czy "Still United", które należą do najlepszych na płycie, jednak mi czasem brakuje mocy w riffach. W niektórych fragmentach przydałoby się konkretne dojebanie do pieca, a pozostaje niedosyt. Utwory same w sobie, a jest ich 11 plus intro i outro, są naprawdę niezłe, a momentami wręcz bardzo dobre, jednak zbyt anemiczne brzmienie nie pozwala im w pełni rozwinąć skrzydeł. Woka-
lista też nie dysponuje zbyt potężnym głosem, mimo że dobrze wywiązuje się ze swoich obowiązków. Pozwolił sobie nawet na puszczenie oka do słuchaczy i w "The Undead" niemal bezbłędnie odwzorował manierę wokalną Mustaine'a. Scala Mercali nagrali dobry heavy metalowy, ale nie na tyle dobry, żeby pozostał w pamięci słuchaczy na dłużej. Na pewno na plus niektóre, szczególnie te wymienione wyżej kawałki i historyczna tematyka. Mam nadzieję, że chłopaki i grająca na basie kobitka popracują nad pewnymi niedostatkami i na kolejnym krążku pokażą pełnię swoich możliwości. (4) Maciej Osipiak
Scarlet Anger - Freak Show 2016 MIG Music
Fajna okładka to wciąż podstawa, chociaż zdarza się coraz rzadziej, że wybieramy płytę zaintrygowani zdobiącą ją ilustracją. Cover "Freak Show" nawiązuje do filmowych horrorów klasy B i jest utrzymany w komiksowej stylistyce, co koresponduje z warstwą tekstową. Muzycznie nie jest już tak wesoło, chociaż nie powiem, grać panowie potrafią i pewnie w Luksemburgu są jedną z wyróżniających się grup nie tylko thrashowych, ale też i metalowych. Wątpię jednak by przełożyło się to na większą popularność Scarlet Anger w innych rejonach Europy, bowiem jej nowoczesny thrash jest na dłuższą metę zbyt jednostajny i z każdym kolejnym utworem słucha się tego coraz gorzej, mimo tego, że muzycy znają się na swoim fachu, a komponując czerpali od bardziej doświadczonych kolegów. Słychać tu więc wpływy Kreatora z połowy lat 90., pojawia się niekiedy groove typowy dla Sepultury z tego samego okresu, są patenty zaczerpnięte od Slayera czy Annihilator, nie brakuje też nawiązań do ciężej grających kapel, jak np. The Haunted czy Devildriver - szczególnie w warstwie wokalnej, bo Joe Block musiał w znacznym stopniu wsłuchiwać się w Deza Fafarę. Najefektowniej łączą to wszystko w szaleńczo rozpędzającym się "The Abominable Master Gruesome", zróżnicowanym i piekielnie mrocznym "The Haunted Place - House Of Lost Souls" i jak na tę konwencję wręcz przebojowym "An Unbelievable Story Of A Stupid Boy", ale jako całość "Freak Show" nie porywa. (3) Wojciech Chamryk Scarleth - The Silver Lining 2015 The Leaders
No i co? No, znowu melodyjny symfoniczny power metal z kobietą za mikrofonem. Tragedia... Scarleth to zespół, który wywodzi się z ukraińskiego Doniecka. Jego początki datuje się na 2005 rok. Omawiany krążek "The Silver Lining" to ich drugi w kolejności duży studyjny album. Niektóre źródła mówią jeszcze o jednej płycie, na której zebrane są nagrania demo, "Demos 2007 2009". O dziwo muzycznie jest lepiej niż przypuszczałem. Oczywiście Ukraińcy nie wymyślają niczego nowego opierają się na dobrych sprawdzonych wzorcach power metalowych. Można doszukać się tu fińskiej szkoły typu
Stratovarius czy Nightwish ale także Angry i innych znanych z tego kręgu, typu: Within Temptation czy Rhapsody of Fire. Jednak ich kompozycje są bardziej niż solidne, czasami wręcz ocierają się o pierwszą ligę tego nurtu. Mam tu na myśli bardziej progresywny z orientalnymi motywami "The Gates Of Dark Sun" czy power metalowy song z folkowymi inspiracjami "One Short Life". Atutem tego zespołu jest swoisty balans między power metalem, symfoniką a progresją oraz bardzo ciekawe ornamenty aranżacyjne. Oczywiście możemy odnaleźć więcej wpływów muzycznych ale te wymienione stanowią podstawę. Wykonanie to już klasa sama w sobie, ukraińskim muzykom niczego nie brakuje, a nie kiedy mogą zawstydzić kolegów po fachu. Praca realizatorska również wzorcowa, a nagrywano w Morton Studio w Kijowie, nie jakimś zachodnim studio. Brzmienie ustawiono tak, jak dla zespołów progresywnych, co może być kolejnym elementem sukcesu tej płyty. Na koniec zostawiłem sobie wokale. W tym wypadku mamy do czynienia z normalnym śpiewem (Irina Makukha) i growlingiem (Oksana Element). Taki dwugłos to nic nowego. O dziwo ani jeden ani drugi śpiew nie drażni mnie zbytnio, także w pełni mogę doceniać walory dźwiękowe proponowane przez band. Spotkanie "The Silver Lining" okazało się nie takie straszne, a nawet mogę polecić ten album, tym którzy uwielbiają symfoniczny power metal z kobiecym wokalem. Sam zespół Scarleth udowodnił, że ma potencjał i przy dobrych wiatrach może coś osiągnąć. Przede wszystkim musi przetrwać, piszę o tym, bo zmiany personalne u Ukraińców są permanentnie, a taka sytuacja nie ułatwia działalności zespołu. (4) \m/\m/
Scream Maker - Back Against The World 2016 Self-Released
Scream Maker to grupa o wyrobionej marce w naszym kraju jak i poza jego granicami, która de facto powstała stosunkowo niedawno. Do tego jest z Polski i przez te 6 lat od powstania zdążyła zrobić wokół siebie trochę szumu. Oto z kraju, który słynie dziś z mocnego łojenia w stylu Behemotha, Decapitated czy Vadera nagle wyłania się kapela, która przypomina starą szkołę grania z lat 80. i robi to z klasą, do tego stopnia, że wystąpili choćby u boku Paula Di Anno, a pierwszy album wsparł choćby Jordan Rudess z Dream Theater tworząc intro debiutu i solówkę do jednego z utworów. Teraz chłopaki wydali drugi album, dodatkowo sfinansowany z crowdfundingu, o czym przypomina okładka albumu i przy okazji znów do-
konali kilku zmian, mamy nowego gitarzystę rytmicznego i basowego. Czy bez pomocy znanych osobistości i po kolejnych zmianach w składzie poradzili sobie na drugim krążku? Odpowiedź brzmi: tak. Nie od dziś wiadomo, że młode zespoły po wydaniu dobrego debiutu cierpią na "syndrom drugiej płyty" i nie każdy wychodzi z niego zwycięsko. Na szczęście tutaj to nie grozi, następca "Livin In The Past" jest jak najbardziej udany, o czym świadczy już pierwszy kawałek. Zaczyna się spokojnie, (lecz nie aż tak jak na pierwszej płycie), by potem ze zdwojoną siłą uderzyć chwytliwym refrenem, na dodatek konstrukcja utworu nie nudzi. Tak wiele jest tu zmian tempa i urozmaiceń, że aż dziw bierze, że to wszystko mieści się w ponad 5 minutach. Dalej wcale nie jest gorzej, drugi kawałek to porządny skłon w stronę power metalu, do tego spod znaku takich grup jak Gamma Ray czy Helloween, choć tempo wyraźnie nawiązuje do thrash metalu (być może trzeci album będzie utrzymany w tej stylistyce, kto wie?). "Nosferatu" to jeden z najlepiej skrojonych utworów na tej płycie, który zasługuje na miano przeboju i koncertowego szlagieru. Trzeci w kolejce jest wszystkim już dobrze znany "Far Away" wysłany w eter, jako singiel i trzeba przyznać, że dopiero na albumie pokazuje pełnie swej mocy, choć trafił na niego w niezmienionej formie, to jednak, jako pierwszy singiel sprawdzał się połowicznie, bo z jednej strony swoje zadanie spełnił, chwytliwy refren miał, ale z drugiej strony jakoś tak średnio wchodził i pokazywał, że druga płyta nie będzie niczym wielkim lub co najwyżej będzie odcinaniem kuponów zebranych po trasie w Chinach itd., ot taki radiowy utwór. Jednak całościowo on pasuje i samodzielnie również daje radę. Na szczęście zespół nie zwalnia i czwarty numer otwiera riff przypominający "Painkillera". Nie od dziś wiadomo, że Scream Maker nie wymyśla koła na nowo, a jak zrzynać to tylko od najlepszych. Co ciekawe, w tym utworze to jednak wokal robi największą robotę, a gitary są zepchnięte na dalszy plan. Posłuchajcie tylko tego vibrato Sebastiana, które wwierca się do mózgu i najbardziej zostaje w pamięci po ostatniej sekundzie, sam utwór trochę jednak nuży, sprawia trochę wymęczonego, solówka też nie brzmi jakoś spektakularnie, bardziej jak gitarzysta, który dopiero, co obudził się na próbie, po nocy pełnej przygód i chyba przekonał resztę zespołu, żeby pospać jeszcze chwilę, bo piąty numer, to też jest taki snujący się po kątach. Fakt jest o wiele bardziej przebojowy, aż do przesady, widać, że autor sporo ostatnio słuchał Mötley Crüe i Kiss, zwłaszcza utworu "God Gave Rock'N'Roll To You", który ma dość podobny klimat do "Signs in the Sky". Na szczęście koniec strony A jawi się, jako powrót do mocniejszego grania, w sumie to utwór tytułowy, więc to do czegoś zobowiązuje, a dotychczas Scream Maker skrywało pod tytularnymi kawałkami porządne przeboje i nie inaczej jest tutaj, choć trochę jednak brakuje energii, która była przy "Livin in the Past" i "We Are The Same", tym razem jest to bardziej majestatyczna atmosfera, ale wciąż w refrenie jest, co nucić. Strona B zaczyna się dość podobnie, lecz jednak inaczej, otóż również spokojnie, jednak dwukrotnie, bo dostajemy dwie ballady, z czego refren dość mocno kojarzy się z rewelacyjnym "Stand Together" z pierwszej płyty, jednakże w ogólnym rozrachunku "Godsend" jest słabszy i się dłuży, a trzeba przypomnieć, że pieśń z tamtego krążka była jednak mocniejsza i bardziej kontrastowa i tym śladem idzie "Retribu-
tion", który zaskakuje wstępem, widać, że dwie trasy w Chinach swoje zrobiły i odcisnęły piętno na muzykach, potem jednak wracamy na właściwe tory, które w całości przekładają się na ponad siedmiominutowe granie. Oczywiście na porządnym heavymetalowym nie może zabraknąć utworu hołdującemu zasadzie "Peace, Love And Rock'N'Roll", choć Peace już był poniekąd w "Godsend" to w "All Because Of You" musi być to drugie słowo, jednakże jak to zwykle bywa jest ukazane raczej w niewesołych barwach i o tym jest utwór, utrzymany w dość scorpionowym stylu. "Black Fever" z nazwy brzmi jak kontynuacja utworu z 2014 roku, jednakże nie ma nic z nim wspólnego, poza jeszcze krótką wolną wstawką, tutaj jest znacznie ciężej, mocniej i ostrzej. Jednym słowem gorączka osiągnęła swe apogeum i mówię to nie bez kozery, ponieważ końcowe utwory to znów ballady, w których tym razem nie uświadczymy ostrzejszych momentów, choć gitary w "Into The Light" próbują jeszcze coś z siebie wykrzesać, to jednak nawet solówka, choć genialna, to jednak bardziej wpisuje się w melancholijny, emocjonalny ton. We "Walk With Me" już sam Scream Maker zachęca nas do ponownego przesłuchania płyty, bo utwór rozpoczyna się... puszczeniem refrenu z taśmy magnetofonowej lub płyty gramofonowej, która nagle się urywa i wchodzi już optymalna zawartość, z której czuć inspiracje Ritchie'm Blackmoore'm, tego nie da się z niczym innym pomylić, tego, co tu wyczynia gitara trzeba po prostu posłuchać. Dodatkowo, jako bonus dostajemy dwa alternatywne miksy utworów "Far Away" i "Black Fever", które dobrze pokazują jak wiele można dziś zrobić z utworami, by brzmiały potężnie. Niby utwory te same, ale jednak inne. Warto się w nie wsłuchać. Koniec końców, Scream Maker zdało test drugiej płyty, choć nie ustrzegło się błędów. Chłopakom trzeba przyznać, że z jednej strony grają klasycznie, ale tu widocznie próbują pokazać też jakiś swój pomysł czy poeksperymentować, a nie jedynie zamknąć się w hermetycznym pudełku z napisem "Heavy Metal 80's". Co do minusów to po pierwsze nie do końca im wyszło rozciąganie utworów, choć trzeba przyznać, że wyszło im to lepiej niż chociażby Iron Maiden i też chwała im za to, że nie umieścili nigdzie typowo" dickinsonowych" zaśpiewów, które sztucznie mają porwać tłum do zabawy. Drugim moim "ale" jest nadmierne wykorzystywanie pewnych patentów czy zagrywek takich jak sztuczne flażolety. Ja rozumiem, każdy chce być Zakkiem Wylde, ale nie trzeba pakować, co rusz tych pisków, przez co te kawałki stają się przewidywalne i do siebie podobne. Najpoważniejszym jednak zarzutem jest długość tego albumu, podobnie jak w przypadku debiutu, ta płyta jest za długa, momentami wydłużana na siłę, a paru utworów mogłoby spokojnie nie być. Tak jak w przypadku "Livin in the Past" te kawałki, nawet słabsze pojedynczo się bronią, tak całość zlewa się w jeden długi kawałek, zwłaszcza, gdy weźmiemy pod uwagę to, że oparte są na tych samych patentach, przez co mamy wrażenie, że słuchamy tego samego, a próbować grać bardziej progresywnie, tylko po to, by wydłużyć album, to nie jest dobry pomysł. Niemniej jednak jest to naprawdę udana druga płyta, tym bardziej, że w Polsce mamy praktycznie deficyt takich kapel, a i na świecie widać, że nie ma tylu kapel, o których byłoby tak głośno jak kiedyś o Iron Maiden, a o Scream Maker już słychać, a może być tylko jeszcze głośniej. (5) Grzegorz "Gargamel" Cyga
Section A- Wall Of Silence 2016 Mausoleum Records
Jako kraj pochodzenia bandu Section A wskazać należy Danię, ponieważ właśnie tam w roku 2001 Torben Enevoldsen wraz z perkusistą niemieckiego Vanden Plas, Andreasem Lillem, zdecydował o "poczęciu" przywołanej z nazwy kapeli. Po dwóch latach działalności na "świat przyszedł" debiut fonograficzny zatytułowany "The Seventh Son". Przez następne lata ten gitarzysta - w pierwszej kolejności - i klawiszowiec - w drugim wyborze, który w zespole stał się postacią zdecydowanie dominującą, "dorzucił" do dyskografii kolejne trzy longplaye, w tym ostatni, z końca lutego 2016, o tytule "Wall Of Silence". Grupa od kilkunastu lata udziela się na scenie muzycznej jako trio, chociaż na potrzeby kolejnych albumów zapraszani byli inni rockowi instrumentaliści, między innymi Derek Sherinian czy Julien Spreutels, klawiszowiec Eternity i Epysode. Muzyka trio Section A klasyfikowana jest najczęściej w dwóch kategoriach stylistycznych, progresywnego metalu i melodyjnego heavy metalu, chociaż w poszczególnych utworach, które wprawdzie nieliczne, ale zbliżają się do granicy 10 minut, spotykają się także inne wpływy, ze szczególnym wskazaniem na nowoczesny hard rock i znaczące akcenty rocka progresywnego. Generalnie Section A w branży muzycznej to taki "duński dynamit" (kiedyś, w najlepszych swoich latach miano takie nosiła reprezentacja piłkarska tego kraju), bardzo żywiołowy, dynamiczny, o masywnej posturze i momentami ciężki, z punktem ciężkości definiowanym w energetycznych partiach gitarowych. Praktycznie każdy album jest nieco inny od poprzednika, inaczej wyprofilowane jest brzmienie, zawsze solidna, mocno "kopiąca" sekcja rytmiczna i liczne, ostre, intensywne i wyraziste partie solowe gitar z profesjonalnie zaprojektowanymi riffami. Pewnym paradoksem jest fakt, że takiej charakterystyce muzyki zespołu sprzyjają liczne zawirowania personalne. Można wręcz powiedzieć, że wymiana kadrowa stała się w składzie Section A swoistą tradycją i z wyjątkiem głównego "sprawcy zamieszania", Enevoldsena, pozostali członkowie ekipy stanowią "zaciąg" sezonowy. No, ale może to tylko złudne i pozorne wrażenie. Pomimo dosyć znacznie zawężonego pola stylistycznego, muzyka Section A nie wydaje się być zaprojektowana pod jeden wymiar, nie tworząc struktury jednorodnej, a w słuchaniu jednostajnej. Owszem, spotykamy fragmenty dosyć przewidywalnej gitarowej "jazdy", jednak trwają one krótko i bywają przełamywane zagrywkami klawiszowymi, które skromne, minimalistyczne potrafią podkreślić inteligencję i impulsywny charakter muzyki. Analizując skład instrumentarium mogłoby się wydawać, że jest to niezbędne minimum, żeby osiągnąć standardy metalowego rocka. Wokal - perkusja plus Torben Enevoldsen (gitary/ instrumenty klawiszowe/ bas) umiejętnie angażowani w realizację zadań instrumentalnych nakreślonych przez "kierownika artystycznego", wywiązują się wzorcowo ze swoich
RECENZJE
153
obowiązków, proponując całą paletę zagrywek. Takim przykładem, zaczerpniętym z programu "Wall Of Silence", może być doskonale wykorzystany fortepian w utworze "How Long". Niby nic, skromne "plumkanie" w klawiaturę, a jednak przełamuje energię gitarowych szaleństw, tworząc intrygujący duet. Taką tendencję do wykorzystania, dosyć ograniczonego, instrumentów klawiszowych, "obserwujemy" praktycznie w każdej z dziewięciu kompozycji. Zaryzykuję nawet tezę, że akcja muzyczna rozgrywa się na trzech płaszczyznach: wokalnej, ze świetnym, czystym, melodyjnym, mocnym i stabilnym głosem Nicklasa Sonne, który potrafi także w pojedynczych frazach solidnie "ryknąć", ale czyni to sporadycznie, gitarowo- perkusyjnej, z dosyć prostymi podziałami rytmicznymi i spontanicznym riffowaniem, oraz klawiszowej, która wykorzystywana jest przez Enevoldsena, ale przede wszystkim przez gościa, J. Spreutelsa, dosyć wstrzemięźliwie. Po prostu brzmienie klawiszy ma być wyłącznie przystawką, a nie daniem głównym. O jeszcze jednym komponencie struktury albumu nie wolno zapomnieć, mianowicie o potencjale melodycznym każdej kompozycji. Twórcy dołożyli starań, żeby tematy melodyczne były chwytliwe, łatwe do zapamiętania, ale jednocześnie udało się w tym zakresie uniknąć raf w postaci sztampy bądź czerpania z cudzych wzorów. Dlatego całego materiału słucha się z przyjemnością, na pewno nie jest to katorga dla słuchaczy-sympatyków innych stylistyk rockowych, chyba, że myślimy o disco polo, albo muzyce jarmarcznej. Obok form prostszych, rytmicznych, jak "Finding The One" czy "Pray For Freedom", który - O! Herezjo! - jest wręcz przebojowy, autorzy materiału zafundowali nam także rozdział o majestatycznym, progresywnym rodowodzie, noszący tytuł "Bleeding Chains", ponad 8 i pół minuty rozmaitości. W trakcie jego trwania słuchacz "wychwytuje" multum przemian, regulacji tempa, operowania różnym natężeniem brzmienia, płynnych przejść od fraz heavy metalowych aż do odcinków metalowo-progresywnych (środkowa część), ozdobionych solowymi popisami głównego aktora, który co rusz dostarcza argumentów, że najlepiej czuje się dzierżąc gitarowy gryf i przebierając palcami z wyczuciem po elektrycznych strunach. Kompozycja "Bleeding Chains" dowodzi także wszechstronności Enevoldsena, który gra błyskotliwie, z poczuciem melodii, sterując rytmem i prezentując cały katalog nietuzinkowych zagrywek. Unika także skutecznie powielania pewnych warsztatowych tricków, wpadania w jednostajność, łamiąc w wielu miejscach kanon. Przykładem takiej strategii jest epilog albumu w postaci "When All Is Falling", trwający blisko siedem minut, który w fazie początkowej wydaje się być "skrojony" na ognisty kawałek z pracowni melodyjnego metalu. Jednak w trakcie prezentacji okazuje się, że wykonawcy poszli w pewnym sensie "pod prąd" i od czwartej minuty wprowadzili dosyć radykalne rozwiązanie, wprawdzie tylko na około 30 sekund, ale za to z jaką wspaniałą partią solową gitary, która powoduje, że robi się niezwykle klimatycznie i po prostu pięknie. Reasumując można stwierdzić, że Torben Enevoldsen wraz z kolegami stworzył bardzo udany album, w którym skutecznie "powiązał" rockową moc, metaliczne zadziory, gitarową dominację z wpadającymi w ucho melodiami i nieprzesadną złożonością struktury. Profesjonalizm wykonawczy, biegłość instrumentalna, bardzo dobre selektywne brz-
154
RECENZJE
mienie rekomendują album Section A "Wall Of Silence" do każdej płytowej kolekcji. (4,5) Włodek Kucharek
Septagon - Deadhead Syndicate 2016 Cruz Del Sur
"Deadhead Syndicate" to płyta znacznie lepsza od niewydarzonego debiutu Rose'n "Wake Up!", ale niemiecki speed/thrash spokojnie mógłby się obyć bez tego wydawnictwa. Powtarza się tu niestety schemat, że doświadczeni muzycy jakoś nie potrafią spożytkować swych umiejętności w bardziej efektywny sposób, oferując typowy półprodukt, albo, skoro jesteśmy akurat w Niemczech, ersatz. Najbardziej w przypadku Septagon irytuje mnie to choćby w "Revolt Against The Revolution", gdzie siarczyste riffy i ostry głos Markusa Beckera nie mogą przebić się przez monotonnie stukające, plastikowo brzmiące bębny - dopiero odjazdowe solo w końcówce nieco ratuje sytuację. Nie jest to niestety jednorazowa wpadka, bo w następnym "Exit... Gunfire" mamy coś bardzo podobnego - ostry speed, fajne riffy, zadziorny śpiew i perkusja totalnie bez mocy - takie połączenie nie ma prawa się sprawdzić... Później bywa już lepiej (oldschoolowy "Ripper", szaleńczy "Deadhead Syndicate", surowy i równie archetypowy "Secret Silver Panorama Machine" przełamany akustyczną wstawką i pięknie narastającym solem), ale są też numery bardziej monotonne ("Unwanted Company", "Septagon Conspiracy" z wręcz szaleńczymi blastami w przyspieszeniu). Dlatego tylko i aż: (3), bowiem Septagon daleko jeszcze do przypisywanej grupie klasy Forbidden czy Realm. Wojciech Chamryk
Serenity - Codex Atlantcus 2016 Napalm
Serenity - pierwsze moje skojarzenie to bardzo fajny serial sci-fi, który niestety nie przetrwał poza pierwszy sezon, a szkoda. Ale w tym wypadku Serenity to austriacki kwartet grający symfoniczny, progresywny metal. Osobiście nie miałem wcześniej z nimi styczności i oceniana płyta "Codex Atlanticus" jest moją, pierwszą stycznością z tym zespołem. Płyta zaczyna się dobrze, symfonicznie, bo taki jest pierwszy tytułowy utwór, następnie są dwa utwory z pompą. Pierwsze moje skojarzenie: coś między Sonatą Arcticą, bo głos Georga Neuhausera jest bardzo podobny do Tonyego Kakko a Epicą jeśli idzie mocniejsze uderzenia. Lubię oba zespoły, więc po utworach "Fallow Me" i "Sprouts of Terror" byłem miło zaskoczony i czekałem z niecierpliwością na dalszą część płyty. I tak czwarty utwór "Iniquity" zaczyna
się dobrze, kto ma dobre skojarzenia to szybko złapie jakim filmem początek utworu był inspirowany i ... po intro do tego utworu zaczęło się coś dziwnego dziać. Moja ekscytacja została zwalona nagłym zwolnieniem tempa utworu, średnio pasującym do naprawdę dobrego początku. Ale myślę ok, na każdej płycie są lepsze i gorsze utwory. Następny utwór "Reason", znów bardzo dobre energetyczne intro ... i znów zwolnienie tempa od czapy i zaczynam myśleć nad "powodem", po co to? I zaczyna mi płyta z poziomu "dobra" przechodzić na "średnia" Ale słucham dalej "My Final Chapter" znów mam skojarzenie z jakimś filmem, choć tym razem nie wiem z jakim. Tym razem wolne i spokojne tempo utworu, bo to ballada, jakoś dałem radę, choć wiało nudą z niej. A zespół do tej piosenki nagrał teledysk... "Caught in a Myth" i znów dobry wstęp, tempo z pierwszych dwóch utworów, a potem znów to zwolnienie... po co? Widać nie znam się dobrze na progresywnym austriackim metalu. No ale nie jest aż tak źle jak utwory 4 i 5. Dalej mamy "Fate of Light" jak dla mnie trzyma poziom poprzedniego utworu, ale do tego co można usłyszeć na początku płyty moim zdaniem daleko. I w tym momencie płyta powinna się skończyć, bo utwór, który jest następny czyli "The Perfect Woman" jest nieporozumieniem na tej płycie. Bardziej to przypomina jakiś pop i muzyczną papkę jaką obdarzają nas artyści grający do kotleta i stacje radiowe pokroju RMF niż utwór progresywnego metalu. Dwa ostatnie utwory niewiele zmieniają już mój obraz, a mając w głowie to co właśnie usłyszałem to już do mnie nie trafiają. I można by rzecz, co było usłyszane, nie może być odsłyszane. Podsumowując, dźwiękowo płyta stoi na wysokim poziomie, gitary dobrze składają się z melodyczną linią orkiestrową i kto kocha Sonatę czy Epicę to spodoba mu się też ta najnowsza płyta Serenity. Choć w melodiach słychać inspirację muzyką filmową z block busterów z ostatnich lat, to w tej aranżacji jest ona ciekawie wpleciona. Dodatkową atrakcją jest gościnny udział Amandy Somerville, niestety udziela się ona w utworze, który ja uważam za najsłabszy. Wokalnie Georg Neuhauser jest podobny do Tonyego Kakko, ale to nie to samo i słychać nieco niemiecko-języczność wokalisty. Ale na plus mogą być teksty utworów, są one bardzo dojrzałe i pełne emocji. Ale muzyka do jakiej są wyśpiewane kojarzą mi się z gorzkimi żalami. Natomiast dla mnie poza pierwszymi trzema utworami płyta jest słaba, ma za mało "kopa" a moment, w którym zespół zamienia się w popowy skreślił dla mnie tę płytę, bo z ogólnego rozrachunku podobają mi się trzy utwory na jedenaście co daje moją ocenę w zaokrągleniu 1,5/6. Po prostu płyta "Codex ..." do mnie nie trafia i to nie jest moja liga. Dodać bym mógł cytat "więcej wpie... mniej baletu" Choć pewnie nie wszyscy się zgodzą z moją opinią. (1,5) Lucjan Staszewski Shallow Ground - Embrace The Fury 2015 Killer Metal
Shallow Ground jest zespołem niemłodym, który powstał w latach 90., by następnie rozpaść się, po czym odrodzić się niczym feniks z popiołów, wydając demo (2009r.) i EPkę "Shallow Ground" (2010r.). W roku 2013 wyszedł ich debiut, "The End of Everything", całkiem ciepło przyjęty przez recenzentów. Teraz mam okazję przysłuchać się ich najnowszemu, "Embrace The Fury", który moim zdaniem, jest krokiem na
przód w stosunku do ich wcześniejszych wydawnictw. Głównie za sprawą lepszego brzmienia oraz umiejętności technicznych instrumentalistów, gdyż podstawa grania zespołu zostaje taka sama thrash metal na modłę Slayer'a i Testament'u. Zespół raczy nas dziewięcioma kawałkami (w tym jednym instrumentalnym), w średnich i średnioszybkich tempach. Wjeżdża z kopyta utwór "Once Again" zwiastując to, co będzie się działo na reszcie albumu - burza riffów przemieszana z perkusyjną nawałnicą. Wokal wyrzuca kolejne słowa, riffy galopują, dalej przechodzą w spokojny motyw, dochodzi dość smutne solo i zaczynamy ponownie - wracamy do motywu z początku utworu. Potem kolejny utwór, zaczynający się od od motywu w średnim tempie, który przeradza się w solówkę. Następnie główny temat. Kolejno wolniejszy, dostojniejszy refren, solówka... i tak dalej. Potem "Brace of Impact", utrzymany w średnim i średnio-szybkim tempie. Dalszy to "Human Flame", po nim przerywnik i intro do kolejnego utworu, instrumentalnego "Eye of The Storm". Następnie "FIU" i tak dalej. Jak wcześniej napisałem, muzyka utrzymana jest w klimatach Slayera (do "Season in the Abyss") i Testamentu z pewnymi naleciałościami Destruction. Brzmienie jest całkiem w porządku, instrumenty brzmią też do rzeczy, gitary i perkusja mają odpowiednią siłę, bas uzupełnia sekcje instrumentalną. Wokal? Jest całkiem-całkiem, chociaż osobiście mi nie podszedł. Kompozycyjnie? Wszystko tak jak w thrashu, z dokładką dynamicznej gry perkusyjnej. Perkusista na prawdę odwala całkiem porządną robotę, nadając super dynamikę kompozycjom. Sama muzyka nie jest odtwórcza, chociaż da się słyszeć pewne inspiracje. Co do minusów, wcześniej wymieniony wokal (jego maniera, osobiście mi nie pasuje), solówki oraz nadużywanie kaczki i bendingów. No okej, podciągnięcia w solówkach są spoko. Kaczki też. Jednak nadużywanie ich już nie. Mniej solówek, za to bardziej przemyślanych, byłoby lepszym rozwiązaniem. To tyle. Polecam fanom thrash metalu. (3,9) Jacek "Steel Prophecy" Woźniak Sleepy Hollow - Tales Of Gods And Monsters 2015 Pure Steel
W roku 2012 ekipa Boba Mitchella i Steve'a Stegga powróciła po wielu latach ciszy bardzo udanym, docenionym również na naszych łamach albumem "Skull 13". I kiedy wydawało się, że Sleepy Hollow weszli wreszcie na właściwy kurs nastąpiło istne personalne trzęsienie ziemi. W jego efekcie w składzie nie ma już nie tylko wokalisty, ale też związanego z z zespołem od 1989 roku perkusisty Tommy'ego Wassmana oraz utytułowanego basisty Mike'a LePonda. Stegg nie złożył jednak broni, angażując nowych muzyków, z wokalistą Chapel'em Stormcrow'em (Altar Of Dagon) na czele. Zmiana 3/4 składu to poważna sprawa, nierzadko być albo nie być dla każdego zespołu, ale wychodzi na to, że Sleepy Hollow przeszli ją bez jakichś znaczących kom-
klisz wyświechtanych totalnie już w połowie lat 80. ("Misfired"). I chociaż mr. Soto wciąż ma głosie to coś i potrafi dać czadu w takim "Cyber Masquerade" oraz "The Fall From Grace", to jednak jako całość "Divak" nie poraża niczym szczególnym - po kimś obdarzonym takim głosem i talentem spodziewałem się zna-cznie ciekawsze płyty... (3) plikacji. Co prawda jak dla mnie jako całość "Tales Of Gods And Monsters" wydaje się albumem słabszym od swego poprzednika, nie zmienia to jednak faktu, że wśród tych 11 utworów mamy sporo udanych kompozycji. Jedną z nich jest mroczny opener "Black Horse Named Death": numer szybki, surowy, a kiedy trzeba również melodyjny, idealnie łączący charakterystyczną dla NWO BHM drapieżność z szybkością US power metalu. Słychać, że Chapel Stormcrow czuje się w takim graniu niczym ryba w wodzie, jego głęboki i dźwięczny głos sprawdza się też doskonale w mocarnych, miarowych numerach jak: "Sons Of Osiris" czy niesiony powolnym, doomowym riffem "On Blackened Seas". Trochę szkoda, że mamy tu też niezbyt udane wypełniacze w rodzaju "Goddess Of Fire", w których wokalista też nie błyszczy, brzmiąc niczym mierny naśladowca Blaze'a Bayley'a z czasów Iron Maiden, "Creation Abomination" oraz "Time Traveller" też jakoś nie porywają - jest solidnie i nic ponadto. Jednak choćby w "Bound By Blood", "Baphomet" i przede wszystkim zamykającym płytę "Shadowlands" mamy te iskierki geniuszu pozwalające z czystym sumieniem postawić: (4,5) Wojciech Chamryk
Soto - Divak 2015 earMusic
Soto to najnowszy projekt wokalisty Jeffa Scotta Soto, który wspóltworzy z perkusistą Edu Cominato, basistą David'em, z klawiszowcem/gitarzystą BJ oraz gitarzystą Jorge Salanem. Dość szybko przygotował następcę debiutanckiego krążka "Inside The Vertigo". Jednak już przed wiekami mawiano, że co nagle, to po diable i wygląda na to, że pośpiech nie wyszedł zawartości "Divak" na zdrowie. Kim jest Jeff Scott Soto chyba nie trzeba wyjaśniać, ale ten wybitny wokalista jakoś od dłuższego czasu bardziej rozmienia się na drobne niż lśni pełnym blaskiem, tak jak na płytach Talisman, Axela Rudiego Pella czy dwóch pierwszych krążkach Yngwie'go Malmsteena. O perełkach pokroju "I Am The Viking" nie ma tu więc mowy, bowiem na "Divak" przeważa sztampowe, wtórne i co gorsza nie wywołujące żadnych emocji, granie. Teoretycznie to hard rock z symfoniczno-progresywnymi naleciałościami, ale nawet te najlepsze utwory, jak choćby z nerwem zaśpiewany "Weight Of The World" czy klimatyczna ballada "In My Darkest Hour" nie przyciągają na dłużej uwagi. Gorzej, te niewątpliwe perełki giną w tłoku miałkiego popu ("Forgotten"), prób stworzenia rockowego "przeboju" w stylu Nickelback ("Sucker Punch") czy utworów stworzonych z
Wojciech Chamryk
Speedtrap - Straight Shooter 2015 Svart
To nie jest płyta dla każdego. Nie każdy doceni album leżący tak bardzo w klimacie lat osiemdziesiątych, nie tyle wiernie odwzorowanym, co naturalnie bijącym. Nie do wszystkich gustów trafi prawdziwie mocna, szybka i buzującą energią muzyka. Koniec końców, wciąż mamy ludzi, którzy wolą zadowolić się miernymi półproduktami i pseudomuzyką, miast prawdziwym kunsztem i maestrią. To już drugi album studyjny fińskich miażdżycieli i tak samo jak "Powerdose" i EPka "Raw Deal" - "Straight Shooter" Speedtrap jest istną gloryfikacją rock'n'rollowego podejścia do klasycznego heavy metalu. Ten album ujął idealne tego typu stylistykę, a przy tym zawiera kawał porządnej muzy. Nie mamy tutaj do czynienia jedynie z anachronizmem czy swego rodzaju inscenizacją historyczną pt. Patrzcie Jak Kiedyś Grano Metal. Oj, nie. Na "Straight Shooter" duch lat osiemdziesiątych łączy się z młodzieńczym zacięciem i energią oraz artystycznym profesjonalizmem. Dzięki temu możemy się cieszyć trzydziestoma minutami ostrej jazdy autostradą na piątym biegu zajebistości. Speedtrap wypracowało swój własny, niebagatelny styl - łącząc przebojowy heavy metal w bojowym stylu z charakterystycznymi wysokimi wokalami, bez jakiegokolwiek słodkopierdzących wyjców czy przaśnych melodyjek. Dziedzictwo Tank i Exciter wybrzmiewa tu silnie, jednak nie dominująco, co bardzo cieszy. Speedtrap nie porzuca stylu, który tak świetnie został przez nich przedstawiony na debiutanckim "Powerdose", lecz nadal działa w jego ramach. Nowy album wjeżdża rozpędzonym "No Glory Found", pełnym autostradowej furii, prędkości i rock'n'rollowych zagrywek. Kapela wprowadza idealną harmonię między szybkością, a przebojowością - nigdy nie przesadzając w jedną czy w drugą stronę. Innymi słowy - nie ma tu przerostu formy nad treścią. Speedtrap nie zatraca się w gubieniu się w sztucznie przyspieszonym tempie - utwory są szybkie w naturalny i organiczny sposób. Oprócz rozpędzonych tremolo, znajdziemy też tutaj fajne dynamiczne riffy i rozkrzyczane gitarowe solówki. Muzyka Speedtrap promieniuje szczerością. Dzięki temu, mimo dość przebojowej wymowie, prezentuje się o niebo lepiej niż zatracanie się w wymuszonej i pretensjonalnej rozrywce w stylu Steel Panther czy choćby w stylowo bliższym Evil Invaders. Treść i forma takich rozpędzonych demonów szybkości jak "No Glory Found", "Torches Ablaze" i "Serve Your Masters", waży sobie lekce zasady estetyczne nowomodnych produkcji metalowych, sta-
wiając na ciężar i naturalne mięsne brzmienie klasycznych wzmacniaczy. Zmagania gitar i idących im w sukurs wokali i perkusyjnych łomotów, stanowią istny spektakl ujarzmionej entropii. Umiejętnie przeplatanie w tym ostrych riffów i płomienistych solówek promieniuje prawdziwą niezwykłością. Bardziej heavy metalowe "Running Rampant" i "Eyes for Conquest" posiłkuje się godnymi uwagi układem gitar i wokali, nadal tętniąc pokaźną ilością energii. Speedtrap na "Straight Shooter" obrazuje nam, że nawet pozornie niewyszukany heavy metal potrafi być wyrafinowany i finezyjny. Stanowiący jakby pieczętujące potwierdzenie tej tezy wysublimowany "Heavy Armor" z nieco niższymi wokalami, nadal precyzyjnie uderza niczym kobra w szale. Takie zróżnicowanie kompozycyjne w tak pozornie wąskiej stylistyce nie pozostawia żadnych szczelin na wątpliwości. Ten album miażdży. Esencjonalny heavy metal zawsze stanowił wektor buntowniczej siły i nieokiełznanej agresji. Furia jaka bije ze "Straight Shooter" nie idzie na kompromisy. Dzięki temu ten album jest wybitnie godny polecenia. (5,2) Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Split Heaven - Death Rider 2016 Pure Steel
Pamiętam ten zespół jako nieco speedowy z rozdartym wokalistą. Od wydania płyt, które mogły mi się tak kojarzyć minęło już pięć lat, a zespół dwukrotnie zdążył zmienić osobę za mikrofonem. Dziś Split Heaven pokazuje odrobinę inne oblicze. Prezentuje klasyczny, osadzony w tradycji lat osiemdziesiątych heavy metal, a w roli wokalisty pojawił się znany ze Skelator, Jason CondeHouston (jest to zresztą kolejny przykład na formę współczesnego funkcjonowania zespołów na odległość - o ile Split Heaven powstał w Meksyku, o tyle wspomniany Jason jest Kalifornijczykiem). Zespół nieźle wpisuje się w nurt płyt stylizowanych na powstałe trzy dekady temu, ale czerpiące z dobrodziejstw metod współczesnego nagrywania. Mi takie rozwiązanie przywołuje na myśl to, jak dziś nagrywa się płyty w Szwecji. Muzyka Split Heaven garściami czerpie z różnorodnych inspiracji, od thrashu ("Sacrifice"), przez amerykański heavy ("Ghost of Desire"), po niemieckie heavy ("Speed of the Hawk"), a brzmienie jednocześnie jest czytelne i wyraziste, a jednocześnie sięga po rozwiązania kojarzone ze starymi wydawnictwami, jak choćby pojawiające się tu i ówdzie "wyciągnięte na wierzch" dudniące werble. Jak na tego typu klasyczne granie, "Death Rider" jest bardzo przystępną płytą, prosto skonstruowaną, opartą na chwytliwych melodiach i wpadających w ucho refrenach. Nie jest to jednak wydawnictwo prostackie utwory, choć bazują na nieskomplikowanych riffach - składają się z wielu partii, riffy żywiołowo zmieniają się w obrębie jednego utworu, przez co naddają im nośności i dynamiki. Ciekawe jest to, że w Europie tego typu płyt trochę mamy i z każdym rokiem ich przybywa. Wydaje mi się, że obecność Split Heaven w Meksyku to inna para kowbojek. Być
może u nas tego typu krążek zlałby się z innymi "tylko" dobrymi wydawnictwami. Podejrzewam, że w Meksyku jest to swego rodzaju ewenement i grupa na swoim polu odnosi sukcesy. Nam zostaje pytanie, czy od zespołów pochodzących z - dla nas - egzotycznych krajów oczekujemy pokazania czegoś swojego, odmiennego, charakteryzującego kraj, czy - jak w przypadku Split Heaven, dobrego, ale jednak uniwersalnego grania? (4) Strati
Starborn - The Dreaming City 2015 Stormspell
Pochodzący z Newcastle w Anglii Starborn jest dość nową twarzą na metalowej scenie, bo powstał zaledwie w 2012 roku. Ich dema "Born by the Wind" nie słyszałem natomiast EPka "The Dreaming City" to naprawdę bardzo udany materiał. Pięć utworów utrzymanych w stylu rasowego heavy/ power metalu robi znakomite wrażenie. Pierwsze trzy są na równym bardzo dobrym poziomie, natomiast czwarty z kolei "A Merciless End to Words" to mój zdecydowany faworyt. Szybkie i melodyjne zwrotki, po których następuje podniosły, przezajebisty refren. To się po prostu nie może nie spodobać. Gdyby cały krążek składał się z takich numerów to nie wyszedłby z mojego odtwarzacza przez kilka najbliższych tygodni, a ocena bez wątpienia byłaby maksymalna. Na koniec mamy najdłuższy trwający ponad 13 minut numer tytułowy, który pomimo swojego czasu trwania o dziwo nie nudzi. W większości dominują tu szybkie tempa, choć i bardziej epickich zwolnień też kilka się znajdzie. Mnóstwo rozpędzonych, klasycznych riffów i pojedynków gitarowych oraz ognistych solówek. Wokalista porusza się przede wszystkim w wysokich rejestrach i trzeba przyznać, że całkiem nieźle sobie radzi, choć wielkim śpiewakiem jak na razie nie jest. Oryginalności tu za wiele nie ma, ale wpływy słychać zacne. Inspiracji szukać należy chyba pomiędzy takimi bandami jak Iron Maiden, Helloween, Liege Lord etc. Ogólnie szybki i melodyjny heavy/power. Starborn bardzo udanie wkroczył na scenę i na pewno zainteresował całe grono maniaków. Jest to kolejna dobrze rokująca na przyszłość ekipa, która swoim pełnowymiarowym debiutem może nieźle zaskoczyć. (4,7) Maciej Osipiak Steel Panther - Live From Lexxi's Mom's Garage 2016 Kobalt
Steel Panther z niewiarygodnym wigorem ciągnie swój rock'n'rollowy kabaret. Ciągle mam wrażenie, które graniczy z pewnością, że oni autentycznie bawią się tym co robią. Myślę, że bez tego bardzo szybko stracili by swoja autentyczność i równie szybko przepadliby w show bussinesie. Tylko jak długo zdołają podtrzymać zainteresowanie swoim specyficznym dowcipem? Podejrzewam, że mimo swojego profesjonalizmu mogą mieć z tym problemy. Powtarzane na okrągło dowcipy, w pewnym momencie
RECENZJE
155
przestają bawić... Wróćmy do "Live From Lexxi's Mom's Garage". Jest to koncert w stylu unplugged, gdzie zespół odgrywa wersje akustyczne swoich przebojów. Wersje te nie odbiegają zbytnio od tych nagranych w studio i wydanych na krążkach. Utwory Steel Panther cechuje prostota, lecz dzięki niezwykłemu poczuciu melodyki i ogólnie swoistym podejściem muzyków do tematu, powodują, że człowiek zastanawia się, czy nie ma do czynienia z fenomenem. Atutem muzyki z tego krążka są aranżacje, ciekawe, fajne, po prostu dobre. Są też utwory gdzie kapela wspomaga się kwartetem smyczkowym, np. w moim ulubionym hicie "The Burden Of Begin Wonderful". O dziwo, mimo że piosenki "obdarte" są z swojej mocy nie tracą charakteru glam hard & heavy. Jak wspomniałem większość zawartości płyty stanowią kawałki znane nam z ich studyjnych albumów, jest jeden nie publikowany, dość typowy, bardziej z tych balladowych, "That's When You Cam In". "Live From Lexxi's Mom's Garage" to konglomerat dobrej, klasowej muzyki rockowej, ewidentnie przygotowanej dla rozrywki. Ci, co będą chcieli przekonać się czy faktycznie występ Steel Panther odbył sie w garażu, będą zmuszeni kupić wersję z filmem. Tak z filmem, bo to nie tylko rejestracja show ale także pewne scenki fabularyzowane. No i przy okazji, można przy zerknąć na te sto panienek, które band zaprosił na ten koncert. Płyta skierowana jest do fanów Steel Panther, zwolenników dobrego hard & heavy. Można przy niej odprężyć się i dobrze zabawić. (-) \m/\m/
Steelpreacher - Devilution 2015 Self Released
Jeśli właśnie przeżywacie fazę na epickie klimaty lub macie ochotę spowić się dymem doom metalu stylizowanego na koniec lat 70, nie słuchajcie Steelpreacher. "Devilution", podobnie jak poprzednie płyty tej niemieckiej ekipy, to zwarta dawka prostego, radosnego rock'n rollowego grania. Siłą tego zespołu jest wierność stylowi i stabilny skład, utrzymujący się od początku, czyli od 2001 roku. Oba te czynniki dają Steelpreacherowi 10 punktów do wiarygodności i szczerości. Można by napisać, że "Devilution" to kolejna taka sama płyta Steelpreacher i w zasadzie zakończyć rozważania na temat ostatniego potomka Niemców. Tymczasem warto zauważyć dwie rzeczy wyróżniające tę płytę. Po pierwsze, wydaje mi się, że "Devilution" jest nieco bardziej dopracowana pod kątem brzmienia niż poprzednie krążki. Po drugie, prosta wypadkowa stylu cięższego AC/DC i Anvil tym razem wydaje się odrobinę wzbogacona o inne inspiracje. Słuchając "The Wild
156
RECENZJE
Hunt" odnoszę wrażenie, że Steelpreacher postał chwilę obok epickiego metalu, a "Rock'n Roll Children" mógłby być coverem Skid Row. Ciekawostką zaś jest kawałek o szatańskim kogucie, "El pollo diablo", który zdobią odgłosy kastanietów. Nie ulega wątpliwości, że "Devilution" jest płytą prostą, w zasadzie wręcz banalną. Ale przecież o to w ich stylistyce chodzi - o muzykę pełną humoru, skłaniająca do dobrej zabawy i sprawdzającą się na koncertach. Jeśli mierzyć tymi kategoriami, płyta absolutnie spełnia swoje zadanie. (4) Strati
Steel Velvet - Live 2015 Self-Released
Trudno było nie skorzystać z takiej okazji jak zagranie koncertu w Studio im. Tadeusza Nalepy Polskiego Radia Rzeszów, tym bardziej, że wiązała się ona z profesjonalną rejestracją tego występu. Tak oto pierwszy koncertowy album Steel Velvet stał się faktem. Być może znajdą się malkontenci kwestionujący zasadność wydawania takiej płyty przez zespół z zaledwie dwoma studyjnymi krążkami na koncie, ale nie zmienia to faktu, że "Live" to ze wszech miar udane wydawnictwo. Steel Velvet jest bez dwóch zdań zespołem koncertowym, a ich utrzymane w stylistyce hard 'n' heavy lat 80. kompozycje świetnie sprawdzają się na żywo. Czasem naprawdę można odnieść wrażenie, że czas zatrzymał się w miejscu i jest się na koncercie gdzieś w okolicach 1986 roku, w dodatku niekoniecznie w Polsce. W dodatku młodzi muzycy dobrze dobrali repertuar, wykonując aż siedem utworów z najnowszego studyjnego albumu "Chwila" i dokładając do nich co lepsze numery z debiutu "Luz". Jest więc melodyjnie, ale z pazurem ("Piekielny hol", "Zostaw mnie"), mocniej z konkretnym uderzeniem ("Soczewki", "Nie ma miejsca"), nie mogło też zabraknąć w setliście miejsca dla takich pewniaków jak: "Motoru ryk" czy zagrana na bis "Julie". Mamy też balladę "Anioł" z partiami fortepianu, a materiał autorski dopełniają zagrane i zaśpiewane z niesamowitą energią mniej oczywiste, ale nie gorsze od ich żelaznej klasyki, numery gigantów melodyjnego grania: "Burning For Love" Bon Jovi, "Breaking All The Rules" Petera Framptona i "Guilty Of Love" Whitesnake. Czyli konkret w świetnym wykonaniu i płyta warta swojej ceny. (5,5) Wojciech Chamryk
Steelwing z rozkrzyczanym Rileyem wykonującym skoczny "Roadkill (…or be Killed)" możecie się nieco nowym obliczem Szwedów zaskoczyć. Owszem, Riley nadal pieje, ale jego "falsetom" towarzyszą także niemal blackowe skrzeki i wrzaski. Owszem, melodie w dużej mierze są nadal wpadające w ucho, ale ewidentnie słychać, że zespół zaczął przykładać dużo większą wagę do kompozycji, nastroju i muzycznej konstrukcji kawałka niż do samego tylko koncertowego oblicza. Dzięki temu wydaje się, że Steelwing dojrzał. Już sam otwierający płytę (po intrze) tytułowy "Reset, Reboot, Redeem" to pełen niemal portraitowych riffów, klimatyczny i - jak na taką muzykę złożony kawałek. Następujący po nim "Ozymadias" ucieka od speedowych klimatów uderzając w bardziej masywną nutę. W numerze tym spotykają się deklamowane niemal zwrotki z szalenie chwytliwym refrenem. Zupełnie nietypowym dla starego Steelwing, za to charakterystycznym dla płyty "Reset, Reboot, Redeem" jest "Like Shadows, Like Ghosts", w którym Riley wykorzystuje swoje piejące talenty do naśladowania mercyfulfate'owych motywów. Co ciekawe, niewątpliwie jednym z najciekawszych numerów na płycie jest wyróżniający się nastrojem "Architect of Destruction". O ile płyta tonie w "mrocznym" klimacie szwedzkiego heavy metalu, o tyle omawiany numer mógłby zostać zaczerpnięty z najlepszego repertuaru włoskiego Domine. Płytę zamykają dwa dłuższe, bardziej rozbudowane, narracyjne kawałki. Niemal wszystkie numery na tej płycie zaskakują swoją odmiennością względem tego, co zespół grał wcześniej. Wygląda na to, że Steelwing ma szansę dołączyć do grona wyśmienitego, szwedzkiego heavy metalu, który w ostatnich latach nie ma sobie równych. A przecież jest coś na tej szwedzkiej ziemi, co pozwala tworzyć zespołom świetne, coraz to dojrzalsze płyty. Steelwing nagrawszy się już "zabawowego" oldschoolowego speed metalu, wskoczył teraz na wyższy "level". Znakomicie połączył schedę, którą wypracował sobie na poprzednich płytach z tym, co obecnie w szwedzkim heavy metalu najlepsze - z świetnymi riffami, ciekawymi kompozycjami i klimatem. Oczywiście wszystko w ramach klasycznie heavymetalowej konwencji. Naprawdę warto przekonać się do tego zespołu i podejść do niego bez uprzedzeń wywołanych jego poprzednim, "piejącym" obliczem. (4,3) Strati
Steelwing - Reset, Reboot, Redeem 2015 NoiseArt
Wygląda na to, że chłopakom ze Steelwing dwie płyty w zupełności wystarczyły, żeby nagrać się szczeniackiego speedu. Zapewne na te dwie płyty pomysły zbierali przez całe swoje młodociane życie, wydali je z sukcesem i uznali, że teraz czas zacząć grać coś "poważniejszego". Zostając w fantastycznonaukowym klimacie zmienili estetykę okładki na mniej komiksową, logo na bardziej mroczne, a samą muzykę… na bliższą RAM i Portait niż Exciter i Lizzy Borden. Jeśli kojarzycie
Stryper - Fallen 2015 Frontiers "Second Coming" sprzed blisko trzech lat amerykańskich reprezentantów white metalu jakoś nie rzucił mnie na kolana, tak więc - mimo popełnionej w tzw. międzyczasie niezłej koncertówki "Live At The Whiskey" - nie spodziewałem się już po Stryper niczego nadzwyczajnego. Tymczasem "Fallen" to udane nawiązanie do czasów świetności tej grupy, rzecz nie ustępująca poziomem płytom z lat 80.,
choćby "Soldiers Under Command" czy "To Hell With The Devil". Najbardziej istotne wydaje mi się to, że wokalista Michael Sweet, mimo tego, że 50. stuknęła mu już kilka lat temu, wciąż radzi sobie wyśmienicie w wysokich rejestrach, bo jeśli chodzi o poziom kompozytorski i wykonawczy wiadomo przecież nie od dziś, że Stryper to wyśmienici muzycy i pewnie nawet po 80. będą wymiatać. Oczywiście pewne symptomy naturalnie obniżającego się z wiekiem głosu występują też u Sweeta: nierzadko śpiewa też niżej, agresywniej ("After Forever"), ale przede wszystkim operuje ostrym, wysokim wokalem niczym za dawnych lat. Imponująco wypada to choćby w openerze "Yahweh", gdzie szponiasty, drapieżny śpiew i wysokie, ze swobodą brane "górki", przeplatają się z wyjątkowo mocarną jak na Stryper warstwą muzyczną, w balladzie z partiami slide "All Over Again" czy dynamicznym, archetypowym dla stylistyki lat 80. finałowym "King Of Kings". A ponieważ warstwa muzyczna nie odstaje od wyczynów wokalisty, co potwierdzają też "Big Screen Lies" (ostry, dynamiczny rocker z dwiema popisowymi solówkami Oza Foxa) czy "The Calling" (bardziej przebojowy, ale też z pazurem), tak więc zwolenników takiego grania czeka chyba kolejny zakup. (5) Wojciech Chamryk
Subsignal - The Beacons Of Somewhere Sometime 2015- ZYX Music
Na trop Subsignal wpadłem niejako przypadkowo, gdzieś tak pod koniec roku 2011. A w zasadzie, to nie ja byłem odkrywcą tego rockowego zjawiska, lecz jeden z przyjaznych mi dobrych ludzi, którzy są podobnie jak ja "zafiksowani" na rock we wszelkich jego odmianach. Rozmowa telefoniczna przebiegała w przybliżeniu następująco: X: Hej, Włodziu! Ja z pytaniem. Znasz może taką kapelę jak Subsignal? Właśnie wydali płytę "Touchstones". Ja: Nie, nie mam bladego pojęcia o czym mówisz (ale w głowie już wtedy zapaliło mi się czerwone światełko)! X:Jak to? Przecież siedzisz mocno "ukorzeniony" (bez skojarzeń proszę!) w niemieckim progrocku (jestem z zawodu germanistą i niektórzy myślą, że jak Kanclerz Merkel beknie po obiedzie, to ja wiem, co jej zaserwowano). Ja: Zgadza się, ale moja "mózgowa" nawigacja nie namierzyła jeszcze śladów obiektu zwanego Subsignal. A wiesz, skąd oni się wzięli? X:Przecież znasz świetny projekt Sieges Even. Dwóch gości stamtąd założyło nową formację, która miała być pobocznym zajęciem od działalności Sieges Even. Ale jak to życiu bywa, prowizorka okazała się wyjątkowo mocna i ignorując czas trwa do dzisiaj.
Takie oto zdarzenie poprzedziło moją znajomość z twórczością Subsignal. A później poleciało jak lawina. Najpierw przemieliłem w mózgownicy zawartość "Touchstone", muzykę, która już po pierwszym przesłuchaniu zachwyciła mnie. Mało! Wbiła mnie dosłownie w podłogę! Pomyślałem (czasami mi się to zdarza, choć skleroza postępuje)! Kurde, gdybym miał poszukać i opisać kwintesencję rocka progresywnego to album Subsignal "Touchstones" doskonale by się do tego nadawał. Ale to jeszcze nie wszystko! Zabawiłem się w śledczego, ale solo, bez komisji, i dotarłem do longplaya z numerem "1", czyli debiutu pod tą nazwą, "Beautiful & Monstrous", który potwierdził mój zachwyt. Zostałem sprzedany! Logo Subsignal stało się żelaznym punktem na liście dzieł poszukiwanych. Dwa lata po wymienionym "Touchstones" ukazał się dysk z materiałem zatytułowanym "Paraiso". Wydawało się to zgoła niemożliwością, ale swoją klasą przebił cały dotychczasowy dorobek kwintetu zmiatając z powierzchni Ziemi całe zagony kapel rockowych uznawanych za wiodące w muzycznym światku. Poziom Mount Everestu! Kapitalna muzyka, proporcjonalnie ułożona, z idealną architektoniczną "bryłą". Czyli tam, gdzie potrzeba mocy i decybeli, tam jest moc. Tam, gdzie przydałaby się delikatność, subtelność, bywa intymnie. Tam, gdzie sprawdzają się rozwiązania pompatyczne, jest epicko i majestatycznie. Tam, gdzie słuchacza powinna porwać świetna partia solowa, znajduje się ona na swoim miejscu, w precyzyjnie wytyczonym punkcie. Tam, gdzie oczekujemy nośnej, niesztampowej melodii, jest pięknie melodyjnie. A tam, gdzie dodać należy dawkę szaleństwa, pojawia się ono przykładowo w formie partii o inklinacjach improwizacyjnych. Ideał? Nie wiem, czy w ogóle coś takiego istnieje, wzorzec muzyczny, ale jeżeli można taki fenomen zdefiniować, to muzyka Subsignal nadaje się do tego modelowo. "The Beacons Of Somewhere Sometime" zarejestrowana pod koniec roku 2015, 12 utworów tworzących blisko 70-minutowy monolit, w którym poszczególne komponenty płynnie się zazębiają. Prolog "The Calm", niespełna 100-sekundowa miniatura zaczyna się niezwykle lirycznie, sennie, bardzo nostalgiczną partią duetu fortepian - flet. Jednak niech nikogo nie zmyli dosyć intymny, atmosferyczny wstęp, gdyż już pod koniec tego "drobiazgu" sytuacja zaczyna się diametralnie zmieniać. Narastający, z każdą sekundą coraz intensywniejszy perkusyjny grzmot oraz soczyste, coraz bardziej wyraziste brzmienie gitary przeobrażają utwór w progmetalowe "zwierzę", które wyciąga ostre pazury od pierwszych taktów drugiego rozdziału "Tempest". A kolejne etapy toczą się zgodnie z profilem stylistycznym różnorodnych ścieżek. Przekaz jest bardzo intensywny, gęsty, urozmaicony, którego fakturę tworzą mięsiste, drapieżne i potężne gitarowe riffy, graniczące z akustycznymi sekwencjami balladowego pochodzenia. Zawiesiste pasaże klawiszy raz kształtują ilustracyjne krajobrazy w tle, innym razem wkraczają na pierwszy plan z energetyczną partią syntezatora. Oczywiście gitary elektryczne i akustyczne to filar brzmienia Subsignal. Bardzo istotnym czynnikiem w kreowaniu dźwięków w licznych kompozycjach jest fortepian, niekiedy klasycyzujący "wyciszacz" emocji (po 4:30 w "And The Rain Will Wash It All Away"), czasami lekko jazzujący. W przestrzeni dźwięków znalazło się także dosyć miejsca dla rozwiązań niekonwencjonalnych, vide krótka,
przepiękna partia Marka Arnolda na saksofonie altowym pomiędzy 5 a 6 minutą utworu z numerem cztery. Bywa kapitalnie melodyjnie (chcecie znaleźć potwierdzenie prawdziwości moich słów natychmiast posłuchajcie pozycji "Everything Is Lost"), rytmicznie i wręcz przebojowo, w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Należy podkreślić istotny wkład sekcji rytmicznej Ralf Schwager - bas - Dirk Brand - perkusja, którzy "zarządzają" rytmem z niesamowitym wyczuciem. Przyspieszają intuicyjnie, wzmacniają tętno utworu "szóstym zmysłem" dokładnie wtedy, kiedy to należy zrobić, a jak przychodzi stosowny moment puls rytmu staje się subtelny, ledwo zaznaczony w ramach kompozycji. Oddzielne pochwały należą się Arno Mensesowi (współzałożycielowi Subsignal), który przed mikrofonem dowodzi, jak należy rozumieć profesjonalizm wykonawczy, dostarczając obok techniki, także to coś ukryte w emocjach i uczuciach. A z jego głosu emanuje pewność, potrafi umiejętnie sterować dynamiką, potencjałem dramaturgicznym zawartym w tekstach, rewelacyjnie prowadzi linie melodyczne. Album "The Beacons Of Somewhere Sometime" ma charakter multistylistyczny. Znajdziemy w jego zawartości akcenty muzyki symfonicznej (smyki), prześliczne, nastrojowe fragmenty balladowe, flirt z jazzem, składniki art rocka, liczne odniesienia do progresywnego metalu, rock symfoniczny w czystej postaci, a nawet nierzadkie eskapady w kierunku heavy metalu. Wszystko to stabilnie skonstruowano na fundamencie progresji. Zachwyca także bogata paleta nastrojów, od melancholii, smutku przez tajemniczość i mrok, aż po agresję i krzyk duchowego bólu. Album oferuje cały katalog najróżniejszych składników muzycznych, czynników zmiennej nastrojowości, efektów specjalnych, inteligentnie powiązanych i tworzących spójny organizm muzyczny. Wprawdzie autorzy zarzekają się, że tak nie jest, ale wielu odbiorców dostrzega w tej publikacji fonograficznej tzw. album koncepcyjny, którego kanwę stanowi tematyka związana z utratą pewnych wartości, uczuć osób bliskich, z rozstaniem. Koroną płyty jest finał w postaci kompozycji tytułowej, ponad 23-minutowego monstrum. I jeszcze jedno zdanie o okładce płyty. Trudniej o trafniejszą sugestię odnośnie zawartości stricte muzycznej dysku jak dumny, piękny łabędź otoczony lekko zamglonym krajobrazem. W tym widoku kryją się klimaty tworzone przez piątkę znakomitych muzyków. "The Beacons Of Somewhere Sometime" to muzyka tak piękna jak dostojny łabędź, klimatyczna i tajemnicza jak mgła lekko przykrywająca kontury krajobrazu. Kto nie dotarł jeszcze do tego wydawnictwa Subsignal, ten musi nadrobić braki, bo nie czyniąc tego, nie zdaje sobie sprawy ile traci, w zakresie ducha, strawy dla zmysłów, wyobraźni. Album Subsignal to dowód na to, że na podłożu tradycji rocka progresywnego, wykorzystując swoje umiejętności i wrażliwość, można zbudować oryginalne i wartościowe dzieło, które nawet po n tym przesłuchaniu odkrywa przed nami swoje urocze zakątki. Poszukajcie, żeby się zachwycić. Warto!!! (5,5) Włodek Kucharek Sunburst- Fragments Of Creation 2016 Inner Wound
Kwartet pod nazwą Sunburst narodził się w Grecji, w miejscowości Larissa. Natomiast album "Fragments Of Creation" wyprodukowany w Szwecji
przez Inner Wound Recordings (ta sama wytwórnia zajęła się niedawno produkcją nowej płyty naszego Votum) to debiut płytowy kapeli. Czytając słowo "debiut" najczęściej nachodzą nas skojarzenia z grupą artystów, którzy wspólnie postanowili postawić pierwsze kroki w profesjonalnym świecie dźwięków. W przypadku Greków ten sposób myślenia sprowadzi nas tylko na manowce, gdyż Sunburst nie tworzy grupa nowicjuszy, lecz towarzystwo już uznanych "graczy", którzy zdążyli zdobyć kilka laurów w dziedzinie metalowych eksploracji, ale pod zupełnie innymi szyldami. Zresztą moim skromnym zdaniem przypisywanie tej formacji kategorii heavy metalu, stanowi tylko część prawdy. Dlatego teoretyczne dywagacje na temat stylu, przed wysłuchaniem oferty Sunburst, mają wy-łącznie orientacyjny charakter, po ty, aby ukierunkować oczekiwania słuchaczy, stanowią raczej zestaw punktów zwrotnych ułatwiających nawigację po twórczości greckiej ekipy. Ale penetrując dalej kwestię stylistycznej zawartości dysku "Fragments Of Creation", wydaje mi się, że bez ryzyka możemy wskazać także na dosyć liczne akcenty melodyjnego power metalu, bo melodii w czasie tej niecałej godziny trwania programu longplaya będzie co nie miara, włącznie z cholernie przebojowym, ale nie pozbawionym żaru i ognia kawałkiem "Dementia", promującym album, świetnie skomponowanym, rewelacyjnie melodyjnym, wykraczającym jednak znacznie poza ramy tradycyjnego hiciora. Cięte riffy, szybkie tempo, doskonały pomysł z wprowadzeniem na drugim planie akordów fortepianowych ( trzeba nieźle "strzyc" uszami, żeby wychwycić obecność tego instrumentu), kapitalny wokal i motoryka sekcji rytmicznej, krótka ale konkretna partia solowa gitary, powodują, że utwór ten, to prawdziwy strzał w dziesiątkę. Przyznam, że nie należę do szerokiego grona fanów muzyki metalowej, ale staram się nie zamykać przed niektórymi propozycjami z tego nurtu stylistycznego i obiektywnie muszę stwierdzić, że cały materiał z tej płyty "strzelił we mnie jak piorun". Słuchałem tych kompozycji już kilka razy i trudno mi się oderwać od tej różnorodnej materii, bo do końca wykazu kompozycji dzieje się jeszcze, oj dzieje. Wielkim bonusem przy melodiach na tym dysku jest wokal, barwa głosu, moc i czystość Vasilisa Georgiou, który "nie drze papy" bez sensu, lecz śpiewa tak, żeby każdy odbiorca znający angielski nie miał trudności ze zrozumieniem tekstów. Nie ma w tych partiach żadnego brudu, ryków wściekłości, jest natomiast doskonała współpraca z instrumentalistami i selektywne brzmienie, które pomimo znacznej gęstości partii instrumentalnych nie tłumi wokalu. A kontynuując pobieżną analizę zakresu stylistycznego prezentowanego przez Sunburst nie uciekniemy od jeszcze jednego porównania, mianowicie odniesień do progresywnego metalu spod szyldu Dream Theater, Pain Of Salvation, a nawet Ayreon, projektu Arjena Lucassena. Impulsem do takich skojarzeń jest ostatni punkt zawartości longplaya, kompozycja "Remedy Of My Heart", prawdziwie epickie
dzieło, grubo ponad 12 minut, bogato zaaranżowane i zinstrumentalizowane, o zmiennej intensywności, urozmaiconej konfiguracji brzmienia, połamanych "wykresach" rytmicznych. Przeczucie, że coś się w tym ostatnim akcie wydarzy, towarzyszyło mi od początku płyty, po zapoznaniu się z informacją, że do realizacji tego utworu zaproszono kilku gości, wśród nich Johna K., odpowiedzialnego za orkiestracje, Boba Katsonisa, obsługującego instrumenty klawiszowe, jedyną damę w tym składzie, Minę Giannopoulou, ozdobę wokalną utworu, tworzącą ślicznie brzmiący duet z V. Georgiou. "The Guests" nie należą w tej części albumu do figurantów, raczej do najbardziej aktywnych wykonawców powierzonych im partii. Nie będę ukrywał, że dla tego epilogu o tytule "Remedy Of My Heart" warto "sprzedać się" czasowi, bo przez całe dwanaście minut z "dużym hakiem" swojego żywota obiecuje on niezwykłe przeżycia, związane z wspaniałym popisem wszystkich "aktorów" kreujących tę mini suitę, zachwycającą swoją różnorodnością, rozwiązaniami na granicy ekstremum, w których "zderzają" się skrajnie różne nastroje od para symfonicznej powagi po partie obezwładniające swoją agresją. Kapitalne orkiestracje z akcentami na partie smyczkowe sąsiadują z rockowo- metalową surowizną, a intymne i łagodne klimaty mieszają się z gwałtownymi przyspieszeniami tempa i rockowymi pazurami. Bez wątpienia "Remedy Of The Heart" jest najbardziej złożoną i wielowymiarową formą proponowaną na albumie "Fragments Of Creation". Ale wymienianie tych dwóch fragmentów programu nie powinno zamazać obrazu całości, w której najwięcej oczywiście ostrych heavy metalowych wistów, nie odbiegających jednak poziomem od dwóch przedstawionych punktów kulminacyjnych. Po czterech pierwszych deklaracjach mocy i instrumentalnej energii zespół serwuje kawałek "Lullaby", który, naciągając trochę rzeczywistość, nazwać można balladą. Początkowo akustycznie, nieco później elektrycznie, ale niezwykle melodyjnie i bez nadmiaru agresji, zarówno tej umiejscowionej w głosie gościa przed mikrofonem, jak też tej drzemiącej w składnikach instrumentarium. W sumie daleko temu utworowi do ckliwej przytulanki, a jego przestrzeń podzielono niejako na strefę z dominacją dosyć łagodnych elektrycznych gitar oraz sekwencji dźwięków zaostrzających brzmienie. Dzięki tej rozmaitości song przyciąga uwagę i nie pozwala się nudzić. Także spośród innych komponentów albumu trudno wskazać słabsze momenty, album jest bardzo równy pod każdym względem, rytmiczny, a każdy jego składnik posiada w swoim charakterze cechy przyciągające uwagę, które nie należą do grona zgranych patentów, nadając wydawnictwu ciekawy image, radujący duszę każdego fana dobrej muzyki. Na zakończenie powrócę do kwestii poruszonej na wstępie, a dotyczącej składu Sunburst. Z tym tak zwanym "debiutem" to jedna wielka ściema. Sunburst to jeden z pobocznych projektów stworzony przez uznanych rockmanów. Jednym z nich jest urodzony w Larissie Gus Drax, gitarzysta, którego kariera rozwinęła się w takich topowych kapelach jak Paradox, Black Fate i Suicidal Angels. Także wokalista Vasilis Georgiou nie jest "anonimem", gdyż współpracował z Draxem w składzie Black Fate. Również "orkiestrujący" przestrzeń dźwięków John K. "przyznaje" się do wcześniejszej znajomości z Gus Draxem, ponieważ wspólnie tworzyli moc heavy metalowego Biome-
RECENZJE
157
chanical, gdy ten drugi jako nieopierzony młokos, w wieku 19 lat, "wycinał" w nim gitarowe riffy. Podsumowując, uczciwie należy stwierdzić, że album "Fragments Of Creation" spełnia wszelkie wymagania profesjonalnie wykonanej sztuki rockowej. W ich graniu jest myśl, trafnie zaprojektowana strategia, w której najmocniejszymi punktami wydają się być perfekcja wykonawcza oparta na indywidualnych umiejętnościach muzyków, świetne, świeże i energetyczne brzmienie, oraz wyjątkowo udane pomysły melodyczne. (4.5) Włodek Kucharek
Tarchon Fist - Celebration 2016 Il Male
Często zdarza się tak, że "składanki" są - wbrew zamysłowi wydawcy - słabymi płytami. O ile pełne albumy zazwyczaj są pewną całością, zamierzoną od początku do końca, o tyle kompilacje wyrywają utwory z kontekstu. Poza tym, zawsze zastawia mnie klucz, według którego wydawca dobiera utwory. Same hity? Same "najlepsze" utwory? "Najlepsze" według niego czy zespołu? Co ciekawe, ten składankowy problem zdaje się nie dotyczyć omawianego Tarchon Fist. Być może wpływa nań fakt, że Włosi grają muzykę prostą, niewyszukaną, nie tworzą koncept-albumów, a ich styl w zasadzie od lat nie ulega zmianom. Być może dzięki tym czynnikom "Celebration" słucha się z dużą przyjemnością. Od początku do przedostatniego kawałka jest to dawka energetycznego, prostego, wpadającego w ucho metalu. Metalu czerpiącego z tak przejrzystych wzorców jak Iron Maiden, Grim Reaper i niemieckie klasyki "poweru". Metalu, komponowanego tak, jakby miał zupełnie nie istnieć na płytach, a żyć jedynie podczas koncertów. Rzeczywiście, mimo utartych schematów rozsadzających muzykę Tarchon Fist (tj. teoretycznie mogących powodować znużenie), jest to granie, które zachęca stopy do wystukiwania rytmu, a wyobraźnię do przeniesienia słuchacza w koncertowe realia. Na "Celebration" trafiły na nowo zarejestrowane kawałki z wszystkich trzech płyt włoskiej ekipy oraz jeden napisany specjalnie na tę okazję - rozpoczynający krążek utwór tytułowy (zabieg skądinąd podobny do tego, co Doro uczyniła na EP "Celebrate" w 2008 roku). Choć Włosi istnieją dopiero od 11 lat zyskali uznanie nie tylko wśród rodaków, ale także słuchaczy spoza Italii - głównie dlatego, że relatywnie dużo koncertują. Żadna promocja nie jest tak skuteczna jak intensywne występowanie live. Zwłaszcza jeśli ma się tak szalenie koncertowy, rozrywkowy repertuar. Zachęcam do zapoznania się z "Celebration". Wyjątkowo, jak na kompilację, jest to wartościowy album pokazujący przekrojowo twórczość zespołu, która przez wzgląd na swój charakter daje się świetnie pokazać na przykładzie dwunastu kawałków. (4) Strati
158
RECENZJE
Teramaze - Her Halo 2015 Mascot
Konflikt pokoleń. Minął nieco ponad rok od premiery "Esoteric Symbolism", a panowie z Teramaze nie zwalniają tempa. W tym okresie grupa nie uniknęła dużych zmian i nie chodzi tu wyłącznie o sort w składzie. Formację opuścił wieloletni wokalista, Brett Rerekura, którego zastąpił debiutujący Nathan Peachey, natomiast nowym basistą został Luis Egueren. Grupę dalej wspierają Dean Kennedy (perkusja) oraz Dave Holley (klawisze), a za produkcję krążka odpowiada - lider zespołu - Dean Wells oraz Jacob Hansen, który ostatnio wziął pod swoją pieczę ostatni album Evergrey - "Hymns For The Broken". Grupa zmieniła także wytwórnię i tak z Nightmare Records, panowie wylądowali w Mascot Label Group*. W takim otoczeniu powstało "Her Halo" - najnowsze dzieło Australijczyków. Wraz z przybyciem nowych muzyków, zmieniła się także warstwa liryczna. "Esoteric Symbolism" poruszał temat duchowego zniewolenia oraz ludzkiej dekadencji, a na "Her Halo" Dean Wells i Nathan Peachey odeszli w bardziej intymne formy. Panowie snują opowieść o niespełnionej miłości do tancerki, będącej pod kontrolą antypatycznego tyrana. Bohater okazuje się bezradny wobec ciemięzcy, co prowadzi do nieuniknionej tragedii. Bezsilność zamienia się rozpacz, która konsekwentnie prowadzi do osobistej wendetty. Historia, luźno inspirowana komiksami "The Crow" oraz filmem Alexa Proyasa o tym samym tytule, nie dorównała jednak rozważaniom z poprzedniego krążka. Można było bardziej zagłębić się w psychologizm postaci, lepiej ukazać ich konfliktowość, co doprowadziłoby do mniej banalnych refleksji. Imponują natomiast grafiki autorstwa Francisca De Luca. Okładka - utrzymana w estetycznym, ciemnofioletowym tonie przedstawia uwięzioną bohaterkę, zawieszoną nad przepaścią. To ciekawa i dosadna interpretacja. Muzycznie "Her Halo" prezentuje się bardziej okazale. Grupa powraca do prog metalu w nastroju lat dziewięćdziesiątych, ograniczając techniczne popisy na korzyść rozbudowanej melodyki. Fani bez problemu rozpoznają echa wczesnego Dream Theater czy Shadow Gallery. Dwunastominutowy "An Ordinary Dream" nie tylko sprawnie kreśli opowieść, ale też z powodzeniem prezentuje nową tożsamość grupy. Dużo tu energicznych przerywników i popisów godnych mistrzów z Teatru Marzeń - to monumentalne preludium. Dalej panowie stawiają na krótsze i bardziej przebojowe formy. W "To Love, A Tyrant" Dean Wells zaskakuje energicznymi riffami, a tytułowy "Her Halo" to przykład wzorowego singla. Ogromny potencjał głosu Nathana można usłyszeć na "Out Of Subconscious" oraz "For The Innocent". Dzięki temu drugiemu utworowi wygrał casting na wokalistę Teramaze, samemu układając lirykę i melodię do wcześniej przygotowanego podkładu. Na płycie nie brakuje też instrumentalnej kompozycji w postaci Trapeze (dobrze wyważonej, bez zbędnych dłużyzn) oraz ballady. "Broken", pomimo niespiesznego tempa,
zaskakuje świetną partią solową w wykonaniu Deana Wellsa. Na zakończenie muzycy przygotowali dla nas ucztę w postaci "Delusion Of Grandeur". Mocny refren szybko zapada w pamięć, a awangardowy klimat z czasem przeradza się w muzyczną psychodelię. "Her Halo" jest krótszy, ale też bardziej przemyślany względem "ezoterycznego" poprzednika. Muzycy nie porzucają pierwotnego konceptu i dalej rozwijają swoje progresywne korzenie, choć tym razem stosują nieco inne formy. Każda kompozycja jest konsekwentna i pełni określoną rolę na płycie. Nośne refreny sprawnie podkreślają emocje ("Out Of Subconscious", "For The Innocent"), a "Trapeze" buduje pomost do intensywnego finału - to klasyczne i dobrze wykorzystane zagrywki. Poza tym Teramaze, inspirując się kanonem prog metalu, stworzył bardzo oryginalne dzieło. Nieco na przekór panującemu trendowi na matematyczne granie, panowie przypominają, jak ważną rolę w muzyce progresywnej odgrywają melodie. Zacierają granicę "konfliktu pokoleniowego", łączą stare z nowym, a ich koncepcja podkreśla ponadczasowość tego nurtu. Taki powrót do lat 90. może okazać się, szczególnie dla starszych słuchaczy, długo wyczekiwanym katharsis. Na "Her Halo" zagrało prawie wszystko forma muzyków, kompozycyjna swoboda i produkcja na wysokim poziomie (świetna robota Jacoba Hansena). Historia również się sprawdza, ale nieco oklepane motywy pozostawiają słuchaczy z uczuciem niedosytu. Nie zabiera to jednak przyjemności ze słuchania albumu. Po reaktywacji w 2012 roku, Teramaze nie zamierza odchodzić w cień i serwuje nam już trzecie udane wydawnictwo. "Her Halo", podobnie jak "Esoteric Symbolism", okazuje się być kolejnym epokowym dziełem w ich dyskografii. Grupa Wellsa tym razem stworzyła osobliwy kolaż tradycji i nowoczesności - kanoniczny w formie, atrakcyjny w brzmieniu. Znowu coś nowego. (5,5) Łukasz "Geralt" Jakubiak *Holenderska niezależna wytwórnia, mająca pod swoją pieczą takich artystów jak: Joe Bonamassa, Black Stone Cherry, Black Label Society czy Eric Johnson.
Terminus - The Reaper's Spiral 2015 Stormspell
O w mordę, co za płyta! Zupełnie niespodziewanie, ale z pewnością zbyt późno usłyszałem jeden z lepszych heavy metalowych krążków roku 2015. "The Reaper's Spiral" to debiutancki album Terminus, kwintetu wywodzącego się z Belfastu. Psychodeliczna okładka skrywa heavy metal jaki wielbię. Grany prosto z serca, przepełniony duchem podziemia, surowy, ale jednocześnie potężny i epicki. Słychać tu zarówno Manilla Road, Iron Maiden jak i trochę młodszych herosów w rodzaju Slough Feg, Ironsword czy Isen Torr. Ta muzyka ma ogromną moc. Duża w tym zasługa basu, który jest głośny i stanowi solidny podkład pod ostre jak brzytwa riffy. Zdarzają się też patataje, ale takie mają-
ce siłę szarżującej husarii. Te numery są niesamowicie dynamiczne i porywają słuchacza od pierwszego przesłuchania, a krążek mija błyskawicznie pozostawiając uczucie niedosytu. Dobrą robotę wykonał też wokalista, który może nie posiada wielkiego głosu, ani perfekcyjnej techniki, jednak jego partie utrzymane w większości średnich rejestrach pasują tu znakomicie, słychać w nich emocje i niosą ze sobą epickiego ducha. Do tego cała płyta jest wypełniona fantastycznymi melodiami, które są niewątpliwie ogromnym atutem tego materiału i parę razy wywołały u mnie ciary co nie zdarza się zbyt często. Nie ma tutaj żadnych ekwilibrystycznych zagrywek ani "ambitnego" poszukiwania nowych horyzontów, jest za to prawdziwy heavy metal, który każdy fan tej muzyki powinien usłyszeć. Nie będę się bawił w opisywanie poszczególnych kawałków, gdyż każdy z nich jest po prostu zajebisty. Chciałbym je kiedyś usłyszeć na żywo, to musi być prawdziwie metalowy huragan. Znakomitym uzupełnieniem całości jest warstwa liryczna obracająca się w klimatach Sci-Fi i doskonale wpasowująca się w klimat tej muzyki. "The Reaper's Spiral" wydała Stormspell Records, więc zamawiajcie od nich ten krążek, a z pewnością tego nie pożałujecie. (5,5) Maciej Osipiak
The Heretic Order - All Hail The Order 2015 Massacre
Co może powstać z połączenia fascynacji dokonaniami takich zespołów jak: Angel Witch, Black Sabbath, Dio i Mercyful Fate oraz horrorami z wytwórni Hammer? Zespół taki jak The Heretic Order. Założył go niecałe trzy lata temu gitarzysta Breed 77 Danny Felice, tu jako Lord Ragnar Wagner, by wraz z używającymi równie mrocznych pseudonimów kolegami, zwącymi się: Rotted Skull, Count Marcel LaVey i Evil E, zamanifestować w słowie i czynie swe uwielbienie dla metalu przełomu siódmej i ósmej dekady XX wieku. Ich debiutancki CD "All Hail The Order" potwierdza to w całej rozciągłości. Wśród jedenastu zamieszczonych na płycie utworów przeważają więc motoryczne, archetypowe kompozycje, wywiedzione w mniej lub bardziej bezpośredni sposób z dokonań wymienionych wyżej klasyków. Najwięcej słychać tu Black Sabbath z lat 70., nierzadko też mocarne riffy dopełniają syntezatorowe ("Burn Witch Burn") i organowe ("Dark Light") partie. Bywa też majestatycznie ("Trail Of Sadness"), hard rockowo-bluesowo w doomowym wydaniu ("The Snake") oraz iście demonicznie, zarówno wokalnie, jak i muzycznie ("Death Ride Blues", "Entombed") oraz surowo i ostro ("El Baile De Los Muertos"). Udał się The Heretic Order ten swoisty hołd, nie ma innej opcji niż: (5,5). Wojciech Chamryk
The Order of Chaos - Apocalypse Moon 2015 Killer Metal
"Apocalypse Moon", to kolejny po debiucie i "Burn These Dream" długogrający album kanadyjskiego modern heavy-metalowego zespołu The Order of Chaos. Od pierwszej chwili, w której słuchacz ma kontakt z albumem, w uszy mogą mu rzucić się swoistego rodzaju ciepłe, choć lekko przytłumione brzmienie gitar, wejście perkusji i kobiecy wokal. Tak zaczyna się opener "The Anthem of Pain". Jak na heavy-metalowy album przystało, nie brakuje tutaj masy prostych, acz pobudzających riffów, kilku wytartych solówek, trochę gry rytmicznej oraz schowanego za mięsem gitar wokalu. Utwory grane są w średnich i średnio-szybkich tempach. Zdaży się także parę thrashowych wałków, jak chociażby "Sexwitch" czy "Victim of Circumstance". Bywają też power-metalowe motywy, choćby to wykorzystanie fortepianu przed "The Devil That You Know" (przypomniało mi utwór "Burn" Jag Panzera). Czego zespołowi nie można odmówić, to faktu, że brzmi porządnie, ma swoje wyważone brzmienie, które współgra z wokalizami Amandy Kiernan. Sam jej wokal lokuje się tak pomiędzy Chanstain i Warlock. No może jeszcze między Battlefield (album "We Coming To Fight") i wczesnym Holy Moses. Brzmienie? Już pisałem, nie ma się do czego przyczepić. Kompozycje? Jest okej, ale nic specjalnego, jedynie "Survival of The Richest" pozostanie w mojej głowie na dłużej, ze względu na całkiem charakterystyczny wstęp. Tematyka utworów? Różna, trochę o śmierci, otaczającym nas podłości i niegodziwość, no i trochę o seksie (i wiedźmach). Jak ktoś lubi takie klimaty to czemu nie. Album jest dość długi, wypełniony po brzegi heavy/power/ thrash metalowymi motywami, okraszony dość ciemnym brzmieniem, które czasami rozjaśnia wokal. Wady? No cóż, jak dla mnie krążek jest troszkę monotonny. Mimo, że lubię Holy Moses oraz Chastain oraz mimo całego zaangażowania wokalistki, nie podeszła mi jej maniera. Jak dla mnie, ideał kobiecego wokalu możemy znaleźć chociażby na "Act of God" Znöwhite. Wracając do omawianego albumu to nie będę się długo rozwodził, daje (3,75) Polecam fanom i fankom modernistycznego heavy metalu z dawką thrashu. Jacek "Steel Prophecy" Woźniak The Winery Dogs - Hot Streak 2015 earMusic
The Winery Dogs to niezbyt liczna, bo raptem trzyosobowa, ale prawdziwa supergrupa: znany z działalności solowej wokalista i gitarzysta Richie Kotzen grał też w Poison i Mr. Big, gdzie spotkał basistę Billy'ego Sheehana (ex David Lee Roth), a skład dopełnił były perkusista Dream Theater Mike Portnoy. Grupa zadebiutowała studyjnym albumem w roku 2013, szybko dorzuciła do niego zarejestrowaną w Japonii koncertówkę, aby równie szybko uwinąć się z kolejnym wydawnictwem studyjnym. "Hot Streak" to 13 utworów utrzymanych w stylistyce klasycznego
rocka lat 60. i 70. Tym razem jest jednak jakby nieco lżej i melodyjniej niż na "The Winery Dogs", nie tak jednoznacznie hard rockowo. Inaczej nie znaczy jednak źle czy nieciekawie, tym bardziej, że muzycy tej klasy nie mają w zwyczaju przynudzać, a przyłoić nadal potrafią. Potwierdza to już galopujący na złamanie karku opener "Oblivion", następujący po nim "Captain Love" ma w zaś w sobie sporo Purplowego klimatu. Równie dynamiczny jest oparty na wyrazistym riffie i precyzyjnie punktującej sekcji "Ghost Town", zaś "The Bridge" to wypisz, wymaluj Led Zeppelin tak z okresu powstawania ich czwartego albumu. Ostrzej jest też w rozpędzonym "Devil You Know", ale to bardziej rock 'n' roll niż hard rock, mimo zadziornego riffu i śpiewu. Być może fani heavy rocka innymi kompozycjami z tej płyty będą mniej lub bardziej rozczarowani, jednak ja z niekłamaną przyjemnością słucham również łączącego klimaty fusion lat 70. i Jimiego Hendrixa utworu tytułowego, niezbyt mocnego, ale przebojowego "How Long", akustycznego "Fire", rockującego funky "Think It Over" czy bardziej progresywnego, najdłuższego na płycie "The Lamb". Podsumowując: udana, urozmaicona i zróżnicowana płyta. Może nie tak jednorodna stylistycznie jak albumy Chickenfoot bądź Black Country Communion, ale też interesująca i na pewno warta swej ceny. (5) Wojciech Chamryk
Threshold - European Journey 2015 Nuclear Blast
Jakoś tak się porobiło, że nie za długo będzie wysyp albumów koncertowych. Jednak za nim to nastąpi, wrócimy na trochę do końca 2015 roku. Wtedy to w listopadzie - na rynku pojawiła się koncertowa płyta zespołu Threshold. W 2014 roku zespół promował swój studyjny album "For The Journey". To już drugi krążek po powrocie Damiana Wilsona. W roku 2012 wydali "March Of Progress". Dlatego nie powinien dziwić repertuar "European Journey", bowiem większość utworów wybranych zostało z dwóch wymienionych powyżej tytułów. Pięć kompozycji z "For The Journey", cztery z "March Of Progress". Pozostałe kawałki pochodziły z "Dead Reckoning" i "Subsurface" (po dwie z każdej) oraz z "Hypothetical" i "Extinct Instinct" (po jednej). Kto polubił dwie ostatnie płyty Anglików z pewnością chętnie sięgnie po ich koncertówkę, a to dla przypomnienia, a to dla utrwalenia dobrej muzyki. Tym bardziej, że wykonanie jest wzorowe i precyzyjne, podkreślające walory muzyki jak i umiejętności muzyków. W zestawie sięgnięto też po "Part Of The Chaos" z starego, trzeciego w kolejności al-
bumu studyjnego "Extinct Instinct". Nic w tym nadzwyczajnego bo w jego realizacji brał udział Damian Wilson. Ciekawostką są za to pozostałe kompozycje z wcześniejszych wydawnictw. "Slipstream", "Pilot In The Sky Of Dreams", "Ground Control", "Mission Profile" i "Long Way Home" pierwotnie wykonywane były przez Andrew "Mac" McDermott'a. Tym razem możemy prześledzić je w interpretacji Damiana. I niech za komentarz będzie to, że Pan Wilson najzwyczajniej jest w życiowej formie. Przy pierwszym odsłuchu miałem pewien problem z brzmieniem, coś mi nie pasowało. Z czasem przyzwyczaiłem się i nie miałem na co narzekać. Jednak pewien niepokój pozostał, tym bardziej dokuczliwy, bowiem nie mogłem ustalić jego źródła. Niemniej brzmienie jest trochę inne, jest mniej nowoczesnego groove, niż na studyjnych krążkach, w jednych kompozycjach powoduje to, że jest trochę lżej, w innych kawałkach zaś spowodowało, że zabrzmiały ciut mocniej. "European Journey" uświadamia nam po raz kolejny, że Threshold to działająca bez zarzutu machina koncertowa, dlatego też warto mieć ten tytuł wśród innych płyt Brytoli. (-) \m/\m/
Trancemission - Paranoia 2015 Pure Rock
Faktycznie, wydanie tak słabej płyty bez dwóch zdań zakrawa na paranoję. Ale tak, jak byłbym w stanie zrozumieć muzyków przeświadczonych o tym, że nagrali właśnie dzieło życia, to nijak nie potrafię dojść, jakim cudem wydawca wypisuje w promocyjnej notce jakieś wierutne bzdury, że "Paranoia" to najmocniejszy album w dyskografii grupy, a poza nazwą nic pod względem jakości nie uległo zmianie. Trancemission to bowiem zespół dwóch byłych muzyków Trance i jakoby kontynuacja tego zespołu (ciekawe co na to Markus Berger, bo jego Trance jest wciąż aktywny), ale z owej dwójki liczy się tylko Lothar Antoni, głos dawnego Trance. Aż odświeżyłem sobie trzy pierwsze LP's tej grupy, by utwierdzić się w przekonaniu, że Trancemission są już wypalonymi weteranami i najwyższa pora na emeryturę, a "Break Out", "Power Infusion" i "Victory" to przy "Paranoia" arcydzieła. Ponoć opener (niemieckojęzyczne intro pomijamy) "Queen Of The Night" to coś niesamowitego, ale widocznie stan mego słuchu znacznie się ostatnio pogorszył, bo choćby do takiego "Heavy Metal Queen" z dwójki Trance ta parodia "Upiora w operze" z sopranowymi wokalizami nie ma żadnego startu. Równie nijako brzmią "Killer" i "Make My Day", a "Hey There Gipsies" i "Jesus Christ" to pop trzeciego sortu. Nie za bardzo rozumiem też po co na końcu dostajemy następujące po sobie dwie ballady ("Power Of The Heart" z dziecięcym chórem jest ciut lepsza), tym bardziej, że pod 10. indeksem też mamy taki utwór, zdecydowanie najlepszy z tej trójki "The Soil Of A Man's Heart". Kolejne nieliczne plusy tego wydawnictwa to akustyczno - bluesowy "Lone Wolf" i rozpędzony "Legal
Highs", ale generalnie deklaracja "Rockin' Is Ma Business" zostanie chyba bezlitośnie zweryfikowana przez prawa popytu i podaży... (1) Wojciech Chamryk
Vampire - Cimmerian Shade 2015 Century Media
Debiutancka płyta Vampire z 2014 roku była całkiem ciekawym wyziewem death/thrashu z elementami black/thrashowymi. Ten zespół ma bardzo ciekawe spojrzenie na taka stylistykę i dobrze się w niej odnajduje. Podobnie jest na kolejnym wydawnictwie wydanym sumptem Century Media - EP "Cimmerian Shade". Vampire nie gra bezładnej młócki czy jadącej siarką rzeźni. Ich kompozycje niosą w sobie dozę poetyckości i niesamowitego klimatu. Czuć to zwłaszcza na pierwszej stronie EP, na której panoszy się podniosły pean "Pyre of the Harvest Queen" z niesamowitymi black/thrashowymi melodiami oraz refleksyjny instrumental "Sleeper in the Deep". Wyciszenie, które ze sobą niesie jednak nie stanowi ugrzecznienia i głaskania po pleckach - to prawdziwy oniryczny hymn. Uspokojenie, które wprowadził zostaje wkrótce rozerwane na kawałki piorunującym kilerem jakim jest "Night Hunter". Black/thrashowe tremola, melodyjność i płomienne solówki w pełni akcentują popisowość tego dzieła. Kończący płytę "Hexahedron" stanowi bardzo dosadne zwieńczenie tego dzieła. Energetyczny wałek, łączący w sobie prędkość, atmosferę, melodie i mięso. Fajerwerki gitar umiejętnie połączono z charyzmatycznym chropowatym wokalem Larsa Martinssona w upiornym crescendo mrocznego kunsztu. No nie powiem - robi to wrażenie. Trochę strzyka w płaszczyźnie brzmienia gitar, jednak nie jest to bynajmniej jakiś większy szkopuł. Vampire na "Cimmerian Shade" pozbył się większości swych deathowych naleciałości, grając brudny black/thrash z przemyślanymi patentami. Kompozycje nie są szybkie, jednak zostały utrzymane w raczej żwawej prędkości. Wyjątkiem jest melancholijne zwolnienie w postaci instrumentalnego "Sleeper in the Deep", który nadaje głębi i dodaje pikanterii niewymownemu klimatowi tego wydawnictwa. Na tym wydawnictwie zdjęto też sporo przesteru z gitar, jednak nadal czuć prawdziwą moc. Pozostaje czekać na długograja. ps. Ten artwork! (4,5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski Van Canto - Voices Of Fire 2016 earMusic
Nie jestem znawcą tematu, ale Van Canto wydaje mi się jedynym zespołem metalowym na świecie, złożonym wyłącznie z wokalistów i... perkusisty. I możnaby traktować Niemców tylko jako perferyjną ciekawostkę, gdyby nie fakt, że istnieją już od 10 lat i wydali właśnie szósty album studyjny. Jest więc jak widać zapotrzebowanie na takie dźwięki, tym bardziej, że metal a cappella w wydaniu Van Canto wypada naprawdę porywająco. Nie zamierzam ukrywać, że nie jest to rzecz w którą mógłbym wsłuchiwać się nieskończoną
RECENZJE
159
ilość razy czy kompletować pełną dyskografię grupy, ale "Voices Of Fire" posłuchałem kilka razy z niekłamaną przyjemnością. Kanwą tej muzycznej historii jest opowiadanie fantasy "Feuerstimmen" Christopha Hardebuscha, co ciekawe nie będace żadną adaptcją tekstu powstałego wcześniej - jego autor pracował na równi z muzykami, konsultując z nimi poszczególne pomysły i niejako pisząc na zamówienie. W roli narratora występuje znany z "Władcy pierścieni" aktor John Rhys-Davis, ale na pierwszy plan wybijają się tu zdecydowanie Inga Scharf i Dennis "Sly" Schunke: dzieląc między sobą partie solowe, śpiewając też niejednokrotnie w duecie. Wspiera ich w tym chór London Metro Voices, ale trzeba też oddać sprawiedliwość trzem pozostałym śpiewakom, nie tylko wtórującym solistom, ale też zapewniającym wraz z perkusistą partie rytmiczne a nawet solowe - oczywiście w sensie instrunetalnym, np. gitary. Tak więc z jednej strony to ciekawostka, z drugiej jednak tak już dopracowana artystycznie, w dodatku bez żadnych coverów, jak to drzewiej na płytach Van Canto często bywało, że fani Nightwish czy Blind Guardian znajdą tu sporo dla siebie. (5) Wojciech Chamryk
Witch Blade - Oskuldernas eld 2015 Swords And Chains
Wygląda na to, że oldskulowość sięgnęła zenitu. Szwedzki Witch Blade nie tylko gra absolutnie tradycyjny heavy metal rodem z początku lat osiemdziesiątych, brzmiący analogowo, skomponowany jakby nic po "wynalezieniu" heavy metalu w muzyce się nie działo. Nie tylko, bo okrasza swoje granie szalenie tradycyjną, rysowaną okładką i logotypem inspirowanym zdaje się Warlockiem (co ciekawe, ten neo-oldskul też już sobie wypracował własny styl). Nie tylko, bo wydał swoją płytę w trzech wersjach - na CD, winylu i… kasecie. Do niedawna w zasadzie tylko podziemna scena black metalowa stała kasetami. Dziś nieśmiało coraz to więcej grup grających tradycyjny metal sięga po ten nośnik. Takie wydarzenia mają miejsc głównie w Stanach, a w Europie przoduje w nich Szwecja. Ostatecznie gdzież, jeśli właśnie nie u naszych północnych sąsiadów mogą dziać się takie rzeczy? Wszak to Szwecja "oldskulem" stoi. Muzycznie, jest to bardzo przyjemne, dynamiczne, momentami wręcz speedowe, proste granie ujęte w świetne brzmienie - jak na skandynawskie standardy przystało, jednocześnie ciepłoanagolowe i jednocześnie czytelne. Jedynym akcentem, który może drażnić jest wokal. Nie chodzi tu o używany przez Witch Blade ojczysty język, bo on akurat dodaje uroku. Problemem jest niestety troszkę irytujący, szczeniackokrzyczący wokal Joacima Lindbloma. Mimo szczerych chęci, trudno mi przebić się przez ścianę jego okrzyków do muzycznej warstwy, która niewątpliwie mogłaby urzekać tradycyjnością klasycznych, heavymetalowych riffów. Może Wam pójdzie lepiej? (3,5)
trochę ponarzekam. Bo w moim odczuciu utwory mogłyby być nieco dłuższe. Bo z dziesięciu utworów, (11 ale pierwszy to intro) na płycie, tylko dwa przekraczają swoją długością 5 minut, (czyli jak chcemy pić do nowej płyty, to przynajmniej się nie upijemy), z czego jeden to ballada, a drugi jest niespodzianką i pytanie czy ta niespodzianka oprócz wokalnego udziału nie maczała swych szwedzkich palcy bardziej w tym utworze. Plus krótkich utworów jest taki, że chłopaki mogą ich więcej na koncercie zagrać, a to zawsze daje odczucie, że koncert był dłuższy. Z dalszego marudnego marudzenia to słychać trochę, że Gabor (wokalista) nie jest "native english" i trochę słychać inny akcent, różnica jest zwłaszcza zauważalna między zwrotkami a chórkami. No ale dodając do tego, że mało który polski wokalista power metalowej kapeli może się pochwalić dobrym wokalem, nie mówiąc o szerszej europejskiej czy dalszej popularności zespołu, to Gabor i Wisdom wypadają w tym porównaniu dużo, dużo lepiej. I tu chciałbym, żeby chociaż nasz Exlibris odniósł na porównywalnym poziomie taki sukces. Wracając jednak do płyty, choć utwory nie składają się całościowo na "koncept album", to bardzo dobrze ze sobą współgrają. Bardzo mi się podoba książeczka do płytowego wydania i dodany motyw myśli przewodniej pojawiający się przy każdym utworze. No i ostatni utwór z niespodzianką w postaci drugiego wokalisty prowadzącego niejako narrację historii, a jest nim nie kto inny jak Joakim Broden z Sabaton i wg mnie jest to najlepszy utwór, który na dodatek zamyka tą równie dobrą płytę. I pozostaje mieć nadzieję, że zespół udając się w trasę promującą tą płytę będzie miał okazję odwiedzić nasz kraj. Oraz to, że polski zespół metalowy supportował by w tej trasie Wisdom. Na razie... nie wiadomo, a ja tym czasem w przed śniątecznych przygotowaniach odprężę się słuchając "Rise of TheWise". Lucjan Staszewski
Vibrant - The Hell Is Around Me Strati
2015 Self-Released
Siedlecki Vibrant istnieje raptem od niespełna trzech lat i debiutuje niniejszym wydawnictwem, ale nie ma tu mowy o nieopierzonych młokosach, bowiem grupa powstała jako kontynuacja, założonego w 1997 roku, zespołu Outside, a jej gitarzysta i wokalista Jeeb vel Jebik znany jest z zespołu Jelonka. Dlatego też na "The Hell Is Around Me" amatorszczyzny nie uświadczymy, to konkretne gitarowe granie z pogranicza metalu i rocka. Metal to przede wszystkim konkretne, mięsiste i bezlitośnie uderzające riffy oraz dynamiczna sekcja rytmiczna, bardziej rockowo brzmią zaś wokale Leszka Kowalika i całkiem melodyjne, niekiedy wręcz przebojowe, refreny. Akurat mnie bardziej przypadły do gustu te ostrzejsze utwory, jak chociażby podmetalizowany i faktycznie brzmiący niczym rock z lat 50. minionego stulecia "Rokendrol", rozpędzony niczym najostrzejsze utwory Motörhead "False Bitch" czy równie dynamiczny "I Am Who I Am", ale wśród tych lżejszych numerów też nie brakuje rzeczy udanych, choćby niezbyt mocnego, idealnego do rockowych stacji radiowych "What Is All About", zróżnicowanego "Stoned Like A God" czy "Erection Injection (Succubus Song)" z zadziornym śpiewem i chwytliwym refrenem. (4,5) Wojciech Chamryk
160
RECENZJE
Wolfmother - Victorious 2016 Universal
Wisdom - Rise f The Wise 2016 NoiseArt
Czyli Polak - Węgier ... napić się zawsze można zwłaszcza przy dobrzej muzyce. Bo właśnie dobry melodyczny power metal brzmi z najnowszej płyty węgierskiego zespołu Wisdom. Choć kto miał okazję słyszeć poprzedni krążek zespołu "Marching for Liberty", może dużej różnicy nie zauważyć, ale to dobrze, bo zespół wie co dobre i co przyniosło im rozgłos, więc trzymają się tej drogi bardzo dobrze. A nawet wprawne ucho stwierdzi, że brzmienia na najnowszej płycie są czystsze, bardziej dopracowane. Chóralne refreny świetnie pasują do zwrotek i melodii. A melodie dobrze wpadają w ucho i właściwie noga, ręka czy głowa sama chodzi w rytm utworu. No ale przecież ćwiczenia czynią mistrza, więc mam nadzieje, że następne płyty będą jeszcze lepsze. Ale żeby nie było, że wszystko jest miód malina, to
Chyba już to pisałem. Mam spory problem ze współczesnym hard rockiem. Można rzec, że jest kilka jego odłamów. Jeden, bardziej nowoczesny reprezentowany przez Chickenfoot, Black Country Communion i ostatnio wybijający się The Winery Dogs. Drugi, który określam jako vintage hard rock (nie wiem czy zasadnie), a chodzi mi o kapele pokroju, Kadavar, Blues Pills czy Scorpion Child. Do trzeciej grupa należy wyłaniający się odłam z nowej fali tradycyjnego heavy metalu, który sięga po wpływ z końca lat siedemdziesiątych, z moim ulubionym Vanderbuyst na czele. Czy też frakcja, która odwołuje się do glam i hair rocka/ metalu, gdzie niekwestionowanym liderem jest Steel Panther. Można byłoby się doszukiwać jeszcze innych stronnictw ale przedstawiony obraz akcentuje skale problemu. Zmierzam jednak do tego, że nie wszystko na tej scenie akceptuję, bo pierwsze dwie grupy raczej mnie zniechęciły, pozostałe zaś mają jeszcze moje zainteresowanie. Oczywiście
w każdej grupie są bandy, które akurat lubię i takie, które zupełnie mi się nie podobają. Wolfmother na leży do drugiego z wymienionych wcześniej odłamów. Do tej chwili nie wiedziałem nic o tym zespole. Wolfmother pochodzi z Australii, założony został przez Andrew Stockdale'a, a funkcjonuje od 2004 roku. Ich pierwsza płyta "Wolfmother" ukazała się w 2005 roku, zdobywając od razu platynę w Australii oraz nagrodę Grammy za utwór "Woman". "Victorious" jest ich czwartym krążkiem, a zwróciłem na nią moją uwagę, dzięki singlowi w postaci utworu tytułowego. Świetny, motoryczny kawałek, w padający w ucho, pełen energii i wigoru, w miksie hard rocka i heavy metalu, z czytelnymi wpływami Black Sabbath z początków kariery. Jednak pozostałe kawałki utrzymane są w klimacie hard rocka z początków lat siedemdziesiątych i rocka końca lat sześćdziesiątych z różnymi wpływami, typu folk, psychodelja itd. Jednak całość podana jest przez pryzmat młodego pokolenia, które po przez doświadczenia z bardziej współczesnymi nurtami np. grunnge wyobraża sobie jak to grało się hard rocka na początku lat siedemdziesiątych. Daje to całemu nurtowi specyficznego klimatu, który przypomina tamte czasy, ale tak naprawdę przypisane jest współczesności. Tę atmosferę podkreśla w tym wypadku również teraźniejsza produkcja, za którą odpowiada znany producent Brendan O'Brien. Wrócę jeszcze do jednej sprawy, większość kapel z tej sceny, w tym Wolfmother, bardzo chętnie sięga po dokonania Black Sabbath (lata siedemdziesiąte), często można natknąć się na fragmenty inspirowane twórczością tego zespołu. Jest to element, który łączy te wszystkie kapele. Wolfmother na "Victorious" wyróżnia się zgrabnymi kawałkami oraz głosem lidera Stockdale'a. Większość utworów na tym krążku to dynamiczne kawałki hard i heavy rockowe, w szybszych lub wolniejszych tempach, ale niewątpliwie z wyraźną melodią, a przewodzą im "City Lights" i "The Love That You Give". Tak jak wspomniałem jest tu kilka innych naleciałości, które podkreślają specyficzną nastrój tej muzy. Są też kawałki akustyczne, z pewną atmosferą folku, w pełni taka pieśnią jest "Pretty Peggy", po części zaś "Best Of A Bad Situation". Ogólnie "Victorious" jest bodajże drugą pozycją z tego nurtu, która w pewien sposób zdobyła moje zaufanie. Album co jakiś czas pojawia sie ponownie w moim odtwarzaczu. Choć nie jest to moja ulubiona odsłona hard rocka, nie pozostaje mi nic innego, jak zachęcić was do poznania "Victorious". Może będzie to początek fascynacji czymś nowym (w pewnej części). (4,5) \m/\m/
Osobiście lubię także barwę głosu Andy Kuntza, oraz fakt, że każdy album grupy oznacza pewną wymyśloną, tekstowo uzasadnioną koncepcję, a nie zbiór luźnych piosenek.
Vanden Plas - Chronicles Of The Immortals: Netherworld II (Path II) 2015 Frontiers
Vanden Plas to działająca od ponad dwudziestu lat rockowa kapela z Niemiec, ściślej ze 100-tysięcznego miasta o bogatej historii, Kaiserslautern. W roku 1994 kwintet zarejestrował debiutancki album "Colour Temple", definiując precyzyjnie główne założenia stylu łączącego progresywny metal z elementami symfonicznymi. Zespół założyła piątka przyjaciół, którzy, co należy z naciskiem podkreślić, bo nie jest to standard w rockowym światku, współpracują ponad dwie dekady w niezmienionym składzie. Każdy z członków zespołu zajmuje się także innymi segmentami aktywności w szeroko rozumianej kulturze, dzieląc swój czas na twórczość stricte rockową, jednak nie mniej ważną sferą ich działalności jest kooperacja z Pfalztheater w rodzinnym mieście, teatrem, w którym muzycy podejmowali się już wielokrotnie realizacji dosyć karkołomnych zadań łączenia sztuki teatralnej z muzyką rockową o dosyć mocnym brzmieniu. Dziedzinę ich zainteresowań uzupełniają jeszcze literatura, tworzenie muzyki do gier komputerowych oraz praca nad spektaklami musicalowymi. Czytając wywiady z tymi obywatelami kraju związkowego Nadrenia-Palatynat trudno się dziwić, że narzekają na permanentny brak czasu, co miało wpływ na przesunięcie terminu ukazania się drugiej części "Kronik Nieśmiertelnych" o ponad pół roku. Dodatkowo niektórzy panowie tworzący skład Vanden Plas należą do grona piłkarskich fanów miejscowej drużyny 1.FC Kaiserslautern, zwanej Czerwonymi Diabłami (krwistoczerwone koszulki), założonej w roku 1900, zespole czterokrotnych mistrzów Niemiec. Trochę rozpisałem się o aspekcie sportowym, ale zrobiłem to nieprzypadkowo, gdyż popularność i kariera Vanden Plas zaczęła się tak naprawdę od futbolu. Miasto Kaiserslautern szczyci się bardzo bogatymi w wydarzenia dziejami. Założone przez cesarza Fryderyka Barbarossę około roku 1150, dlatego nosi czasem przydomek "Die Barbarossastadt" ("Miasto Barbarossy"). W swoich burzliwym "życiorysie" miasto trafiło w roku 1793 do Francji Napoleona, po Kongresie Wiedeńskim tak jak cała kraina Palatynat, Kaiserslautern znalazło się w granicach Królestwa Bawarii, a po I wojnie światowej aż do roku 1930 znajdowało się pod okupacją francuską. Nie wspominam o tych faktach bez powodu, ponieważ w mieście ciągle aktualne są wpływy kultury Francji, co pozytywnie "dotknęło" rockowy band Vanden Plas. Debiutanckie wydawnictwo "Colour Temple" odniosło wielki sukces właśnie we Francji, w której grupa cieszy się olbrzymią popularnością, co potrafi wykorzystać także zespół w kilku kompozycjach repertuaru, śpiewanych przez Andy Kuntza po francusku. Jako ciekawostkę mogę też podać, że Vanden Plas jest autorem oficjalnego hymnu w/w drużyny piłkarskiej, zatytułowanego "Das ist für Euch" ("To dla Was"), a to właśnie czynnik piłkarski, o której wspomniałem nieco wyżej. Biografia grupy obejmuje dziesięć pełnowymiarowych płyt, a muzyka zarejestrowana w studio wyróżnia się starannie wypracowanym brzmieniem, wieloma świetnymi melodiami, dynamiką, rozwiązaniami rytmicznymi, którym daleko do "prościzny" i monumentalnymi aranżacjami. Bonusami według mnie są także doskonale wpasowane w przestrzeni bogatych dźwięków harmonie wokalne, odważne wprowadzanie partii chóralnych oraz majestatyczne partie instrumentalne z naciskiem na klawisze.
Jak już wspomniałem muzycy Vanden Plas ściśle współpracują z Pfalztheater, czego rezultatem są nowe wyzwania artystyczne, rzadko kojarzone z kapelą rockową. Wśród osiągnięć na pewno można zapisać wystawienie sztuki teatralnej "Abydos", napisanej przez wokalistę zespołu i przedstawionej na deskach scenicznych w roku 2004. Kwintet uczestniczył także w inscenizacji dzieła Aleksandra Dumas "Hrabia Monte Christo", w której wykorzystano muzykę z albumu "Christ O", wydanego w roku 2006. Krótka wzmianka należy się także przygotowaniom klasycznych już musicali "Jesus Christ Superstar" oraz "Hair", w których jednymi z aktywniejszych wykonawców byli muzycy Vanden Plas. Zebranie wszystkich tych informacji ma jeden cel, uświadomienie, że formacja ciągle poszukuje swojego miejsca w kreowaniu sztuki, nie tylko muzycznej, podejmując się zadań nie zawsze kojarzonych z twórczością formacji rockowych. Niekonwencjonalne podłoże mają także kulisy powstania dyptyku "Chronicles Of The Immortals", a realizacja tego materiału wiąże się ściśle z literaturą przyjaciela zespołu, niemieckiego pisarza książek fantasy Wolfganga Hohlbeina, prywatnie fana muzyki zespołu. Gdy prześledzimy dorobek pisarza, to musimy oddać mu szacunek, bo oficjalne statystki mówią, że tylko w Niemczech sprzedano ponad 43 miliony egzemplarzy jego powieści. Zaczął karierę w roku 1983 od bajki fantastycznej "Märchenmond" czyli "Księżycowa bajka", a w latach 1999- 2005 napisał osiem "Kronik Nieśmiertelnych", które odniosły wręcz kosmiczny sukces. Godny uwagi jest nakład pracy muzyków, a głównie Andy Kuntza, którzy zanim zilustrowali muzyką wymienione "Kroniki" musieli zapoznać się dokładnie z ich treścią, a to oznaczało przeczytanie ponad 5000 stron wszystkich opowieści. Przy pomocy Hohlbeina w interpretacji głównych myśli zawartych w tym potężnym objętościowo zbiorze zespół tworzył muzykę, dzieląc projekt na 19 wizji, z których pierwszych dziesięć zaprezentowano na dysku pierwszym, wydanym w roku 2014, a Part Two jest dopełnieniem całego konceptu. Ale na tym nie zakończył cały proces twórczy, ponieważ Vanden Plas z inspiracji samego Hohlbeina intensywnie pracuje na zlecenie Pfalztheater nad rock-operą, której scenariusz bazuje na "Chronicles Of The Immortals". Nie znając muzyki, ale czytając te wszystkie informacje, można chyba stwierdzić, że jest to niezwykle ambitne przedsięwzięcie artystyczne, daleko wykraczające poza ramy muzyki rockowej. Muzyka Jako się rzekło "Kroniki Nieśmiertelnych" składają się z dwóch dysków, w sumie ponad dwie godziny muzyki, bardzo różnorodnej, od "Wizji" poruszających symfonicznym rozmachem i epickim klimatem, przez "Wizje" brzmiące jak dźwiękowa nawałnica, w czasie której zawody toczą mięsiste riffy rozwalające przestrzeń mocą i drapieżnością. Powalają w wielu fragmentach kapitalne tematy melodyczne, umiejętności bezkolizyjnego przechodzenia przez różne strefy brzmienia, od łagodnych pasaży po "gwałcące" zmysły agresją partie gitarowe. Znakomite technicznie, selektywne brzmienie pozwala podziwiać moc głosu Andy Kuntza, wychwycić z zalewu dźwięków motoryczną pracę gitary basowej Torstena Reicherta i prawdziwe kaskady perkusyjnych uderzeń Andreasa Lilla. Wielokrotnie zmasowany atak prowadzony dynamicznie przez instrumentalistów "przecięty" zostaje wpół jak brzytwą, aby po kilku sekundach wolnego tempa atmosfera mogła wkroczyć do ogrodu rajskiego spokoju i łagodności, po czym jak powalony pracą Syzyf odradza się energia przekazu przekraczając granice progresywnego metalu. Nie ma żadnych szans na nudę, a kto twierdzi, że te misternie tkane dźwię-
kowe wzory to nic ciekawego, mija się z prawdą nie słuchając całości dosyć uważnie. Może moje słowa wydają się mało obiektywne, bo nie ukrywam, że Vanden Plas to jeden z moich ulubieńców sceny progmetalowej, ale gdy rzeczowo odniesiemy się do materiału części drugiej, to znajdziemy w nim liczne odcinki, które zachwycają poziomem wykonania, melodyką, umiejętnym łączeniem symfonii z ostrym, ciężkim rockiem. Zresztą moim zdaniem z tej ostatniej cechy niemieccy rockmani uczynili swój znak rozpoznawczy i gdy sięgniemy do wcześniejszych albumów zespołu, spotkamy podobnie "skrojone" partie. "Podobnie" nie znaczy, że muzycy "zżerają własny ogon" powielając samych siebie, ponieważ każdy album Vanden Plas zawiera pierwiastki zaskoczenia. Może to dla słuchacza nie będzie łatwe zadanie, ale "Kroniki" należy potraktować całościowo. Słuchanie od drugiej części, bez przypomnienia sobie zawartości pierwszych dziesięciu "Wizji", przypomina oglądanie filmu od połowy, czyli jest całkowicie bez sensu. Przydałoby się także zaznajomić z treścią literackich "Kronik", gdyż ich znajomość choćby tylko w zarysie pozwala wyczuć specyfikę nastroju, odszyfrować przynajmniej cząstkę mrocznych zakamarków i tajemnic, zrozumieć muzykę i jej losy. Transylwania, 15 wiek. Rycerz Andrej Delany powraca po wielu latach tułaczki do wsi w dolinie Borsa, w której się urodził. Zastaje całkowicie opuszczoną wioskę, z której wypędzono zhańbionych mieszkańców, pozostawiając zgliszcza. Wśród nich jedynego syna głównego bohatera Mariusa. W leżącym niedaleko wsi zamku Delany odnajduje zwłoki mieszkańców, także własnego syna. Grzebiąc syna i nie wiedząc, co dalej robić spotyka Frederica, przyjaciela syna, któremu udało się zbiec. To od niego dowiaduje się, że niektórzy mieszkańcy ocaleli, uprowadzeni przez inkwizytora Domenicusa. Ten przebywa ze swoim rycerstwem na wschodzie Europy. Delany dowiaduje się także, że głównym powodem napaści na wioskę był on sam, uznany za wampira i nieśmiertelnego nadczłowieka. Andrej Delany wyrusza na poszukiwanie złoczyńców, przeżywając wiele przygód. W finałowych częściach zmierza do Panteonu bogów ciemności, żeby sprawdzić swoją nieśmiertelność, odnaleźć mieszkańców wsi, spotkać miłość swojego życia. Tak w największym skrócie przedstawia się fabuła dzieła, przy czym należy pamiętać, że mamy do czynienia z opowieściami fantasy, w których stwory, krainy powstały w wyobraźni autora i, żeby odczytać jego intencje należy także uruchomić pokłady swojej siły wyobraźni. Znajdą się zapewne tacy, którzy obojętnie wzruszą ramionami, traktując tę literaturę jak bajki. Ale nie zapominajmy, że podobnie jak u Tolkiena, także u Hohlbeina zawsze istnieje tzw. drugie dno. Przygody, opisywane zdarzenia, postaci to wyłącznie powierzchnia, a pod nią rozumny czytelnik znajdzie bez kłopotu odniesienia do ludzkiej egzystencji bazującej na wartościach uniwersalnych, takich jak miłość, lojalność, przyjaźń, męstwo, wzajemny szacunek, które powinny mieścić się w katalogu każdego człowieka, powinny, ale czy tak w rzeczywistości wygląda nasze współczesne życie? To nie miejsce, żeby rozwiązywać takie dylematy. Muzyka Vanden Plas katapultuje słuchaczy sympatyzujących z progresywnym metalem do "siódmego nieba", przynosząc całe garście wspaniałych, wokalnie trochę teatralnych, bo Kuntz często przyjmuje na siebie rolę narratora, pomysłów, w aurze mrocznej, zagadkowej i chwilami ciężkiej atmosfery, którą tylko miejscami rozjaśnia światło bardziej pogodnych akapitów. Przez grubo ponad godzinę w dźwiękowym Uniwersum krzyżują się elementy bombastyczne rodem z rockowych hymnów, czynniki heavy metalowe w epickim poemacie, a Andy Kuntz śpiewa jak nawiedzony głównie po angielsku, ale także po niemiecku i włosku. Ilość nagłych, wprost nieprzewidywalnych zwrotów akcji jest oszałamiająca, a w tej gęstej fakturze solidnego, mocarnego brzmienia wartościowe
uzupełnienie stanowią delikatne, wrażliwe pasaże akustyczne, inicjowane najczęściej przez fortepian. Zaletą warsztatu wokalnego jest także precyzyjna synchronizacja solowych fraz Kuntza z opracowaniami podniosłych chórów. Wiele z partii uwodzi czarodziejskim pięknem, a wyliczenie ich wszystkich stworzyłoby pokaźną listę. Wprawdzie cały koncept należy traktować globalnie, czyli wyrwanie jednego utworu, to pozbawienie architektury dzieła filaru nośnego konstrukcji i zaburzenie precyzyjnie zaprojektowanej równowagi, ale o jednym komponencie muszę wspomnieć oddzielnie, a chodzi mi o utwór najdłuższy na płycie "Blood Of Eden". Jego prolog czaruje spokojnym fortepianem, pasażem smyków, rewelacyjną wokalistyką w damsko- męskim duecie. Przez ponad 13 minut kompozycja rozwija się proporcjonalnie nabierając z każdą upływającą sekundą muzycznych kolorów oraz mocy. A wątek melodyczny zapiera dech w piersiach swoją chwytliwością i pięknem. Dopiero sekundy przed upływem czwartej minuty do pracy przystępują "mruczące" nieprzyjaźnie gitary, zwiastujące elektryczną burzę przy akompaniamencie symfonicznej partii. Po 5:20 motoryczny riff rozwala kompletnie oazę spokoju i pozornej ciszy, sygnalizując dynamiczne wejście gitarowej galopady, intensywnej i masywnej jak skała. A wokalista raz wyciąga takie frazy, że aż niewiarygodne, by za moment zejść do parteru w intymnym duecie sam na sam z fortepianem. Zwrotów akcji nadciąga cały tłum, które raz przynoszą wytłumienie decybeli do minimum, aby za moment rozszalała skala głośności pokazywała większość swoich parametrów na czerwonym polu. Raz muzyka na progu słyszalności, za chwilę tak gwałtowne uderzenie, że mącą się myśli słuchacza. Po czym kilkanaście sekund nawałnicy, cięcie, radykalne zwolnienie i dalej z "kopyta". W środku wyśmienite, "pierwszoklaśne" partie solowe, zwięzłe, trzymane w ryzach, tak aby nie "zarysować "monolitu. No a później nadchodzi majestatycznie finał w postaci "Circle Of The Devil", wspaniały, potężny, wzruszający chóralnowokalno-orkiestrowo-rockowy. Ciary gwarantowane, wręcz duma z takiego rockowego spektaklu. Elegijny nastrój, duch wizjonerskiego poematu, natchniony śpiew Andy Kuntza, kapitalne wejście symfoniczne w idealnej parze z rockowym teatrem. I ten gong jak we floydowym "High Hopes", zwiastujący epilog historii. Piękne zwieńczenie scenariusza opartego na fundamencie literatury Wolfganga Hohlbeina. I tylko jedna rzecz mnie dziwi. Przyznaję, że zanim przystąpiłem do pisania tekstu, sięgnąłem po już obecne w sieci recenzje. I tutaj zaskoczenie. Wiele z nich dosyć surowo potraktowało drugą odsłonę dyptyku "Chronicles Of The Immortals", wyrażając się o nim powściągliwie i bez emocji. Ot sprawozdanie otrzaskanego w boju reportażysty, bez nadmiaru wzruszeń i chłodno skalkulowane. Problem w tym, że najnowszy album Vanden Plas to wulkan działających na uczucia i zmysły fluidów, odczuć tak sugestywnie opisanych dźwiękiem, że dosyć łatwo naszkicować te negatywne i pozytywne. Jak przy tak znakomitej historii, profesjonalnie wykonanej można zachować stoicki spokój i przeciętną ocenę. Dobra, wiem, każdy ma prawo do swoich przemyśleń i oceniania według własnej skali rozumienia czy przeżywania muzyki. Ale żeby tak się zdystansować wobec tak fascynujących utworów, tworzących surrealistyczne wizje przeniesione na język dźwięków. Uważam, że płyta "Chronik der Unsterblichen" niemieckiego bandu Vanden Plas zasługuje na wzmożoną uwagę, właśnie uwagę, gdyż po "łebkach" nie da się tej muzyki przeanalizować. Wykonawcy gwarantują profesjonalny poziom, realizując wytyczony cel, zilustrowanie muzyką literackiego pierwowzoru. Wiem z doniesień prasowych, że autor fabuły był bardzo zadowolony z efektu pracy twórczej rockowych artystów. U mnie rzeczony album gości już od miesięcy, ciągle mnie intryguje i powracam do niego chętnie i bez przymusu. (4,5) Włodek Kucharek
RECENZJE
161
się równie okazale. Czerwonoczarna stylistyka jest wymowna, a inkrustowany symbol wyłaniający się z czeluści, wyraźnie podkreśla główne założenie płyty - panowie ewidentnie starają się uzewnętrznić swoją przemianę.
Votum - :Ktonik: 2016 Inner Wound
Odrodzenie Votum przez ostatnie lata przechodził duże zmiany. Pod koniec 2012 roku, jeszcze przed premierą ich poprzedniego krążka - "Harvest Moon" - ze składu odszedł ich gitarzysta Alek Salamonik, a kilka miesięcy później wokalista Maciek Kosiński. Obydwaj towarzyszyli zespołowi od początku jego istnienia. Niedługo po tym najpierw w zastępstwie, potem już na stałe - do grupy dołączył gitarzysta formacji Landscape - Piotr Lniany, a nowym głosem Votum został Bartek Sobieraj, którego mogliśmy wcześniej usłyszeć w projekcie Przeciwziemia. Minęły trzy lata, a wraz ze zmianami w składzie, nastąpiły także zmiany w muzycznej wizji grupy, czego dowodem jest - wydany pod szyldem szwedzkiej wytwórni Inner Wound Recordings - :Ktonik:. Za mastering krążka odpowiedzialny jest Tony Lindgren ze studia Fascination Street (Opeth, Paradise Lost, James LaBrie), a miksem zajął się David Castillo (pracujący przy albumie "Dead End Kings" Katatonii). Ścieżki nagrane zostały w trzech różnych miejscach - Hertz Studio pod okiem braci Wiesławskich (gitary i bas), krakowskim Prusiewicz Studio (perkusja) oraz Izabelin Studio (wokal). Efekt pracy realizatorskiej jest powalający i :Ktonik: jest obecnie jednym z najlepiej brzmiących albumów na polskim rynku. Nowe dzieło Warszawiaków nie jest klasycznym albumem koncepcyjnym, jak to było w przypadku ich poprzednich wydawnictw. Bartek Sobieraj zupełnie inaczej podchodzi do poetyki i zamiast tworzyć monolityczną opowieść, porusza tematy związane z główną tematyką płyty, a jest nią wychodzenie z podziemia. Teksty mają filozoficzny wydźwięk, a ich fundamentalnym założeniem jest afirmacja wolności osobistej poprzez odchodzenie od pewnych systemów wartości. Otrzymaliśmy zatem refleksyjny wykład o podległości wobec uczuć, religii, mediów, ukazany za pomocą zwięzłych, acz niezwykle emocjonalnych form. Tytuł płyty odnosi do terminu bóstw chtonicznych (żyjących pod ziemią), co w dużej mierze nadaje symbolicznego wymiaru lirykom. Nawet sam zespół uważa powstanie krążka za osobiste nowonarodzenie. Okładka prezentuje
162
RECENZJE
Votum na :Ktonik: wyraźnie koncentruje się na metalowej prezencji. Na krążku nie brakuje przebojowych form pokroju "Satellite" (idealny singiel) czy "Vertical", opartych na nośnych refrenach. Ogromne wrażenie robi "Spiral" mroczny i pulsujący - w którym na pierwszy plan wychodzi sekcja rytmiczna w wykonaniu Bartka Turkowskiego (bas) i Adama Łukaszka (perkusja). W agresywne tonacje umiejętnie wprowadzają nas "Greed", "Simulacra" i "Horizontal" - utwory potężne, skupione na gitarowych riffach Adama Kaczmarka i Piotra Lnianego. Największym zaskoczeniem na płycie okazuje się "Blackened Tree", oniryczna ballada powstała z trip-hopowych fascynacji Zbigniewa Szatkowskiego, klawiszowca grupy. To także popis Bartka Sobieraja - wysokie partie są imponujące i podkreślają emocjonalny wydźwięk kompozycji. Druga ballada - "Last Word" - z odpowiednią delikatnością domyka krążek, będąc jednocześnie ukłonem w stronę poprzednich osiągnięć grupy. :Ktonik: jest dziełem epokowym w polskim prog metalu. Votum, nieco na przekór panującemu trendowi, nie odnosi się do kanonu, a tworzy zupełnie nowe koncepcje oparte na eklektyzmie, eksperymentowaniu i nowoczesnej prezencji. Materiał jest stricte metalowy, ale nie brakuje na nim nastrojowych fragmentów, wynikających ze sprawnie wykorzystanych inspiracji z innych płaszczyzn muzycznych. Istotną rolę odgrywa tu elektronika (ukierunkowana na ambient, trip hop), efekty wykorzystane w poszczególnych partiach (głównie wokalnych i basowych) oraz profesjonalna produkcja - dzięki tym zabiegom płyta brzmi świeżo i nowocześnie. Całość dopełnia spójny koncept konsekwentny w budowaniu nastroju i lirycznie angażujący. Votum wyszedł z muzycznego podziemia, zaczął nowy rozdział i pewnie ruszył w świat. :Ktonik: ma szansę przyciągnąć uwagę zbliżoną do tej, którą pamiętamy z okresu "Second Life Syndrome" Riverside. Od tego czasu minęła już przeszło dekada. To chyba dobry moment na kolejne odrodzenie w polskim progresie. (6) Łukasz "Geralt" Jakubiak
Aftermath - Killing the Future 2015 Divebomb
Nazwa tej kapeli obiła mi się kiedyś o uszy, jednak pierwszy kontakt z ich muzyką nastąpił dopiero teraz. Aftermath powstał w Chicago w 1985 roku i ma na swoim koncie kilka nagranych demówek oraz pełny album "Eyes of Tomorrow" z 1994. Dwa lata później przestał istnieć. Muzycy próbowali jeszcze coś działać pod zmienionym szyldem Mother God Moviestar, ale ten projekt też nie przetrwał zbyt długo. W 2014 roku zespół powrócił do świata żywych, a w kolejnym pojawiła się wydana przez Divebomb Records płyta "Killing the Future". Nie jest to nowy materiał tylko kompilacja dwóch pierwszych dem wydanych w latach 86-87, poddanych remasteringowi i z ulepszoną 12-sto stronicową książeczką zawierającą teksty, zdjęcia i wywiad z zespołem. W późniejszych latach Aftermath podobno grał progresywny thrash, jednak nie słychać tego na tym wydawnictwie. Mamy za to do czynienia z ultra szybką jazdą bez trzymanki, opartą na prostych, momentami nawet punkowych riffach, napierdalających bez chwili wytchnienia bębnach i wokaliście wyrzucającym z siebie kolejne wersy z prędkością światła. Tak więc zamiast Watchtower czy Coroner słychać tutaj przede wszystkim Nuclear Assault, Wehrmacht, D.R.I. etc. Jest to całkiem niezły materiał, ale jeśli mam być szczery, to gdy najdzie mnie ochota na takie granie prędzej wybiorę wymienione wyżej kapele niż Aftermath. Niestety jest tu zbyt dużo prostych i oklepanych riffów, które usłyszeć można na tysiącach innych krążków, choć utworów samych w sobie słucha się bardzo dobrze. Plusem jest czas trwania, bo niecałe 32 minuty i 9 numerów to chyba optymalna długość. Na pewno nie zdąży zamęczyć słuchacza i spokojnie można poświęcić "Killing the Future" kilka przesłuchań. Płyta zdecydowanie tylko dla fanów tego stylu lub dla kolekcjonerów. Reszta raczej może sobie odpuścić. Jestem ciekaw w jakim kierunku podąży Aftermath jeśli postanowią nagrać nowy krążek? Czy będzie to ten bezpośredni punkowy thrash metal czy też będą kontynuować progresywny styl z "Eyes of Tomorrow"? Jednak pewien jestem, że nie będzie to na pewno najbardziej wyczekiwany przeze mnie materiał..
niających go kompozycji jest dziełem duetu Bonnet / Malmsteen, tylko w powstaniu czterech miał też udział klawiszowiec Jimmy Waldo. O zaskoczeniach nie ma tu oczywiście mowy, wokalista podąża na tym krążku tropem formacji w których występował wcześniej, a po latach "No Parole From Rock 'N' Roll" jawi się jako udana kontynuacja świetnych płyt "Down To Earth" i "Assault Attack". Bonnet nigdy nie był jakimś wybitnym wokalistą, daleko mu do klasy choćby Gillana, Dio czy Coverdale'a, jednak na tej płycie potwierdza swą klasę, sprawdzając się zarówno w typowym dla lat 80., melodyjnym openerze "Island In The Sun" z chwytliwym, chóralnym refrenem, jak i w drapieżniejszych partiach "Hiroshima Mon Amour" czy "Starcarr Lane". Nie brakuje też rzecz jasna nawiązań do stylu Rainbow (gitarowo-organowe pasaże "Jet To Jet"), zresztą Jimmy Waldo kilka razy dostał też szansę solowych wejść, choćby w "Hiroshima Mon Amour" i "Too Young To Die, Too Drunk To Live". Jednak zdecydowanie bryluje tu ktoś inny, a solówki 20-letniego wówczas Malmsteena, np. w "General Hospital", krótkim instrumentalu "Incubus" bądź "Too Young To Die..." nader dobitnie potwierdzają, dlaczego w tak młodym wieku był już wschodzącą gwiazdą, a Ronnie James Dio czy Ozzy Osbourne czynili zabiegi, by zwerbować go do swych zespołów. Jednak debiut Alcatrazz nie zrobił jakiejś furory, mimo pewnego powodzenia singlowych numerów, zaliczając tylko niższe rejony list bestsellerów. Grupa cieszyła się jednak sporą popularnością w Japonii, nagrywając tam w lutym 1984 koncertowy "Live Sentence" - łabędzi śpiew składu z Malmsteenem, który nie mogąc porozumieć się z Bonnetem odszedł, by założyć swój własny zespół. Alcatrazz działało oczywiście dalej, w składzie pojawiali się kolejni gitarzyści, np. sam Steve Vai, jednak dla wielu fanów grupy to właśnie "No Parole From Rock 'N' Roll" jest jej najwybitniejszym osiągnięciem. Dobrze więc, że regularnie pojawiają się wznowienia tego albumu, od kilku lat dopełniane wszystkimi utworami w instrumentalnych wersjach demo - brzmiących gorzej od materiału podstawowego, ale pozwalających prześledzić ewolucję poszczególnych numerów. Wojciech Chamryk
Maciej Osipiak Alcatrazz - No Parole From Rock 'N' Roll 2015 HNE
Rok 1983. Po krótkotrwałej współpracy z Ritchie Blackmore'm w Rainbow i jeszcze szybszym rozstaniu z Michael Scheker Group, wokalista Graham Bonnet zakłada w Los Angeles kolejny zespół. Tym razem jego gitarowym partnerem zostaje mniej znany, ale już kojarzony dzięki debiutanckiemu LP grupy Steeler wirtuoz Yngwie J. Malmsteen, zaś skład dopełniają doświadczeni muzycy, mający za sobą karierę choćby w New England czy w zespole Alice Coopera. Pierwszym efektem ich współpracy jest album "No Parole From Rock 'N' Roll". Większość z 10 wypeł-
Angel Dust - Into The Dark Past 2016/1986 No Remorse
Zanim Angel Dust w latach 90. zaczęli grać melodyjny power, w poprzedniej dekadzie byli jedną z najlepszych niemieckich ekip parających się speed/ thrash metalem. Debiutancki "Into The Dark Past" z roku 1986 to do dnia dzisiejszego jedna z najlepszych płyt germańskiego metalu i aż dziw, że dopiero w tym roku, blisko 30 lat po premierze, doczekała się kompaktowego wznowienia. Już następujący po mrocznym intro "Into The Dark Past" szaleńczy "I'll Come Back" dobitnie potwierdza, że zespół nie będzie brać jeńców, dewastując kolumny i narządy słuchu maniaków ostrą thrashową jazdą. "Legions Of Destruction" to z kolei speed/thrash, a "Gam-
bler" poza szybką jazdą sporo czerpie też z tradycyjnego heavy, będąc też skarbnicą popisowych solówek. W podobnym stylu utrzymane są też utwory ze strony B: "Fighters Return" rozwija się jednak stopniowo, "Atomic Roar" uderza od razu, "Victims Of Madness" to znowu taki bardziej tradycyjny heavy w speed metalowej aranżacji, a finałowy "Marching For Revenge" to surowość i zadziorność thrashu z pewną dozą melodii. Bonusy tegorocznej edycji No Remorse Records to demo "Marching For Revenge" z roku 1985: sześć utworów, z których większość nie została nagrana na potrzeby pierwszego LP. Wojciech Chamryk
Angel Dust - To Dust You Will Decay 2016/1988 No Remorse
Drugi album Angel Dust "To Dust You Will Decay" ukazał się w roku 1988. Odejście gitarzysty i wokalisty Romme'go Keymera było najbardziej zauważalną zmianą, bowiem jego następca S. L. Coe to zawodnik zupełnie innej klasy z głosem i stylem bliższych choćby Bruce'a Dickinsona, co potwierdza już w pierwszym utworze "Mr. Inferno". Nie znaczy to jednak, że Angel Dust zaczęli grać lżej i bardziej tradycyjnie - owszem, w ich muzyce wciąż słyszalne są echa fascynacji tradycyjnym heavy ("Stranger", "Hold On"), przeważa jednak ostra, thrashowa jazda bez trzymanki, speed też jest tu wciąż słyszalny, co nader dobitnie potwierdzają choćby utwór tytułowy czy "The King". Kompaktowe wznowienie tej płyty, pierwsze oficjalne od 1988 roku, również zawiera bonusy, w większości dotąd niepublikowane: instrumentalny "Flight To Russia" i balladę "Dawn Of The End" oraz trzy utwory z próby, w tym łączący doom/ hard rock w stylu Black Sabbath z thrashową łupaniną "Total Destruction" oraz kojarzacy się z Venom "Crashdown".
tym sposobem kolejną z białych plam w historii światowego metalu i kanadyjskiego thrashu. Obecnie Armoros jest zespołem właściwie zapomnianym, kojarzonym ewentualnie z racji późniejszego udziału Jeda Simona i Mike'a Sudara w Strapping Your Lad, ale w połowie lat 80. ekipa z Brytyjskiej Kolumbii nieźle namieszała na thrashowej podziemnej scenie. Kilka demówek i bardziej oficjalne wydawnictwo "Live in Victoria", dokumentujące fakt, że grupa była zdecydowanie bytem koncertowym, do tego sukces w lokalnym konkursie, który zaowocował nagrodą w postaci sesji nagraniowej i tak w 1988 "Pieces" stało się faktem. Na potrzeby tego albumu grupa zarejestrowała najlepsze utwory wybrane z taśm demo oraz najnowsze, w tym cover przebojowego "Earache My Eye" jajcarzy z Cheech & Chong. Jest to jednak finałowy akcent na "Pieces", a wcześniej żartów nie ma: to ostry, bezkompromisowy, a niekiedy bardzo brutalny thrash, coś na stylu Slayer i Possessed, co słychać zwłaszcza w trzyminutowych, niekiedy tylko dłuższych, ciosach: "Terminal Death", "Apparition Of Force" czy "Euphoria". Z kolei dwuczęściowy opener "Forever Hold Your Pieces/C.M.D.K." to przed thrashową łupanką całkiem klimatyczny instrumental, "Remember Michelle" też rozwija się od basowego pochodu i miarowego riffowania do szybkiej nawałnicy, a "Dementia" na odwrót: uderza od początku, by zwalniać z czasem. Jeszcze bardziej zróżnicowany, choć nie pozbawiony szaleńczych przyspieszeń, jest zaś trwający ponad sześć minut "Shadows", w którym solówki Simona zdecydowanie zachwycają najbardziej. Ano, były to czasy istnego wysypu thrashowych kapel, nic dziwnego, że pomimo sporego potencjału Armoros nie zdołali się przebić, co było w głównej mierze spowodowane problemami z firmą mającą wydać "Pieces" i już rok po nagraniu tego materiału wzięli rozbrat z graniem. Wznowili co prawda na krótko działalność w latach 90., ale bez jakichś namacalnych efektów - może obecne wydanie "Pieces" zachęci ich do tego ponownie? (4,5) Wojciech Chamryk
Wojciech Chamryk Armoros - Pieces 2015/1988 High Roller
Do października ubiegłego roku debiutancki długograj Armoros, nie licząc obecności na kompilacji "Piece By Piece", był dostępny tylko na kasecie. Dzięki High Roller Records rzecz ukazała się wreszcie na LP i CD, niwelując
Armoured Angel - Communion 2016/1990 Hells Headbangers
Armoured Angel, legenda australijskiej sceny death metalowej - ostro oscylująca w tematach death/thrashowych, a przy
okazji jedna z lepszych kapel w tym nurcie. Potęga brzmienia jaką prezentowała swojego czasu ta kapela jest porażająca i może bardzo łatwo przyprawić domorosłych, miałkich metalowczyków o drżenie suchych rączek i bezwiedne moczenie nocne. "Communion" było kasetą, którą australijczycy nagrali w 1990 roku, jeszcze przed swymi kultowymi EPkami "Stigmartyr" i "Mysterium". W bieżącym roku to nagranie trafiło na wznowienie High Roller Records na niebieskiej dwunastocalówce. Fajną opcją jest fakt, że na stronie B zostało naniesione sitodrukiem zdjęcie zespołu. Wysoka jakość wydania idzie też w parze z wysokiej jakości muzyką, stanowiącą meritum tego krążka. Nieco ponad szesnaście minut czystego wpierdolu, tyle właśnie trwa "Communion". Cztery kawałki z których rzęsiście leje się krwawa posoka i siarkowe wybroczyny. To nie są utwory, które przypadną do gustu chudzielcom jarającym się pseudośmieszkowymi żałosnymi quasikabaretami pokroju Kabanosa czy Nocnego Kochanka. Tutaj mamy do czynienia z prawdziwą dobrą muzyką i kunsztem kompozytorskim idącym w parze z wysoką jakością wykonania. Tu nikt się z nikim nie patyczkuje - rzeźnia od początku do końca i nie ma to tamto. Wydawnictwo rozpoczyna się brutalnym i gniewnym "Castration" - szybkie gitary i bezlitosna perkusja grzmią, a ołowiany wokal podkreśla brutalny wydźwięk całości. Armoured Angel sprawnie operuje klimatem - gdy istnieje po temu sposobność, zmienia tempo i strukturę riffów. W "Castration" dostaliśmy taki znakomity festiwal prześwietnych zagrywek, że klękajcie narody. A to dopiero początek. W sukurs idzie mu drugi cios w postaci "Tergiversator". Znowu na początek dostajemy miażdżącą siłę rozpędzonych gitar. Tremolowane riffy i potępieńcze zaśpiewy przechodzą wkrótce w mięsne death metalowe przejścia. Ponowne przyspieszenie wprowadza nas w psychodeliczną, szybką solówkę, uwypuklającą techniczny kunszt muzyków. Tytułowy "Communion" utrzymany w nieco bardziej żwawym średnim tempie, toczy się niczym pancerny walec. Gitary bez przerwy atakują agresywnymi motywami, które pięknie się prezentują w tym barbarzyńskim, mięsnym brzmieniu. Wpleciona w to została zaskakująco melodyjna solówka, która jednak nie wyhamowuje prędkości, do której ten wałek się z czasem rozpędza. Krążek zamyka "My Fist Your Face" - którego tytuł idealnie ilustruje brutalność, która się w nim wyczynia. Z początku ponury, bardzo szybko nabiera diabelskiej prędkości i przemocy, która znajduje swoje ujście w wykrzyczanym refrenie, w którym nagle urywa się instrumentalizacja na rzecz jadu wokalu. Armoured Angel brzmi niczym masywny buldożer z silnikiem Diesla wymontowanym z łodzi podwodnej. Trochę jest tutaj wczesnego Bolt Throwera, nieco Cancer i szczypta Morbid Angel. Nie jest to jednak jednoznaczna wypadkowa. Utwory są przy tym bardzo umiejętnie zaaranżowane struktury poszczególnych wałków są ciekawe i interesujące. Wpływa to bardzo pozytywnie na odbiór całości, gdyż muzyka przez to jest niezwykle naturalna i zajmująca. Ciężar ołowianego brz-
mienia promieniuje mięsną organiką i ciepłem dogorywającego ścierwa. Nie jest to nadal ten poziom schamienia jaki prezentuje Necrodeath czy Seance, jednak czuć tutaj ten charakterystyczny potępieńczy zamordyzm. Prawdziwy old-schoolowy death metal i to bardzo dobrego gatunku. Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Assorted Heap - The Experience of Horror 2016 /1991 Vic
Warto od czasu do czasu, a nawet zdecydowanie częściej, dać upust solidnej death/thrashowej młócce ze swoich głośników lub słuchawek. Nic tak dobrze nie rodzi muzycznego zadowolenia jak bardzo dobrze skrojona sztuka artystycznej muzyki, która została wytaplana w odpowiedniej dozie brutalności i agresji. Messiah, Num Skull, Demolition Hammer, Devastation, Protector, Thanatos, Merciless, to raptem kilka solidnych nazw, które możemy wyciągnąć, zaczerpnąwszy ręką z tego woreczka. Taka stylistyka niesie ze sobą szczególne zalety, które są pożądane w heavy metalu - ciężar, dynamizm, gniewną agresję, pełnie mocy. Jeżeli w komitywie podąża kreatywność i dobry warsztat, możemy już tylko z ukontentowaniem podziwiać prawdziwie kunsztowny estetyczny artyzm Niemiecki Assorted Heap wpisuje się właśnie w taką charakterystykę. Ich debiutancki album "The Experience of Horror" jest klasyczną death thrashową hybrydą właściwą dla samego początku lat 90tych. Nazwa albumu jest w dodatku niezwykle adekwatna do zawartości muzycznej, gdyż rzeczywiście, przeprawa przez "The Experience of Horror" jest doświadczaniem kwintesencji grozy. Jest też kreatywnie - ścieżka basu i rozdział obu gitar w pełni wykorzystuje swoje możliwości. Komplementarność różnych riffów w kawałkach pokazuje kunszt aranżacyjny w budowaniu ciekawych i interesujących kompozycji, a nie ograniczanie się do czczego odgrywania poszczególnych zagrywek. Sam warsztat muzyków stoi na bardzo wysokim poziomie, czuć to w perkusyjnych przejściach czy poszczególnych solach oraz riffach. "The Experience of Horror" to killer za killerem. "Unexpiated Bloodshed", "Experience of Horror", zwalisty "Remembrance of Tomorrow", subtelnie flirtujący z progresywnymi patentami "Sold Out Souls", "Trick To Your Mind" czy "Grave New World". Nawet "Terrorized Brains", które nie jest aż tak genialną kompozycją jak reszta, trzyma odpowiedni poziom. Dodajmy do tego króciutkie lecz przepiękne "In Vain" z niezwykle klimatycznymi gitarami klasycznymi, stanowiące swoiste interludium w tym bezlitosnym marszu gehenny - no, czysta poezja. Nie trzeba jakoś szczególnie nadwyrężać swojej percepcji
RECENZJE
163
czy wyobraźni, by dostrzec, że ten album stanowi klasykę swego gatunku. Puszczając tę płytę robimy dobry użytek z technologii naszej cywilizacji. Assorted Heap w pełni wypełniło niszę, w której się znalazło swoim solidnym podejściem do muzyki. Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Demon - Taking The World By Storm (2015 remix) 2016 Spaced Out Music
Do różnych zremiksowanych, odrestaurowanych czy "poprawionych" wersji starych płyt podchodzę niczym pies do jeża, czyli bez zbytniego entuzjazmu. W dodatku jakoś nigdy nie narzekałem na brzmienie LP's Demon, "Taking The World By Storm" również, ale nie jestem audiofilem, liderem tej grupy również. Widać Dave Hill uznał, że akurat ta płyta potrzebuje dźwiękowej renowacji, na szczęście nie ma tu jakichś daleko posuniętych ingerencji, chodziło raczej o uwypuklenie dynamiki tych utworów, wyeksponowanie jej na miarę obecnych możliwości. Co do warstwy muzycznej siódmego albumu Demon, to w roku 1989 nie był to już ten sam zespół co na pierwszych płytach "Night Of The Demon", "The Unexpexted Guest" i "The Plague". Progresywne ciągoty muzyków dawały o sobie znać coraz bardziej, co nadawało ciężkiemu rockowi Demon wręcz artystycznego posmaku. Nawet w tych krótszych utworach jak tytułowy czy "The Life Brigade" partie syntezatorów są tak charakterystyczne, że momentami można naprawdę zastanawiać się w tych instrumentalnych pasażach czy to jeszcze Demon, czy nie np. Twelfth Night. Oczywiście nie brakuje w nich również mocniejszych riffów czy dynamicznej sekcji, ale to już nie to surowe, mroczne granie z początku lat 80. Ren rozwój grupy najdobitniej potwierdzają 10-minutowy patetyczny "Remembrance Day (A Song For Peace)" z folkowymi naleciałościami i jeszcze dłuższy, finałowy "Time Has Come", prawdziwa perełka w dyskografii Demon i ozdoba tej płyty - na pewno wartej poznania. Wojciech Chamryk Exarsis - Under Destruction 2015/2011 Punishment 18
Ten grecki kwintet wydał niedawno swój trzeci, bardzo udany krążek "The Human Project". Jednak nie o nim będę teraz pisał, a o reedycji debiutu "Under Destruction" wypuszczonej przez Punishment 18 Records. W porównaniu z pierwszą wersją tutaj mamy zmienioną okładkę i booklet oraz dodane cztery bonusowe utwory: dwie wersje demo "Resist" i "Killing Command", które swoją drogą w tych wersjach chyba ciut bardziej mi się podobają, cover Whiplash "Power Thrashing Death" i wersja live "Dying Earth". Muzycznie to typowy thrash grany na amerykańską modłę, który słyszałem już milion razy. Nie ma tu nic co by mogło zaskoczyć czy przykuć uwagę na dłużej. Oczywiście słucha się tego sympatycznie, a nóżka sama zaczyna wystukiwać rytm. Nawet mimo nie najlepszego brzmienia,
164
RECENZJE
które zresztą dodaje tej muzyce surowości i młodzieńczej autentyczności. Muzyczne drogowskazy są oczywiste, czyli Slayer, Exodus, Testament, Nuclear Assault i wiele innych. Ostre riffy, dobre sola, szybkie tempa, trochę niedbały szczek wokalisty. Do tego całkiem chwytliwe refreny, które zapewne świetnie sprawdzają się na żywca, szczególnie te skandowane chórki. Jest to zbiór fajnych, ale też i bardzo przewidywalnych thrashowych numerów, ale mimo wszystko słychać w Exarsis potencjał, który zresztą pokazali na ostatnim materiale. Wydawnictwo może zainteresować chyba jedynie najzagorzalszych fanów nowej fali thrashu, a reszta może sobie spokojnie odpuścić słuchanie "Under Destruction".
się w solówkach, zwłaszcza w trwajacym ponad sześć minut "Valley Of The Kings". I gdy wydawało się, że po zmianie wokalisty z Tony'm Rose w składzie grupa wejdzie wreszcie na kolejny etap kariery dzięki kontraktowi z Bullet Records i EP-ce "Escape From New York", wytwórnia nie spisała się jak należy, a zespół po kolejnym niepowodzeniu zamilkł na długie lata. Szkoda o tyle, że trzy utwory z tej 12" to naprawdę konkretna jazda, ze wskazaniem na tytułowy i "Six-Six-Six" - naprawdę znacznie słabsze zespoły nagrywały wtedy albumy. Dobrze przynajmniej, że po latach możemy posłuchać tej niewątpliwej klasyki NWOBHM z CD lub LP, a ponieważ zespół wznowił działalność, to może nie zakończy się to tylko na tej kompilacji? Wojciech Chamryk
Maciej Osipiak Harm - Devil 2015/2006 Battlegod
Geddes Axe - Aftermath 2016 High Roller
Premiera "Aftermath" jest na pewno wydarzeniem dla zwolenników NWOB HM, jest to bowiem pierwsza płyta długogrająca w pisanej - z przerwami od 1979 roku historii Geddes Axe. Coś takiego w sumie nie mieści się w głowie, że zespół z takim potencjałem skończył na kilku singlach i EP-ce, ale nigdzie nie jest powiedziane, że odpowiednia doza talentu musi iść w parze z łutem szczęścia. No cóż, Geddies nie trafili na swojego Roda Smallwooda, dlatego dzisiaj są może zespołem kultowym, ale zapomnianym, a o Iron Maiden słyszeli nawet zupełni muzyczni laicy. "Aftermath" to 12 utworów pochodzących z pierwszego okresu istnienia grupy, wydanych pierwotnie na singlach oraz 12"EP, ale też dotąd niepublikowanych. Siedmiocalówka "Return Of The Gods" z roku 1980 to trzy utwory: tytułowy, "Wildfire" i "Aftermath". Są typowe dla tamtych czasów, niezbyt mocne brzmieniowo, a najciekawszy z nich wydaje się łączący partie akustyczne z dynamicznymi przyspieszeniami "Aftermath". Wokalistę Andy'ego Millarda słychać też w utworach z singla "Sharpen Your Wits" (1982): ostrzejszych, surowszych i bardziej dynamicznych od tych wcześniejszych oraz w opublikowanych po raz pierwszy utworach demo powstałych w tym samym okresie: "Life In London", "When The Lights Go Out", "Into The Wilderness" i "Valley Of The Kings". Pewnie gdyby nie fakt, że grupa wiązała się wtedy z małymi, niezależnymi wydawnictwami i nie miała szans na należytą promocję, być może jej losy potoczyłyby się inaczej, bo to granie nie gorsze od takiego Tygers Of Pan Tang, mającego przecież wtedy kontrakt z gigantem MCA. Mnóstwo tu świetnych melodii, siarczystych riffów, Millard zdziera gardło, a gitarzyści prześcigają
W 2006 roku norweski Harm wydaje swój duży debiut "Devil". Album zginął w całej masie różnych płyt. To takie moje przypuszczenie, bo nie przypominam sobie aby debiut Norwegów w momencie wydania obił mi się o uszy. Bardziej kojarzę ich drugi krążek "Demonic Alliance" z 2011 roku. W zeszłym roku Battlegod Records postanowiła przypomnieć nam o "Devil". Czy postąpili słusznie? Hm... nie mam pojęcia. Na pewno kolekcjonerzy ucieszyli się, bowiem płyta została rozszerzona o bonusowy dysk, na którym znalazły się utwory dodatkowe oraz nagrania demo. Oni na takie rzeczy zawsze sie skuszą. Podstawowy krążek "Devil" zawiera muzykę opartą na thrashu kolaborującym czasami z hard corem innym razem z death metalem. Bardzo przypomina mi Exodus z okresu, w którym współpracował z Rob'em Dukes'em. Oczywiście jest też sporo innych wpływów, jakby nie było w muzyce Harm jest sporo siarki i diabła, dlatego z pewnością wy również wyłapiecie także inspiracje jak Kreator, Dark Angel, Sodom itd. Kawałki ogólnie nie są złe, jednak dla mnie zbyt schematyczne i toporne. Brakuje mi luzu, który uwiarygodnił tę muzykę. Gęstą atmosferę podkreśla brzmienie, które ogólnie jest bardzo szorstkie ale mimo wszystko pachnie nowoczesnością. To też dla mnie nie jest atutem tej kapeli. Może dlatego najbardziej przemawia do mnie brzmiący i zagrany w sposób klasyczny "Planet God". Generalnie nie jest to muzyka, która szczególnie porywa, którą każdy thrasher powinien znać. Ot, jeden z wielu takich albumów z thrash metalem. Zupełnie nie zmienia tego stanu rzeczy drugi dysk. Nagrania utrzymane są w podobnym stylu, w podobnym klimacie. Jedynie utwory z demo mają więcej w sobie czarciej siarki. Tak mi się wydaje, że nie bez przyczyny ten norweski "Devil" nie wypłynął na szersze wody i nie pomoże mu nawet to ponowne wydanie. \m/\m/
Heathen - Breaking the Silence 2012/1987 Back on Black
Uczestniczenie w metalowym spektaklu najwyższej próby jaki serwuje Heathen na "Breaking the Silence" przypomina niezapomniany wojaż po krainie żywych wrażeń estetycznych i artystycznych. Debiutancka płyta tych thrasherów z Bay Area z miejsca usadza te wszystkie spusty nad Metalliką, Anthraxem czy Megadethem, gdyż stanowi idealny konglomerat melodyjności, techniczności i bezpośredniej thrashowej agresji. "Breaking the Silence" jest albumem spójnym, choć przy tym pełnym niejednoznacznych kontrastów. Ta energetyczna mieszanina jest ekstraktem wybuchowej agresji, która pulsuje żywymi dźwiękami i pięknem metalu. Znajdziemy tutaj niebywały jak na Bay Area kunszt muzyczny, ogromny talent, pasję i klasę. Wszystko opakowane w klasyczne, ciepłe brzmienie lampowych Marshalli. Heathen został założony przez perkusistę Carla Sacco oraz gitarzystę Lee Altusa (znanego także później z Exodus) w 1984 roku. W 1987 roku ukazał się debiutancki krążek, rzeczony "Breaking the Silence". Heathen nagrał jeszcze jednego długograja przed swym rozpadem w 1993 - "Victims of Deception" w 1991 roku, a następnie, po reaktywacji, "The Evolution of Chaos" w 2010. Jednak to właśnie "Breaking the Silence" stanowi najjaśniejszy punkt w ich dotychczasowym dorobku muzycznym. Na "Breaking the Silence" Heathen pokazał swoją maestrię w konstruowaniu ciekawych i zróżnicowanych kompozycji. Aranżacje nie są tendencyjne, ani też nie są zagrane na jedno kopyto. Zespół umiejętnie operował różnymi motywami, momentami nawet zahaczającymi o nietuzinkową awangardę, biorąc pod uwagę, że mamy do czynienia z old schoolowym thrashem. Mimo to, Heathen udało się zachować klasyczna thrashową wymowę utworów - pełną thrashowych riffów, świetnych przejść, pasaży i perkusyjnych patentów. Dzięki wplataniu zróżnicowanych zagrywek, utwory potrafią po kilka razy zmienić swój klimat i swą wymowę, stanowiąc jednocześnie obraz piękna muzycznego oraz bezkompromisowej thrashowej napaści. Album rozpoczyna się niezwykle klimatycznym i shredderskim wstępem do hitowego "Death By Hanging", które wkrótce porzuca swą oniryczną, melodyjną wymowę na rzecz thrashowego połamańca. W tej fantastycznej kompozycji, tak samo jak, między innymi, w postępującym po niej "Goblins Blade", a także utworze tytułowym, chwytliwe, idealne do machania banią motywy w głównych riffach, zostały wzbogacone o niekonwencjonalne i nowatorskie leady. Dodajmy do tego bogate solówki, szczodrze sypiące dźwiękami oraz charyzmatyczne i przy tym niezwykle charakterystyczne wokale, i mamy istny wywar metalowej destrukcji. Samo "Goblins Blade" też jest nie lada rarytasem i też rozpoczyna się zapadającym w pamięć intro. Tutaj jednak nie ma wycia gitary, która niczym banshee zwiastuje zagładę, lecz niepokojący i nieoczywisty motyw melodyjny, który stopniowo przeradza się w chwytający za gardło riffowy
cios. Przełamanie utworu w perkusyjne przyspieszenie i techniczne solówki zostało okraszone genialnymi, żyjącymi własnym życiem, wokalizami, które same w sobie dodają zupełnie nowe płaszczyzny do odbioru tego utworu. Heathen nie gardzi także zestawianiem ze sobą rozbieżnych motywów. W "World's End" pozorna spokojna, wręcz filozoficzna aura, zostaje w dalszej części utworu zabarwiona pełnym furii thrashowym kolorytem. Gniewne riffy w "Pray For Death", ze swymi apodyktycznymi refrenami i wyścigowymi przyspieszeniami, promieniującymi czystą agresją i, tak samo jak w "Save the Skull", zostają okraszone i zwieńczone epickim duchem. Pikanterii dodaje utrzymany w thrashującej, monumentalnej konwencji "Open the Grave", który niesie ze sobą pokłady złowróżbnego ducha rozkładu. Klimat utworu zmienia się po drodze wielokrotnie przechodząc najpierw w pełne refleksji i mistycyzmu motywy akustyczne, by następnie uderzyć szybkimi i ciężkimi tony, porzucając je po drodze co i rusz na rzecz epickiego majestatu solówek. Aranżacja tej kompozycji to prawdziwe świadectwo kunsztu i pomysłowości muzyków. Album wieńczy "Heathen", kompozycja chwytliwa i niezwykle rytmiczna, zaczynająca się nieco przewrotnie wstępem na akustycznej gitarze. Tutaj także zespół nie porzucił swej różnorodności. Ciężar riffów idzie w parze z melodyjnymi chórkami. Szybkie riffy i rozpędzone solówki rozstępują się nagle, by zrobić miejsce dla epickich przejść i rozrywających duszę, podniosłych melodii. Nie należy także zapominać o coverze Sweet "Set Me Free", na który się natykamy w czasie naszej podróży przez "Breaking the Silence". W sumie jest to dość ciekawy wybór na cover (i na teledysk, bo do tego właśnie wałka został nakręcony klip), jednak Heathen swoją thrashową wersją tego glam rockowego klasyka srogo dołożył do pieca. Dzięki temu sam wałek brzmi fenomenalnie, energetycznie i nie odstaje przy tym od reszty kompozycji z wydawnictwa. Niesamowitym jest fakt, że pomimo takiego natłoku śmiałych i zróżnicowanych motywów oraz całej plejady punktów kulminacyjnych, nie dokonano tutaj zbrodni przerostu formy nad treścią. Paralelność melodii i agresji oraz kunsztu i wściekłości jest naturalna i świetnie wyważona. Na tym albumie wszystkie elementy się jakoś tak samo składają na genialny thrash metal. Nic tutaj nie jest wymuszone, nic tutaj nie jest nietrafione. Po prostu samorodny metal najwyższych lotów o pięknym, tradycyjnym brzmieniu z lat osiemdziesiątych. To nagranie podejdzie nawet łebkom, którym się coś takiego jak thrash metal nie podoba. I nie przesadzam w tym momencie. Swoją drogą, ciekawe że Lee Altus wielokrotnie wspominał, że nienawidzi brzmienia "Breaking the Silence". Jest to bardzo ciekawe, gdyż ten album jest jednym z najbardziej klasycznie brzmiących wydawnictw thrash metalowych. Na wznowieniach Back on Black (które przewrotnie są nie na czarnych winylach, lecz na niebieskich) dodano dodatkowy krążek, na którym znalazły się cztery pierwsze utwory z demo "Pray for Death" z 1986 roku. Możemy więc usłyszeć "Pray for Death", "Goblins Blade", "Open the Grave" i "Heathen" w ich wczesnych wersjach. Istnieją pewne różnice od wersji z długograja, jednak leżą one głównie w płaszczyźnie produkcji studyjnej dźwięku (czyli m. in. przebitek). Sama jakość nagrania demówek jest świetna, więc utwory nie odstają zbytnio poziomem brzmienia od
"Breaking the Silence". Szkoda tylko, że zabrakło miejsca dla pozostałych dwóch utworów z tego dema, czyli "Deaf in the Silence" i "World's End". Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Have Mercy/Napalm/Powermad Boot Camp Origins
-
2016 Divebomb
"Combat Boot Camp" to seria MLP's z drugiej połowy lat 80., firmowanych przez amerykańską wytwórnię Combat. W ujednoliconej szacie graficznej i promocyjnej cenie wydawała ona rodzime kapele thrashowe i speed metalowe, a trzy z nich znalazły się na tej łączonej kompilacji Divebomb Records z okazji 25-lecia serii. Sześć pierwszych utworów to Have Mercy z Baltimore, Maryland. Ostry speed/thrash z wokalistą poruszającym się najczęściej w wysokich rejestrach, ale też i z niespodziankami, jak choćby w zakręconym na modłę Voivod "Holy Dismissal" czy bardziej tradycyjnie metalowym "City Of Doom". Cztery utwory Napalm z Nowego Jorku to trashowe łojenie znacznie bardziej surowe i brutalne, z ekstremalnie wściekłym, wrzaskliwym wokalem oraz z wycieczkami w rejony punka czy crossover ("Freedom Day"). Rzecz kończy Powermad z Minneapolis, Minnesota, kiedyś inaugurujący całą serię - zespół najbardziej tradycyjny z tej trójki i zarazem najsłabiej, wręcz amatorsko brzmiący, co szczególnie doskwiera w przypadku partii perkusji. Rekompensują to jednak na szczęście siarczyste riffy i konkretne solówki, wokalista też dodaje tym dźwiękom odpowiedniej dozy agresji. A ponieważ upolowanie poszczególnych części tej serii na winylu jest obecnie dość trudne, warto mimo pewnych niedostatków, sięgnąć po ten CD, tym bardziej, że został wydany w bardzo ograniczonym nakładzie. Wojciech Chamryk
dobranymi nieprzesłodzonymi melodiami, płomiennymi solówkami i wysokimi, chropowatymi zaśpiewami. Wówczas we Francji było trochę kapel grających w tym stylu i robiących to na wyśmienitym poziomie. Takie nazwy jak Sortilege, Blaspheme, ADX, Vulcain czy Steel Angel nie powinny być obce maniakom heavy metalu. Tak samo debiut High Power z 1983 roku. Dostaniemy tu wszystko to, co powinno się znaleźć na heavy metalowym albumie i to w dodatku przyobleczone w dobre, staroszkolne brzmienie. Dobre wrażenie robią akrobatyki wokalne, potrafiące uderzyć w wysokie rejestry, a także w chrapliwą zadziorność. Barwa głosu nieżyjącego już niestety Patricka Malbosa jest bardzo ciepła i - co jest dość istotne przy wysokich zaśpiewach - nie irytuje. Jedyne, co może komuś nie pasować, to fakt, że teksty są po francusku. Jednak, tak samo jak w przypadku ADX, szybko okazuje się, że brzmienie orleańskiego narzecza dobrze pasuje do tego typu muzyki i przyjemnie się z nią komponuje. Poszczególny utwory zostały ciekawie zaaranżowane. I tak dostaniemy tutaj szybkie ścigacze (a mamy rok 1983!), mocarne heavy metalowe utwory, a także klimatyczne i pełne nastroju złowrogiej niesamowitości kompozycje - jak genialny "Offrande Charnelle". Zresztą to, co się dzieje w tym utworze, to przechodzi ludzkie pojęcie. Umiejętne operowanie klimatem, to powszechny zabieg na "High Power". Prym w tej dziedzinie wiodą gitary, nie stroniące od power chordów, często z rock'n'rollowo obciętą prymą. Z wioseł zresztą zostało wykrzesane wszystko to, co powinno - zarówno riffy jak leady i solówki. Na "High Power" właściwie znajdziemy wszystko to, co chcielibyśmy znaleźć na klasycznej płycie z lat osiemdziesiątych, włącznie z dobrym, nieprzeterminowanym brzmieniem. Swoją drogą, dobrze że przy nim nikt nie grzebał na reedycji. Trochę szkoda, że do wznowienia nie dołączono żadnego bonusa w postaci demówek czy nagrań live. Z drugiej strony, nie jestem jakimś szczególnym entuzjastą tego typu dodatków (a raczej ich przerostu), zwłaszcza że w tym przypadku sama płyta stanowi świetny materiał, którego nie trzeba w żaden sposób upiększać czy też zasłaniać bonusami. A "High Power" miażdży cewę niemiłosiernie! Aleksander "Sterviss" Trojanowski
High Power - High Power 201/1983 Shadow Kingdom
Shadow Kingdom wydało ostatnio reedycję starego debiutanckiego albumu francuskiego High Power. No, muszę przyznać, że nie spodziewałem się urzeć wznowienia tego - bagatela! ponad trzydziestoletniego nagrania. A tu proszę! Nawet charakterystyczna okładka została zachowana w pierwotnej wersji, dodano tylko to lepsze logo, które pojawiło się na "dwójce" Francuzów. Na pierwotnym wydaniu "High Power" było po prostu napisane nieklimatyczną zwykłą czcionką. Muzyka High Power to klasyczny heavy metal z lat osiemdziesiątych w duchu Accept, Judas Priest, Ostrogoth, Riot - czyli klasyczna stara szkoła z zadziornymi riffami, speed metalowym feelingiem, dobrze
Holosade - Hell House 2015/1988 Divebomb
Divebomb Records przypomniała debiutancki i jak dotąd jedyny album angielskich thrashers z Holosade, w dodatku jest to pierwsza oficjalna kompaktowa edycja tego wydawnictwa. Założony w 1985 roku zespół wydał go trzy lata później, po wcześniejszym nagraniu kilku demówek i winylowym debiucie na 7" splicie, wiążąc się kontraktem z niezależną i prężnie wówczas działającą Powerstation Records. "Hell House" furory jednak nie zrobił, trafiając tylko do najbardziej zagorzałych maniaków thrashowego łojenia. Przyczyn takiego obrotu spraw można doszukiwać się zarówno w piekielnie silnej ówczesnej konkurencji, nie tylko na Wyspach Bry-
tyjskich, ale przede wszystkim w Stanach Zjednoczonych, że o kontynencie europejskim nie wspomnę oraz generalnie nie najwyższym poziomie rzeczonego wydawnictwa - chociaż teraz tłumaczy się załamanie kariery zespołu tuż po premierze tego krążka permanentnymi zmianami składu oraz odejściem niektórych pierwszoplanowych muzyków do też debiutującego wówczas Sabbat czy nieźle zapowiadającego się Little Angels. "Hell House" oferuje więc poza fajną okładką 35 minut thrashu i niekiedy bardziej tradycyjnego metalu. Surowego, utrzymanego zwykle w średnich tempach i dość mocno brzmiącego ("Bitter Sweet"), rozpędzonego, ale bez tej nieokiełznanej swobody cechującej amerykańskie ekipy ("Nightmare Reality") czy szalonej zadziorności zespołów niemieckich ("Look Into The Mirror"), tym bardziej, że zespół stoi jakby na rozdrożu, chętnie sięgając też po stricte tradycyjne patenty ("Love It To Death", jeszcze bardziej melodyjny "Welcome To The Hellhouse"). Mamy tu więc do czynienia z płytą poprawną, nieźle brzmiącą, ale do klasyków jej daleko mimo tego, że powstała w magicznych nie tylko dla thrashu, ale generalnie metalu latach 80. i ma też tak udane momenty jak mroczy, wielowątkowy "Psycho". Kompaktowe bonusy to dwa nagrania demo z roku 1987 i cztery z sesji radiowej dla BBC, bardziej surowe i nie tak dopracowane jak późniejsze wersje studyjne. Wojciech Chamryk
Holosade - A Circle Of Silent Screams 2015 Divebomb
Po, mówiąc oględnie, umiarkowanym sukcesie pierwszego albumu i roszadach personalnych Holosade odszedł w niebyt na początku lat 90. Grupa odrodziła się jednak z inicjatywy wokalisty Phillipa de Sade i gitarzysty Gary'ego Thomasa, którzy z takimi muzykami jak: znany z Tygers Of Pan Tang klawiszowiec Fred Purser, basista Steve Wright i perkusista Andy Barker, nagrali w 1994 roku kolejny album. "A Circle Of Silent Screams" to materiał znacznie ciekawszy od debiutanckiej płyty grupy, jednak w połowie lat 90. nie miał szans na wydanie. Pojawia się na rynku dopiero teraz dzięki Divebomb Records, ale na pewno nie w charakterze li tylko archiwalnej ciekawostki. Potwierdza to już rozpędzony opener "Maximum Security", po niespełna trzech minutach zmieniony w peletonie przez bardziej miarowy, bazujący na gitarowo-klawiszowych współbrzmieniach, patetyczny "Masquerade". Takie klimaty przeważają już do końca tej udanej płyty, a kolejnym udanym duetem: szybki killer numer dłuższy i rozbudowany to "Hard Life" i "Eastern Promise". Pojawiają się też dość nowoczesne, elektroniczne brzmienia ("The Return"), mamy utwory instrumentalne ("Superstition") i mające w sobie coś z zadziorności punk rocka ("Babylon's Burning") - kto wie, czy już niebawem Holosade nie zechcą dorzucić do tej płyty kolejnej, bo zespół od jakiegoś czasu znowu działa? Wojciech Chamryk
RECENZJE
165
King Diamond - The Spider's Lullabye 2015/1995 Metal Blade
Z powodu różnych osobistych kłopotów Kingd Diamond zafundował nam bardzo długą przerwę w swojej karierze. Od jakiegoś czasu King ponownie się uaktywnił i co niektórzy przebierają już nerwowo nóżkami/łapkami, aby dorwać coś nowego z szyldem King Diamond. Aby choć trochę ulżyć im w mękach, Metal Blade, a to wypuszcza kompilacje "Dreams Of Horror" (nic specjalnego), a to przypomina nam z 1995 roku album "The Spider's Lullabye". King przyzwyczaił nas, że do każdego nowego albumu przygotowywał się z wielką starannością. Nie inaczej było z wspomnianym "The Spider's Lullabye". Jeżeli dobrze pamiętam w momencie ukazania się tego krążka, zdobywał on przeważnie dobre recenzje. Po ponowny przesłuchaniu wcale się temu nie dziwię, na nowo była to dla mnie olbrzymia frajda. W sumie Diamnond przyzwyczaił nas do dość wysokiego poziomu swoich dokonań. Jak zwykle każda jego płyta wiąże się z pewną mroczną opowieścią. W tym wypadku sprawa dotyczy się osoby dotkniętej arachnofobią oraz jej terapii. Jednak nie wszystkie utwory łączą się w całość. Znajdziemy tu też takie, które stanowią samodzielną część, nienawiązującą treścią do głównego tematu. Za to każdy utwór ma odpowiednią dawkę grozy, o to nie musimy się martwić. King przygotował również znakomite, charakterystyczne dla siebie partie wokalne, wspierane wszędobylskimi chórami. O kompozycjach można też mówić w superlatywach, tym bardziej, że instrumentaliści zagrali je w sposób wyborny. Gdzie kwestie duetu gitarzystów Andy Laroque i Herb Simonsen ciągle robią olbrzymie wrażenie. Nie wiem jak wam, ale przy takim "Eastmann's Cure" ciągle przechodzą mi ciarki po plecach. Ogólnie wyśmienity heavy metal. Samo odświeżenie "The Spider's Lullabye" byłoby bardzo małą atrakcją dla starych fanów Kinga Diamonda, dlatego do nowego wydania dodano dysk z surowymi wersjami demo kilku utworów. Wśród nich znalazły się: "Moonlight", "From The Other Side", "The Spider's Lullabye" oraz "Dreams". Kolejną innowacją jest nowa grafika, także ci "odjechani" fani Kinga nie maja wyjścia, muszą mieć to wydanie. \m/\m/ Living Death - Protected From Reality/ Back To The Weapons 2015 High Roller
Jak widać wciąż jest zapotrzebowanie na metalową klasykę, skoro High Roller Records wznawia "Protected From Reality" i "Back To The Weapons" oddzielnie na winylu oraz łączonym CD. Ta niemiecka, założona w 1981 roku grupa jest bowiem klasycznym przykładem tamtejszego speed/thrash metalu, ciesząc się do dziś sporym uznaniem fanów. Po swego rodzaju falstarcie związanym z debiutanckim LP (ukazał się nakładem dwóch firm i żadna z tych wersji nie oddawała potęgi surowości brzmienia zespołu), Living Death weszli na właściwe tory kolejnym
166
RECENZJE
krążkiem "Metal Revolution". Dość szybko wzbogacili swą dyskografię o kolejne wydawnictwo, 12" EP-kę "Back To The Weapons" zapowiadającą trzeci LP "Protected From Reality". Na tym krążku ekipa braci Kelch była bez dwóch zdań w szczytowej formie, bez kompleksów stając w jednym szeregu z Kreator, Destruction czy Sodom. Trzeba też jednak zauważyć, że muzyka Living Death była jednak zdecydowanie bardziej melodyjna od dokonań w/w ekip, sporo czerpiąc nie tylko z ostrego speed ("Natures Death"), ale również tradycyjnego metalu ("War Of Independence", "Horrible Infanticide (Part One)"). Nie tak oczywisty jest też instrumentalny "Wood Of Necrophiliac": pełen dość zaskakujących zwrotów akcji, partii akustycznych i chóralnych. Nie znaczy to oczywiście, że Thorsten "Toto" Bergmann był bez formy i koledzy musieli ratować się intrumentalną zapchajdziurą, bo jego specyficzna maniera, wysoki, podszyty histerią wrzask, a niekiedy nawet niski ryk pod growl są swoistym znakiem rozpoznawczym Living Death, stanowiąc też o niepowtarzalności takich numerów jak: szaleńcze "Horrible Infanticide (Part One)", następującego zaraz po nim "Manila Terror", "Intruder" czy "Eisbein (Mit Sauerkraut)". Materiał z poprzedzającej longa EP-ki "Back To The Weapons" też jest niezgorszy, dopełniając zawartość dysku szaleńczym "Nuclear Greetings" z chóralnym skandowaniem w refrenie, bardziej tradycyjnym/speedowym "Bloody Dance" oraz dwoma szybkimi killerami: "The Way (Your Soul Must Go)" i "Child Of Illusion". Wojciech Chamryk
Malice - Triumph and Glory 2012 Self-Released
Nie, to nie jest ten Malice, który wydał w latach '80 dwa świetne krążki "In the Beginning..." i "License to Kill". Tym razem mowa o dużo młodszej ekipie pochodzącej Minneapolis i parającej się true heavy metalem z epickim sznytem. "Triumph and Glory" to ich debiutancki album wydany w 2012 roku, natomiast w tym ukazała się reedycja. Od pierwszych dźwięków natrętnie narzuca mi się skojarzenie z niemieckim Majesty. Jednak o dziwo amerykanie są bardziej siermiężni od ekipy Tareka. Nie posiadają też umiejętności tworzenia tak charakterystycznych i nośnych melodii. Ta muzyka jest oparta na dość topornych riffach, chóralnych refrenach i dudniącej sekcji. Niestety przez nie najlepsze brzmienie gitary nie mają odpowiedniej mocy przez co zamiast ciosu obuchem w pysk dostajemy zaledwie pstryczka w nos. Wokalista śpiewa z epickim zacięciem i robi to poprawnie, jednak czasem wkrada mu się lekkie smęcenie.
Na całe szczęście nie brzmi jak kobieta, więc można mu to wybaczyć. Muszę się jeszcze dopieprzyć do przedłużania na siłę niektórych motywów. Idealnym przykładem jest "Metal Revolution", którego refren, skądinąd sam w sobie trochę męczący jest wałkowany do usranej śmierci. Poza tymi wadami płytka jest całkiem niezła i kilka razy na spokojnie można ją przesłuchać. Oprócz wspomnianego Majesty, nad krążkiem unosi się duch Manowar, słychać też choćby Wizard. Klasyczny heavy pełen testosteronu, prężenia bicków i apoteozy metalu. Ja akurat uwielbiam tę stylistykę. I właśnie tylko do oddanych fanów gatunku skierowany jest ten materiał. Reszta pewnie uzna to za pretensjonalny, kiczowaty gniot, ale co z tego? Jak na debiut jest to dobre granie i co najważniejsze słychać, że jest potencjał i w przyszłości może być tylko lepiej. Może za dużo na temat samej muzyki tu nie napisałem, ale kto zna wymienione przeze mnie wyżej załogi ten wie czego się tu spodziewać. O żadnej oryginalności mowy nie ma. Maciej Osipiak
Narcotic Greed - Fatal 2016 Divebomb
Japończycy z Narcotic Greed są kolejnym przykładem pechowców nie z tej ziemi. Ich debiutancki album "Fatal" ukazał się bowiem w 1994 roku, a starsi czytelnicy pamiętają doskonale, zaś młodsi powinni wiedzieć, że wtedy tradycyjny heavy i thrash były w zdecydowanym odwrocie, zaś fani i krytycy hołubili to wszystko, co alternatywne, nowoczesne bądź ekstremalne. Gdyby Narcotic Greed zadebiutowali wcześniej - co teoretycznie było możliwe, skoro grupa powstała w 1986 - losy zespołu potoczyłyby się pewnie inaczej, ale w 1994 z czysto thrashowym albumem nie mieli po prostu szans, tym bardziej, że ukazał się on tylko w Japonii, do tego w niewielkim nakładzie. Teraz dzięki Divebomb Records otrzymujemy wznowienie tej płyty, poszerzone o demo 1992 "Crisis Of Ruin". Thrash Narcotic Greed to ostre, bezkompromisowe łojenie, nie pozbawione jednak technicznych smaczków - takie nazwy jak Forbidden, wczesna Metallica, Nuclear Assault czy Toxik nasuwają się od razu, nie brakuje też nawiązań do bardziej tradycyjnego metalu, szczególnie w bardziej miarowych czy balladowych partiach, np. w "Partial Existence", pojawiają się też krótkie, crossoverowe uderzenia, jak dwuminutowy "Disruption". Materiał z demo częściowo pokrywa się z tym co trafiło na pierwszą płytę Narcotic Greed: mamy tu też jednak kilka utworów spoza tego albumu i to wcale nie gorszych, zaś całość demówki "Crisis Of Ruin" brzmi znacznie bardziej surowo, nie będąc tylko archiwalną ciekawostką, której i tak zwykle się nie słucha przy włączeniu takiej poszerzonej reedycji. Wojciech Chamryk Paradise Lost - Paradise Lost 2016 Divebomb
Widniejąca powyżej nazwa jest pewnie
znana każdemu fanowi metalu, jednak akurat ten Paradise Lost powstał w połowie lat 80. w Stanach Zjednoczonych, dokładniej w mateczniku country w Nashville, a swój jedyny album wydał w roku 1989. Pomimo tego, że płyta ukazała się nakładem fonograficznego giganta MCA furory nie zrobiła, co z jednej strony mogło być spowodowane ogromnym tłokiem na fonograficznym rynku w USA, z drugiej zaś jednak nie najwyższych lotów zawartością "Paradise Lost". To ponoć progresywny hard rock inspirowany dokonaniami Yes, Journey, The Police, Rush czy U2, jednak tych 11 utworów to raczej pozbawiony polotu, typowy dla tamtych lat i amerykańskich list przebojów AOR. 4K (cztery gwiazdki) od recenzenta Kerrang! zastanawiają mnie tym bardziej, że totalnie syntetyczne brzmienie - obstawiam automat perkusyjny - też nie dodaje tym utworom mocy, co sprawia, że słuchanie ich po latach daje bardziej wrażenie obcowania z muzealnym reliktem, a nie, jak chce wydawca, ponadczasową klasyką. Właściwie gdyby nie wokalista Dave Privett, to nie byłoby na czym zawiesić ucha, a tak jego pełen pasji, wysoki, a niekiedy niższy, mocny głos dodaje klasy czerpiącemu od U2 czy The Doors "Someday", balladzie "Dream Of Love" czy patetycznemu "On My Way Back Home". Firmująca wznowienie tego albumu Divebomb Records pokusiła się o dwupłytową wersję de luxe, dorzucając ponad 20 utworów dodatkowych z lat 198690: demo, live i w alternatywnych wersjach. Ciekawie brzmią zwłaszcza wersje koncertowe, mocniejsze i bardziej surowe w porównaniu z wygładzonymi nagraniami studyjnymi, niezły jest popowy, ale kunsztowny "Hard Emotions" czy inny, również dotąd niepublikowany "So Long" z drapieżnym śpiewem Privetta, ale już sesje z Sound Vortex z lat 1986-1987 jasno dowodzą, że zarówno muzycy, jak i ich wokalista byli wtedy niezbyt dobrymi i pozbawionymi jakiejkolwiek oryginalności imitatorami Stinga i The Police ("Rainfall On A Sunny Day", "Sand In My Shadow", "Out Of The Ashes", "World Fair"). Dlatego jeśli ktoś lubi AOR/pop lat 80. to "Paradise Lost" jest płytą dla niego, ale reklamowanie jej mianem hard/prog rockowej uważam za nadużycie ze strony wydawcy. Wojciech Chamryk Pierce - III: The Anthology 2016 Divebomb
Ta ekipa z New Jersey rodem nigdy nie była jakimś objawieniem amerykańskiej sceny power metalowej, ale przyczyny tego stanu rzeczy były raczej niezależne od samych muzyków, prezentujących przecież całkiem niezły poziom i udane kompozycje. Problemem było raczej to, że zespół w czasie największej popularności takich dźwięków dopiero się docierał i zadebiutował w roku 1989, kiedy to boom na power i tradycyjny heavy należał już w USA do przeszłości. Związanie się z niezależną i nie dysponującą zbyt dużymi możliwościami Skreamin' Skull Records też nie ułatwiło Pierce sukcesu, dlatego skończyło to wszystko
na raptem dwóch płytach na początku lat 90., kiedy to takie dźwięki były już totalnie passé. Ówczesną sytuację grupy odzwierciedla też fakt, że jej płyty nie ukazały się wówczas na CD - nośniku wchodzącym wtedy do powszechnego użytku i wobec tego dwupłytowa antologia Divebomb Records jest ich kompaktową premierą. Dysk pierwszy to debiutancki "Pierce" (1989), 10 utworów trwających niewiele ponad 36 minut. Jest więc krótko, ale konkretnie, dlatego trudno wyróżnić którąś z tych kompozycji, nie za bardzo jest się też do czegoś przyczepić. Akurat mnie bardziej przypadł do gustu Pierce w tej surowszej odsłonie, tak jak w "Screams In The Night" czy jeszcze szybszym "Outta Hand", fanie brzmi też rocker "Turn The Knife" z drapieżnym śpiewem Dennisa Chavisa; nie brakuje też melodyjnych, całkiem chwytliwych refrenów jak w "Metal Head Dolls" i dopracowanych, niekiedy bardzo rozbudowanych solówek podbitych klawiszowymi brzmieniami. Na "II" (1990) Pierce przygotowali równie ostre i dynamiczne (kłaniają się zwłaszcza "Bound For Glory", "Winter Witch", "Night Wear " i "Comes The Night") utwory, ale brzmienie jest tu zdecydowanie łagodniejsze, pojawia się jeszcze więcej melodii ("Metal Soldiers", ballada "Blackmail", ciążący w stronę AOR "Shadows" czy cover Boba Segera "Turn The Page"). Pewnie gdyby wydali te płyty tak w 1985-86 roku ich losy potoczyłyby się nieco inaczej, ale i tak "III: The Anthology" powinno zainteresować fanów Skid Row, Ratt czy nawet Malice. Wojciech Chamryk
Salem - Ancient Spells Of The Witch 2013 Armee De La Mort
Nazwa tej japońskiej grupy była mi znana, jednak jakoś nigdy nie miałem okazji zapoznać się z jej muzyką w większej dawce. Podwójna kompilacja "Ancient Spells Of The Witch" jest więc tu wymarzona, zawiera bowiem materiał z pięciu demówek grupy, okraszony dotąd niepublikowanymi nagraniami z prób i koncertowymi. Salem hołdował tradycyjnej szkole metalu, mimo tego, że pierwszy z zamieszczonych na tej składance materiałów został nagrany w 1988 roku. Stąd słyszalne wpływy NW OBHM w szybkim "Creature Of The Nightmare" czy rozbudowanym "Curse Of The Grave", Japończycy udowadniają też, że spory wpływ, również w warstwie wokalnej miał na nich Scorpions, co słychać w "Brave New World" oraz "Decline". Z drugiej strony jednak mamy tu również wręcz punkowo zadziorny "Torture Of Existence" czy speedmetalowy "King In The Exile", a w długiej instrumentalnej kompozycji "At The Mountains Of Madness" pojawiają się
naprawdę interesujące pasaże i solówki. Zespół zyskuje też na ostrości w wydaniu koncertowym, ale w pierwszej połowie lat 90. takie granie było jednak w zdecydowanym odwrocie, co było pewnie główną przyczyną tego, że Salem wydał wtedy tylko jeden album i szybko się rozpadł. Tak bywa, niestety, ale skoro wydano tę kompilację to może wznowienia doczeka się też long "Reason For Existence", bo obecnie jest zdecydowanie bardziej sprzyjający klimat dla takiego grania? Wojciech Chamryk
Sanctus - In Nominé Dominus Et Filius Et Spiritus 2015 High Roller
Gitarzysta i klawiszowiec San Remo grając w Marquis De Sade miał też jednocześnie swój własny zespół, w którym odpowiadał również za partie wokalne. Sanctus też nie zrobił kariery, ale w przeciwieństwie do Marquis De Sade nie doczekał się nawet singla, kończąc działalność w roku 1983. Zarejestrowane przez grupę nagrania demo ukazały się dopiero po latach na kompilacji "Music For Mars", a niedawno wznowiła je High Roller Records. Tych dziewięć utworów to pewnie cały dorobek nagraniowy Sanctus i jednocześnie przyczynek do tego, jak w bardzo krótkim, bo zaledwie dwuletnim okresie ewoluowała muzyka tej grupy. Pierwsze trzy utwory, z wydanego w 1982 roku demo "Thy Disciples", to bowiem długie, rozbudowane kompozycje o wręcz epickim rozmachu, brzmiące jeszcze jak utwory z poprzedniej dekady, coś na styku rocka progresywnego, heavy rocka i raczkującego NWOBHM. Szczególnie "A King For A King" kojarzy mi się z dokonaniami Saracen czy Pagan Altar, do połowy instrumentalny "Creature From Vercenta" i szybszy "Welcome To The Graveyard" z syntezatorową solówką to z kolei cięższe, ale bardziej progresywne dźwięki. Demo "Gates Of Sorrow" z 1983 to już nieco inny styl: dwa utwory są znacznie krótsze, bardziej dynamiczne i jednoznacznie heavy, mniej w nich klawiszowych brzmień ("Run For Cover", utwór tytułowy), tylko finałowy "Temple Of The Sky" to ponad osiem minut bardziej progresywnego grania, ale też w nico bardziej przystępnej formie i z melodyjnym refrenem. W tym samym roku zespół wszedł jeszcze raz do studia by nagrać kilka kolejnych utworów, był to już jednak łabędzi śpiew Sanctus, a "Running Chief", "Haunted Dream" i "4 Killer I" nie wyróżniają się niestety niczym szczególnym - ot, przeciętny, melodyjny metal w krótszych formach, od dwóch do czterech minut. Nie ulega jednak wątpliwości, że warto sprawić sobie tę płytę dla sześciu wcześniejszych utworów. Wojciech Chamryk Shotgun Messiah - Shotgun Messiah 2015/1989 Divebomb
Debiutancki album "Welcome To Bop City" Kingpin nie był jakimś oszałamiającym sukcesem ani w rodzimej Szwecji jak i na świecie, dlatego muzycy postawili wszystko na jedną kartę.
New York Dolls "Babylon"), nie brakuje mocnych riffów ("Can't Fool Me", "Trouble"). Pewnie gdyby nie popowe wypełniacze "I Want More" czy "Free" zastanawiałbym się nad wyższą notą, ale ktoś nie pomyślał, że lepiej dać na płytę nie 13, ale 10, za to wyrównanych, numerów. Wojciech Chamryk Przeprowadzili się do Hollywood i zaczęli, zakończone sukcesem, poszukiwania wydawcy. Podpisawszy trzypłytowy kontrakt z Relativity Records grupa nie próbowała wynaleźć po raz drugi prochu, nagrywając po prostu na nowo wszystkie utwory z płyty Kingpin, lecz nie mogła nadal korzystać z tej nazwy, dlatego na arenie międzynarodowej zadebiutowała jako Shotgun Messiah. Wersji oryginalnej nie słyszałem, tak więc trudno mi wychwycić jakieś różnice brzmieniowe czy aranżacyjne pomiędzy nią a tą nową, ale "Shotgun Messiah" brzmi raczej dość typowo dla końca lat 80. Jest więc niezbyt mocno, bardziej glamrockowo niż heavyrockowo, tak w stylu Poison czy Cinderelli z okresu pierwszej płyty. A ponieważ w Stanach Zjednoczonych był wtedy ogromny boom na taką muzykę, to teledyski "Don't Care 'Bout Nothin" i "Shout It Out" hulały po MTV, a grupa zdobyła sporą popularność. Na płycie jest więcej takich przebojowych utworów, czasem nawet mocniejszych, z bardziej wyrazistym riffowaniem ("Dirt Talk", "Nervous"), ale generalnie jest lekko, czasem niestety też nijako ("Nowhere Fast"), nader częste wykorzystywanie w refrenach chóralnego "na na na" też za którymś razem zaczyna po prostu nużyć. Mamy też coś na kształt demonstracji potencjału grupy i zasygnalizowania, że tworzący ją muzycy nie myśleli tylko o podbiciu list przebojów, tj. instrumental w stylu Y. J. Malmsteena "The Explorer", jednak jako całość debiut Shotgun Messiah jest w sumie dość przeciętny. Wojciech Chamryk
Shotgun Messiah - Second Coming 2015/1991 Divebomb
Dwójka na fali sukcesu debiutanckiego krążka została przygotowana sprawnie i szybko, zbierając nie tylko świetne recenzje, ale też stając się największym sukcesem Shotgun Messiah. Clip "Heartbreak Blvd." powtórzył sukces poprzedników, koncerty cieszyły się powodzeniem, płyta nie zalegała w sklepach - fakt faktem, że trafili z jej premierą idealnie, bo akurat przed eksplozją popularności grunge. W samym zespole jednak nie działo się najlepiej: wokalisty Zinny'ego J. Zana nie było już w składzie, jego obowiązki przejął basista Tim Sköld, na miejsce którego przyjęto Bobby'ego Lycona. Perkusista Stixx też był w zespole tylko teoretycznie, stąd wiele partii z automatu oraz udział producenta Pata Regana jako drummera. Na płycie jednak tych problemów nie słychać, powiedziałbym nawet, że muzycznie "Second Coming" jest znacznie ciekawsza od poprzedniczki. Sköld śpiewa ostrzej od poprzednika ("Sex Drugs Rock 'n' Roll", fajny cover
Warfare - Metal Anarchy: The Original Metal-Punk Sessions /Noise, Noise, Noise (The Lost Demos) / Pure Filth: From The Vaults Of Rabid Metal 2015 High Roller
Warfare nie istnieją już od ponad 20 lat, ale wciąż cieszą się ogromnym szacunkiem fanów podziemnego metalu o punkowych konotacjach. Póki co sprawa wznowień klasycznych albumów grupy, zwłaszcza trzech pierwszych z lat 198486 nie wygląda najlepiej, bo niektóre z nich są niedostępne od lat bądź do tej pory nie doczekały się wersji CD. Tej luki pewnie nie zapełni wydanie aż trzech kompilacji z archiwalnymi nagraniami Warfare, ale fani grupy pewnie chętnie sięgną po te LP bądź CD. "Metal Anarchy: The Original MetalPunk Sessions" to osiem utworów we wczesnych, bardzo surowych wersjach, które w roku 1985, dopełnione dwoma innymi numerami, zostały nagrane ponownie i wydane na płycie "Metal Anarchy". Tu dostajemy je w krótszych, bardziej punkowych wykonaniach, pełnych agresji i chóralnie wykrzykiwanych refrenów. Dane Bonutto opisał wtedy Warfare jako zespół brzmiący tak, jakby Sex Pistols zaczęli w 1977 roku grać metal i w tym stwierdzeniu jest sporo prawdy. Potwierdza to też zawartość "Noise, Noise, Noise (The Lost Demos)", tj. 10 numerów odnalezionych na starych kasetach magnetofonowych. Mamy tu też jednak, obok typowych dla Evo i spółki szaleńczych metalowo-punkowych zrywów, jak "Rabid Metal" czy alternatywnych wykonań "Burn Down The Kings Road" lub "New Age Of Total Warfare", również utwory dość zaskakujące. "Break Out" to np. ostre, ale i całkiem melodyjne granie w stylu Raven, równie klasycznie jest w trwa-
RECENZJE
167
jącym ponad siedem minut "Fatal Vision". Pojawiają się też patenty reggae ("Two Tribes (In Dub Demo Version)" Frankie Goes To Hollywood), jest melodyjny instrumental z balladowymi wejściami ("Order Of The Dragons"), a nawet coś na kształt muzyki elektronicznej/ambient (instrumentalny "Death Of A Circus Clown (Chapter One)"). Z kolei "Phantom Of The Opera" to prawie siedem minut... rocka gotyckiego, rzecz inspirowana Joy Division czy The Sisters Of Mercy, oparta na brzmienaich instrumentów klawiszowych i z wyksponowanym wokalnym duetem, brzmiącym jak parodia jednego z najsłynniejszych utworów Andrew Lloyd Webbera. I chociaż polemizowałbym z określeniami z promocyjnej notki, obwołującej Evo prawdziwym innowatorem czy muzycznym geniuszem, bo pewnie i on sam byłby zdziwiony aż takimi komplementami, jednak trudno nie zgodzić się ze słowami, że jest on jednym z twórców nurtu metal punk czy ulicznego metalu, razem z Motörhead, Tank i Venom. Nawiązań do twórczości tych grup nie brakuje na kolejnej kompilacji z archiwalnymi nagraniami Warfare, "Pure Filth: From The Vaults Of Rabid Metal". To 9 numerów, niespełna pół godziny muzyki. Surowej, brutalnej i nierzadko jeszcze bardziej drapieżnej niż w innych wersjach tych utworów ("Burn Down The Kings Road", "Break Out"). Jeśli ktoś zetknie się z bezkompromisowym przekazem i takąż muzyką po raz pierwszy, to pewnie odczułby przesyt po zapoznaniu się z tymi trzema kompilacjami - takim osobom polecam raczej debiutancki "Pure Filth" czy nawet pojedyncze utwory, jak efekty współpracy z członkami Venom. Fani i kolekcjonerzy pewnie jednak bardzo chętnie przygarną "Metal Anarchy: The Original Metal-Punk Sessions", "Noise, Noise, Noise (The Lost Demos)" i "Pure Filth: From The Vaults Of Rabid Metal" na swe płytowe półki, tak więc, zważywszy na archiwalny wymiar i zbliżony charakter tych trzech kompilacji, ocena łączna: (4,5) Wojciech Chamryk
168
RECENZJE
Scorpions - Taken By Force 2015/1977 SPV/RCA/BMG
Z okazji 50-lecia działalności grupy Scorpions ukazały się wybrane płyty z bogatej dyskografii tej wielkiej niemieckiej grupy, wzbogacone o niepublikowane utwory demo, koncerty i inne rarytasy. Pochylimy się nad tą serią wydawniczą, dając młodszym fanom rocka okazję do zapoznania się z dorobkiem tej nieocenionej dla metalu kapeli. Cykl otwiera dopiero piąty album "Taken By Force" z 1977 roku. To płyta zamykająca ważny etap w działalności Scorpionsów - jest to mianowicie ostatni materiał z gitarzystą Uli Rothem, którego droga artystyczna z coraz bardziej nowoczesnym Scorpions zaczęła się wyraźnie rozjeżdżać. Wyrazem jego wkładu na tej płycie są trzy kompozycje, na których jednak już nie śpiewa, co miało miejsce na wcześniejszych albumach. Szczerze mówiąc, mi również jakoś nie pasowały stylistycznie kompozycje Rotha pośród kawałków Rudolfa Schenkera, ale charyzma gitarzysty, jego solówki, wyrazisty styl i wspaniałe epickie utwory, jakie napisał dla Scorpionsów (jak choćby "Polar Nights" czy "Fly To The Rainbow") nigdy nie zmniejszyły mojego szacunku dla Uli Rotha za to, czego dokonał w zespole w ciągu zaledwie 5 lat swego stażu. Gitarzysta nosił się z zamiarem opuszczenia grupy już podczas trasy koncertowej poprzedniej płyty "Virgin Killer" a jego decyzję utwierdziło spotkanie z Moniką Dannemann, ex-dziewczyną Jimiego Hendrixa, z którą związał się po koncercie w słynnym londyńskim klubie Marquee. Po serii występów w wielu krajach promujących album "Taken By Force" udokumentowanych dwupłytowym wydawnictwem koncertowym "Tokyo Tapes" Uli Roth opuścił Scorpions. Na szczęście jednak oddał się karierze solowej a ostatnio także coraz częściej spotykamy go gościnnie podczas okolicznościowych koncertów Scorpions. Podpora i założyciel grupy, Rudolf Schenker, na tej płycie coraz lepiej radzi sobie jako kompozytor rockowych przebojów z metalowym pazurem - otwierający płytę "Steamrock Fever" czy poprzedzony balladowym wstępem "We'll Burn The Sky" to utwory, w których bez problemu rozpoznamy już ten dojrzały styl Scorpions, szlifowany później przez wiele lat. Natomiast charakterystyczne Hendrixowskie riffy rozpoczynające "I've Got To Be Free" od razu wskazują na rękę Rotha. I to genialne solo! Podobny feeling mamy w spokojniejszym utworze "Your Light". Po wielu latach słuchania tej płyty nadal lubię te utwory ale słychać w nich, że Uli był jeszcze ciągle w poprzedniej epoce muzycznej, podczas gdy Scorpions szli do przodu i mieli aspiracje stać się nowoczesnym heavy-metalowym zespołem, odchodząc od bluesa. "He's A Woman She's A Man" to właśnie taki utwór ostry, dynamiczny, z melodyjnym, wpadającym w ucho refrenem i typowym metalowym riffem. Każda płyta Scorpions zawiera balladę, w których pisaniu zespół ten nie ma sobie równych. Tutaj mamy utwór "Born To Touch Your Feelings", który jest wyraźnym ukłonem
w kierunku wiernych fanów Kraju Kwitnącej Wiśni - jego końcówka to melorecytacja tekstu po japońsku. Oficjalne wydanie płyty zamyka bonusowy utwór "Suspender Love" - ciekawa kompozycja, chociaż może nie do końca udana, stąd pewnie ukazała się później jako utwór bonusowy do wydań kompaktowych płyty. Bębny przypominają mi tu brzmienie utworów mistrza Gary Glittera, najwyraźniej realizator chciał się zabawić konwencją glam-rocka... Prawdziwą ciekawostką są natomiast niepublikowane wcześniej utwory w wersjach demo. Poznajemy tutaj improwizacyjne oblicze Scorpions, czego nigdy wcześniej nie słyszeliśmy. Bezcenne: na żywo, bez obróbki studyjnej czterech muzyków i Klaus Meine śpiewający po "norwesku" teksty, których jeszcze nie było "Busy Guys" to nastrojowa instrumentalna ballada z Hendrixowskimi pasażami Rotha (jakże by inaczej!), natomiast "Believe In Love" to ostry utwór, który szkoda że nie ukazał się po dopracowaniu na tej płycie. Posłuchajcie zajefajnych tekstów, jakie śpiewa Meine - bomba! Trzeba mieć jaja, by to opublikować - pełen szacun! "Midnight Blues Jam" to kawałek, którego tytuł wszystko mówi - i tutaj Klaus Meine bryluje. To wyraźny utwór w stylistyce Uli Rotha i pewnie świetnie się sprawdzał, gdy był testowany koncertowo. "Blue Dream" to kompozycja, która mogła być zaczynem kolejnej wspaniałej ballady ale dane nam jest poznać ją jedynie w tej postaci - szkoda… Materiał kończy akustyczna wersja demo "Born To Touch Your Feelings" z pełnym tekstem.
Scorpions - Lovedrive 2015/1979 SPV/Harvest/EMI
Wkurza mnie do białości, gdy przy każdej okazji rozmaici dziennikarze muzyczni i innego sortu recenzenci nadużywają terminu "przełomowy" dla całej masy płyt, które takimi nie są. Ani dla historii rocka, ani gatunku, ba, nawet często dla historii samego zespołu, co czasami i rockmani po latach skwapliwie dementują, przy okazji wydania swego najnowszego, oczywista teraz-napewno-ponad-wszelką-wątpliwość przełomowego krążka w ich karierze. W przypadku tego albumu z czystym sumieniem można stwierdzić, że jest to materiał przełomowy i to z kilku powodów jednocześnie. Po pierwsze, to dla zespołu nowe otwarcie po odejściu charyzmatycznego gitarzysty Uli Rotha, który poza wspaniałymi umiejętnościami technicznymi, własnym stylem i niezłą ręką do pisania przebojów, swoją osobowością wywierał silny wpływ na twórczości grupy. O tej sile niech świadczy fakt, że w 1973 roku po rozwiązaniu Scorpions (w związku z odejściem młodszego brata Michaela do UFO) Rudolf Schenker i Klaus Meine dołączyli do grupy Rotha Dawn Road, przemianowanej tylko ze względów komercyjnych na bardziej już wtedy znany Scorpions. Słabość do Jimiego Hendrixa stała się jednocześnie znakiem rozpoznawczym stylu tego gitarzysty, który chyba, jak mało kto inny, zapożyczał od wielkiego mistrza z Seattle.
Po drugie i kolejne poniżej. Jak już wspomniałem przy okazji opisu "Taken By Force", drogi artystyczne muzyków rozeszły się i Rudolf Schenker zaczął się rozglądać za godnym następcą. Jego wybór padł na młodziutkiego i uzdolnionego Matthiasa Jabsa. Gitarzysta został zaproszony do współpracy i wtedy zaczęła się niezła jazda - brat marnotrawny Michael z powodu swoich problemów z alkoholem i narkotykami został po prostu wylany z UFO i poprosił o przywrócenie go na łono Scorpions. A wierzcie mi - być wyrzuconym za chlanie z zespołu, w którym od lat nikt nie wylewał za kołnierz, to nie przelewki! Jednym słowem Michael został na lodzie i starszy brat postanowił ponownie wziąć go pod swoje skrzydła. W sesji nagraniowej w Kolonii w zaprzyjaźnionym studiu Dietera Dierksa brało więc udział trzech gitarzystów. Po wydaniu płyty reszta zespołu zgodziła się na powrót Michaela i Rudolf Schenker grzecznie odmówił Jabsowi (wybranemu, jakby nie było, po castingu spośród 140 gitarzystów!). Ale podczas trasy koncertowej w kwietniu 1979 Michael Schenker nagle opuścił zespół. Cóż było zrobić - Rudolf przeprosił się z Matthiasem Jabsem a ten na szczęście nie czuł urazy i wrócił, co fani Scorpions mogą celebrować już od niespełna 37 lat! O aktualnej kondycji Michaela w tamtym czasie może świadczyć, że z sesji zachowano jego partie solowe do jedynie trzech utworów ("Another Piece of Meat", instrumentalnego "Coast To Coast" oraz "Lovedrive"), że nie skomponował żadnego utworu w trakcie pracy w studio (autor sypiący, jak z rękawa takimi hitami, jak "Doctor Doctor" czy "Rock Bottom") i wreszcie, że nie wrócił po tej próbie już nigdy do Scorpions, goszcząc jedynie na okazjonalnych koncertach, najczęściej właśnie podczas wspólnego wykonania "Coast To Coast". Wspaniała kariera solowa Michaela Schenkera, jego artystyczne wzloty i upadki oraz demony uzależnień, z jakim się zmagał przez całe lata to temat na inną dłuuuugą historię… Efektem tej dziwnej sesji jest pierwszy naprawdę spójny stylistycznie i najmocniejszy od debiutu album Scorpions. Co my tu mamy? Na początek "Loving You Sunday Morning", przebój grany przez zespół do dzisiaj na wszystkich niemal koncertach i pierwsza próbka umiejętności Matthiasa Jabsa, który mini-solówkami przeplata cały utwór. Następnie killer "Another Piece Of Meat" z genialnymi pochodami gitarowymi i solówką Michaela. Dalej ballada "Always Somewhere" otwierająca cały wór perełek, jakimi przez kolejne 35 lat raczyli nas Scorpionsi - tutaj poznajemy Jabsa z bardzo subtelnej strony, chociaż wyjątkowo, bo w późniejszych latach partie solowe do największych ballad grał sam Rudolf. Lecimy dalej wspomniany "Coast To Coast". Prosty w budowie, niczym konstrukcja cepa a walący wspaniałym riffem, niby cep! Pomyśleć tylko, co by to był za album, gdyby Michael nie miał problemów. Solówki wymieniającego się z nim starszego brata prościutkie - takie właściwie niby pasaże, ale to, co robi potem Michael to prawdziwe mistrzostwo! Zwłaszcza masa ozdobników w tle głównego riffu. Klasyk! A potem kolejny killer "Can't Get Enough" - faktycznie: mamy nie mieć dosyć! Matthias Jabs robi tutaj prawdziwe gitarowe spustoszenie! Oddech dopiero przy utworze "Is There Anybody There?" - czy reggae pasuje do metalu? Pasuje, gdy biorą się do tego tacy mistrzowie przebojów. Warto przy tej okazji wspomnieć perkusistę Hermana Rarebella (a.k.a. Hermanna Erbela),
który został nadwornym tekściarzem dużej części późniejszych kompozycji zespołu. No i tytułowy "Lovedrive", w którym po raz ostatni możemy zasmakować temperamentu Michaela w Scorpions. Genialne partie solowe! Znacie płyty metalowe, które miały by aż dwie równie wspaniałe ballady? Metallica się nie liczy, bo przy czarnym albumie siedzieli w studiu tak długo, że sprzątaczka czyszcząca im kable zapuściła brodę a i materiału tam tyle, że starczyło by na dwie płyty. Ale nawet Scorpionsi nie pobili później swego osiągnięcia z tej płyty - "Holiday" to kolejna zjawiskowa kompozycja i mimo mylącego tytułu bardzo smutna w wymowie. Mocniejszy akcent w środku ballady i wyciszający koniec, którym zespół żegna słuchaczy a ja dopełniam wyjaśnienia w wątku nadmienionym wcześniej - dlaczego po drugie i po kolejne to przełomowa płyta? Bo rozpoczyna bardzo udany, wieloletni kontrakt pod skrzydłami koncernu EMI w ramach jej oddziału Harvest i dzięki trafionej promocji ale i sile kompozycji to pierwszy album, który otworzył grupie wrota wielkiej światowej kariery, mimo że byli już uznani i cieszyli się sporą popularnością. Do sukcesu tej płyty w niemałym stopniu przyczyniła się prowokacyjna okładka, która była dziełem słynnej grupy graficznej Hipgnosis pod wodzą nieodżałowanego Storma Thorgersona. Artysta ten współpracował przy grafikach dla takich sław, jak Pink Floyd, Led Zeppelin, AC/DC, Yes czy wspomniani wcześniej UFO. Nadmienić należy, że projekt ten otrzymał tytuł "Okładki roku 1979" magazynu Playboy! Zajmijmy się jeszcze bonusami do edycji jubileuszowej. Utwór "Cause I Love You" w wersji demo to udana kompozycja z zadatkami na kolejny przebój. Szkoda że nie dopracowano jej i nie umieszczono na płycie. Drugim rarytasem jest robocza wersja ballady "Holiday" - nie wyczyszczone gitary akustyczne brzmią pełniej a realizacja wokali Klausa Meine pokazuje wyraziściej siłę ale i subtelność jego głosu. Miłym zaskoczeniem jest kocówka utworu, wydłużona i wzbogacono klawiszami, do których mamy długie solo i ponowne wejście sekcji - chyba wolałbym tą wersję na płycie - posłuchajcie Jabsa, jak się pod koniec rozkręca.
Scorpions - Animal Magnetism 2015/1980 SPV/Harvest/EMI/BMG
Ten album miał trochę pecha, następując zaledwie rok po swoim wielkim poprzedniku i usuwając się w historyczny cień po największym osiągnięciu komercyjnym Niemców, jakim była niewątpliwie następna płyta "Blackout". Świadczy o tym chociażby fakt, że złotą pozycję otrzymał dopiero cztery lata po wydaniu, zaś platyną pokrył się aż w 1991 roku. Do osiągnięć płyty należy jednak zaliczyć fakt, że album ten wywalczył grupie pierwszą platynę na solidnym i wymagającym rynku amerykańskim, co oznacza ponad milion sprzedanych egzemplarzy. Niestety skromnie po latach wygląda jego reprezentacja na koncertach (ale o tym później). Nie zmienia to faktu, że jest to bardzo mocny materiał i kolejny z serii
bardzo równych stylistycznie albumów w karierze Scorpions. Pomógł w tym niewątpliwie wreszcie stały i ograny już koncertowo skład. Matthias Jabs świetnie się wpasował w grupę i nadał mu nowoczesny gitarowy szlif. Zespół ponownie sprowokował okładką autorstwa Storma Thorgersona. Padały zarzuty o skrajny szowinizm, chociaż zespołowi i managementowi projekt szefa Hipgnosis wydał się co najwyżej nieprzyzwoity. Zaiste - w porównaniu z ocenzurowaną wersją okładki "Virgin Killer" jest prawdziwie dziecinną igraszką. Cały materiał zarejestrowano tradycyjnie już pod okiem Dietera Dierksa w jego studiu w Kolonii między grudniem 1979 a lutym roku następnego. Album powstał w dość trudnym dla muzyków okresie i był reakcją na wyczerpujące tournée grupy po Stanach Zjednoczonych. Sam zespół określa tę płytę jako zwierzęcą a nawet brudną w brzmieniu i klimacie. Dzisiaj z perspektywy twórczości grup Metallica, Slayer czy choćby bardziej komercyjnego Korn taka ocena może budzić uśmiech na twarzy ale w roku 1980 był to prawdziwy brzmieniowy killer. Przyjrzyjmy mu się zatem bliżej - album otwiera utwór "Make It Real" z klasycznym hard rockowym riffem Rudolfa Schenkera i motoryką, z jaką zawsze Scorpionsi sprawiali, że nasza krew płynie w żyłach szybciej. Numer jest także polem do popisu dla Matthiasa Jabsa, który nie tylko raczy nas wspaniałym solem w miejscu do tego przeznaczonym ale przeplata tu i tam melodyjne pasaże między frazami zwrotek. W kolejnym utworze "Don't Make No Promises" możemy po raz pierwszy docenić talent kompozytorski tego gitarzysty - to zgrabny i dynamiczny utwór doskonale dopasowany do stylistyki Scorpions. Nadworny tekściarz grupy, perkusista Herman Rarebell, podsunął klasyczny rockowy tekst o relacjach damsko-męskich. O kolejnej genialnej solówce Jabsa nie wspominam przez oczywistość. "Hold Me Tight" to cięższy i wolniejszy utwór, w którym swoje gitarowe umiejętności solowe pokazuje z kolei Rudolf Schenker, chociaż słowo "umiejętności" jest tutaj trochę na wyrost, bo starszy brat Michaela geniuszem jest prędzej w komponowaniu riffów. Ale nie czepiajmy się - w końcu to jego zespół. Podobny w tempie utwór "Twentieth Century Man" zaskakuje niekonwencjonalnym riffem i trochę archaicznym aranżem partii basowej. Tutaj też Rudolf próbuje swoich sił na polu solówek, chociaż na szczęście Matthias przychodzi mu z odsieczą. I wreszcie coś dla fanów ballad (a raczej chyba fanek) - zjawiskowy utwór "Lady Starlight", do którego dograno partie orkiestrowe zaaranżowane i dyrygowane przez Allana MacMillana. Było to jeden z nowatorskich zabiegów produkcyjnych, który później stał się standardem, nie wspominając o dzisiejszych czasach w dobie internetu ścieżki utworu pojechały do Kanady i tam w studiu Manta Sound dograno ślady z orkiestrą. Festiwal solówek Rudolfa Schenkera nadal trwa, choć tym razem wszystko jest na miejscu - jego partie w balladach świetnie pasują i ten solowy udział w większości nastrojowych utworów Scorpions jest dobrą tradycją. To jedna z dłuższych solówek Rudolfa i naprawdę zagrana z wyczuciem i odpowiednią dramaturgią. Drugą stronę płyty otwiera kompozycja "Falling In Love", której autorem jest perkusista Herman Rarebell. Doskonały rockowy utwór z melodyjnym refrenem - to pierwszy całkowicie samodzielny utwór muzyczny bębniarza i bardzo udany, trzeba przyznać. "Only A Man"
zaczyna melorecytacja Klausa Meine, która jest wstępem do kolejnego wzorowego przeboju. Matthias Jabs tradycyjnie raczy nas karkołomnymi partiami solowymi, wykorzystując wszystkie najnowsze w tamtych czasach techniki gitarowe z tremolo na czele. I dochodzimy do klasyka, jakim jest utwór "The Zoo", chyba jedyny, niestety, obecnie reprezentant tej płyty na koncertach grupy. Wolny, marszowy utwór traktuje o sławnej (a raczej niesławnej) 42 ulicy w Nowym Jorku, miejscu występku i grzechu wszelakiego. Nie dziwne, że kawałek ten największą popularność zdobył w Ameryce i żaden koncert po drugiej stronie Wielkiej Sadzawki nie może się bez niego odbyć. Jest on również w wersji koncertowej efektownym popisem Matthiasa Jabsa, który używa tutaj specyficznego efektu gitarowego, jakim jest Talk Box. Niektóre wersje koncertowe jego solówki trwają po kilka minut i są dobrym pretekstem do wciągnięcia publiczności w dialog śpiewnogitarowy. Na koniec prawdziwy rarytas moim skromnym zdaniem absolutnie najlepszy utwór w twórczości Scorpions: kompozycja tytułowa "Animal Magnetism". Wolny, ciężki, miażdżący swoim riffem, niczym walec drogowy utwór, osadzony prędzej w stylistyce Black Sabbath, do dziedzictwa którego Niemcy raczej się nie przyznawali, bardziej stawiając na Purpli czy Zeppów. 6 minut obłędnego bolera, Klaus Maine, jakiego nie słyszeliśmy nigdy wcześniej i bardzo trafione tym razem solo Rudolfa Schenkera (które to już z kolei na tej płycie?). Opary, w jakich rzadko mieliśmy okazję słyszeć nurzających się Scorpionsów. Na koniec bonusy i to całkiem atrakcyjne - utwór "Hey You" to nagranie, które już pojawiło się na wcześniejszej zremasterowanej edycji tej płyty w 2001 roku. Chociaż niesłusznie tam, bowiem kompozycja ta została zarejestrowana już podczas sesji nagraniowej poprzedniego albumu "Lovedrive", gdzie chyba lepiej by pasowała. Nie zmienia to faktu, że to prawdziwy hicior i aż dziwi decyzja wytwórni, że nie ukazał się na oryginalnym tłoczeniu płyty w 1979 roku a dopiero jako singiel z utworem "The Zoo". Kompozycja o tyle ciekawa, że możemy usłyszeć na niej śpiewającego Rudolfa Schenkera, chociaż w tle i w refrenie słychać Klausa Meine. Jeszcze ciekawsza jest szybka wersja demo utworu tytułowego "Animal Magnetism" z zupełnie innym tekstem - ciekawi mnie, dlaczego utwór ten przeszedł aż taką metamorfozę, że nic nie zostało z jego pierwotnej wersji. "American Girl" to kolejny kandydat na przebój - dzięki wersji demo możemy słyszeć, jak zostały zaaranżowane gitary i który z panów jaką gra partię. "Get Your Love" to z kolei całkiem zgrabna ballada - w obu tych utworach brak jest gitarowych partii solowych, co podkreśla ich roboczy charakter i jest niewątpliwie prawdziwym rarytasem dla fanów. "Restless Man" to utwór, w którym bez najmniejszego problemu rozpoznajemy pierwowzór piosenki "Twentieth Century Man". Ostatni "All Night Long" to chyba najsłabszy bonus, w klimacie starszych dokonań Scorpions. Może dlatego pozostawiono go podczas sesji jedynie w wersji demo - chociaż utworu broni solo Jabsa. Scorpions - Blackout 2015/1982 SPV/Harvest/EMI/BMG
Matthias Jabs najlepszym niemieckim gitarzystą jest i schluss! To będzie najkrótsza recenzja opisywanych w niniejszym cyklu płyt Scorpions. Cóż można
bowiem więcej napisać o genialnym albumie, o którym wylano już tony atramentu? Okładka pokazująca osobnika przypominającego do złudzenia prezesa Rudolfa Schenkera, w okolicznościach nie do pozazdroszczenia, mówi wszystko - ten człowiek musiał być w podobnym stanie, gdy komponował materiał na "Blackout". Tu nie ma chwili oddechu, nie ma miejsca na słabsze utwory. To pierwsza płyta w historii Scorpions i jedna z nielicznych w dziejach metalu ale i rocka w ogóle, tak bezkompromisowa i przebojowa zarazem. Ten zespół nie bierze jeńców! Riff rozpoczynający tę płytę był w roku 1982 uderzeniem podobnym do tego w "Metal Militia" rok później czy "Angel Of Death" cztery lata dalej. To, co robi Mathias Jabs z gitarą w "Blackout" musiało sprawić, że gęba Hendrixowi śmiała się od ucha do ucha! A śmiała się zapewne tak mocno i głośno, że posrały się wszystkie anioły… Ledwie rozbrzmiewa trzask tłuczonego szkła a już mamy odliczanie do kolejnego hiciora: "One, two… One, two, three, four!". "Can't Live Without You" to kwintesencja heavy metalu - riff idealny. Niespożyty Matthias przeplata cały utwór minisolówkami, by zapłonąć w środku na swojej najwyższej nucie. Ale Scorpionsi nie dają nam odetchnąć - jest nieco wolniej ale nie mniej przebojowo: "No One Like You" to świetne połączenie spokojnych pasaży z wybuchowym refrenem. Jabsa nie skończę się nachwalić. Singiel ten zajął pierwsze miejsce na liście przebojów w USA, windując sam album na pozycję nr 9. Szczyt zdobyty! "You Give All I Need" tylko z początku usypia spokojną, balladową gitarą. To utwór, w którym nastrój jest zbudowany podobnie, jak poprzednio. Na uwagę zasługuje wspaniałe solo Rudolfa Schenkera mimo, że jest to gitarzysta lepiej czujący się w riffach, to znalazł swój złoty stylistyczny środek w pisaniu partii solowych do wolniejszych kompozycji. Tych, którzy nieco przysnęli przy ściszanym końcu utworu w łeb wali werbel w "Now!". Wykrzyknik w tytule jak najbardziej oddaje nastrój chwili a Mathias Jabs po raz kolejny swoją solówką zwala mnie z nóg. Druga strona i kolejne uderzenie - "Dynamite", czyli następny tytuł oddający klimat utworu. Genialne rozpędzanie utworu przez Hermana Rarebella i ten wspaniały moment, gdy wtóruje mu jedynie sam Klaus Meine. A wszyscy adepci sztuki gitarowej, którzy chcieli by się dowiedzieć, co to są flażolety, niech posłuchają jeszcze jednej obłędnej solówki pana profesora Jabsa. "Arizona" to ukłon w stronę rynku amerykańskiego - bardzo zgrabna i przebojowa kompozycja ale idealnie dopasowana do ostrzejszych utworów na płycie. Ponownie Mathias przeplata cały utwór swoimi pasażami solówek z fajnym głównym solo. Pod koniec zespół wyraźnie zwalnia. "China White" to mroczny i powolny utwór ze złowieszczym riffem. Jednak jego największy atut ukryty jest w najmniej oczekiwanym momencie - to partia solowa Rudolfa Schenkera. Zaskoczy on nas jeszcze raz na tej płycie. Album
RECENZJE
169
kończy chyba najlepsza ballada Scorpionsów i nikt mi nie powie, że jakieś tam gwizdanie na obalane mury jest lepsze. "When The Smoke Is Going Down" to wciąż niedościgniony wzór ballady metalowej, który na pewno wzięła sobie do serca po latach Metallica. Rudolf gra przepiękne, zjawiskowe solo, płyta się kończy a chciałoby się jeszcze… Na szczęście mamy bonusy - "Blackout" pokazuje zespół przy pracy. Surowa wersja pozbawiona szalonych partii Jabsa jest ciekawym dokumentem studyjnym. Warto posłuchać chociażby dla momentu przeznaczonego na solo, którego nie ma. W wersji z płyty nigdy nie słyszałem wystarczająco wyraźnie riffów prowadzących solo a tutaj mamy pełen ich przegląd. "Running For The Plane" to kolejny nieopublikowany utwór z tej sesji nagraniowej w wersji demo, chociaż czuć w nim stary klimat Scorpionsów. Trochę jednostajny i bez fajerwerków - na pewno nie pasowałby do dynamicznego i napiętego niczym baranie jaja od energii oraz przebojowych riffów albumu. Podobnie "Sugar Man", który trochę przypomina mi dokonania amerykańskich grup heavy metalowych lat 80-tych. Nawet solo Jabsa jest takie trochę z bajki Uli Rotha. A może się czepiam? Największy potencjał na przebój widzę w utworze "All My Love" ale przypomina "The Zoo" i może dlatego zarzucono pomysł wydania go. Ostatni "Searching For The Light" to wzorowy hard rockowy numer z mocnym riffem - ujdzie.
Scorpions - Love At First Sting 2015/1984 SPV/Harvest/EMI/BMG
Największy sukces komercyjny Scorpions w opinii rzeszy krytyków i fanów był ostatnim artystycznym na wiele, wiele lat. Sześć milionów egzemplarzy na całym świecie to nie w kij pierdział i co prawda sukces poprzednika został zdyskontowany, jak to zakładał sprytny plan, ale ostry hard rock coraz bardziej ustępował miejsca komercyjnej odmianie metalu. To prawda, że żaden album wcześniej ani później nie przyniósł grupie większej ilości przebojów, jednak nie oddałbym za całą tą płytę nawet jednego utworu z mojego ukochanego "Blackout". Dlatego też na tej pozycji zakończę omawianie cyklu remasterowanych wydawnictw grupy. O komercyjnym przeznaczeniu płyty świadczyła już sama okładka. Tym razem zarzucono intelektualnie prowokacyjne psychedeliczne pomysły komuny graficznej Hipgnosis oraz jej guru Storma Thorgersona i zaproszono do współpracy uznanego australijsko-niemieckiego fotografika Helmuta Newtona, kojarzonego z magazynem Vogue oraz z czarno-białymi zdjęciami z pogranicza mody noir i momentami mocnej erotyki. Efekt końcowy był jednak zbyt ugrzeczniony jak na Newtona i musiał rozczarować zwłaszcza fanów metalu. Podczas przygotowywania materiału na płytę presja sukcesu była tak wysoka i oczekiwania tak ogromne, że doszło do pierwszych poważnych zatargów między zespołem a producentem - Dieter Dierks poddawał coraz większej krytyce umiejętności te-
170
RECENZJE
chniczne Hermana Rarebella oraz Franzisa Buchholza. Na kryzys muzyczny nakładały się dodatkowo problemy osobiste tych dwóch muzyków. Zwłaszcza basiście obrywało się najwięcej od Dierksa. W odpowiedzi muzycy odgryzali się co prawda, że mogliby pracować z lepszym producentem... Koniec końców jednak panowie zostali wysłani na przymusowy urlop a w sesji nagraniowej w szwedzkim Polar Studio (duma ojców-założycieli ABBY) zatrudniony został basista Jimmy Bain oraz bębniarz Bobby Rondinelli. Nowoczesne nafaszerowane elektroniką studio miało pokazać wspaniałe możliwości cyfrowych technologii ale okazało się porażką, bo sterylne brzmienie absolutnie nie satysfakcjonowało muzyków, zwłaszcza gitary nie były zbyt mocne, i wyraziste. Nie pomogła rekomendacja nagrań Led Zeppelin ("In Through The Out Door") oraz Genesis ("Duke"). Dodatkowo między side-manami a resztą grupy nie dało się wyczuć niezbędnej chemii. Nie było innego wyjścia, jak opuścić zimną Szwecję przyjąć ponownie na łono grupy Franzisa i Hermana… Zespół w pełnym składzie zameldował się w sprawdzonym wielokrotnie studiu Dierksa w Stommeln nieopodal Kolonii i tym razem szczęśliwie zajarzyło! Muzycy uporali się ze swymi demonami i sprawdzona formuła zadziała. Płytę rozpoczyna po raz pierwszy nie riff Rudolfa ale efektowne wejście Matthiasa Jabsa - "Bad Boys Running Wild" otwiera ten worek z przebojami, worek o objętości, jakiej mogliby pozazdrościć najbardziej płodni w rockowe hity kompozytorzy. Następnie wylatuje z niego "Rock You Like A Hurricane" kolejny klasyk i utwór tak bardzo charakterystyczny dla stylu Scorpions. Nie psuje go nawet zabawa nowymi brzmieniami - chociaż jak słyszę ten samotny werbel brzmiący niczym walenie najedzoną żabą w puste drzewo, to wzbiera w mym metalowym żołądku. Ale cóż każde lata mają swoją estetykę produkcyjną. Matthias Jabs i tym razem pokazuje klasę w karkołomnym solo. Techniczne mistrzostwo w melodii. Z kolei "I'm Leaving" to utwór bardziej dedykowany rynkowi amerykańskiemu, na którym coraz mocniejszą pozycję miały kapele spod znaku pudel-metalu. Na szczęście Scorpionsi okres zabiegania o ten rynek mają już za sobą ale w tamtych latach nawet wielki Ozzy i David Coverdale nie mogli go ignorować. Bardzo udanym zabiegiem aranżacyjnym w tej kompozycji jest umieszczenie sola gitarowego już na samym początku. Na szczęście nie jedynego - posłuchajcie, z jaką lekkością Matthias wycina kolejne solówki w utworze. "Coming Home" to wspaniała zmyłka na początku ballada a potem najszybszy utwór w całej dotychczasowej karierze Scorpions (liczyłem z metronomem w zębach). I genialny hicior! To co wyczynia tutaj Jabs można porównać jedynie do jego szaleństw w "Blackout". "The Same Thrill" to utwór w podobnym tempie z równie niepowstrzymanym Jabsem ale trochę monotonny w powtarzaniu refrenu. Mimo że mocny w wyrazie to jednak pierwszy słaby punkt na płycie. Końcówka wiele mówi - nie wiadomo, dokąd to wszystko zmierza… Druga strona płyty i musi być przebój "Big City Nights" z typowym riffem Rudolfa i Klusem Meine w formie, jak zawsze. Nie do wiary, że ten facet nawet po operacji polipów gardła, będącej dla wielu wokalistów wyrokiem dla kariery, jest nadal nie do zdarcia! Potencjał koncertowy tego utworu najlepiej słychać na albumie "World Wide Live" rejestrującym promocyjną trasę ostatniej
studyjnej płyty po niemal całym świecie (166 występów na 4 kontynentach). Dodatkowo możemy usłyszeć solo Rudolfa, który wyrobił się w graniu solówek do szybszych utworów, zwykle próbując swoich sił w tych do ballad. Kolejny kawałek "As soon As The Good Times Roll" to spokojniejsza kompozycja w "bujanym" stylu Scorpions ale bardzo solidny punkt albumu. Niestety nie wykonywany na koncertach zapewne z uwagi na mocną konkurencję innych utworów płyty. Mam sentyment do niego, ponieważ przypomina mi stylistycznie numery grupy z wcześniejszych lat. Nastrój i tempo spowalnia wyraźnie "Crossfire" to piosenka prawie balladowa z wojskowo zaaranżowanym werblem, co sugeruje również jej pacyfistyczną tematykę. To jedna z najoryginalniejszych kompozycji na albumie, niebanalna, ciekawie podana i urozmaicająca metalowy charakter płyty. Na koniec zaś mamy perłę nad perłami, czyli kolejną doskonałą balladę w dorobku Scorpions - "Still Loving You" (chociaż na mojej prywatnej liście zdecydowanie ustępującą tej z "Blackout"). Po raz kolejny Rodolf pokazuje wyczucie i emocje w pięknych solówkach. A Klaus Meine rozwala! Wzorzec poduszkowca w Serves. Na koniec utwory bonusowe: "Coming Home" w wersji demo ma zmieniony główny riff i znając od wielu lat oryginał z płyty słucha się tego dziwnie - chyba lepiej, że ostatecznie został uproszczony i bardziej pasuje do linii melodycznej śpiewanej przez Klausa Meine. "Living At Night" to odrzut z sesji przygotowawczej i raczej nienajlepszy utwór, nie dziwi więc, że nie doczekał się dopracowanej wersji podczas realizacji materiału na płytę. Ale dla fanów może być na pewno niezłą ciekawostką. "First Sting Jam" to króciutka próbka tego, jak zespół próbuje patentów na niektóre riffy i rozwija improwizowane pomysły szkoda że naprawdę króciutka (niespełna półtorej minuty), bo gdyby to się bardziej rozwinęło, to kto wie… Chyba najciekawszym utworem z tego zestawu jest "Any Time (You Want It)" z wokalem Meine śpiewanym jedynie do riffów gitarowych bez sekcji. Bardzo skromny, wręcz roboczy aranż ale ogromny potencjał na przebój - wielka szkoda, że ten akurat utwór nie został dopracowany i umieszczony na albumie. Wreszcie ostatni bonus - wersja demo ballady "Still Loving You" nagrana prawie bez zmian aranżacyjnych tylko bardziej anemicznie, bez takich emocji, jak na płycie i z lekko nietrafioną solówka. To nie był najlepszy dzień Rudolfa. wasz Pit
Axel Rudi Pell - Magic Moments - 25th Anniversary Special Show 2015 SPV
Bywają dni, że wolę obejrzeć niż posłuchać. Tak właśnie jest z "Magic Moments", czyli rejestracją koncertu z okazji 25-lecia, który odbył się na festiwalu Bang Your Head w 2014 roku. Koncert był przygotowany szczegółowo z rozmysłem, ale i z rozmachem. Świadczą o tym chociażby trzy dyski pełne muzyki. Napomknę, że całość, wraz z dodatkami trwa 255 minut. Rozpoczyna specjalnie na tą chwile reaktywowany Steeler. Zagrali ze swojego repertuaru cztery kawałki, w tym "Undercover Animal", tytułowy kawałek albumu, od którego zaczynałem przygodę z panem Pell' em. Na kolejne trzy utwory meldują się, dawno niewidziany przeze mnie, Jorg Michael (perkusja) oraz Fredy Doernberg (klawisze). A, że Volker Krawczak i Axel R. Pell już byli na scenie, pozostali więc wokaliści, Rob Rock i Jeff Scott Soto, czyli składy z początków kariery A.R.P. Żałuję, że na ten okres - myślę także o Steeler - przeznaczono tak niewiele czasu. No taki smuteczek, starego ramola za bezpowrotnie minionym czasem. Także ta pierwsza część była dla mnie bardzo dużą atrakcją. Wraz z drugim dyskiem zaczyna się okres gdzie zespół pozyskuje wokalistę Johnny'ego Gioeli'ego znanego wcześniej z hard rockowego Hardline. Było to pod koniec zeszłego wieku. Pierwszy album nagrany z Gioeli'm to "Oceans Of Time" z 1998 roku. Także jeszcze parę latek i stuknie dwie dekady z tym samym wokalistą. Ogólnie od tego czasu skład stał się stabilny. Zmieniali się perkusiści, ale bez jakichś szaleństw. Aktualnie jest nim Boby Rondinelli. Jednak nie pora o tym mówić. Generalnie trudno zmieścić w dwunastu kawałkach tak wielki i udany okres w karierze. Wybrali tak, a nie inaczej, więc nie ma co narzekać. Przez wspomniany czas zespół rozwinął się muzycznie, a zarazem mocno okrzepł. W odłamie stylu, w którym zakotwiczył, sam stał się wzorcem. Twórczość Pella i jego bandu oceniana jest różnorodnie, raz jako wysokiej klasy rzemiosło, innym razem jako całkiem niezłe osiągnięcie artystycznie. Choć tych pierwszych opinii jest zdecydowanie więcej i w sumie nie przynoszą ujmy Axel'owi i jego kumplom. Jedną z ich cech, to sięganie po rozbudowane, epickie formy, które jednych wprawiają w
zachwyt, innych nudzą. Poza tym na koncertach muzycy często uciekają się do budowania tzw. medley, czyli łączenia różnych kompozycji w całość. Niektórym ciężko przebrnąć przez właśnie takie zobrazowanie dokonań Axel Rudi Pella. Ja miałem to szczęście, że od razu wpadłem w atmosferę koncertu. Ci co mieli mniej fartu z pewnością ożywili się w ostatniej fazie występu, a zaczął się on od batalii stoczonej przez dwóch znakomitych perkusistów Boby'ego Rondinelli i Vinny'ego Appice'a. Następnie poszły covery i zaproszeni goście. Niech wymienię, chociażby covery, "Black Night", "Mistreated", "Long Live Rock'N'Roll", "Smoke On The Water". A od muzyków aż człowiek ma zawrót głowy, wokaliści Ronnie Atkins, John Lawton, Doogie White, Graham Bonnet, Michael Vos i klawiszowiec Tony Carey. Czego zwieńczeniem jest wspomniany "Smoke On The Water", gdzie na scenie zjawili się praktycznie wszyscy muzycy, którzy wtedy przewinęli sie przez scenę. To musiał być naprawdę niesamowity wieczór. To jednak nie koniec tego wydawnictwa. Jest jeszcze jeden krążek. A na nim próby z gośćmi i ogrywanie niedawno co opisanego finału. Nieliche wydawnictwo z piękną muzą. Panowie kolejnych 25 lat! \m/\m/
Pewną rekompensatą jest drugi dysk, tym razem audio, a zatytułowany "Live In San Francisco". W tym wypadku jest zupełnie inaczej. Co prawda, zdecydowana większość repertuaru tego koncertu, to kompozycje z ich ostatniego studyjnego albumu "The Dream Call For Blood", ale zagrane są z typową energią i zaangażowaniem dla tego zespołu. Poza tym program krążka zaznacza, że współczesne oblicze Death Angel jest równie dobre, jak te z początków kariery. Informuje również, że band nie musi wspierać się dokonaniami z swoich początków aby zagrać udane show. Stare czasy reprezentuje jedynie "Bored" z "Frolic Through The Park". Wysłuchamy także po jednym kawałku z "Killing Seasons" i "Relentless Retribution". Bardzo dobrze słucha mi się "Live In San Francisco", być może dlatego, że "The Dream Call For Blood" od początku zdobyła moją przychylność, z tym większą łatwością weszły mi ich wersje "live". A może przyczyna jest dość przewrotna, dokument "A Thrashumentary" tak mnie zmęczył, że co by to nie było, to z zdecydowaną przyjemnością bym to wysłuchał lub obejrzał. Niemniej moim zdaniem zespół lepiej by zrobił gdyby wypuścił "Live In San Francisco" w wersji CD i DVD, a "A Thrashumentary" stanowił dla nich tylko bonus. Efekt byłby zgoła inny. Na pewno lepszy.
ramach aby nie była przekombinowana, a raczej bezpośrednia i łatwo przyswajalna. Na koncercie odwiedzają kapele zaproszeni gości np. Britta Gortz z Cripper, która wspólnie zaśpiewała w "Into Darkness". To dodatkowo koloryzuje show niemieckiego Drone. A ich występ to takie typowe rockowe granie. Pewnym zaskoczeniem było dla mnie "Hung And Over", kawałek, który pod względem muzycznym przedstawia się, jak poprockowa ballada. Niemcy przekroczyli dekadę swojej działalności. Przez ten czas nagrali cztery duże albumy, jedną EPkę i właśnie DVD, które nie jako ma podsumować wspomniane dziesięciolecie.Oprócz koncertu na dysku możemy znaleźć dokument dotyczący kariery zespołu no i dość spory zbiór teledysków (a dokładnie jest ich sześć). Jeżeli ktoś robi metalcore powinien sprawdzić Drone, może przypadnie im do gustu. Ja nie odważę się na jakąkolwiek ocenę, Drone jest absolutnie poza moim interesowaniem. \m/\m/
\m/\m/ Judas Priest - Epitaph 2013 Sony Music
Death Angel - A Thrashumentary 2015 Nuclear Blast
Nie wiem jak to się stało ale przebrnąłem przez to! Ponad dwie i półgodziny gadających głów. Kto wpadł na ten pomysł!!! Kto to może wytrzymać??? Ja robiłem wszystko tylko nie oglądałem! Zerkałem na ten dokument, ale bardziej wyszukiwałem wszystkich innych pilnych spraw, z dłubaniem w nosie włącznie. Wiem, historia i kariera Death Angel może być fascynująca, ale w formie "paplania" w ogóle do mnie nie trafia. Pewnie kiedyś, ktoś z redakcji będzie zmuszony do uważnego obejrzenia tego dokumentu, ja już się modlę, żeby nie trafiło to na mnie! Być może, to nie fair wobec całej pracy podjętego przez, muzyków, wytwórnie i reżysera "A Thrashumentary", lecz dla mnie to wysiłek ponad siły.
Drone - Hammered, Live And Boozed 2015 Metalville
Miało to być spotkanie z nowoczesnym thrash metalem, a skończyło się na najzwyklejszym metalemcorze z domieszką, nu metalu, post i modern thrashu, czasami melodyjnego death metau czy innych hardcorowych naleciałości. Dla mnie wielka nuda. Muzyka Drone to głównie muskularne riffy, szczątkowe sola, duszna sekcja rytmiczna oraz wrzaskliwo-melodyjny wokal. Całość jest dobrze zagrana, sprawnie i na niezły poziomie technicznym. W ramach stylu muzycy starają się urozmaicić swoją muzykę, jest to zauważalne, lecz w takich
26 maja 2012 roku Judas Priest zwieńczyli imponujące ogromem "World Epitaph Tour" koncertem w londyńskim Hammersmith Apollo. Dziś już wiemy, że to nie była pożegnalna trasa wciąż nagrywającego i koncertującego zespołu, ale wtedy kto tylko mógł pędził na jego koncerty, w tym również te w Polsce. Nie dziwi też, że występ legendy metalu w Londynie został zarejestrowany, bo grupa od drugiej połowy lat 90-tych regularnie wydaje koncertowe materiały audio i video. DVD/Blu-ray "Epitaph" to Judas Priest w pigułce, łącznie 23 utwory z lat 1974-2008. Może nie jest to the best of Priest live, ale pewnie wielu fanów było przyjemnie zaskoczonych doborem repertuaru na to tournée. Zespół przypomniał bowiem nie tylko swe żelazne szlagiery w rodzaju "Metal Gods", "Breaking The Law", "You've Got Another Thing Comin'" czy "Living After Midnight". I tak do klasyków z lat 70-tych w rodzaju "Victim Of Changes" dołączyły: zagrany bardzo
tradycyjnie, nie tak mocno jak pozostałe utwory, "Never Satisfied" z debiutu, "Starbreaker", "Beyond The Realms Of Death" czy "Blood Red Skies" z trochę niedocenianego LP "Ram It Down". Nowości nie za wiele, bo tylko "Judas Rising" z powrotnego albumu z Halfordem i "Prophecy" z ostatniego wówczas studyjnego krążka "Nostradamus". Nie mogło też zabraknąć dwóch coverów, bez których trudno wyobrazić sobie koncert Priest już od lat 70-tych: na początku akustycznego "Diamonds And Rust" Joan Baez i przebojowego "The Green Manalishi (With The Two Pronged Crown)" Fleetwood Mac. Mimo długiej i wyczerpującej trasy zespół jest w formie: Glen Tipton czuwa nad wszystkim, a dzielnie wspiera go wówczas nowicjusz w zespole - Richie Faulkner, którego z daleka można czasem pomylić z K.K. Downingiem. Ian Hill jak zwykle z boku sceny za Tiptonem, Scott Travis na sporym podeście, a dzięki ujęciom z kilku kamer, w tym z góry, można też dość często obserwować jego perfekcyjny timing i siłę uderzenia. Całkiem nieźle na tle instrumentalistów wypada też Rob Halford. Owszem, słychać, że lata lecą i nie jest to już ten osławiony Halford drapieżca, zabijający przeszywającymi na wskroś falsetami, a tonacje wielu utworów są obniżone. Ale zdecydowanie daje radę w "Heading Out To The Highway", "Turbo Lover", "Blood Red Skies" czy "Victim Of Changes". Znacznie gorzej jest w karykaturalnie wykonanym "Painkiller", z którym miał już problemy na początku lat 90. kto oglądał nocną transmisję z "Rock In Rio" 1991 w polskiej telewizji na pewno to pamięta, "The Sentinel" czy "You've Got Another Thing Comin'". Publiczność zresztą bardzo go wspomaga w takim "Turbo Lover" czy "Living After Midnight", a "Breaking The Law" śpiewa tradycyjnie w całości, a wokalista tylko nią dyryguje. Realizacyjnie bez jakichś fajerwerków, ale jest co oglądać, z wjazdem Halforda na motocyklu przed "Hell Bent For Leather" włącznie czy grą świateł/ pirotechniką. I szkoda tylko, że to pewnie jedno z ostatnich oficjalnych wydawnictw dokumentujące występ wszystkich członków zespołu w dobrej formie - ostatnie rejestracje koncertów Priest, np. z Helsinek z 4. czerwca nie pozostawiają cienia wątpliwości, że Halford nie jest już w stanie śpiewać tak jak kiedyś i nierozerwalny rozbrat Bogów metalu ze sceną to już najpewniej kwestia naprawdę niedalekiej przyszłości. Ale tak czy siak, "Epitaph" warto mieć w swoich zbiorach, obok już klasycznych kon-
RECENZJE
171
certów "Live" i "Priest...Live" wydanych w latach 80-tych. Wojciech Chamryk
Manilla Road - Mysterium 2013 Golden Core Tak zgadza się. Recenzja tego album była już dawno napisana przez Maćka Osipiaka i opublikowana w numerze 52 naszego magazynu. Czemu więc wracam do tej płyty? W zdigitalizowanych czasach cyfrowe materiały promocyjne mogą przyjść z każdego zakątka świata. Jeżeli dobrze pamiętam pliki, wtedy nowego tytuły, przyszły do nas z Shadow Kingdom Records. Wytwórnia ta wydawała jedynie podstawową wersję i nie w głowie było im informować, że w Europie konkurencja będzie miała opcje z dodatkowym dyskiem DVD. Wiadomość ta umknęła nam, przez co w późniejszym wywiadzie z Mark' iem Shelton'em padło pytanie o plany dotyczące rejestracji koncertu w wersji wizualnej. Owo niedopatrzenie zostało nam wytknięte. Mieliśmy się z pyszna. Otrzymując "presskit", spoczęliśmy na laurach i nie zagłębiliśmy się w temat. Nasz błąd i tyle. Tłumaczenia na nic. Konsekwencją całego zajścia jest dane sobie słowo, że gdy kiedykolwiek uda się mi natrafić na ową wersję z dyskiem DVD, w recenzji umieszczę opis tego felernego dla nas filmu. Bonusem okazała się godzinna relacja z koncertu z festiwalu Hammer Of Doom, który odbył się w październiku 2011 roku w Niemczech (miejscowość Wurzburg). Tak krótki przedział czasowy tłumaczy czemu ten materiał stanowi tylko dodatek do "Mysterium". Współczesne standardy nośników DVD zobowiązują do przedstawienia fanom o wiele większej zawartości. O dziwo jakość obrazu jest bardzo dobra. Ujęcia z kilku kamer ale montaż nie urywa tylniej części ciała. Jakość brzmienia również dobra. Mimo krótkiego setu mamy do czynienia z intensywną prezentacją dokonań Manilli Road. Głównie są to pojedyncze numery z albumów wydanych przez kapelę w minionym wieku. Jedynym współczesnym przedstawicielem jest kawałek "Brethern Of The Hammer" z krążka "Playground of the Damned". Takie postawienie sprawy fanów raczej zadowoli, choć współczesne dokonania Manilli elektryzują słuchaczy, to na koncertach z pewnością bardziej oczekują na te z początków kariery bandu. Jeżeli się dobrze przyjrzałem to sekcja rytmiczna jest już nowa tj. Josh Castillo na
172
RECENZJE
gitarze basowej i Andreas "Neudi" Neuderth na perkusji. Mam wrażenie, że sekcja gra prościej, a zarazem dynamiczniej. Przy takim wsparciu bardzo dobrze czuje się Mark Shelton, który wręcz szaleje z swoją gitarą i nie ma co ukrywać jest centralną postacią nawet na scenie. Mark nie ogranicza się do gry na gitarze ale prowadzi konferansjerkę, a także śpiewa (chociażby w "Queen Of The Black Coast"). Shelton powinien dziękować Bogom, że trafił na Bryan'a "Hellroadie" Patrick'a. Facet jest niesamowitym wsparciem dla Marka i udanie kreuje współczesne oblicze Manilli Road. Ta godzina z zespołem i jego hitami mija strasznie szybko. Utwory odegrane są z zaangażowaniem, polotem a zarazem z doświadczeniem starych wyg, co daje piorunujące wrażenie. Podobne doznaniom poddani są zebrani na koncercie fani, którzy niesamowicie przeżywają występ i w większości śpiewają wraz z Bryan'em i Markiem. Bonus do i tak udanego "Mysterium" w postaci DVD jest niezwykle trafiony. Najwięksi maniacy tytanów epickiego metalu powinni mieć właśnie tą, a nie inną wersję. Niestety koncert Hammer Of Doom rozpala wyobraźnie, która żąda więcej. Mam nadzieje, że przyjdzie taki moment, że Manilla Road będzie mogła zaaranżować rejestrację dużo dłuższego koncertowego setu z myślą tylko i wyłącznie o rejestracji na DVD. Może pokusi się jeszcze o inne atrakcje. Na to jednak musimy poczekać, a teraz pozostaje cieszyć się nam godzinnym zapisem z koncertu, a jest czym się radować! \m/\m/
Queen - A Night At The Odeon 2015 Queen Productions/EMI/Virgin Gdy panowie Brian May i Roger Taylor zakończyli swoją współpracę z Paul'em Rodgers'em, przyszło mi do głowy, że teraz raczej skupią się na podtrzymywaniu popularności Queen i pewnemu uporządkowaniu spraw związanych ze swoją karierą. Co prawda obaj muzycy mieli różne pomysły - i nadal je mają - to sporo czasu poświęcili właśnie odkurzeniu paru spraw z zamierzchłej kariery. Jedną z nich był występ Queen czasie Świąt, 24 grudnia 1975 roku w londyńskim Hammersmith Odeon, który był transmitowany na żywo przez telewizję BBC. Był to pierwszy koncert Queen, który był w całości pokazany w telewizji. Było to też zwieńczeniem przełomu w karierze zespołu, bowiem w ten sposób koń-
czyła się ich pierwsza wielka trasa koncertowa obejmująca Europę, Amerykę i Japonię. Ówcześni krytycy podkreślali, że był to okres gdy Queen stawał się gwiazdą światowego formatu. Z tego powodu koncert w Hammersmith Odeon przygotowano z wielką dbałością. Jak na tamte możliwości przygotowano super repertuar z wisienką na torcie w postaci medley składającego się z klasyków rock'n'rolla. Każdy zagrany tu kawałek to historia, to Queen w najczystszej postaci. W dodatku zagrany niesamowicie, oraz w wersji, której najbardziej sobie ceniłem ten zespół. A Queen był w wyśmienitej formie. Trzeba po prostu usiąść i obejrzeć! Zadbano również o wrażenia wizualne. Biało-czarne stroje wymyślone przez Frediego, dymy, ruch sceniczny, czy też specjalnie na tę okazję wypożyczony dekadencki białym fortepianem Bechsteina. Owszem, nijak to się ma np. do takiego Rammstein, ale wtedy Queen był nie do pobicia. Bardzo się cieszę, że panowie Brian i Roger zdecydowali się na przypomnienie tamtego wydarzenia. Fani Queen będą w wniebowzięci! A to nie wszystko na DVD, bo jeszcze można obejrzeć krótki fragment z występu Queen w sali Budokan w Tokio (Maj, 1975r.) oraz krótki całe szczęście - wywiad z Brian'em May'em i Roger'em Taylor'em, którzy wspominali o tamtym i nie tylko wydarzeniu. Jeszcze jedna sprawa. To, że mogliśmy ponownie obejrzeć jeden z lepszych koncertów Queen zasługujemy nie tylko archiwum telewizji BBC, ale także archiwom radia BBC1, które również transmitowało to wydarzenie tamtego świątecznego wieczoru. Jednak gdy telewizja wyłączyła kamery, radio nadawało dalej, bo zespół wyszedł jeszcze na bis i zagrał dwa kolejne utwory. Są one opublikowane w wersji audio na płycie CD. Kiedyś trzeba będzie to sprawdzić. Ale to nie koniec niespodzianek, bowiem w wersji Super Deluxe Box Set ponoć znajdziemy nagrania z próby w Hammersmith Odeon, o których istnieniu nikt poza samym zespołem nie wiedział. No niestety, ostatnio takie zabiegi są popularne wśród wydawców, co mocno dotyka fanów w wymiarze finansowym. Jednak nawet to co znalazło się na DVD (lub Blu-Ray) może dać ogrom satysfakcji dla fana Queen!
przemyślany, od scenografii, kostiumów, makijażu, scenek rodzajowych, ruchu scenicznego, świateł, pirotechniki, wybuchów ognia, fajerwerków, flar, iskier, dymu, płomieni nad głowami fanów, wystrzałów piany z fallusa, czy nawet głupiego podświetlenia ust Till'a Lindemann'a. To co dzieje się na scenie to lata pracy, bardzo ciężkiej pracy. Jednak to tylko część tego show, bo jest przecież muzyka! Prosta, dosadna ale fenomenalna! Moje gusta odbiegają od industrialnej wizji Niemców, ale od dawna zostałem wciągnięty w ich orbitę. Na repertuar składa się osiemnaście większych i mniejszych przebojów. Jest w nich artyzm i kicz. Każdy z nich doprowadził do ekstazy zebraną w Madison Square Garden niemałą publikę. Oglądając ten koncert odnosi się wrażenie, że wszyscy, którzy znajdują się w zasięgu ekranu wciągani są w audytorium Niemców i to bez powrotu. Na drugą część "In Amerika" składają się dwa dokumenty. Pierwszy biograficzny o dążeniu do spełnienia przez Rammstein swojego amerykańskiego snu. Drugi zaś dokumentuje proces nagrywania albumu "Liebe Ist Für Alle Da". Akurat nie przepadam za takimi rarytasami i setnie wynudziłem sie przy tych filmikach. Choć trzeba zaznaczyć, że przy tym pierwszym, jego reżyser Hannes Rossacher, mocno się natrudził i zebrał niesamowitą ilość materiałów - nawet bardzo drobiazgowych - które mocno usatysfakcjonują fanów z żyłką biograficznohistoryczną. Jedyne moje ożywienia można było zauważyć przy wypowiedziach kolegów po fachu m.in. Chad'a Smith'a, Iggy Pop'a, Marilyn'a Manson'a, Steven'a Tyler'a i Scott'a Ian'a. Jednak niepodważalnym sednem tego wydawnictwa jest oszałamiający koncert Rammstein. I tego powinniśmy się trzymać.
\m/\m/
\m/\m/
Rammstein - In Amerika 2015 Universal
Podstawą tego wydawnictwa jest rejestracja koncertu zespołu w Madison Square Garden z grudnia 2010 roku. Występ jest niesamowity. Jego wymyślenie trzeba traktować na równi z muzyką, ba, czasami zastanawiam się, czy Niemcy artystycznie wizualizacją nie przeskoczyli swojej muzyki. To istny spektakl operujący elementami teatru, kabaretu, pantominy i innej scenicznej sztuki. Każdy szczegół jest
Sacred Reich - Live At Wacken 2012 ZYX Music Był taki moment, że chciano odświeżyć pamięć o Amerykanach z Sacred Reich. W 2007 roku Metal Blade Records ponownie wydało duży debiut "Ignorance" plus EPkę "Surf Nicaragua" w wspólnym wydaniu DeLuxe, a także wtedy namówiono kapelę na show na Wacken i parę innych koncertów w Europie. Czemu nie było kontynuacji tego posunięcia, trudno się
Hellfest, Graspop, Bang Your Head, Dynamo czy Headbengers.
domyśleć. Zbyt małe zainteresowanie Sacred Reich po reaktywacji? Zbyt wygodny codzienny żywot Amerykanów? To pozostaje w sferze domysłów. Choć sądząc po ich facebookowej stronie coś tam w kapeli się dzieje do dzisiaj. Z Wacken pozostała jedynie pamiątką w postaci rejestracji koncertu, który wydano w 2012 roku. Myślę, że teraz starzy i młodzi thrasherzy z chęcią wpadliby teraz na koncert ekipy z Phoenix, żeby jeszcze raz usłyszeć - i to na żywo - takie kawałki, jak "Ignorance", "Surf Nicaragua", "The American Way", "Independent" czy też w ich interpretacji, nieśmiertelne "War Pigs". A przecież na "Live At Wacken" są jeszcze "One Nation", "Love... Hate", "Death Squad" i cztery inne kawałki, które też się z pewnością "obiły" o uszy. Muzycy dobrali jak najlepiej potrafili repertuar i go po prostu zagrali. Tak jak dawniej to bywało. Z resztą zebrana publika nie oczekiwała niczego więcej. Bawiła się przy kawałkach, które dobrze zna i dawno nie słyszała. Nie ma w tym występie żadnych szaleństw, dymów czy innych bajerów. Jest muzyka, muzycy i fani. Widać i czuć, że obie strony bardzo dobrze się bawią. Ot, po prostu, thrashowe show. Nie mam pojęcia, czy kiedykolwiek Amerykanie ponownie zjawią się w Europie, jednak dzięki "Live At Wacken" możemy zorientować się, co może nas czekać lub co nas minęło. To taki substytut, który będzie przypominał nam niezły thrashowy band z końca lat osiemdziesiątych. Ogólnie, dobrze, że ZYX Music zdecydowało sie na wydanie tego materiału. Oprócz rejestracji występu na Wacken na DVD znalazły się oczywiście materiały dodatkowe, nie za duże, ale zawsze, coś w rodzaju wywiadów, próby z przygotowania do odwiedzin Europy. Rzecz dla najtwardszych fanów. Wydawnictwo wyszło w kilku wersjach, oddzielny krążek z obrazkami, samodzielny dysk z zapisem audio, oraz box zawierający DVD i CD. W zależności kto co preferuje. A jak się zorientowałem najłatwiej dorwać się do box'u, który jak na polskie warunki jest bardzo tani, wystarczy zajrzeć na jakąś internetową platformę handlową. \m/\m/ Ps. W tym roku Sacred Reich znowu odwiedzą Eurtopę. Będą uczestniczyć w koncertach klubowych, jak i w festiwalach, takich jak
Scorpions - MTV Unplugged-In Athens 2013 Sony Music To nie pierwszy pomysł aby Scorpions zagrał swoja muzykę w wersji akustycznej. Tym razem wplątało się w to MTV i wymyśliło zorganizować sesję Unplugged w Grecji, w Atenach. Wybrano niesamowitą scenerię, a mianowicie odnowiony starożytny Teatr Lycabettus. Sama scena również wymyślona w taki sposób aby pasowała klimatem do niezwykłego otoczenia. Zespół wspierała dość potężna armia muzyków. Do pierwszej grupy należeli muzycy, którzy śpiewali chórki oraz wspierali band grą na wszelkiej maści instrumentarium akustycznym, gitary, mandolina, gitara slide, pianino, harmonijka i cała bateria instrumentów perkusyjnych. Największe wrażenie zrobił na mnie Pitti Hecht, który obsługiwał wspomniane instrumenty rytmiczne. Wśród tego grona znaleźli się też panowie Mikael Nord Andersson i Martin Hansen. Jeżeli ktoś pamięta moją recenzje ostatniego studyjnego albumu Scorpions, "Return To Forever", to pewnie przypomina sobie, że ten tandem dostał ode mnie reprymendę oraz to, że obarczyłem właśnie ich za wpadki na tym krążku. Całe szczęście w wypadku tego koncertu MTV Unplugged, stanęli na wysokości zadania i im głównie Scorpions zawdzięcza sukces jaki wtedy osiągnął zespół. O tym jednak za chwilę. Wróćmy do tego kto wspomagał jeszcze Niemców na scenie. Był to spory zespół instrumentów smyczkowych oraz zaproszeni wokaliści, wśród których znaleźli się: Morten Harket, Johanes Strate, Cathe i Dimitra Kokkori. Na repertuar tego występu wybrano 25 kompozycji. Całe szczęście kapela nie ograniczyła się do najlepszych ballad ale bez krępacji sięgnął po swój bardzo przebojowy dynamiczny repertuar, który w wersji akustycznej wcale nie ustępował temu balladowemu. Dramaturgia koncertu, a przede wszystkim aranżacje utworów, nadały temu występowi rangę wydarzenia. A sposób, w jaki zagrano kompozycje Scorpions, świadczy o tym, że panowie Andersson i Hansen obdarzeni są niezwykłą wrażliwością, ale także o tym, że są największymi fanami
Niemców. Nie ma co tu rozpisywać się o poszczególnych kawałkach. Wszystkie są mniejszymi albo bardzo wielkimi przebojami. No i po prostu, trzeba to zobaczyć i usłyszeć. Na tym koncercie Scorpions nie ma fajerwerków jak na scenie Rammstein, ale pod względem muzycznym równie mocno powala odbiorcę. Band nie uciekał na siłę od tego, że są rockerami z krwi i kości, wskazywały na to nie tylko dynamiczne kompozycje, ale również elementy wyciągnięte z rockowego show, takie jak solowe popisy gitarzystów, czy solo perkusyjne, w tym wypadku James'a Kot tak'a i Pitti'ego Hecht'a, którzy nie tylko ze sobą współpracowali ale też przeprowadzili mini bitwę. "MTV Unplugged - In Athens" to bardzo udana pozycja. \m/\m/
Twisted Sister - We Are Twisted Fucking Sister! 2016 Monoduofilms Wizualny aspekt twórczości Twisted Sister sprawił, że zespół niemal od początku swej kariery był łakomym kąskiem dla wszelkiej maści filmowców. Wystarczy wspomnieć tylko zakręcone teledyski ilustrujące "I Wanna Rock", "We're Not Gonna Take It", "Leader Of The Pack" czy "Be Chrool To Your Scuel", a przecież na scenie Siostrzyczki też prezentowały się wtedy nader zjawiskowo, co dokumentuje kaseta video "Stay Hungry". W dyskografii grupy nie brakuje też innych materiałów live, szczególnie z okresu po wznowieniu działalności po roku 2001, aż przyszła pora na film dokumentalny. "We Are Twisted Fucking Sister!" przybliża wczesne lata istnienia zespołu, począwszy od jego początków w roku 1973 do dni poprzedzających gigantyczny sukces LP "Stay Hungry" w 1984. Ta dekada była dla Twisted Sister istnym poligonem doświadczalnym, a tysiące koncertów które wtedy zagrali uczyniły ich, według reżysera i autora scenariusza Andrew Horna, Grand Funk glamu i New York Dolls metalu. Owa przewrotność jest tu w sumie całkiem na miejscu, bowiem Twisted Sister faktycznie wyszli od glamu, a czerpiąc z dokonań gigantów rocka i hard rocka już pod koniec lat 70. byli gotowi na podbój świata. Opowiadają o tym nie tylko członkowie najbardziej znanego
składu grupy, Jay Jay French, Dee Snider, Eddie Ojeda, Mark Mendoza i A.J. Pero, ale też jej byli muzycy, jak np. Ken Neill. Pojawiają się też właściciele klubów, menadżerowie z Markiem Pumą na czele, muzycy z zaprzyjaźnionych zespołów, jak Randy Jackson z Zebry oraz żona Dee, Suzette Snider. Z ich opowieści wyłania się obraz zespołu niezwykle konsekwentnie dążącego do wyznaczonego celu i coraz lepszego, co potwierdzają liczne fragmenty koncertowych nagrań video z tamtych lat. Sporo miejsca poświęcono też przełomowej trasie '78, wyprzedanemu koncertowi w Palladium 16 marca 1979, gratisowemu koncertowi który przyciągnął tłumy oraz "Summer Tour '80", po którym Twisted Sister zainteresowali swą muzyką szefa angielskiej niezależnej firmy Secret Records, Martina Hookera. MLP "Ruff Cutts" i LP "Under The Blade" nie stały się przebojami, ale cieszyły się sporą popularnością w Anglii, a formalności dopełnił spektakularny telewizyjny występ z gościnnym udziałem muzyków Motörhead, po którym szefostwo fonograficznego giganta Atlantic Records zaoferowało zespołowi wymarzony kontrakt. Ten przełomowy moment wspominają nie tylko muzycy, ale też Jason Flom Phil i Carson z Atlantic, a film kończy się zapowiedzią tego, co już kilka miesięcy później przyniosło Twisted Sister ogromny sukces, naznaczony świetną sprzedażą LP's "You Can't Stop Rock 'n Roll" i "Stay Hungry". A ponieważ w latach 1983-87 w zespole działo się naprawdę sporo, zaś po reaktywacji muzycy nie ograniczyli się tylko do ciągłego odgrywania starych przebojów, to również druga część "We Are Twisted Fucking Sister!" zapowiada się niezwykle interesująco. Wojciech Chamryk
RECENZJE
173