Spis tresci
Intro Nie jest łatwo uzyskać wywiad z muzykami grającymi w Cirith Ungol. Bodajże pierwszy raz udało się nam rozmawiać z Robertem Garven'em przy okazji kompilowania materiałów do pierwszego elektronicznego numeru (HMP nr.50). Było to na przełomie lat 2012/2013. Praktycznie cztery lata później dostaliśmy okazję przeprowadzenia kolejnego wywiadu, w którym wziął udział, nie tylko Garven, ale także Greg Lindstrom. Impulsem do próby zaaranżowania tej rozmowy była reedycja albumu "Paradise Lost". Mimo początkowych obaw, czy w ogóle będzie taka możliwość, okazało się, że nie było praktycznie żadnych problemów. Ba, muzycy dali odczuć, że są bardzo zainteresowani nawet dłuższą pogawędką, z czego oczywiście skwapliwie skorzystaliśmy. Efekt przerósł nasze najśmielsze oczekiwania i od tamtej pory jasnym było, że nic innego, tylko Cirith Ungol musi być na okładce najnowszego numeru Heavy Metal Pages. Owszem pojawiły się pewne problemy - jakżeby inaczej - które dotyczyły zdjęć na okładkę i do artykułu. Pod tym względem nie jest rewelacyjnie, choć kompletnego wstydu też nie ma. To nie jedyny akcent epickiego metalu w bieżącym numerze. W dalszej części odnajdziecie wywiady np. z Dark Forest, Hammers Of Misfortune, Tulsadoom, Quicksand Dream czy Dark Quarterer. Naturalnie, każdy z tych zespołów odciska swoją własną wizję muzyczną, nierzadko kolaborując z innymi gatunkami. Spora grupa z wymienionych kapel ciąży ku progresywnemu metalowi, niekiedy wręcz w pełni eksplorując ten gatunek. Co numer staramy się aby przedstawić jak najszersze spektrum klasycznego heavy metalu, ale także jego okolic, dlatego są także przedstawiciele progresywnego rocka i metalu, a także hard rocka. Progresywną niszę tym razem prezentuje bardzo ciekawy progresyno-metalowy Memento Waltz z Sardynii. Kapela działa tam gdzieś na uboczu i bez większego rozgłosu, ale warta jest waszego poznania. Kolejni przedstawiciele tej sceny to giganci progresywnego rocka, w krótkim wywiadzie Kansas (a chcieli odpowiedzieć tylko na pięć pytań) oraz artykuł o początkach kariery tria Emerson, Lake And Palmer. Świat hard'n'heavy prezentują głównie nasze polskie zespoły CETI, Hetman i Vincent, chociaż w tym gronie znalkazłoby się miejsce dla takiego Bombus. Oczywiście nie są to główne tematy tego numeru. Accept powoli szykuje się do wydania nowego studyjnego albumu, stanie się to pewnie gdzieś po wakacjach, wcześniej jednak odwiedzi nasz kraj i zagra kilka koncertów. To nie wszystko, bo dość niedawno rozpoczęła się promocja ich koncertowego albumu "Restless And Live". A przecież ledwie kilka miesięcy wcześniej cieszyliśmy się projektem Dirkschneider'a, który postanowił rozliczyć się ze współpracy z Accept i przypomniał nam to, co robił w tym zespole w jego pierwszej odsłonie. Pozostawił nam miłe wspomnienia po koncercie oraz udaną koncertówkę "Back To The Roots". Nie próżnowała też kolejna była podpora Accept, Herman Frank, który wydał niedawno swój studyjny album "The Devil Rides Out". W sumie ciekawie będzie przeczytać obok siebie wypowiedzi byłych kolegów, Wolfa, Udo i Hermana. Scenę niemiecką prezentują również kolejni starzy wyjadacze, tym razem thrashersi z Darkness, Paradox i Necronomicon. Pewnie już na zawsze pozostaną w cieniu Kratora, Sodom i Destruction ale mam wrażenie, że fani coraz chętniej sięgają także po te formacje z dru-
giej linii, tym bardziej, że na swych albumach prezentują niezgorszą muzykę. Wprawdzie Poltergeist pochodzi ze Szwajcarii, ale nie będzie jakąś dużą niezręcznością, gdy wspomni się o nich w tym momencie. Również nigdy nie grali w pierwszej lidze, także po latach - dwudziestu czterech - przypomnieli się nowym albumem, "Back To Haunt", w dodatku naprawdę dobrym. Ogólnie w tym numerze thrash metal nie przeważa, choć ma znaczącą grupę przedstawicieli. Fani tego nurtu odnajdą rozmowy z tuzami amerykańskiego thrashu - Overkill, młodymi i rozpoznawalnymi już, Woslom i Kayser, oraz ciągle dobijających się do czołówki nowej fali thrashu, Nervosa, Unhoped, Rezet, Merciless Death, itd. Nie ma mowy o jakiejś nudzie, każda z tych grup przedstawia swoją muzyczną wizję, także thrash prezentowany jest w bardzo wielu odcieniach. Jest to dość charakterystyczne dla współczesnych czasów, niby muzycy czerpią z jednego źródła, multum cech jest wspólnych, a ostatecznie różnią się w wielu detalach. Ale chyba właśnie oto chodzi. Do tej pory wymieniłem parę polskich nazw, jest ich więcej, np. Hunter, Iscariota, Percival Schuttenbach, ale na tą chwilę najwięcej uwagi fanów przyciągają inne kapele, progresywno death-metalowy Planet Hell, oldschoolowo heavy metalowy Axe Crazy, oraz kabaretowo heavy metalowy Nocny Kochanek. Sporo o tych kapelach mówi i pisze się, a wokół Nocnego Kochanka zaczyna wręcz dziać się jakieś szaleństwo. Summa summarum, fajnie, że w Polsce w ogóle coś się dzieje. Wróćmy jednak do zawartości magazynu. Wydaje się, że najpotężniej prezentuje się scena heavy metalowa. W tym wydaniu znajdziecie całą masę zespołów prowadzonych od młodziaków do w pełni ukształtowanych mężczyzn, żeby nie powiedzieć dziadków. Od zespołów zupełnie nie znanych, do tych rozpoznawalnych. Od dopiero zaczynających do tych którzy próbują kolejny raz wspinać się na szczyt popularności. A o odcieniach heavy metalu, czy też o miejscach pochodzenia zespołów, nie ma nawet co wspominać. Można dostać zawrotu głowy, dlatego nie ma co wymieniać poszczególnych kapel, po prostu, najlepiej zanurzyć się w lekturze. Mimo wszystko na szczególną wzmiankę zasługują już wywołani wiekowi artyści, począwszy od, Q5 po przez Aftershok, Zarpę, aż po przedstawicieli NWOBHM, czyli Diamond Head, Tygers Of Pan Tang, Vardis i Millenium. Wszyscy wydali dobre albumy, a niektórzy wręcz znakomite. Stara gwardia trzyma się bardzo mocno. W gronie kapel oddanych klasycznemu heavy metalowi znajdziemy takie, które chętnie mieszają swoje granie z power metalem/US metalem. Niekiedy można zastanawiać się czy nie przez przypadek, są to grupy w przeważającej mierze hołdującymi amerykańskiemu spojrzeniu na stare metalowe brzmienia Za to tym razem nie wiele jest zespołów nawiązujących do melodyjnego europejskiego power metalu. W tym kontekście jedynie można mówić o Inner Wish, chociaż też nie do końca. Oczywiście to nie wszystko jeśli chodzi o zawartość numeru 64. Niemniej mam nadzieję, że to o czym napisałem we wstępie wystarczy do tego, aby zachęcić was do przeczytania całości, od deski do deski. Nie pozostaje mi nic innego, tylko zaprosić do czytania. Liczę, że każdy znajdzie coś dla siebie i dla wszystkich będzie to miła lektura. Michał Mazur
Konkurs Muzycy Nocnego Kochanka przezywają gorący okres. Ich najnowszy album "Zdrajcy Metalu" cieszy się dużą popularnością i sprzedaje się, jak przysłowiowe świeże bułeczki. Jeżeli jeszcze nie zdecydowaliście się na zakup tej płyty, będziecie mieli szanse wygrać ją w naszym konkursie. Tak mocne zainteresowanie nowym krążkiem Nocnego Kochanka z pewnością będzie miało swoje odbicie w waszym udziale w sporej ilości zapowiadanych koncertów. Oj, będzie się działo. Sporym poważaniem cieszy się też drugi uczestnik naszego quizu, a mianowicie zespół Hunter. Kapela promuje swój najnowszy album "NieWoln Ość", w którym również komentuje to co dzieje się wokół nas, ale w mniej rozrywkowym kontekście. Ciryam swoje "Desires" wydało w marcu zeszłego roku. Niestety, płyta w Polsce przeszła praktycznie bez echa, a szkoda. Zwolenników progresywno-gotyckich brzmień gorąco zapraszam do zapoznania się z tym albumem. Myślę, że nie będą żałowali. Aby znaleźć się wśród laureatów należy prawidłowo odpowiedzieć na poniższe pytania:
3. Co robisz ze znajomym, któremu rytm ciężki już w jego sercu nie stuka? Hunter 1. Która to już z kolei studyjna płyta zespołu Hunter? 2. Kto jest wydawcą albumu "NieWolnOść"? 3. Gdzie nagrano "NieWolnOść"? Ciryam 1. Która zagraniczna wytwórnia płytowa wydała ostatni album Ciryam zatytułowany "Desires"? 2. Którą płytą długogrającą w dyskografii Ciryam jest album "Desires"? 3. Kiedy uzyskało prawa miejskie Krosno - rodzinne miasto grupy Ciryam?
Nocny Kochanek
Odpowiedzi należy przesłać na adres pocztowy (poniżej) lub na adres mailowy: hmpmagazine@gmail.com Nie zapomnijcie podać imienia i nazwiska oraz adresu zwrotnego. Pseudonimy, ksywki, adresy mailowe nie będą brane pod uwagę. Życzymy powodzenia w zabawie!
1. Gdzie znalazł się bohater kawałka "De Pajrat Bej" zanim trafił do Zatoki Piratów? 2. O czym traktuje tekst "Piosenki o niczym"?
Heavy Metal Pages ul. Balkonowa 3/11 03-329 Warszawa
3 4 12 14 15 16 18 20 22 24 26 28 30 32 34 36 38 40 42 44 48 50 52 54 56 57 58 60 62 64 66 67 68 70 71 72 76 78 79 80 82 84 85 86 88 90 91 92 94 96 98 100 102 103 104 106 108 110 112 115 116 118 120 122 123 124 127 128 133 134 160 170
Intro Cirith Ungol Accept Dirkschneider Herman Frank Overkill Vicious Rumors Poltergeist Kayser Paradox Darkness Necronomicon Planet Hell Iscariota Hunter Ancillotti Nocny Kochanek Axe Crazy Veltures Vengeance Katana SteelWing Sacred Steel Night Demon Woslom Nervosa National Suicide Unhoped Baphopet’s Blood Rezet Merciless Death Cadaveric Poison Green Death Warfect Sanktuary Amon Amarth Aftershok Charred Walls Of The Damned Monument Armory Lizzies Attic Demons Marauder Leather Heart Hammer King Angel Sword Savior From Anger Salvation Crimson Day Inner Wish Q5 Diamond Head Vardis Zarpa Millennium Tygers Of Pan Tang Dark Forest Hammers Of Misfortune Tulsadoom Percival Schuttenbach Quicksand Dream CETI Hetman Vincent Bombus Dark Quarterer Memento Waltz Kansas Emerson, Lake And Palmer Press Decibels` Storm Old, Classic, Forgotten... Visual Decay
3
Gdyby piekło miało ścieżkę dźwiękową, byłoby nią Cirith Ungol Cirith Ungol. Ta nazwa sama z siebie wpompowuje hektolitry dumy w serca każdego fana autentycznego heavy metalu. Nie ma chyba, może oprócz Manilla Road, zespołu, który sam w sobie stanowiłby kompletną definicję heavy metalu. Wszystkie cztery albumy studyjne, które znajdują się w dorobku Cirith Ungol, to genialne pomniki prawdziwej chwały muzyki. Tego się nawet nie da opisać, gdyż klimat kompozycji tego zespołu, te przeszywające wokale, te riffy, ten bas i ta wbijająca kliny w żebra karypli perkusja, to prawdziwy amalgamat ostatecznego metalu chaosu. Cirith Ungol to muzyka podniosła, dostojna i pełna majestatu, a nie jakieś pipczenie dla domorosłych niedzielnych metalowczyków. I nawet tutaj nie przesadzam. Miałem niewyobrażalną okazję przeprowadzić wywiad z Robertem Garvenem i Gregiem Lindstromem, założycielami i twórcami magii Cirith Ungol. Wywiad miał mieć naturę mailową, więc chciałem tak ułożyć pytania, by także podpytać o kilka rzeczy, których na próżno szukać w dostępnych źródłach, a przy okazji wyjaśnić kilka nieścisłości na temat przeszłości tego zespołu, które można napotkać w Internecie. Zapraszam do lektury. HMP: Przede wszystkim - to prawdziwy zaszczyt. Nie potrafię nawet wyrazić jak bardzo się cieszę na sposobność przeprowadzenia wywiadu z Cirith Ungol. Jesteście prawdziwym kultem pośród polskich fanatyków podziemia, a wydaję mi się nawet, że nigdy żaden zine lub magazyn muzyczny z Polski nie przeprowadzał z wami wywiadu, dlatego mam nadzieję,
razem z zespołem jest przeżyciem niezwykle magicznym, praktycznie nie do pojęcia. Zostawiłem granie, bo byłem wściekły na branżę muzyczną, dopiero teraz zrozumiałem, że był to samolubny błąd. Nie chciałem zostawiać bębnienia, ale po rozpadzie Cirith Ungol nie widziałem dla siebie żadnej przyszłości, a nie chciałem grać w innym zespole.
Foto: Greg Hazard
że wybaczycie mi liczbę pytań, które przygotowałem. Rob Garven: Wielkie dzięki za zainteresowanie i przygotowanie tak wnikliwego wywiadu. Mam nadzieję, że wręcz uda nam się zdobyć w Polsce jeszcze więcej słuchaczy! Cirith Ungol powróciło. Legenda powróciła. Macie za sobą pierwszy koncert po reaktywacji, który odbył się na festiwalu Frost and Fire. Jak było? Rob Garven: Było niesamowicie. Zawsze lubiłem grać na perkusji, zwłaszcza dla sporej publiki. Muszę przyznać, że byłem niezwykle podekscytowany już podczas rozgrzewki, lecz przy graniu "Master of the Pit" rozszalałem się na dobre. Nie mogę pojąć, dlaczego na tak długo dałem sobie z tym siana! Przebywanie na scenie
4
CIRITH UNGOL
Greg Lindstrom: Cieszę się, że udało nam się zagrać bez jakiś większych kap, a reakcja fanów była wręcz porażająca! Założę się, że część fanów była sporo młodsza od waszych własnych dzieci. Płomień prawdziwego metalu nadal płonie. Wielu fanów metalu postrzega muzykę Cirith Ungol jako jeden z najlepszych momentów w historii heavy metalu. Czy zdajecie sobie z tego sprawę i czy ta wiedza wpływa na was w jakikol wiek sposób? Rob Garven: Cóż, nigdy nie miałem żadnych dzieci, ale fakt faktem, większość publiczności była poniżej 30 roku życia. Najbardziej jestem dumny z tego, że nasz zespół jest popularny właściwie wyłącznie ze względu na naszą muzykę. Możliwe, że trochę przesadzasz, ale chyba
rzeczywiście Cirith Ungol ma swoje małe miejsce w panteonie heavy metalu. A Churning Maelstrom of Metal Chaos Descending! Greg Lindstrom: Z tego, co widziałem, to każda grupa wiekowa - od 14 do 70 roku życia - miała swoją reprezentację wśród publiczności. Jesteśmy świadomi faktu, ile dziedzictwo Cirith Ungol znaczy dla naszych fanów, dlatego włożyliśmy wiele wysiłku w to, by zagrać utwory na żywo tak, jak brzmią one na nagraniach. Cirith Ungol rozpadło się w maju 1992 roku. Czy Tim, Greg i Robert zajmowali się czymś związanym z muzyką w późniejszych latach? Rob Garven: Słuchałem wiele muzyki, ale nie dotykałem perkusji od czasu rozpadu kapeli. Gram za to na flecie indiańskim. Greg Lindstrom: Od 2003 grałem na basie w Falcon razem z Perrym Graysonem (Childhood's End), Darinem McCloskey (Pale Divine, Beelzefuzz) i Andrew Stample'em. Wypuściliśmy dwa nagrania utrzymane w stylu ciężkiego rocka z lat siedemdziesiątych. Znalazło się na nich także kilka starych utworów Cirith Ungol. Jesteśmy w połowie nagrywania trzeciego albumu. Okazjonalnie gram także w całkiem niezłym zespole garażowym z kolegami z Boeinga - Steve'em Copelandem, Alanem Shemetem i Donem Belkiem. Wykonujemy covery Cactus, James Gang, Tommy'ego Bolina, Montrose i Captain Beyond. Czym zajmowaliście się po rozpadzie Cirith Ungol? Założyliście rodziny, pracując w różnych gałęziach rynku pracy? Czy obowiązki rodzinne i służbowe utrudniały zreformowanie na nowo zespołu? Rob Garven: Przez wiele lat pracowałem w przemyśle graficznym i to jeszcze przed rozpadem kapeli. Moim drugim marzeniem było posiadanie Ferrari, więc po zawieszeniu działalności Cirith Ungol, odłożyłem pieniądze i kupiłem starego, klasycznego 1975 Dino Ferrari 308 GT4. Wiele weekendów spędziłem na grzebaniu przy nim i jestem z niego niezwykle dumny. Zawsze uwielbiałem brzmienie silników Ferrari i nadal mnie to niezmiernie jara! Greg Lindstrom: Ta, praca na etat koliduje nieco z graniem, ale nie wtedy, gdy trzeba kupić nowy sprzęt jak gitary czy wzmacniacze! Jestem inżynierem i project managerem w Boeingu już prawie 35 lat, a od 25 jestem żonaty z moją cudowną Angelą. Mój syn Benjamin ma już 12 lat i mimo moich najszczerszych chęci, by zarazić go grą na gitarze (lub chociaż na perkusji!), gra na puzonie. Oprócz tego jest idealnym synem! W 2010 roku organizatorzy Headbangers Open Air ogłosili, że Greg pojawi się na festi walu, wspierany przez swoich kolegów, by zagrać klasyki Cirith Ungol, jednak nie doszło to do skutku. Dlaczego? I dlaczego ani Tim, ani Robert, nie byli zainteresowani wzięciem udziału w tym koncercie? Greg Lindstrom: Tak, w końcu okazało się, że była to kombinacja braku wystarczającej ilości czasu oraz wyboru złego momentu. Falcon miał zagrać utwory Cirith Ungol mojego autorstwa te wydane i niewydane. Niestety, Perry przeprowadził się w tym czasie do Australii i stwierdziliśmy, że nie starczy nam czasu, by ograć te kawałki w wystarczającym stopniu. Źle się z tym czuję, że musiałem odwołać nasz występ, jednak było to wówczas konieczne. W jaki sposób doszło do reaktywacji Cirith Ungol? Rob Garven: Wznowienie działalności zespołu jest niezwykle fascynującym momentem w naszym życiu, a zwłaszcza w moim. Kiedyś po-
przysiągłem sobie, że już nigdy nie zagram, lecz mój dobry przyjaciel i basista w lokalnym Night Demon, jednym z najlepszych zespołów w dzisiejszych czasach, Jarvis Leatherby, przekonał mnie. Przez wiele lat, gdy wracał z tras po USA i Europie, do naszego rodzinnego Ventura w Kalifornii, przywoził ze sobą te wszystkie historie o tym, jak wielu jest na świecie fanów Cirith Ungol i jak wszyscy nadal uwielbiają ten zespół. Zawsze mu mówiłem, że nie zamierzam do tego wracać. Miałem bardzo złe odczucia względem całego przemysłu muzycznego. W zeszłym roku zorganizował wspaniałe wydarzenie w Ventura, zapraszając wiele świetnych metalowych zespołów. W ten sposób powstał festiwal Frost and Fire, biorąc nazwę z naszego debiutanckiego krążka. Bilety na niego zostały wyprzedane, a nas poproszono o obecność na meet & greet między poszczególnymi koncertami! Podpisywaliśmy albumy, plakaty, wycinki z gazet i spotkaliśmy wielu fantastycznych ludzi z całego globu. Był tam też Oliver Weinsheimer, jeden z organizatorów niemieckiego festiwalu Keep It True. Wziął nas na stronę i poprosił o przyjazd na kolejną edycję jego festiwalu w 2015 roku, tylko po to byśmy mogli się spotkać z fanami, na co się zgodziliśmy. Jarvis chciał by w 2016 roku odbyła się druga edycja festiwalu Frost and Fire i pragnął byśmy zostali headlinerami tego trzydniowego wydarzenia! To było szalone i chłopaki nie wiedzieli za bardzo co mają o tym myśleć. Wiele musiałem sobie w tym temacie przemyśleć i w końcu stwierdziłem, że jeżeli tyle ludzi nadal lubi nas i nasza muzykę, byłoby niezwykle egoistycznym nie zagrać wreszcie dla nich. Pozostali członkowie zespołu się ze mną zgodzili! Zostaliśmy więc zabookowani na 8 października 2016. Nasze pierwsze próby były możliwe dzięki grzeczności chłopaków z Night Demon, którzy pozwolili nam grać w ich salce i na ich sprzęcie. Zwłaszcza dzięki Dusty'emu Squiresowi, który pozwolił mi łomotać w jego bębny. Niemal od razu poczuliśmy, że magia zespołu nadal w nas trwa. Reszta jest już historią. Wkrótce znaleźliśmy własną salę prób, DW Drums - najlepsza firma na świecie produkująca perkusje - zbudowała mi customowy dębowy set, endorsuję blachy Paiste, a w dodatku ciągle gramy i pracujemy nad nowym materiałem! Jestem podekscytowany i mam nadzieję, że nasi fani także! Podczas koncertów chcemy grać tak, by poczuli się w maszynie czasu, zabierającej ich do epoki naszego największego rozkwitu! Jak dużym wyzwaniem był dla Roba, Jima, Tima i Grega powrót do dawnej kondycji umiejętności muzycznych? Czy Tim musiał powziąć jakieś szczególne ćwiczenia wokalne, by jego głos nabrał dawnej barwy? Kto musiał włożyć najwięcej wysiłku w pracę nad swym warsztatem? Rob Garven: Wydaję mi się, że to ja musiałem włożyć najwięcej wysiłku w powrót do swojej dawnej kondycji. To nie tak, że nie potrafiłem już grać, po prostu musiałem się trochę rozruszać! Tim brzmiał znakomicie od razu po wzięciu mikrofonu do ręki! Trochę to było dla nas zabawne, bo słyszeliśmy pogłoski, że zespół nie będzie w stanie już grać tak jak dawniej czy też Tim nie będzie potrafił tak śpiewać. Słyszałem nawet plotkę, że Tim już od dawna nie żyje! Po Frost and Fire II jeden z recenzentów napisał, że Tim brzmiał nawet lepiej niż na naszych nagraniach studyjnych! Greg Lindstrom: Miałem najmniej pod górkę, bo nie jestem aż tak uzdolniony! Mniej do odrabiania. Poza tym grałem na basie z Falcon i na gitarze z moim zespołem garażowym, więc nie trzeba mi było wiele. Imponuje mi bardzo jak
Rob wrócił do swego pierwotnego stanu po ponad dwudziestu latach przerwy. Osobiście uważam, że musiał mieć skitrany w piwnicy zestaw perkusyjny przez te wszystkie lata! Jarvis z Night Demon z Ventura pomaga wam na basie. Czy spełnił pokładane w nim nadzieje pod czas waszego występu na żywo na Frost and Fire II? Rob Garven: Jarvis jest wytrawnym muzykiem. Przykro nam, że Flint nie mógł wziąć udział w ponownej reaktywacji, ale Jarvis błyszczy za każdym razem, gdy gra, a ponadto jego zapał pcha nas ciągle do przodu! Greg Lindstrom: Jarvis spełnił nie tylko pokładane w nim oczekiwania. Odwalił kawał świetnej roboty grając basowe ścieżki Flinta, a one nie są takie proste. Jest urodzonym showmanem i zawsze wie, w którą stronę patrzeć na kamerę! Nie będę chyba daleki od prawdy, gdy powiem, że większość fanów Cirith Ungol znajduje się w EuroFoto: Greg Hazard pie. Zostało niedawno oficjalnie potwierdzone, że zagracie po raz pier wszy na Starym Kontynencie podczas festi walu Keep It True w Niemczech w 2017. Jakie są wasze odczucia przed tym koncertem? Rob Garven: Myślę, że to naprawdę fantastyczne. Prawie cała publiczność na naszym ostatnim koncercie była tak naprawdę spoza granic USA. Przybyło wielu fanów z Los Angeles i innych części Stanów, ale jasnym było, że większość naszych fanatyków mieszka w Europie. Koncert w Europie zawsze był naszym marzeniem, a już wkrótce będziemy je spełniać. Pamiętaj, że większość naszych inspiracji pochodziła właśnie z Europy, więc w pewien sposób nasza muzyka także stamtąd pochodzi. Podróż do Europy będzie jak powrót do domu. Greg Lindstrom: Nigdy nie byłem w Europie więc jestem super podekscytowany! Niestety, Europa nie przypomina Stanów podróż z kraju do kraju nie jest tak łatwa jak między stanami - nawet jeżeli granice są w dużej mierze otwarte. Koszty takich podróży są dla wielu fanów metalu bardzo obciążające. Czy planujecie zagrać też jakiś koncert poza granicami Niemiec? Czy odzywali się do was promotorzy z innych europejskich krajów? Tak się zastanawiam, gdyż od jakiegoś czasu współpracujecie z Bartem Gabrielem, bądź co bądź pochodzącym z Polski - czy wsparł was w jakikolwiek sposób w temacie organizacji koncertu w Polsce? Rob Garven: Jarvis jest naszym managerem i pracujemy także z amerykańskimi i europejskimi promotorami. Jedyne, co mogę powiedzieć, to że chciałbym zagrać w każdym kraju na świecie! W USA też nie jest różowo. W przeciwieństwie do europejskich krajów w Stanach jest bardzo droga służba zdrowia i bardzo mała liczba dni urlopowych. Nie wiem jak w Polsce, ale w tych europejskich krajach co znam, ludzie dostają nawet po kilka tygodni wolnego w roku,
a to marzenie dla jakiś 90% Amerykanów! Chcemy zagrać tyle koncertów ile jesteśmy w stanie i mam nadzieję, że odezwą się do nas organizatorzy innych festiwali muzycznych. Bart jest dobrym przyjacielem, który wspierał nas nie tylko przy ponownym wydaniu remastera "Paradise Lost" na CD, lecz także od wielu lat. Nie wiem jak wygląda sytuacja koncertu w Polsce, ale mam nadzieję, że dojdzie on kiedyś do skutku! Czy napisaliście jakieś utwory po rozpadzie Cirith Ungol? Czy zamierzacie je zebrać i nagrać jako EP a może jako cały nowy album? Jak wygląda perspektywa i wasza opinia w temacie nowego wydawnictwa Cirith Ungol w najbliższej przyszłości Rob Garven: Pracujemy już nad nowym materiałem. Naszym celem jest wydanie nowego albumu i to wkrótce! Greg Lindstrom: Tworzymy nowe utwory, a nowy studyjny krążek Cirith Ungol jest czymś nad czym ciągle pracujemy. Czy planujecie nagrać niektóre wasze stare utwory, by ujrzały w końcu światło dzienne w odpowiedni sposób? Mówię tutaj o takich kompozycjach jak "Shelob's Lair", "Tight Teen" czy "Flesh Dart". Niektóre z nich nagrał Gregowy Falcon, ale moje pytanie dotyczy wydawnictwa pod flagą Cirith Ungol. Rob Garven: Ha! Właśnie niedawno o tym rozmawialiśmy! Część z tych utworów jest niezwykle prymitywna i nie wiem czy pasują do dzisiejszego katalogu Cirith Ungol. Faktem jest, że jednak mamy całkiem sporo ciężkiego materiału, któremu przyda się porządna sesja nagraniowa! Greg Lindstrom: Mamy tony utworów, przez które musimy przejść. "Brutish Manchild", "Making Mincemeat of the Enemy" czy "King Tut Uncommon" przychodzą mi z nich teraz do gło-
CIRITH UNGOL
5
społu i dlaczego wasz pier wszy wokalista - Neal Beattie - został przez niego zastąpiony? Rob Garven: Neal był świetnym wokalistą i świetnie się zachowywał na scenie. Graliśmy z nim razem przez kilka lat. Myślę, że chcieliśmy czegoś bardziej ciężkiego. Tim był jednym z naszych technicznych i pozwoliliśmy mu zaśpiewać na kilku utworach, które nagrywaliśmy. "Last Laugh" i "Hype Performance" w jego wykonaniu można usłyszeć na składance "Servants of Chaos". Uwielbiam ten jego wokal na tych wałkach. Tim okazał się urodzonym wokalistą, a reszta to historia!
wy. Cirith Ungol zaczęło swoją przygodę jako Titanic. Czy możecie nam opowiedzieć jak i dlaczego (i kiedy) zdecydowaliście się przekształcić w zespół, który znamy dzisiaj? I dlaczego akurat wybraliście Cirith Ungol na nazwę, a nie jakikolwiek inny termin z Trylogii Tolkiena, np. Khazad Dum? Rob Garven: Greg był moim przyjacielem z siódmej klasy, to było w 1971 roku. Znaliśmy także Jerry'ego Fogle'a i Pata Galligana, który później dołączył do Angry Samoans. Jerry i Pat grali na gitarach, Greg na basie. Kupiłem mały zestaw perkusyjny i zaczęliśmy grać! Zagraliśmy nawet kilka koncertów na świeżym powietrzu, lecz główną inspiracją Pata byli The Beatles (w ogóle jego rodzina tworzyła własny folkowy zespół) i choć docenialiśmy ich muzykę, to chcieliśmy grać coś znacznie cięższego. Dlatego razem z Gregiem i Jerrym odeszliśmy z tego projektu i założyliśmy Cirith Ungol. Greg Lindstrom: Poznałem Roba w siódmej klasie i od razu zostaliśmy dobrymi przyjaciółmi. Lubiliśmy podobne rzeczy, na przykład obaj uwielbialiśmy Ferrari. Titanic został założony latem 1971 roku razem z Jerrym i innym naszym kolegą z klasy - Patem Galliganem. Graliśmy głównie covery The Beatles i Creedence Clearwater Revival. Myślę, że jedynym powodem, dla którego chcieli bym z nimi grał, był fakt, że jako jedyny posiadałem wzmacniacz. Wkrótce, razem z Robem i Jerrym, chcieliśmy grać nieco cięższy stuff jak Cream czy Mountain. Pat uważał taką muzykę tylko za hałas. Dlatego stwierdziliśmy, że kończymy ten biznes i w trójkę zakładamy Cirith Ungol na początku 1972 roku. Jak na ironię losu, Pat później dołączył do punkowego zespołu Angry Samoans. To był dopiero hałas. W jaki sposób Tim Baker stał się częścią ze-
6
CIRITH UNGOL
Jest to dość znanym fak tem, dla każdego fana Cirith Ungol, że artworki na waszych płytach przedstawiają prace Michaela Whelana, wykonane jako ilustracje do książek Michaela Moorcocka o Elryku z Melnibone. Czytałem, że jednak pierwotnie chcieliście by "Frost and Fire" było przyobleczone w zupełnie inną pracę - "Berserker", wykonaną przez Franka Foto: Greg Hazard Frazettę. Dlaczego tak się w końcu nie stało? Wiem, że Molly Hatchet użyło tej grafiki na swoim "Beatin' the Odds", lecz czy rzeczywiście było to przeszkodą? Przychodzi mi do głowy sytu acja z okładką "Blessed Are The Sick" Morbid Angel. Wykorzystali malowidło belgijskiego artysty Jeana Delville'a "Skarby Szatana", które szwedzcy techniczny thrasherzy z Hexenhaus już zdążyli umieścić na swym "A Tribute To Insanity". Nawiasem mówiąc, prace Whelana lepiej pasują do muzyki Cirith Ungol niż kreska Franka Frazetty… Rob Garven: Greg był moim mentorem w temacie muzyki i literatury. Zajarał mnie mnóstwem książek z gatunku magii miecza, jak tymi o Kane'ie Karla Edwarda Wagnera czy o Conanie i Bran Mak Mornie Roberta Howarda. O wielu z nich bym nawet nie wiedział gdyby nie Greg. Gdy nadchodził czas prac nad naszym debiutem, zastanawialiśmy się nad tym, jak ma wyglądać okładka. Zawsze podobały nam się prace Franka Frazetty. Mieliśmy nawet upatrzonego rzeczonego "Berserkera". Okazało się jednak, że Molly Hatchet nas ubiegło. Czytając "Zwiastuna Burzy" Michaela Moorcocka zastanawiałem się wówczas czy nie moglibyśmy użyć tej wspaniałej okładki namalowanej przez Whelana. To by była najlepsza rzecz na świecie! Stwierdziłem, że spróbuje swego szczęścia skontaktowałem się z wydawcą, który dał mi namiary do Michaela Whelana. Gość okazał się niesamowity. Nie tylko zgodził się na to, byśmy użyli jego prac, ale nawet podobała mu się nasza muzyka. Już to kiedyś mówiłem, ale potwierdzę to dla pewności jeszcze raz - fantastyczne ilustracje Michaela Whelana są najprawdopodobniej jednym z powodów, dzięki którym odnieśliśmy jakikolwiek sukces. Mam nadzieję, że przy następnym albumie studyjnym także będziemy mieli to szczęście, by wykorzystać którąś z jego prac z cyklu o Elryku! Whelana spotykałem wielokrotnie na konwen-
tach science fiction. Raz nawet odwiózł mnie do domu moich rodziców - w którym mieliśmy próby przez wiele lat - razem ze swoją piękną żoną i wziął ze sobą jeden z oryginalnych obrazów o Elryku. Byłem zaszczycony, że zostawił go u mnie gdy potem poszliśmy na wieczorny obiad. Oprócz tego, że gość jest jednym z najlepszych artystów naszych czasów, jest także wspaniałym człowiekiem i największym przyjacielem jakiego nasz zespół kiedykolwiek miał! Greg Lindstrom: Brak możliwości wykorzystania grafiki Frazetty okazał się błogosławieństwem, gdyż nie mogliśmy wyobrazić sobie lepszego artysty niż Michael Whelan. Nie wiem jak to wyjaśnić, ale w jego pracach jest jakaś nutka nadziei. Nawet w jego najbardziej ponurych grafikach. To jest coś czego nie uświadczy się w ilustracjach Frazetty. Nagranie "Frost and Fire" zostało sfinan sowane samodzielnie przez zespół. Ale nie tylko, gdyż podobno pomogło wam zwycięstwo w jednej z bitw zespołów która miała miejsce w waszym mieście. Czy często braliście udział w takich wydarzeniach? Jak je wspominasz? No i co dokładnie wygraliście pieniądze czy opłacony z góry czas w studiu? Rob Garven: Graliśmy na wielu bitwach zespołów, lecz nigdy żadnej nie wygraliśmy. Nasze miasto było i nadal jest raczej w stylu plażowych lamusów. Zawsze mieliśmy sporo fanów, którzy lubili hard rock lub metal, ale nigdy nie było ich tyle, by wygrać konkurs, w którym preferowano zespoły do których można tańczyć! Raz nawet nam się prawie udało, ale zajęliśmy drugie miejsce - i to na własną prośbę. Zespół, który wygrał, rozwalił sobie wzmacniacz gitarowy. Pożyczyliśmy im nasz sprzęt. No i wygrali. Czuliśmy się dziwnie. Drugą nagrodą było zasponsorowane kilka godzin w Goldmine Studios. Nagraliśmy tam trochę demówek, a potem większość naszych albumów, a teraz mamy tam salę prób! Greg Lindstrom: Co roku braliśmy udział w tych bitwach zespołów. Zwykle odpadaliśmy już po pierwszej rundzie. Sędziowie nie chwytali naszej "acid rockowej muzyki". Przegrywaliśmy przez to zwykle z latino dance bandami i kapelami grającymi covery Steve'a Millera. Bardzo wiele zachodu trzeba było włożyć w ustawienie koncertu w Kalifornii za wczes nych czasów Cirith Ungol? Czy zmieniło się to w latach osiemdziesiątych, gdy Kalifornia stała się dość specyficzną mekką całego glam owego syfu spod znaku Motley Crue, Ratt czy L.A. Guns? Co sądziliście wówczas o takich zespołach i o ich fanach? Mieliście kiedyś okazję zagrać koncert z glam metalowymi zespołami? Rob Garven: Kilka razy graliśmy z Ratt, Litą Ford czy Stryper, a gości z Motley Crue dość często widywaliśmy na backstage'u. Zdawaliśmy sobie sprawę, że są bardzo popularni, ale ja nigdy jakoś nie przepadałem za tego typu muzyką. Zawsze chcieliśmy iść w ciężar i bardziej sobie wyobrażaliśmy nasz styl jako podobny do wczesnego Rush czy Scorpionsów. Na nasze koncerty przychodziło mnóstwo gości, którzy specjalnie jechali godzinę z Los Angeles, by nas zobaczyć. Dostawaliśmy też dobre recenzje naszych koncertów. Raz Marc Shapiro (teraz znany autor horrorów) opisał nas jako najlepszy zespół wieczoru i powiedział, że "gdyby piekło miało ścieżkę dźwiękową, byłoby nią Cirith Ungol". Nigdy nie utrzymywaliśmy zażyłych stosunków z hair metalowymi zespołami. Postrzegaliśmy ich jako gości, którzy się sprzedali. My nie zamierzaliśmy się nigdy sprzedać, co zapewne było błędem, który przypieczętował nasz
późniejszy los. Czytałem w wywiadzie, że celowo chcieliście, by brzmienie "Frost and Fire" było nieco radiowe, by zwiększyć szansę na zainteresowanie sobą większych wytwórni. Czy dzięki temu radiostacje z Kalifornii (lub innych stanów) puszczały was często na swojej ante nie? Czy ktoś po wydaniu "Frost and Fire" się z wami kontaktował z różnych labeli? Rob Garven: Hardrockowe radio KLOS z Los Angeles puściło dwa pierwsze utwory z "Frost and Fire". Bardzo się z tego cieszyliśmy, jednak wkrótce dostaliśmy info, że nasza muzyka jest za ciężka i nie będą jej już emitować. Nikt się z nami nie kontaktował, mimo reklamy i materiałów promocyjnych, które rozsyłaliśmy przed i po premierze "Frost and Fire". A wysłaliśmy tego sporo! Mimo wszystko, bardzo wierzyliśmy w nasz zespół i staraliśmy się twardo i wytrwale promować kapelę i jej muzykę. Brian Slagel był naszym kumplem, który pracował w sklepie z płytami Oz Records w The Valley niedaleko Los Angeles. To dzięki niemu złapaliśmy kontakt z Greenworld Distribution, dzięki którym rozdystrybuowaliśmy nasz pierwszy album. Podpisali nawet z nami licencję. Niestety, podpisaliśmy także kontrakt wydawniczy na ten album, przez co nie zobaczyliśmy już żadnych tantiem z jego tytułu, odkąd ogłosili upadłość. Nawet jeżeli ktoś postrzegałby muzykę z "Frost and Fire" jako skoczną czy też radiową, to żadną miarą nie jest to materiał trywialny i banalny. Trudno nie lubić tych riffów, solówek, linii basu, struktury kompozycji, no i tych tekstów. Jeżeli chcieliście uderzyć do radia, to dlaczego nie postawiliście na "sprawdzone" tematy tego typu muzyki czyli samochody, dziewczyny i imprezowanie? "What Does It Take" wydaje się dotykać tematyki miłości, ale cholera, diabelnie daleko mu do bycia love songiem. Rob Garven: Cóż, "Edge of a Knife" i "What Does It Take" mają dość chwytliwe refreny, ale szczerze, nie chcieliśmy odchodzić od tematyki magii i miecza. Staraliśmy się przełamać schemat. Prawda jest taka, że bez znajomości było niezwykle trudno dostać się do przemysłu muzycznego w Los Angeles. Na każdy zespół, któremu się udało, przypada setka, która spaliła się próbując. Większość tych, które odniosły sukces komercyjny, osiągnęła go zupełnie czymś innym niż ich muzyka. Greg Lindstrom: Nie wydaję mi się, by Cirith Ungol kiedykolwiek było w stanie stworzyć coś lekkiego! Jestem w gruncie rzeczy bardzo szczęśliwym człowiekiem, jednak pisanie radosnych tekstów przychodzi mi niezwykle ciężko. Muszę być wkurzony i w nastroju depresyjnym lub w najlepszym razie niezwykle poważnym, by dostarczyć swoje najlepsze dzieła. "High Speed Love" jest starą kompozycją Cirith Ungol, osadzoną w temacie wyścigu Formuły 1 i jest to chyba najbardziej beztroski moment na jaki potrafiliśmy się zdobyć. Nagrałem ten utwór powtórnie na pierwszym albumie Falcon. Czy mieliście kiedykolwiek zastrzeżenia do brzmienia waszego pierwszego albumu? Z mojego punktu widzenia jest perfekcyjne i ideal nie pasuje do nastroju płyty, ale może wy, jako twórcy, postrzegacie to zagadnienie inaczej? Rob Garven: Uwielbiam cały ten album. Naturalnie było to raptem krótkotrwałe ujęcie tego, co uznajemy za nasz najlżejszy materiał w tamtym czasie. Ale i tak wszystkie te utwory są wspaniałe. Ponadto, uważam że był to moment, w którym Tim śpiewał najlepiej. On by się pewnie ze mną tutaj nie zgodził, ale uważam że na
"Frost and Fire" brzmi jak żyleta rozszczepiająca muzykę! Jestem jego największym fanem. Ponadto, dorastaliśmy w czasach, kiedy zespoły miało zwykle jeden lub dwa dobre utwory na płycie. Były oczywiście wyjątki, jak w przypadku debiutów Montrose i Lucifer's Friend. Tymczasem na Facebooku czytam opinie, że zagraliśmy za mało utworów z debiutu podczas naszego koncertu. Greg Lindstrom: Bardzo chciałem, by brzmienie albumu było cięższe. Wyszło jak wyszło zapewne z powodu naszego braku doświadczenia w pracy studyjnej. Nasz inżynier też nie był obeznany z nagrywaniem zespołu rockowego. Mimo to brzmienie jest przejrzyste, da się wychwycić wszystkie instrumenty. Myślę, że wystarczyłoby wówczas tylko przekręcić wszystkie gałki nieco w stronę maksimum. Chciałbym także potwierdzić jeszcze jedną rzecz - co było inspiracją stojącą za tytułem "Frost and Fire"? Czy przypadkiem nie był to "O krok od zguby" (oryg. tytuł to "Swords & Ice Magic" - przyp.red.) Fritza Leibera? Lankhmar z tego cyklu pojawia się nawet w tytułach niektórych demówek, które potem wylądowały na "Servants of Chaos". Jeżeli to prawda, to dlaczego nie chcieliście użyć na okładce właśnie prac z którejś z części tego cyklu? To też są prace Michaela Whelana. Greg Lindstrom: Trafiłeś. Jestem zagorzałym fanem cyklu o Fafrydzie i Szarym Kocurze. Zapożyczyłem do tekstów też kilka fraz jak "Frost Monstreme". Lubię ten cwany humor w prozie Leibera. "Umierająca Ziemia" Jacka Vance'a jest także moim wielkim faworytem. Sam utwór "Frost and Fire" jest po równo zainspirowany Fritzem Leiberem i albumami Be Bop Deluxe "Futurama" i "Sunburst Finish". Dlaczego zdecydowaliście by "Maybe That's Why" został utworem instrumentalnym, mimo iż był do niego ułożony tekst? Greg Lindstrom: Uznaliśmy, że największe uderzenie wywrze jako instrumental z czterema gitarami. Graliśmy go czasem na żywo z wokalami. Wykonywaliśmy go nawet na weselu naszego znajomego - przynajmniej trzykrotnie, gdyż był to jedyny wolny utwór, który znaliśmy!
to Michael Flint został wpisany jako basista we wkładce do "Frost and Fire". Dlaczego? Nie obawialiście się, że jeżeli odejdzie nagle z zespołu, to może się między wami pojawić zła krew z powodu sporu o tantiemy? Przemysł muzyczny zna wiele takich historii. Rob Garven: W ogóle nam to przez myśl nie przeszło. Greg był znakomitym gitarzystą i bardzo chciał grać na gitarze, więc znaleźliśmy prawdziwego wymiatacza na jego miejsce Flinta. Dlatego się tak nazywa, jak w tym filmie "In like Flint". Wpisaliśmy go do wkładki, gdyż grał już z nami na basie, gdy wychodził album, więc wydawało się to w porządku. Zanim odszedł, zagraliśmy trochę koncertów z podwójnym atakiem gitarowym Jerry'ego i Grega. Jest nawet trochę nagrań wideo z tych występów i jestem pewien, że zostaną kiedyś upublicznione, choć są niezwykle fatalnej jakości. Aczkolwiek podwójne solówki były niesamowite! Mam nadzieję, że te wideo ujrzą światło dzienne, gdy już nas nie będzie! Ha! Greg Lindstrom: Cóż, taki czarny scenariusz nigdy mi nie przyszedł do głowy. Flint dołączył do zespołu tuż po tym jak zarejestrowaliśmy "Frost and Fire". Stwierdziliśmy, że jako nowy basista i pełnoprawny członek kapeli, zasłużył na to by znaleźć się na okładce. Muszę jednak przyznać, że wkurzało mnie, gdy ludzie mówili o tym jakie świetnie partie basowe Flint nagrał na "Frost and Fire"! Kim był Randall Jackson, który trafił do wkładki jako producent wykonawczy? To był ktoś ze studia czy może z Restless Records? Rob Garven: Randy był jednym z naszych najlepszych kumpli w tamtych czasach. Dostał sporo kasy za wypadek, którego doznał w zakładzie rafineryjnym. Chciał nam pomóc, więc pożyczył nam forsę na koszty produkcji "Frost and Fire". Naturalnie zwróciliśmy mu potem pieniądze, co zajęło nam cały rok. Nadal pozo-
Czy możesz nam przybliżyć historię, która jest zawarta w "Edge of a Knife"? Spotkałem się już z wieloma interpretacjami tego utworu, dlatego chciałem zweryfikować ją u źródła. Greg Lindstrom: Ludzie zwykle skupiają się na tekście "I got my rock 'n roll haircut, I got my rock 'n roll jeans" i zupełnie zapominają o tym, co następuje później: "Just to make me feel like someone I'd rather not be". Tekst dotyczy młodego człowieka, który stara się odnaleźć między rockowym stylem życia, a poddaniem się systemowi i zdobyciem "prawdziwej" pracy. Brzmi jak ktoś kogo znam... Greg grał na basie, jednak
Foto: Greg Hazard
CIRITH UNGOL
7
jako Enigma, podpisali z nami kontrakt, podpisali także umowy z Motley Crue i Ratt. I to właśnie te hair metaluchy skupiały całą ich uwagę. Zawsze byliśmy trochę takim zespołem, z którym nikt nie wiedział co ma robić. Wtedy wszystko było podyktowane chciwością, niestety. Myślę, że większość z nas ma teraz poczucie, że jeżeli znów mamy tak działać, to jednak lepiej pozostać w Metal Blade.
stał jednym z naszych największych fanów i mentorów, aż do swojego odejścia z tego świata kilka lat temu. "Frost and Fire" zostało wydane przez Liquid Flame Records, waszą własną wytwórnie, którą stworzyliście specjalnie do tego celu. Co było inspiracją dla tej nazwy? Rob Garven: Nie wiem dokładnie skąd to do nas przyszło, ale tematyka ognia towarzyszyła zespołowi od samego początku. Stworzyłem nawet logówkę w stylu słońca. Umieszczaliśmy ją na plakatach. Nadal mam jej oryginalną grafikę, prawie ją sprzedałem na eBayu w zeszłym roku! Wiele naszych utworów ma "ogień" w nazwie i brzmi to świetnie! Greg Lindstrom: Nazwa nic takiego nie oznaczała - po prostu miała brzmieć zajebiście. W 1981 "Frost and Fire" zostało wydane także przez Restless Records i Enigmę. Jak wspominacie początki waszej współpracy? Czy rzetelnie wywiązywali się wówczas ze swoich zobowiązań promowania zespołu i płyty? Rob Garven: Restless Records pojawiło się dopiero po zagładzie Enigmy. W sumie to była ta sama firma, która wyewoluowała w wiele kolejnych firm. Greenworld zamienił się w Enigmę, Enigma w Restless Records… "Frost and Fire" nigdy nie pojawiło się pod egidą Restless, lecz Liquid Flame, Enigmy, Reborn Classics i Metal Blade Records. Byli bardzo nam sprzyjający na początku, ale jakoś tak się zawsze składało, że wracaliśmy do nich jak jakaś ofiara przemocy domowej. Wydawali nasze albumy, ale koniec końców zawsze jakoś wsparcie było znikome lub nie istniejące. Trudno jednoznacznie się na nich zżymać, gdyż zagwarantowali "Frost and Fire" międzynarodową dystrybucję, której nikt inny nie chciał się podjąć. Byli najlepszym biznesem jaki mogliśmy wówczas otrzymać. Tuż po tym jak, wówczas
8
CIRITH UNGOL
Pamiętasz jak wyglądało zainteresowanie prasy heavy metalowej i zinów Cirith Ungol w latach osiemdziesiątych? Czy dostawaliście dużo listów od fanów w tym okresie? Po wydaniu której płyty zainteresowanie fanów było największe? Rob Garven: Dostawaliśmy istne tony poczty od fanów. Zawsze jak ćwiczyliśmy trzy czy cztery razy w tygodniu, to potem siedzieliśmy w naszym odjazdowym band roomie i odpowiadaliśmy na każdy list z osobna. Dużo było listów ze Stanów, ale najwięcej z Europy. Myślę, że nasze zwrotne listy były Foto: Greg Hazard wówczas naprawdę fajne, zawsze były opatrzone tekstami w stylu "Gdy już dołączyłeś do rozrastających się szeregów legionów Chaosu, razem sprawimy, że pierzchnie przed nami kulący się motłoch fałszywego metalu, a ich tchórzliwych pachołków zmiażdżymy, uwalniając świat od tej plagi!" albo takimi: "Łącząc temat magii i miecza z mocarnie intensywnym heavy metalem, muzyka Cirith Ungol przyzywa ciemniejszą stronę wiecznej walki… Zstąpienie wzburzonego wiru metalowego chaosu!". Ha! Mieliśmy niezwykle dużo zabawy pisząc takie rzeczy, a było tego o wiele więcej! Zawsze dołączaliśmy naklejkę Cirith Ungol, podpisane foto lub nawet plakat z jakiegoś gigu, który akurat graliśmy. Żartowaliśmy sobie, że nigdy nie udało nam się wybić jako zespół, gdyż cały czas przeznaczaliśmy na siedzenie i odpisywanie na listy! Mam wiele pudełek z listami, które sobie zachowałem z tamtego okresu. Miałem więcej, ale musiałem zrobić miejsce, bo już nie miałem na to przestrzeni. Od fanów dostawaliśmy nie tylko listy, ale także rysunki, często na samych kopertach. Naprawdę, sporo tego było. Greg Lindstrom: "Frost and Fire" wyszedł w świetnym okresie dla metalu. NWOBHM się dopiero rozkręcał i powstawało całkiem sporo fanzinów. Cirith Ungol trafiało niemal do każdego numeru New Heavy Metal Revue Briana Slagela i to jeszcze przed naszym debiutem. Mieliśmy jednak dużą konkurencję - inne zespoły miały prawdziwie silny management, dzięki któremu dostawali najlepsze trasy i koncerty. Internet sprawia, że teraz łatwiej możecie się skontaktować ze swoimi fanami. I nie musicie przy tym wydawać pierdyliardów dolarów na znaczki i koperty. Rozmowę z kimś z drugiego końca świata można przeprowadzić w mgnie niu oka. Czy wiele osób do was pisało maile i wiadomości, nękając was ciągle pomysłem
reaktywacji lub zwyczajnie po to, by wyrazić swoje uznanie dla waszej muzyki? Rob Garven: Dużo ludzi pisało do nas na przestrzeni lat. Aczkolwiek ten hardcore'owy kontyngent fanów w Europie rósł bez naszej wiedzy. A przynajmniej nie zdawaliśmy sobie w pełni sprawy z jego rozmiarów i pasji, jaką europejscy fani żywią względem naszej muzyki! Oficjalny fan page założyliśmy na Facebooku dopiero po reaktywacji. Mamy także konto na Instagramie i Twitterze. Naturalnie większość członków zespołu, w tym ja, mamy własne profile na Facebooku. Greg Lindstrom: Piętnaście lat temu zacząłem sprzedawać koszulki Cirith Ungol na eBayu. Tak by utrzymać przy życiu nasze wspomnienie. Zdziwiło mnie jak wiele ludzi wciąż kochało ten zespół. Ciągle dostawałem maile z pytaniami o powrót Cirith Ungol. Na koncertach Falcon także stale się mnie pytano o Cirith Ungol. "King of the Dead" był drugim albumem Cirith Ungol i pierwszym nad którym mieliście zupełną kontrolę - jeszcze większą niż w przypadku "Frost and Fire". Brzmienie tej płyty jest niesamowite i wyraźnie słychać, że nie hamowaliście się zupełnie w niczym. Jaka jest wasza opinia o tym albumie teraz? Jak go postrzegacie? Rob Garven: Wydaję mi się, że "King of the Dead" jest naszym najlepszym dziełem. Jak już nadmieniłeś, mieliśmy nad nim pełną kontrolę i to w każdym aspekcie - koncepcji, nagrania i produkcji. Przygotowałem layout, tak samo jak na pierwszym i później na trzecim wydawnictwie. Okładka jest najlepsza na świecie, znowu dzięki Michaelowi Whelanowi, a fotosy są dokładnie takie, jakie mogliśmy sobie zamarzyć. Słyszałem, że są ludzie, którym nie podoba się brzmienie. Według mnie jest fantastyczne. Zwłaszcza jak się odpali płytę na dużym sprzęcie stereo, takim z dużymi kolumnami! Jestem bardzo skromny w temacie naszej muzyki i naszego miejsca w świecie heavy metalu, lecz żałuję jedynie, że ten album nie ukazał się pod skrzydłami żadnej większej wytwórni. Myślę, że można go spokojnie postawić obok innych ikonicznych dzieł z tego okresu. Greg Lindstrom: To najlepsza płyta Cirith Ungol i klasyczny metalowy album. Zdecydowanie nie cierpi na syndrom drugiej płyty - problemu z brakiem dobrego materiału. Połowa utworów została napisana jeszcze przed "Frost and Fire". "Finger of Scorn" jest jednym z najbardziej doskonałych i intensywnych klasyków Cirith Ungol. Jest to jedna z kompozycji Grega i ma w sobie niezwykle niepokojący tekst. Jaka inspiracja stała za tym kawałkiem? Jakie jest jego znaczenie? Kto wskazuje na nas paluchem pogardy? Rob Garven: Greg napisał muzykę i tekst, ja narysowałem grafikę, którą umieściliśmy obok tekstu. Zrobiłem tak też przy kilku innych utworach. Greg Lindstrom: Skoro już odkrywam wszystkie swoje karty to fraza "finger of scorn" pochodzi z utworu Trapeze "Jury". Prawdziwy hicior, który graliśmy w połowie lat siedemdziesiątych. "Finger of Scorn" jest jednym z kilku utworów (obok "Route 666" i "Half Past Human"), które napisałem o Bestii, czyli de facto o Szatanie lub wszechmogącej sile zła, która pragnie sprowadzić ludzkość z powrotem do najbardziej prymitywnych instynktów. Finger of Scorn to także nazwa tribute bandu Cirith Ungol, który założył undergroundowy
metal warrior Manolis Karazeris. Mieliście okazje obejrzeć na YouTube jakiś ich koncert? Jaka jest wasza opinia na ich temat? Rob Garven: Naturalnie. Manolis jest przyjacielem i świetnym muzykiem także w swoim zespole Dexter Ward, który uwielbiamy! Nigdy go wcześniej nie spotkałem, ale znam Finger of Scorn i jego poświęcenie dla tego zespołu. Poznałem go osobiście dopiero na ostatnim Keep It True i widziałem też jak gra z Dexter Ward! Zawsze był wspierający i wiem, że wielu innych greckich fanów także! Greg Lindstrom: Są niesamowici. Poraża mnie myśl, że Cirith Ungol doczekało się swego tribute bandu. Jesteśmy jak Abba! "Death of the Sun" jest kolejnym moim faworytem z tego albumu. Ta kompozycja jest niezwykle masywna. Jej wcześniejsza wersja z kompilacji Metal Blade z 1982 jest także wybornie twardzielska. Jaka jest wasza opinia o tych dwóch wersjach? Która wam lepiej leży? Rob Garven: Jestem autorem tekstu i cieszy mnie niezmiernie, że istnieją dwie wersje tego kawałka! Najbardziej mi pasuje oryginalna. Wokale Tima są niezwykle surowe na nagraniu i to jest chyba to, co sprawia, że bardziej się do niej skłaniam. Naturalnie, chcieliśmy by ten utwór na "King of the Dead" wypadł jeszcze lepiej, lecz czasem trudno jest pobić samego siebie! Brian poprosił nas o któryś z naszych utworów na swoją pierwszą kompilację. Byliśmy mu bardzo wdzięczni za pomoc jaką nam zawsze okazywał, więc się od razu zgodziliśmy. Ostatnio ktoś go poprosił o wskazanie najlepszych albumów Metal Blade Records i wybrał właśnie "Metal Massacre vol. I" oraz "King of the Dead", a przecież jego wytwórnia wydała wiele naprawdę wspaniałych albumów. To był prawdziwy zaszczyt! Brian Slagel miał sporo do powiedzenia przy miksowaniu "One Foot In Hell", trzeciego albumu Cirith Ungol. Podobno nawet sporo wyciął z finalnej wersji nagrania. Czy rozmawialiście wówczas na temat jego poprawek edycyjnych? Czy dysponujecie taśmami z usuniętym materiałem? Rob Garven: O stary, naprawdę odrobiłeś pracę domową! Brian zawsze był naszym przyjacielem i zawsze wspierał zespół. Gdyby nie jego Metal Blade, możliwe że byśmy teraz nie rozmawiali. Zawsze dbał o to, by dodruki naszych wydawnictw były obecne na rynku! Szczerze powiedziawszy, wydaję mi się, że wyciął jedynie takie chórki w stylu Uriah Heep. Nadal ma taśmy-matki z procesu nagrywania i jestem przekonany, że ówczesny miks wyszedł należycie! Na tej płycie jest kilka naszych najlepszych kawałków jak "Blood & Iron" i "Chaos Descends"! Tytułowy utwór z "One Foot In Hell" oparty jest ponoć na jednym z incydentów, który mieliście podczas waszego występu - ktoś wam buchnął sprzęt po koncercie. Możecie nam przybliżyć tę historię? Rob Garven: Tak, pierwotnie teksty był zupełnie inny i opowiadał właśnie o tym wieczorze. Graliśmy na jednej z tych bitw zespołów. To jeszcze było za czasów Neala Beattie'ego jako naszego wokalisty. Mam kilka jego zdjęć z tego wieczoru, które wrzuciłem do Sieci! W każdym razie, po koncercie jeden z zespołów chciał wtrynić część naszego sprzętu do swojego vana. W dodatku trochę wydymał nas promotor, ale coś takiego zdarzało się wówczas na porządku dziennym. Tekst, choć był całkiem spoko, nie pasował tematycznie do zespołu, lecz bardzo podobała nam się muzyka, więc trochę
go pozmienialiśmy podczas sesji nagraniowej "One Foot In Hell"! Niektóre nasze wcześniejsze teksty miały bardzo suchy humor. Nie jestem jakoś nimi zażenowany, ale chcieliśmy brzmieć ciężko, a coś takiego średnio pasuje. Rozmawialiśmy niedawno o tym, by napisać na nowo teksty do niektórych naszych najstarszych utworów, co według mnie jest ekstra! Greg Lindstrom: To jest naprawdę stary utwór. Ledwo mogliśmy legalnie prowadzić samochód, gdy go pisaliśmy! "Paradise Lost" to ostatni wysiłek studyjny w dotychczasowej historii Cirith Ungol. Rok 1991 - okres, w którym bardzo wiele rzeczy się zmieniało w przemyśle muzycznym. Jak wspominacie sesję nagraniową? Jak bardzo spieprzyła wytwórnia? Rob Garven: Głównym problemem z tym nagraniem, z mojego punktu widzenia, był absolutny brak kontroli nad nim przez zespół. Nie mogę winić jedynie Restless i Rona za zaistniałą sytuację, bo to oni płacili rachunki. Wiem, że gdybyśmy mieli więcej do powiedzenia, to każda płyta brzmiała by podobnie do "King of the Dead". To trochę jak z wersjami reżyserskimi filmów - dopiero wtedy możesz dostrzec, o
Czy uważasz, że Ron Goudie zrujnował więk szość waszej wizji artystycznej na "Paradise Lost"? Na tym albumie jest trochę absolutnie genialnych wałków, lecz by być zupełnie szcz erym, bardziej do mnie trafiają ich wersje z "Servants of Chaos". Rob Garven: Dlatego właśnie chciałem, by na "Servants of Chaos" znalazły się oryginalne wersje tych utworów, aby słuchacze mogli sobie porównać obie odsłony! Lepsze wersje nam wychodziły podczas nagrań na próbach, jednak nie zachowaliśmy ich, myśląc że przecież będziemy je nagrywać profesjonalnie w studiu, więc po co nam one? To był trudny okres dla zespołu. Jerry odszedł, Flint także wkrótce po nim, na szczęście udało nam się zwerbować Jimmy'ego, który był naprawdę dobrym gitarzystą. Pierwotny zamysł był taki, że Jimmy i Jerry mieli grać w duecie gitarowym, lecz Jerry, ku naszej konsternacji, odszedł. Cały materiał na "Paradise Lost" mieliśmy napisany wkrótce po wydaniu "One Foot In Hell". Szukaliśmy kogoś kto uzupełni luki w zespole. Natrafiliśmy na Boba i Joego - naprawdę fajnych kolesi którzy jednak odeszli zanim w ogóle nowy album doczekał się swej premiery. Nasza wytwórnia, Enigma, borykała się z trudnościami i po-
Foto: Greg Hazard
co tak naprawdę miało chodzić zanim do tego się dobrano w montażowni. Podejrzewam, że ze wsparciem i promocją też nie było za różowo, biorąc pod uwagę, że Cirith Ungol przestało istnieć wkrótce po pre mierze tego wydawnictwa. Jak wyglądała ówczesna promocja "Paradise Lost" w USA i w Europie? Rob Garven: Najgorsze było to, że wytwórnia nie zabezpieczyła żadnej dystrybucji w Europie. Skończyło się na tym, że samodzielnie musieliśmy kontaktować się z firmami, które licencjonowały nasze poprzednie albumy na terenie Europy, lecz one już nie chciały podjąć z nami współpracy. To było dziwne, gdyż myśleliśmy sobie "Hej, to nie jest coś, co powinni ci goście z labela robić?". Oprócz samej premiery, nie przypominam sobie, by miała miejsce jakakolwiek promocja. Zwłaszcza w Europie, gdyż wydawnictwo było tam niedostępne. Mieliśmy podpisany kontrakt na trzy albumy z Restless, lecz wkrótce po wydaniu "Paradise Lost" dostaliśmy list rozwiązujący umowę. To był jeden z pierwszych gwoździ do trumny!
woli przekształcała się w Restless Records. To wszystko złożyło się na opóźnienie produkcji i premiery "Paradise Lost". Ron Goudie, nasz producent, też był fajnym kolesiem i zostaliśmy kumplami po tych wszystkich latach. Mieliśmy sporo różnic w wizji tego, jak ma wyglądać album i jego produkcja, co skutkowało jeszcze większym napięciem. Nie powiedziałbym, że zrujnował ten album. To określenie trochę na wyrost. Zdecydowanie jednak miał na myśli coś zupełnie innego niż ja. Posiadanie producenta muzycznego to fajna sprawa, jednak jak pokazała sesja do "King of the Dead", zespół samodzielnie potrafi nagrać album bez żadnych problemów. Niesamowitym jest to, że teraz ćwiczymy w studiu, w którym nagrywaliśmy wszystkie nasze dotychczasowe albumy. W dodatku, robimy to w pokoju, w którym nagrywałem bębny do "Paradise Lost". Na wznowieniu możecie obczaić foty. Podczas sesji do "Paradise Lost", każdy z członków zespołu musiał nagrywać swoje par tie osobno do samego metronomu. Czyj był to pomysł? Podejrzewam, że raczej nie przypadł
CIRITH UNGOL
9
wam do gustu? Rob Garven: O, tak! Nienawidziłem tego klikacza. Jeszcze raz, by oddać Ronowi sprawiedliwość, wielu uważa ten album za nasz najlepszy. Można się o to spierać, ale nie da się ukryć, że włożyliśmy w niego wiele wysiłku. Gdy znowu wracałem do grania, to nawet próbowałem ćwiczyć do metronomu, by utrzymać stałe tempo mojego bębnienia, ale w końcu dałem sobie siana! Ha! Ron ma studio w Amsterdamie, które jest dość znane i nawet mi powiedział, że już nie używa metronomu do nagrywania ścieżek perkusyjnych. Fajnie. Ron będzie na Keep It True w przyszłym roku, więc możecie go poprosić o autograf na albumach, w których tworzeniu brał udział! "The Troll" i "Heaven Help Us" są utworami stworzonymi przez ówczesny nowy narybek Joego Malatestę i Roberta Warenburga. W jaki sposób obaj dołączyli do Cirith Ungol? Czy Vernon i Jim odeszli w środku sesji nagraniowej "Paradise Lost"? Jaka jest w ogóle twoja opinia o tych dwóch utworach? Rob Garven: Po tym jak Flint i Jerry się z nami pożegnali, szukaliśmy nowej krwi i natrafiliśmy na Joego i Boba. Byli bardzo utalentowanymi muzykami. Nigdy jednak nie zrozumieli o jaką
ki. Czy coś wiecie na ten temat? W tamtym okresie komunikowaliście się jakoś ze sobą w ogóle, na przykład wymienialiście ze sobą listy? Rob Garven: O, czegoś takiego nigdy nie słyszałem. Owszem, Celtic Frost grał w Ventura Theater. Nawet i chciałem się tam dostać, lecz mi się nie udało. Ha! Nigdy nie słyszałem żadnej historii związanej z ich nazwą, więc nie mogę potwierdzić jej autentyczności. Nigdy też ich nie spotkałem, ale to naprawdę dobry zespół! Robert ma odjechaną katanę, całą w naszy wkach Cirith Ungol To naturalnie bootlegi. Czy będziecie w najbliższym czasie tworzyć oficjalny merch Cirith Ungol dla under groundowych fanów, by mogli także wyrazić swój kult dla waszego zespołu nie tylko poprzez bootlegi? Rob Garven: Katanę skompletowałem jako hołd dla ludzi, którzy tworzyli te naszywki. Podejrzewam, że kokosów na nich nie zbili, a niektórzy przesłali mi nawet kilka ekstra lub zupełnie za free, gdy powiedziałem im, że jestem z zespołu. Wielu myśli, że to owoc zarozumialstwa, że mam całą katanę w naszywkach Cirith Ungol, ale jest zupełnie na odwrót. To
Foto: Greg Hazard
wizję chodzi w Cirith Ungol. Umówiliśmy się, że każdy z nich będzie mógł dodać do naszego materiału po jednym utworze, co według mnie było w porządku z naszej strony. Nie jestem wielkim fanem żadnego z tych utworów czy też "Go It Alone", gdyż według mnie nie pasują do klimatu Cirith Ungol. Są jednak nierozerwalnym elementem historii tej płyty! Odeszli zanim album został wydany. Wtedy wzięliśmy Verna, który był znakomitym basistą. Po naszym ostatnim koncercie w Ventura Theater w 1991 odeszli obaj. W zespole zostałem sam z Timem. Podobno mieliście grać jako support Celtic Frost podczas ich koncertu w Los Angeles, gdzieś w środku lat osiemdziesiątych, lecz nie doszło to do skutku. Słyszałem nawet historię, że podobno nazwa Celtic Frost została zain spirowana waszym "Frost and Fire", jednak nigdzie nie znalazłem potwierdzenia tej tezy. Przejrzałem też wywiady z Tomem G. Warriorem, jednak tam też nie było o tym wzmian -
10
CIRITH UNGOL
mój wyraz uznania dla wszystkich, którzy poświęcili swój czas na stworzenie naszywek Cirith Ungol. Wielu z nich to fani zespołu. Tak przy okazji - są już oficjalne naszywki na naszej oficjalnej stronie i kopią dupska! Greg Lindstrom: Myślę, że obecność tylu bootlegów jest miarodajnym wskaźnikiem naszej popularności. Dziesięć lat temu jako jedyny sprzedawałem koszulki Cirith Ungol, teraz jest przynajmniej dwudziestu innych. Chyba powoli zbliżamy się do końca tego wywiadu. Chyba nigdy nie miałem tylu pytań i mam nadzieję, że nadal jesteście ze mną. Czy jesteście może zaznajomieni z jakimiś zespołami heavy metalowymi z Polski z lat osiemdziesiątych (lub późniejszymi)? Mieliście kiedyś okazję posłuchać nagrań Kat'a lub Turbo? Rob Garven: Przyjemnością jest odpisywanie na takie pytania i jestem naprawdę zdumiony twoją wiedzą na temat zespołu i jego historii. Kojarzę oba te zespoły - są interesujące i ciężkie! Szkoda, że nie mieliśmy możliwości zagrać
z nimi wspólnie, gdy byliśmy u szczytu swoich możliwości! Może to się zmieni, gdy już wróciliśmy na dobre! Cirith Ungol razem z Manilla Road i Omen jest naturalnie uważana za świętą trójcę tem atyki tradycyjnego epickiego metalu. Graliście wspólnie z Omen na Frost and Fire i będziecie grali z obydwoma tymi kapelami na przyszłorocznym Keep It True w Niemczech. Jak wyglądały wasze relacje z tymi kapelami w latach osiemdziesiątych? Wiedzieliście nawzajem o swoim istnieniu? Pisaliście ze sobą lub graliście jakiś koncert razem? Rob Garven: Znaliśmy Manilla Road ze słyszenia, lecz wtedy żyliśmy w bańce i całe USA miało nas w poważaniu. Dopiero dziesięć lat temu mogłem usłyszeć jak grają! Graliśmy z Omen w Country Club na koncercie zorganizowanym przez Metal Blade za dawnych czasów. Oba zespoły widziałem na żywo niedawno i są to naprawdę konkretne kapele! Z tego, co pamiętam, to z każdą kapelą, z którą kiedyś graliśmy, układało nam się nieźle. Niestety, dla nas, 90 procent naszego czasu konsumował dojazd do klubu, bez soundchecku, często bez garderoby, siedzenie bezczynnie przez kilka godzin, potem granie koncertu, zabieranie gratów i jazda do domu, by się walnąć na wyrze o czwartej nad ranem i wstać o ósmej, by następnego dnia pójść do pracy! Ha, smutne, lecz prawdziwe. To by było tyle. Jest jeszcze tyle pytań, które chciałbym zadać, lecz myślę, że na pierwszy raz już wystarczy, choć powstrzymuję się z trudem. Cieszę się, że Cirith Ungol powró ciło. Jak myślicie, co przyszłość kryje przed zespołem? I, jako swoiste domknięcie tego wywiadu, jaka jest wasza ostateczna wiado mość dla fanów undergroundu z Polski? Rob Garven: Myślę że przyszłość rysuje się w jasnych barwach. Jesteśmy niezwykle zaskoczeni i trochę oszołomieni tym z jaką ilością uwagi się spotykamy. Zawsze wierzyłem w zespół i naszą muzykę, lecz nigdy sobie nawet nie marzyłem, że będziemy headlinerami takich festiwali! Moją wiadomością dla przyjaciół z Polski jest to: "Prawdziwy metal nigdy nie zginie". Zawsze miejcie wiarę. Mam nadzieję, że kiedyś zagramy w Polsce i będziemy mogli się z wami wszystkimi spotkać! Przyrzekam, że będę bił w bębny z całą swoją mocą i "The being called Ungol shall rise again from its ashes"! Greg Lindstrom: Doceniamy całe wasze wsparcie i mam nadzieję, że wkrótce dla was zagramy! Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Cirith Ungol - Frost And Fire 1980 Liquid Flame
"The tales that speak of frost and fire". Debiut Cirith Ungol to rzecz niezwykła. Uznawana za kanwę heavy metalowego grania, za album grupy poważanej wśród znawców epic metalu. Okraszona okładką wprost wyjętą z opowiadania "Zwiastun Burzy" Michaela Moorcocka autorstwa Michael'a Whelana (jak zresztą kolejne LP Cirith Ungol). Pełnymi garściami bierze z hard rocka, słowami opowiadań fantastycznych okraszając kolejne motywy. Tytuł albumu oddaje jego charakter: zimne, mroźne brzmienie gitar istniejące w symbiozie z gorącem tekstów i wokali Tima Bakera. Śpiew Tima można uwielbiać, można nienawidzić, jednak jest on jedną z tych rzeczy, która sprawia, że Cirith Ungol to Cirith Ungol, a nie setny, powtarzalny album heavy metalowy wydany obecnie. Zresztą, brzmienie tego albumu wcale nie straciło na jakości, wciąż wciąga tak samo. Niestety najbardziej w tej kwestii zestarzały się klawisze. Pozycjonowanie instrumentów jest miodem na uszy każdego muzyka: wszystkie bowiem mają swoje miejsce: wokal, gitary Grega Lindstorma, perkusja Roberta Garvena oraz bas. Wokal i gitary nie zakrywają reszty instrumentów, jak to czasami w tej muzyce bywa. Technicznie rzecz biorąc, miks i mastering jest w porządku. Jednak jest to raptem wisienka na torcie, gdyż o sile tego zespołu stanowi jednak warstwa liryczna i kompozycyjna. Czy przez opartą na rozlicznych powtórzeniach i onomatopejach "Frost and Fire", epickie "I'm Alive, A Little Fire" oraz rockowe "What Does It Take", "Edge of a Knife", "Better of Dead" i dyplomatyczny perswader uczuć do płci nadobnej, którego tekst nie został nagrany na płycie, aczkolwiek został zawarty w booklecie, czyli "Maybe That's Why". Tematycznie, poza ogólną fantastyką, zespół sięga także do tematyki wchodzenia w dorosłe życie, bycia kimś innym, zmęczenia życiem, czy też niepowodzeń w sprawach podbojów zamków z białolicymi pannami. Jest w kawałkach doza szczerości, której być może brakuje tym wszystkim albumom, które swoją treść mają wypełnione tylko generycznymi tekstami o inwazjach, królestwach i tym podobnych. Bo mimo iż używają dużej ilości środków stylistycznych, to ich teksty trafiają do słuchaczy. Z tymi też tekstami mnoga część słuchaczy się uosabia. Mimo pewnych zgrzytów w tematyce (część może uznać, że od tego albumu nie do końca oczekiwała kawałków o życiu), krążek w pełni nadrabia w warstwie kompozycyjnej. Chwytliwy riff otwierający album, galopujący wśród niszczejących, skutych lodem ruin i smagany ogniem wokaliz, nastrajający bojowo i dający wiarę w siebie, następnie zwalniający w refleksji riff, który okrasza opowieść narratora w "I'm Alive". Następnie wolniejszy, cięższy od wcześniejszych kawałków motyw "A Little Fire". Potem rozwijający się instrumentalnie motyw "What Does It Take". Po nim w średnich tempach wyłania się "Edge of Knife". Następnie "Better of Dead" z uwydatnioną sekcją perkusyjną i gitarowy instrumental "Maybe That's Why",
który pokazuje, jak niewiele trzeba, aby stworzyć wciągającą, piękną kompozycję. Solówki idealnie pasują do kompozycji, szczególnie tutaj warto wyróżnić "I'm Alive" i trudno mówić o nich więcej, niż to, że trzeba je usłyszeć. Wady? Niewiele, na pewno nie jest do końca tym, czego część mogła oczekiwać po okładce, tytule oraz nazwie zespołu. Chętnie też bym usłyszał "What Does It Take" bez klawiszy. Jednak są one rekompensowane przez bezkompromisową kawalkadę riffów, które idealnie oddają klimat muzyki tamtych lat i tekstów, które nawet dzisiaj są na czasie. I warto czasami sobie o nim przypomnieć.
nych i średnich tempach, o dynamicznie zmieniającym się napięciu i tempie. Album "King of the Dead" w mojej ocenie to album, który sprawił, że zespół obecnie znajduje się w panteonie klasyków muzyki US power metal, wraz z Manilla Road oraz Omen. Jest to ten album, który każdy fan powieści magii i miecza powinien szanować.
Cirith Ungol - One Foot in Hell 1986 Restless
Cirith Ungol - King of the Dead 1984 Enigma
"Screaming in terror there you'll lie; In Cirith Ungol, Tower of Fire". W 1984, cztery lata po "Frost And Fire" wychodzi kolejny album Cirith Ungol. Był on kolejnym krokiem w rozwoju kapeli, która postanowiła zmienić parę rzeczy w swojej twórczości. Tą jedną, najbardziej zasadniczą różnicą w porównaniu do debiutu był stosunek do powieści miecza i magii. Tam gdzie "Frost And Fire" parokroć odniosło się do fantastyki, tak ten album wręcz nią jest przepełniony. Powiew chłodu, które posiadało brzmienie debiutu przeniknęło także do tego albumu. Jednak zostało ono wzbogacone przez mrok, nadnaturalne moce i bóstwa chaosu. Cirith Ungol całkowicie usunęło teksty traktujące o tym jak to jest w tej rzeczywistości, by zastąpić je grozą, mrokiem i pewną dozą pierwotnej brutalności, wyjętej prawie, że wprost z powieści Roberta E. Howarda i J. R. Tolkiena. Zespół tworzy rozbudowane kompozycyjnie utwory, wplatając wiele motywów i fraz. Raz to roztaczając powoli mrok i grozę, by potem przywalić z pięści ciężkim riffem, innym razem wchodząc szybko z sekcją rytmiczną po krótkim wstępie. Pożoga i zniszczenie opiewane wokalem Tima Bakera i wzmagane kanonadami gitarowymi, równomierną grą perkusji i frazami gitary basowej tworzą wyjątkowy i niepowtarzalny klimat. Utwory takie jak "Death of The Sun" oraz "Finger of Scorn" są już klasyką, którą każdy szanujący się fan heavy metalu powinien przesłuchać. Akustyczne intro "Finger of Scorn", jego powolny riff, przeszywający wokal stanowią o sile i wyjątkowości utworu. Jak zresztą solówki, którymi ten utwór jest opatrzony. Idealnym epitetem na ten utwór jest przymiotnik majestatyczny. Wszelako nie ma utworu kiepskiego na tym albumie - od świetnego, agresywnego "Atom Smasher" poprzez "Master of the Pit" i interpretację "Toccaty" Bacha aż do powolnego, przytłaczającego "Cirith Ungol". Warstwa liryczna charakteryzuje się między innymi powtórzeniami, tworzącymi spójną całość (co widać w utworze "Cirith Ungol"), rozlicznymi metaforami i epitetami. Brzmienie i pozycjonowanie jest dobre, aczkolwiek odstaje od obecnych standardów. Bas podobnie jak w "Frost and Fire" wysuwa się naprzód kompozycji. Warstwa kompozycyjna? Jest to krok naprzód, w porównaniu do już i tak świetnie rozwiniętego pod tym względem debiutu. Utwory są utrzymane w wol-
"Blood and Iron!" Trzeci długograj od Cirith Ungol łączy w sobie cechy debiutu i "King of the Dead". Miesza szybkie riffy z fantastyką. Łączy te cechy, jednak - w pewnym sensie - tworzy nowy, odmienny charakter albumu. Zespół na tym krążku zerwał z pewną ciężkością riffów, którą miały wałki na "King of The Dead", zastępując je bardziej bojowymi, szybszymi kompozycjami. Mogę tutaj powiedzieć, że trochę słyszę inspiracji Judas Priest w utworach takich jak "Doomed Planet", jednak wciąż posiada to coś, co sprawia, że jest to Cirith Ungol i z pewnością jest to między innymi zasługa wokali i solówek, znajdujących się na płycie. Tematycznie? Wiele się nie zmieniło od czasów "King of the Dead". Są również kawałki, które odbiegają od tego dość pesymistycznego obrazu rzeczywistości, zatracając się w burzy heavy metalu, tj. utwór "100 MPH". Jednak przeważają te, które wchodzą w krainę miecza i magii, jak chociażby "Nadsokor". Kompozycyjnie? Wcześniej wspomniane inspiracje Judas Priest, szybsze wałki - jednak wciąż wciągają i zadowalają percepcję spragnionych prawdziwego US heavy metalu zagranego z duszą. Utwory same w sobie nie są tak skomplikowane jak na drugim albumie, aczkolwiek wciąż nie można tu powiedzieć o prostactwie czy wypalaniu się. Raczej o dosadności przesłania. Technicznie? Jak to Cirith Ungol, tyle że kompozycje są ciut prostsze. Brzmieniowo i pozycyjnie? Brzmienie albumu trąci trochę starością, jednak wciąż zagrzewa do ponownego wciśnięcia przycisku play. Bas czasami wychodzi na przód (m.in w "The Fire"), jednak jego obecność nie jest tak widoczna jak w debiucie. Na pierwszy plan wychodzi wokal i gitary prowadzące, którym wtóruje perkusja. Lirycznie? Wiele rymów, epitetów i peryfraz. Zdarzają się powtórzenia w jednym wersie (oraz anafory), aczkolwiek są rzadsze w porównaniu do wcześniejszych albumów. Oczywiście, jest to kolejny album, z którego każdy powinien przesłuchać takie klasyki jak "War Eternal", "Nadsokor" oraz "Blood & Iron". I podnieść swoją rękę na przycisk ponownego odtworzenia niczym wojownik podnoszący swój miecz naprzeciw hordzie chaosu. Cirith Ungol - Paradise Lost 1991 - Restless
"Come on, join the legion!" Cirith Ungol wydaje swój kolejny, czwarty album w 1991. Niestety także ostatni album do tej pory. Znaczenie tytułu pod tym względem było prorocze. Jednakże sam album, jak wskazuje okładka, ma dość ostry, bojowy, heavy metalowy wydźwięk. Przynajmniej z początku. "Join the Legion" może być
CIRITH UNGOL
11
Niestrudzeni i żywotni odbierany za swoistą metaforę zachodu muzyki heavy metalowej w latach dziewięćdziesiątych, jednak pewnym jest, że ten utwór to idealny wstęp, nastrajający do dalszego działania pomimo wcześniejszych porażek. Następnie zaczynający się kanonadą gitarową, przetaczającą się przez kanały lewy i prawy "The Troll", o dość słabym bohaterze utworu, jak na standardy kompozycji fantastycznych Cirith Ungol. Jednakowoż riff, jakkolwiek odmienny od stylu tej kapeli, jest dobry. Ale tylko dobry. Następnie naprawdę świetny cover klasyka końca lat sześćdziesiątych, "Fire". I tak mijają kolejne minuty, słuchacz poddawany jest kolejnym wizjom upadku, chaosu, zniszczenia, odczuwa coraz to bardziej rosnącą beznadzieję, rozpacz i przygnębienie... czekaj. "Go It Alone" burzy klimat utworzony przez poprzednie utwory, czyli "Heaven Help Us" oraz "Before The Lash", zamieniając go z przytłaczającej, niszczejącej rzeczywistości na sen o szczęśliwości. Nietrafione odniesienie z wcześniejszego "Heaven Help Us" dodatkowo potęguje ten efekt. O ile sam utwór nie jest zły, to jest to taki kawałek, który w pewien sposób burzy klimat płyty, misternie budowany przez wcześniejsze utwory, zamieniając go z ciężkiego, spowitego beznadzieją na beztroski, rock'n'rollowy. Jest to taka swoista odpowiedź na własne kawałki z debiutu. To jest coś w stylu "Feeling Free Again" wiadomej kapeli. Następnie ten wcześniejszy klimat ratują "Chaos Rising", "Fallen Idols" oraz kończący tytułowy utwór. Kompozycyjnie? Wydaje się, że jest trochę więcej zapożyczeń od Judas Priest, chociażby w "Go It Alone". Jednak większość kawałków ma cechy, które są typowe dla Cirith Ungol - średnio-długie kompozycje złożone z zróżnicowanych riffów oraz solówek, które po prostu są zagrane w unikalnym stylu. Tutaj może również wyróżniać się kawałek "The Troll" skomponowany przez gitarzystę sesyjnego. Brzmieniowo? Album wydaje się bardziej pozytywny od wcześniejszych dzieł (jednakże daleko mu do bycia pozytywnym w samym tego słowa znaczeniu), ma jaśniejsze brzmienie, wokalizy przechodzą od średnich aż po wysokie częstotliwości, wybrzmiewając w kilku manierach głosowych - to słyszeć chociażby na "Chaos Rising". Nie jest tutaj uwydatniona gra basu, zanika ona w coraz to kolejnych frazach gitarowych, dźwięku perkusji oraz słowach wyśpiewanych przez Tima. Jest to album, który każdy fan Cirith Ungol powinien przesłuchać, niezależnie od tego jaki ma stosunek do "Go It Alone" czy "The Troll", jest to bowiem płyta, która wciąż zawiera pokłady tego, czym członkowie Cirith Ungol obdarzyli swoje wcześniejsze albumy. Jest to także krążek, który kończy pewną epokę w karierze tego zespołu, a emocje, z jakim zostaje zakończony ostatni utwór, są adekwatne do dalszej historii tego zespołu. "Paradise Lost!" Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
12
CIRITH UNGOL
Legenda heavy metalu, Accept, zapowiedziała premierę swojego nowego DVD pt. "Restless and Live" na 13 stycznia 2017r. Zestaw wydany przez Nuclear Blast będzie zawierał występ z festiwalu Bang Your Head!!! w niemieckim Balingen z 2015r. na DVD lub Blu-Ray oraz dwie płyty CD. Koncert był jednym z trasy promującej ostatni, bardzo udany album pt. "Blind Rage", który znalazł się na pierwszym miejscu niemieckiej listy Top 100 albumów roku. O występie, nowym składzie, zawirowaniach w zespole oraz, jak twierdzi, świetlanej przyszłości grupy opowiada gitarzysta Wolf Hoffmann. HMP: Czyim pomysłem było wydanie DVD "Restless and Live"? Wolf Hoffmann: To coś, co wszystkie zespoły robią... Dlaczego wybraliście akurat ten koncert do nagrania? W dzisiejszych czasach, wielu organizatorów umożliwia nagrywanie koncertów, a Bang Your
i Uwe byli "rezerwowymi" już od jakiegoś czasu, a do tego doskonale się przygotowaliśmy. Dlaczego wybraliście akurat nich? Jak dobiera cie muzyków ilekroć zmieniacie skład? "Ilekroć" brzmi dość dziwnie. Kiedy wróciliśmy na scenę w 2010r. po niemal pietnastu latach przerwy, nie mieliśmy ustalone jak wszystko się potoczy. Każdy z nas miał już poukładane ży-
Foto: Accept
Head nie było wyjątkiem i padło akurat na nich. W jaki sposób dobraliście setlistę? Przed każdą trasą gramy próby i zazwyczaj właśnie wtedy tworzymy setlistę. Co jest najbardziej niezwykłe w tym koncer cie? Czy na DVD znajdą się jakieś bonusy? Przede wszystkim to, że wcale nie planowaliśmy nagrania DVD. Bernard Baran, czyli reżyser, namówił nas do tego - powiedział, że koniecznie musimy zobaczyć to nagranie, co w końcu zrobiliśmy wraz z wytwórnią. To oni nas do tego finalnie przekonali, a fani przyznali, że to świetny pomysł, więc wcieliliśmy plan w życie, doskonale się przy tym bawiąc. Co do bonusów jest ich mnóstwo. Christopher Williams i Uwe Luilis świetnie się spisali grając koncert. Mieliście jakieś obawy przed koncertem odnośnie tego składu? Czy granie z nowymi muzykami stanowiło duże ryzyko? Po pierwsze, nie było żadnego ryzyka grając z nimi. To nie była nagła sytuacja - Christopher
cie, a Herman i Stefan mieli też swoje własne kariery. Oczywiście wszyscy byliśmy świadomi "Nieznanej Sytuacji", ale pewnym było, że spróbujemy grać razem, nie zamykając sobie drzwi do wszystkiego, co robiliśmy na własną rękę. Od ponad trzydziestu lat Herman był bardzo aktywnym muzykiem, kompozytorem i producentem, Stefan perkusistą, Peter odnoszącym sukcesy producentem filmowym i reklamowym, a ja miałem bardzo owocną karierę fotografa. Dlatego szkoda było nam to zaprzepaścić i pozbawić się samodzielności. Wszyscy byliśmy pod wrażeniem tego jak zgrabnie udało nam się to wszystko pogodzić, ale od początku nastawiliśmy na to, że niektórzy będą chcieli wrócić do dawnych zajęć. I nic w tym złego! Christopher mieszka w pobliżu nas i, tak samo jak w przypadku Uwe, znaliśmy się już od jakiegoś czasu. Nic dramatycznego się nie wydarzyło, mimo iż wiele osób mogłoby zakładać czarne scenariusze. Co sądzisz o Bang Your Head i innych festi walach na otwartym powietrzu, takich jak Wacken Open Air, które odbywają się w Niemczech?
Są świetne! Zarówno fani, jak i muzycy z całego świata je uwielbiają. Najczęściej są to ekscytujące i bardzo pozytywne wydarzenia! W przyszłym roku, Helloween wyrusza w trasę z dawnymi członkami zespołu, mimo iż wydawało się to bardzo nieprawdopodobne. Myślisz, że Accept również mogłoby zrobić coś takiego? Nie. Jesteście podekscytowani koncertami w Polsce z zespołem Sabaton? Dlaczego akurat z nimi wystąpicie? To wyjątkowy zespół z bardzo ciekawym pomysłem na siebie, który ma przed sobą w pełni zasłużony sukces. Są wzorem dla młodych kapel. Uwielbiamy Sabaton, a ponadto nie robiliśmy nic ciekawego od wielu miesięcy, więc granie z nimi będzie świetną odskocznią przed nagraniem i promowaniem nowego albumu. To po prostu świetna zabawa dla obydwu zespołów! Jak znajdujecie Waszą współpracę z Nuclear Blast? Wyśmienicie, cóż za wytwórnia! Bardzo cieszymy się z tej współpracy! Co sądzisz o Panzer, czyli o projekcie Hermana i Stefana? Słyszałeś ich album "Send Them All To Hell"? Oczywiście! Jest świetny, a my zawsze wspieraliśmy ich marzenie o stworzeniu czegoś własnego. Życzymy im jak najlepiej! Jaki jest Twój stosunek do grania kawałków Accept przez Udo Dirkschneidera? Robił to od trzydziestu lat, ale teraz to już wyłącznie kawałki Accept. To naprawdę wielki zaszczyt dla nas, kiedy inni wykonawcy grają naszą muzykę. Świadomość, że twoja muzyka jest dla kogoś na tyle dobra, żeby grać ją na własnych występach i płytach, jest naprawdę cenna. Jaki jest Twój stosunek do faktu, iż wydaje on koncertowy album z samymi utworami Accept? To super, trzymamy za niego kciuki! Jak wyglądają Twoje relacje z dawnymi członkami zespołu? Życzę im wszystkiego dobrego i cieszę się widząc, że są szczęśliwi! Czy uważasz, że zmiany składu mają wpływ na zespół? Jak reagują fani? Większość fanów z całego świata kocha to, co robimy. Wszystko sprowadza się do komponowania i występowania, a to nie zmienia się bez względu na to, kto do nas dołącza. Każdy wie, czego spodziewać się po Accept.
Foto: Accept
Czy Wasz proces twórczy zmienił się przez lata? W życiu! Robimy to tak, jak zawsze. To nasz chleb powszedni. Co robicie, aby doskonalić swój zespół? Walczymy, nie poddajemy się i pracujemy jak szaleni! Jak widzisz przyszłość kapeli? Kto wie? Jesteśmy zdeterminowani i trzymamy rękę na pulsie. Mamy w sobie nieskończone pokłady energii i kreatywności, a potencjał biznesowy jest doskonały. Reszta jest w rękach fanów, a z doświadczenia wiemy, że to najlepsze ręce! Czy jest cokolwiek, co chcielibyście zrobić jeszcze raz, tylko lepiej lub inaczej, niż kiedyś? Niezbyt, zwłaszcza przy moim podejściu do życia. Aczkolwiek, słowo "lepiej" zawsze kołacze się w mojej głowie. Staramy się jak tylko możemy. Panika wkrada się w momencie, gdy "najlepiej" nie wystarczy, dlatego jesteśmy tacy zdeterminowani.
Czy kiedykolwiek chciałeś się wycofać z grania? Tak, regularnie od niemalże piętnastu lat, aczkolwiek to nigdy nie nastąpiło. Nie zwykłem rezygnować z niczego - mogę osiągnąć wszystko, co sobie wymarzę! Więcej uwagi poświęcasz Accept, czy swoim pobocznym projektom? Co to w ogóle za pytanie?! Accept, Accept, Accept! Jak fani odbierają Twoje metalowe adaptacje muzyki klasycznej? Fantastycznie! Moje osobiste podziękowanie dla fanów chyba nie mogło zostać lepiej odebrane! Recenzje odebrały mi mowę i wypełniły dumą. Śmieszna sprawa - natknąłem się na dwie recenzje napisane przez Niemców i doskonale wiem, kto to był. Czy zamierzasz kontynuować ten projekt w przyszłości? Tak, spodziewajcie się niespodzianek i bądźcie czujni!
Jeśli nie zostałbyś muzykiem, to czym byś się zajmował? Tym, czym zajmowałem się obok kariery muzycznej - fotografią, architekturą i wieloma innymi rzeczami.
Oskar Gowin
Czy nowi muzycy mają problem z zastąpie niem poprzedników? Ani trochę - każdy ma swój talent i charyzmę. Dobrze dogadujecie się w zespole? Doskonale! Jesteśmy w szczytowej formie, każda sytuacja jest wyjątkowa, a więzi między nami są wręcz niespotykane! Łatwo pracuje się Wam nad nowym mate riałem? Wraz z Peterem robimy to od szesnastego roku życia. Jestem perfekcjonistą, więc "łatwo" nie jest słowem, którym opisałbym komponowanie. Żyję w przekonaniu, że każdy następny występ musi być lepszy od poprzedniego, a to zasada trudna do przestrzegania. Foto: Accept
ACCEPT
13
fanami? Byli zachwyceni tym pomysłem. Wszyscy są fanami starego Accept, więc nie mieli z tym żadnego problemu.
Dirkschneider i tyle! Kiedy Udo Dirkschneider ruszył w trasę "Back To The Roots Tour 2016", na której postanowił grać ze swym zespołem wyłącznie utwory Accept, odzew na to wydarzenie był niewiarygodny. Trasa rozrosła się do gigantycznych rozmiarów, na koncerty walili zarówno fani grupy z lat 80., jak i młodzi słuchacze, a jeden z występów zarejestrowano i wydano jako "Live - Back To The Roots". Powodów do pogawędki z legendarnym frontmanem więc nie brakowało, który nie dość, że opowiedział ze szczegółami o tym jednorazowym projekcie, to jeszcze zdradził co nieco na temat już zaplanowanej kolejnej płyty U.D.O.: HMP: W sumie nie ma nic dziwnego w tym, że sięgasz po utwory Accept. Na wszystkich albumach koncertowych U.D.O. mamy sporo numerów tego zespołu, zdarzało się nawet, że wykonywałeś na żywo numery nagrane przez Davida Reece'a, jak np. "X-T-C". Skąd jednak pomysł na całą trasę z klasykami Accept? Udo Dirkschneider: Uff, złożyły się na to dwie rzeczy. Po pierwsze dużo ludzi, przyjaciół U.D.O., pytało, czemu ciągle gram utwory Accept. Mówili, że ci mają nowego wokalistę Marka Tornillo, nagrywają dobre płyty, grają
posłuchać tego w domu. To w sumie U.D.O. gra te numery Accept, ale pod twoim nazwiskiem Dirkschneider - chciałeś w ten sposób zaakcentować, że to coś wyjątkowego i odmiennego od tego co robicie na co dzień? Nie chciałem wprowadzać ludzi w błąd. Gdybyśmy pojechali na taką trasę z U.D.O., ludzie by przyszli usłyszeć nasze utwory, a usłyszeliby zupełnie coś innego i pewnie byliby rozczarowani. Stąd pomysł zagrania tego wszystkiego
Wracając do tych utworów wspominaliście z Fitty'm Weinholdem te dawne czasy, lata świetności nie tylko Accept czy Bullet, ale też niemieckiego i generalnie metalu, czy też bez żadnych sentymentów skoncentrowaliście się na próbach? Oczywiście, że było to bardzo sentymentalne i wspominaliśmy te wszystkie stare czasy. Nie wspominam dość często przeszłości, wolę dawać z siebie wszystko na scenie, ale w tym przypadku nie udało się uniknąć wspomnień. Jak dobieraliście utwory na tę trasę? Wiadomo było, że uwielbiane przez fanów klasyki w rodzaju "Metal Heart", "Breaker" czy "Restless And Wild" zagrać musicie, a jak dobieraliście pozostałe? Byłem w tym zespole i wiem jakie utwory ludzie chcieliby usłyszeć na żywo. Musiały się tam znaleźć takie utwory jak "Neon Nights" i "Losers And Winners". Na początku wybraliśmy około 40 piosenek ale ostatecznie skończyliśmy na 23. Zawsze znajdą się ludzie, którzy powiedzą, że nie zagraliśmy tego lub tego. Moim zdaniem wybraliśmy właściwe i nigdy nie zadowoli się wszystkich. Trochę mało tu najstarszych utworów: z "Accept" nie widzę żadnego, z drugiego LP mamy tylko tytułowy "I'm A Rebel" - wygląda na to, że dla was ten klasyczny Accept zaczyna się dopiero od trzeciego albumu "Breaker"? Oczywiście, wszystko zaczęło się od tego trzeciego albumu. Pierwsze dwa niestety nie brzmią tak dobrze jak byśmy chcieli. Dlatego gram na tej trasie utwory od "I'm A Rebel" do "Russian Roulette". Zainteresowanie trasą przeszło chyba wasze najśmielsze oczekiwania, bo dotąd zagraliście ponad 50 koncertów, z czego wiele było wyprzedanych? Było to bardzo ekscytujące. Nikt się tego nie spodziewał. Sądziliśmy, że będzie dobrze, ale to przerosło wszystkie nasze oczekiwania. Teraz zaczynamy drugą część tej trasy. Jedziemy znowu do Skandynawii i podobno wszystko jest znowu wyprzedane. Jedziemy też do Włoch, Austrii, Czech, Ukrainy, Białorusi i Rosji. W następnym roku jedziemy na miesiąc do Kanady i Ameryki. I to będzie koniec, po wszystkim weźmiemy się za nowy album.
Foto: AFM
trasy i koncerty gdzie są zarówno nowe kawałki jak i stare. Jeśli ludzie chcą usłyszeć Accept to idą na koncert Accept. Tak mi mówili. I to był jeden z powodów, bo nie chciałem, żeby to wyglądało, że odcinam kupony. Strasznie nie lubię jak ktoś tak mówi. A drugi powód jest dla mnie osobisty, bo mam dość konfliktu kto lepiej wykonuje te klasyczne utwory: ja czy oni. Z U.D.O. postanowiliśmy zrobić sobie krótką przerwę zanim nagramy nowy album. Tak więc pomyślałem czemu nie zaskoczyć fanów i nie zagrać kilku koncertów tylko z starymi utworami. Na początku miało to być 10-15 koncertów. Tylko piosenki Accept po raz ostatni. Zapytałem promotorów, menadżerów i odzew był tak duży, że jedyne co mogę powiedzieć to, że dalej jesteśmy w trasie. Trasa kończy się w lutym, wiele koncertów jest wyprzedanych. Nie spodziewałem się czegoś takiego. W drodze jest album koncertowy, więc ludzie będą mogli sobie
14
DIRKSCHNEIDER
pod nazwą Dirkschneider i tyle. Powrót do korzeni to zwykle coś ekscytującego, nie zmienia to chyba jednak faktu, że z racji ilości przygotowywanych na tę trasę utworów pewnie nawet i ty musiałeś sobie to i owo przypomnieć, a młodsi koledzy z zespołu mieli tu znacznie więcej pracy? Tak, musiałem sobie trochę przypomnieć. Dobre było to, że kilka tych utworów graliśmy od czasu do czasu. Fakt, dużo ćwiczyliśmy, do tej trasy, ale każdy był w to w pełni zaangażowany. I mam nadzieję, że wynik tego jest bardzo dobry. Jest, jak najbardziej. Jak zareagowali na wieść, że wezmą udział w czymś takim? Sven z przyczyn oczywistych jest pewnie zaznajomiony z muzyką Accept i U.D.O. od dziecka, Andrey Smirnov i Kasperi Heikkinen też są pewnie ich
Wygląda więc na to, że fani wciąż tęsknią za Udo w Accept, a zespołowa klasyka w twoim wykonaniu jest dla nich czymś wyjątkowym? Nie wiem, nie rozmawiałem z tymi osobami i nie mam zielonego pojęcia. Pewnie przyciągnęliście też na te koncerty wielu młodszych fanów, którzy nie mogli być na koncertach Accept z tobą w składzie i była to dla nich pierwsza okazja do posłuchania tych utworów w takiej dawce? Było to bardzo ekscytujące. Przyszli ludzie, którzy nigdy by nie przyszli na koncert U.D.O., przyszli tylko fani Accept. Było mnóstwo młodych osób. Ze sceny widziałem jak śpiewają to wszystko ze mną. Było to niesamowicie interesujące. Przyszli ludzie których interesuje stary Accept a nie U.D.O., co w sumie nie było takie złe dla zespołu. Od początku było wiadomo, że trasa "Back To
The Roots Tour 2016" zostanie udokumentowana płytą, czy też podjęliście tę decyzję widząc jakim cieszy się zainteresowaniem? Było to planowane od początku. Wiedzieliśmy, że to coś specjalnego i że trzeba to nagrać. Płyty sprzedają się coraz gorzej, o koncer towych to już w sumie nie ma nawet co mówić, ale wygląda na to, że wielu ludzi będzie chciało mieć w domu taką pamiątkę po klasycznym składzie Accept? Oczywiście, że będą chcieli mieć. Cena będzie przystępna więc sądzę, że będzie to fajna pamiątka po trasie. Ukaże się tylko album koncertowy, czy też myślicie również o DVD z tej trasy? Tak, zostało nagrane na tym koncercie, z którego pochodzi również płyta live. Niestety nie jesteśmy z tego nagrania specjalnie zadowoleni. Jak wydaję DVD to chcę dać ludziom to wszystko co działo się na scenie, a tu to nie wyszło. Na pewno nagramy to jeszcze raz, ale w tym momencie nie wiem jeszcze kiedy. "Live - Back To The Roots" nagraliście w kwietniu w Niemczech. To aż 24 utwory plus intro i outro, czyli cały koncert od A do Z? Tak, jest to jeden koncert. Nie chcieliśmy robić miksu utworów z kilku koncertów. W mojej opinii mieszanie nagrać z koncertów powoduje stratę tej energii, którą daje to nagranie. Brzmi to wszystko tak wspaniale, że aż boję się pytać - po wcześniejszych rozczarowaniach dotyczących innych płyt koncertowych - czy nie dokonywaliście jakichś poprawek w stu dio? Nie, jak się przysłuchasz to usłyszysz błędy. Są błędy w mojej linii wokalnej. Nie chciałem tego poprawiać, bo byłoby to nie fair w stosunku do fanów. Słychać, że było to wyjątkowe przeżycie dla waszych fanów: byli bardzo aktywni, śpiewali, etc. Dla was te koncerty to pewnie też świetna zabawa, mimo ciężkiej pracy wykonywanej każdego wieczoru na scenie i trudów trasy? Mieliśmy wiele radości na tej trasie. Wszystko przebiegało bardzo sprawnie i bez problemów. Były zarówno koncerty klubowe, jak i festiwale. Wszyscy jesteśmy bardzo zadowoleni. W sumie chyba jednak trochę szkoda, że wydłużone wersje "Neon Nights" i "Princess Of The Dawn" oraz "Balls To The Wall" i "Burning" następują zaraz po sobie - na koncercie odbiera się to przecież zupełnie inaczej niż w domowym zaciszu z płyty, zwłaszcza po raz kolejny? Zawsze tak grałem, bo jest tam dużo śpiewania i jest to interesujące jak się zmienia niektóre fragmenty.
Stawiam na energię Herman Frank to niestrudzony muzyk. Mimo dużego bagażu muzycznych doświadczeń, wieloletniego grania heavy metalu, nie spoczywa na laurach. Nagrywa pełne energii płyty, wciąż szuka nowych dróg i, jak się okazało, myśli nawet o wznowieniu współpracy z Udo. W listopadzie 2016 wyszła już trzecia jego solowa płyta. Wielu muzyków, których kariera trwa HMP:W długo i mają duży dorobek cierpi na syndrom wypalenia zawodowego. Ty od 2009 roku złapałeś wielki wiatr w żagle: w 2009 znakomity "debiut" jako "Hermak Frank Band", rok później świetny powrót Accept. Jak to jest, że uniknąłeś wypalenia? Skąd miałeś tyle mocy i energii? Herman Frank: (Śmiech) Nie mogę powiedzieć. Po prostu kocham to, co robię. Uwielbiam muzykę, komponować i nagrywać. Jest więc oczywiste, że zawsze coś robię i bawię się przy tym dobrze. To wypalenie dotyka wielu muzyków, ale też całe zespoły, które nagrywają płyty siłą rozpę du ponieważ są związane kontraktami. My, słuchacze, to zwyczajnie słyszymy. Ty znasz wielu muzyków. Rzeczywiście widzisz to wypalenie i spadek formy? Nigdy tego nie słyszałem. Wypalenie zawodowe nie jest wpisane w moje DNA. Czasami czujesz się przybity, bo nie masz pomysłu albo się zatrzymałeś i nie wiesz co dalej. Musisz wtedy odłożyć gitarę, pouprawiać jakiś sport, poczytać książkę - odświeżyć umysł i dopiero wtedy wrócić do tego. Ja się nigdy nie wypaliłem, znaczy jeszcze nie tego nie doświadczyłem i mam nadzieję, że nigdy nie wypalę się zawodowo. Od dwóch lat śpiewa u Ciebie Rick Altzi. Możesz zdradzić dlaczego musiał on zastąpił Jioti Parcharidisa? Nagrałem pierwszy album w 2009 roku z Jiotim, potem miał problemy z głosem. Chorował na gardło i nie mógł ćwiczyć. Zrobił sobie przerwę. Mój znajomy z Kanady zasugerował, że Rick Altizi chciałby dołączyć do mojego zespołu. Mówiłem znajomym, że szukam nowego wokalisty, bo chciałbym nagrać nowy album. No i on powiedział, że zna jednego dobrego śpiewaka. Skontaktowałem się z nim, wysłałem mu dwa numery, żeby sprawdzić jak on je za-
śpiewa. Odesłał je już następnego dnia i już wiedziałem, że to jest ten człowiek. Pasował idealnie do mojego zespołu, ma fantastyczny głos. Zostaliśmy szybko przyjaciółmi. Rick Altzi zawsze ma trudne zadanie - zastępuje wielkich wokalistów (Matsa Levena w At Vance, Jorna Landego w Masterplan i teraz u Ciebie świetnego Parcharidisa). Mówił czasem o jakichkolwiek obawach dołączając dołączenia do Twojego zespołu? On po prostu kocha śpiewać. Praktykuje to od małego i teraz jest genialnym wokalistą. Sam chciał nagrać ze mną album. Jesteśmy na tym samym muzycznym poziomie. Skoro mówimy o wokalistach… Na początku kariery współpracowałeś także z Udo. Rzecz jasna jest to legendarny wokalista, ale nie da się ukryć, że ma bardzo specyficzny głos. Wyobrażasz sobie dziś współpracę z tego rodzaju głosem w Twojej obecnym projekcie? Czemu nie, wyobrazić można sobie wszystko (śmiech). Musiałbym zmienić kilka melodii, ale na pewno nadałoby to inny charakter tym utworom. Nie porównam go do mojego obecnego wokalisty, bo każdy jest inny, ale obaj są genialni w swoich umiejętnościach. Fajnie by było nagrać album z Udo. To genialny pomysł i powinienem to kiedyś zrobić. Powinienem do niego zadzwonić. Kto pisze linie medyczne w Twoim zespole? Piszesz je sam czy pozwalasz je modyfikować wokalistom? To oczywiste, że ja wszystko nagrywam. Pierwsze wokale nagrywam z moim głosem, żeby dać Rickowi pomysł jak ma się do tego zabrać. Dzięki temu wie jak powinien brzmieć dany numer. Wiadome jest to, że jest on genialnym wokalistą i ma swoje pomysły. W takich przypadkach dyskutujemy i modyfikujemy utwór. Linie melodyczne w "Thunder of Madness" są
"Back To The Roots Tour 2016" jest jednak tylko jednorazowym przedsięwzięciem, tak więc po jej zakończeniu i odpoczynku weźmiecie się pewnie za tworzenie kolejnej płyty, która ukaże się niewątpliwie w przyszłym roku? Czy na następcę ostatniego albumu U.D.O "Decadent" będziemy musieli poczekać dłużej? Prace nad nowym albumem zaczniemy na początku marca. Nie wiem kiedy go wydamy dokładnie ale na pewno ruszymy zaraz po premierze w trasę promować go. Wojciech Chamryk & Kacper Hawryluk
Foto: AFM
HERMAN FRANK
15
HMP: Trasa "Killfest Tour 2016" niedługo się kończy. Jak było do tej pory? Bobby "Blitz" Ellsworth: Była krótka. Wydaje mi się, że im starsi jesteśmy, tym krótsze są nasze trasy, ale póki co nikt nie jest chory i nikomu nic nie dolega, więc jest w porządku. No i kwestie organizacyjne zostały bardzo dobrze zrealizowane. Nie mieliśmy żadnych problemów ze zorganizowaniem transportu i całej reszty. Koniec końców, uważam tę trasę za jak najbardziej udaną. Włożyliśmy w nią masę pracy i pewnie włożylibyśmy jej jeszcze więcej, gdybyśmy wydali album (śmiech).
Foto: AFM
według mnie utrzymane w stylu utworów z "Loyal to None"… dlatego mam pewne przy puszczenie. Pisałeś ten utwór może jeszcze na pierwszą płytę? Nie. Może po prostu tylko skopiowałem swój pomysł. To wszystko pochodzi ode mnie i czasem tak bywa. Nie mogę sobie przypomnieć tej piosenki, o której mówisz więc nie jestem pewien jak to było. Rzecz jasna Twoja muzyka jest odmienna od tego, co robi Accept, ale w "No Tears In Heaven" słychać riffy w stylu Accept. To przypadek czy wręcz przeciwnie? Przypadek, nie chce kopiować niczego z Accept. Jeśli pracuje się z zespołem przez wiele lat posiada się takie przyzwyczajenie. Zaczyna się potem tworzyć nowe numery, dlatego pojawiają się takie przypadki, o jakich tutaj mówisz. Dziękuje bardzo, jeśli naprawdę brzmi to jak Accept, to jest to dla mnie duży komplement. Zaś "Ballhog Zone" posiada momenty przy pominające Judas Priest, brzmią agresywnie i dynamicznie. Mam wrażenie, że to najmocniejszy utwór Twojego zespołu. Co o tym myślisz? Super. (śmiech) To fajnie, bo zacząłem słuchać Judasów wtedy, kiedy zacząłem grać na gitarze. Tak jak już mówiłem nie chce nikogo kopiować, chce żeby to była moja muzyka z moimi melodiami. Dla mnie to fajne jeśli przypomina Ci to dokonania Judas Priest. Refren w "Can't Take it" brzmi rodem z lat 70. Czy 80. Rzeczywiście inspirowałeś się stylem retro? Urodziłem się i słuchałem tej muzyki w tych latach. To są moje korzenie. Porównywanie utworów do jakiś innych jest nudne. Nie jesteś w stanie wymyślić już nowego stylu. Jeśli brzmi to jak klasyczny heavy metal z lat 80. to dobrze, dla mnie to po prostu dobry nowy kawałek. Kto śpiewa w chórkach w Twoim zespole? Sam zespół czy zatrudniasz kogoś z zewnątrz? Np. w "The Devil Rides Out" słychać głosy, które wydają się być kobiece. Nikogo nie zatrudniam. To pewnie Martina, moja żona. Czasem dodajemy mój wokal do tła jeśli chcemy, żeby kompozycja była bardziej agresywna. W tym przypadku prawdopodobnie w miksie pojawił się jej wokal, to przeszło i jest na płycie. Masz duże doświadczenie z powodu grania w
16
HERMAN FRANK
Victory, Accept czy Sinner. Możesz zatem stwierdzić jakie różnice w tworzeniu muzyki w różnych zespołach i epokach widać najbardziej. Jak porównałbyś tworzenie muzyki we wczesnych latach 80. i czasach obecnych? W latach 80. był inny styl życia. Świat był inny, wtedy ludzie szukali piosenek radiowych. Teraz chcę dodawać do swoich utworów energię, agresję. Chcę, żeby miały one życiową energię. Nagrywając w studiu daję z siebie wszystko. To jest największa różnica w porównaniu z latami 80. Wtedy chodziło o jak najlepszy dźwięk, teraz się tym nie przejmuje i bardziej zależy mi na energii. Nadal naturalnie grasz w Victory. Od 2013 roku jego członkami są osoby, które współpracą także z Rolfem Kasparkiem. Nie nagraliście jeszcze płyty, ale z pewnością macie w planach… Możesz zdradzić jak się z nimi gra? To dwa różne style gry. Mój zespół jest bardziej heavy metalowy, a Victory jest osadzony bardziej w latach 90/80. Każdy perkusista w rock'n'rollu ma swoje plusy i tu jest tak samo. Ma on swój indywidualny styl, który bardzo mi pasuje. Jego granie jest bardzo potężne, a za zestawem perkusyjnym zmienia się w potwora. W zanadrzu masz jeszcze dwa projekty Panzer i Poison Sun, czy któryś z nich w najbliższym czasie ma szansę na swoją kontynuacje? (Śmiech) Tak. Na pewno nie będę kontynuować z Panzerem. Może z Poison Sun. Właśnie kończę album live z Victory. Zajmuje się tez innymi zespołami i nie mam czasu na projekty poboczne, może kiedyś znajdę czas. Kacper Hawryluk & Katarzyna "Strati" Mikosz
Co sprawiło, że wybraliście Crowbar jako support? Mam na myśli to, że podejście chłopaków jest bardziej slugde'owo/stonerowe i jest zdecydowanie inne niż thrash. Pod względem podejścia chłopaki na pewno wyróżniają się na tej trasie. Wzięliśmy ich dlatego, że lubię czasami coś ze sobą złączyć. Jak na przykład thrash i stoner (śmiech). Poza tym to też kwestia tego, że byli dostępni i wydali nowy album, tak więc były to dwa pozytywy. Co prawda, nigdy wcześniej nie ruszaliśmy razem w trasę, ale uważam, że w kwestii doboru supportów nie powinno być zasad typu "wszystko musi być thrashowe". Czasami przydaje się trochę kontrastu w składzie i w naszym przypadku zadziałało to. Niedługo wypuszczacie nowy album. Możesz o nim powiedzieć coś więcej? Mamy opóźnienie. Mieliśmy go wydać w pierwszym dniu tej trasy, ale pojawił się konflikt interesów i niestety nie mogliśmy go wtedy wydać. Decyzja o wstrzymaniu terminu wydania albumu była prosta - wybieraliśmy między godnością, a pieniędzmi (śmiech). Patrząc w lustro nie mógłbym powiedzieć, że to nasz najlepszy album dotychczas. Uważam, że trwało to za długo, stanowczo za długo. A nasze standardy są zbyt wysokie by iść na kompromis. Mogliśmy albo wydać połowicznie zmiksowany materiał, albo poczekać do roku 2017, więc domyślasz się chyba, która opcja była najbardziej rozważna. Po przesłuchaniu "Our Finest Hour" zauważyłem podobieństwo do czasów "The Years of Decay" i "Horrorscope". To celowy zabieg czy po prostu wprawne ucho fana? (śmiech) Może niekoniecznie do tych albumów, ale na pewno do tego okresu czasu w historii Overkilla, gdy muzyka była "potężniejsza", teraz to wszystko jest trochę pozbawione duszy. Po prostu chcieliśmy teraz wrócić naszym brzmieniem do tamtych czasów, oddać im swój hołd. Mamy w dupie to, co inni mówili o tym pomyśle, zwyczajnie chcieliśmy to zrobić po swojemu (śmiech). Stwierdziliśmy, że chcemy nawiązać do czasów właśnie "Horrorscope", "I Hear Black", czy "W.F.O.". W jakim kierunku zmierza wasza muzyka? Przez 36 lat istnienia stworzyliście swoje własne, unikatowe, aczkolwiek wciąż ewoluujące brzmienie. Nowy album zaskoczy nas czymś zupełnie nowy, czy wręcz przeciwnie - powrotem do korzeni zasłyszanym już przeze mnie w "Our Finest Hour"? Wiesz, co jest najpiękniejsze w "planie na muzykę"? To, że go, kurwa, nie ma (śmiech). Uważam, że jest w tym sporo prawdy i wolności. Po prostu tworzymy muzykę od serca i nie przejmujemy się tym, czy ktoś ma nas w dupie. A sukcesy dają nam energię do dalszego tworzenia i dają nam masę satysfakcji. Heavy metal pochodzi właśnie z serca i nie ma co się zastanawiać nad tym co grać i jak grać. To trochę jak z pizzą. Nie zastanawiaj się nad tym czy zrobić pizzę tylko, kurwa, zrób tę pierdoloną pizzę
video.
Wolę grać w klubach, bo jestem samolubnym draniem Dane mi było przeprowadzić wywiad z moim metalowym idolem, prawdziwą legendą - frontmanem zespołu Overkill, Bobbym "Blitzem" Ellsworthem. Podekscytowany, jak i, nie będę ukrywał, zestresowany faktem możliwości realizacji swoich nastoletnich marzeń z dyktafonem w ręce i kałem w dupie wszedłem do pomieszczenia, w którym po kilku minutach pojawił się Bobby. Oto jak wyglądała nasza rozmowa. (potężna salwa śmiechu). Ostatecznie i tak nie pożałujesz (śmiech).
proponowałem jej, żebyśmy prowadzili ten biznes razem i że może tam pracować.
W 2002r. dostałeś na scenie przemijającego ataku niedokrwiennego podczas wykonywania "Necroshine". Jak się teraz czujesz? Wiesz, mam teraz 57 lat. Gdy dobijasz do 57miu lat i jesteś szczęśliwym człowiekiem to nie przejmujesz się tym wszystkim, przez co przechodzą ludzie. Mówisz sobie wtedy "pieprzyć problemy" i żyjesz dalej. Póki co żyje mi się dobrze i nie miałem więcej takiego problemu. Za to powiedziano mi, że powinienem rzucić fajki jeżeli chcę dożyć do 58-miu lat, więc chyba czas na zmianę (śmiech). Tym, co zmieniło się we mnie najbardziej jest moje podejście - stwierdziłem, że muszę stawić czoła swoim problemom. Mogę śmiało powiedzieć, że ostatecznie to wszystko miało na mnie pozytywny wpływ.
Jakie czekoladki tam sprzedawaliście? W zasadzie to był taki mini-supermarket cukierniczy. Mieliśmy tam rzeczy takie jak pralinki, bombonierki i chociażby rzeczy, które często widzisz w Europie na sklepowych półkach. Wszystkiego po trochu. Czy zdarzało się tak, że przychodzili tam fani zespołu po to, by zamienić z Tobą słówko? I oczywiście kupić jakieś zajebiste czekoladki. (śmiech) Na początku często tam byłem. Pracowałem głównie w czwartki i wtedy zarabialiśmy najwię-
Zastanawiałeś się kiedyś nad wydaniem biografii zespołu lub swojej własnej? Kilka razy już mnie o to spytano. Ludzie lubią mój sposób mówienia i to jak opowiadam historie, ale ci, którzy mnie znają jeszcze częściej mówią mi, że lepiej, żebym nie chwalił się tym co widziałem (śmiech). W tej chwili raczej nie będę niczego pisał, bo to jeszcze nie koniec i nie widzę sensu w spisywaniu dziejów zespołu, czy też opisywania tego, gdzie i kiedy się urodziłem oraz jakie było moje życie. No i musiałbym pisać same dobre historie (śmiech). Wolisz grać w klubach czy na festiwalach? Wolę grać w klubach, bo jestem samolubnym draniem (śmiech). Wtedy nasze show to moje show. Mogę wtedy zrobić wszystko tak jak ja sam uważam, że powinno być zrobione. Na festiwalach prezentujesz wszystko tak jak wskaże ci twój promotor i zgodnie z jego wizją oraz zasadami. Zdarzają się sytuacje, gdzie słyszymy, że nie możemy użyć tego czy tego oświetlenia, albo nawet, że nie możemy palić. A w klubach to my ustalamy zasady - w końcu spędzamy tam cały dzień montując wszystko i składając do kupy. W kwietniu tego roku zagraliście w Niemczech albumy "Feel The Fire" oraz "Horror-
Boisz się, że to się może znów stać? Nie. Minęło już za dużo czasu. Jak bardzo różni się obecna metalowa społeczność od tej z dawnych lat? Metalowcy to nadal metalowcy. Nieważne czy jest to rok 1996 czy 2016. Wszyscy nadal nosimy ten sam "mundur" - wystarczy spojrzeć chociażby na nas (śmiech). Tak samo dużo się zmienia, jak i zostaje takie samo. Największe zmiany to mentalność ludzi i rozwój technologiczny. Kiedyś na wywiady ludzie przychodzili z wielkimi aparaturami i maszynami do pisania, a teraz wszystko to, a nawet więcej masz w smartfonie. No i jeszcze powstanie serwisów typu You Tube, gdzie możemy natychmiast wrzucić chociażby "Our Finest Hour" jako wideo z tekstem utworu. Co sądzisz o wokalistach używających prompterów na koncertach? Szczerze mówiąc nie wiem. Żyję trochę we własnym świecie. Mam na myśli to, że za każdym razem gdy wskazujesz kogoś palcem to trzy palce będą wskazywać ciebie (śmiech). Niektórym takie rzeczy się przydają. Każdy ma jakieś swoje metody na ściąganie. Sam nie jestem święty. Pamiętam, to było chyba w 2007r., jak Lemmy zawołał mnie w garderobie i powiedział mi, że zaśpiewam z nim "Overkill" na scenie. "O kurwa, to będzie zajebiste" - pomyślałem. Ale zestresowałem się tak bardzo, że aż zapomniałem pierdolonych słów, więc napisałem sobie pierwsze słowa każdej zwrotki na przedramieniu, bo wiedziałem, że jak zobaczę początek to przypomnę sobie resztę (śmiech). I tak przez cały czas co chwilę zerkałem na to jebane przedramię, aż w końcu Lemmy mnie przyłapał. (śmiech) Masz swój własny sklep z czekoladkami w Stanach. Jaki był zamysł stworzenia tego miejsca? Sprzedaliśmy go rok temu. To był bardzo dobry biznes. Mieliśmy dwa sklepy. Moja żona jest z Holandii i lubi podróżować. Chcieliśmy "przywieźć coś z Holandii" i stanęło na sklepie z czekoladkami. Żonie pomysł się spodobał, więc za-
Foto: Overkill
cej (śmiech). Chociaż byłem bardziej złotą rączką niż sprzedawcą, zajmowałem się głównie jakimiś naprawami, czasami dostawami etc., to niejednokrotnie zdarzało się, że ktoś do mnie podszedł, zamienił parę zdań czy zrobił sobie ze mną zdjęcie. Jak to się stało, że Twoja siostra wzięła udział w sesjach nagraniowych do "Necroshine"? Moja siostra zajmuje się śpiewem i próbowała się wtedy wpasować w kanony rock and rolla, więc powiedziałem jej, że może zaśpiewać na albumie Overkilla, żeby mieć kolejny zespół w swoim portfolio. Co prawda głównie zajmuje się bardziej folkowymi klimatami, ale to nadal moja rodzina i kocham swoją siostrę (śmiech). Czy planujecie wydać jeszcze jakieś live video? Myślę, że tak. Rozmawialiśmy ostatnio z Nuclear Blast o naszym kontrakcie. Chcemy wypuścić minimum dwa nagrania, staramy się o trzy, więc być może znajdzie się wśród nich live
scope" w całości. Dlaczego właśnie te dwa albumy, a nie, na przykład, "Taking Over" i "The Years Of Decay"? Tak się złożyło, że jeden z albumów skończył 20 lat, drugi 25, więc zrobiliśmy rocznicę. Czy przyjedziecie do Polski z podobnym wydarzeniem w przeciągu, powiedzmy, 4-5 lat? 4-5 lat? Nie wiem (śmiech). Nigdy nie podejmowaliśmy takiego tematu w rozmowach. Tu chodzi bardziej o cieszenie się chwilą, sprawiania by była wyjątkowa, więc nie skupiamy się na robieniu takich tras. Teraz mamy dużo materiału z "The Grinding Wheel" do wypromowania i na tym będziemy koncentrować swoje plany trasowe. Nie mówię, że tego nie zrobimy, ale jest to bardzo nisko na mojej liście rzeczy do wykonania. Wolę poszerzać swoje horyzonty niż powtarzać stare schematy. Patryk "Lavish" Niedużak
OVERKILL
17
To taki wielki zaszczyt, ponieważ Udo zaprosił nas osobiście w tą trasę. Znał nas, bo koncertowaliśmy z Accept w 1994 i 1996 roku i dzięki temu wiedział, że będzie miał u swojego boku wspaniałego gościa specjalnego.
Nowa siła napędowa To, że w Vicious Rumors zawsze zmieniali się wokaliści, to nihil novi. Ciekawe jest to, że ten najnowszy, Nick Holleman, to bardzo młody człowiek, mieszkający w Europie Holender, a do tego tak wielbiony przez Geoffa Thorpe'a, że według niego losy Vicious Rumors potoczyłyby się inaczej, gdyby Nick dołączył do nich 20 lat temu. Sęk w tym, że wtedy Nick miałby zaledwie… cztery latka. Zespół z Nickiem odświeżył swój wizerunek. Z jednej strony przywrócił nieco klimat z czasów Carla Alberta, z drugiej strony postawił Vicious Rumors obok młodych, pełnych wigoru zespołów grających klasyczny heavy metal. O zmianach w ekipie Amerykanów opowiedział nam mózg całego zespołu - Geoff Thorpe. HMP: "Concussion Protocol" to pierwsza studyjna płyta Vicious Rumors z Nickiem Hollemanem. Jego wokal świetnie wpasowuje się w Waszą stylistykę. Czym Was przekonał, że zdecydowaliście się zaprosić do współpracy tak młodego człowieka? Geoff Thorpe: Ma wrodzony talent. Śpiewa doskonale, nie tylko nowe kawałki ale również klasyki. Jest wspaniałą postacią, siłą napędową naszego zespołu. Nie mieliście żadnych obaw "zatrudniając" Nicka? Vicious Rumors jest zespołem z korzeniami sięgającymi 1979 roku. Kiedy na-
dzięki tej chemii udało nam się nagrać najbardziej potężny i ekscytujący album w naszej karierze. "Concussion Protocol" to także pierwsza płyta dla Tilena Hudrapa. Specjalizuje się w thrashu, a Vicious Rumors zawsze balansował na granicy heavy metalu i thrashu. Teraz mieliście okazję rozwinąć właśnie tę drugą drogę. Daliście Tilenowi możliwość komponowania? Tym razem pisaliśmy zespołowo. Wynajęliśmy dom w Holandii (Nick jest Holendrem przyp. red.) na cztery tygodnie, żeby być ra-
Znakomicie wyszła Wam pół-ballada "Circle of Secrets". Taka konstrukcja utworu kojarzy mi się ze złotym czasami amerykańskiego heavy metalu - z pół-balladami Metal Church czy Savatage. Czujecie się częścią tej tradycji? Napisanie tego utworu miało na celu pokazanie że należycie do tego kręgu? To wspaniałe, że tak mówisz dlatego, że jesteś pierwsza (śmiech). Zawsze lubiłem różnorodność Vicious Rumors, możemy tworzyć kawałki speed metalowe, hard rockowe, a także pół-ballady. Co więcej, Nick ma do tego doskonały głos. "Watch The Children Pray" Metal Church zawsze był moim ulubionym utworem. Na "Concussion Protocol" znajdują się także utwory typowe dla ostatniego Vicious Rumors, np. "Bastards" brzmi jak wyjęty z "Razorback Killers". Mimo to, Nick nadał mu inny charakter. Rzeczywiście takie kawałki jak "Bastards" to taka próbka stylu, jakby "Razorback Killers" brzmiało z Nickiem? Nie można porównywać tych albumów i utworów. Przy "Razorback Killers" pisałem utwory by dopasować głos Briana, a przy tym albumie pisałem utwory tak, że Nick może wykorzystać cały swój potencjał. Ciekawe, że w tym agresywnym utworze da się wyczuć także inspiracje Savatage (między 2.20 a 3.45). Ta wstawka rzeczywiście czerpie inspiracje z tego zespołu? Zrobiliśmy ogromną europejską trasę z Savatage w 1991 roku i nadal jesteśmy bliskimi przyjaciółmi. Tak, lubię zespół bardzo i tak, być może pewne inspiracje są zauważalne. Słychać w nim momentami bardzo wyeksponowany bas. Zważywszy, że kawałek jest thrashowy, podejrzewam, że do niego rękę mógł przyłożyć basista, Hudrap. Czy dobrze myślę? Tak, Tilen był w to bardzo zaangażowany. Jest "thrashowym" facetem, ale także potrafi grać w wielu innych stylach.
Foto: SPV
grywaliście klasyczne albumy nie było go jeszcze na świecie. Nie obawialiście się, że przez wzgląd na inny bagaż doświadczeń trudno będzie Wam się dogadać? W swojej karierze pracowałem z wieloma wokalistami, o których od razu mogłem stwierdzić czy się nadają czy nie. W przypadku Nicka nie wymagało to myślenia. W jaki sposób trafił do zespołu? Mój dobry przyjaciel z Holandii - Jake, który gra w zespole My Big Brother Jake, polecił mi Nicka. Z miejsca dostrzegłem jego naturalny talent i predyspozycje. Po tym, jak wysłał dwa kawałki na wideo stał się pierwszym członkiem Vicious Rumors, którego zatrudniłem bez przesłuchania. Obecnie, od trzech lat jest naszym czołowym wokalistą i
18
VICIOUS RUMORS
zem, a nie wysyłać sobie pocztą w częściach! Następnie Nick wraz z Tilenem przylecieli do Kalifornii by razem nagrywać. W tamtym czasie wszystko szło jak z płatka. W sumie zajęło to osiem miesięcy, ale warto było czekać. W związku z tym, Tilen mocno zaangażował się w nasze kawałki. Na płycie naturalnie znajdują się także bardzo heavymetalowe kawałki. Np. "Last of our Kind" brzmi niemal jak numer Accept. To celowe nawiązanie? Zawsze lubiłem Accept i tak masz rację… to może być hołd dla nich… nigdy tak o tym nie myślałem... Pytam także dlatego, że macie razem trasę z Udo Dirkschneiderem. Pomyślałam, że może była to forma inspiracji?
"Every Blessing is a Curse" i "Chemical Slaves" mają bardzo ciekawy tekst. Co było dla nich inspiracją? W ciągu ostatnich lat przechodziłem przez ciężkie czasy i napisałem kilka kawałków na ten temat. Tym, co mi pomogło była muzyka, mój zespół, przyjaciele, oddanie się tworzeniu tej muzyki i wyjazdy w trasę. Czy płyta przez to, że posiada wspólne wątki jest więc w pewnym sensie konceptalbumem? Niezupełnie... są tam utwory traktujące o cyfrowym świecie, polityce, korupcji i wielu innych rzeczach. Ogólnie wszystkie dotyczą negatywnych tematów. Zgaduję, że "Victims of a Digital World" nawiązuje do "Digital Dictator"? Wyprzedziliśmy czas, gdy wydaliśmy "Digital Dictator" (śmiech). Wiedzieliśmy z góry, co się wydarzy.
Foto: SPV
Zostając w temacie przeszłości. Czy wokale Nicka miały być jednocześnie czymś w rodzaju powrotu do klimatu wokali Carla Alberta? Istnieje pewne podobieństwo w ich głosach… Jeśli śpiewałby u nas zaraz po Carlu myślę, że cała ta historia potoczyłaby się inaczej. Nick jest wielkim wokalistą... potrafi zaśpiewać wszystkie stare utwory, ale jest też nowe i nadać im swój własny styl. Jego głos to dar od Boga. Jest wielką postacią i współpracownikiem. Dwa lata temu wydaliście koncertówkę. Jaki był cel wydawania albumu live po tak radykalnych zmianach w składzie? Wydaliście ją "mimo" zmian czy "ponieważ" nastąpiły zmiany w składzie? Z pomocą pierwszego koncertowego albumu chcieliśmy pokazać, że Vicious Rumors jest zespołem stworzonym do grania na żywo, i że możemy zniszczyć wszystkie koncerty i miejsca (śmiech). Z drugim chcemy przedstawić naszego nowego wokalistę Nicka naszym fanom, którzy nie widzieli go w trasie. Bardzo dziękuję za poświęcony czas! Wszystkiego dobrego! Dzięki… kula się toczy. Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Aleksandra Matczyńska, Ewa Lis
VICIOUS RUMORS
19
Wyraz, który wszędzie znaczy to samo Poltergeist to zespół, którego fanom thrash metalu nie trzeba przedstawiać. Kapela zaczęła od speed/heavy metalowego grania w Carrion aby następnie przejść do thrashowego grania i zmienić nazwę na Poltergeist. W swojej karierze nie miał tyle szczęścia co zespoły, z którymi grał, wydał bowiem tylko trzy długograje, po czym się rozpadł. Jednak powraca znowu, z kolejnym LP, z odpowiedziami na pytania oraz paroma anegdotami. A opowiadał gitarzysta, V.O Pulver. HMP: Miło mi widzieć wasz kolejny album po dziewiętnastu latach waszej nieobecności jako Poltergeist. Jednak, co robiliście przez te prawie dwudziestu lat, kiedy nie graliście w Poltergeist? Wiem że część z was grała w Gurd. Możecie coś powiedzieć więcej na ten temat, zanim przejdziemy do waszej historii. V.O. Pulver: Dziękuje. Gurd zostało założone po tym jak Poltergeist zawiesiło swoją działalność. Przez około dwadzieścia dwa lata wydaliśmy jedenaście albumów, grając koncerty w całej Europie. Również założyłem zespół Pulver wraz z moją żoną. Wydaliśmy już dwa albumy. Poza tym, grałem również koncert z The German Panzer. Dodam jeszcze do tego, że prowadzę studio Little Creek Studio w Szwajcarii od 2002 roku. Była już tam masa nagrań, wyłącza-
dy młodzieńczego zapału! Patrząc wstecz na nasze nagranie (które parę razy zostało wydane w Meksyku oraz Niemczech), powiedziałbym, że zachowuje ten klimat i brzmienie speed/ thrash z lat 80. i pomimo paru pomyłek i niedoskonałości ma swoją urzekającą jakość. Zmieniliście nazwę zespołu w 1986r., z Carrion na Poltergeist. Co was skłoniło to tej decyzji? Zaczęliśmy poszukiwać wokalisty, gdyż chciałem się bardziej skupić na rozwijaniu mojej gry na gitarze. Nasz drugi gitarzysta, V.C. opuścił Carrion i doszedł wokalista, André Grieder. Praktycznie to był nowy zespół. Chcieliśmy również zmienić troszkę nasz styl na bardziej melodyczną wersją thrashu. Ostatni kawałek
śmy całe demo w ciągu jednego dnia. Tak naprawdę to tylko jeden utwór, "No More Faith" nigdy nie został nagrany na LP. Dzięki pierwszej kasecie znaleźliśmy niemieckiego menedżera, który dał nam możliwość zagrania z takimi zespołami jak Tankard, Grinder oraz Drifter. Samo demo rozeszło się w liczbie około 1000 kopii. Wtedy rynek sprzedawców kaset był naprawdę duży! A tak, przepraszam za pomyłkę. Kolejne demo, "Writing on the Wall" z 1988r, kolejny krok do LP. Jednak, co więcej możecie powiedzieć na temat waszych występów w czasie przed debiutem? Jak dużo koncertów mieliście okazję za grać? Ile osób chodziło na wasze koncerty? Nagraliśmy drugie demo w tym samym studiu, lecz tym razem Schmier pomagał przy produkcji, a Harry z Destruction grał gościnną solówkę na "Shooting Star". Zagraliśmy masę występów, jeden wspólnie z Drifter był nawet emitowany w Szwajcarskiej publicznej telewizji. Co do ludzi, którzy pokazywali się na koncertach, publika nie zawsze była taka sama, jednak wciąż było lepiej niż obecnie. Był jeden koncert z Hades i Despair gdzie była naprawdę spora publiczność. Robert Kampf (wtedy wokalista Despair) zawarł z nami kontrakt, włączając nas do wydawnictwa Century Media Records… tak zaczęła się nasza droga do wydania debiutu. W roku 1988 basista i perkusista Poltergeist opuścił zespół. Dlaczego? Co możesz ogółem powiedzieć o rotacjach członków w zespole w tamtym okresie? Odeszli z zespołu ponieważ zdecydowali się pozostać przy swoich pracach. Nie byli zainteresowani ani nie mieli czasu na pchanie zespołu naprzód. Tak więc znaleźliśmy Martina Grafa, starego kumpla André, który został basistą. Poza tym, miałem okazję być gitarzystą Messiaha, dzięki temu stałem się dobrym przyjacielem Jazzi'ego, który wtedy był perkusistą Messiah. Kiedy szukaliśmy perkusisty, zaproponował nam współpracę. W tym składzie nagraliśmy nasz debiut, "Depression". Nagraliście go, a następnie wydaliście w roku1989. Był on wypełniony takimi perełkami jak "Three Hills" czy "Wheels Of Sansa". Lubię ten album. Jednak, co o nim mówiono w podziemiu w 1989r.? Recenzje niosły pozytywny odzew. Pamiętam również, że miałem masę wywiadów z ludźmi z całego świata, poza tym mieliśmy zakrojoną na szeroką skalę trasę wraz z Duke z Liar'a. Oni też wydali swój debiut w Century Media. Myślę że to był dobry start dla Poltergeist.
Foto: Poltergeist
jąc muzykę stworzoną przez nas, również na nasz najnowszy album jako Poltergeist. Pracowałem nad albumami Destruction, Pro-Pain, Fear My Thoughts, Panzer, The Order. Prawdę mówiąc, to studio zapewniało mi byt. Wiemy co się działo w przerwie. A teraz czas o tym jak to drzewiej z waszym zespołem bywało. W roku 1983 założyliście Carrion, który wydał dwa dema oraz LP zatytułowany "Evil Is There!". Jak zapamiętaliście ten okres? Co sądzicie obecnie o waszym debiucie jako Carrion. To były dobre czasy. Miałem około szesnastu lat kiedy wydawaliśmy "Evil Is There". Cała scena speed/thrash metalowa wybuchła w tym czasie! Wraz z paczką przyjaciół założyliśmy zespół i próbowaliśmy grać tak ekstremalnie jak Venom oraz Slayer. Oczywiście nie graliśmy wtedy jeszcze zbyt dobrze, ale mieliśmy pokła-
20
POLTERGEIST
jaki napisaliśmy jako Carrion nazywał się "Poltergeist", tak więc wzięliśmy tytuł na nazwę naszego nowego zespołu. Uznaliśmy to za świetny pomysł, aby wziąć niemiecki wyraz, o takim samym znaczeniu na całym świecie, skoro pochodzimy z kraju, w którym włada się również językiem niemieckim. Wydaliście pierwsze demo w 1987r. Miało ono trzy utwory (w tym jeden kawałek został ponownie nagrany na LP) oraz okładkę zainspirowaną Darwinem. Ile osób miało okazję usłyszeć to demo? Co możecie powiedzieć o ogól nej sytuacji w tamtym roku? To był nasz pierwszy raz w studiu z André. Chcieliśmy nagrać parę utworów na koncerty oraz do ewentualnej umowy z wytwórnią. Pamiętam, że Schmier z Destruction złożył nam wizytę w studiu. Imprezowaliśmy, dał nam parę rad… Nagrywaliśmy demówkę w garażu znajomego, miał tam małe studio. Myślę, że nagrali-
Czy możecie powiedzieć więcej o początkach waszej współpracy z Century Media Records? Ponieważ byliśmy pierwszym zespołem, z którym ta wytwórnia podpisała kontrakt, byliśmy obdarzeni pełną opieką ze strony tego wydawnictwa, robili wszystko co tylko mogli, aby nas wypromować. Jednak gdy zaczynaliśmy, to była praktycznie jednoosobowa orkiestra. Robert ze swoją dziewczyną wykonywali praktycznie większość swojej roboty sami. Pamiętam jak wiele razy byłem w Dortmundzie i jak często spałem u niego na kanapie. Czy album "Depression" uczynił was bardziej popularnymi? Oczywiście. Kiedy wydajesz album i jesteś na okładkach tych wszystkich wielkich magazynów, to także zdobywasz popularność. Niestety nie mieliśmy trasy z debiutem, gdyż nie było opcji, aby zrobić dobrą trasę. Tak więc zagraliśmy parę pojedynczych występów z zespołami takimi jak VoiVod, Destruction, Watchtower i Iced Earth. To wszystko sprawiło, że staliśmy
się bardziej popularni. Wspomnieliście że mieliście trasę z Liar. Wydaliście również z nimi splita "D.C.W. / You' ve Learned Your Lesson". Co możecie powiedzieć o tym obecnie nieistniejącym zespole? Podpisali kontrakt chwilę po nas i wydali debiut w tym samym czasie. Co wcześniej wspomniałem, mieliśmy tą zabawną trasę koncertową i zagraliśmy parę koncertów razem. Naprawdę fajni ludzie i zajebisty zespół. Następnie w roku 1991 wydajecie kolejny album, "Behind My Mask". Co zmieniło się w waszym stylu na przestrzeni tego czasu, pomiędzy debiutem a drugim albumem? Po debiucie Graf i Jazzy opuścili zespół. Znaleźliśmy zastępstwo w postaci Marka i Gino. Wnieśli oni ze sobą trochę tej techniki do zespołu, sprawiając, że zaczęliśmy pracować jeszcze ciężej nad naszą techniką gry. Utwory stały się bardziej rozbudowane i szybsze. Chwilę potem po nagraniach do "Behind My Mask", Gino opuścił Poltergeist i musieliśmy znaleźć kolejnego perkusistę. Trochę zaczęliśmy się czuć jak Spinal Tap, przez tą zmianę perkusisty. Wtedy dołączył do nas Alex, został wpisany na okładkę albumu, jednak nie zagrał pojedynczej nuty na tym albumie.
dzie? Będąc szczerym, mieli to w poważaniu. Skoro wcześniej wspomnieliśmy o trasie z Coroner'em w 1993r., to co sądzicie o tym zespole obecnie? Słyszeliście ich najnowszy album? Coroner był/jest świetnym zespołem. Szkoda że Marky odszedł od nich. Co do nowego albumu, nie kojarzę żeby zaczęli nawet go nagrywać... Myślałem o kompilacji "Autopsy". W każdym razie, powróciliście do Poltergeist w roku 2013. Jakie to uczucie, powracać do zespołu po tylu latach? Czuliśmy się świetnie. Gadaliśmy o tym przez jakiś czas w ciągu tych dwudziestu lat, nigdy nie udało nam się jednak zebrać do kupy, wejść do sali prób i urządzić jam session, lecz kiedy wreszcie się to wydarzyło, było dobrze i wszyscy mieliśmy sporo zabawy. To akurat zasługa naszego perkusisty Svena (ex-Destruction), któremu udało się nas zebrać w jednym pokoju. Tak więc w pewien sposób to on jest odpowiedzialny za nasz powrót...
ise, gdzie to dawaliśmy pierwsze występy po powrocie. Przez te dwa lata ciągle pracowałem nad tymi utworami, jeśli tylko miałem trochę wolnego czasu w studiu. Chasper też parę świetnych kawałków przedstawił. Jak przebiegał proces nagrywania? Czy ktoś pomagał przy tym? Produkcję i nagrywanie wykonałem sam. Posiadam własne studio, więc to jest oczywiste, że korzystaliśmy z niego. Również wykonałem produkcję naszych pierwszych trzech albumów. Kto stworzył okładkę "Back To Haunt"? Włoski artysta Roberto Toderico. Jest naprawdę świetny. Zamierzacie wykonać teledysk do waszego najnowszego albumu? Obecnie nasz stary przyjaciel pracuje nad klipem do "Back To Haunt". Jestem ciekawy, jak to będzie wyglądało? Co możecie powiedzieć na temat Pure Steel Records? Czy współpraca z nimi idzie gładko? Na tą chwilę ta. Myślę, że do dobrzy partnerzy
Możecie powiedzieć coś więcej o waszych relacjach z Messiah? Wcześniej już wspom nieliście o roszadach pomiędzy wami. Tak jak wcześniej powiedziałem, pomagałem im wtedy, kiedy ich gitarzysta, Brögi odszedł z Messiah. Mieliśmy parę występów w Szwajcarii, Holandii i Belgii. To było trochę po albumie "Extreme Cold Weather". W trakcie okazało się, że dobrze się dogaduje z Jazzi'm i wtedy kiedy potrzebowaliśmy perkusisty, chciał do nas dołączyć. Messiah obecnie nie jest aktywne, ponieważ stracili twórcę tekstów a ja nie chciałem do nich dołączyć, gdyż byłem już związany z Poltergeist. Zmieniliście w 1991-1992 wydawnictwo, z Century Media Records na Haunted House. Dlaczego? Co możecie obecnie powiedzieć o Haunted House? Century Media nie było usatysfakcjonowane wynikami sprzedaży "Behind My Mask" i kierunkiem w którym zmierzał nasz zespół. Zapytali się, czy nie chcielibyśmy może zmienić naszego stylu na death metal. Motywowali to ogromnym sukcesem Morgoth oraz widzieli w tym szansę dla siebie. Powiedzieliśmy nie i zaczęliśmy szukać innego wydawnictwa. Wtedy to, nasz dobry przyjaciel chciał stworzyć nowe wydawnictwo i poprosił nas o pozostanie pierwszymi artystami, którzy będą pod jego patronatem. Zgodziliśmy się i nagraliśmy "Nothing Lasts Forever". Oczywiście znowu z nowym perkusistą. Tym razem z Peter'em Has'em, który raczej był muzykiem sesyjnym. Zgodził się nagrać swoje partie i dać parę występów, jednak nie chciał do nas dołączyć na stale, gdyż był związany z innymi zespołami i swoją własną szkołą perkusyjną. "Nothing Last Forever" wyszło w roku 1993. Chwilę potem, zespół zawiesił swoją działalność. Cóż za smutny zbieg okoliczności. Dlaczego zawiesiliście swoją działalność? Nasz zespół się rozpadł po trasie z Coroner'em. Ta trasa nie była zbyt szczęśliwa, połowa występów nie odbyła się. Zauważyliśmy, że ten rodzaj muzyki stał się martwy. Wszyscy chcieli słuchać grunge bądź death metal… Po trasie Marek i Luki - kolejny perkusista… (śmiech) - powiedzieli, że chcą odejść i zacząć coś nowego, bardziej skupionego na groove. Zaprosili mnie do współpracy i tak o to powstał Gurd. Jak fani przyjęli informację o waszym rozpa-
Foto: Poltergeist
Co możesz powiedzieć o waszej współpracy w zespole? Wszyscy radowaliśmy się chwilą i cieszyliśmy się z grania razem. Z Chasper'em znaleźliśmy doskonałe uzupełnienie naszego zespołu, tak jak drzewiej to bywało, zawsze chcieliśmy mieć drugiego gitarzystę, jednak nie mogliśmy znaleźć tego kogoś, kto by umiał grać szybko rytmicznie i do tego grać bardzo szybkie solówki. Marek opuścił zespół dość niedawno, będąc wypalony przez swoją pracę. Nasz basista, Ralf Winzer Garcia był naszym starym przyjacielem, znaliśmy się od lat 80. Miał okazję grać w Curare, a my mieliśmy okazję grać z nimi. Obecnie gra w paru innych zespołach (Wolf Counsel, Requiem, Piranha). Wydaliście "Back To Haunt" w październiku 2016 roku. Jak możecie go opisać? Chcemy pokazać, że powróciliśmy i znów czerpiemy radość z grania tej muzyki. Ponieważ mamy nowych członków w zespole, a część osób ciągle pytała się nas o nowy materiał, tak zdecydowaliśmy, że chcemy pokazać jak Poltergeist brzmi w roku 2016! Jak długo pisaliście materiał na wasz najnowszy album? Około dwóch lat. Zacząłem nagrywać pierwsze koncepty zaraz po 70000 Tons of Metal Cru-
dla nas. Jak przebiegł wasz koncert w The Outsider Shop? Powiedzcie więcej o tym, proszę. To był świetny wieczór. The Outsider Shop właśnie obchodził swoje trzydziestolecie i zorganizował występ z masą świetnych zespołów. Nieźle się wkręciliśmy i daliśmy z siebie wszystko! Co możecie powiedzieć na temat przyszłych występów? Zgotujemy naszemu najnowszemu albumowi chrzest bojowy tutaj, w Szwajcarii, w klubie o nazwie Metbar w Lenzburgu. Potem zagramy parę występów w grudniu i styczniu. W Kwietniu zamierzamy grać na sławnym Z-7 dla Swiss Metal Attack Festival. Również będziemy robić pomniejsze trasy, jeśli będzie tylko sensowna okazja dla nas. Co sądzisz o obecnej szwajcarskiej scenie metalowej? Myślę że szwajcarska scena jest bardzo mocna i dobra. Mamy masę dobrych zespołów tutaj, tylko miejsca do granie jest coraz mniej i mniej. Dziękuje za wywiad. Proszę o ostatnie słowa dla waszych fanów. Dzięki za wsparcie. Polter 'Til Death!!! Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
POLTERGEIST
21
To prawda, utwór jest dla nas,zawsze najważniejszy. Nie komplikujemy, jeśli nie jest to konieczne. Dobry kawałek to dobry kawałek.
Futurystyczny krajobraz oldschoolowego thrashu - Granie na żywo jest powodem, dlaczego pracujemy! Nie możemy się doczekać, aby ruszyć w trasę i grać! - deklaruje Jocke Pettersson. Gitarzysta szwedzkiego Kayser ma uzasadnione powody do satysfakcji, bowiem czwarta płyta tego zespołu "IV: Beyond The Reef Of Sanity" to siarczysty thrash z elementami tradycyjnego metalu - nie wiem, czy dotrą z koncertami nad Wisłę, ale warto sprawdzić tę płytę: HMP: Cztery płyty praktycznie w dziesięć lat, każda kolejna zdecydowanie lepsza od wcześniejszej - macie wrażenie, że towarzyszy wam ciągły progres, czy też nie da się tego stwierdzić, bo za bardzo jesteście w to wszystko zaangażowani? Jocke Pettersson: Przede wszystkim dziękuję za miłe słowa! Decyzja czy to prawda, należy do słuchaczy. Jednak myślę, że "IV: Beyond The Reef Of Sanity" to nasz najlepszy album do tej pory. Jest bardzo szczery. Naprawdę ciężko pracowaliśmy, aby zebrać te kawałki razem. Z trzema kompozytorami w zespole wszyscy zagłębiamy się w nasz materiał, co chyba sprawiło, że zaczęliśmy pracować lepiej. Staracie się więc za każdym razem przebić poprzednie wydawnictwo, napisać lepsze utwo-
ry, pokombinować z aranżacjami i z takim też nastawieniem przystępowaliście do prac nad "IV: Beyond The Reef Of Sanity"? Nie mówiliśmy tak, kiedy rozpoczynaliśmy pracę nad albumem. Myślę, że to po prostu naturalna kontynuacja "Read Your Enemy", mocniejszy materiał i tak dalej. Oczywiście jako autor tekstów zawsze w jakiś sposób konkurujesz ze sobą (śmiech). To surowy, ale całkiem melodyjny thrash/tradycyjny heavy metal - wiele współczesnych kapel na siłę unowocześnia swoje utwory czy brzmienie, co nie zawsze daje dobre efekty, a u was odnoszę wrażenie, że na pierwszym miejscu jest spójność i jednorodność materiału, bo owszem, lubicie eksperymentować, ale bez udziwnień? Foto: Listenable
Dowodem na to są dwa najdłuższe utwory na płycie: trwający siedem minut "Dusk" i 13minutowy "The Silent Serenade". Na ile pisanie takiego długiego numeru różni się od tworzenia 3-4 minutowych utworów? To łącze nie fragmentów różnych utworów czy poje dynczych pomysłów, czy też taki utwór pow staje od początku do końca w takiej formie, w jakiej trafia na płytę? Wiem, że "The Silent Serenade" było trzema utworami, nad którymi pracował Spice i złożył je do kupy. Kiedy pisałem "Dusk" nie planowałem długości utworu, ale chciałem zrobić intra w oldschoolowym stylu. Reszta przyszła naturalnie podczas prób. Mieliście już takie rozbudowane utwory w przeszłości, choćby "Absence" na drugim CD, ale teraz to już poszliście na całość ? (śmiech) Czasami utwór musi być długi. Nie sądzę, że to kiedykolwiek było planowane w ten sposób. Jest to bardziej jak - musimy tak zrobić, ponieważ jest to najlepsze wyjście. Zresztą nie zawsze musi być tak, że numer musi być długi, bo taki "Old Blankiet" trwa niewiele ponad cztery minuty, a też sporo się w nim dzieje, to według mnie coś na styku Voivod i wczesnej Metalliki... Tak, to była łatwa do zrobienia kompozycja. Została ona zakończona od razu, bez zbędnych dodatków (śmiech). Ten kawałek chyba nie potrzebuje więcej czasu, aby opowiedzieć swoją historię. Ponownie nagrywaliście w swoim Ladahland Studios w Helsingborgu - nie warto szukać daleko kosztownych i wymagających czasu rozwiązań, skoro w rodzinnym mieście ma się dobre studio? Cóż, jestem właścicielem studia. Jest to miejsce, gdzie pracuję. Zajmuję się produkcją i miksowaniem dla innych zespołów. Dodatkowo jest to miejsce naszych prób, więc jest to także miejsce naszej pracy. Jesteście też w tej dobrej sytuacji, jesteś również producentem, a Mattias wspomógł cię na etapie miksów, tak więc pod tym względem jesteście właściwie samowystarczalni? To prawda, ale wciąż nie ułatwia to procesu miksowania. Trudno jest robić to ze swoim własnym materiałem. Jednak z drugiej strony masz pełną kontrolę nad własnym brzmieniem i pod tym względem to lubimy. Spodobała się wam chyba też okładka "Read Your Enemy", skoro zdobiąca ją charakterystyczna czaszka znalazła poczesne miejsce na grafice z "IV: Beyond The Reef Of Sanity"? Timo Wuerz jest fantastycznym artystą. Naprawdę kochamy jego pracę. Mieliśmy ten pomysł, żeby "Beyond The Reef Of Sanity" został osadzony w tym samym futurystycznym krajobrazie, jak "Read Your Enemy". Wykonał kawał dobrej roboty w tym kierunku. Taka swoista ciągłość pomiędzy poszczególnymi wydawnictwami, nie tylko w sensie muzycznym, jest chyba dobrą sprawą i ułatwia fanom identyfikację zespołu również w kontekście wzrokowym, co dopracowali do per fekcji choćby Iron Maiden? (śmiech) Kto nie jest fanem Maiden (śmiech). Tak to prawda. "IV: Beyond The Reef Of Sanity" jest jak kontynuacja "Read Your Enemy".
22
KAYSER
Timo Wuerz zrobił tu kawał dobrej roboty, a zresztą nie od dziś wiadomo, że ciekawa okładka przyciąga wzrok i może zainteresować potencjalnego odbiorcę, nawet jeśli nie znał wcześniej danego zespołu? Jest wspaniałym człowiekiem a zarazem wielkim artystą. Dostaje to czego chce. Słucha waszej muzyki, prawdziwy profesjonalista. Kiedy przerzucam płyty w sklepach bądź second handach zawsze zwracam uwagę na pro jekt graficzny i rzadko bywa tak, że CD/LP ze świetną okładką zawiera marną muzykę macie podobne doświadczenia? Tak, zgadzam się. Myślę, że kiedy zespoły są w dobrym czasie swojej kariery mają tendencję do tworzenia wielkich albumów od początku do końca. A tak swoją drogą nie obawiacie się udostępniać dziennikarzom pełnej wersji nowej płyty dwa miesiące przed jej premierą? Wychodzicie z założenia, że pewnie prędzej czy później ten materiał i tak trafi do sieci, a kto ma kupić wer sję CD czy LP, to i tak to zrobi? Dokładnie, gramy muzykę dla słuchaczy, a także chcemy popularyzować ją najbardziej jak się da poprzez dostarczanie jej w szybkim tempie. Tak patrzę na listę utworów z "IV: Beyond The Reef Of Sanity" i wydaje mi się, że jeśli chcielibyście wydać też ten materiał na winy lu, to przy obecnych wymogach jakościowych dotyczących tego nośnika musiałyby to być aż dwie płyty, gdzie na drugiej byłyby tylko cztery utwory? Cóż obecnie istnieje wiele sztuczek, które pozwalają umieścić cały album na jednym winylu, przynajmniej tak słyszałem. Będziemy musieli zaczekać i wtedy się przekonamy.
Foto: Listenable
Listenable Records była chyba dobrym wyborem dla Kayser, chociaż na Scarlet Records, szczególnie w początku zespołu, też pewnie nie narzekaliście, ale wiadomo: większa firma większe możliwości? Być może, ale na końcu i tak wybór, aby napisać dobre kawałki jest nasz. Dotyczy to wszystkich zespołów. Sami załatwiacie kolejne koncerty, czy też korzystacie z usług jakiejś profesjonalnej agencji koncertowej, czy też zajmuje się tym manager Kayser? Aktualnie szukamy nowego managementu, więc jeśli jest ktoś kto chciałby z nami pracować proszę o kontakt!
Trasa promująca "IV: Beyond The Reef Of Sanity" pewnie jest dopiero dogrywana, ale przypuszczam, że już nie możecie doczekać się konfrontacji nowych numerów z waszymi fanami w scenicznych realiach, bo to jednak granie na żywo jest chyba najprzyjemniejszą częścią tego wszystkiego? Granie na żywo jest powodem, dlaczego pracujemy! Nie możemy się doczekać, aby ruszyć w trasę i grać! Wojciech Chamryk, Marcin Hawryluk, Ola Matczyńska
Powrót niemieckiej legendy Paradox to zespół pechowy, który po świetnym starcie i dwóch albumach poległ w starciu z grunge. Tym bardziej cieszy, że przed blisko 20. laty Charly Steinhauer reaktywował zespół i wciąż nagrywa takie thrash/speedmetalowe perełki jak "Pangea": HMP: Pewnie zakładając Paradox 30 lat temu w żadnym razie nie przypuszczałeś, że przetrwa on tyle lat i doczeka, w dodatku w naprawdę niezłej formie, jubileuszu 30-lecia? Charly Steinhauer: Nie mogłam się tego spodziewać. Wiedziałem, że muzyka będzie stanowiła dużą część mojego życia, ale nie miałem pojęcia, jak długo będę to robił. 30 lat później młodzieńcze marzenie stało się projektem życiowym, z którego jestem naprawdę dumny. Młodzi czytelnicy nie do końca zdają sobie sprawę z tego, że to były zupełnie inne czasy. I chociaż ówczesne Niemcy Zachodnie stały na niewyobrażalnie wyższym poziomie niż komunistyczna, pogrążona w kryzysie Polska, to i tak jako młoda kapela nie mieliście pewnie życia usłanego różami? Chyba mieliśmy. Było bardzo łatwo, aby dostać kontrakt płytowy. Był taki facet, który wysłał naszą kasetę demo z prób do kilku magazynów metalowych. Pamiętam dzień, w którym wyszedł Metal Hammer i zobaczyłem Paradox na stronie wraz z nagłówkiem "najlepsze niemieckie demo od lat". Dzień później otrzymaliśmy telefon z Roadrunner Records. Tak więc,
nie musieliśmy szukać wtedy wytwórni. Gdy zdobyliście kontrakt z Roadrunner Records wasz debiutancki LP "Product Of Imagination" w 1987 roku ukazał się w Europie, USA i Kanadzie? Gdy wydaliśmy "Product Of Imagination" w październiku 1987 roku został okrzyknięty "albumem miesiąca" w niektórych największych magazynach metalowych. Nazwali nas "odkryciem roku", a fani oddawali na nas głosy w ankietach. Mieliśmy najlepszy start jaki tylko mogliśmy sobie wyobrazić Masz 24 lata, grasz w zespole, wchodzisz do sklepu muzycznego i w przegródce pod P, obok świeżutkich płyt Pretty Maids, Pariah, Picture, Plasmatics, Protector czy Possessed, widzisz też wasz "Product Of Imagination" - to wrażenie, którego pewnie się nie zapomina? O tak, to prawda! Nigdy nie zapomnę tych wyjątkowych chwil. W każdym sklepie z płytami musiałem wiedzieć, czy jesteśmy pod literą P. Jeśli nie, to byłem rozczarowany (śmiech). Dla mnie jako fana zespołów takich jak Pariah to było wspaniałe uczucie i nadal jest.
Przy okazji tej płyty mieliście też okazję pra cować z samym Joe Petagno, autorem okładek choćby Motörhead, a za jej produkcję odpowiadał Kalle Trapp - może jeszcze wtedy nie tak znany jak guru konsolety europejskiego metalu Harris Johns, ale też renomowany już wówczas producent? Właściwie okładka do "Product Of Imagination" została stworzona dla Motörhead, ale postanowili wykorzystać inną. Zapytaliśmy Joe Petagno czy możemy użyć jej na naszym debiutanckim albumie, a on się zgodził. Co do Kalle' go Trappa, to była przyjemność. Nigdy nie zapomnę wspaniałych doświadczeń, jakie mieliśmy w Karo Studio w Münster w Niemczech w maju 1987 roku. Był naszym pierwszym producentem i dużo się od niego nauczyliśmy. Zaraz po Paradox wyprodukował debiutancki album Blind Guardian, a później Saxon. Mieliście chyba wtedy niesamowity power do działania, bowiem wasz drugi album "Heresy" ukazał się już w dwa lata po debiucie, a trzeba tu podkreślić, że przystępując do prac nad tym albumem startowaliście od zera, dlatego trafiły nań wyłącznie nowe kompozycje? Mieliśmy parę nieopublikowanych utworów, ale dla nas to było oczywiste, aby na naszej drugiej płycie umieścić tylko nowe kawałki. W tym czasie ćwiczyliśmy pięć razy w tygodniu i mieliśmy dobry flow do pisania muzyki. Zebranie wszypstkich utworów razem nie trwało zbyt długo. Odczuwaliście przy tej okazji jakąś presję, czy też wszystko było tak ekscytujące, że nikt nie zaprzątał sobie głowy takimi drobiazgami? Nie, nie czuliśmy żadnej presji. Wiedzieliśmy, że stworzyliśmy kilka świetnych kawałków na nasz drugi album. Mieliśmy w naszych rękach również świetne pomysły na liryczną historię, napisaną przez Petera i Nigela Vogta, który również napisał słowa do "Product Of Imagination". Tym razem nagrywaliście z Harrisem Johnsem, firma zadbała też o oprawę graficzną "Heresy", angażując do stworzenia okładki Lesa Edwardsa (Krokus, Metallica) - czuliście, że wydawca wspiera was maksymalnie, a sukces jest na wyciągnięcie ręki? Ani trochę! Okładka "Heresy" została zrobiona, ale tydzień przed terminem wytwórnia Roadrunner Records przedstawia nam zupełnie inny obraz. Pamiętam, byliśmy bardzo nią rozczarowani, ale nie było czasu, więc byliśmy zmuszeni do jej przyjęcia. To samo stało się ze obsadą producentów. Kalle Trapp wykonał przedprodukcję, ale nagle dostaliśmy telefon z Roadrunner Records, że będziemy nagrywać z Harrisem Johnsem w Music Lab Studio w Berlinie w Niemczech. Nie mogliśmy odmówić. Co poszło nie tak, że po wydaniu drugiej płyty wasza kariera de facto załamała się, nie ukazała się kolejna, a w roku 1991 zespół rozpadł się na prawie siedem lat? W 1991 roku straciliśmy kontrakt z wytwórnią Roadrunner Records, ponieważ pojawiła się ta pieprzona muzyka grunge i nie byli już więcej zainteresowani thrash, power i speed metalem. Wszyscy to wiemy, że lata 90. były najciemniejszym rozdziałem w muzyce metalowej. Po straceniu naszej umowy, zdecydowaliśmy się zrezygnować z dalszej działalności.
Foto: AFM
24
PARADOX
W 1998 roku powróciliście, ale nie udało się skompletować dawnych członków zespołu przez wiele lat towarzyszył ci gitarzysta Kai Pasemann, ale resztę składu trudno było uznać za stabilną? W 1998 roku udałem się na festiwal Bang Your Head, aby spotkać się z moimi starymi przy-
jaciółmi Alexem i Oliverem Holzwarthami z Sieges Even. Rozmawialiśmy o starych, dobrych czasach i pojawił się pomysł reaktywacji Paradox. Obaj byli zainteresowani, aby dołączyć. Zaraz po tym zadzwoniłem do Kai'a Pasemanna i powiedziałem mu o naszych planach. Kilka tygodni później otrzymaliśmy ofertę, aby zagrać koncert na Wacken Open Air 1999 i krótko po tym podpisaliśmy światowy kontrakt z wytwórnią AFM. "Collision Course" został wydany w sierpniu 2000 roku. Nagraliście cztery udane płyty, a kolejną jest tegoroczna "Pangea" - postanowiliście zaakcentować to 30-lecie nie składanką czy rocznicowymi koncertami z wyłącznie starszym materiałem, ale premierową płytą? Nie, to był czas na nową płytę Paradox. Bardzo ważne było dla mnie również świętowanie 30lecia z nową muzyką. Nie było mowy, aby zagrać kilka koncertów tylko ze starym materiałem, ponieważ, moim zdaniem byłoby to po prostu bez sensu, chyba że w oryginalnym składzie.
dzieje przez wojny, epidemie, klęski lub komety? Na okładce widać obraz jakiegoś obcego boga, który złapał Ziemię. To nasza wizja końca planety. Zresztą tekstowo zwykle odbiegaliście na plus od typowej metalowej średniej, tak więc nie jest to w sumie żadne zaskoczenie? Wolę śpiewać o tematach, które wypływają na moje życie. Powinno to być coś poważnego. Nie lubię śpiewania o absurdalnych rzeczach typu "jesteśmy wojownikami obrońców stali". Kiedy słyszę takie banały, to włosy stają mi dęba, rezygnuję. "Pangea" to piąta płyta Paradox wyprodukowana przez ciebie - wraz z nabieraniem doświadczenia uznałeś, że angażowanie kogoś z zewnątrz mija się z celem, tym bardziej, że bu-
metalu. Słucham również power/speed metalu. Kiedy zaczynam pisać utwór staram się umieścić w nim wszystkie moje ulubione inspiracje, ale cechy charakterystyczne nie powinny się zagubić. Nie narzekasz więc na brak pomysłów, dzięki czemu nie należycie do zespołów bazujących tylko na przeszłości? Zgadzam się, nie chcemy się za bardzo powtarzać. Czas nie stoi w miejscu, ale może się zdarzyć, że kolejna płyta będzie brzmiała znacznie bardziej oldschoolowo, niż poprzednie. "Pangea" to jak dotąd najdłuższy album w waszej dyskografii, a w dodatku po długiej przerwie kolejne wydawnictwo dostępne też na winylu, w dodatku na 2LP, chociaż muzyki starczyło tylko na trzy strony, ale jednak. Pla-
Paradox A.D. 2016 to oczywiście nowy skład, ale wygląda na to, że Kostas Milonas, Gus Drax i Tilen Hudrap pozostaną z tobą na dłużej? Udział dwóch pierwszych w Sunburst czy liczne obowiązki Tilena nie staną tu na przeszkodzie? Będąc całkowicie szczerym, Paradox z roku 2016 jest tylko projektem studyjnym. Gus i Kostas wykonali świetną robotę na "Pangea", ale są oni zbyt zajęci innymi zespołami, aby utrzymać koncentrację na Paradox. To dlatego, że nie są stałymi członkami zespołu. Była to jednorazowa sprawa. Również Tilen jest bardzo zajęty. Niestety nie będziemy w stanie zagrać żadnych koncertów w tym składzie. Warto tu zauważyć, że obecnie Paradox ma iście międzynarodowy, bo niemiecko-greckosłoweński skład. Oczywiście żaden to prece dens, bo przecież mieliście już kiedyś perku sistę z Czech Rolanda Joahodę czy basistę z Chile Tomasa, ale jednak na taką skalę takie zjawisko nie miało miejsca? Po rozpadzie oryginalnego składu w 1991 roku zawsze było trudno znaleźć coś stabilnego. To jak wieczne przekleństwo. Nie ma tak wielu dobrych muzyków mieszkających w tej samej okolicy co ja. Dlaczego zawsze byłem zmuszony do współpracy z ludźmi z innych miejsc. Wspólnie z Kai'em Pasemannem, Olly'm Keller i Rolandem Jahodą (2008-2010) Paradox był w stanie grać koncerty jako zespół. Uwierz mi, naprawdę chciałbym mieć kilku facetów w zespole, którzy wierzą w to samo, ale wydaje się to być niemożliwe w dzisiejszych czasach. Większość dobrych muzyków gra w trzech różnych formacjach i nie wiedzą, na którym zespole powinni się skupić w 100%. Nie chcę już tego w przyszłości. Lepiej zrobić album samemu, będę naprawdę spełnionym, mając możliwość nagrywania oraz wyprodukowania kolejnych płyt. Najważniejsze jest, aby utrzymać wysoki poziom. Fani Paradox nie powinni czuć się rozczarowani, nawet jeśli zespół nie ma stałego składu. Ten etniczny i międzykulturowy europejski tygiel znalazł też więc odbicie również w Paradox? Może to więc nie przypadek, że nowa płyta traktuje o Pangei, mitycznym superkontynencie - wszechziemi sprzed wielu milionów lat? Nie, "Pangea" powinna symbolizować początek końca naszego istnienia. Czyżby bóg / bogowie, w których wszyscy wierzymy, odzyskuję Ziemię, ponieważ misja została wykonana? Czy to się
Foto: AFM
dżety na nagrania są nieporównywalne z tymi w latach 80. czy 90., nierzadko też pewnie musieliście nagrywać na swój koszt, mimo kontraktów? Przypomnę, budżet na "Product Of Imagination" wynosił 20.000 dolarów amerykańskich, na "Heresy" 40.000. Obecnie jest to niemożliwe. Zaangażowanie producenta lub wejście do studia, aby nagrać album, jest bardzo drogie. Jestem w stanie nagrywać i produkować wszystkie albumy sam. Lepiej przeznaczyć pieniądze, które oszczędziłem na nagrania perkusji, miksowanie, mastering i okładkę. Zyskaliście też kogoś na kształt nadwornego grafika, bowiem Claudio Bergamin jest z wami już od czterech płyt, z "Pangea" włącznie? Jesteśmy bardzo zadowoleni ze współpracy z Claudio, który zrobił ostatnie cztery okładki. Lubię je wszystkie, więc nie ma potrzeby, aby szukać kogoś innego. Nigdy nie zmieniaj zwycięskiego zespołu. Komunikacja między nami est doskonała, a także jego praca jest znakomita. Moją ulubiona okładką jest "Electrify" i "Tales Of The Weird". Byłoby wspaniale zaangażować go do pracy przy następnym albumie. Kiedy słucham tej płyty dochodzę do wniosku, że jesteś tradycjonalistą, bo nie unowocześni asz na siłę muzyki Paradox, wciąż znajdując coś inspirującego w thrash/power i speed metalu? Cóż, nie chcę po prostu ograniczać się do thrash
nujecie wznowienia również tych albumów, które jak dotąd ukazały się tylko na CD, np. "Riot Squad" czy "Electrify"? Byłoby wspaniale, gdyby AFM zdecydowało się wydać "Collision Course", "Electrify", "Riot Squad" i "Tales Of The Weird" na winylu. Naprawdę na to czekam. Warto byłoby też chyba pomyśleć o wznowieniach pierwszych płyt na CD, bo edycje polskiej firmy Metal Mind Productions sprzed blisko dziesięciu lat są już wyczerpane, a kole jnych wznowień jak dotąd chyba nie było? Nie, nie ma żadnych planów, aby ponownie nagrać lub zremasterowane wersje innych albumów zespołu. "Heresy" jest wyjątkiem. Czyli macie o czym myśleć, a w planach są też pewnie koncerty, może również jakieś okolicznościowe wydawnictwo, np. koncertowe DVD? Teraz niemożliwe jest granie koncertów, ale wkrótce będę mógł zaskoczyć fanów super wiadomością. Jest zbyt wcześnie, aby o tym mówić, ale to będzie coś naprawdę wyjątkowego. Chciałbym zakończyć karierę Paradox DVD zawierającym: koncerty, prywatne nagrania z lat 80., wywiady z byłymi muzykami i wiele innych ciekawostek. Wojciech Chmaryk, Marcin Hawryluk, Bartosz Hryszkiewicz
PARADOX
25
Chcieliśmy pokazać że nasz najnowszy album jest stworzony w tradycji "Death Squad" oraz "Defenders of Justice". Dlatego wzięliśmy elementy z pierwszego i drugiego albumu. Darkness. Na hasło tej nazwy pierwsza rzecz, która mi jawi się przed oczami, to kultowy album w środowisku thrash metalowców, "Death Squad". Druga, to krążek "Defenders of Justice". Natomiast obecnie członkowie Darkness nie ustają w wysiłkach, aby trzecią z tych rzeczy był album "The Gasoline Solution", łączący cechy dwóch pierwszych LP, co widać już po szacie graficznej tego wydawnictwa. O przebiegu powstawania albumu, podejściu zespołu do tworzenia nowego materiału oraz o… antenkach, przeczytacie w tym wywiadzie. Na pytania odpowiadali gitarzysta Arnd oraz wokalista Lee. HMP: Wydaliście niedawno nowy album, "The Gasoline Solution". Chciałbym powiedzieć że jestem bardzo pozytywnie zaskoczony tym albumem. Jest naprawdę mroczny. A co Wy sądzicie na temat waszego najnowszego albumu? Arnd: Masz rację, jest to mroczny i w mojej opinii brutalny (na swój sposób) album. Jesteśmy zadowoleni z naszego dzieła i mamy nadzieję że fani również je polubią. Lee: Sądzisz że ten album jest naprawdę mroczny? Ja tam nie jestem pewien, czy mroczny to odpowiednie słowo. Może prędzej mroczny/tragiczny na ten zdesperowany i beznadziejny spo-
Arnd: Ten album to powrót Darkness po długiej absencji. Co was zainspirowało do stworzenia tego albumu? Lee: Otwórz swoje oczy! Co widzisz!?!? Właśnie to! Arnd: To, czyli to całe gówno, które dzieje się na tym świecie. Jest to wystarczająca inspiracja. Wystarczająca na ten oraz dwadzieścia kolejnych albumów. "The Gasoline Solution" jest niezłą metaforą dla protestów, w których środkiem perswazji
działem związku pomiędzy tymi dwoma utworami do momentu, w którym to powiedziałeśłeś. Dzięki za to, stary! "Freedom on Parole" jest bardziej o wolności, w której żyjemy, jesteśmy wolni do czasu, w którym nie przekroczymy granic, które zostały wyznaczone przez system, jesteśmy wolni kiedy jesteśmy spokojni, słuchamy i wspieramy system, w którym żyjemy. Ale to wolność warunkowana, na słowo honoru systemu. Zgłębiając się dalej w temat, to też utwór o obojętności ludzi, których to nic nie obchodzi. Natomiast w "Predetermined Destiny" bardziej chodzi o błahość życia większości ludzi. Tak, to prawda, w "Freedom on Parole" krzyczymy fuck, sleep, work, eat - tak, to mogła być część tekstu w "Predetermined Destiny". Masz jednak pełną słuszność - oba kawałki są wciąż aktualne. Aktualne 20 lat temu i również w ciągu tych 20 lat będą aktualne. Czy "Another Reich" jest zainspirowana wydarzeniami, które naprawdę miały miejsce? Lee: Nie! Arnd: Pierwsza rzecz, którą chcę uzmysłowić. Ten utwór nie jest skrojony pod jakąś nazistowską gówno tematykę. Lee ma rację, nie jest zainspirowany przez wydarzenia, które miały miejsce, ale poprzez wydarzenia, które dopiero mogą się wydarzyć. Mój tok rozumowania jest następujący. W średniowieczu mieliśmy Święte Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego (Pierwsza Rzesza), następnie Drugą Rzeszę w późnym wieku XIX i wczesnym XX. Mieliśmy okropny okres Trzeciej Rzeszy. A teraz zastanawiamy się nad tym, czy to dochodzi do Kolejnej Rzeszy ("Another Reich"), rządzonej przez pokrętną ekonomię, giełdy papierów wartościowych i pieniądze. Dobrze, teraz proszę powiedzcie nam trochę więcej o stronie technicznej "The Gasoline Solution". Jak przebiegał pisanie tekstów i komponowanie? Jak długo nagrywaliście swój album? Arnd: Tekst "Another Reich" został napisany przez Lee i mnie, tekst "Dressed in Red" przez Lee, tekst "Welcome to Pain" przez Dirka, natomiast inne teksty zostały stworzone przeze mnie. Muzyka została skomponowana przez nas wszystkich. Pracujemy w różny sposób… czasami ktoś przedstawia pomysł i nad nim pracujemy, czasami ktoś daje nam gotowy utwór do obrobienia. Jedna zawsze nad muzyką pracujemy razem. Nagrywaliśmy od stycznia do kwietnia 2016, potem był mix i mastering.
Foto: Darkness
sób. Nie upiorny choć na wzór Gotham City. Jest bardziej ponury, jesteś tego świadom? Oczywiście… Lee: Jesteśmy naprawdę zadowoleni z tego albumu, jest w 110% tym, co chcieliśmy osiągnąć, kiedy zaczęliśmy komponować materiał na niego. Co chcieliście powiedzieć za pomocą tego albumu? Lee: Na początek chcieliśmy powiedzieć że Darkness powraca (śmiech). Jeśli mówimy o muzyce i tektach, to chcieliśmy powiedzieć: popatrz w lewo i w prawo! Bądź świadom tego, co dzieje się w tym "perfekcyjnym" świecie!
26
DARKNESS
jest koktajl mołotowa. Skąd zaczerpnęliście ten pomysł? Arnd: Trudno to wyjaśnić słowami… pozwól, że użyję takiej metafory: idee niczym fala elektromagnetyczna lecąca poprzez środowisko. Wszystko może cię zainspirować - po prostu potrzebujesz anteny do przetworzenia tych pomysłów. "Freedom On Parole" został zainspirowany przez wasz wcześniejszy utwór, "Predetermined Destiny"? Co możesz powiedzieć o tych dwóch utworach obecnie? Są dość aktu alne… aktualne jak nigdy wcześniej... Arnd: Nie, tak naprawdę nie został zainspirowany przez "Predetermined Destiny". Nie wi-
Kto pomagał w mixie i masteringu? Gdzie pracowaliście nad obróbką dźwięku? Lee: Album został zmiksowany i zmasterowany przez Patryka W. Engela w jego studiu, Temple of Disharmony. Świetny gościu i bardzo profesjonalny inżynier dźwięku. Jesteśmy naprawdę wdzięczni, gdyż Patryk w tej chwili jest jednym z najbardziej szanowanych speców od dźwięku w Niemczech. To on stoi za brzmieniem wielu świetnych albumów, takich jak albumy Desastera, czy też Protectora. Okładka "The Gasoline Solution" jest niezłym miksem pomysłów z "Death Squad" oraz "Defenders of Justice". Kto ją stworzył? Kto wpadł na jej pomysł? Lee: Alexander von Wieding stoi za tą okładką! Jego zadaniem było stworzenie okładki dla trzeciego albumu Darkness! Albumu będącego po "Death Squad" i "Defenders of Justice". (pomijając średnio udane "Conclusion and Revival" - przyp. red.). Arnd: Chcieliśmy pokazać, że nasz najnowszy album jest stworzony w tradycji "Death Squad" oraz "Defenders of Justice". Dlatego wzięliśmy
elementy z pierwszego i drugiego albumu i je połączyliśmy w projekt okładki "The Gasoline Solution". Stworzyliście teledysk do "Tinkerbell Must Die. Jak przebiegał proces realizatorski? Co sądzicie o rezultacie nagrania? Chcecie stworzyć więcej teledysków? Lee: Lacky zawsze mówi, że chciałby stworzyć teledysk do każdego utworu. Jest małym Quentinem Tarantino! (śmiech) To jest nasza odpowiedź… jesteśmy bardzo fotogeniczni i zadowoleni z naszego pierwszego profesjonalnego teledysku. Arnd: Dokładnie, Lee! Teledysk został nagrany przez zespół profesjonalistów. Nagrywaliśmy to w sobotę, przez około 12-14 godzin. Po tym postprodukcja. Byliśmy bardzo zadowoleni z tego. Przy okazji, zauważyliście Bruna i Pierra z pierwszego składu Darkness? W jednej scenie tego teledysku możecie ich zobaczyć pod postacią duchów. "Laughter And Wrath" (który został po raz pierwszy opublikowany na "XXIX") jest waszym pierwszy teledyskiem? Jeśli tak, to proszę powiedzcie, dlaczego nie stworzyliście żadnych teledysków w 1984 - 1990 (czy to były to tylko problemy finansowe)? Arnd: Znasz prawdziwy tytuł tego utworu - moje uszanowanko Jacek! Jest to pierwszy teledysk w obecnym składzie… w 1984 -1990 teledyski nie były tak ważne jak dzisiaj, tak więc nie poświęcaliśmy temu aż takiej uwagi. Muszę powiedzieć, że "The Gasoline Solution" jest w dobrym, starym stylu albumu "Death Squad", z nowym brzmieniem i z jeszcze większą ilością riffów. Nawet wokale Lee są bliskie tym starym czasom. Czy wasz kolejny album będzie stworzony w tym samym stylu co wasz obecny, czy jednak planujecie jakieś zmiany? Lee: Jestem zadowolony z tego, że sądzisz że nasz album jest blisko starych dobrych czasów! Jednak tworzenie planów, szukanie stylu czy myślenie o tym, co ludzie powiedzą bądź nie, nie działa w Darkness. Nie zrozum mnie źle, uwielbiamy kiedy ludzie lubią słuchać naszej muzyki… aallllee… Darkness jest zrodzony z emocji. Po prostu to się dzieje. Album taki jest, ponieważ tak się zdarzyło. Jestem wokalistą Darkness ponieważ to się zdarzyło. Miły incydent, a nie plan. Arnd: Człowieku! Pierwsza rzecz jaką zrobimy, to wypromujemy nasz album. Jednak wątpię, że kolejny będzie bardzo się różnił od "The Gaso-
Foto: Darkness
line Solution". Mamy gen staroszkolności w naszych żyłach. Ostatnie, lecz równie ważne pytanie na temat waszego albumu. Jaki kawałek jest waszym ulubionym? Moje to "Pay A Man" (motyw przypomina mi "Kill on Command" Violence) oraz "Welcome To Pain". Arnd: Moje ulubione kawałki to "Another Reich", ponieważ jest tak odmienna od typowego thrashu, oraz "This Bullet is For You". Wracając jeszcze do okładek. Bardzo spodo bała mi się "Cleans Pforzheim", idealnie pasu je do "Predetermined Destiny". Czy koncept tej okładki będzie użyty w przyszłych albu mach? Arnd: Nie wiem. Nie mam pojęcia. Co możecie powiedzieć o współpracy z High Roller Records obecnie? Arnd: High Roller jest świetnym wydawnictwem, bez fałszywych obietnic i kantów. Goście są wspaniali. Metal tworzony od metali dla metali. Słyszeliście już najnowszy album Sodoma? Co o nim sądzicie? Macie swoje ulubione kawałki z tego albumu? Arnd: Słyszałem tylko jeden utwór, za mało aby wyrobić opinię na ten temat. Poza Sodomem chciałbym jeszcze wspomnieć
o Accuser, Assassin, Necronomicon oraz Exumer. Oni również wydali albumy w przeciągu dwóch ostatnich lat. To były dobre lata dla ludzi, którzy chcieli albumów starych wyjadaczy, czyż nie? Arnd: Wygląda to na dobry czas na powrót staro-szkolnego thrash metalu. Graliście na Storm Crusher Festival, z zespołami takimi jak Iron Angel, Exumer, Asphyx, Manilla Road i Division Speed. Co czuliście na festiwalu? Który zespół dał najlepszy występ (wyłączając was)? Lee: Tak, to był świetny festiwal z wspaniałymi zespołami. Najlepszy dla mnie był Asphyx. Byli intensywni… i przyjacielscy. Arnd: Naprawdę wczułem się w ten festiwal, wszystko było świetne. Niestety, trudno było zobaczyć wszystkie zespoły, kiedy samemu się grało. Spodobał mi się jednak Diamond Head i Iron Angel. Wspomniałem o Division Speed. Nowy zespół grający bardzo agresywną muzykę. Co sądzicie o nich? Doszli już całkiem daleko, czyż nie? Arnd: Niestety to właśnie był jeden z tych zespołów które przegapiliśmy. Powiedzcie coś o swoich dalszych planach. Zamierzacie zaprowadzić Ciemność w innych krajach (wyłączając Hiszpanię i Włochy)? Arnd: Zamierzamy zagrać w całej Europie i pracujemy nad organizacją występów za morzami, m.in w Ameryce Południowej i Japonii. To są te dalsze plany. Jestem chętny do grania w Polsce. Słyszałem, że jesteście naprawdę szaleni, czyż nie? Oczywiście. To teraz trochę o naszych sąsiadach, czyli waszej ojczyźnie (śmiech). Co sądzicie o polityce socjalnej Niemiec? Czy jest to prawidłowe działanie? Arnd: Jest to po pierwsze i najważniejsze działanie fałszywe i nieszczere. Udają, że pomagają ludziom, a tak naprawdę korzystają z polityki socjalnej w specjalny sposób, jako narzędzia do kontroli bezrobotnych. Dziękuje za wasz czas, co na koniec wywiadu chcielibyście powiedzieć waszym fanom? Arnd: Dziękujemy za możliwość udzielenia tego wywiadu. Chcę podziękować fanom metalu na świecie, a szczególnie w Polsce za wspieranie Darkness przez te wszystkie lata. Jeśli wierzysz w to co robisz, to wtedy naprawdę rządzisz!
Foto: Jorg Schnebele
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
DARKNESS
27
łem, co o tym sądzi. A on mówił, żebym albo to zrobił delikatniej, albo wydarł mordę bardziej w tym kawałku. Było to strasznie interesujące. (śmiech)
Nie prowadzcie po pijaku!!! Dostałem okazję przeprowadzenia wywiadu z Necronomiconem. Kto nie zna, polecam sprawdzić w google. Spodziewałem się raczej spokojnej rozmowy z jedną osobą, a dostałem jako rozmówcę cały zespół. Sam nie wiem, kiedy przy tej wesołej atmosferze minął czas przeznaczony na wywiad. HMP: Zacznijmy od pierwszego oczywistego pytania. Dlaczego tak długo zajęło wam przy jechać do Polski? Freddy: Nie wiem dokładnie czemu. Sytuacja nigdy nie była dobra, żeby u was zagrać. Jestem absolutnie dumny, że teraz mogę stać tutaj i zagrać dla was. Słyszałeś kiedyś coś o Polsce, naszej metalowej scenie albo publice? Freddy: Tak słyszałem. Od moich znajomych z Destruction. Mówili, że jest tutaj fantastycznie i granie dla takiej publiki to ogromna frajda. Znam tylko jeden zespół z polski Vader. Chris: Znam Kata z lat 80-tych. (śmiech) Jakie macie oczekiwania odnośnie do dzisiejszego koncertu? Freddy: Dużo ludzi i szalona zabawa. Mike: Młyn pod sceną. (śmiech) Freddy: Przede wszystkim dużo ludzi i zabawy, żeby wszystkim się podobał koncert. Ponieważ gracie u nas pierwszy raz, jak będzie wyglądała setlista na dzisiejszy koncert? Planujecie zagrać tylko stare kawałki czy wymieszać je z nowymi? Freddy: To będzie mix. Porozmawiajmy o "Pathfinder... Between Heaven and Hell". Czy jest to concept album? Jeśli tak to, o czym on jest? Freddy: Tak, jest to concept album. Bazuje na historii zespołu. Na tym, co się działo przez te wszystkie lata. Konfliktach w nim oraz o mojej prywatnej historii. Okładka wygląda jak jakiś krzyżowiec wyruszający na krucjatę...
(Śmiech) ...Jesteś pasjonatem historii średniowiecza? Freddy: Mike, może coś powiesz o nowej okładce? Mike: Co masz na myśli. Freddy: No opowiedz o okładce naszej ostatniej płyty. Mike: (Śmiech) Freddy: No co sądzisz o nowej okładce Mike? Mike: (Śmiech) Freddy: No dobra. Okładka została namalowana i od razu nam się spodobała. Przedstawia krzyżowca, który jest gotowy walczyć przeciwko złu i wszystkiemu. Tak wyglądała moja sytuacja w zespole kilka lat temu. Dostałem wiele razy po dupie. Okładka odzwierciedla dokładnie tę sytuację. Jaki jest twój ulubiony numer z tego albumu i dlaczego? Marco: "Inside The Fire". Freddy: Ten i jeszcze jeden. Jak on się nazywa? (nuci) Chris: "Alone In The Dark". To też, mój ulubiony. Freddy: Dokładnie ten. Twój wokal zmieniał się z czasem. Na początku krzyczałeś, a teraz głównie śpiewasz. Skąd ta zmiana? Freddy: Ten album jest, dla mnie bardzo personalny. Każdy utwór coś znaczy i mogę na nim nawet płakać. Każda rzecz w utworach jest inna i genialnym pomysłem było nie krzyczeć przez cały album. Dla mnie bardzo ważne było, żeby zmiksować wszystkie warianty wokalne. Byłem w Berlinie i Chirs pomagał mi dużo w kreowaniu wokali na ten album. Nagrywałem i pyta-
Mamy końcówkę września. Jak wyglądały wasze wakacje? Graliście na festiwalach? Freddy: W Europie graliśmy tylko w Niemczech. Teraz mamy w planach więcej koncertów w Europie, a za rok lecimy do Japonii. Podpisaliśmy teraz kontrakt z nową wytwórnią. Wytwórnia jest z Holandii i chłopaki robią tam naprawdę dobrą robotę. Mają kilka zespołów z Japonii, dlatego myślę, że uda nam się tam polecieć. Oczywiście jeszcze lecimy do południowej ameryki. Argentyna i Brazylia to są nasze plany na przyszły rok. Wrócimy do początków. Kiedy zaczynałeś, byliście jednym z pionierów niemieckiego thrash metalu. Freddy: Dzięki. (śmiech) Co cię wtedy inspirowało? Freddy: Moimi personalnymi inspiracjami zawsze był punk. Dorastałem z tą muzyką. Z drugiej strony takie zespoły jak Slayer czy Metallica szybko zrobiły swoje. Zacząłem myśleć, że fajnie by było połączyć te gatunki i tak powstał Necronomicon. Wasz pierwszy album został wydany 30 lat temu. Jak wspominasz ten okres, sesję nagraniową, pierwszy koncert? Freddy: O tak pierwszy koncert. (śmiech) Pierwszy koncert był śmieszny. Gramy i gramy a tu nagle popsuła mi się gitara. Coś się spierdoliło i przestała grać. Byłem strasznie zirytowany i pełen nerwów. Zastanawiałem się, co mogę zrobić… i tak resztę koncertu byłem tylko wokalistą. Byłem wkurzony strasznie. Tak wyglądał mój pierwszy koncert. Czy szykujecie jakieś specjalne wydanie pier wszego albumu? Freddy: Może. Myśleliśmy o ponownym nagraniu pierwszych trzech albumów. Wytwórnia też jest tym zainteresowana. Prawdopodobnie wydamy to w przyszłym roku razem z nowym albumem. Będzie to bardzo interesujące. Ciekawe
Foto: Queenies Rock Pix
28
NECRONOMICON
Foto: Queenies Rock Pix
jest to, że zawsze jak jestem we wschodniej Europie, to widzę wydania naszych pierwszych płyt, o których nawet nie miałem pojęcia. Jest to dziwne i dość ciekawe. (śmiech) Jak już mówimy o pierwszym albumie, to nie sposób pominąć okładkę. Jak się nazywa ten potwór z niej i skąd pomysł stworzenia go? Chcieliście mieć swoją maskotkę tak jak np. Overkill, Motorhead? Freddy: Tak, okładka została namalowana przez gościa, który był strasznie zainspirowany Gigerem. Znasz Gigera? Koleś stworzył obcego, okładki dla Triptykona oraz mikrofon Kornowi. I tak właśnie narysował tego potwora. Nawet nie wiem, co to jest. Wygląda jak wampir. Marco dorastał z tą maskotką. Robił nawet koszulki z nią. (śmiech) Marco: Tak było. Freddy jako jedyny jest od początku. My dorastaliśmy z jego muzyką. I to logo wiele dla nas znaczy. Chris: Jesteśmy starzy. (śmiech)
mnie znaczyło. Obecnie nie chce ich nigdy widzieć. Mam nowy skład i mam nadzieje, że to już ostatni. Premiera ostatniej płyty odbyła się rok temu. Rozpoczęliście komponowanie nowego mate riału? Freddy: Tak. Pracuje nad nowymi utworami. Czuję presję wytwórni, bo oni chcą wydać nowy album jakoś na przełomie kwietnia/maja. Pracuję pod presją, ale jest to dla mnie dobre. (śmiech)
Jaki jest twój ulubiony album Necronomicon? Marco: "Invictus". Freddy: Mój też. Mike: Ostatni. Chris: Wszystkie. (śmiech)
Co sądzisz o obecnej scenie thrash metalowej w Niemczech i jak byś ją porównał do jej początków? Freddy: O to powinieneś zapytać chłopaków. Ja nie dam ci jasnej odpowiedzi, za bardzo w tym siedzę. Jedyną odpowiedzi, którą mógłbyś ode mnie usłyszeć, byłaby bardzo emocjonalna. To jest moja muzyka, kocham ją i fascynuje się nią. Chce ją tworzyć szerszą. Chce dodawać do niej nowe elementy. To czyni nas ekscytującym. Jestem dumny z przynależności do niemieckiej sceny metalowej. Kreator, Sodom, jak i młode zespoły dumnie reprezentują niemiecką scenę i możemy być z tego tylko dumni. Chris: Zespoły z lat 80-tych grały głównie jeden gatunek. Teraz młode zespoły, jak i te starsze zaczęły miksować muzykę. Powstała awangarda. Mike: Dla wielu granie thrash metalu jest proste. Siadasz, grasz, nagrywasz. Później to odtwarzasz, słuchasz i okazuje się, że jest to gówno. Ważne jest to, żeby wszyscy w zespole grali i czuli to samo. Nie jest to łatwe do wyjaśnienia. Thrash metal to nie tylko muzyka. Dla mnie to coś o wiele więcej. Zwłaszcza w Necronomicon, każdy z nas jest dobrym muzykiem, ale to razem tworzymy tę całość. Zwłaszcza na scenie. Chris: Widzisz, pytanie było łatwe, a odpowiedz wyszła filozoficzna. (śmiech)
Jesteś jedyną osobą w zespole, która jest od jego początków. Myślałeś kiedyś, aby zakończyć działalność Necronomicon i zacząć z nowym zespołem? Freddy: Kiedyś tworzyliśmy zespół i przeżyliśmy wiele. Byliśmy przyjaciółmi i to wiele dla
Skoro już mówimy o niemieckim thrash metalu to, co sądzicie o nowych płytach Sodom i Destruction? Marco: (Śmiech)Nie słyszałem. Freddy: Też jeszcze nie. Chris: Też mnie coś minęło.
No to porozmawialiśmy o okładce. Może porozmawiajmy o tekstach? Na początku były one efektem fascynacji twórczością H.P. Lovercrafta. Co inspiruje cię do pisania tekstów teraz? Freddy: Teraz zależą od politycznej sytuacji, mojej prywatnej. Przykładem jest ostatni album. Nie interesuje mnie tworzenie jakiś strasznych i złych utworów. Tekstów jak szatan, zło i tego typu rzeczy. "Possessed By Evil"? Freddy: (Śmiech) No tak, taki tekst napisałem, ale to było na pierwszej płycie.
Marco: Co do Destruction, to oni wyrobili już swój styl. Tak jak Slayer. I ta płyta na pewno jest kolejną płytą Destruction. Nie eksperymentowali z jakimś doomem. Po prostu walą prosto z mostu w mordę i to działa. To jest ich thrash metal i nie chcą nic w nim zmieniać. Freddy: Jestem pewny, że nie wydali niczego złego. Jak to jest, że gracie już tak długo, a mało kto w ogóle o was słyszał? Mike: To trudne. Sądzę, że to przez to, że nie gramy na każdym festiwalu. Nie jesteśmy w trasie za często. To moja opinia na ten temat. Wiele osób sądzi, że istniejemy tylko jako projekt studyjny. Freddy: Nie zgodzę się z tym. Największym powodem tego jest to, że kiedyś podjąłem złe decyzje z wytwórniami. W ich wyniku straciliśmy wszystkie prawa do naszych nagrań. Wytwórnie obiecują ci wiele, ale nic nie dają. Jeśli jesteś dużym zespołem, to znaczy, że miałeś szczęście z wytwórnią i oni pozwolili ci się wybić. Dają szanse zespołom grać duże trasy, przez co te zespoły są znane. Nie jesteśmy znani przez moje złe decyzje. Cóż mam nadzieje, że teraz mamy już ostatnią wytwórnię, bo więcej nie zniosę. (śmiech) Dzięki za wywiad. Masz jakąś wiadomość, dla Polskich fanów? Mike: Yyyy… wspierajcie nas. Chris: Początek, koniec, początek, koniec. (macha rękami w górę i w dół) Marco: Przychodzicie na koncerty i bawcie się dobrze. Bo słuchanie muzyki tylko w domu to gówno. Nie poczujecie emocji oglądając koncert na ekranie telefonu albo laptopa. Jeśli chcecie prawdziwe emocje i dźwięk musicie iść na koncert. Nie siedzicie w domu. Freddy: Słuchajcie i żyjcie muzyką, bo ona nie zna granic. Jesteśmy teraz w Polsce i poznaliśmy zajebistych ludzi. Jesteśmy jedną rodziną i jest to heavy metalowa rodzina. I to jest wspaniałe i ekscytujące. Chris: To ja dorzucę jeszcze: nie prowadzacie po pijaku!!!(Śmiech i brawa) Kacper Hawryluk
NECRONOMICON
29
Świat sięgający głębi kosmosu Gitarzysta Przemysław Latacz i jego thrashowa ekipa The No-Mads znani są czytelnikom Heavy Metal Pages od kilkunastu lat. Okazało się jednak, że Przemka coraz bardziej ciągnie w stronę progresywnego, jeszcze bardziej ekstremalnego niż thrash, grania. Efekt to nowy zespół Planet Hell i jego debiutancka płyta "Mission One" . Jeśli ktoś lubi progresywny death metal, twórczość Stanisława Lema i Daniela Mroza, to nie może przegapić tej płyty, o której astrogator Przemek opowiada długo i ciekawie, zdradzając przy okazji co będzie dalej z The No-Mads: HMP: O solowym projekcie wspominałeś już od jakiegoś czasu, ale dopiero teraz, kiedy The No-Mads ma przerwę z powodów rodzinnych, zyskałeś trochę czasu by urzeczywistnić te plany? Przemysław Latacz: To nie do końca tak. Ten projekt od dawna chodził mi po głowie i z czasem coraz bardziej zajmował moją muzyczną przestrzeń wewnętrzną. Na chwilę obecną nie jestem w stanie prowadzić dwóch zespołów jednocześnie i musiałem wybrać - wybrałem zespół, w którym mogę się bardziej zrealizować. Jesteś powszechnie kojarzony jako thrasher z krwi i kości, tymczasem w Planet Hell poszedłeś w zupełnie innym kierunku, progresywnego death metalu - to ta druga, dotąd mniej znana, strona twoich muzycznych zainteresowań? Zacząłem słuchać muzyki i jeździć na koncerty w latach osiemdziesiątych i siłą rzeczy thrash i death metal odcisnęły na mnie największe piętno. Wtedy dopiero tworzyły się gatunki ekstremalnego metalu i zarówno ja, jak i moi koledzy z tamtych lat, byliśmy na bieżąco z tym co się dzieje. Wychowały nas audycje Muzyka Młodych i Metalowe Tortury, giełdy płytowe i tzw. salony muzyczne, gdzie polowało się na tytuł, którego ktoś z ekipy nie miał. Cały czas coś nowego. Jednocześnie poznawaliśmy korzenie, Black Sabbath, Led Zeppelin, King Crimson. Granie thrashu było dla mnie czymś naturalnym i ten okres wspominam bardzo miło, jednak wszyscy, którzy mieli styczność z muzyką The No-Mads, twierdzą, że ten nasz thrash był jakiś inny - zawsze starałem się przemycić coś,
żeby nie odgrzewać starych kluchów. Takie rzeczy próbowaliśmy robić w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych w moim pierwszym zespole - Scream, kiedy zdarzało się nam grać u boku Dragon i Quo Vadis. Balansować na krawędzi thrash i death metalu. Zdarzało się też na nomadsowych próbach, że proponowane przez mnie riffy nie były akceptowane jako zbyt deathowe. Nie zrozum mnie źle, Planet Hell nie powstał na bazie odrzutów z The No-Mads. Formuła tej kapeli była po prostu inna, a na "Mission One" nie ma ani jednego z niewykorzystanych w The No-Mads riffów! W death metalu urzeka mnie większa podatność na eksperymenty, przy zachowaniu silnego bezkompromisowego przekazu oraz to, że wymaga solidnego przygotowania warsztatowego. Obok wpływów Carcass, Nocturnus, Death czy nawet Meshuggah nie mogło zabraknąć również pewnych elementów charakterysty cznych dla Voivod - to twój ulubiony zespół i pewnie już się to nie zmieni, co podkreśla też nazwa tego projektu? Tak, zgadza się. Nazwa Planet Hell pochodzi od tytułu jednego z utworów Voivod. Ten zespół zawsze był dla mnie ogromną inspiracją. Umiejętności kompozytorskie Piggy'ego i wykreowany jedną gitarą muzyczny świat sięgający głębi kosmosu - no i te trytony! Cały czas śledzę ich poczynania i kiedy tylko mogę jadę na koncert. Dan Mongrain jest godnym następcą Piggy'ego. Uwielbiam ostatnie dokonania Voivod. Pewnie trwało to dość długo, zanim stwo-
rzyłeś ten materiał, tym bardziej, że raczej nie narzekasz na nadmiar wolnego czasu, z racji obowiązków rodzinnych czy absorbującej pracy? Przeciętnie jeden utwór zabierał mi około miesiąca - napisanie partii perkusyjnych, zaaranżowanie gitar, napisanie tekstu wraz z linią melodyczną. Myślę, że to całkiem niezły efekt wziąwszy pod uwagę dwójkę wspaniałych ale niesfornych dzieci i pracę, która wymaga ode mnie pełnienia obowiązków również w nocy i w weekendy. Zespół też kompletowałeś stopniowo, bo najpierw dołączył do ciebie basista The NoMads Józef Brodziński? Zaproponowałem Józkowi objęcie stanowiska basisty, gdy mogłem pochwalić się już mniej więcej połową materiału - żeby wiedział czego może się spodziewać. Spodobało mu się i nagrał w studiu bas. "Mission One" nagraliście we trzech z produ centem tego albumu Dominikiem Burzymem, a dopiero pod koniec ubiegłego roku na pokładzie zameldowali się drugi gitarzysta Tomasz Ziarko i perkusista Tomasz Raszka? Dokładnie tak było. Mogliśmy z gotowym materiałem zabrać się za poszukiwanie perkusisty i drugiego gitarzysty. Wydaje mi się, że to była właściwa droga - konkretny, gotowy kształt projektu-zespołu bez kreowania ulotnych i niepewnych wizji. Pewnym zaskoczeniem jest tu fakt, że stanąłeś też za mikrofonem, chociaż nie było to twoje pierwsze doświadczenie wokalne, bo miałeś już na koncie choćby chórki. To bardzo brutalne, pasujące do deathmetalowej, momentami nawet blackowej, stylistyki tej płyty, partie - innej opcji nie było? Chórki to były gościnne wygłupy - i tak nikt tego nie słyszał. Z wokalem plan miałem taki nagram wersję poglądową dla wokalisty, żeby wiedział jaki typ wokalu widzę na tym materiale i wtedy poproszę profesjonalistę o interpretację. W studiu Dominik zachęcił mnie, żebym jednak spróbował zrobić to sam. Twierdził, że klimatycznie zarówno barwa jak i ekspresja mojego wokalu idealnie wpasowują się w tę muzykę. Brzmi też trochę inaczej - wiesz ja robiłem to w sposób niewymuszony, nie nastawiałem się
Foto: Planet Hell
30
PLANET HELL
na typowy growl. Poza tym ja inaczej nie umiem, (śmiech!) Dałem się namówić i w studiu poszło mi całkiem sprawnie. Prawdziwa praca zaczęła się dla mnie, gdy musiałem nauczyć się jednocześnie grać i śpiewać. To było wyzwanie! Ten bezkompromisowy muzyczny przekaz dopełniają teksty, które napisałeś na podstaw ie książek i opowiadań Stanisława Lema - nie zdziwiłbym się nawet, gdybyś najpierw miał luźną koncepcję, czy nawet już część tekstów, a dopiero później powstawała do nich muzyka? Od początku wiedziałem że tematyka tekstów będzie dotyczyć science-fiction. Po pierwsze musiałem pisać o czymś na czym się znam, a po drugie ta moja voivodowa obsesja. Potrzebowałem czegoś, co pozwoli spiąć to wszystko w jednolity koncept i Lem był tu idealny! Nie pisał o bezmyślnych galopach po kosmosie z dymiącym blasterem w łapie. Każdy jego pomysł był poparty solidną wiedzą i filozofią. Daje olbrzymie możliwości interpretacji i kreowania muzycznych światów.
Pani Łucja od pierwszych maili okazała się być bardzo otwartą osobą. Jestem jej ogromnie wdzięczny za pomoc. Bez prac jej ojca album straciłby pod względem oprawy i na pewno przekaz lemowski byłby słabszy. Przy drugim albumie nie będzie to już takie istotne, bo szlak już jest przetarty. Nie było czasem tak, że materiał ilustracyjny jakim dysponowałeś zdeterminował w pewnym stopniu formę wydania tej płyty jako digibooka formatu A5, bo publikowanie tych prac dużego formatu w tradycyjnej książeczce CD, nawet na dwóch stronach, mijałoby się z celem? Na pewno! Istotne było tez dla mnie, aby w książeczce pojawiły się teksty po angielsku i po polsku - przez szacunek dla Lema, który pisał po polsku oraz aby mój koncept był bardziej zrozumiały dla słabiej znających zarówno angielski, jak i Lema. Warto tu wspomnieć, że zyskałeś tu spore
Wiesz, ja nie uważam tego utworu i tej płyty za nietypowe. Rush jest jednym z moich ulubionych zespołów, więc może nie mam odpowiedniego dystansu... W każdym razie czy to były lata siedemdziesiąte czy osiemdziesiąte, pomimo charakterystycznego dla tamtych lat brzmienia, zawsze byli wyjątkowi - od pierwszych dźwięków wiesz z jakim zespołem masz do czynienia. "Vapor Trails" to już lata dziewięćdziesiąte i brzmienie jest współczesne. Uwielbiam "Earthshine" - zawsze wzbudzał we mnie ogromne emocje. Pod koniec pracy nad "Mission One", gdy wiedziałem już, że ostatnim autorskim utworem na płycie będzie "Return From The Stars", "Earthshine" sam się wprosił na cover. Cała nasza płyta jest opowieścią w formie dziennika gwiezdnego, gdzie ostatnim utworem powracamy z gwiazd, a gdy już jesteśmy na Ziemi, nie potrafimy się uwolnić od kosmicznych podróży, patrzymy w niebo i w gwiazdy oraz podziwiamy odbicie światła naszej planety w jej księżycu - czyli tytułowy earthshine - zjawisko astronomiczne zwane po pol-
Lem to twój ulubiony pisarz S-F, czy też uznałeś, że zdecydowanie zbyt rzadko jego spuścizna jest wykorzystywana w muzyce, stąd pomysł na warstwę tekstową "Mission One"? I jedno i drugie. Powiem więcej - za punkt honoru wziąłem sobie, aby pisane po angielsku teksty były na odpowiednim poziomie. Wiem, że część przekładów Lema traci wiele z uwagi na trudne do przetłumaczenia neologizmy i odniesienia do naszej słowiańskiej tradycji kulturowo -językowej. Niektóre powieści nie były tłumaczone na angielski z polskiego oryginału tylko z przekładów niemieckich i francuskich - normalnie zgroza i głuchy telefon! Czytałem wywiady z Michaelem Kandle'm - wybitnym tłumaczem Lema, zapoznałem się z jego przekładem kilku opowiadań. Gotowe już teksty sprawdził mój angielski przyjaciel Neil Burke - również miłośnik literatury science - fiction i muzyki rockowej. Dopiero potem brałem się za polską wersję tekstu. Na każdym etapie powstawania utworu - muzyka, tekst angielski i polski, wymagał on zaangażowania - tu nic nie było powielane, każdy etap żył własnym życiem. A na jakim etapie pracy nad tym materiałem pojawił się - przyznam, że bardzo śmiały - pomysł wykorzystania w książeczce ilustracji Daniela Mroza właśnie z książek Lema? Pierwszym pomysłem było wykorzystanie zdjęć z teleskopu Hubble'a i archiwów NASA, jednak grafiki Mroza są tak obłędne i wybitne, że od momentu gdy o nich pomyślałem już nie potrafiłem się od tego uwolnić. Zresztą wybór grafik też nie jest przypadkowy - mimo, że powstały do innych opowiadań, wybrałem te, które według mnie mogłyby ilustrować konkretny tekst - tak też są dopasowane w książeczce. Pamiętam jakie wrażenie robiły na mnie jego grafki w "Przekroju" na przełomie lat 70. i 80., potem sięgnąłem po "Cyberiadę" czy "Bajki robotów" - miałeś pewnie podobnie, bo jesteśmy praktycznie rówieśnikami? Zgadza się! Choć ja najpierw widziałem te prace w Młodym Techniku. Moją pierwszą powieścią Lema byli "Astronauci" - wspaniała przygoda dla 11-latka! (śmiech!) Miałeś problemy z uzyskaniem praw do opublikowania tych prac? Fakt, że będą wykorzystane w książeczce płyty zespołu metalowego nie był przeszkodą i Łucja Mróz-Raynoch wyraziła zgodę, bo w końcu koncept na podstawie twórczości Lema bez prac jej ojca byłby w sumie niepełny?
Foto: Planet Hell
wsparcie ze strony Leszka i jego Thrashing Madness, bo mało mamy w Polsce tak efek townie wydanych płyt? Przede wszystkim zrozumienie. Nie wiem kto by się obecnie zdecydował na wydanie debiutanckiego materiału kapeli bez chęci zminimalizowania kosztów na każdym kroku - w domyśle - wypas będziecie mieć na drugim krążku jak się pierwszy sprzeda. Koszty zdecydowaliśmy się ponieść wspólnie, ale pozwolisz, że więcej szczegółów jako gentleman nie podam. Czyli koszty to mniej przyjemna strona tego wszystkiego, ale poniesione nakłady z nawiązką rekompensuje efekt finalny? Lepiej się trochę bardziej postarać i przygotować niż potem pluć sobie w brodę, że przez półśrodki efekt też jest połowiczny. Przemek z Mad Lion Records polecił nam też fajną tłocznię, która zrobiła bardzo dobra robotę - w tym poligraficzną. Efekt końcowy jest znakomity - robi wrażenie. W tę zwartą strukturę muzyczno-tekstową świetnie wpisał się też cover "Earthshine" Rush - pewnie z premedytacją wybrałeś właśnie ten nietypowy dla tego zespołu utwór, w dodatku z dość zaskakującej jak na nich płyty "Vapor Trails"?
sku światłem popielatym. Muzycznie też przepięknie podsumowuje album. Geddy Lee i spółka słyszeli waszą wersję? Musieliście wystąpić do nich o zgodę na jej nagranie, dokonanie zmian w aranżacji, etc., czy obyło się bez takich formalności? Wychodzę z założenia, że dopóki nakład płyt jest mniejszy od liczby znajomych na Facebooku przeciętnego gimnazjalisty, to jeszcze nie jest ten poziom, aby angażować prawników po obu stronach oceanu. Naszą intencją nie jest zarobek, nie stoi za nami żadna duża wytwórnia. Wszyscy grają covery, jest to naturalne i nikt rozsądny nie robi z tego powodu zamieszania. Nie jest też to wersja obrazoburcza. Natomiast aby uniknąć nieporozumień, w sieci udostępniamy materiał bez coveru, traktując go jako bonus na płycie. Tytuł "Mission One" zdaje się sugerować powstanie kolejnych części, może wtedy sięgniesz też po któryś z numerów Voivod? Jeśli tylko będzie pasował do koncepcji - czemu nie? Natomiast na chwilę obecną - "Mission Two" będzie oparta na "Solaris", w głowie mam pomysł na cover - zimny i kosmicznie przejmujący, jednak w pierwowzorze zupełnie niemetalowy. Na razie jeszcze nie zdradzę szczegółów.
PLANET HELL
31
Będziecie pewnie teraz intensywnie promować "Mission One" koncertowo, w mediach i w sieci, dlatego też nakręciliście teledysk do "Inquest"? Tak, zdecydowanie. Pierwsze koncerty już za nami, a przekaz video w dzisiejszych czasach jest obowiązkowy. Nie chciałem poprzestawać tylko na klipach typu "lyrics video" - zrobiliśmy taki do "Maski". Wyszedł fajnie, bo nie powtarzałem w kółko tych samych obrazków, lecz przy użyciu kadrów z filmu "Metropolis" Fritza Langa opowiedziałem obie te historie na nowo i zupełnie inaczej niż w pierwowzorach. "Inquest" jest rasowym, mocnym i jednocześnie wysmakowanym obrazem. Singlowym przebojem bym go nie nazwał, ale fakt, jest dość reprezentatywny dla tego mate riału, a to było pewnie najważniejsze? Na pewno muzycznie posiada wyróżniające nas elementy a jednocześnie jest stosunkowo krótki i zawiera jeden z moich ulubionych na płycie tekstów, który napisałem w formie dialogu pomiędzy maszyną a człowiekiem. Pierwowzór to oczywiście opowiadanie "Rozprawa", szerzej znane dzięki ekranizacji pod tytułem "Test Pilota Pirxa". Kwestie maszyny wygłaszam ucharakteryzowany na cyborga. Oczywiście są ujęcia również na cały zespół i niesamowity betonowy surowy plener na którym wyświetlaliśmy film NASA z misji Cassini. Macie już za sobą pierwsze koncerty, które graliście z bardzo ekstremalnymi kapelami jak ich fani przyjęli waszą brutalną, ale nie do końca łatwo wpadającą w ucho, muzykę? Bardzo dobrze! Na pewno odróżniamy się od innych, co ma swoje plusy. Minusem jest może to, że jeszcze nie do końca ludzie wiedzą jak reagować na naszą muzykę. Graliśmy z zespołami o raczej ugruntowanej pozycji i dość jednoznacznie określonej stylistyce. Generalnie wszyscy chwalą koncept i nasz muzyczny warsztat, a największym komplementem dla mnie były opinie, że ludzie poczuli się jakby uczestniczyli w jakimś deathmetalowym transie. A jak mają się sprawy The No-Mads, bo prze cież wasza ostatnia płyta "Lost Control" ukazała się trzy lata temu? The No-Mads to już zamknięty rozdział. W pewnym momencie uzmysłowiłem sobie, że nie dam rady prowadzić jednocześnie dwóch zespołów na wysokim poziomie. Wybrałem Planet Hell jako moją samorealizację w 100%, choć konsumującą czas w 120%. Czyli nie odpuszczasz pod żadnym względem; można nawet powiedzieć, że Planet Hell zmo bilizował cię do jeszcze intensywniejszego poświęcenia się muzyce? Tak, ona przenika mnie jak nigdy dotąd - od pomysłu, przez teksty i nutki do końcowej realizacji. Jestem bardziej świadomy dźwięków i rytmów, zdarza mi się zapomnieć w wokalnej ekspresji. Dobrze się z tym czuję i mam w zespole wybitnych muzyków, którzy mnie wspierają. Wojciech Chamryk
"Upadłe królestwo" i kilka beczek piwa Przypadający w przyszłym roku jubileusz 25-lecia Iscariota zaczyna świętować już teraz, wydając kto wie, czy nie najlepszą płytę w swym dorobku. O "Upadłym królestwie" , ćwierćwieczu z muzyką i wielu innych sprawach rozmawiamy z wokalistą grupy: HMP: Koleje losu Iscarioty utwierdzają mnie w przekonaniu, że jedyne czego potrzebowaliście to stabilizacja, bo mając od kilku lat stały i sprawdzony skład oraz pewnego wydawcę uwinęliście się z nagraniem i wydaniem "Upadłego królestwa" wyjątkowo szybko? Piotr Piecak: Witaj Wojtku. Myślę, że każdej kapeli służy stabilizacja składu (śmiech). Dzięki temu i my mogliśmyspokojnie skupić się nad nowym materiałem, który faktycznie - dość szybko wydaliśmy dzięki Defense Records. Pracowaliście nad tym albumem już wtedy gdy ukazywała się "Historia życia": najpierw waszym nakładem, a później Defense, tak więc doszliście do wniosku, że nie ma na co czekać, trzeba wejść do studia i jak najszybciej nagrać te najświeższe utwory? Żeby wejść do studia muszą być spełnione pewne warunki, oczywiście te artystyczne, jak i te finansowe. To jak szybko do niego wejdziemy nie zależało tylko od nas. Niemniej jednak nigdy nie czekamy z pomysłami. Już tworzymy materiał na następcę "Upadłego królestwa". Poprzednią płytę nagraliście w Zed Studio Tomasza Zalewskiego, również dzięki temu, że zostaliście dofinansowani przez prezydenta Sosnowca. Teraz sytuacja była chyba podobna i znowu mogliście pracować z Tomkiem, tym razem dzięki firmie AIB z Knurowa? Tak było przy realizacji "Historii życia" i tak było przy realizacji "Upadłego królestwa". Potrzebny był nam strategiczny partner, w tym wypadku firma AIB, który zapewnił nam komfort pracy z Tomkiem Zalewskim. Jesteśmy niezwykle wdzięczni za okazane nam wsparcie. Już starożytni Rzymianie byli prekursorami mecenatu, chociaż w ich czasach nawet największym fantastom nie śniły się jakieś studia nagraniowe - bez wsparcia które otrzymaliście pewnie nie byłoby mowy o tak szybkim zareje strowaniu kolejnej płyty? Powiem tak, przy kosztach życia w Polsce nie byłoby nas stać na Tomka, ale tak jak wspomniałem wcześniej, dzięki firmie AIB z Knurowa udało nam się nagrać "Upadłe królestwo". (śmiech)
Tym bardziej jednak jesteście chyba zadowoleni, bo "Upadłe królestwo" to wasza najbardziej udana i dopracowana pod każdym względem płyta - zwarta jako całość, ale też zróżnicowana, świetnie brzmiąca - myślisz, że stało się tak również dzięki temu, że tym razem nagrywaliście ją bez przerw, podczas jednej sesji? Tak, tym razem mogliśmy nagrywać materiał w całości, pracowaliśmy w zupełnie innych okolicznościach niż wcześniej, bo wtedy musieliśmy się uporać z duchami przeszłości. Gramy w tym samym składzie już od paru lat, to także ma znaczenie, to wpływa na jakość naszej twórczości. Tradycyjny heavy, speed, thrash - najwidoczniej nie lubicie się ograniczać? Nie (śmiech). Gramy to co lubimy i czego lubimy słuchać. Ja osobiście przede wszystkim jestem fanem tradycji heavy metalu. Do tej pory nie mieliście też tak przebojowego - w pozytywnym znaczeniu - numeru jak "Płonę" - myślicie o wykorzystaniu jego potencjału jako singla, nakręceniu teledysku? To zależy od punktu widzenia co i dla kogo jest przebojem - chętnie nakręciłbym klipy do wszystkich kawałków. (śmiech) To już taka "nowa, świecka tradycja" Iscarioty, że macie na płycie zacnych gości. Tym razem wspomogli was: ponownie Piotr Radecki (kiedyś Kat & Roman Kostrzewski, obec nie Maryla Rodowicz),Wojciech Hoffmann (Turbo) i ktoś z zupełnie innej muzycznej bajki, bo Leszek Winder (Krzak) - dochodziliście do wniosku, że akurat w tym utworze powinno pojawić się takie właśnie solo i najlepszym jego wykonawcą będzie któryś z wyp mienionych wyżej panów? Każdy z tych znakomitych muzyków wybrał sobie utwór do którego nagrał swoje partie gitary. Nie gwiazdorzyli, chętnie zgodzili się na współpracę? (śmiech) Nie, to Mistrzowie w każdym calu. (śmiech) Z Paulem Masvidalem (Cynic, Death) też poszło tak łatwo? Przyznam, że jego solo w "Fora ze dwora!" było dla mnie sporym zaskoczeniem - wam pewnie też opadły szczęki gdy usłyszeliście je po raz pierwszy? Mnie opadła (śmiech). To zasługa Dominika, że Paul jest z nami. "Upadłe królestwo" począwszy od okładki, pesymistycznego tytułu i takiej też wymowy większości tekstów zdają się dowodzić, że bez entuzjazmu podchodzicie do współczesnego świata i tego co się w nim wyprawia? Nie jestem pesymistą (zewnętrznie) natomiast wewnątrz to co innego (śmiech). Jak mawia mój przyjaciel z Post Profession - lepiej już było. Ludzie są tak opętani pazernością, że przez ten szał krwi zmierzają do samozagłady. Od samego
32
PLANET HELL
początku starałem się to ukazać w warstwie tekstowej, nawiasem mówiąc nic mnie tak nie mierzi jak śpiewanie o dupie Maryni... Kondycja ludzka też nie napawa optymizmem - zamiast wraz z rozwojem technologii i praktycznie każdej dziedziny życia stawać się kimś lepszym człowiek wręcz się uwstecznia... Tak właśnie jest, ale coś nas napędza, coś za tym stoi lub czegoś nie ma. Każdy z nas musi mieć szeroko otwarte oczy aby to dostrzec. (śmiech) Liczysz, że wasz przekaz będzie przez kogoś usłyszany, czy też okaże się tylko tym przysłowiowym głosem wołającego na puszczy? Część ludzi po koncercie podchodzi i mówi mi, że mamy fajne teksty i muzykę, to mnie cieszy, że to co robimy ma jednak sens. Równocześnie nie chcę być dla kogoś przewodnikiem lub kimś w tym rodzaju, muzyka jaka by nie była to jednak rozrywka. (śmiech) To wróćmy do weselszych spraw: Wasze płyty mają typowo "winylowy" czas trwania 37-40 minut, co automatycznie nasuwa mi pytanie czy planujecie też ich wydanie na LP, skoro renesans popularności tego nośnika stał się faktem również w Polsce? Chcielibyśmy ale to zależy od wielu czynników, sam jestem fanem winylu i jak tylko stanę po remoncie mocno na nogi zabiorę się do kompletowania płyt , które mi umknęły. Nie mielibyście jednak nic przeciwko temu gdyby ktoś złożył wam taką propozycję? Oczywiście że nie, byłoby to nawet wskazane. (śmiech)
Foto: Iscariota
Już od jakiegoś czasu zapowiadacie wznowie nie debiutanckiego "Cosmic Paradox" wydanego tylko na kasecie - są już może jakieś ustalenia w tej kwestii? To już decyzja Piotra Popiela z Defense Records. Rozmawialiśmy już o tym, być może uda się domknąć sprawę na 25- lecie kapeli. Planujecie coś jeszcze na to 25-lecie zespołu, czy też pozwolicie toczyć się sprawom niejako naturalnie, a jak coś się wyklaruje, będziecie działać? Planujemy szereg koncertów w przyszłym roku na cześć tego wydarzenia, a zwieńczeniem ma
być impreza urodzinowa w Rock Out, gdzie zamierzamy wytoczyć dla ludzi kilka beczek piwa w celu ich konsumpcji. (śmiech) Czujesz się jak szacowny jubilat-weteran polskiej sceny czy wręcz przeciwnie, zamierzacie nas jeszcze zaskakiwać w przyszłości płytami równie udanymi jak "Upadłe królestwo"? Czasami czuję bolące kości (śmiech), ale mam nadzieję, że jeszcze zaskoczymy was w przyszłości. Dzięki Wojtku za wywiad i pozdrawiamy sympatyków Heavy Metal Pages. Wojciech Chamryk
Mroki "NieWolnOści" Ta płyta jest opisem zmian jakie zachodzą w tej chwili nie tylko w Polsce ale i na świecie. Terror, wojna w Syrii, uchodźcy, roszady polityczne, manipulacja ludźmi. (...) Żyjemy w bardzo ponurych czasach. Konflikt światowy wisi na włosku, coś bardzo złego czuć w powietrzu, trudno się nie martwić, nie bać o przyszłość - mówi lider Huntera Paweł "Drak" Grzegorczyk. Nic dziwnego, że siódma płyta studyjna zespołu to jedno z jego najmroczniejszych dokonań, a przy okazji również najlepszych: HMP: Różnie to u was bywało z nowymi płytami, bo przecież zdarzało się i tak, że dzieliły je nawet ośmioletnie odstępy czasu, albo też praca szła jak po grudzie. "NieWolnOść" jest chyba jednak płytą wyjątkową o tyle, że kosztowała was z tych ośmiu studyjnych wydawnictw najwięcej nerwów i pracy, nie tylko z przyczyn związanych z samym komponowaniem/nagrywaniem? Paweł "Drak" Grzegorczyk: Najdłuższa przerwa jaką pamiętam to siedem lat, pomiędzy "Requiem" a "MedeiS". Natomiast nie bardzo pamiętam, żeby kiedyś praca nam szła jak po grudzie. Jeśli coś nas opóźniało to brak wydawcy lub pieniędzy na nagrania. Sam proces tworzenia był zawsze bardzo szybki. Nagrywanie od czasów "MedeiS" również. Chyba, że masz
chwilę, od owych problemów? Raczej nie. Od pewnych rzeczy nie sposób się oderwać. Nie da się uciec. To tkwi zbyt głęboko i wtedy to po prostu słychać w słowach i dźwiękach. Z jednej strony najgorsze co może się przytrafić muzyce to brak emocji. Z drugiej nadmiar negatywnych jest ciężki do udźwignięcia. Z trzeciej - wyrzucenie ich z siebie daje jednak pewne ukojenie. Musieliście też chyba odpocząć po tym pod wójnym kolosie "Królestwo"/"Imperium", złapać trochę dystansu, świeżości, spokojnie popracować nad nowymi pomysłami? Tak, tego spokoju bardzo potrzebowaliśmy, a przynajmniej ja. Niestety trochę przegięliśmy z tym odpoczynkiem, wpadliśmy w wir rozleni-
Foto: Aleksander Ikaniewicz
na myśli wydawnictwo DVD z Palladium, które po trzech latach udostępniliśmy w końcu za darmo na naszym youtubowym kanale huntersoulmetal. Jednak w tym wypadku sprawę przeciągnął montaż całości spowodowany błędami podczas rejestracji, nie działające dyski, zacinający się kran, czyli techniczne problemy ekipy rejestrującej. I naprawianie tego. W wypadku "NieWolnOści" sam proces tworzenia był nawet szybszy niż przy poprzednich płytach, natomiast w czasie nagrań pojawiły się problemy prywatne, dotyczące nie tylko nas, ale i osób nam bliskich. Do tego paskudny ciąg wydarzeń na świecie i u nas. Życie. Takie życiowe ciosy czy problemy pewnie potrafią nieźle wybić z rytmu, czy wręcz uniemożliwić pracę, ale z drugiej strony rzucenie się w jej wiry umożliwia też oderwanie się, choć na
34
HUNTER
wienia i za późno się za to nowe wydawnictwo wzięliśmy. Trzy lata to za długa przerwa w obecnej rzeczywistości. Natomiast jeśli uważasz, że płyta jest dobra, to może potrzebowaliśmy jednak tego dłuższego czasu, żeby się zresetować? "NieWolnOść" to kompozycyjnie niemal w całości dzieło twoje i Pita, z niewielkim wspar ciem Saimona - koledzy nie mieli zbyt wielu pomysłów, czy przeciwnie, to wy mieliście ich aż tyle? Mieliśmy ich dużo. Trzech utworów nie zdążyliśmy ukończyć, ale większość partii zostało nagranych. To bardzo ciekawe utwory, przynajmniej moim zdaniem, więc na pewno w jakiś sposób do nich wrócimy. Riffy Saimona sprowokowały i obudziły do życia jeden z moich ulubionych utworów, czyli "NieRządnickiego". Jelonek tym razem nie przyniósł swoich utwo-
rów. To perfekcjonista, więc prawdopodobnie uznał, że nie są jeszcze gotowe. Do tego miał również poważne zawirowania życiowe i podejrzewam, że to go ostatecznie wstrzymało. Saimon miał jeszcze kilka riffów ale również nie zdążyliśmy ich ogarnąć. Myślę, że to kwestia czasu, a gdzieś się pojawią. Wspólnie z Picikiem, oprócz wcześniejszych, przyniesionych przeze mnie utworów, czyli "NieWolnoOści", "Riposty" i "NieWinnego" oraz kilkunastu riffów Picika, które ogrywaliśmy już na próbach postanowiliśmy tym razem trochę zaszaleć. W efekcie wyjechaliśmy do leśnego domku Letkiego i tam w ciągu dwóch dni powstały gotowe formy takich utworów jak: "NieWesołowski", "Gorzki", "PodNiebny", "Rzeźnicki" czy "NieBanalny". Tak, że poszło błyskawicznie. Takie oderwanie się od życia codziennego bardzo nam pomogło. Czyżby więc kroiło się coś na wzór kompozytorskich duetów pokroju Lennon-McCartney bądź Page-Plant? (śmiech) (Śmiech). Tak to właśnie określaliśmy. Oczywiście mamy poczucie swojego miejsca w szeregu i zdajemy sobie sprawę jak daleko nam do nich, ale pomarzyć zawsze można. Już wcześniej nam się to zresztą zdarzało. Pamiętam, jak razem stworzyliśmy kilka utworów już na "MedeiS". Takie inspirowanie się nawzajem daje bardzo dobre efekty. Postanowiliśmy do tego wrócić, a także to kontynuować. Warto też podkreślić pewien bardzo istotny według mnie aspekt powstawania nowej płyty: przez lata byłeś bowiem taką zespołową Alfą i Omegą, od komponowania i tekstów począwszy, aż do produkcji czy nadzorowania miksów, ale tym razem bardzo zaangażował się w to wszystko Pit? Tak, w końcu zrozumiał czym to pachnie (śmiech). Piotruś bardzo się zaangażował. Zwykle nagrywał swoje partie w ciągu 4-5 dni i znikał. Podobnie zresztą jak reszta chłopaków. "T.E.L.I." było wyjątkiem. Wtedy w ciągu miesiąca mieliśmy burzę mózgów i zarówno Picik jak i Jelonek, a także nasz ówczesny producent Aka, mieli bardzo duży wkład w całość płyty. Natomiast "HellWood", "Królestwo" i "Imperium" miałem już w większości na swojej głowie. I dlatego po podwójnym albumie królewsko-imperialnym miałem naprawdę dość. Musiałem odpocząć. Bardzo jestem wdzięczny Picikowi za to zaangażowanie, dzięki temu mogłem bardziej skupić się na tekstach i wokalach. On oprócz gitar przejął nagranie basów Saimona, a także dużo smaczków produkcyjnych. Jest też autorem wszystkich gitarowych solówek. Miałem w planie zagranie kilku z nich, widzisz, te utwory i ich aura to moje klimaty, w których zwykle potrafiłem się odnaleźć ze swoim solówkami, ale byłem w szaleństwie tekstowo-wokalowym, a czas uciekał. Stwierdziłem, że wolę się jednak na tym skupić. Postanowiłem w końcu nagrać solo do "PodNiebnego", ale Jelonek mnie ubiegł (śmiech). Jak usłyszałem jego partie w tym numerze to morda mi się roześmiała i uznałem, że zbrodnią byłoby to wysłać w zapomnienie. Nie mam inklinacji do niszczenia takiej radosnej twórczości. A swoją drogą Jelonek zaszalał na tej płycie jak chyba nigdy dotąd. Może dlatego, że zamiast zwyczajowych 2-3 dni miał 2-3 tygodnie, a może nawet więcej. Tak, że poszedł po bandzie (śmiech). Ogólnie każdy z nas nagrywał swoje partie praktycznie sam i każdy miał na to nieco więcej czasu niż zwykle. Z jednej strony to opóźniało pracę, z drugiej efekt finalnie okazał się tego warty. Ciekawostką jest to, że praktycznie wszystkie partie nagraliście w warunkach domowych, a
tylko bębny zostały zarejestrowane w studio Sonus - sprzęt jest już w tej chwili tak dobry, że długie sesje nagraniowe to już przeszłość, szczególnie, że trzeba liczyć w budżecie każdy grosz? Coś w tym jest. Licznik studyjny jest bezlitosny i bardzo kosztowny. Przyzwoity sprzęt w tej chwili można bez problemu kupić albo pożyczyć. Jest tego mnóstwo i wybór olbrzymi. Do tego nagrywasz w domu. Z drugiej strony jak nie ma bata nad głową ciężko się zmobilizować. Domowe obowiązki też czasem mocno wybijają z rytmu. Czyli jak widzisz są plusy i minusy. Ale jeśli efekt jest właściwy to warto. I raczej nie zamierzamy w najbliższym czasie wchodzić do normalnego studia, skoro można zajebiście nagrać wszystko w wiejskiej stodole, czy starej sali prób.
złego czuć w powietrzu, trudno się nie martwić, nie bać o przyszłość. Wygląda na to, że poziom twego rozczarowania i rozgoryczenia przybrał niepokojące wręcz rozmiary - nie wątpię w to, że te słowa dotrą do słuchaczy, tym bardziej, że dające do myślenia teksty zawsze były znakiem rozpoznawczym Huntera, ale nie liczyłbym na to, że ich prawdziwi adresaci wyciągną z nich wnioski? Ale próbować zawsze warto. A nawet trzeba. Ta parafraza tekstu Jacka Kaczmarskiego z "Murów" w "NieBanalnym" też nader dobitnie świadczy o twej ocenie obecnej sytuacji, skoro
jako przestrogę przed odradzaniem się nazizmu, z kolei "NieWinny" traktuje chyba o ter roryzmie, ale w wymiarze takim, że ludzie wierzący czynią tyle zła wyznawcom innych religii? O widzisz. Tu trafiłeś w sedno, choć to tylko jeden punkt widzenia tych utworów. A jest ich jeszcze kilka. Chyba nie potrafię po prostu pisać o jednej rzeczy, jednym temacie. Nagle pojawiają się kolejne wątki, które czasem zaczynają żyć własnym życiem i nie bardzo nad nimi wtedy już panuję, a wtedy zaczyna się prawdziwa jazda (śmiech). Pacyfka z drutu kolczastego, kojarząca się też
Ale bywa też czasem tak, że w domu trudno się skoncentrować, jakieś sprawy często odciągają nas od pracy - ot, piszę, a pies sugeruje, że warto wyjść na spacer (śmiech). Nie mieliście chyba jednak z tym problemów, skoro nagrania powstały w dwa miesiące, a już w październiku płyta była w sprzedaży? Po prostu sprężyliśmy tyłki. Niestety tak mamy, że najlepiej działamy pod presją. Z jednej strony kosztuje nas to dużo wysiłku, a młodzikami okazuje się już niestety nie jesteśmy (śmiech). Do tego masa nerwów wywołanych presją premiery, tłoczni, zobowiązań czy rzeczy najważniejszej - koncertów promujących płytę. Ale widocznie inaczej nie potrafimy i tak zwyczajnie musi już być. To prawda, że nawet chór Kantata, który śpiewa w utworze tytułowym, nagrywałeś u siebie w pokoju? Zdołali się pomieścić na raz, czy też przychodzili pojedynczo/po kilka osób? Moje domowe "studio" to w rzeczywistości mały pokój tyle, że trochę bardziej wygłuszony niż inne więc nie zmieści się tam cały chór. Nagrywaliśmy po 3-5 osób, na zmianę. Ogarnęliśmy to jednak bez problemu, poszło w jeden wieczór. Mamy już pewną wprawę (śmiech). Brzmienie "NieWolnOści" potwierdza, że obraliście słuszną drogę. Z kolei jeśli chodzi o stronę muzyczną to można tę płytę z jednej strony potraktować jako swoiste dopełnienie dwóch poprzednich albumów, z drugiej zaś jest to powrót do czasów "HellWood", czy nawet thrashowego debiutu? Cieszę się, że tak ją odbierasz. Nie planowaliśmy tego, ale skoro słychać te akurat płyty to bardzo mi miło. Uważam, że każda kolejna płyta po "Requiem", a może nawet po "MedeiS" była już pewnego rodzaju syntezą poprzednich wydawnictw, mimo, że wytyczała nową drogę. Widocznie tym razem synteza była spowodowana i ukierunkowana podświadomie na te właśnie płyty. Ciężko to przewidzieć. Nadal nie planujemy, nie zakładamy. Dajemy się ponieść chwili. To się na szczęście nie zmienia od lat, co mnie bardzo, ale to bardzo cieszy. "NieWolnOść" jest też waszą najmroczniejszą płytą - to obecna sytuacja polityczna w Polsce zainspirowała cię do napisania tych bardzo posępnych, wręcz rozrachunkowych tekstów? Oczywiście. Ale nie tylko. Tak jak mówiłem wcześniej ta płyta jest opisem zmian jakie zachodzą w tej chwili nie tylko w Polsce ale i na świecie. Terror, wojna w Syrii, uchodźcy, roszady polityczne, manipulacja ludźmi. Do tego doszły sprawy osobiste. To wszystko na niej znajdziesz. Żyjemy w bardzo ponurych czasach. Konflikt światowy wisi na włosku, coś bardzo
Foto: Aleksander Ikaniewicz
uważasz, że znowu trzeba "wyrwać murom zęby krat"? Każdy rozsądny człowiek obawia się nienawiści, nietolerancji, zacietrzewienia i fanatyzmu i potrafi sobie wyobrazić do czego potrafią doprowadzić więc uznaj to za troskę, sygnał ostrzegawczy i przestrogę gdy sytuacja zaczyna się wymykać spod kontroli i może doprowadzić do eskalacji przemocy, której mam nadzieję jednak większość tak naprawdę nie chce. Każde Imperium w końcu upadło. Dziwię się tylko, że ktoś wciąż może wierzyć, że tak się tym razem nie stanie. Charakterystyczne zbitki słowne, zamierzona wieloznaczność, a nawet zabawy pisownią to już twoje znaki firmowe - dlaczego decydujesz się na takie zabiegi? Mają pokazać, że inter pretacja danego utworu nie jest podana na tacy, że wiele zależy tu od słuchacza? Tak. Na tym mi zależy najbardziej. Na własnej ocenie i interpretacji słuchaczy. Oczywiście sam się przy tym także świetnie bawię. Tzn. mam na myśli te zabawy słowem. Język polski stwarza niezłe możliwości i wciąż mnie w tym względzie zadziwia. Bardzo lubię czytać interpretacje słuchaczy, zwłaszcza w komentarzach pod udostępnianymi utworami na youtube. Niektóre są tak zaskakujące (śmiech). I nie wszystkie są zgodne z moimi intencjami, ale to bardzo intrygujące i ciekawe gdy okazuje się, że w "Imperium Trujki" inspirowałem się Imperium Osmańskim (śmiech). Nie ze wszystkim się zgadzam, niektórzy bardzo mylnie oceniają niektóre teksty ale i tak się cieszę, że znajdują w nich coś dla siebie. Wierzę jednak, że moje intencje są mimo wielu zmyłek i prowokacji czy zwykłej przekorności jednak dość jasne. Weźmy choćby "RzeźNicki" - odebrałem go
z koroną cierniową, nie pojawiła się więc na okładce przypadkowo? Oczywiście, że nie. To wszystko jest powiązane. Myślę, że mówimy o bardzo konkretnym albumie koncepcyjnym. Łatwo pisze się takie teksty? Albo inaczej, czy bez trudności przychodzi ci dostosowywanie ich do już gotowych, zaaranżowanych kompozycji, trwających zwykle w granicach czterech minut - musisz pewnie sporo skracać, etc.? O rany.. To jest w tym wszystkim najtrudniejsze. Wybrać spośród dziesięciu zwrotek i podobnej ilości refrenów te trzy najlepsze, bo zwykle powstają utwory trzyzwrotkowe. Dla mnie to najgorsza katorga i największa trudność. A te, które odpadną idą wtedy w piach. Tym razem jednak w książeczce płytowej dodaliśmy kilka alternatywnych zwrotek w ramach ciekawostki. Odbiór nowych utworów na koncertach świad czy o tym, że twoje intencje zostały zrozumi ane przez większość fanów i ludzi myślących, a tymi twardogłowymi chyba nie ma się co przejmować? Wierzę, że gramy dla ludzi myślących, rozsądnych i mających zdrowy dystans do świata i siebie. Którzy brzydzą się przemocą i okrucieństwem. Stojących po dobrej stronie mocy. I tego się trzymamy. W pewnym sensie kierujemy naszą twórczość także do fanatyków, być może naiwnie wierząc, że coś w tym temacie zmienimy. Człowiek ma tendencje do wpadania w skrajności, tak już nasza natura, ale często ma na to wpływ środowisko i to czym się inspiruje. Czemu nie spróbować mimo wszystko zainspirować nieco inaczej? Sami wydaliście "NieWolnOść", bo Pit Studio to chyba firma Picika - uznaliście, że to
HUNTER
35
jedyna opcja w obecnej sytuacji na rynku fono graficznym? Tak. Robimy to od czasów "Królestwa". Jest dość ciężko. Brak wsparcia wytwórni jest komplikacją, ale jakoś przemy do przodu i staramy się to robić najlepiej jak się da. Na szczęście wsparcie naszych fanów jest niesamowite i bezcenne. Dzięki zamówionym w ciemno preorderom "NieWolnOści" mogliśmy za wpłacone przez nich pieniądze wyprodukować cały nakład płytowy, a to spore pieniądze. Musielibyśmy po prostu brać kredyty, pożyczać. Granie metalu nie jest w naszym kraju tak dochodowe, żeby nie martwić się o bieżące rachunki. Żyjemy z koncertów i tylko dzięki nim jesteśmy w stanie dalej grać i tworzyć. Ale żeby je grać trzeba wydawać płyty, których nagranie i wyprodukowanie jest bardzo kosztowne. Dlatego każda zakupiona oryginalna płyta jest dla nas olbrzymim wsparciem i wartością dodaną. I za to jesteśmy takim fanom niezmiernie wdzięczni. Fani faktycznie was nie zawiedli, zamawiając w preorderze odpowiednią ilość płyty, mimo tego, że jeszcze przed premierą umieściliście ten materiał w całości w sieci - uznaliście, że pewnie i tak ktoś go spiratuje, a tak każdy może posłuchać, ocenić i ewentualnie zdecy dować się na kupno CD czy legalnych plików? Tak, to był jeden z najważniejszych powodów. Drugim była chęć odwdzięczenia się za okazane zaufanie tym, którzy zdecydowali się je zamówić właśnie w ciemno. A jeśli przekonaliśmy przy okazji tych niezdecydowanych to tym lepiej. I jest to trzeci powód ku temu, że podjęliśmy taką decyzję. Jedyny minus tego to brak niespodzianki. A my uwielbiamy robić niespodzianki. Wyobraź sobie jednak, że część fanów, mimo udostępnienia całej płyty, postanowiła jednak zaczekać na swój egzemplarz i nie psuć właśnie tej niespodzianki. To robiło zawsze na mnie olbrzymie wrażenie. Nie jestem pewien czy sam bym wytrzymał taką presję (śmiech). Świadczy to nie tylko o waszym zaufaniu do słuchaczy, ale też jest potwierdzeniem tego, że Hunter jest dla nich zespołem szczególnym pewnie nie tylko w 1985 roku, ale nawet kilka naście lat temu nawet nie marzyliście o takim statusie? Ależ marzyliśmy (śmiech). Ale to były bardziej marzenia niż przekonanie, że tak się naprawdę stanie. Trwało to długo, nawet bardzo ale może dzięki temu przyjęliśmy to na spokojnie, nie wpadając w alkoholizm i narkotyki ze szczęścia, a także samouwielbienie (śmiech). Będziecie teraz pewnie intensywnie koncertować, tak więc zapowiadana jakiś czas temu płyta akustyczna nie powstanie szybko, ale liczę, że wrócicie do tego pomysłu? Już wróciliśmy. Czekamy na specjalne mikrofony do nagrywania akustycznych gitar, które dostaniemy lada dzień i tniemy dalej. Mamy zresztą już bardzo dużo zarejestrowanego materiału, mnóstwo jelonkowych skrzypiec, bo tym razem on przejął dowodzenie nad tą płytą, co mnie bardzo cieszy ponieważ ma z nas największe doświadczenie, jeśli chodzi o akustyczne tematy. To może być bardzo ciekawa jazda. Bardzo zresztą na to liczymy. A koncertów oby było jak najwięcej. To kochamy zdecydowanie najbardziej. Wojciech Chamryk
36
HUNTER
Z duchem tradycji, ale na miarę czasów Cieszę się, że słucha nas także nowe pokolenie - mówi gitarzysta Ancillotti Luciano "Ciano" Toscani, dodając, że nie ma niczego lepszego od sytuacji, gdy nierzadko widzi ojców i synów szalejących zgodnie na ich koncertach. Okazji ku temu będzie teraz pewnie znaczne więcej, bo złożona w 3/4 z muzyków legendarnych grup Wyvern i Strana Officina grupa wydała właśnie kolejny, znakomity album "Strike Back": HMP: Który z was jest fanem tak przedpo topowych dźwięków jak "I Thank You Mister Moon" i jak to się stało, że właśnie ta piosenka z lat 30. została wsamplowana w "Intro", nawet z trzaskami 78-obrotowej, szelakowej płyty? Zamarzyło wam się własne "Fast As A Shark"? (śmiech) Luciano "Ciano" Toscani: (Śmiech) Nie myślałem o tym! Mimo wszystko to był tylko żart! W sumie Ancillotti to te same klimaty co Accept i inne, klasyczne już zespoły z lat 80. , tak więc wszystko pasuje tu idealnie, tym bardziej, że nowoczesne czy bardziej ekstremalne dźwięki to nie wasza bajka - w takim trady -
wyborem, ponieważ po prostu jest jednym z najlepszych gitarzystów, których słyszeliśmy na klasycznej scenie rockowej. Ciano jest wspaniałą osobą i grał poprzednio wraz z Bud'em w Strana Officina. Jedynie nazwisko jakie mogliśmy dodać do rodziny nie mogło być inne niż rodzonego brata. Jak powiedziałeś, nie tylko umiejętności się liczą. Jest to chyba zresztą niezwykle ważne, żeby dogadywać się i być dobrymi kumplami tak na co dzień, bo przecież trudno o jakieś spektaku larne efekty współpracy czy udane koncerty w sytuacji, gdy muzycy w zespole są ze sobą skłóceni, co przez lata miało np. miejsce w
Foto: Ancillotti
cyjnym graniu czujecie się najlepiej i tak już pozostanie? Luciano "Ciano" Toscani: Oczywiście, że tak! Jesteśmy zespołem heavy metalowym i nie obchodzi nas tworzenie metalu alternatywnego lub new metalu! Wciąż lubimy refreny brzmiące jak hymn, monumentalne riffy oraz ogniste solówki, więc jest to dokładnie to, co znajdziecie na albumie "Strike Back". Kolejne albumy mogą być odmienne, ale dalej będą utrzymane w tym samym stylu. Jak doszło do powstania rodzinnego zespołu klanu Ancillottich i kto był inicjatorem tego przedsięwzięcia? Luciano "Ciano" Toscani: Bid był inicjatorem, a Bud był jego wspólnikiem! (śmiech). Skład mieliście skompletowany właściwie od razu, był tylko problem braku gitarzysty, ale Luciano (ex Wyvern) był wam pewnie doskonale znany i wiedzieliście, że świetnie dopasu je się do was nie tylko pod względem umiejęt ności? Sandro "Bid" Ancilotti: Ciano był pierwszym
Deep Purple? Luciano "Ciano" Toscani: Oczywiście, zawsze pracujemy ramię w ramię i podróżujemy razem tym samym autobusem. Jeżeli nie bylibyśmy przyjaciółmi mającymi dobre stosunki byłby to bardzo duży problemem dla zespołu! Jesteśmy bardzo szczęśliwy, będąc zjednoczeni pod tą samą flagą. Ancillotti jest na tę chwilę chyba nie tyle pobocznym projektem, co waszym głównym zespołem, bo od momentu wydania debiu tanckiej EP-ki "Down This Road Together" regularnie co dwa lata przygotowujecie kolejny album? Luciano "Ciano" Toscani: Ancillotti nigdy nie był pobocznym projektem i jest naszym głównym zespołem. Wiemy jaki potencjał w nim drzemie oraz znamy swoje cele. Coraz częściej obserwuję sytuację, że wielu muzyków gra w kilku zespołach - w waszym przypadku jest to pewnie efekt tego, że spełniacie się artystycznie na różnych polach w nieco odmiennych stylistykach, ale często by-
wa też pewnie tak, że jest to podyktowane względami merkantylnymi? Luciano "Ciano" Toscani: Nie w naszym przypadku. Od samego początku zespół został stworzony, aby pisać świetną muzykę dla nas i dla wszystkich metalowców. Jesteśmy bardzo dumni z tego, co udało nam się osiągnąć do tej pory i że wreszcie możemy ruszyć w trasę po świecie promując naszą muzykę. Jak wygląda więc pod tym względem sytuacja Ancillotti czy nawet Strana Officina? Granie to dla was hobby, a środki do życia pozyskuje cie dzięki innym zajęciom, czy też jednak możecie utrzymać się tylko z grania w kilku zespołach? Luciano "Ciano" Toscani: Oczywiście nasza historia nam pomaga! Mimo, że jesteśmy profesjonalnymi muzykami nie możemy żyć tylko z muzyki. Jak wiecie obecne czasy są ciężkie dla sprzedaży płyt i całego przemysłu muzycznego, nie ma wsparcia dla zespołów metalowych, więc musimy zachować także inne prace, aby przetrwać A jeszcze tak niedawno podpisanie kontraktu i wydanie nawet jednej, dobrze sprzedającej się płyty, czy dorobienie się choćby niewielkiego przeboju ustawiało człowieka na dłuższy czas - chyba trochę jednak szkoda tych czasów, kiedy marzenia o zostaniu gwiazdą rocka były tak powszechne? Luciano "Ciano" Toscani: Dobrze pamiętamy, jak było w latach 80. Zespół, który podpisał kontrakt płytowy mógł nagrywać albumy i dawać z powodzeniem koncerty. Taka formacja mogła marzyć o życiu tylko z muzyki, niestety obecnie świat uległ zmianie, a muzyka ma jednorazowy charakter! Uważamy także, iż prawdziwy heavy metal nigdy nie umrze, ponieważ to nie tylko muzyka, ale również sposób życia! Ano, bądźmy realistami, dzięki "Strike Back" pewnie nie zostaniecie milionerami, ale to bardzo udana płyta i pewnie zainteresuje każdego zwolennika tradycyjnego metalu, a to jest chyba w tym wypadku najważniejsze? Luciano "Ciano" Toscani: Tak, nie możemy ukryć faktu, że pieniądze są ważne dla zespołu, aby przetrwać. Dla nas jednak w tej chwili najważniejsze jest pisanie świetnych kawałków i powiększanie swojej grupy fanów. Walka toczy się więc dalej przyjacielu! Jak wasze nowe utwory przyjmowane są przez
Foto: Ancillotti
fanów? Przeważają wśród nich ludzie w waszym wieku, czy też więcej jest młodych, słuchających metalu od kilku czy kilkunastu lat? Luciano "Ciano" Toscani: Cieszę się, że słucha nas także nowe pokolenie. Podczas obecnej trasy koncertowej widzieliśmy dzieciaki wraz z ich ojcami, machających razem głowami. To jest świetne! Jeśli posłuchacie nowego albumu to usłyszycie nie tylko tradycyjną muzykę metalową graną w 2016 roku i myślę, że nasi fani wiedzą, co mamy na myśli. Takie pozytywne opinie pewnie wiele dla was znaczą, zresztą nie wyobrażam sobie sytuacji, by przejść obojętnie obok takich numerów jak: "To Hell With You", "Immortal Idol", "Burn, Witch, Burn" czy "The Hunter" - chyba, że jest się głuchawym fanem Sabriny? (śmiech) Luciano "Ciano" Toscani: Dziękuję. Nowy album otrzymał niesamowite recenzje zaczynając od renomowanych czasopism, blogów, magazynów internetowych, gazet aż po opinie fanów na całym świecie! Największe rockowe stacje radiowe w Niemczech, Włoszech, Belgii, Holandii, Francji, Hiszpanii, Grecji, Wielkiej Brytanii, Argentynie, Belgii, Norwegii, Japonii i Stanach Zjednoczonych grały pierwszy singiel "Fight" oraz kolejne utwory z albumu i tak znaleźliśmy się w trasie!! Czy moglibyśmy prosić o więcej?
Radiowy news o tragicznej śmierci Johna Lennona pewnie nie przypadkiem wieńczy "Immortal Idol", bo faktycznie chyba tak jest, że ci najwięksi naprawdę są nieśmiertelni? Luciano "Ciano" Toscani: Zgadza się. Po prostu pomyśl o Lemmy'm, Randy'm Rhoadsie czy Philu Lynottcie - najwięksi są naprawdę nieśmiertelni. Jest to również tak absurdalne, że człowiek chciałby zabić swojego idola, jak stało się w przypadku Dimebaga Darrella. Świat oszalał i to jest tematem piosenki. Utrata wielkiego artysty w ten sposób jest bardzo bolesna!!! Gościnnie na "Strike Back" udziela się klawiszowiec Wyvern Simone Manuli - kiedy okazało się, że niektóre utwory, np. "Firestarter" czy "Never Too Late" bardzo zyskają po doda niu partii syntezatorów nie musieliście się długo zastanawiać kogo zaprosić? Luciano "Ciano" Toscani: Szczerze mówiąc to nie myślimy o tym kiedy nagrywamy i komponowaliśmy utwory. Pracowaliśmy z Simone również na "The Chain Goes On" i wykonał świetną robotę przy kawałku "Sunrise". Przy "Strike Back" musieliśmy skorzystać z umiejętności Simone w innym stylu oraz w różnych kawałkach. Uważamy, że wykonał świetną robotę. Wojciech Chamryk, Marcin Hawryluk, Bartosz Hryszkiewicz
szyło powstanie kompletnego materiału.
Dziabnięci... hevi metalem Zanosiło się na to, że Nocny Kochanek będzie tylko jednorazowym projektem muzyków Night Mistress, jednak sukces płyty "Hewi Metal" i promujących ją koncertów sprawił, że zespół szybko nagrał następcę debiutu. "Zdrajcy Metalu" to album jeszcze ciekawszy muzycznie od poprzednika, a pełne specyficznego humoru teksty są jeszcze bardziej zakręcone. O kulisach powstania tego wydawnictwa opowiada wokalista Krzysztof Sokołowski: HMP: Mogło wydawać się, że po wydaniu albumu "Hewi Metal" Nocnego Kochanka przyjdzie pora na następne wydawnictwo Night Mistress, wygląda jednak na to, że poszliście za ciosem, stąd szybkie wydanie, bo po 15 miesiącach, kolejnej płyty waszego projektu? Krzysztof Sokołowski: Nie spodziewaliśmy się aż tak dużego zainteresowania Nocnym Kochankiem. Postanowiliśmy wyjść naprzeciw oczekiwaniom większości naszych odbiorców. Oczywiście z tyłu głowy cały czas mamy Night Mistress i jeśli znajdziemy trochę wolnego czasu, to zbierzemy nasze pomysły, ogramy i zarejestrujemy płytę. Na ten moment jednak to Kochanek jest priorytetem. Nie znaczy to jednak, że poboczny projekt
kaliście na brak pomysłów. Śmiem też twierdzić, że muzycznie "Zdrajcy Metalu" to jako całość materiał ciekawszy od poprzednika, tak więc, utrzymując się w tej samej stylistyce nie chcieliście powielać tych samych patentów? Czy nie chcieliśmy? Nie wiem (śmiech). W muzyce nawiązującej do klasyków heavy metalu ciężko nie powielać pewnych patentów. Chociaż rzeczywiście "Zdrajcy Metalu" to również w naszym odczuciu płyta bogatsza muzycznie. Jednak cały czas stawiamy na melodię i przebojowość, więc nie przeginamy i nie tworzymy złożonych, progresywnych kawałków. Na brak pomysłów, jak powiedziałeś, rzeczywiście nie narzekaliśmy. Arek i Kazon to główni dostarczyciele riffów. Grają już ze sobą długo i dobrze się rozumieją. W ogóle dzięki naszym doświadczeniom i latom wspólnej gry, wiemy czego od sie-
Foto: Albert Gula
zdominował pierwotny zespół - myślicie o kolejnej płycie Night Mistress, jednak głupotą byłoby nie wykorzystać tego, że Nocny Kochanek odniósł sukces i został świetnie przyję ty przez słuchaczy? Dokładnie tak. Poza tym, trochę nie fair w stosunku do wszystkich, którzy kupili pierwszą płytę oraz zaczęli identyfikować się z Nocnym Kochankiem, byłoby odpuszczenie, olanie tematu i powrót do Night Mistress. Cieszy fakt, że często dzięki kawałkom Nocnego Kochanka niektórzy zaczynają słuchać Night Mistress, albo w ogóle muzyki metalowej. Wielu ludzi nie zdaje sobie sprawy z tego, że gramy heavy metal. Zazwyczaj kojarzą oni takie granie z zespołami typu Behemoth czy Vader. Wnoszę z relatywnie krótkiej przerwy pomiędzy płytami Nocnego Kochanka, że nie narze-
38
NOCNY KOCHANEK
bie wzajemnie oczekujemy. To bardzo pomaga przy pisaniu nowych utworów. Z tekstami było pewnie trudniej - znowu musieliście przecież balansować pomiędzy waszym specyficznym poczuciem humoru, a wymową poszczególnych utworów tak, aby były zrozumiałe i zarazem śmieszne dla każdego? Teksty stanowią dość spore wyzwanie. Kiedyś jadąc na jeden z koncertów w ramach wiosennej trasy zaczęliśmy się głośno zastanawiać o czym będziemy mogli pisać na drugiej płycie. Każdy wychodził ze swoimi propozycjami. W ciągu godziny spisaliśmy około dwudziestu tytułów/pomysłów. …Nie byliśmy wtedy dziabnięci… za bardzo. Na "Hewi Metalu" pisałem prawie wyłącznie ja. Tym razem kilka całych tekstów stworzył Arek, co zdecydowanie przyspie-
Były teksty wielokrotnie poprawiane, wręcz cyzelowane? Nad którym utworem musieliście się najbardziej napocić, a który powstał w przysłowiowe pięć minut, bez większego trudu? Pamiętam jak zrobiliśmy muzykę do "Dżentelmenów Metalu" i "De Pajrat Bej". Mieliśmy tytuły, ale nie było tekstów. Pomyślałem, że zacznę od "Pirackiego" (bo tak roboczo nazywaliśmy ten numer), jako że temat wydał mi się trudniejszy. Chciałem najpierw wykonać bardziej złożone zadanie, a "Dżentelmenów" zostawić sobie na deser. Koniec końców napisanie "Pajrat…" poszło mi całkiem sprawnie, a tych "mniej wymagających" "Dżentelmenów" (znów muszę użyć cudzysłowu (śmiech)) "dopieszczałem" jeszcze nawet w samym studiu nagraniowym (śmiech). Najfajniej wspominam tworzenie tekstu do "Pigułki Samogwałtu". Pewnego wieczoru usiedliśmy z Arkiem przy łyskaczyku i postanowiliśmy napisać scenariusz do tego kawałka. Wraz z upływającym czasem oraz cieczą w butelce nasz scenariusz przeradzał się w gotowe, rymowane wersy. W ciągu dwóch godzin napisaliśmy tyle tekstu, że z części musieliśmy zrezygnować, a "Pigułka" stała się najdłuższą historią na płycie. Efekt jest o tyle ciekawy, że wszystkie utwory autentycznie śmieszą. Ciekawe tylko, czy wszystkich - zdarzały się sytuacje, że jacyś mroczni, gniewni "prawdziwi" metalowcy mieli do was pretensje o to, że szargacie ich dobre imię, czy twardogłowych ortodoksów jest coraz mniej, a może nawet też potrafią bawić się przy waszych utworach? Spotkaliśmy się z masą pozytywnych komentarzy od prawdziwych ortodoksów! To nas autentycznie cieszyło i dodawało nam wiary w hewimetalowców. Według nas subkultura metalowa jest bardzo często błędnie postrzegana i przypisywanych jest jej wiele stereotypów "z dupy". W naszym odczuciu metalowcy to przede wszystkim ludzie lubiący się bawić, napić, mający duży dystans do siebie. Oczywiście nie ma opcji, że dogodzisz wszystkim, choćbyś się zesrał. Jeden lubi pierogi, a drugi jak mu śmierdzą nogi. Mamy wrażenie, że wśród tych, którym nie odpowiada to, co robimy, najczęściej znajdują się muzycy, którzy siedzą w metalu od zawsze, piszą numery, ale na ich koncerty prawie nikt nie przychodzi. Ci mają zazwyczaj coś na kształt pretensji do nas. Poza specyficznym poczuciem humoru w waszych utworach nie brakuje zresztą typowo metalowych, słownych klisz, tak więc każdy ortodoks ma tutaj w sumie znane tematy, w dodatku podane w atrakcyjnej formie? (śmiech) Na "Zdrajcach" takich nawiązań do metalowców jest chyba jeszcze więcej niż na pierwszej płycie. Sami kiedyś nosiliśmy glany i długie włosy, a po szkole chodziliśmy na wino. Piszemy zatem właściwie o sobie samych. Subkultura metalowa ma bardzo wiele aspektów, które warto "wyróżnić" i z których warto się pośmiać. Oprócz "Zdrajcy Metalu" oraz wspomnianych już "Dżentelmenów Metalu" należałoby wspomnieć tutaj o "Smokach i gołych babach", czyli kawałku będącym ukłonem w stronę power i speedmetalowców. Sztuką jest więc dopasowanie tych wszyst kich elementów w zwarty, dobrze brzmiący utwór? Nie wiem czy to co robimy można nazwać sztuką, ale dziękuję za komplement. (śmiech) Dobrym tego przykładem jest choćby "Zdrajca
Metalu". Muzycznie numer zainspirowany Judas Priest, opisujący sytuację jakich wiele, bo mnóstwo "fanów" wyrosło z metalu - pewnie zgodzisz się ze mną, że jeśli dla kogoś muzyka nie jest tylko przelotną, chwilową fascynacją, to nie ma szans, żeby się z nią rozstał, nawet gdy będzie już poważnym panem w średnim wieku? Kiedyś przeczytałem artykuł o stosunku fanów do słuchanej przez nich muzyki. Według autora najwierniejsi są właśnie słuchacze ciężkiego grania. Jednak wiadomo, że i w tym przypadku zdarzają się sezonowi fani. My metalu słuchamy od kiedy skończyliśmy naście lat. Długie włosy i glany cały czas nosimy w sercach. "Zdrajca Metalu" to numer o nas, bo przecież dla niektórych (o których wspominałem wcześniej) robienie sobie jaj w heavy metalu nie przystoi! (śmiech) Na waszych koncertach też pojawiają się ludzie pamiętający czasy świetności tradycyjnego metalu - bywa, że dzielą się z wami opiniami na temat tego co gracie, chwalą, może ganią? (śmiech) Rozpiętość wiekowa na naszych koncertach jest dość duża. Największą grupę stanowią ludzie w wieku 20-30 lat, ale bardzo fajne jest to, że przychodzą również dużo starsi. Kiedyś pod szyldem Night Mistress mieliśmy przyjemność supportować Uriah Heep w Warszawie. Zdecydowaliśmy, że oprócz numerów Mistressów, zagramy coś Nocnego Kochanka. Chyba nigdy wcześniej nie sprzedaliśmy tyle płyt i koszulek będąc supportem! Podczas występu Uriah Heep, stojąc w tłumie dostrzegłem koło mnie gościa 50+ trzymającego w rękach naszą koszulkę, którą musiał kupić po naszym koncercie. Gdy mnie zauważył, podniósł kciuk w górę i powiedział, że jako przedstawiciele młodego pokolenia, niedługo zajmiemy miejsce Uriah Heep. Może i trochę przesadził, ale to był jeden z najfajniejszych komplementów jaki kiedykolwiek usłyszałem. To dla takich starszaków wplatacie znane patenty do swych utworów, tak, żeby mogli sobie przypomnieć lata młodości, wykrzykując: "O! Black Sabbath!", "Kurczę, "Pierwszego nie przepijam" to normalnie AC/DC" albo "O! To intro z Running Wild" w "De Pajrat Bej"? To są motywy, które wychwycą fani tradycyjnego heavy metalu czy hard rocka. Aczkolwiek wśród nich znajdują się nie tylko wspomniani przez ciebie starszacy. Mnóstwo ludzi w naszym wieku, a niejednokrotnie - młodsi zjedli zęby na zespołach, które wydawałoby się na pierwszy rzut oka i ucha nie mówią nic współczesnej młodzieży. Myślę, że znajdywanie smaczków nawiązujących do klasyki w naszej muzyce to frajda dla fanów heavy metalu. Skąd pomysł na tę właśnie parafrazę - jak numer o piratach, to bez Running Wild nie mogło się obyć? Dokładnie tak! Nie znamy bardziej pirackiego heavy metalu od tego tworzonego przez Running Wild. "De Pajrat Bej" mówi o tym jak lekko znudzony codziennością chłopak wybiera się do Pirackiej Zatoki w formie serwisu z torrentami. Zadowolony chce obejrzeć "zdobycze" tamże pozyskane. Jednak zamiast "muszelek" nasz bohater na monitorze widzi "pirata". Krótko mówiąc gość znalazł się - trochę w przenośni, trochę dosłownie - w dupie. Pomyśleliśmy, że idealnie można wykorzystać tu intro do "Port Royal" nieco je modyfikując. Inne sprawdzone, wymarzone wręcz tematy to oczywiście alkohol, dziewczyny - chociaż pe-
wnie nie każdemu życzylibyście spotkania z taką "Dziewczyną z kebabem"? (śmiech) Hewimetalowcy kochają kobiety i alkohol, dlatego muszą pojawiać się one w tekstach. "Dziewczyna z kebabem", to pomimo dość żenującej otoczki, kawałek bardzo wzruszający i prawdziwy. Kiedyś na warszawskiej Woli, wieczorową porą, zobaczyłem dziewczynę jedzącą kebab. Pomyślałem, że jest to idealny motyw do numeru Kochanka. Czy widok eleganckiej dupeczki wracającej z klubu do domu, w środku nocy, z kebabem w dłoni nie jest wystarczająco komiczny? Gdy tylko przedstawiłem pomysł Ojcu Arkadiuszowi, ten spłodził cały tekst. Ale z wiekiem stajecie się chyba coraz bardziej romantyczni, co zdaje się potwierdzać liryczna
wstał na potrzeby filmu, "Wojownik" i "Andżej" po prostu dla jaj. Tym razem zależy nam, żeby fani Kochanka usłyszeli utwory zupełnie nowe, więc raczej nie będziemy przeginać pały z przedwczesnym ujawnianiem zawartości albumu. Gracie już nowe utwory na koncertach, choćby tytułowy czy "Dziabniętego" - i jak są przyjmowane? Po oficjalnej premierze płyty sięgniecie pewnie po więcej nowości, a koncertów też będzie zdecydowanie więcej? Byliśmy przygotowani, że żywiołowość publiczności będzie znacznie zmniejsza podczas wykonywania przez nas nowych numerów na żywo w zestawieniu ich ze starymi, sprawdzonymi hitami. Jednak wystarczyło kilka koncertów, na
Foto: Albert Gula
balladka "Gdzie jesteś"? "Gdzie jesteś" to oczywiście apostrofa do naszego nieuchwytnego Andżeja. Próbujemy go odnaleźć lub przynajmniej poznać jego imię już od kilku lat. Chwytaliśmy się przeróżnych sposobów. Może romantyczna ballada skruszy jego serce i chłop się wreszcie ujawni. W końcu "coming outy" w ostatnim czasie są dość popularne… Wybraliście już numer który będzie promować tę płytę? Jest z czego, tak więc czasem nadmiar bogactwa może być problemem? Jako pierwszy rolę singla spełnił "Dziabnięty" energiczny i w miarę krótki kawałek z melodyjnym refrenem. Kolejnym będzie prawdopodobnie "Zdrajca Metalu". Jednak wybrać odpowiedni numer, który ma promować wydawnictwo wcale nie jest łatwo. Tym bardziej, że jest nas (z menadżerem) sześciu i głos każdego z nas ma taką samą wartość. PS. Znów nam zakomplemenciłeś mówiąc o bogactwie. Przez grzeczność przyjmuję komplement i nie zaprzeczam. (śmiech) Można też w sumie wypuścić kilka singli skoro Def Leppard promując LP "Hysteria" mogli wydać ich sześć czy siedem, to wy nie musicie być gorsi, tym bardziej, że jest z czego wybierać? (śmiech) Podobnie do Def Leppard zrobiliśmy w przypadku pierwszego albumu. Zanim wydaliśmy "Hewi Metal" w sieci można było odsłuchać połowę płyty. Wynikało to też z tego, że początkowo nie myśleliśmy o założeniu osobnego zespołu - odnogi Night Mistress. "Minerał" po-
których zagraliśmy "Dziabniętego", żeby ktoś wrzucił nagrania "live" do sieci. Znaleźli się też tacy, którzy ze słuchu zaczęli spisywać tekst! Podobnie stało się w przypadku "Zdrajcy Metalu". Publika śpiewa już z nami refreny do obu numerów, więc jest czad! Oczywiście podczas wiosennej trasy będzie można usłyszeć zdecydowanie większą część nowego albumu. Jeśli chodzi o ilość koncertów, to szykuje się ich naprawdę dużo. Nasz menadżer nie spoczywa na laurach i ostatnio dorobił się wśród członków Nocnego Kochanka nowej ksywy - Jarosław Putin. Na płycie jest dwanaście nowych utworów, ale nie nagraliście chyba wszystkich gotowych kompozycji. Czemu np. zrezygnowaliście z numeru "Kacper, Andżej i Baltazar" - czyżby była to już zapowiedź kolejnej płyty? "Kacper, Andżej i Baltazar" to taki nasz numer nagrany "przy okazji", a właściwie "z okazji" świąt. Nagraliśmy go również w podzięce dla naszych słuchaczy za ich zaangażowanie w naszą działalność - za dużą frekwencję na koncertach oraz dużą ilość płyt przez nich kupionych. Szczerze mówiąc nie myśleliśmy, żeby umieszczać ten kawałek na płycie. No, może w formie bonusu. Zdecydowaliśmy się wrzucić ten utwór do naszego seta koncertowego na czas zimowy. Widząc reakcję publiczności na naszą "kolendopastorałkę" chyba rzeczywiście będziemy musieli nagrać ją jeszcze raz i zamieścić na jakimś wydawnictwie. Wojciech Chamryk
NOCNY KOCHANEK
39
kolekcjonerami, razem mają może z siedem płyt (śmiech). Daniel kolekcjonuje raczej płyty CD, ale jego kolekcja to wielka tajemnica (śmiech), a Adik i ja zbieramy CD oraz winyle. Nie jest tego jakoś mega dużo, ale trochę się uzbierało przez lata. Najcenniejsze są dla nas na pewno płyty podpisane osobiście przez muzyków po koncertach.
W miarę świeżo ale jednak oldschoolowo Mam nadzieję, że wraz z dużym debiutem "Ride On The Night", Axe Crazy wbije się w naszą świadomość na długo. Jak na razie rozwijają sie książkowo, więc być może za jakiś czas będą też wymieniani w czołówce nurtu NWOT HM. Byłoby niezwykle miło gdyby, któraś z polskich kapel osiągnęła taki sukces. Mimo nie zbyt przychylnych warunków dla takiej muzyki w naszej ojczyźnie, to parę takich zespołów tu gra. Jednak teraz zajmijmy się tym co jest najważniejsze, czyli najnowszym albumem "Ride On The Night", Axe Crazy. HMP: Wasza EPka "Angry Machines" z 2014 roku była na polskiej scenie miłym zaskocze niem, a jak zareagowano na nią poza granicami Polski? Robert Bigos: Poza granicami także została bardzo dobrze przyjęta, a może nawet lepiej, o czym świadczy dosyć duży odzew i około sześćdziesięciu recenzji, które do nas dotarły z całego świata. Było to dla nas miłym i wielkim zaskoczeniem, bo były to głównie pochlebne recenzje, a nie spodziewaliśmy się tak dobrego przyjęcia. EPkę w formacie CD wydaliście własnym
oczywiście dużo fajniejsza opcja i bardzo się cieszymy z takiego obrotu sprawy (śmiech). No właśnie, Pure Steel Records w niewielkim nakładzie wydała "Angry Machines" na winy lu. Jakie to uczucie mieć swoją muzykę na czarnym krążku? Adrian Bigos: Oczywiście jest to wspaniałe uczucie, winyl to jednak winyl i prestiż sam w sobie. Klasyka i nawiązanie do lat 70. i 80. Winyl własnego zespołu postawiony na półce to coś niesamowitego, tym bardziej dla kolekcjonerów płyt, takich jak my. Robert Bigos: Ogólnie było to dla nas wielkim
Wasz pierwszy długograj "Ride On The Night" wydaje No Remorse Records. Czym skusiła was wytwórnia abyście podpisali z nim umowę? Na jak długo związaliście się z No Remorse Records? Dlaczego nie kontynuowaliście współpracy z Pure Steel Records? Robert Bigos: Z Chrisem Papadatosem, właścicielem No Remorse Records skontaktował nas Bart Gabriel i to on załatwił całą sprawę odnośnie kontraktu, za co jesteśmy mu bardzo wdzięczni. Zaproponowali nam po prostu najlepsze warunki ze wszystkich zainteresowanych wytwórni i dlatego ich wybraliśmy. Adrian Bigos: Duże znaczenie miało także, że oprócz wydania CD, nasz nowy album pojawi się także w wersji winylowej. Prace nad materiałem na debiutancki pełny album rozpoczęliście już w 2014 roku. Czy czas przed nagraniem "Ride On The Night" poświęciliście w pełni na przygotowanie jak najlepszych kawałków, czy też jego długość wynikła z wyszukiwania jak najlepszego dla was wydawcy? Adrian Bigos: Materiał był gotowy dosyć szybko, opóźnienia były związane głównie ze zmianą basisty. Nowy album zarejestrowaliśmy już w marcu 2016r., resztę czasu zabrało nam szukanie wytwórni oraz projektowanie i wykonanie okładki. Na szczęście udało nam się to wszystko ogarnąć i płyta ukazała się jeszcze w 2016 roku, na czym nam bardzo zależało. Proces pisania muzyki to u was zupełny spon tan, tak przynajmniej to sami opisywaliście, czy w tym temacie nic się nie zmieniło? Adrian Bigos: Nic się tutaj nie zmieniło. Ja i Robson przynosimy utwory na próbę, wspólnie je aranżujemy, każdy dodaje coś od siebie i tak mniej więcej to wygląda. Z tekstami jest dokładnie tak samo. Czas trwania waszego albumu to taki "winylowy timing". Czy komponowaliście muzykę z myślą o płycie winylowej, żeby odpowiednio wpasować utwory do wymaganego czasu, czy to wyszło przy okazji? Robert Bigos: Nie komponowaliśmy z myślą o winylu, tak po prostu wyszło.
Foto: Axe Crazy
sumptem, na świecie sprzedawaliście ją dzięki umowom dystrybucyjnym np. z Pure Steel Records. Dlaczego podjęliście taka decyzje, zamiast dogadać się o ponowne wydanie i sprze daż "Angry Machines" przez którąś z wyspecjalizowanej w tradycyjnym heavy metalu wytworni? Robert Bigos: Chcieliśmy wydać naszą EP na CD poprzez jakąś wytwórnię, ale okazało się, że cztery utwory to za mało żeby wydać je na CD. Jest to po prostu nie opłacalne dla wytwórni, więc pozostała nam sprzedaż naszego własnego wydania poprzez zagraniczne sklepy i wytwórnie. Adrian Bigos: Okazało się, że cztery numery można za to wydać na winylu, co uczyniła wytwórnia Pure Steel Records i dla nas była to
40
AXE CRAZE
zaskoczeniem i spełnieniem marzeń. W poprzednim wywiadzie wspominaliście, że wasze zainteresowanie nie wzięło się z popu larności NWOTHM, ale z tego, że w waszych domach słuchało się takiej muzyki od zawsze. Przyznajcie się jak duże macie kolekcje płyt? Więcej jest w nich CD czy winyli? Które z tych płyt uważacie za najcenniejsze? Adrian Bigos: Tak, to prawda. Zaczęliśmy słuchać klasycznego metalu, na długo przed powstaniem zjawiska zwanego NWOTHM. Zarazili nas tą muzyką już w dzieciństwie rodzice, starsze rodzeństwo czy też kumple i tak nam już zostało (śmiech). Robert Bigos: Co do kolekcji płyt to jest z tym różnie, np. Andrzej i Michał nie są wielkimi
Czy w czasie procesu twórczego piszecie więcej materiału? Co robicie z nadwyżką, wyko rzystujecie ją przy okazji pracy przy kolejnych wydawnictwach? Adrian Bigos: Cały czas na bieżąco komponujemy i mamy też kilka utworów, które były po części gotowe podczas przygotowywania materiału na "Ride On The Night". Pewnie wykorzystamy coś z tego na kolejnej płycie. Poprzednią sesję nagraniową odbyliście w MP Studio. Niestety teraz nie mam takich infor macji, więc proszę powiedzcie, gdzie i z kim nagrywaliście "Ride On The Night" oraz czy ta sesja wyróżniała się czymś w porównaniu z poprzednią? Robert Bigos: Ponownie nagrywaliśmy w MP Studio z Mariuszem Piętką. Bardzo dobrze nam się razem pracuje i nie planujemy zmian w przyszłości. Nad koleją płytą też na pewno będziemy razem pracowali. Sesja przebiegała
raczej podobnie do poprzedniej, tyle że była dłuższa i więcej czasu poświeciliśmy na szukanie odpowiedniego brzmienia poszczególnych instrumentów, jak i całości. Uzyskaliście brzmienie, które nawiązuje do lat osiemdziesiątych ale również jest zbliżone do tego co uzyskują kapele z nurtu NWOTHM, jak długo pracowaliście nad tym brzmieniem w studio? Adrian Bigos: Takie mieliśmy założenie. Na płycie, jak i na koncertach chcemy by nasze brzmienie zbliżone było do tego jakie uzyskiwano w latach 80., oczywiście także w miarę świeżo ale jednak oldschoolowo. Robert Bigos: Brzmienie płyty to także w dużym stopniu zasługa Mariusza, ponieważ słucha on także klasycznego metalu i wie dokładnie o co nam chodzi podczas nagrywania i podczas miksów. Tworząc muzykę i nagrywając ją, muzycy mają jakieś założenia. Jakie wytyczne były odnośnie "Ride On The Night" i czy udało się wszystkie zrealizować? Robert Bigos: Naszym założeniem było nagrać płytę heavy metalową w stylu i klimacie lat 80. Wydaje nam się, że założenia odnośnie płyty zostały zrealizowane, nagraliśmy to co chcieliśmy i w zasadzie tak jak chcieliśmy, a czy to się spodoba to czas pokaże.
Adrian Bigos: Zarówno hard rock jak i heavy metal mają na nas tak samo duży wpływ, zresztą naszym zdaniem nie istnieje chyba jakaś konkretna granica miedzy tymi dwoma gatunkami. My wrzucamy to wszystko do worka z napisem hard&heavy (śmiech). Nie można pominąć wpływów power metalu w stylu Running Wild, Helloween czy Gamma Ray. Tak jak wcześniej wspominałem, mówiliście o wielu swoich wpływach, ale daje to nadzieję, że każda wasza płyta może przynieść słuchaczowi coś nowego oraz będzie brzmiała zawsze świeżo… Adrian Bigos: Chcielibyśmy bardzo żeby każda nasza płyta była świeża i w miarę zróżnicowana, a nie monotonna i składająca się np. z samych szybkich numerów w powerowym stylu. Oczywiście zespoły, które wymieniłeś mają duży wpływ na naszą muzykę, a zwłaszcza stary Helloween. Robert Bigos: Tak jak powiedział Adik, nasze
sekcji. Adrian Bigos: Sekcja powinna przede wszy stkim trzymać wszystko razem i napędzać zespół. Nasza sekcja rytmiczna wyśmienicie to zadanie spełnia i jesteśmy z niej dumni (śmiech). Czasem lepiej zagrać mniej i podkreślić charakter utworu, niż za dużo namieszać. Nie gramy też jakiegoś progresywnego metalu i raczej staramy się nie przekombinować, żeby potem nie było problemu z zagraniem tego na żywo. Robert Bigos: Ma być ostro, szybko i do przodu! No i jeszcze melodyjnie, bo dobre melodie są najważniejsze (śmiech) Poprzedni razem zauważyłem, że Michał nie ma głosu Dio ale ogólnie daje radę. Jego głos od tamtej pory nie wiele się zmienił, ale tak sobie myślę, że w tej chwili może być wzorem dla młodszych adeptów tradycyjnego heavy metalu, którzy dopiero zamierzają powołać swoją kapelę… Adrian Bigos: Michał jest wokalistą raczej wy-
Gdy rozmawialiśmy poprzednim razem, mówiliście o dość wielu wpływach na waszą muzykę. Przy okazji słuchania "Ride On The Night" najbardziej w uszy rzucają się inspiracje NWOBHM, a szczególnie Iron Maiden. Bass waszego nowego muzyka Daniela Czupryny gada niczym bas Harrisa z najlepszych lat… Adrian Bigos: No tak, NWOBHM to na pewno jedna z naszych największych inspiracji. Rzeczywiście też zauważyliśmy podczas nagrań, że brzmienie basu Daniela przypomina to znane z płyt Iron Maiden. Oczywiście bardzo nam to odpowiada i wpasowało się wyśmienicie w naszą muzykę. Druga rzecz, która rzuca się w uszy to, że wasza muzyka bardzo zbliżyła się do najlepszych kapel z nurtu NWOTHM typu Enforcer, Striker, Dexter Ward, Screamer, Skull Fist, Hitten itd. Jednak co mnie zastanawia, że właśnie ten nurt mimo, iż ma konkretne inspiracje to wplótł w muzykę swój własny kod muzyczny, który jest charakterystyczny dla współczesnych muzyków i kapel grających tradycyjny heavy metal. Macie podobne odczu cie? Robert Bigos: Dziękujemy, bardzo miło nam to słyszeć, w końcu te zespoły to czołówka młodych kapel grających klasyczny heavy metal. Wydaje nam się, że coś jest w tym własnym kodzie, młode kapele może nie odkrywają Ameryki, ale jednak nie mamy już lat 80. i w jakimś stopniu wpływ teraźniejszych czasów odbija się także na muzyce tworzonej współcześnie. Nie wspominając już o możliwościach technicznych i brzmieniowych dostępnych obecnie. Kolejna cecha charakterystyczna dla waszej muzyki to wpływy hard rocka. Np. takie "Halloween" ma w sobie trochę z klimatu Dio… Robert Bigos: Spotkaliśmy się już z takim porównaniem w jednej z recenzji i to dla nas zaszczyt. Bardzo się cieszymy, że ten utwór kojarzy się z twórczością Dio, zbliżyć się choćby w małym stopniu do twórczości mistrza, to już coś.
Foto: Axe Crazy
inspiracje są bardzo szerokie, ale zawsze w obrębie jakby to ująć "dobrej muzyki" i chyba w jakimś stopniu udaje nam się to przenieść do naszych utworów podczas komponowania. "Ride On The Night" to od początku do końca heavy metalowa jazda, jak długo wystarczy wam tej młodzieńczej energii? Robert Bigos: Mamy nadzieję, że jak najdłużej, bo inaczej mogło by zrobić się nudno, a tego byśmy nie chcieli (śmiech) Gitary na albumie to niezły Bigos, cała masa klasycznych riffów i znakomitych solówek, z resztą, sami się chwalcie… Robert Bigos: No w końcu nazwisko zobowiązuje (śmiech). A tak na poważnie to dzięki za miłe słowa ale nie ma się czym chwalić, chyba każdy podczas komponowania chce zrobić coś ciekawego i jeżeli nam się to udało to bardzo się cieszymy. Adrian Bigos: Staraliśmy się z całych sił żeby nie było nudno (śmiech). Już wspominałem o basie, więc teraz trochę o całej sekcji rytmicznej. Muzycy nie czarują nas ekwilibrystyką ale znakomicie podkreślają charakter kompozycji i wybornie współbudują klimat waszej muzyki, dając pole popisu dla gitar i wokalisty. Myślę, że wiele zespołów z NWOTHM może wam zazdrościć takiej
soko śpiewającym i z tego co widzimy, to w naszym kraju jest niewielu wokalistów śpiewających w ten sposób. Dlatego też wielu osobom kojarzy się z Michaelem Kiske i często słyszymy takie opinie po koncertach, zwłaszcza, że gramy covery Helloween. Więc jeżeli spojrzeć na to z tej strony, to może w jakimś stopniu Michał mógłby być wzorem dla początkujących wokalistów. Mimo, że wasza muzyka niesie wiele odcieni heavy metalu to wasz album jest bardzo wyrównany. W zasadzie każdy wasz kawałek może dla kogoś być najlepszym hitem. Dla mnie jest nim "Wheeled Warriors" (przeróbka głównego tematu kreskówki "Jayce And The Wheeled Warriors" - przyp. red.). Jakie są wasze ulubione fragmenty tej płyty? Robert Bigos: No więc musimy Cię troszkę zmartwić, bo niestety okazało się, że "Wheeled Warriors" nie trafi ostatecznie na płytę. Jest to cover i jest w związku z tym trochę problemów (prawa autorskie), dlatego wytwórnia podjęła taką decyzję. Osobiście też bardzo lubimy ten kawałek i trochę szkoda, że nie będzie go na płycie. Umieściliśmy go na naszym kanale Youtube, więc jest jakoś tam dostępny. Adrian Bigos: Co do naszych ulubionych fragmentów, to ciężko powiedzieć. Pewnie każdy wskazałby inne i wyszłoby na to, że cała płyta jest naszym ulubionym fragmentem (śmiech),
AXE CRAZY
41
HMP: Musicie być nieźle zakręconymi na punkcie klasycznego metalu maniakami, skoro nie wystarczało wam tylko słuchanie takiej muzyki i postanowiliście też zacząć ją tworzyć? Tony T Steele: Tak, kochamy heavy metal w jego klasycznej postaci, podążamy za tym gatunkiem przez lata, a zdecydowaliśmy się zacząć grać w 2009 roku. Do pierwszego składu należeliśmy ja i Nail na gitarach oraz K. Khela na perkusji. Zaczęliśmy szukać wokalisty poprzez umieszczanie gdzie się da ogłoszeń, jednak nikt się nie nadawał, to właśnie wtedy postanowiłem zacząć śpiewać. Krótko po tym do zespołu dołączył basista Matt, zatem skompletowaliśmy obecną formację.
Foto: Axe Crazy
zresztą to są nasze dzieci i wszystkie je kochamy jednakowo (śmiech). "Wheeled Warriors" doczekał się czegoś na wzór teledysku, wykorzystaliście do tego frag menty z kreskówki "Jayce And The Wheeled Warriors". Właśnie jakich kreskówek, komiksów, książek i filmów jesteście fanami. Rzadko o tym się mówi ale takie inspiracje mają również wielki wpływ na to jaką muzykę gracie. Adrian Bigos: "Wheeled Warriors" to taki nasz rozbudowany cover intra kreskówki z lat 80. pt. "Jayce And The Wheeled Warriors". Pomyśleliśmy, że fajnym pomysłem będzie wykorzystanie oryginalnego intra z kreskówki jako podkładu video, no i tak powstało kolejne nasze home video (śmiech). Bardzo lubimy stare kreskówki z lat 80. i początku 90., bo były robione z pasją i miały w sobie to coś czego na próżno szukać w dzisiejszych. Żyły własnym życiem i miały wspaniałe ścieżki dźwiękowe… ahh te cudowne lata 80. (śmiech). Robert Bigos: Co do filmów i książek to zdecydowanie kręci nas tematyka sci-fi, fantasy, horrory, no i oczywiście nie można zapomnieć o filmach porno z lat 80., które zdecydowanie mają największy wpływ na naszą muzykę (śmiech). Czy nadal twierdzicie, że w swoich tekstach piszecie o niczym specjalnym, że to wpływ chwili? Teksty z "Ride On The Night", do których dotarłem nawiązują do tematów sci-fi, więc może tym razem teksty mają jakąś wspólną myśl? Adrian Bigos: W kwestii tekstów raczej nic się nie zmieniło, nadal dominuje różnorodność tematów. Wyjątkiem są "Lost In Space" i "Star Force", czyli "Astral Tales", których teksty mają wspólny temat, czyli kosmos i życie na obcych planetach. "Ride On The Night" to nie koncept album, ale nie wykluczone, że kiedyś taki zrobimy. Do EPki okładkę zrobił wam Jerzy Kurczak. Ciekaw jestem kto tym razem przygotował wam grafikę, dlaczego wybraliście akurat tego artystę oraz czy to był obraz zrobiony pod wasze zamówienie? Adrian Bigos: Grafikę do nowej płyty zrobił nam Jan Nowak, nasz lędziński artysta. Pewnego razu usłyszeliśmy o nim i jego pracach, więc postanowiliśmy się z nim skontaktować żeby obejrzeć jego obrazy. Po obejrzeniu zdecydowaliśmy, że odpowiada nam to, co i jak maluje. Zależało nam na prawdziwym, namacalnym
42
AXE CRAZY
rysunku, a nie tylko na powstałej na komputerze grafice. Także w tej kwestii chcieliśmy nawiązać do lat 80. i tak powstał obraz malowany farbami, który po odpowiednim sfotografowaniu stał się przednią i tylną okładką naszej płyty. Robert Bigos: Obraz powstał na nasze zamówienie. Motyw główny był naszym pomysłem, Jan dorzucił coś od siebie i tak powstała całość. Każde nowe wydawnictwo to kolejny krok w karierze zespołu, macie nadzieję, że "Ride On The Night" otworzy wam kolejne furtki np. na festiwale czy trasy klubowe pozwalając wam wejść na kolejny wasz level. Robert Bigos: Bardzo byśmy tego chcieli, bo niestety po EPce, choć bardzo dobrze przyjętej, nic takiego nie nastąpiło. Zagraliśmy oczywiście trochę koncertów klubowych, jak i plenerowych, ale nie były to jakieś duże koncerty. Nie udało nam się też dotrzeć z koncertami poza granice kraju. Adrian Bigos: Mamy nadzieję, że teraz po wydaniu pełnowymiarowego debiutu ta sytuacja ulegnie zmianie. Bardzo chętnie byśmy pograli jakieś koncerty festiwalowe, czy jako support przed większymi kapelami, bądź ruszyli w trasę z jakimś zespołem. Czas pokaże… No Remorse Records to nieduża wytwórnia macie nadzieję, że pomoże wam nie tylko w sprzedaży ale w promocji i przy koncertach? Macie omówiony z nimi jakiś konkretny plan? Robert Bigos: Oczywiście, że mamy taką nadzieję, choć z tego co zauważyliśmy, to wytwórnie już raczej nie bardzo ingerują w koncerty. Teraz załatwiają to raczej promotorzy i agencje koncertowe. Nie mamy jakiegoś konkretnego planu omówionego z wytwórnią, ale widzimy jak działa w kwestii promocji No Remorse Records i współpracująca z nią agencja Gabriel Management, więc o to się nie martwimy. To wszystko z mojej strony. Ostatnie słowa należą do was… Adrian Bigos: Dzięki wielkie za wywiad i promocję kapeli! Pozdrawiamy wszystkich fanów Axe Crazy oraz maniaków hard&heavy! Zachęcamy do kupowania naszych płyt i zapraszamy na nasze koncerty! Robert Bigos: Wspierajcie młode kapele i pokażmy, że także w Polsce klasyczny metal rośnie w siłę! Stay Crazy! Michał Mazur
Co najbardziej przemawia do was w tych dźwiękach? Jesteście przecież młodymi ludź mi, nigdy nie pociągały was nowocześniejsze czy bardziej ekstremalne formy metalu? Mamy wiele różnych inspiracji. Jeśli chodzi o ekstremalny metal, uwielbiam zespoły jak Bathory, Venom, Celtic Frost i wczesny Slayer. Myślę, że mogę powiedzieć to w imieniu innych, że nasza muzyka nie ma wiele wspólnego z extremą, chyba że niektóre fragmenty. Moje inspiracje są zakorzenione w amerykańskim metalu z lat 80. i hard rocku z lat 70. Kiedy te wpływy mieszają się z wpływami innych, powstaje coś unikalnego i osobistego, w mojej opinii to właśnie dlatego ludzie mają mętlik w głowie i nie wiedzą jak nas opisać. Odnoszę też wrażenie, że jesteście tradycjon alistami nie tylko pod względem muzycznym, bo nie macie np. profilu na Facebooku, generalnie unikacie też nadmiernego eksponowania Vultures Vengeance w internecie? Uważam, że facebook jest użyteczny, ale również jest pułapką mentalną: tu każdy może coś powiedzieć i być kim zachce. Nie uważam tego za środek komunikacji, raczej za środek ukrycia swoich słabości, braku pewności siebie, który każdy ma. Chowają się tu ci co nie mają jaj żeby zagadać do dziewczyny lub żeby wyrazić opinię prosto w twarz, ci co nie mogą zaakceptować tego, że są grubi i używają photoshopa zamiast schudnąć. Wszyscy ukrywają się za facebookową maską, ponieważ jest to najłatwiejszy i najcwańszy sposób na zbombardowanie ludzi bez charakteru. W końcu każdy chce być akceptowany. Ale nie my. Chcemy po prostu wyrzucić ludziom hipokryzję prosto w twarz! Nie jesteśmy w erze wiecznej imprezy, sztuka umiera, obudźcie się! Tym bardziej, że staliście się cieniem swojego własnego profilu wypełnionego pięknymi zdjęciami i słowami. Czyli nie ma co za bardzo się promować - jeśli dany zespół potrafi grać i ma to "coś", fani i tak dotrą do jego muzyki? To nie jest nienawiść do internetu jako narzędzia, ale do głupoty z jaki sposób jest używane. Nie chcemy być częścią czegoś takiego. Też jesteście potwierdzeniem tej tezy, bo wasze debiutanckie demo "Rising" sprzedaliś cie przecież w miesiąc, głównie dzięki pozytywnym recenzjom w metalowych magazynach? Tak, i nie uważam, że jakikolwiek zespół z podziemia powinien się promować. Kiedy mówimy o małym zasięgu, około 100 ludzi, zainteresowanych tym gatunkiem, nie ma potrzeby sięgać do głębszych uczuć, zwykłe słowa potrafią to zrobić! Nie ma sensu krzyczeć do świata, że istniejesz. Wierzę że każdy, kto kupił naszą taśmę, cieszył się muzyką wolną od uprzedzeń i trendów. 150 kopii są więcej warte, kiedy jesteś świadomy o szczerym poświęceniu ludzi dla te-
do nagrania, kilka z nich będą to długie i rozbudowane kompozycje, inne będą krótkie i proste; to będzie kompromis pomiędzy EP-ką i demo, z wykorzystaniem nowych elementów.
Heavy metal w klasycznej postaci Bathory, Venom, Celtic Frost, Omen, Liege Lord, Witchkiller czy Mercyful Fate - jeśli ktoś lubi te zespoły, powinien bez wahania sięgnąć pod debiutancki MLP "Where The Time Dwelt In" Vultures Vengeance. Młodzi Włosi grają bowiem tradycyjny, surowy heavy inspirując się ich dokonaniami, a czynią to naprawdę nieźle - warto posłuchać i poczytać, co miał do powiedzenia gitarzysta, a zarazem wokalista tej formacji: go gatunku. Uważam, że reklama powinna wejść w grę w przypadku graniu na większą skalę, dla większej publiczności. Wydaliście ten materiał na kasecie - nie sądzę, że zdecydowaliście się na ten krok z racji obecnej mody na ten nośnik, zdecydował raczej fakt, że w metalowym podziemiu kasety były cały czas w użyciu? Zdecydowaliśmy się wydać kasetę jako oddanie hołdu zespołom, które były przed nami. Ten format ma w sobie coś w rodzaju romantyzmu. Kiedy po raz pierwszy znalazła się ona w naszych rękach, byliśmy bardzo usatysfakcjonowani z naszej pracy, to było perfekcyjne dla naszej propozycji! Fakt, że kilka miesięcy temu "Rising" wyszło też jako 7" EP-ka pewnie tym bardziej was ucieszył? Tak, taśma była ponownie wydana na 7", to nie były nasze oryginalne plany, jednak wspaniale było mieć tę 7" w naszych rękach. Zostało to wydane przez Unsilent Tombs Records, wytwórnię która urodziła się razem z nami. Pracujecie metodą małych kroków: było demo, jako drugi materiał ukazał się MLP "Where The Time Dwelt In" - początkowo też ponoć planowaliście wypuścić go na taśmie, ale gdy pojawiła się oferta Gates Of Hell Records
grzechem byłoby z niej nie skorzystać? "Where The Time Dwelt In" było nagrywane z myślą o winylu. Mieliśmy wiele ofert i zdecydowaliśmy się opublikować to po przez wytwórnię Gates Of Hell, ponieważ znamy ludzi kryjących się za tą wytwórnią oraz wspieramy ich pasję i oddanie. To mroczny, surowy heavy metal zakorzeniony w przełomie lat 70. i 80. ubiegłego wieku, czerpiący też od Omen, Attacker, Liege Lord, Steel Assassin, Witchkiller, Mercyful Fate, etc., etc. Czy to przypadek, że jednak bardziej inspirują was zespoły zza oceanu? Nie, to nie przypadek, uwielbiamy wszystkie zespoły, które przytoczyłeś; chcieliśmy zrobić coś mrocznego i epickiego z dokładnie takimi klimatami, ale w tym samym czasie miało to być unikalne i osobiste. Wpływy powinny służyć jako przykład do stworzenia innej muzycznej tożsamości. Preferujecie dłuższe, kojarzące się z epickim metalem kompozycje jak "On A Prisoner's Tale", nie unikacie też rozbudowanych utworów instrumentalnych jak tytułowy "Where The Time Dwelt In" - w tym kierunku będziecie też iść na ewentualnym albumie? "On A Prisoner's Tale" jest jednym z moich absolutnych ulubieńców. Następny materiał będzie w podobnym stylu. Mamy sporo kawałków
Brzmienie tego MLP jest bardzo konkretne, bardzo organiczne - przypomina mi dawne, rejestrowane całkowicie analogowo płyty, ale pewnie korzystaliście z nowocześniejszego sprzętu? Tak, nie używaliśmy analogowego sprzętu, jednak staramy się zbliżyć do tego jak tylko to możliwe. I myślę, że jeśli pojawi się możliwość, spróbujemy nagrać coś analogowo. Wszystkie nasze ulubione albumy są nagrane w ten sposób, definitywnie słychać tutaj różnicę, głębokość niektórych starszych produkcji jest niewiarygodna. Do tego czasu, będziemy się starać, aby nasza produkcja była odpowiednia dla naszej propozycji. Okładka też jest oldschoolowa, kojarzy mi się z trzecim LP Sacred Rite. Jak doszło do waszej współpracy z Leną Richter i czy zamierzacie ją kontynuować? Nie myślałem o takim zestawieniu. Posiadam ten album Sacred Rite, świetne przesłanie! Miałem jednak swój pomysł, wtedy skontaktowałem się z Leną, ponieważ zawsze uwielbiam jej pracę, udało się jej uzyskać wspaniały rezultat. Wierzę, że będziemy jeszcze z nią pracować. Jak na na razie jesteście na fali wznoszącej, w dodatku wszystko jeszcze przed wami, ale już można mówić o bardzo dobrym starcie - czuje cie, że to dobry moment, by jeszcze silniej zaz naczyć swoją obecność na międzynarodowej scenie? Mam nadzieję! Wciąż jednak mamy tyle do powiedzenia, nie daliśmy z siebie jeszcze tego, co najlepsze, mamy wiele utworów do nagrania, a każde wydanie będzie odmienne, z nowymi elementami. Z pewnością, to świetny czas żeby zostawić swój znak, jednak robimy to dla siebie, ponieważ głęboko kochamy granie muzyki i to sprawia, że czujemy że żyjemy, czy to na scenie przed ludźmi, czy to na próbie, bądź w studio! Wojciech Chamryk, Bartosz Hryszkiewicz, Marcin Hawryluk
Foto: Vultures Vengeance
VULTURES VENGEANCE
43
Accept a nawet Scorpions. Chyba nie zaprzeczycie? Tak, bez dwóch zdań. Accept ma na mnie duży wpływ i jest naprawdę świetnym zespołem. Nie chcieliśmy ograniczać się wyłącznie do kopiowania Iron Maiden. Oczywiście, gramy muzykę niczym z wschodniego Londynu w roku 1981, ale nie możemy ignorować kapel, które miały na nas wpływ i są z innych części świata.
Poszliśmy bardziej w stronę brytyjską Mam wrażenie, że z nurtem NWOTHM polscy fani tradycyjnego heavy metalu są w miarę obeznani. Nie obce są im szwedzkie kapele wywodzące sie z tego nurtu, szczególnie niejaki Enforcer. Choć Katana wydała już trzy udane albumy i odwiedziła Polskę dwa razy, to wydaje mi się, że niewielu Polaków wie wiele więcej, niż to że istnieją. Aby zmienić ten stan rzeczy przygotowałem wywiad z liderem tej szwedzkiej kapeli,Tobias'em Karlsson'em. Liczę, że ta rozmowa będzie bardziej niż pomocna. Jednak najbardziej o wartości tego zespołu powinna was przekonać ich muzyka, więc najlepiej abyście oprócz tego wywiadu zapoznali się ich krążkami "Heads Will Roll", "Storms of War" i "The Greatest Victory". HMP: Założyłeś kapelę, bo chciałeś wskrzesić w heavy metalu ducha lat osiemdziesiątych. Jak rodziła się w tobie ta idea? Tobias Karlsson: Po pierwsze, trzeba powiedzieć, że nie zakładałem zespołu sam. Katana to zmodyfikowana wersja innego zespołu w którym byłem w 2002 roku. Jak wszyscy, graliśmy wtedy power metal! Rozwiązaliśmy jednak tamtą kapelę i dyskutowaliśmy nad pomysłem stworzenia nowego zespołu poświęconemu latom 80-tym. Nie tylko heavy metal, ale też rock i metal lat 80-tych, oddanie swego rodzaju hołdu całej dekadzie. Graliśmy tak przez kilka lat, rozkminiając różne pomysły i pisząc kupę kawałków. Dopiero w 2008 poszliśmy o krok dalej i zdecydowaliśmy się skupić na heavy metalu lat 80-tych. Przedtem często zmienialiśmy skład
Hammerfall ma odrobinę niemieckiego stylu w ich brzmieniu, a my poszliśmy bardziej w stronę brytyjską. Wasza muzyka głównie nawiązuje do nurtu NWOBHM, a szczególnie słychać w niej inspiracje Iron Maiden. Chyba ciężko fanom klasycznego heavy metalu wyzbyć się wpływów tego zespołu, no bo kto nie słuchał Maidenów? Oczywiście! Kto nie słuchał Maidenów? Byliśmy w szoku kiedy zdaliśmy sobie sprawę, że tak na prawdę nie ma drugiego takiego zespołu jak Iron Maiden. I nie mówię tego w sensie "są najlepszym zespołem na świecie!", ale dosłownie, stworzyli swój własny gatunek. Ich styl jest unikalny. Jednocześnie, istnieje mnóstwo
Foto: Katana
zespołu i wypracowaliśmy sobie podobne myślenie. Dzięki temu mogliśmy obrać wspólny cel! Pochodzicie z Gothenburga. Z tego miasta wywodzą się m.in. Hammerfall, Lost Horizon, Helvetets Port, czy Armory. Czy to w jakiś sposób wpłynęło na was aby grać klasy czny heavy metal i jak go grać? Myślę, że Hammerfall było dużą częścią naszej młodości. Kiedy mieszka się w Gothenburgu i słuchasz heavy metalu, nie jest ciężko dowiedzieć się o Hammerfall. Więc jeśli chodzi o wpływ na nas, to jak najbardziej, zawsze go mieli. Jednak jako Katana, wybraliśmy inną drogę.
44
KATANA
nieodkrytych stron, w które muzyka może pójść. Jest mnóstwo kapel, których głównym wpływem jest Maiden. Zespoły z Gothenburgu: In Flames i Dark Tranquillity, u których słychać nutkę Iron Maiden, reprezentują jednak zupełnie inny rodzaj metalu. My chcieliśmy grać taki gatunek jak Iron Maiden. Czuliśmy, że na to jest popyt. Pewnie, to bardzo wysoko postawiona poprzeczka, ale pomoc w reanimacji klasycznego metalu w świecie dzisiejszego metalu jest fantastyczna! Inne naleciałości to niemiecki heavy metal i wpływy takich kapel jak Running Wild,
Znajdziemy także troszkę europejskiego power metalu… Również prawda! Osobiście jestem fanem power metalu, a w szczególności Tobias'a Sammet'a z Edguy jest jednym z moich bohaterów jeśli chodzi o komponowanie muzyki. Nie dziwię się więc, że muzyka Katany zawiera elementy power metalu. Muzycy w odróżnieniu od fanów, potrafią słuchać muzykę zupełnie różną od tej, którą wykonują. Czy w waszym wypadku jest tak samo? Czy tam też szukacie inspiracji? Jak najbardziej! Słucham wielu różnych rzeczy. Kiedy trzeba znaleźć inspirację do muzyki Katany, lubię słuchać musicali. Najbardziej tych wielkich, melodyjnych i bombastycznych. Wszystko od "Krainy Lodu", po "Les Mirables. Nędznicy". W jaki sposób dobieraliście muzyków aby zbu dować sprawnie działający zespołu? Jak już wspomniałem, w przeszłości przeszliśmy przez okres około czterech lat, krótko po założeniu zespołu, kiedy próbowaliśmy dużo różnych rzeczy, pomysłów i często zmienialiśmy członków. Ja i Susanna byliśmy na pokładzie od samego początku, i na szczęście znaleźliśmy Johana (wokalistę). Znałem go zanim dowiedziałem się, że ma zabójczy głos i zanim podjął studia, żeby zostać artystą muzycznym. Niezmiernie się cieszyliśmy, że przyjął nasze zaproszenie! Anders, nasz perkusista, był oczywisty. Graliśmy koncert w Gothenburgu razem z jego zespołem, Last Kingdom w 2008 roku. Krótko potem nasz perkusista odszedł i wszyscy przypomnieliśmy sobie Andersa, jego klasyczne, metalowe granie i tatuaże Maidenów i Judas Priest. Musieliśmy go mieć! Na szczęście, Patrik (Essén) był jego kolegą z dzieciństwa i dołączył rok później. Johan Bernspang ma klasyczny rockowy głos, jak dla mnie pobrzmiewają w nim Bruce Dickinson, Biff Byford, Valeriy Kipelov i Klaus Maine. Pewnie to nie pierwsze takie porówna nia. Pamiętacie jakieś zestawienie jego głosu, które was mocno zaskoczyło? Mnie nie bardzo pasuję, gdy Johana porównują do Joacim'a Cans'a… Joacim i Johan mają zupełnie inne głosy. Johan bardzo rzadko śpiewa falsetem, który z drugiej strony jest znakiem rozpoznawczym Joacima. To dwa zupełnie różne style. Słyszałem i o Klausie i Bruce'ie kilka razy i uważam, że czasami jest to bardzo trafne. Kiedy pierwszy raz słyszałem śpiew Johana, byłem pod wrażeniem jego czystości i mocy. Dodajmy, że pochodzi on z bardziej konwencjonalnej szkoły śpiewu. Nie jest typem człowieka "napić się piwka i zapalić papierosa" jak wielu heavy metalowych wokalistów, a ma prawdziwy, klasyczny wokal. Johan potrafi śpiewać w wielu różnych stylach, jest naprawdę utalentowany! Do niedawna wraz z Patric'kiem Essen'em tworzyliście znakomity duet gitarzystów. Tobias, do których słynnych duetów było wam najbliżej? Do Glenn Tipton-K.K.Downing, Dave Murray-Adrian Smith, Paul Quinn-
Graham Oliver… Zawsze wyobrażałem siebie i Patrika jako duet pokroju Paula Stanleya i Ace'a Frehleya. Ja zawsze wolałem grać rytmiczną gitarę, a Patrik jest świetnym gitarzystą solowym. Nigdy nie rywalizowaliśmy kto ma co robić, tylko uzupełnialiśmy się naszą grą. Oczywiste więc, że czasami gramy w duecie! Powiedziałbym, że jest to podobne do duetów Judasów i Maidenów. Nie dawno do zespołu doszedł nowy gitarzysta Christopher Cederstrand, co możemy spodziewać się po tym nowym instrumentaliście? Jakie nowe perspektywy dla zespołu otwiera twoja współpraca z Christopher'em? Christoffer jest świetnym gitarzystą i nie mogliśmy dostać lepszego zastępstwa za Patrika. Wie co robi i pozostaje wierny temu, co robił Patrik. Często gra jego solo co do nuty. Nie zaczęliśmy jeszcze pisać z Chrisem, ale mam przeczucie, że brzmienie Katany na pewno pozostanie, nawet po wprowadzeniu jakichś świeżych pomysłów. A tak w ogóle, czemu odszedł Patric Essen? Doszliśmy do punktu, w którym każdemu zespołowi jest ciężko, tym bardziej w dzisiejszych czasach. Wraz ze rozwojem kapeli, oczekuje się od nas nowych kawałków, tras, koncernów i tak dalej. Z drugiej strony, w przemyśle nie ma już za wiele pieniędzy i trzeba dużo ryzykować. Patrik założył rodzinę i chciał skupić się na tym, co oznacza mniej czasu na trasy i brak możliwości ryzykowania. Szanujemy jego decyzję i życzymy mu jak najlepiej! Bardzo sprawnie gra wasza sekcja rytmiczna. Basistka Susanna Salminen i perkusista Anders Persson, nie tylko wystukują rytm ale grają, i to jak! Harris i McBrain mogą wam pozazdrościć… (Śmiech) Na pewno im przekażę! Susanna nigdy nie używa kostki podczas gry na basie. Zawsze gra klasycznie palcami i brzmi świetnie. Susanna - obok ciebie Tobias - ma najdłuższy staż w zespole. Jak ona z wami wytrzymuje? Właśnie jej zapytałem. Powiedziała: "ale ja nie wytrzymuję!" (śmiech) Myślę, że najważniejszym faktem jest to, że nigdy nie widzieliśmy Susanny jako "dziewczyny w zespole". Jest jedną z nas, nie różni się od nas i nigdy nie była traktowana inaczej. Bardzo ważne jest dla was nawiązanie do kul tury japońskiej, nie tylko chodzi o nazwę ale w utworach często sięgacie po różnorakie historie dotyczącej epoki samurajów, a i do tej pory żadna z okładek nie obeszła się bez samuraja. Stało się to dla was znakiem rozpoznawczym. Skąd takie zainteresowanie i skąd pewność, że takie tematy przyjmą się w klasycznym heavy metalu. Heavy metal zawsze był połączeniem z tajemnym, mitycznym i fantastycznym światem. Wszystko od Hammerfall do Manowar i Dio, poprzez nawet Iron Maiden w pewnym stopniu przenosi do mitów w poszukiwania inspiracji. Dla nas to była kwestia oddzielenia i znalezienia naszej niszy. Kilkoro z nas było zafascynowanych kulturą i historią Japonii, więc był to naturalny wybór. Japonia ma tak bogatą historię i mitologię, że nie sądzę, żebyśmy wyczerpali pomysły w najbliższej przyszłości! Nie wszystkie teksty dotyczą się kultury japońskiej, sporo w nich tego co symbolizowała wczesny heavy metal, czyli dotyczyły pochwały wolości, pasji do życia i ogólnie buntu wobec otaczającego świata. Czy teksty traktujecie jako część show i zabawy, czy też są momen -
Foto: Katana
ty, w których chcecie przekazać coś ważnego słuchaczowi? Jako kompozytor i tekściarz zawsze trzeba brać pracę na poważnie. Ale to nie zawsze znaczy, że masz coś ważnego do powiedzenia. Jak dla mnie, to idzie w dwie strony. Niektóre teksty są bardziej poważne niż inne. Sądzę, że nawet te mniej poważne kawałki mają w sobie takie "easter eggi", których pewnie nikt poza mną nie zauważy. Najpoważniejsze teksty, które napisałem to chyba "Phoenix on Fire" i "Kingdom Never Come". W tych utworach czułem, że mam coś do powiedzenia. Z drugiej strony kawałki "In the Land of the Sun" nie mówi nic wprost jeśli chodzi o sam tekst, ale pracowałem nad nim ciężko, ponieważ jest bazowany na książce "The Alchemist" Paolo Coelo, a ta książka ma na pewno dużo do powiedzenia i chciałem to dokładnie przekazać! Do wydania debiutanckiego album "Heads Will Roll" przygotowywaliście się około sześciu lat. Czy ten czas zapewnił wam w pełni wykrystalizowanie się waszego stylu muzy cznego? Bez dwóch zdań. Jak wspomniałem wcześniej, próbowaliśmy wielu różnych pomysłów i kompozycji. Kiedy przyszedł czas nagrywania "Heads Will Roll" musieliśmy wybrać kawałki, które najbardziej pasowały do wizji, którą wtedy mieliśmy. Niej też trzymamy się do dzisiaj. Przez pierwsze sześć lat nagraliście demo, EPkę i dwa single, jak muzyka z tych wydawnictw różni się od tej, którą przedstawiliście
na "Heads Will Roll"? Czy wszystkie utwory, które powstały w pierwotnym okresie waszej kariery zostały wykorzystane na kolejnych waszych dużych albumach? Istnieje mnóstwo utworów czy ich fragmentów, które powstały w tamtym okresie, a zostały użyte na naszych trzech pierwszych albumach. Na przykład utwór "Nuclear War" ma sporo fragmentów z wcześniejszego kawałka "Draw The Line" z 2007r., który nigdy nie był opublikowany. Innym pomysłem, który użyliśmy w późniejszym czasie, to perkusja z "Asia In Sight" z płyty "Heads Will Roll". Zostawiliśmy bębny, bo uważaliśmy, że są naprawdę świetne, nie potrzebowały żadnych zmian. Mieliśmy też wiele niedokończonych kawałków z okresu pisania muzyki na "Heads Will Roll", takich jak "Neverending World", "Across The Stars", "Heart of Tokyo" i "In The Land of The Sun", których dokończenie odłożyliśmy aż do "Storms of War". W sumie to te same kawałki ale wtedy nie byliśmy przekonani, że mają klimat Katany, a że mieliśmy inne utwory mogliśmy sobie pozwolić na ich odłożenie i nagrać je oraz popracować nad nimi później. Duzy debiut "Heads Will Roll" wydaliście w małej wytwórni Rambo Music. Dlaczego ta wytwórnia, dlaczego nie poszliście w ślady kumpli z Helvetets Port, którzy nawiązali współpracę z High Roller Records? Myślę, że byliśmy tak zaszokowani faktem, że ktoś chce wydać naszą muzykę, że od razu skorzystaliśmy z okazji. Rambo Music może jest małe, ale jest to sublabel GAIN z Szwecji, a oni
KATANA
45
Prawie zawsze to ja i Johan piszemy kawałki i zazwyczaj prezentujemy prawie skończone pomysły reszcie zespołu. Obaj piszemy kompletne utwory razem z tekstami. Kiedy zaczynamy je grać, szybko okazuje się co działa, a co nie, gdzie potrzeba dodatkowej gitary, czy jak trzeba coś przearanżować. Czy do napisanej muzyki układacie tekst, czy bywa, że najpierw powstaje tekst a dopiero później muzyka. Kto zajmuje się pisaniem słów i jaki ma sposób na tworzenie tekstów? U mnie prawie zawsze zaczyna się to melodią w głowie. Czasami ta melodia ma słowa od samego początku, a czasem muszę dopisać słowa potem. Kiedy mam pełną zwrotkę albo refren, mogę zacząć sprawdzać czy pasuje do tego jakiś dobry riff i od tego zaczynamy. Foto: Katana
mają w swoim składzie całkiem spore zespoły jak Europe, Hardcore Superstar i Avatar. Wiedzieliśmy więc, że jesteśmy w dobrych rękach. Mieliśmy też wtedy kontakt z High Roller Records, ale nie byli wtedy zainteresowani współpracą. Tak przy okazji, wiecie co dzieje się z Helvetets Port? (Śmiech) Musicie ich zapytać. Z tego co wiem, to nie zrobili nic przez ostatnie kilka lat, ale mimo to nagle zagrali duży koncert kilka miesięcy temu. Trzymam kciuki, że wkrótce usłyszymy od nich więcej! Kolejne albumy "Storms Of War" i "The Greatest Victory" wydaliście dzięki Listenable Records. Wytwórnia kojarzy się z bardziej ekstremalnymi odmianami metalu ale w swoim katalogu ma także Satan i Kayser. Co możecie powiedzieć o współpracy z tą wytwórnią? Jeśli chodzi o "The Greatest Victory", to nie pracujemy już z Listenable. Wypuścili nasze dwie płyty, "Heads Will Roll" (międzynarodowo) i "Storms of War". Nie mogę powiedzieć złego słowa o tej współpracy. Laurent, który jest tam szefem jest fantastycznym facetem, który wierzył w nas od samego początku! Sądzę, że dlatego nas chcieli. Po prostu lubił naszą muzykę, mimo tego, że jest ona trochę "lżejsza" niż muzyka ich innych zespołów. "Heads Will Roll" nagrywaliście z Andy La Roque, wydaje się, że współpraca z nim była bardzo owocna, bo współpracujecie z nim do tej pory. Andy jest wziętym producentem i inżynierem dźwięku, co on ma takiego w sobie, że każdy z zespołów współpracujących z nim, ma wrażenie, że Andy pracuje tylko dla nich. Jak było w waszym wypadku, jak się z nim współpracuje?
Świetnie pracuje się z Andy'm! W jego studio czujemy się jak w domu i zawsze mamy pewność, że nie będzie zadowolony, dopóki nie damy z siebie absolutnie wszystkiego. Do tego jest gitarzystą, który aktywnie grał i mamy nadzieję brzmieć tak jak on! Jego pomysły i rady są dla nas bezcenne. Na "Heads Will Roll" uzyskaliście surowe old-schoolowe brzmienie, które mocno kojarzy się z latami osiemdziesiątymi, ale pobrzmiewają w nim współczesna technologia realizatorska, czyli nie uciekacie też od współczesności. Bardzo mi się to podoba. Czyja jest to zasługa Andy'ego czy wasza? Na "Heads Will Roll" daliśmy Andy'emu dużo swobody jeśli chodzi o zabawę z brzmieniem. Wiedzieliśmy tylko, że to ma brzmieć dobrze. Kiedy pierwszy raz przyjechaliśmy do jego studia, nagraliśmy tylko jeden kawałek, żeby zobaczyć, czy między nami jest jakakolwiek chemia i czy potrafił wydobyć brzmienie, którego potrzebowaliśmy. Ten utwór to "Quest For Hades" i nadal sądzę, że jest to jedno z naszych najlepszych nagrań. Byliśmy tak bardzo zadowoleni z rezultatów, że pozwoliliśmy Andy'emu zrobić co chce z mixem. Andy nagrywa wszystko cyfrowo i nie boi się używać więcej nowoczesnych elementów. I my też nie. Sama muzyka jest nadal old schoolowa, ale to nie znaczy, że trzeba nagrywać wszystko starym magnetofonem i uzyskać mizernej jakości brzmienie. "Storms Of War" nagrany jest podobnie do "Heads Will Roll" . Natomiast w brzmieniu "The Greatest Victory" jest więcej swobody, luzu i przestrzeni. Czy to znowu pomysł Andy'ego czy to wy do swojej muzyki dorzu ciliście ciut więcej power metalu, niż to robicie zazwyczaj? Na "Storms of War" mieliśmy wizję, żeby brzmieć jak zespół nagrywany przez Martina Bircha. Dużo słuchaliśmy jego produkcji, a Andy świetnie bawił się szukając najskrytszych sekretów Martina. Końcowy rezultat był bardzo surowy i analogowy, który jednocześnie był jasny i łagodny dla ucha. Na "The Greatest Victory" chcieliśmy spróbować czegoś nowego, więc pozwoliliśmy Andy'emu działać wedle jego wizji. Kiedy po raz pierwszy usłyszałem kawałek otwierający z mixem zrobionym przez niego byłem w totalnym szoku. Perkusja brzmiała jak Kiss z późnych lat 80-tych, wczesnych 90-tych. Rewelacja! Wyjaśnij mi jak tworzycie muzykę? Kto jest głównym kompozytorem, czy raczej wspólnie pracujecie nad muzyką? Jak to się dzieje w waszym przypadku?
46
KATANA
Podstawą waszego repertuaru są utwory napisane niczym archetypy klasycznego heavy metalu, są one przeważnie szybkie, pomysłowe, różnorodne, naszpikowane ostrymi riffami i ciekawymi gitarowymi solami oraz wypełnione wpadającymi w ucho melodiami. Takie kawałki to większość waszej muzycznej ofer ty. Z tego nurtu najbardziej zapamiętałem kawałki "The Reaper", "Phoenix On Fire" czy "Shogun". Pamiętasz w jaki sposób dopracowaliście się takiego sposobu pisania utworów? Zazwyczaj myślę o procesie powstawania utworu jak o montażu filmu. Masz te wszystkie świetne pomysły na sceny, akcję, dialogi, rozwój postaci, postaci drugoplanowe, misje poboczne, ale koniec końców musisz wszystko zebrać w jednolitą historię, którą odbiorca może śledzić i zrozumieć. Wtedy rodzi się definicja - "zabij swoje dzieci". W tym procesie trzeba odcinać kawałki, które nie pasują do większej całości i mieć nadzieję, że wyjdzie z tego coś niesamowitego. Druga ważna grupa to kompozycje zazwyczaj dłuższe, bardziej rozbudowane, pełne klimatu ale nie pozbawione typowych cech waszego podstawowego repertuaru. Mam na myśli takie utwory jak "Neverending World", "Quest For Hades", "Kubilai Khan", "In The Land Of The Sun" i "The Wisdom Of Emond's Field". Przy pisaniu takich kompozycji trzeba być bardzo skupionym aby nie stracić klimatu kompozycji i nie znudzić słuchacza, całe szczęście wam to sie udaje. Dziękuję! Tak, sądzę, że poprzednia odpowiedź pasuje tu nawet bardziej. Trzeba się upewnić, że nie tracisz skupienia i nie przekombinujesz konceptu. Wszystkie elementy muszą do siebie pasować i opowiadać historię, którą chcesz przekazać. Ostatnia grupa ale najbardziej rzucająca się w uszy, to kawałki, które powinny stać się heavy metalowymi hitami, a mówię o takich songach jak "Heart Of Tokyo", "Shaman Queen" "Nuclear War" czy "Kingdom Never Come". Ogólnie wasza muzyka wpada w ucho, jednak wymienione kawałki są jeszcze bardziej chwytliwe. Co o tym bardziej decyduje, talent czy przypadek? Ponownie dziękuję! Nie umiem powiedzieć co jest przypadkiem, a co nie. "Szczęście sprzyja lepszym" jak mawia przysłowie, więc powiedziałbym, że to trochę kwestia obu kwestii. Piszemy to, co sami chcielibyśmy usłyszeć, więc oczywiście jesteśmy bardzo krytyczni i upewniamy się, że tworzymy najlepiej jak się da. Na każdej z waszych okładek widnieje japońs ki wojownik, czy to będzie wasz znak rozpoz nawczy? Tak jak Eddie w wypadku Iron Mai-
den? Jak w ogóle powstają u was okładki kto jest pomysłodawcą tego co ma znaleźć się na okładce i kto w waszym wypadku je wykonu je? Wszystkie okładki zostały ręcznie namalowane przez utalentowanego bułgarskiego artystę, Dimitara Nikolova. Mamy ogromne szczęście, że go znaleźliśmy! Widzieliśmy jego prace na festiwalu w Niemczech (to chyba był Keep It True, ale nie jestem pewien) i zrozumieliśmy, że to jest właśnie styl, którego szukamy. Mieliśmy pewien pomysł: potwór samuraja, stojący na wzgórzu, z martwymi ciałami dookoła niego. Dimitar narysował kilka szkiców i wiedzieliśmy od razu, że wie co robi. Oprócz tego, że jest znakomity malarzem, jest też zaznajomiony z historią Japonii, więc wiedział jaki rodzaj zbroi miał na sobie samuraj i ogólnie co nosił. Kiedy przyszła pora nagrać "Storms of War", mieliśmy więcej swobody w wizualizacji utworu "Kubilai Khan" na okładkę, i Dimitar miał naprawdę świetne pomysły! Jego wiedza o histori Azji znów się przydała kiedy malował mongolską zbroję, którą Kubilai ma na sobie na okładce. Okładka "The Greatest Victory" była całkowicie jego pomysłem. Wiedzieliśmy, że chcemy nazwać płytę "The Greatest Victory", ale nie mieliśmy pojęcia jak to zwizualizować. Dimitar wymyślił więc samuraja, będącego ostatnim ocalałym na polu bitwy, siedzącego w namiocie, prawie jakby siedział na tronie. Coś w stylu słodko-gorzego zwycięstwa. To był naprawdę projekt. Niecelowo wybraliśmy sobie taką maskotkę, ale jest to wypróbowany koncept i wydaje mi się, że będziemy go używać dalej w przyszłości. W tym roku odwiedziliście Polskę. Nie świadczy to o nas najlepiej, bo nikt od nas nie trafił na wasze koncerty. Jak wspominasz wizytę w naszym kraju i czy chcielibyście tu jeszcze wrócić? Byliśmy! To był nasz drugi raz w Polsce, przedtem graliśmy tu na początku 2014 roku na naszej trasie razem z Civil War. Polscy fani są oddani i bardzo chcielibyśmy do was powrócić! Co w ogóle można spodziewać po waszym występie? Czy w waszym wypadku to typowe dynamiczne heavy metalowe show? Zawsze dajemy z siebie sto procent kiedy gramy na żywo. Dużą atrakcją wyniesioną z lat osiemdziesiątych jest to, że na koncertach nie chodzi tylko o muzykę - choć jest najważniejsza - ale o show, ciuchy, wygląd, wszystko. I chcemy pozostać temu wierni. Mamy klasyczne, heavy metalowe kostiumy z lajkry, wysokie tenisówki i
Foto: Katana
tak dalej. Jeżeli gramy na wystarczająco dużych scenach mamy też przerysowane czaszki samurajów, z których leci dym i inne rzeczy, które uatrakcyjniają występ! Mimo to, obojętnie jakiego rozmiaru jest scena, dajemy stuprocentowe, energetyczne show! Czy ciężko prowadzi się promocję takiego zespołu jak Katana? Jak to wygląda u was? Tak jak ze wszystkim w tych czasach, trudno jest wybić się poza masę wszelkich informacji. W dobie internetu i mediów społecznościowych, wszyscy biją się o miejsce w mgnieniu oka. Byliśmy bardzo aktywni przez kilka lat i staraliśmy się przebić, zbudować swoją bazę fanów. I myślę, że się opłaciło. Nie jesteśmy już tak bardzo aktywni w tej sferze, ale w momencie kiedy zauważy cię już pewna ilość ludzi, która lubi twoją muzykę, wieść o tym roznosi się pocztą pantoflową. W Szwecji działa całkiem pokaźne grono zespołów z nurtu Nowej Fali Tradycyjnego Heavy Metalu. Jak myślisz czy ten nurt będzie się u was nadal rozrastał? Które z tych kapel uważasz za najciekawsze, a chodzi mi o bandy, które już zdobyły popularność oraz te, które zaczynają się dobijać do tego nurtu. Które z nich byś wyróżnił? Każda moda ma swój koniec. W Szwecji, około 2008-2012 roku była duża fala tradycyjnego metalu. Nadal jest do silny trend i nowe zespoły nadal powstają, ale są kapele, które wtedy zaczynały, a teraz rozpadły się; jak np. Steelwing.
Z nowych zespołów, na który trzeba zwrócić uwagę to na pewno Lancer, który właśnie podpisał kontrakt z Nuclear Blast na wydanie swojego trzeciego albumu. Jest to fantastyczny zespół, z którym graliśmy wiele razy. Na uwagę zasługuje również Amnesia, drugi zespół naszego nowego gitarzysty Christoffer'a. Być może do nich należy przyszłość! Czy jesteście kolekcjonerami płyt winylowych? Jak wielkie macie kolekcje w swoich domach? Pytam się bo nigdzie nie znalazłem informacji, że któraś z waszych płyt wyszła na winylu… Ja niestety nie zbieram. Mam jedynie kilka sztuk płyt, które dużo dla mnie znaczą. Anders, Johan i Susanna to są kolekcjonerzy! Nie wiem dokładnie ile mają, ale na pewno dużo kartonów i półek jest nimi zapełnionych! (śmiech) Nie wypuściliśmy jeszcze żadnego albumu na winylu. Pracujemy, żeby wydać "The Greatest Victory" tak szybko jak się da, ale z poprzednimi dwoma krążkami były problemy z licencją i innymi rzeczami, którymi trzeba było się zająć. Ale pewnego dnia na pewno wszystkie nasze płyty będą na winylu! Myślę, że w końcu czas się pożegnać. Mam nadzieję, że nie zanudziłem swoimi pytaniami i liczę, że przy promocji następnych albumów również znajdziecie chwilę na rozmowę z nami. Życzę wam dalszych sukcesów w waszej karierze. Dziękuję bardzo. To dla mnie była przyjemność opowiedzieć wam o naszym zespole. Dzięki za zainteresowanie. Chcę bardzo pozdrowić wszystkich polskich fanów i do zobaczenia w trasie! Michał Mazur Tłumaczenie: Krzysztof Pigoń, Marcin Hawryluk
Foto: Katana
KATANA
47
Katana - Heads Will Roll 2011 Rambo Music
Cechą młodych kapel grających oldschool, czy to heavy, czy to thrash jest to, że ich muzyka stanowi czasami dziwne zestawienie różnych wpływów i rzadko kiedy wpływy bywają kryształowo czyste. I tak, muzyka Katany to przede wszystkim inspiracja nurtem NWOBHM. Zaczynając od Saxon po przez Tygers Of Pan Tang po Def Leppard, ale w tym wszystkim wiedzie prym natchnienie dokonaniami wczesnego Iron Meiden. Jednak to nie wszystko, bo w muzyce Szwedów odnajdziemy echa niemieckiego heavy metalu, od Accept po przez Running Wild po Scorpions. Nie zdziwię się też, gdy ktoś będzie się starał porównywać ich muzykę do współczesnego europejskiego power metalu, bo wyłuskamy również jakieś tam elementy znane z HammerFall czy Hammer King. Jednak to Iron Maiden stanowi główny sztandar, który dzierżą muzycy z Katany. Większość repertuaru "Heads Will Roll" stanowią treściwe kawałki będące archetypem klasycznego heavy metalu. Są one przeważnie szybkie, pomysłowe, różnorodne, naszpikowane ostrymi riffami i ciekawymi gitarowymi solami oraz wypełnione wpadającymi w ucho melodiami. Tak jest od rozpoczynającego "Livin' Without Fear" po kończący "Quest For Hades". Szwedzi mają jednakże w zanadrzu kawałki, które mają znacznie więcej chwytliwości niż normalnie, taki "Heart Of Tokyo" oraz są zazwyczaj dłuższe, bardziej rozbudowane i pełne klimatu, chociażby "Neverending World". Pasjonatom bardziej melodyjnego klasycznego heavy metalu może to przypaść do gustu. Brzmi to całkiem nieźle, jest staroszkolnie ale z nutką współczesności. Efekt uzyskany prawdopodobnie dzięki talentom realizatorskim Andy La Roque. Katana oraz ich debiut "Heads Will Roll" kroczą ścieżką nurtu, na czele którego sunie Enforcer. Także jest to płyta dla ludzi uwielbiających tą, a nie inną scenę muzyczną.
Katana - Storms Of War 2012 Listenable
Gdy odpalamy album i słyszymy pierwsze takty zadziornego "The Reaper" wiemy, że nic się nie zmieniło. Przed sobą mamy swoistą oldschoolowa jazdę w stylu Katany. Całe szczęście nic nie zmieniło się też z nastawieniem muzyków do swojego grania. Ciągle mamy do czynienia z ogromną pasją i dystansem do tego co się robi, co niesie przyzwoitą zabawę. No i ta postawa heavy metalowych maniaków niczym z lat osiemdziesiątych minionego wieku. Nadal kompozycje Szwedów to archetyp heavy metalu z ikonicznym odniesieniem się do twórczości Iron Maidem. Oczywiście te wszystkie inne wpływy też odnajdziemy, to już cecha tego zespołu ale chyba także całego nurtu. Nad kawałkami góruje czysty i
48
KATANA
emocjonalny, ale z głębią charakteru, głos Johana Bernspanga. Z tego powodu porównywanie go do Joacima Cansa nie bardzo mi pasują . Gra gitarzystów Tobias'a Karlsson'a i Patric'a Essen'a również zwraca uwagę. W tym pozytywnym znaczeniu. Niezgorsza jest także gra sekcji rytmicznej, szczególnie rzuca się w oczy/uszy basistka Susanna Salminen. Jednak na "Storms Of War" nie znajdziemy tak przebojowego kawałka jak "Heart Of Tokyo" z poprzedniego albumu. Nie odbija się to na jakości "Storms Of War", bo muzyka Katany jest ogólnie melodyjna i nikomu tego tu nie zabraknie. Za to więcej jest tych rozbudowanych, epickich kompozycji i to chyba ciut lepiej zagranych niż na debiucie. Aby to rozstrzygnąć posłuchajcie "Kubilai Khan", "In The Land Of The Sun" i "The Wisdom Of Emond's Field". "Storms Of War" utrzymuje poziom Szwedów z debiutu, także fani NWOTHM mogą zacierać ręce, bo mogą z upodobaniem wałkować kolejny dysk ze swoja ulubioną muzyką.
Katana - The Greatest Victory 2015 Listenable
Chciałoby się napisać, że wszystko po staremu, bo generalnie Katana za bardzo nie zmieniła się ale jednak pewne zmiany są. Przede wszystkim w brzmieniu "The Greatest Victory" jest więcej swobody, luzu i przestrzeni. Tu musiały zadziałać jakieś sztuczki Andy La Roque. Poza tym, same kompozycje wydają się trochę ciekawsze. Jest to zastanawiające, bo ten album to już trzeci studyjny krążek Szwedów i prochu nie wymyślają. Za to więcej jest chwytliwych kawałków, mam na myśli głównie "Shaman Queen", "Nuclear War" i "Kingdom Never Come". Chociaż innym utworom też nie wiele brakuje do tego aby zostać hitami, wymieńmy chociażby "Yakuza", "Shogun" i "Mark Of The Beast". Tu bardziej decydują gusta, niemniej swoje ulubione kawałki jest z czego wybierać. Tymczasem nie jeden radiowiec miałby kłopot z tymi przebojami. Wyobrażacie sobie aby w komercyjnych stacjach puszczali "Shaman Queen", która trwa 6:42, a najbardziej z nich motoryczny i chwytliwy "Nuclear War" ma na liczniku 4:22. Kolejnymi nowościami z tego krążka jest kompozycja instrumentalna "Instrumental" oraz balladowy utwór "In The Shadow", który mocno pachnie Scorpionsami i jest dłuższy od wspominanej "Shaman Queen". Muzycy swoje umiejętności gry na instrumentach udowodnili już na poprzednich krążkach. Pod tym względem nic nie zmieniło się na "The Greatest Victory". Jednak odniosłem wrażenie, że gitarzyści wznieśli się na swoje wyżyny i raczą nas najciekawszymi riffami, jak do tej pory. Wyróżnikiem Katany jest nawiązywanie tekstami do historii wyciągniętych z kultury japońskiej, ten wątek bardzo mocno zaznacza się na wszystkich trzech albumach. Oprócz tego teksty dotyczą również pochwały wolości, pasji do życia i buntu wobec otaczającego świata. Ogólnie standard, choć teksty utrzymane są na niezłym poziomie. Wydaje się, że "The Greatest Victory" jest najciekawszą propozycją Szwedów, lecz "Heads Will Roll" i "Storms Of War" też są niezgorsze, pozwala to patrzeć z nadzieją na dalszą karierę Katany, jakkolwiek ich propozycje bardziej trafią do tych, którzy wolą przystępne formy NWOTHM. \m/\m/
HMP: Na początku pragnę wyrazić ubolewanie nad wieścią, ze Steelwing przestał istnieć. Wasza ostatnia płyta, "Reset, Reboot, Redeem" jest moją ulubioną przez wzgląd na dojrzałość, kompozycje... Jestem pod wielkim wrażeniem tego, jak szwedzka scena rozwinęła się przez ostatnie lata... i teraz taka wiado mość. Dlaczego podjęliście taką decyzję? Rickard "Riley" Sviestins: Kiedy zakładaliśmy zespół w 2009 roku, byliśmy grupką dzieciaków, która żyła tylko dla klasycznego heavy metalu: Iron Maiden, Judas Priest, etc., i to właśnie można usłyszeć i zobaczyć na naszym pierwszym albumie i wczesnych koncertach. Możesz sobie wyobrazić, że rozwinęliśmy się pod kątem różnych muzycznych kierunków, znajdując różne życiowe priorytety: muzyka, kariera, rodzina, skończyliśmy nawet mieszkając w różnych miastach i krajach. Sprawiło to, że bardzo trudno jest nam się rozpędzić. Myślę, że ta różnorodność przyczyniła się do uczynienia "Reset, Reboot, Redeem" dużo bardziej interesującym albumem niż nasze poprzednie. Zajęło nam to jednak trzy lata. Musieliśmy wlać w to wszystko, co mieliśmy, także zdecydowaliśmy zakończyć to teraz, w najlepszym momencie kariery. Szczęśliwie płyta "Reset, Reboot, Redeem" istnieje, dlatego pozwolę sobie zadać kilka pytań na jej temat... Moim zdaniem był to ogromny krok naprzód względem Waszego debiutu pod każdym kątem - muzycznym, wokalnym i kompozycyjnym. Też to widzicie, czy to tylko refleksja kogoś, kto może popatrzyć "z zewnątrz"? Bardzo się cieszę, słysząc to! Wiem, że wiele ludzi wciąż uważa, że "Zone of Alienation'' to nasz najlepszy album i potrafię zrozumieć, że byli zawiedzeni albumem "Reset, Reboot, Redeem". Tym razem celowo pozbyliśmy się wszystkich heavy metalowych frazesów, postaraliśmy się podnieść poprzeczkę w każdym aspekcie i stworzyć album, z którego będziemy dumni jako muzycy, nawet jeśli oznaczałoby to komercyjne samobójstwo - którym właściwie jest… Własnie, zaczynaliście jako dość prosta grupa "speedowa". Na "Reset, Reboot, Redeem" słychać zmiany tempa, ciekawsze konstrukcje kompozycji. Skąd pomysł na częściowe porzucenie typowego "speedu" (śmiech)? Czuliśmy, że wydaliśmy już dwa świetne speed metalowe albumy i że trzymanie się tego samego byłoby pójściem na łatwiznę. Nie czuliśmy żadnej inspiracji do napisania czegoś po wydaniu "Zone of Alienation" dopóki nie zdecydowaliśmy się sięgnąć po różne wpływy, które chcieliśmy wprowadzić: były to punk, black metal, death metal, rock z lat 70., muzyka elektroniczna - wielką ulgą było to, że nie dbaliśmy o to, czy będzie to pasować do retro heavy metalo-wej niszy. Wiem, że muzycy nie przepadają za porówna niami do innych zespołów… mimo to muszę zapytać Was o jedno skojarzenie (śmiech). "Reset, Reboot, Redeem" wydaje się nieco czerpać z muzyki Waszych rodaków z Portrait i RAM. Dla mnie to bardzo pozytywne zjawisko. Jestem jednak ciekawa, jak się do niego możecie odnieść? To dwa bardzo dobre zespoły. Skłamałbym, mówiąc, że nie słuchaliśmy ich. Nie powiedziałbym jednak, że jest to świadomy wpływ: jeżeli już, to myślę, że jest to konsekwencja grania dark heavy metalu, zainspirowanego tymi samymi oldschoolami: Mercyful Fate, King Diamond, Judas Priest, etc. - oczywiście są podo-
Zakończyć w najlepszym momencie kariery Wielu z nas kojarzy Steelwing z prostym speed metalem ubranym w "oldskulową" i komiksową oprawę. Rok temu Szwedzi wydali jednak dużo bardziej "poważną" płytę, bardziej urozmaiconą muzycznie i ciekawszą tekstowo. Niestety nie doczekamy się kontynuacji "Reset, Reboot, Redeem", ponieważ zespół postanowił zakończyć działalność. O powód tej decyzji i o ostatnią płytę pytaliśmy wokalistę, Rileya. bieństwa. Aczkolwiek, z pewnością uważam, że "Reset, Reboot, Redeem" również idzie w wielu innych kierunkach, w które żaden z tych zespołów nigdy nie poszedł. Jestem pod wielkim wrażeniem aranżowania wokali na "Reset, Reboot, Redeem". Bardzo ciekawy efekt robi przeplatanie pisków z krzykiem, chórki i nakładki wokalne. To niezwykle urozmaica muzykę. Kto z Was zajmuje się tymi aranżacjami, Ty sam? Alex (Vega - gitarzysta - przyp. red.) napisał większość riffów i aranżacji, ja pisałem teksty oraz większość melodii wokalnych i harmonii. Musiałbym wierzyć, że robie to sam (śmiech). Dzięki! Na początku, kiedy zdecydowaliśmy się połączyć wiele różnych stylów, zacząłem ćwiczyć growle i wrzask, co było dla mnie czymś zupełnie nowym, jednak zawsze chciałem to robić, jako że Emperor, At The Gates oraz Dissection są jednymi z moich ulubionych zespołów. Postrzegałem to jako interesujące wyzwanie, aby połączyć falset z growlem, ponieważ wciąż nie ma wielu wokalistów, którzy to robią. I rozumiem dlaczego, to bardzo wymagające… Wasza muzyka stała się też dużo bardziej klimatyczna. Mimo że od początku poruszaliście ciekawą tematykę, dopiero teraz tak mocno daje się ją wyczuć. Kiedy nastąpił ten przełom? A może dodawanie klimatu pojawiło się bardzo naturalnie i płynnie? Tak, kolejną rzeczą, którą postanowiliśmy, był powrót do korzeni tego, na czym polega metal. Do bycia dostatecznie wkurzonym, aby włączyć wzmacniacz na 11 i wydzierać z siebie płuca. Dwa poprzednie albumy miały tematykę Sci-Fi lub fantasy, prawie kreskówkową, jednak tym razem pomyślałem o tematach, które według mnie, odnoszą się do świata, w którym żyjemy. A skąd pomysł na nowe, nietoperzowe logo? Poprzednie nawiązywało do starego klimatu Sci-Fi, to jest mroczniejsze i pasuje do bardziej "poważnej" okładki ostatniej płyty. Zmiana logo miała jakiś związek ze zmianą stylistyki lub nowego rozdziału w tekstach? Tak, dokładnie takie było założenie - stare logo było w 100 procentach klasyczno-heavy metalowe, w stylu Sci-Fi z lat 80.… Czuliśmy, że ten album tak bardzo się różnił, że potrzebował nowego logo, aby przedstawiać muzykę oraz przekazywać naszą zmianę kierunku. Wasze teksty od początku obracały się w tem atyce postnuklearnej. Jaką tym razem historię opowiadacie na "Reset, Reboot, Redeem"? Jest to kontynuacja tego, co działo się na poprzednich płytach? Każdy z naszych albumów miał swoją własną tematykę: "Lord of the Wasteland" przedstawiał postapokaliptyczną przyszłość zainspirowaną Mad Maxem, "Zone of Alienation" był
w połowie albumem koncepcyjnym o ludziach uciekających z Ziemi po wybuchu bomby jądrowej, aby znaleźć nowy dom. "Reset, Reboot, Redeem" miał być bardziej realny i mroczny. Chciałem, aby poruszył on słuchaczy w bardziej istotny sposób. Koncept jest zainspirowany "Also sprach Zarathustra" Friedricha Nietzsche ("Tako rzecze Zaratustra" - Riley użył oryginalnego tytułu książki - przyp.red.), w którym autor zgłębia koncepcje człowieka będącego w etapie przejściowym pomiędzy bestią a nadczłowiekiem. Wszystko jest wokół nas, codziennie widzimy świat dręczony religijnym fundamen-
W interludium "Network" poruszacie fantastyczną, "spiskową teorię" na istotę Boga. Zaczerpnęliście ją z konkretnej literatury? Właściwie to ten sam koncept kontynuowany jest również w utworze "Like Shadows, Like Ghosts". Powiedziałbym, że jest on częściowo zainspirowany pomysłem H.P. Lovecrafta, który mówi o tym, że czarnoksięstwo i czarna magia mogły być obcą technologią za bardzo zaawansowaną do pojęcia dla naszych prostych mózgów. Bawię się pomysłem, że to, co postrzegamy jako zjawiska paranormalne lub boską obecność właściwie mogłoby być stworzoną przez ludzi sztuczną inteligencją, która gwałtownie ewoluowała w coś tak bardzo zaawansowanego, że przekroczyło związek przyczynowy oraz trójwymiarową przestrzeń, przez którą jesteśmy otoczeni. Alarm spojlerowy: jakiś czas po tym, jak napisałem ten tekst, ukazał się film fantasy "Interstellar" z kilkoma takimi samymi pomysłami… Ciekawe! Skąd pomysł na zaśpiewanie jed nego utworu w Waszym ojczystym języku? To było coś, o czym myślałem przez pewien czas, a zainspirowane było szwedzką sceną punkową. Naprawdę lubię pisać w języku angielskim, jednak używanie innego języka dystansuje osobę piszącą od znaczenia słów. To jak
Foto: Fatal Embrace
Foto: Steelwing
talizmem, rasizmem; podżegaczy wojennych oraz konserwatyzm. Przesłanie jest bardzo proste: musimy stać się takim nadczłowiekiem i ewoluować ponadto wszystko, korzystać z nauki, postępu, rozumowania oraz empatii, współpracować, aby stać się międzyplanetarnym gatunkiem - bo inaczej skończymy zabijając siebie nawzajem, a nasza planeta stanie się nonsensem. "Ozymandias" ma obecnie wiele znaczeń literackich, filmowych. Do którego z nich sięgnęliście, pisząc o nim utwór? Nawiązuje on do sławnego sonetu Perciego Shelleya o Ozymandiaszu, znanego też jako Ramses II. Zgłębia jak ostatecznie upadają wszystkie imperia. Myślę, że pierwotnie to Alex wyszedł z pomysłem, aby tak nazwać utwór. Pisałem o tym na swój własny sposób, jako o metaforze tego, jak nasza cywilizacja może się skończyć: co powiedziałyby duchy dzisiejszych podżegaczy wojennych, jeśli zobaczyłyby skruszone szczątki świata, który pomogli zniszczyć?
noszenie okularów przeciwsłonecznych: ukrywasz się za maską. Pisanie postapokaliptycznego utworu po szwedzku naprawdę poruszyło mnie głębiej niż wszystkie inne teksty, które napisałem. Mogłem w tych słowach czuć tę panikę, strach i smutek nuklearnego holokaustu. Na koniec chciałabym zapytać, jakie plany mają teraz muzycy Steelwing? Myśleliście, żeby grać razem w innym zespole czy Wasze ścieżki się rozeszły? Osobiście robię sobie dłuższą przerwę od muzyki. Przez wiele lat pochłania to ogromną ilość mojego czasu, a chciałbym też spróbować innych rzeczy, zanim kopnę w kalendarz. Z tego, co zrozumiałem, cała reszta będzie kontynuować nowe projekty, jednak wątpię, że będą ze sobą grali z powodu odległości, jakie ich dzielą. Nie ma jednak żadnych trudnych uczuć pomiędzy nami, tak więc w przyszłości wszystko jest możliwe. Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Bartosz Hryszkiewicz
STEELWING
49
Mocny album na jubileusz Zawiera wszystko, co powinno znaleźć się na tradycyjnej płycie w tym szybkość, agresję, dużo melodii, powolne i epickie motywy, różne tematy liryczne, ale także metalowe utwory, łatwe do wspólnego śpiewania, takie aby podnieść w górę pięść i się napić - mówi o najnowszej płycie Sacred Steel wokalista Gerrit P. Mutz. Jeśli ktoś słyszał którąkolwiek z płyt tej niemieckiej ekipy wie już, że warto sięgnąć po "Heavy Metal Sacrifice", inni wiele nie zaryzykują: HMP: Wydawcy mają zwykle skłonności do przesady, często wypisując w promocyjnych notkach niestworzone rzeczy, ale w przypadku "Heavy Metal Sacrifice" trudno nie zgodzić się z tym, że to faktycznie jedna z najlepszych płyt w waszej dyskografii i powinna liczyć się w rankingach najlepszych albumów tego roku doszliście do perfekcji i na tym wydawnictwie mamy tego dowody? Gerrit P. Mutz: Nie sądzę, abyśmy doszliśmy do perfekcji (śmiech). Wydaliśmy tylko mocny album, z którego jesteśmy bardzo dumni. Zgadzam się jednak, że jest główną atrakcją w naszej dyskografii i kamieniem milowym zbiegają-
znać rutyna, zwykle bardzo negatywnie odbi jająca się na kreatywności, etc. - to dlatego nagraliście "Heavy Metal Sacrifice" zaledwie w dziewięć dni, chcieliście wrócić do początków istnienia zespołu? Oczywiście, rutyna może być negatywna w skutkach. Aby tego uniknąć napisaliśmy nowy album w inny sposób: spotykaliśmy się w sali prób przez dwie-trzy sesje weekendowe, upijając się i gromadząc pomysły. Następnie opracowaliśmy riffy i modelowaliśmy utwory, aż wszyscy byli zadowoleni z rezultatu. Ostatnie poprawki zostały naniesione w momencie, kiedy ćwiczyliśmy w studiu tuż przed nagraniem ostatecznej
Foto: Sacred Steel
cym się w czasie z naszym dwudziestoleciem. Również nie mogę znieść czytania folderów reklamowych firm płytowych, dlatego, że nie lubię przesady. Prawda jest taka, że jest bardzo ciężko ze sprzedażą i wytwórnie płytowe muszą walczyć o trochę uwagi.
wersji. Chcieliśmy, aby wszystko było spontaniczne i ciekawe. Na poprzednich płytach zwykle gitarzyści wymyślali struktury utworu, a reszta z nas po prostu zmieniła drobne części tu czy tam. Tym razem daliśmy sto procent od siebie, tak, jak na samym początku zespołu.
Niezmienny od 10 lat skład też jest tu pewnie gwarantem stabilności, bo łatwiej pracuje się w zgranym zespole? Na pewno! Znamy swoje słabe i mocne punkty. Mamy podobne poczucie humoru i mamy wspólny cel: tworzenie dobrego, tradycyjnego, podziemnego metalu, która podoba się nam oraz niewielu innym osobom podzielającym nasze zamiłowanie do nieskażonego, oldschoolowego metalu. Stabilność jest bardzo pomocna, jeśli chodzi o podtrzymywanie kontynuowania niewielkiego zespołu. Trzeba ufać i pomagać sobie nawzajem.
Wykorzystaliście na płycie wszystkie przygotowywane utwory/pomysły? Nie, tym razem sfinalizowaliśmy tylko utwory z których wszyscy byliśmy całkowicie zadowoleni. Nie mieliśmy żadnych innych. Cokolwiek się nam nie podobało na 100% zostało porzucone dawno w sali prób. W studio pracowaliśmy tylko nad tymi utworami, które można usłyszeć na płycie.
Z drugiej strony jednak może wtedy o sobie
50
SACRED STEEL
Zastanawiam się czasem, czy nagranie na tzw. setkę nie byłoby dobrym rozwiązaniem dla takiego zespołu jak wasz, bo jednak zawsze coś umyka przy wbijaniu i miksowaniu pojedynczych śladów?
Byłby to doskonały sposób dla nas, aby nagrać płytę! Przebywanie tam przez dziewięć dni może okazać się zbyt rozpraszające. My naprawdę skoncentrowaliśmy się na pracy, nie na imprezowaniu. Chcieliśmy wypuścić bardzo dobrą płytę, a nie można tego osiągnąć, kiedy nie skupiasz się na nagraniu. Oczywiście zawsze znajdą się małe poprawki, których możnaby było dodać, aby brzmieć trochę mocniej, lecz ogólnie jesteśmy więcej niż zadowoleni z wyniku. Wróciliście też do współpracy z Christianem Schmidtem, w dodatku po raz pierwszy powierzyliście mu obowiązki producenta - brzmienie "Heavy Metal Sacrifice" potwierdza, że było warto? Wyprodukowaliśmy album wraz z Christianem. Ze względu na fakt, że nie wszyscy byliśmy tam przez cały czas, również podczas miksowania. Byliśmy jednak w stanie zawsze zmienić to co potrzebne. Absolutnie ufamy jego umiejętnościom! Nagraliśmy razem "Carnage Victory" w 2008 roku, więc wiedzieliśmy, że praca z nim jest łatwa i wydajna. Wiemy, jak chcemy brzmieć i on zapewnił nam ten dźwięk. Zgadnij, będziemy nagrywać kolejny album razem? Staraliście się pokazać, że tradycyjny metal może być jednocześnie agresywny i melodyjny. Już w latach 80. doprowadzono to podejście do perfekcji, ale jak widać wciąż można dodać tu coś od siebie? Po prostu staraliśmy się nagrać wyważony albumu. Nie jest zbyt wymagający, ale z pewnością również nie jest zbyt przewidywalny. Staraliśmy się go stworzyć album tak, jak można napisać dobrą książkę lub zrobić dobry film. Zawiera wszystko, co powinno znaleźć się na tradycyjnej płycie w tym szybkość, agresję, dużo melodii, powolne i epickie motywy, różne tematy liryczne, ale także metalowe utwory, łatwe do wspólnego śpiewania, takie aby podnieść w górę pięść i się napić. Uważamy, że pokazywanie tylko agresji lub tylko melodii byłoby zbyt nudne. Myślę, że dodaliśmy jeszcze coś nowego do naszej identyfikacji muzycznej, myślę na przykład o prawie bluesowo brzmiącej partii w środkowej części "Let There Be Steel". Nie unikacie też dłuższych, rozbudowanych utworów o urozmaiconych aranżacjach, takich jak wspomniany przez ciebie " Let There Be Steel" czy "Beyond The Gates Of Nineveh" płyta musi być różnorodna, szczególnie jeśli jest dłuższa niż 30-40 minut? Cóż, kocham krótkie i brutalne albumy jak "Reign In Blood" czy "Panzer Division Marduk". Uwielbiam również epickie nagrania, które trwają ponad godzinę, jeśli materiał jest wystarczająco interesujący. Jednak najlepsza długość albumu z muzyką taką jak nasza, moim zdaniem, to około 45 minut. W tym czasie możesz być odpowiednio zróżnicowany i nie powtarzać się. Te dłuższe utwory, które wymieniłeś są moimi ulubionymi z tej płyty i w dodatku sprawdzają się idealnie przy graniu na żywo. Są dobrym balansem wszystkich naszych utworów. Tym razem obyło się bez coverów - uznaliście, że mając tak wyrównany materiał nie ma co brać się za cudze numery? Nie chcieliśmy przerywać rytmu albumu coverami. W 1998 roku "Battle Cry" Omen pasował idealnie do tego albumu jednak tym razem po prostu nie było wyboru, który by nie kolidował z resztą utworów. Moim zdaniem byłoby wspaniale zrobić kolejny cover utworu raczej na oddzielnej EP-ce niż na zwykłej płycie. Zobaczymy, nic jeszcze nie jest postanowione.
Macie już za sobą pierwsze koncerty promujące "Heavy Metal Sacrifice" - pewnie skoncen trowaliście się na nowych utworach? Zagraliśmy trzy-pięć nowych utworów podczas ostatnich koncertów. I jak były przyjmowane przez waszych fanów? Taki "Hail The Godz Of War" czy numer tytułowy to prawdziwe killery, nie wyobrażam sobie sytuacji, byście pominęli je w setliscie? Tak, zagraliśmy obydwa "The Sign Of The Skull" oraz "Beyond The Gates...". Reakcja była bardzo dobra. Tak więc wydaje się, że zrobiliśmy coś dobrze. Mam również nadzieję, że uda nam się utrzymać wiele z nich na przyszłych setlistach. Problemem jest to, że po prostu mamy tyle innych albumów i utworów, które także chcielibyśmy zagrać. Każdy zespół, który jest ze sobą tak długo napotyka takie problemy. Wliczając koncertowy "Live Blessings" "Heavy Metal Sacrifice" jest już waszym dziesiątym albumem - pewnie trudno przy takim dorobku wybrać kilkanaście utworów na koncert, szczególnie gdy chciałoby się zagrać jak najwięcej nowych numerów, a i tych ulubionych przez fanów, jak np. "Wargods Of Metal", też w żadnym razie nie możecie pominąć? O tak! Powinien przeczytać to pytanie zanim odpowiedziałem na poprzednie (śmiech). Tak, jest prawie niemożliwe, aby ułożyć setlistę, która spodoba się każdemu. Mamy już problemy ze stworzeniem setlisty, którą polubią wszyscy członkowie zespołu. Zawsze znajdzie się kilka dobrych utworów, których nie możemy zagrać. Oczywiście, nie możemy pominąć "Wargods". Myślę, że zagraliśmy ten kawałek na każdym koncercie w ciągu ostatnich dwóch lat.
"Heavy Metal Sacrifice" jest też niejako albumem podsumowującym wasze, przypadające w przyszłym roku, 20-lecie. Zleciało to nie wiadomo kiedy, prawda? Tak, zgadzam się całkowicie. Doskonale podsumowuje lepsze momenty w naszej karierze. Po prostu zawiera wszystko za czym stoimy. Czas leci obłędnie! Za kolejne trzy lata stuknie mi pięćdziesiątka. Nie mogę w to uwierzyć. Wciąż czuję się jak trzydziestolatek. Cóż, boli mnie tu i tam. Starzenie się jest do bani. Czujecie się weteranami/szacownymi jubilatami, czy też raczej wciąż jesteście trochę zaskoczeni, że w tak, co by jednak nie mówić, trudnych dla metalu czasach, tak dobrze sobie radzicie, nagrywacie kolejne płyty? Jedno i drugie. Cieszymy się, że udało nam się przetrwać dwadzieścia lat w podziemiu, bez rezygnacji. Widzieliśmy wiele zespołów przychodzących i rezygnujących. Jesteśmy również zaskoczeni, że nadal tutaj jesteśmy! Czasy dla metalu zawsze były trudne. Dziś powiedziałbym, że czasy są nawet lepsze dla metalowców na całym świecie, niż kiedykolwiek wcześniej. Tak wiele świetnych nowych i startych zespołów, ponownych zjednoczeń, nowych albumów, ponownych wydań, kolejnych wydań winylowych, festiwali, naszywek, koszulek, możesz uzyskać po prostu wszystko, co chcesz i to w łatwy sposób. Inaczej było dwadzieścia - trzydzieści lat temu. Oczywiście ciężko jest sprzedać muzykę, ale nikt nie powiedział, że będzie łatwo. Robimy to dlatego, że wciąż to kochamy. Nie ma dużo pieniędzy w heavy metalowym podziemiu, ale można przetrwać i kontynuować karierę. W sumie jesteście też trochę szczęściarzami, bo wiele innych, nierzadko naprawdę zacnych,
niemieckich zespołów nie przebiło się poza etap płyty czy dwóch, szybko kończąc obiecująco zapowiadające się kariery? Tak, rzeczywiście. Dużo towarzyszy porzuciło swoją drogę zbyt wcześnie. Większość z nich się reaktywuje. Nikt nigdy tak naprawdę się nie zatrzyma. Nawet śmierć nie zatrzyma metalu! Czyli trzeba być w 100 % szczerym w tym co się robi i czynić to z maksymalnym zaangażowaniem, a wtedy słuchacze na pewno te wysiłki docenią? Miejmy nadzieję. Życie rzadko jest sprawiedliwe, a czasem nie otrzymujesz tego na co zasługujesz. Można po prostu iść dalej i próbować dawać z siebie jak najwięcej zachowując wiarę w to co robisz. W dłuższej perspektywie uważam, że prawdziwi, oddani ludzie zawsze będą wygrywać. Jeśli nie jesteś całkowicie zaangażowany w to, co robisz, to zrezygnujesz łatwiej i wcześniej. Przygotujecie więc pewnie dla tych swoich najbardziej oddanych maniaków jakiś prezent na 20-lecie - koncertowe DVD, okolicznościowy box, może winylową edycję "Live Blessings", bo to wasza jedyna płyta dostępna tylko na CD? Nie, nie mamy nic zaplanowanego z wyjątkiem niektórych koncertów. Wolałbym odciąć sobie głowę niż zobaczyć "Live Blessings" na winylu. Ten album nie był prawdziwym albumem, było to wydanie DVD. Umieszczenie dźwięku na oddzielnej płycie było idiotycznym pomysł naszej wytwórni. Jakość dźwięku nie jest po prostu dobra i nie jestem zadowolony z mojego wokalu. Skupiłem się bardziej na show, niż na śpiewie i można to wyraźnie usłyszeć. Wojciech Chamryk & Marcin Hawryluk
nie wiedzieli, jak to nazwać i do tej pory nie wiedzą. Znają NWoBHM. Znają heavy metal, glam rocka i takie rzeczy jak bardzo ciężki death metal. To im się podobało, bo jest ciężkie, ale jest i melodia. Wiesz, jak dziewczyny to lubią. (śmiech)
Nasza filozofia - ciągle być w trasie Sytuacja, w której znajdują się członkowie Night Demon, może budzić zdrową zazdrość wielu europejskich muzyków. Założyciel grupy nie tylko intensywnie koncertuje po całym świecie i żyje z Night Demon, ale tez pomógł reaktywować Cirith Ungol, gra w nim na basie i organizuje festiwal Frost and Fire będący odpowiedzią na europejski Keep it True. Nie byłoby to bardzo dziwne, gdyby nie fakt, że Jarvis Leatherby ma na swoim koncie tylko jedną płytę. Z założycielem, wokalistą i basistą Night Demon rozmawialiśmy w Goleniowie, podczas festiwalu Rock Hard Ride Free. HMP: Wyobraź sobie sytuację, w której zespół nie został stworzony w tym wieku, ale na przykład w latach 90., że jesteście starsi. Dałoby się stworzyć zespół heavy metalowy w USA inspirowany NWOBHM w latach 90. bez Internetu? Jarvis Leatherby: Tak, oczywiście. Robiłem to w latach 90., byłem wtedy jakoś w liceum. Wtedy, jak wiesz, nikt nie lubił metalu. Mimo to odkryłem, że wszystkie moje ścieżki wywodzą się od zespołów takich jak Metallica, Iron Maiden czy Megadeth. To były zespoły, do których miałem łatwy dostęp, których słuchałem, chciałem cały czas oglądać na koncertach i dzięki nim znalazłem to… po prostu ich wpływ. Chodziłem więc cały czas do sklepów muzy-
Moja reakcja: wow! To tak właśnie brzmią?! Słuchając Tygers of Pan Tang, zorientowałem się, jak ten zespół brzmi. Mogłem odkryć, że istnieją różni wokaliści i różne błędy. Odpowiadając na pytanie: jest to możliwe. Kiedy założyłem Night Demon w 2011 roku, miałem podobne podejście do metalu - śpiewać wszystko. To szło donikąd. Zacząłem to ignorować - nie byłem fanem wszelkich tych festiwali i nawet o nich nie wiedziałem, mimo że byłem w pobliżu, wiesz. I się zaczęło... Po Night Demon zacząłem się nimi interesować i do dziś znajduję nowe osoby mające swoje małe zespoły, których nigdy nie słyszałem. Cały thrash w Ameryce inspirowany był przecież przez NWoBHM czy Motörhead. Wiesz, jak to było. Kilka bardzo
To przydatne. Tak. (śmiech) Okay, płyta "Curse of the Damned" została nagrana jako próba mniej lub więcej, tak? Czy to prawda? Nie, nie. Nie? Krążą plotki, że EP jest. EP jest, tak. "Curse of the Damned" został nagrany w ciągu trzech dni. Na żywo, bez odrzutów z sesji. Jedna gitara. Nowy album, który właśnie nagraliśmy, i który nie wyjdzie w tym roku, jest jeszcze bardziej okrojony. Nie ma nawet utworów z nałożoną gitarą. Tylko jedna gitara, jeden bas - to wszystko. Uważasz, że byłoby to możliwe, gdybyś grał na przykład bardziej progresywną muzykę? Byłoby możliwe nagrać album w taki prosty sposób? Myślę, że tak. Najważniejsze jest to, żeby dało się ją zagrać na żywo. Jeżeli można zrobić to na żywo, to powinno dać się to nagrać. To znaczy, oczywiście, jeśli masz kilka źródeł, które wymagają różnych dźwięków, będziesz musiał przetworzyć niektóre rzeczy. W większości przypadków możesz zachować podstawę. Jeżeli możesz grać dobrze razem z zespołem, to utwór rozwija się wraz z próbami. Przejdźmy do tematyki koncertów. Robicie trasę koncertową, myślisz, że amerykański kodeks pracy lub prawo związane z pracą poma ga w podróżowaniu po świecie i graniu koncertów czy jest to przeszkoda? Nie rozumiem. Myślisz, że amerykańskie prawo pracy poma ga przeciętnemu człowiekowi w wyjeździe do Europy? Masz na myśli to, czy mogę przyjechać do Europy bez wizy pracowniczej? Nie chodzi o wizę, a o twojego szefa na przykład. Nie, nie mam pracy. To jest moja praca.
Foto: Night Demon
cznych, rozmawiałem z właścicielami i wymieniałem nagrane kasety z chłopakami w Wielkiej Brytanii. Miałem kilku znajomych w Niemczech. Kiedy miałem jakoś piętnaście lat, wymieniliśmy się kasetami i dostałem stare fanziny, czasopisma i inne rzeczy. Szok! To, że mogłem o tych wszystkich rzeczach przeczytać, sprawdzić wszystkie opinie, sprawiło, że byłem podekscytowany, więc odkrywałem kolejne zespoły. Metal Blade miał składankę o nazwie "79". To były dwa dyski, pomyślałem "o kurwa", ponieważ nigdy czegoś takiego nie miałem... Płyty, do których miałem dostęp w sklepach muzycznych to Samson "Head On", miałem też Diamond Head "Lightning to the Nations", Jaguar "Power Games" oraz plyty Angel Witch. Czytałem tyle o wszystkich tych zespołach, ale nigdy ich nie słyszałem. Może słyszałem z jeden kawałek, wiesz... Pamiętam jednak, jak pierwszy raz usłyszałem Vardis.
52
NIGHT DEMON
znanych zespołów, takich jak Iron Maiden, Motorhead i Def Leppard zyskało popularność, więc myślę, że jest to możliwe. Wiem, że kiedy byłem dzieciakiem w liceum, grałem takie rzeczy. Myślę jednak, że teraz jest dużo łatwiej przynajmniej dowiedzieć się na temat sceny. Jest również wiele książek, w których napisane są wszelkiego rodzaju informacje. A co ze znajomymi? Jeśli mam być szczery, ludzie, z którymi się wtedy trzymałem, to byli tylko moi koledzy z zespołu. Byłem ja i cały zespół. Słuchaliśmy wiec tych nagrań, w kółko, ale szczerze mówiąc, kiedy Night Demon rozpoczął działalność, zrobiliśmy EP, którego nie wydaliśmy przez 14 miesięcy od momentu nagrania. Nie myśleliśmy nawet poważnie o byciu zespołem. Chcieliśmy zrobić to dla siebie i to wszystko. Kiedy jednak graliśmy tylko dla naszych przyjaciół pięć lat temu, okazało się, że byli zaskoczeni, bo nawet
Czyli żyjesz z muzyki? Tak. Night Demon jest moją pracą, ale czy ja kiedykolwiek miałem pracę? Miałem szefa, który pozwalałby mi to robić? Nie. Dla mnie jednak jest to w porządku. Nie chciałem podjąć pracy, którą mi oferowano. Naprawdę! Jesteśmy w stanie utrzymać się z tego zespołu, ponieważ ciągle jeździmy w trasy. Nasza filozofia to być w ciągłej trasie. Na tyle ciągłej, że nie bylibyśmy w stanie nawet dostać pracy. Nikt by takiej osoby nie zatrudnił. Wiesz, co mam na myśli? To nasze marzenie. To nasza pasja, która działa i którą tworzymy. Musisz poświęcić wiele rzeczy. Mam tą samą parę spodni od dwóch lat, gram w nich i brudzę je każdej nocy. Naprawdę! Lubimy jednak nasz styl życia i żyjemy z dnia na dzień. Każdego dnia jesteś w innym miejscu, poznajesz nowych ludzi, starych przyjaciół. Musisz się zaadaptować. To szaleństwo, ale jakoś się kręci. Czy uważasz, że festiwal "Frost and Fire II" stanie się tak wielki, jak "Keep it True" w Niemczech? Mam nadzieję. Wszystko na to wskazuje. Wiesz cokolwiek o tym festiwalu? Wiem, że jest teraz jego druga edycja. Wiesz, że jestem organizatorem tego festiwalu? Nie. Okay. Jestem twórcą tego festiwalu. Ma on
miejsce w naszym rodzinnym miasteczku w Kalifornii, zaraz przy plaży. Właściwie dwa lata temu zaoferowałem reklamę organizatorowi Keep it True. Powiedziałem: przyłączmy go do Stanów. Możemy zrobić Keep it True na Zachodzie. Pomogę wam się zorganizować. Odparł, że to świetny pomysł, ale nie dla niego. Powiedziałem wiec: okay daję wam znać, że i tak mam zamiar to zrobić. Przybył wiec na pierwszą edycję z nich i pojawi się na kolejnej (druga edycja już się odbyła - pryp. red.). To duże wsparcie, prawda? Tak znam chłopaków i Cirith Ungol od lat i dwa inne, świetne zespoły z Ventury, które znają materiał z lat 90. Oni zawsze powtarzali, że chcą grać, a ja mówiłem im, że mogą. Mogą zrobić to teraz. To był długi proces, ale udało mi się odnieść sukces w zjednoczeniu Cirith Ungol, w którym gram teraz na basie. To było wyzwanie. Jakbyś porównał publiczność w Stanach i Europie? Różnią się od siebie? Poziom chamstwa na przykład? To tylko kulturowe różnice. Kiedy gram dla publiczności niemieckiej oni po prostu stoją. Setki ludzi tylko stoją. Trzeba zrozumieć, to, jak oglądają koncerty. Oni obserwują. Nie oznacza to, że im się nie podoba. Po prostu obserwują. A Amerykanie? To zależy. Czasami Amerykanie bawią się lepiej przy swoich telefonach czy przy barze, ale to nie oznacza, że miłość do bycia z przodu sceny i braniu udziału w moshu nie występuje. Jest wielu Amerykanów, którzy jeżdżą na festiwale. Wiesz, że gdy Polacy spotykają się z Niemcami na koncertach to niekiedy ujawniają sto sunek do muzyki w brutalny sposób, bardziej spektakularny? Nie widzę powodu, dla którego trzeba by z tego robić konkurencję. To nie jest konkurencja. To sposób, w jaki kochasz muzykę i show. Popychasz jednego gościa, machasz głową... Okay. Załapałem. Nie, my nazywamy to niemiecką dziurą pomiędzy sceną a artystą. Myślę, że wolą pozostać w tyle, by lepiej słyszeć dźwięk lub coś takiego, ale oczywiście lubimy ludzi, którzy sprzeciwiają się systemowi. Jesteś rozczarowany ludźmi, którzy śpią podczas koncertów, piją... Nie, jest to błędne przekonanie. Nie jestem rozczarowany. Uwielbiam to, dlatego właśnie robię im zdjęcia. Fajne jest to, że wpadam na tych ludzi później na innych trasach, a oni mi na to: chciałbym cię poznać, ale byłem pijany i widziałem swoje zdjęcie. Odpowiadam: przynajmniej mamy razem fotkę. Zaczęło się to w formie zabawy, którą po prostu kontynuuję. Wiesz, więc jeśli zemdlejesz z przepicia na festiwalu, znajdę cię. Czy uważasz, że to coś zmieni? Po takich publikacjach ludzie zmienią swój stosunek do zespołu i będą skupiać więcej na zespole, a nie spać? (Śmiech) Nie! Szczerze mówiąc, myślę, że to bardzo europejskie. Ludzie po prostu bawią się za bardzo, upijają się i po prostu mdleją. Nie sądzę, że nie zwracają uwagi na zespół, ponieważ by być z Tobą szczerym, robię zdjęcia ludzi długo po tym, jak graliśmy. Dopiero gdy ktoś jest ich gwiazdą wieczoru czy coś, a ja ich znajduję. Oczywiście nie mogę zrobić im zdjęć wtedy, kiedy gramy, więc jest to fajna sprawa. Mam pytanie o "Blood Sacrifice". Mógłbyś scharakteryzować tło klipu, kto jest autorem i jaki jest związek pomiędzy zespołem a komiksem?
Foto: Night Demon
Wiesz, wpadliśmy na ten pomysł, kiedy zaczęliśmy pisać kawałki na płytę. Do tego zachęcił nas autor komiksu. Mieliśmy historię, a on chciał, żebyśmy zostali fikcyjnym zespołem w komiksowy sposób. Pomyśleliśmy wtedy: jesteśmy realnym zespołem... dlaczego nie możemy po prostu być w komiksie? Wzięliśmy więc jego historię i wróciliśmy do fortu na kilka miesięcy i trochę przerobiliśmy tę historię. Potem zaczęliśmy o tym pisać - mam na myśli album. Jest to więc bardziej soundtrack do komiksu niż koncepcja całej historii, ale nadal pozostaje to dla nas źródłem inspiracji. Swoją drogą, która heavy metalowa scena, twoim zdaniem, jest najlepsza w horrorach? Było ich kilka, choćby "Hellraiser" Armored Saint. Trudno powiedzieć, ponieważ, obecnie mamy do czynienia również z masą nieautoryzowanych rzeczy. Na pewno w latach 80. było ich kilka na przykład ten Armored Saint. Halloweenowy cukierek albo psikus to szybki sposób na zrobienie soundtracku. Oczywiście "Black Roses". To klasyk, z resztą, jak wszystkie te śmieszne filmy klasy B. W sumie to trudno powiedzieć, ponieważ są to filmy, które są ściśle powiązane z heavy metalem, ale jest także wiele filmów, które są pod wpływem teatralności innych filmów i nie mają nic wspólnego heavy metalem, na przykład "Fright Night" czy "Salomon's Law". Jest też wiele filmów, które są grane na wzór "Salomon's Law". W tym filmie jest bardzo dużo różnych wątków, a sama akcja rozwija się bardzo powoli. Przez pierwszą godzinę, no, może 40 minut, nie jesteś w stanie zobaczyć żadnej akcji, ale gdy zobaczysz w kuchni faceta, który jest wampirem, pomyślisz: "o mój Boże, co do cholery!" Myślę, więc, że każdy go kupuje. Nawet patrząc na duchy na okładce albumu, masz skojarzenia z "Salomon's Law". Dostajesz kopię pomysłodawców. Ja jednak czekam na więcej filmów, które mają wyjść wkrótce, które są związane bardziej z metalem, ponieważ jest wiele bardziej niezależnych filmów, które są tańsze, a mimo to zostały zrobione bardzo dobrze. Myślę więc, że jest jeszcze na to miejsce. Robienie filmów jest bardzo wymagające i bardzo trudne... wymaga wiele pieniędzy, zajmuje dużo czasu, nawet dla filmowców. Nie wiemy więc, jak to będzie, więc pracujemy nad czymś, staramy się coś stworzyć. Istnieje wiele światowych konwentów, nawet w Ameryce, które są wprost niesamowite. Myślę, że powinno się wdrażać kolejne zespoły w tym obrębie. Kirk Hammett ma Fear FestEvil, który zrobił dwa
lata z rzędu .. ma parę takich jak Death Angel Play i takie tam, ale nie wiem, czy zrobi to ponownie. Jest San Diego Horror Campout. Jest Fangoria. To jest jak ze światem - mamy definitywnie poczucie, że jesteśmy tego częścią. Chcemy robić takie rzeczy, ale myślę, że powinny być one w pewnym sensie połączone z festiwalami koncertowymi. Myślę, że to będzie naprawdę coś. Amerykańskie zespoły miewały bogate i złożone teksty utworów wasze są raczej proste. To celowe? Nie jestem utalentowanym pisarzem. Myślę, że w naszym kolejnym albumie będzie więcej metafor. Zmagałem się z pisaniem, bo próbowałem się do tego zmuszać. A czasem prościej znaczy lepiej. Chodzi mi o to, że najważniejsze, to wiedzieć kim jesteśmy. Nie biorę siebie zbyt poważnie, jakbym był poetą lub kimś takim. Muzyka to sztuka sama w sobie. Nie ważne, o czym tutaj mówimy i tak mówimy o złu i ciemności. Wiesz, o czym mówię? Nie uważam tego, co mówisz za afront, ponieważ na pewno nie było taki celu. Właściwie to uświadomiło mi coś, z czego nie zdawałem sobie sprawy wcześniej ponieważ to jest proste do tego stopnia, że nawet kiedy nie znasz słów, które śpiewam, możesz je znaleźć. Co myślisz o tekstach Manowar? Są raczej proste, prawda? Teksty są proste, ale wiesz, myślę, że powodem, dla którego je szanujemy, jest to, że rozumiemy, iż istnieje cienka granica pomiędzy tandetną a powagą. Myślę, że każdy zmaga się z tą granicą. Manowar jest epicki i klasyczny, ale ci muzycy nie biorą Ameryki na serio, to na pewno. To jest nowość. Potem jednak musisz iść do Rossa the Bossa, przywiązanego do nowojorskiego punku i on mówi: chcę to zagrać. To samo robi Joey DeMaio. Według mnie jest to zabawne. Myślę, że te utwory są dobre, ale… Nie jestem fanatykiem, jak powiedziałem... ciemność i realizm, ciemniejsza strona życia ... fanatyczni ludzie lubią takie rzeczy, ale większość z nich również mieszka w basementach swoich matek i w wieku 50 lat nadal pozostaje prawiczkami, więc jest to dla nas zupełnie inna rzecz. My jesteśmy zespołem rockowym! Jakub "Ostry" Ostromęcki, Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Ewa Lis
NIGHT DEMON
53
Istotą thrash metalu jest czerpanie z niego przyjemności Wydaje mi się, że nazwa Woslom stała się już całkiem rozpoznawalną marką wśród polskich thrashers. Wpływ na to zapewne w dużej mierze ma częstotliwość i regularność z jaką odwiedzają nasz kraj, ale także znakomita muzyka. Trzeci album tej brazylijskiej załogi, zatytułowany przewrotnie "A Near Life Experience" zawiera 45 minut energicznego i melodyjnego thrashu na najwyższym poziomie. Fani Bay Area jak najszybciej powinni zaopatrzyć się w ten oraz oba poprzednie krążki. Odpowiedzi na moje pytania udzielili wszyscy członkowie zespołu, zatem oddaję już im głos. HMP: Witam. Ponownie między waszymi kolejnymi albumami były trzy lata przerwy. Czy to będzie już taka stała? Tyle czasu to dla was optymalny okres na napisanie i nagranie nowej muzyki? Fernando Oster: Uważamy, że trzy lata to dobry cykl na album. W ciągu nich można opublikować jakieś szczególne wydania, tak jak zrobiliśmy z "DestrucTVision" DVD, albo wydać jakiś materiał z koncertów na żywo lub szczególną EP czy coś podobnego. Dla nowego materiału potrzebujemy od 6 do 9 miesięcy, aby zgromadzić wszystko, co zostało zrobione, skomponować nowe melodie i teksty, nagrać, zmiksować, zmasterować i wreszcie wydać. Wasze oba krążki były zajebiste dlatego po-
wym, powiedziałbym, że najbardziej znaczącą różnicą jest nasza wiedza i doświadczenie zdobyte przez minione lata. "Time to Rise" wprowadza klasyczne brzmienie i niewinność(?) do kompozycji. Byliśmy bardzo młodzi i to było naszym głównym paliwem. Mimo, że "A Near Life Experience" trzyma część tego samego klimatu, rozwinęliśmy się jako zespół, jako muzycy. Moim zdaniem produkcja i aranżacje to potężne podzespoły które dały nam lepszy album. Myślicie, że "A Near Life Experience" może być dla was przełomowym albumem? Jeśli tak, to jakie oczekiwania z nim wiążecie? Fernando Oster: Nie chciałbym używać terminu przełomowe, ale ten album jest najlepszym jaki mogliśmy zrobić w gatunku muzyki, którą
Pomimo tego, że w dalszym ciągu słychać pewne inspiracje, co zresztą jest chyba oczywiste, to jednak zastanawiam się czy uważacie, że na nowym krążku udało wam się jeszcze bardziej przybliżyć ku całkowicie własnemu stylowi? Czy "A Near Life Experience" to wasz najbardziej autonomiczny materiał? Fernando Oster: To jest to, czego codziennie szukamy. Najtrudniejszą częścią bycia muzykiem jest autentyczność. Tego właśnie szukamy z Woslom. Chcemy być na poziomie, gdzie słuchając części utworu wiesz, że jest to Woslom. Jest to naszym największym wyzwaniem. Nagraliście cover waszych rodaków z Bywar "Thrasher's Return". Skąd akurat taki wybór? Andre Mellado: Podziwialiśmy wiele brazylijskich zespołów. Nasza scena jest bardzo dobra. Każda sugestia została wysłuchana i postanowiliśmy, że będzie to Bywar. Dokładnie obejrzałem osiem ich koncertów, były one bardzo dobre. Tym razem nie wydaliście tego krążka sami jak to bywało wcześniej, a powierzyliście to Shinigami Records i Punishment 18 Records. Czemu w dwóch labelach? Fernando Oster: Punishment 18 Records jest już naszym partnerem, ponieważ wydali ponownie nasze dwa pierwsze albumy w 2014 roku. Więc tym razem wybraliśmy ich ponownie, aby wydali nasz nowy album w całej Europie, ponieważ są w tym świetni. Shinigami Records jest naszym partnerem tylko w Brazylii. W naszym kraju praca przy promocji zespołu jest bardzo żmudna, dlatego posiadanie partnera, który rozpowszechnia naszą muzykę jest dla nas lepsze. A oni wykonują tę pracę lepiej niż my. Planujecie może ponowne wydanie wcześniejszych materiałów w nowej wytwórni? Fernando Oster: Jeśli zdecydujemy się ponownie wydać nasze wcześniejsze albumy, wtedy porozmawiamy z naszymi partnerami. Co przez ten nowy układ uległo największej zmianie? Czy jesteście zadowoleni z promocji "A Near Life Experience"? Fernando Oster: Największą zmianą jest to, że nie musimy martwić się o promocję. Mamy ludzi pracujących nad tym jako części naszej umowy. Tak więc mogą dbać o promocję i tak dalej, a my troszczymy się o inne rzeczy.
Foto: Woslom
przeczka była zawieszona bardzo wysoko. Nie jestem przekonany czy udało wam się ją przeskoczyć, ale z pewnością "A Near Life Experience" jest co najmniej równie znakomita jak "Evolustruction". Jakie jest wasze zdanie na ten temat? Fernando Oster: Dzięki Ci za to, że lubisz nasze stare kawałki. My także je lubimy, ale ostatnia płyta na pewno jest naszą najlepszą. Komponujemy lepiej, teksty są lepsze, dźwięk i wszystko. Mogę potwierdzić, że obecnie jesteśmy w naszej najwyższej formie. Naprawdę chcę abyśmy kontynuowali nasz rozwój by na kolejnym albumie stać się jeszcze lepszym. Jakie są największe różnice między nowym krążkiem, a poprzednikiem? Rafael Iak: Porównując pierwszy album z no-
54
WOSLOM
kochamy. Nie widzę, jak thrash metal może zostać poddany jakiejś innowacji, myślę, że nowe zespoły przytaczają to co najlepsze z lat 80-tych przy pomocy nowoczesnego nagrywania oraz produkcji. Uważam, że istotą thrash metalu jest czerpanie z niego przyjemności! Największą siłą waszej muzyki jest dynami ka, motoryka i świetne melodie. Co jest dla was priorytetem, gdy komponujecie? Riff, linia melodyczna, drive? Rafael Iak: Jeśli masz dobry motyw przewodni, łatwiej jest uzyskać dobrą piosenkę. Jest on zawsze naszym celem. Jeśli go znajdziesz, to na pewno inne rzeczy, takie jak harmonia, tekst czy aranżacja przyjdą same. Oczywiście nie ma w tym żadnej reguły, jeśli nam się podoba to zatwierdzamy przed wydaniem i to wystarczy.
Przy okazji poprzedniego krążka nagraliście kilka klipów. Czy teraz też planujecie zrobić jakieś video? Fernando Oster: Tak, na pewno. Mamy już kilka, ale są jeszcze w produkcji. Jednak tym razem woleliśmy zrobić coś innego. Zwykle teledyski promują album, a tym razem postanowiliśmy odłożyć je na później. Będziemy mieć wideo nagrane podczas całego cyklu tego nowego albumu. Tytuł waszej nowej płyty od razu kojarzy mi się z pewnym zjawiskiem znanym jako NDE (near death experience). Możecie wyjaśnić co chcieliście przekazać tym przewrotnym tytułem? Silvano Aguilera: Chcieliśmy porozmawiać o czymś w czym żyjemy. Zdajemy sobie sprawę, że ludzie prowadzą swoje życie w bardzo powierzchowny sposób, opuszczając istotne i niezbędne wartości. Przeciwieństwo "Near Death Experience" doskonale przedstawia to do czego dążyliśmy. To właśnie oznacza "Near Life Experience".
Na nowej płycie po raz pierwszy możemy usłyszeć nowego basistę Andre Mellado. Czy miałeś jakiś wpływ w pisanie materiału? Jak doszło do tego, że to właśnie Ty zasiliłeś szeregi Woslom? Andre Mellado: Każdy w zespole ma swobodę tworzenia, z tego właśnie zdałem sobie sprawę, na tym albumie. W trakcie naszej przedprodukcji zbieramy wszystkie pomysły razem i zostawiamy je dla Rafaela, aby zamienił je na partytury. Następnie zmienia aranżacje. Pracowałem z wieloma zespołami w Brazylii. Zostałem także zaproszony w trasę po Europie w 2014 roku zastępując starego basistę, który opuścił zespół. Następnie zespół zdecydował zatrudnić mnie, ponieważ zdałem próbę koncertowania z nimi. Czemu po tylu latach z Woslom odszedł Francisco? Fernando Oster: Minęło już więcej niż dwa lata a ja naprawdę nie wiem, co było głównym powodem jego odejścia. Wiesz, czas sprawia, że można zapomnieć o głupich rzeczach i dla mnie jego opuszczenie zespołu było wielkim błędem. Chyba miał jakieś problemy osobiste w tym okresie i nie mógł wytrzymać ciśnienia nakładanego przez zespół. Woslom to rodzaj kapeli, która polega na wysiłku jego członków. Było mu łatwiej odejść niż wrócić po paru miesiącach przerwy. W każdym razie, dziś ma nowy zespół, który robi dokładnie to samo co my wcześniej, wszyscy są szczęśliwi, a życie toczy się dalej. W 2014 roku wydaliście DVD "DestrucTVision". Możecie przybliżyć trochę szczegółów dotyczących tego wydawnictwa? Rafael Iak: Nazwa "DestrucTVision" zachowuje tę samą ideę co "Evolustruction", która odnosi się do dwóch połączonych słów w środku "TV", co nawiązuję do oglądania. Zawartość obejmuje zestawienie wszystkich piosenek z tej płyty w formacie wideo, dając im kolejną szansę na promocję. Oprócz teledysków z tekstem, DVD zawiera dodatkowe sceny, długie wywiady i próby, a my lubimy myśleć, że jest to doskonały materiał do kolekcjonerów i przyjaciół wspierających zespół. Działacie bardzo prężnie na niwie koncertowej. Kto odpowiada za organizację waszych gigów, szczególnie tych w Europie? Fernando Oster: Jesteśmy odpowiedzialni za wszystko w zespole. Nie mamy producenta, me-
Foto: Woslom
nedżera lub kogoś podobnego. Decydujemy, co będziemy robić, kiedy i jak. Jakiekolwiek zapotrzebowanie zespołu jest tworzone przez nas samych. Organizujemy nasze trasy razem z przyjaciółmi i lokalnymi promotorami, organizujemy logistykę i wszystko. Jest to naprawdę ogromna i stresująca praca, na którą tracimy dużo czasu i popadamy we frustrację. W przyszłości chcemy pracować z kilkoma agencjami. Na przykład w Rosji i Ameryce Południowej mamy partnerów, są to: Draug Booking, Kaos Corporation i Restless Booking Agency. W Europie szukamy partnerów, którzy zapewnią nam koncerty. Ponownie można było was zobaczyć na kon certach w Polsce. Chyba wam się u nas podo ba sądząc po tym jak często do nas wpadacie? Które miasto zrobiło na was najlepsze wrażenie? Silvano Aguilera: Polska jest na pewno miejscem, które znajdzie się na liście w naszym Europejskim tournée. Uważam, że Gdynia i Szczecin były najpiękniejszymi miastami jakie kiedykolwiek odwiedziliśmy i w których graliśmy. Otrzymaliśmy także niesamowity odbiór. Jest też Kraków naszych przyjaciół z Terrordome. Gdy nadarzy się okazja tam zagrać na pewno tam będziemy. Poznaliście też pewnie trochę polskich bandów prawda? Które uważacie za najlepsze? Fernando Oster: Znamy scenę metalowego
podziemia w Polsce, szczególnie zespoły, które z nami grały. Terrordome, Deathnition, Repulsor to tylko niektóre z nich. Nie chcę, wymieniać innych zespołów, ponieważ nie pamiętam ich nazw, ale te trzy są naprawdę dla nas niezwykłe. Poza tym odwiedziliście z koncertami też trochę nowych miejsc takich jak choćby Kolumbia czy Rosja. Jak tam odbierany jest Woslom? Ludzie znają dobrze waszą muzykę? Fernando Oster: Mamy szczęście być witani w jak najlepszy sposób, gdzie tylko się udamy. Chyba Brazylijczycy są zawsze dobrze przyjmowani na całym świecie. Tak, nasza muzyka jest tam znana i zagraliśmy tam znakomite koncerty. Graliście na Maximus Festiwal z takimi "potęgami" jak Disturbed, Bullet for my Vallentine czy Marilyn Manson. Jak Woslom odnalazł się w takim towarzystwie? Fernando Oster: Cóż niespodzianką było dla nas, gdy otrzymaliśmy e-mail z zaproszeniem na ten festiwal. To znany festiwal a my jesteśmy małym zespołem podziemnym. Oznacza to dla nas, że gdy robisz coś dobrze, czasami otrzymujesz coś w zamian. To był niesamowity festiwal, który sprawił nam wiele przyjemności. Jednak ten poziom artystów jest naprawdę nietykalny, choć mieliśmy dostęp za te same kulisy i jedliśmy w tej samej restauracji. Ledwo rozmawiali z innymi osobami, chyba że z ich menedżerami. Zjawiają się w swoim czasie, aby pojawić się na scenie i zagrać koncert, a następnie opuszczają miejsce udając się do samochodu i następnie do hotelu. Oni nie są tacy jak my; nie są z undergroundu. To już wszystkie pytania. Co byście przekaza li polskim thrashers na koniec? Woslom: Kochamy wasz kraj, czujemy dużą więź z waszymi ludźmi. Gdy znajdziemy okazję to zjawimy się w Polsce, tłumy są niesamowite, scena metalowa jest niesamowita a także mamy tam specjalnych znajomych i oni wiedzą o kim mówię. Metal może zabrać nas do tego wspaniałego miejsca, a my będziemy kontynuować resztę naszego życia! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Marcin Hawryluk, Bartosz Hryszkiewicz
Foto: Woslom
WOSLOM
55
chałam takich, w których było trzech członków - nie mogę uwierzyć, że można być tylko trzema kawałkami takiej układanki i ciągle kopać tyłki.
Thrashowa samba Po dobrze przyjętym debiutanckim "Victim Of Yourself" Nervosa nie zwalnia tempa, proponując na kolejnym longplayu "Agony" jeszcze bardziej bezkompromisowy, a przy tym momentami naprawdę urozmaicony thrash. Śpiewająca basistka Fernanda Lira opowiada nam nie tylko o pracy nad drugim albumem, ale też i o kulisach powstania najbardziej zaskakującego utworu z tej płyty, czy o polskich zespołach, z którymi chętnie zagrałaby na trasie: HMP: Jak doszło do waszej współpracy przy "Agony" z producenckim duetem Brendan Duffey i Sylvia Massy? Czy fakt, że Brendan wcześniej przez kilkanaście lat mieszkał w Brazylii był tu dla was swego rodzaju ułatwie niem? Fernanda: Brendan mieszkał w Brazylii i tu się z nim poznaliśmy. Zawsze docenialiśmy jego prace, raz nagrywał ze świetną Brazylijską kapelą. Gdy nadszedł czas zdecydowaliśmy się na producenta. Był jednym z najlepszych i mogliśmy pozwolić sobie na to by był z nami. Pomysł nagrywania w studio Sylvia był jego pomysłem. Dlaczego jednak bębny trzeba było nagrywać u Sylvii Massy? Brendan nie dysponował odpowiednim pomieszczeniem do ich właściwego zarejestrowania, czy też pojawiły się problemy
w Nervosa Pichu Ferraz, a nowy album to de facto jej debiut w zespole - pewnie bez niej nie byłybyście tak zwartą, stanowiącą wręcz monolit, ekipą? Definitywnie, przyczyniła się w znacznym stopniu do jakości brzmienia utworów na tym albumie. Jest świetną perkusistką, dobrą technicznie i agresywną, więc popycha nas do tego, żeby tworzyć nowe, bardziej agresywne riffy. Myślę, że gdyby jej tu nie było, wibracje i agresja byłaby inne. Ona ma swój oryginalny styl grania, choć kompozycje oczywiście też są dobre, ponieważ ten kto tworzy podstawy i pomysły na nowe utwory to ja i Prika. Często mówi się o tym, że zespoły są zgrane tak, jak palce jednej ręki, ale w waszym przy padku to taka trochę nietypowa, bo trójplacza-
Dobrze przyjęcie debiutanckiego "Victim Of Yourself" utwierdziło was chyba w przekona niu, że idziecie dobrą drogą, Napalm Records też zdawali się pokładać w was większe nadzieje, skoro mogłyście nagrywać "Agony" w USA? Jakie były najważniejsze różnice pomiędzy sesjami tych dwóch płyt? Nie dałoby się nagrać tak dobrze brzmiącego albumu w Sao Paulo, czy generalnie w Brazylii? Naprawdę podoba nam się to co zrobiłyśmy na "Victim Of Yourself", ale naprawdę czujemy się jakbyśmy poczyniły na nowym albumie krok w przód na wszystkie możliwe sposoby. Nie chodzi tu tylko o pisanie bardziej dojrzałych kawałków, ale również o inwestowanie w jakość nagrywania. Mamy możliwość koncertowania w USA i nawet myśleliśmy, że byłby to idealny czas do nagrania trzeciego albumu. Mam na myśli to, że Brendan jest producentem i właścicielem sprzętu, gdyby tu mieszkał byłoby o wiele prościej. "Agony" to zdecydowanie bardziej dopracow any, ciekawszy, a przy tym brutalniejszy krążek, a utwory są dłuższe niż na debiucie - wygląda na to, że jesteście na fali wznoszącej, a i dobrych pomysłów też wam nie brakuje? Dziękuję za komplement, to sprawia, że czuję się szczęśliwa bo też tak uważam. Sądzę, że lepiej jest tworzyć album z innego punktu widzenia. Ja i Prika zawsze mamy dużo pomysłów, one zmieniają się cały czas i oczywiście rozwijamy się jako muzycy. Cały czas słuchamy różnych rzeczy, co kończy się wpływami z innych gatunków. Tak piszemy nowe kawałki i wnosimy do materiału coś świeżego. Momentami idziecie zdecydowanie w stronę death metalu, mamy też na tej płycie mniej solówek niż na "Victim Of Yourself", ale to raczej kwestia założonego minimalizmu, niż braku umiejętności Priki? Gdy piszemy nowe utwory zawsze szanujemy nasze pomysły. Nigdy nie staramy się brzmieć specyficznie na siłę, albo tworzyć w szczególny sposób. Po prostu pozwalamy, żeby to z nas wypływało i tak właśnie stało się z tym albumem. Prika nie czuła potrzeby dodawania sola do każdej kompozycji i my to uszanowaliśmy; zawsze tak będzie.
Foto: Nervosa
z czasem, bo przecież to dość zapracowany gość? Współpracował z kilkoma studiami do nagrywania perkusji i Sylvia jest jedną z nich. Pracował z nią czasami, to był świetny pomysł. W sumie jednak nie trafiłyście chyba źle, bo Sylvia to też uznana marka, a sound perkusji na "Agony" potwierdza, że dobrze wykonała swoją część pracy? Akurat nie pracowała nad naszym nowym albumem, po prostu nagraliśmy bębny w jej studiu. Oczywiście miała parę rad i omówiła je z nami, ale cała produkcja jest dziełem Brendana. Świetna jakoś dźwięku sprawiła, że chcemy z nią jeszcze pracować. Jej studio jest wyśmienite, duże, bardzo profesjonalne, z nieprawdopodobną akustyką. Udostępnione wyposażenie też było na najwyższym poziomie. Nie da się też nie zauważyć roli, jaką spełnia
56
NERVOSA
sta, ale i tak perfekcyjnie funkcjonująca, zarówno w studio, jak i na koncertach, kończyna? (śmiech). Czyli nie myślicie o poszerzeniu składu o drugą gitarę, trio to dla Nervosa ide alna formuła? Lemmy zwykł też mawiać w takich sytuacjach, że kasę też lepiej dzieli się pomiędzy trzy osoby, tak więc może nie kom binujecie z kwintetem, dobrze jest jak jest... (śmiech) (Śmiech) Lemmy znał się na rzeczy (śmiech), ale tu nie chodzi jedynie o pieniądze. Naprawdę nie myślimy o tym, aby mieć więcej muzyków w zespole. Myślę, że w razie potrzeby mogłybyśmy poszerzyć skład w jeden dzień, gdyby wydarzyło się ekstremalnego jak np., że nie mogłabym śpiewać. Teraz po prostu o tym nie myślimy. Lubimy nasz zespół taki jaki jest teraz, jest łatwiej podróżować, podejmować decyzje i wszystko inne. Oczywiście kocham trzyosobowe zespoły, zawsze marzyłam o tym by w takim grać. Wzorowałam się na wielu zespołach i słu-
W warstwie tekstowej też nie jest lżej, co ma chyba związek z faktem, że Brazylia nie jest idealnym miejscem, trawi ją korupcja, przestępczość i wiele innych problemów, stąd te społeczne, zaangażowane słowa? Zdecydowanie. Bierzemy inspiracje z życia, z naszych miejscowości i ze wszystkiego z czym mamy do czynienia. Bazujemy na codzienności, dlatego piszemy o ludzkich sprawach, większość tekstów dotyka kwestii problemów na świecie np. wojny, nietolerancji etc. Czyli nie mogło być mowy o innym tytule tego albumu jak "Agony", co jeszcze dobitniej pod kreśla ascetyczna, surowa okładka autorstwa The God Machine? Tak, braliśmy pod uwagę inne tytuły odnoszące się do tekstów w ogólny sposób, ale "Agony" wydaje się najlepszym wyborem. Współgra to z tym co siedziało się w naszych głowach, gdy tworzyłyśmy album. Jest to krótki tytuł, łatwy do zapamiętania. Możemy też już chyba mówić o swego rodza ju waszej tradycji: na "Victim Of Yourself" był jeden numer zaśpiewany po portugalsku,
wściekły "Urânio em nós", teraz też mamy coś takiego, równie bezkompromisowy "Guerra Santa"? Kiedyś w Polsce angielski nie był zbyt znanym językiem, jednak po zmianie ustroju w 1989 roku zmieniło się to diametralnie, dzieci uczą się go już w przedszkolach. A jak wygląda to w waszej ojczyźnie, fani rozumieją wasze utwory? Na każdym albumie mamy kawałki w języku portugalskim, jest to hołd jaki oddajemy naszemu ojczystemu językowi i oczywiście stawiamy sobie wyzwanie, by robić coś innego. W Brazylii mieliśmy angielski w szkole, ale był bardzo okrojony i powierzchowny. Większość ludzi skończyło szkołę bez podstaw językowych. Z drugiej strony fajną rzeczą jest to, że muzyka metalowa pozwala wielu ludziom poznać język angielski. Mamy też na "Agony" swego rodzaju ciekawostkę: nie dość, że finałowy "Wayfarer" trwa ponad sześć minut, to śpiewasz w nim niczym sama Janis Joplin - mocnym, zachrypniętym, ale czystym głosem, skojarzył mi się też z Jex Thoth. Skąd pomysł na ten eksperyment i czy wykonujecie ten numer na koncertach? Ja i Prika jesteśmy wielkimi fankami bluesa i zawsze chciałyśmy tworzyć muzykę w ten sposób. Gdy chciano zaszufladkować nas do konkretnego gatunku, stwierdziłyśmy, że połączymy nasze pasje - blues i metal w jednym utworze. Prika zasugerowała mi, żebym śpiewała czystym głosem, którym śpiewam jedynie pod prysznicem, ona naprawdę lubi gdy tak śpiewam. Przetestowałyśmy to i wyszło super. Jestem pod wrażeniem tego, że fanom się spodobało, nie wiedziałam czego mam się spodziewać, gdy to realizowałyśmy. Jesteście teraz w trakcie sporej trasy, bo obej mującej ponad 30 koncertów, tak więc pewnie koncentrujecie się na najnowszych utworach? Ostatnio w Europie i Północnej Ameryce miałyśmy 69 koncertów. Przez ostatnie trzy miesiące byłyśmy bardziej skupione na graniu naszych nowych utworów na żywo. Oczywiście grałyśmy też nasze starsze kawałki, ale głównie skupiałyśmy się na pokazywaniu tej nowej, dojrzalszej strony zespołu. Coraz częściej pojawiacie się też w Europie, na festiwalach i nie tylko, bo w Polsce grałyście np. w Szczecinie. Macie dobre wspomnienia z tego gigu, przy okazji promocji "Agony" są też szanse na waszą ponowną wizytę w naszym kraju? Wszystkie występy, które miały miejsce w Polsce były świetne, mam świetne wspomnienia ze Szczecina, fani byli niesamowici. Czas, który spędziłyśmy po koncercie był super, piliśmy razem, fani odprowadzili nas do samochodu skandując nazwę naszego zespołu (śmiech), to było świetne i nie zapomnę tego czucia. Próbowałyśmy dodać w Polsce występy w ostatnim tournée, ale niestety nie udało się, na pewno wrócimy w następnym roku.
Stara szkoła metalu albo zero metalu! - Jesteśmy rockowcami do kości! - deklaruje Stefano Mini. Wokalista National Suicide ma powody do zadowolenia, bowiem najnowsza płyta tej włoskiej grupy to siarczysty thrash starej szkoły, z odniesieniami zarówno do tradycyjnego heavy, jak i zadziornego punka. Nic dziwnego, że zadaliśmy kilka pytań dotyczących szczegółów powstania "Anotheround", a Stefano, jak na nieodrodnego syna swej ziemi przystało, nie ograniczył się tylko do tego tematu, zdradzając też to i owo na temat już przygotowywanej, kolejnej płyty: HMP: Dlaczego akurat National Suicide? Czyżbyście nie byli zbytnimi optymistami co do kondycji i perspektyw włoskiego społeczeństwa, a może nawet szerzej, rodzaju ludzkiego? Stefano Mini: (Śmiech)... Po pierwsze National Suicide to bardzo fajna nazwa dla krwistego thrash metalowego zespołu, czyż nie? Z drugiej strony wydaje się, że wojna jest tuż za rogiem: bogactwo świata jest w rękach niewielu, ale wiesz, każdy chce jeść. To normalne... ktoś walczy po to, aby wygrać lepsze życie, inny po to, aby coś mieć, a jeszcze inna po to, żeby się dorobić. Gdzie to wszystko zmierza? Wygląda więc na to, że z godną podziwu kon sekwencją zmierzamy ku zagładzie, jednak wy zdajecie się być optymistami w tym znaczeniu, że starcie się zwrócić uwagę na pewne proble my czy procesy? Nie, niestety nie mamy do przekazania żadnej dobrej wiadomości. Zwracamy jedynie uwagę na stan umysłu ludzi. Nawet chodząc po ulicy, możesz poczuć się zagrożony - świat szaleje i to wszystko bierze nieprzewidywalny obrót.
cić do korzeni i grać prawdziwy, szybki i głośny heavy metal, nie to nowo-modne gówno. Może to jest dobra muzyka, ale to do nas nie pasuje. Stara szkoła metalu albo zero metalu! (śmiech). Stara szkoła thrash metalu to stan umysłu, coś co staramy się ubrać w słowa i dźwięk. Pierwsze lata zespołu był to pewnie okres wytężonej pracy na próbach, co zakończyło się wydaniem "The Old Family Is Still Alive" w 2009 roku nakładem My Graveyard Productions? Nie ominęły was też problemy personalne, bo odeszła np. perkusistka Ema - miało to wpływ na fakt, że wasz kolejny album ukazał się dopiero w lipcu tego roku? Mięliśmy dużo problemów ponieważ mamy wybuchowe charaktery, to jest fakt. Czasami myślimy, że aby nagrać nowy album, trzeba naprawdę mieć coś do powiedzenia. Jeśli słuchałeś "What The Fuck Is Goin' On" to wiesz o czym mówię. National Suicide to dobry zespół, z dwoma nowymi, świetnymi muzykami (Vender i Valle) i mnóstwem pomysłów. Nasz trzeci album będzie za rok, obiecujemy.
Thrash zawsze był zaangażowany, jednak jeśli porównać początki tej muzyki czy nawet jej okres szczytowego rozkwitu w końcu lat 80., to jednak wydaje się, że wtedy muzycy, nawet ze stricte podziemnych kapel, mieli znacznie większy zasięg oddziaływania? Monstrum zwane thrash metal to oczywiście dziecko swojego czasu, ale teraz powróci niczym erupcja płonącego piekła. Naszym przesłaniem jest obrócić przemoc w zabawę, o to właśnie chodzi w National Suicide.
"Anotheround" to dla was kolejna runda w tej muzycznej rozgrywce, a tytuł płyty jest tu nie jako symboliczny: oto wracamy, pomimo przeszkód i trudności? "Anotheround" znaczy "We're back for more" ("Wróciliśmy po więcej"). To nasza osobista walka pomiędzy popularnymi głupcami i ich plastikową muzyką. Nie obchodzi nas biznes... mamy własną wizję naszego brzmienia i to wszystko. Prawdziwi przyjaciele National Suicide zrozumieją co mam na myśli. Pieprzyć resztę.
Mimo to zdecydowaliście się przed 11 laty założyć National Suicide. Byliście w większości doświadczonymi muzykami, z przeszłością w najróżniejszych kapelach - znowu chcieliście pograć ostrą, bezkompromisową muzykę? Jeśli zaczynasz grać thrash metal tak jak my, to dlatego, że tego potrzebujesz. Chcieliśmy wró-
Nowa płyta, nowy wydawca Scarlet Records - My Graveyard Productions nie byli zaintere sowani wydaniem waszego kolejnego albumu? Ale przecież przed kilku laty wznowili "The Old Family Is Still Alive" z bonusem w postaci utworów z demo, czyli zainteresowanie waszą muzyką musiało być?
Nigdy nie kryłyście fascynacji naszymi kapelami, jak Vader czy Behemoth, czy wspólny występ przed którąś z nich byłby dla was spełnieniem marzeń? Zdecydowanie! Z przyjemnością chciałabym, aby nasz zespół grał z nimi w trasie. Te zespoły miały na mnie duży wpływ, gdy pisałam materiał na nasz nowy album. Tego więc wam życzę i dziękuję za rozmowę! Wojciech Chamryk, Paulina Myszkowska, Aleksandra Matczyńska Foto: National Suicide
NATIONAL SUICIDE
57
HMP: Cześć, możecie opisać swój zespół w paru słowach? Jeśli mielibyście go porównać do innych zespołów, to jakie one będą? Jyri Luostarinen: Unhoped gra szybki, ciężki i brutalny thrash metal z elementami death metalu. Możesz porównać nasze brzmienie do innych mocnych zespołów w tym gatunku, na przykład Slayer, Demolition Hammer, Exodus, Sodom, Death i tak dalej.
Foto: National Suicide
Tak, byli! Pojawiły się problemy, które jeszcze bardziej opóźniły wydanie albumu, nie mogliśmy sobie na to pozwolić. Na szczęście Scarlet Records też była zainteresowana naszą muzyka. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo nie straciliście przecież na tej zamianie wydawców, są zdaje się nawet niewątpliwe plusy tej nowej sytuacji, pominąwszy już to, że jesteście w jednej stajni z takimi włoskimi legendami jak Bulldozer czy Sadist? Rozmawiamy o dobrej firmie. My wierzymy w nich, a oni w nas. To jest bardzo ważne. Nauczyliśmy się tak wielu rzeczy... W każdym razie musimy powiedzieć, że National Suicide jest inne od Bulldozer albo Sadist. Nasza publiczność jest inna. Czas pokaże czy my wszyscy jesteśmy gotowi na thrash metal, który nazwaliśmy "Anotheround". Zawartość "Anotheround" jest interesująca o tyle, że to thrash starej szkoły, ale niejednowymiarowy, bo mamy tu zarówno wpływy sceny amerykańskiej jak i niemieckiej, a do tego zdajecie się też czerpać od zespołów speed czy tradycyjnie metalowych? Pisaliśmy to wszystko w bezpośredni sposób. Możesz tam znaleźć wpływy thrashu z Bay Area, nowojorskiego thrashu, amerykańskiego punka, speed metalu, europejskiego i amerykańskiego metalu, nawet trochę rock'n'rolla na wzór Rose Tattoo. Jesteśmy rockowcami do kości! Naprawdę kochamy tę starą muzykę i chcemy to kontynuować, słuchać naszych serc, robić to co naprawdę lubimy. To tylko heavy metal, ale nam się to podoba... Zdaje się to potwierdzać choćby "Second To None", łączący thrash z zadziornością punk rocka i podrasowanym Accept? Naprawdę? Dla mnie to brzmi świetnie! Kawałek jest szybki i melodyjny, choć nie mogę znaleźć tutaj żadnego wpływu Accept. Wiesz, słuchacze zawsze mają rację, bo trudno jest być bezstronnym sędzią, gdy jest się zaangażowanym w to co się robi. Lubujecie się też w melodyjnych solówkach to przypadek, czy też odległe reminiscencje tego, że Włosi są bardzo muzykalnym naro dem? Tiz i Valle są nauczycielami muzyki, a ich solówki odzwierciedlają ich klasyczne wykształcenie. Po pierwsze chcieliśmy zestawić te solówki z tym co gramy na co dzień. Włoską melodię z ostrym brzmieniem muzyki National Suicide. Słodką pieszczotę z przypływem adrenaliny. Nasza muzyka musi być agresywna i pełna uczuć. Zwracacie jeszcze uwagę na to co dzieje się
58
NATIONAL SUICIDE
dookoła i co tworzą młode kapele, czy też ograniczacie się już tylko do wpływów klasyków sprzed lat? Na świecie jest wiele świetnych zespołów. My słuchamy tylko tych, którzy grają metal według starej szkoły: Game Over, Baphomet's Blood, Warbringer, Violator, Evile, Vortex... to jest to czego lubimy słuchać. Tak czy inaczej nasze wpływy pochodzą z wnętrza nas samych i naprawdę trudno nam wyjaśnić w jaki sposób nasza muzyka wychodzi na jaw. Czyli nie warto okopywać się na już sprawd zonych pozycjach, i mówić, że wszystko co dobre już zostało nagrane, bo zawsze może pojawić się młody, grający świetną muzykę zespół i warto dać mu szansę? Racja! Nawet jeśli zawsze możesz grać nowe kawałki w starym dobrym stylu! W czym problem? Dlaczego powinniśmy zmieniać brzmienie, albo styl pisania, gdy stara szkoła grania oddaje to co czujemy? Nie lubię tych, którzy mają obsesję na punkcie innowacji za wszelką cenę, często kończą komponowanie na strasznych, nic nieznaczących utworach. Czym w takim razie zachęciłbyś ludzi nie znających dotąd National Suicide do sprawdzenia waszej muzyki w sieci lub sięgnięcia po płytę/wybrania się na koncert? Powiedziałbym im: Pamiętasz gdy metal był metalem, a przemoc była zabawą? Sprawdź naszą muzykę, kup album, nauczy się tych pieprzonych kawałków na pamięć i czekaj na National Suicide w swoim ulubionym klubie! To będzie wielka impreza, stary!!! (śmiech) Ta ostatnia opcja wydaje mi się szczególnie uzasadniona, tym bardziej, że po dobrym kon cercie pewnie też odczuwacie wzmożony ruch na stoisku z merchem, tak więc hasło "koncer towa reklama dźwignią handlu i popularyzacji zespołu" jest tu jak najbardziej na miejscu? (śmiech) To dobry slogan! (Śmiech)... zgadzam się z tym! Pewnie będziecie więc starać się teraz grać jak najwięcej, starając się popularyzować muzykę National Suicide wśród jak największych grup fanów metalu, a jak dobrze pójdzie, to kolejny album ukaże się nieco szybciej niż poprzedni? Będziemy grać jakieś koncerty w Europie: Włochy, Hiszpania może Niemcy... zobaczymy... Rozważamy każdą ofertę. Następnie w marcu zaczynamy nagrywać nasz trzeci album: mamy utwory, tytuł, wszystko jest gotowe. To będzie następny ciężki cios. Wojciech Chamryk, Paulina Myszkowska, Marcin Hawryluk
Paru członków zespołu grało w Sancteferia. Czy to doświadczenie nabyte w tamtym zes pole pomogło wam w Unhoped? Jak bardzo muzyka Sancteferia jest różna od muzyki, którą tworzycie pod szyldem Unhoped? Sancteferia był melodycznym death metalem, więc trochę się on różnił, od tego co obecnie gramy. Twórcy naszego zespołu, Mikko, Kalle i Samu nabyli podstaw i doświadczenia właśnie podczas gry w Sancteferia. Po rozbiciu tego zespołu death metalowego, ich celem było grać bardziej szybki i brutalny materiał niż poprzednio. Pomimo odmiennego charakteru obu zespołów, to jednak ta kapela położyła podstawy pod ich muzyczne doświadczenie. Wasz pierwszy album był demem, wydanym w 2010r. o nazwie "Mökkimayhem Part I". Co możesz powiedzieć o tym pierwszym demie? Zamierzacie kontynuować ten tytuł, wydając kolejny album o nazwie "Mökkimayhem Part II"? Nie do końca. Naszym pierwszym wydawnictwem była EPka "First Blood", wydana również w 2010r. "Mökkimayhem Part I" wyszło w wakacje, trochę po EP. Było to zawierające dwa kawałki wydanie internetowe, z którego te utwory ostatecznie wylądowały na "Die Harder". Planujemy zrobić kontynuację, jeśli w niedalekiej przyszłości przygotujemy na nią parę utworów. Tak więc, EPka była pierwsza. Przepraszam za pomyłkę. Co możecie powiedzieć o swojej twórczości? Jak oceniacie te albumy obecnie? To był start, definitywnie. Kawałki są wciąż dobre, jednak różnią się znacznie od tego, co gramy i piszemy obecnie. Możesz usłyszeć wiele inspiracji Arch Enemy w frazach i w całych utworach tamtego okresu. Nie graliśmy na koncertach utworów z "First Blood" od dobrych kilku lat. Wydaliście debiut w 2011r. Co wasza lokalna scena myślała na temat tego albumu? Dostaliśmy pozytywny odzew od naszych lokalnych fanów i przyjaciół. Ten album pomógł nam również poszerzyć naszą popularność tutaj w Finlandii, ale również zagranicą. Dzięki naszym fanom osiągnęliśmy siódme miejsce w Finnish Metal Awards - w kategorii Self Financed Release.
śniej i wszystkie koncerty były naprawdę świetną zabawą. Właściciel to naprawdę świetny koleś, a zespoły z którymi graliśmy, również były zajebiste.
BBQ o każdej porze Thrash ostatnio przeżywa swój renesans. Stare zespoły powracają po kilku/kilkunastu latach przerwy z nowymi albumami. Te płyty zaś mieszają się w zalewie średnich, dobrych oraz rewelacyjnych krążków nowych zespołów. Jednym z tych nowych kapel jest Unhoped, który postanowił przetrzeć szlak thrashowy w mroźnej Finlandii na początku kolejnej dekady XXI wieku. O zespole, działalności oraz o stosunku do otaczającego ich świata i grilla opowie wokalista kapeli, Jyri. Czyli wtedy kiedy wydawaliście EPkę "Nuclear Death" w 2013r., mieliście bardzo mocny fanbase, czyż nie? Możecie powiedzieć coś więcej o waszych koncertach od waszego pow stania aż do tej EPki? Byliśmy wtedy rozpoznawalni i graliśmy zajebiste koncerty. Graliśmy głównie w obszarze 150 kilometrów od Varkaus, jednak koncerty były zawsze dobre, jak zresztą reakcja publiczności. W połowie lata 2012r. jeden gościu z widowni został wzięty do szpitala, po tym jak dostał w głowę podczas szalejącego sztormu krwi i kapusty. Steelfest w 2013r. też miał kopa - kiedy to Sodom i Destruction byli główną atrakcją. Ciężki kac, dwóch z pięciu członków zespołu zwymiotowało praktycznie przed koncertem. Jednak to było niezłe lekarstwo na kaca!
ten czas, aby nadać formę tej bestii, wykorzystać w pełni potencjał tego albumu. Jednak nie ociągaliśmy się, intensywnie pracując nad tym co dało nam satysfakcjonujący rezultat. Dobra rzecz w nagrywaniu we własnym studiu jest taka, że możesz spróbować różnych rzeczy bez pośpiechu i zobaczyć jak to będzie brzmieć z muzyką, jak przykładowo nagrywasz solówki, wokale, prawie wszystko. Kto stworzył grafikę na "Sonic Violence"?
Co zamierzacie porabiać w 2017r.? Mikko, nasz perkusista, opuszcza Finlandię wiosną na długi okres czasu, więc prawdopodobnie przyszły rok spędzimy na pisaniu materiału na nasz najnowszy album. Jeśli będziemy mieli okazję zagrać z perkusistą sesyjnym, to może zagramy parę występów, jednak to Mikko jest dużą częścią naszego zespołu i nie zamierzamy się z nim rozstawać! Co możecie powiedzieć o fińskiej scenie? Z jakimi zespołami powinniśmy się zapoznać? Tutaj, w Finlandii jest szeroki zakres zespołów metalowych, jednak jeśli chodzi o thrash, to są zespoły takie jak Ranger, Speedtrap, Nuclear Omnicide, Maniac Abductor i dalej mogę tak wymieniać. Poza tym, sprawdźcie death metalowy Cryptborn Kalle'go oraz naszych przyjaciół z Corpsessed. Naprawdę lubicie urządzać sobie grilla, czyż nie? Wolicie bardziej wołowinę czy wieprzow inę? BBQ to jeden z sposobów na życie. Zawsze możesz grillować. Nie zależnie od tego, czy piździ
Jak długo komponowaliście utwory na wasz najnowszy album? Zajęło to nam rok - półtora. Komponowaliśmy tak długo, ponieważ chcieliśmy stworzyć dla naszych słuchaczy thrash metal najwyższej próby. Parę kawałków wpadło naprawdę szybko po wydaniu "Nuclear Death" i zostały one nagrane na paru demówkach. Skoncentrowaliśmy się na tym. Próbowaliśmy wszystkich nam znanych sztuczek i zagraliśmy masę motywów, nim te utwory przyjęły swoją ostateczną formę. Czy coś się zmieniło w waszym stylu na przestrzeni tego całego czasu? Obecnie nasza muzyka jest szybsza i cięższa, jeśli porównać naszą obecną twórczość do tej z okresu "Die Harder". Również warstwa liryczna dorosła. Utwory obecnie są bardzie zróżnicowane, choć wciąż tematycznie zachowują pewną ciągłość. Co chcieliście przekazać waszym "Sonic Violence"? Jak możecie to opisać? Na początek - przez naszą muzykę - chcieliśmy przekazać potężną porcję brutalnego thrashu i dobrej, przyjacielskiej oraz niebezpiecznej zabawy. Chcieliśmy również zaoferować alternatywę dla tego całego gówna, które obecnie spływa potokami po każdym muzycznym kanale. Chodzi bowiem o to, aby tworzyć muzykę z prawdziwą wartością i dzielić się przemyśleniami na temat tego, co się na tym świecie dzieje i wytknąć to całe skurwysyństwo, które ma miejsce w obecnej rzeczywistości. Poza tym, "Sonic Violence" ma zaoferować świetne doznania słuchowe, naszym fanom, oraz tym którzy lubią brutalny i szybki thrash. Co możecie powiedzieć o procesie nagrywania w studiu Murakka? Jak on przebiegał? Murakka to nasze własne studio, które znajduje się w naszej salce prób. Mieliśmy więc cały
Foto: Unhoped
Pan Juanjo Castellano Rosado. Również stworzył okładkę "Nuclear Death". Poza tym jest świetnym artystą. Sprawdźcie sami na jego stronie internetowej i jego facebooku. Stworzyliście teledysk do "Human Disgrace". Co możecie o nim powiedzieć? Jak przebiegała jego realizacja? Mieliśmy jednego kamerzystę, który nagrywał w ruchu, oraz parę kamer na stojakach. Zrobiliśmy parę prób z nieruchomymi kamerami, następnie parę kolejnych ujęć z ruszającą się kamerą. Wypiliśmy nieco podczas nagrań, jednak udało nam się utrzymać równowagę, nawet w trakcie szaleńczych skoków i headbangu. Przypłaciliśmy to jednak potem obolałymi karkami i głowami!
cholernie, czy jest najlepsza pogoda. Dobrze zawsze mieć co na ten ruszt włożyć, trochę piwek, usiąść w saunie i delektować się muzyką. Definitywnie wołowina, jednak różne rzeczy zawinięte w bekon też są zajebiste. Kurczaki, sezonowe warzywa, kiełbasa, wszystko co jest jadalne i wpadnie nam w ręce! Dziękuje za wywiad. Proszę o parę słów dla waszych fanów. Wspierajcie metal i dajcie nam wasze wszystkie pieniądze! Dziękuje wam za wasz pozytywny odzew wobec naszego najnowszego albumu! Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Co sądzicie o występie w Bar Rock Bear? Było dobrze. Graliśmy tam już parę razy wcze-
UNHOPED
59
nowe utwory? Jasne, w międzyczasie pisałem materiał na nową płytę, miałem więcej czasu na zaaranżowanie kawałków i przemyślenia, jak to wszystko zadziała.
Stary speed fuckin' metal! Włoscy maniacy speed/thrash metalu z Baphomet's Blood musieli nieco zwolnić tempo z powodu problemów z perkusistą. Kiedy już jednak zwerbowali nowego drummera uderzyli w swoim tylu: szybko, ostro i bezkompromisowo, co potwierdza czwarty w ich dyskografii album "In Satan We Trust". Gitarzysta i wokalista Necrovomiterror opowiada o kulisach jego powstania oraz, nie bez przyczyny, wspomina Lemmy'ego: HMP: Od wydania waszego poprzedniego albumu "Metal Damnation" upłynęło ponad sześć lat. Pewnie gdyby nie problemy ze zmieniającymi się perkusistami, to "In Satan We Trust" pojawiłby się szybciej? Necrovomiterror: Tak, z pewnością "In Satan We Trust" wyszłoby już dawno temu, gdyby nie problemy ze znalezieniem perkusisty, bo kiedy RR Bastard odszedł, znaleźliśmy zastępcę, ale niestety musiał zrezygnować z gry z powodu wypadku motocyklowego i poważnych problemów z nogami, więc dopiero po długim czasie znaleźliśmy młodego i wspaniałego perkusistę SR Bestial Hammera... i w końcu mogliśmy zabrać się do pracy nad nagrywaniem krążka. Przez lata imponowaliście niezmiennym, bardzo zgranym składem - co sprawiło, że Rinal-
tym w Hatred, więc to normalne, że był pierwszym naszym wyborem, aby zastąpić RR na perkusji. Niestety - jak mówiłem wcześniej wkrótce po dołączeniu do nas miał poważny wypadek motocyklowy i musiał przejść dwie operacje nóg, dlatego zmuszony był czasowo przestać grać na bębnach. Nie żyjecie w jakiejś metropolii, ale nie jest to przecież mała miejscowość, nie jest też położona na jakimś odludziu. Dlatego zastanawiam się czemu tak długo, bo aż dwa lata, borykaliście się z tym problemem - nie było niko go odpowiedniego, a jak już potrafił to i owo, to nie chciał grać takiej muzyki, jaką preferuje cie? Nie, problem we Włoszech jest inny - czybyśmy mieszkali w dużym mieście czy małym - bardzo trudno jest nam znaleźć muzyków, którzy po-
W jakich okolicznościach Stefano trafił do zespołu? Kiedy do was dołączył miał zaledwie 17 lat, ale nie przypuszczam, by był to z waszej strony akt desperacji, że przyjmujecie takiego małolata, skoro nie ma nikogo lepszego, musiał obronić się umiejętnościami? SR Bestial Hammer został perkusistą Hatred zanim dołaczył do Baphomet's Blood z tych samych powodów, o których wspomniałem wcześniej, (na zastępstwo, gdy Bloodoildrinker miał wypadek), ale grał wcześniej w innych zespołach i wiedzieliśmy, że miał nie tylko spore umiejętności techniczne jako perkusista, ale też styl gry, który nam odpowiadał. Wybór nie był przypadkowy - on był tym, kogo szukaliśmy młody człowiek z ogromną energią, kiedy gra na żywo ma wielką moc i niszczy werbel na każdym występie! W sam raz dla nas! Taka różnica wieku przysparza problemów, czy też dogadujecie się bez trudu, dzięki wspólnej płaszczyźnie porozumienia jaką jest muzyka? W tym przypadku różnica wieku nie była żadnym problemem. Już od pierwszego koncertu zdaliśmy sobie sprawę, że jest wspaniałą osobą i z miejsca mieliśmy z nim dobre doświadczenia w każdej sytuacji, nawet oczywiście ze strony muzycznej - on zawsze dąży do doskonałości na próbach, w pisaniu muzyki, czy grając na żywo. W pełnym składzie prace nad "In Satan We Trust" ruszyły już pełną parą? Gdy większość utworów została już napisana, a line-up skompletowany, bezzwłocznie zabraliśmy się do tworzenia "In Satan We Trust". Zważywszy na to, co i jak gracie, jesteście też pewnie tradycjonalistami jeśli chodzi o kom ponowanie? Tak, zdecydowanie, nasze brzmienie nie jest w żaden sposób "innowacyjne" czy "alternatywne", to zawsze ten sam stary speed fuckin' metal! Także nasza metoda komponowania nie zmienia się, zawsze mamy mniej więcej taki sam sposób pisania: począwszy od riffu czy pomysłu na główny temat, przez dalsze przetwarzanie go, dodawanie aranżacji i solówek, i wreszcie tekstów.
Foto: Baphomet’s Blood
do postanowił się z wami pożegnać? Cóż, RR Bastard nie opuścił zespołu bo nie układało się mu z nami czy coś. Musiał wyjechać za granicę do pracy. Obecnie mieszka w Niemczech, ale ze względu na swoją pracę wciąż się przemieszcza. Nie byłoby mu łatwo z nadal nami grać... Pomimo to zawsze będzie mile wspominanym muzykiem związanym z Baphomet's Blood. Szybko znaleźliście jego następcę, lecz Sebastian nie zagrzał zbyt długo miejsca w zespole? Tak, Bloodoildrinker jest naszym wieloletnim przyjacielem, gra i grał w różnych kapelach, w
60
BAPHOMET’S BLOOD
trafią dostosować się do naszego myślenia i stylu życia. Jest tak wielu dobrych muzyków metalowych mających talent, ale oni kompletnie nie pasują do sposobu bycia w Baphomet's Blood. Większość uzdolnionych muzyków w naszym regionie to tylko kretyni, którzy potrafią się jedynie chwalić... Poza znalezieniem dobrego muzyka, jedną z najważniejszych rzeczy dla nas jest jego nastawienie. Musisz dzielić pasję do metalu w odpowiedni sposób. Lubimy grać na żywo, upijać się, chodzić na koncerty i kupować płyty. Potrzebujemy ludzi, którzy potrafią to zrozumieć. Mniej gadania, więcej Rock 'n Rolla! Ale nie był to chyba czas stracony, bo pewnie spotykaliście się na próbach, powstawały
Nagrywacie na płyty zwykle osiem utworów, rzadko kiedy więcej - też jesteście zwolennikami tezy, że lepszy niedosyt niż przesyt, a poza tym za czasów świetności tradycyjnego metalu normą było cztery-pięć utworów na stronie płyty? Myślę, że chwalebne stare produkcje nie myliły się! Zwłaszcza w thrash i speed metalu, gdy kupisz płytę i idziesz do domu jej posłuchać, musisz być miażdżony dźwiękiem od początku do końca. Jeśli posuniesz się za daleko, umieszczając kilka kawałków więcej, żeby po prostu przedłużyć płytę, popełniasz błąd. Istnieje wtedy ryzyko, że album stanie się nudny i straci na swoim przekazie. W tej sytuacji macie pewnie zapas utworów, które możecie później wykorzystać na singlach bądź EP-kach, unikając powtarzania tych samych kompozycji? Tak, zawsze w zanadrzu mamy skończone kawałki, riffy do zaaranżowania, jakieś pomysły gotowe do ogarnięcia w późniejszym czasie na jakąś EP-kę czy cokolwiek.
Od czasów pierwszego demo chętnie sięgacie też po covery i to tych mniej znanych zespołów: Killer, Tyrant, wasze rodzime legendy Fingernails czy Strana Officina, a tym razem nagraliście "Eleg" węgierskiego Farao. Przypominacie w ten sposób utwory i zespoły godne według was upamiętnienia, czy też pokazuje cie, że speed/heavy metal takich zespołów jak Baphomet's Blood nie wziął się znikąd? To obydwie rzeczy, które wymieniłeś! Zawsze oddawaliśmy hołd zespołom, które na nas wpłynęły. Oczywiście Baphomet's Blood narodzili się również dzięki tym grupom i nie możemy o tym zapominać. Jednocześnie, niektóre z tych coverów zostały wybrane, żeby pozwolić ludziom odkryć te zajebiste, mniej znane zespoły. Jak wynajdujecie takie numery? Każde z was zgłasza swoje propozycje i głosujecie, czy też były to/są ulubione numery całej waszej czwórki? Na ogół wybieramy covery na podstawie naszych ulubionych kawałków. Decydujemy, które są możliwe do wykonania przez nas, a następnie wybieramy tą jedną. Wielu określa was jako włoski Motörhead, co znajduje potwierdzenie w kilku utworach z "In Satan We Trust", uwiebienie dla tego zespołu zakcentowaliście też nagrywając swoje wersje takich ich klasyków jak np. "Bomber" - bez wpływów ekipy Lemmy'ego, ale też Venom czy wspomnianego już belgijskiego Killer, trudno sobie wyobrazić wasz zespół? Na pewno nie tylko ja nie mogę sobie wyobrazić Baphomet's Blood bez wpływu Lemmy' ego, ale nie uwierzę, że gdyby nie zespoły typu Venom czy Motörhead, większość grup, jakie znamy dzisiaj w metalu, mogłyby istnieć. Jak przyjąłeś informację o śmierci Lemmy'ego? To zdecydowanie koniec pewnej epoki i w pewnym sensie potwierdzenie tezy, że bogowie metalu też są śmiertelni? Bogowie metalu są śmiertelni, ale równocześnie nieśmiertelni. Śmierć Lemm'ego oznaczała koniec pewnej epoki, która już nigdy nie wróci. Jednakże pamięć pozostaje nieśmiertelna dzięki temu, co zrobiłeś za życia... Ważne jest, żeby uczyć się od niego i trwać w tym aż do końca! Pozostać czystym! Pewnym plusem jest tu jednak fakt, że Motörhead istniał aż 40 lat, dzięki czemu pozostało nam mnóstwo świetnych płyt tej grupy choćby fani takiego Jimi'ego Hendrixa nie mieli tyle szczęścia, bo za życia nagrał raptem trzy albumy studyjne... Zupełnie inna historia! Niemożliwa do porównania! Bardzo lubię Jimi Hendrixa, jest jednym z najważniejszych gitarzystów razem z Rory Gallagherem i Muddy Watersem! Naprawdę lubię całą blues/rockową scenę z przeszłości! Jestem facetem Hoochie Coochie, maleńka! Wy przekroczyliście już tę barierę, "In Satan We Trust" to wasz czwarty album, w dodatku najbardziej dojrzały i urozmaicony, tak więc wyszliście z tej dłuższej przerwy zwycięsko. Teraz nie pozostaje nic innego jak pójść za ciosem i wydać kolejną płytę szybciej, żeby fani w was nie zwątpili? Po amerykańskiej trasie zaczniemy pracować nad nowym materiałem! Dziękujemy wszystkim zapaleńcom z całego świata! Do zobaczenia wkrótce na jakichś metalowych koncertach! Zmiażdżyć krzyż!!! Wojciech Chamryk, Karol Gospodarek, Anna Kozłowska
BAPHOMET’S BLOOD
61
mi, aby przyciągnąć uwagę wydawnictw… No i to zadziałało bardzo szybko.
Kiedy trzeba na nowo ustalić zasady gry Można powiedzieć, że Niemcy thrash metalem stoją i nie minąć się z prawdą. Tak jest też w przypadku Rezet - kapela, która pierwotnie powstała jako projekt trzynastolatków, by następnie ewoluować do zespołu, który zaczyna być rozpoznawalny i szanowany. O historii, albumie, koncertach i planach na przyszłość mówi gitarzysta i wokalista zespołu, Ricky Wagner. HMP: Założyliście Rezet w 2004 roku. Możecie coś powiedzieć więcej o kulisach powstawania zespołu? Jakie grupy wtedy was zain spirowały? Ricky Wagner: Oficjalna data powstania zespołu nie zawsze jest w pełni prawdziwa. Jednak tak, w 2004 roku zdecydowaliśmy się stworzyć zespół… pierwsze demo "Raped Law" zostało wtedy nagrane. Stary! Miałem tylko 13 lat w tym czasie! Zaczęło się od tego, że parę utworów, które na początku 21 wieku wciąż przewijały się w muzycznej telewizji, zainspirowały mnie do nauki gry na gitarze. Thorben Schulz
Zanim nagraliście swój pełny studyjny debiut, czyli "Have Gun, Will Travel" zarejestrowaliście pięć dem i jedną EPkę. Czym było to spowodowane, dlaczego decyzje nagrania i wydania "Have Gun, Will Travel" odwlekliście w czasie o te sześć lat? Była to kwestia waszego wieku? Jak wcześniej powiedziałem, byliśmy tylko dzieciakami, które dopiero co zaczęły grać. Pierwsze demo było swoistym eksperymentem. Zaczęło być poważnie, po trzecim - czwartym demie. Następnie była EPka, wtedy to thrash zaczął przeżywać drugą młodość, wszyscy zaczęli nas
Czym się różni EPka "Toxic Avenger" od LP "Have Gun, Will Travel"? Czy to duży przeskok pod względem muzycznym, twór czym i nagraniowym? Jak najbardziej. Tak sądzę. Mimo tego, że połowa kawałków debiutu znajduje się również na EP, to między nimi jest różna. Masa fanów widzi "Have Gun…" jako rozstrzygające obranie opcji na intensywności i ciężkości naszej muzyki w tamtym czasie. Zresztą zawsze nagrywamy ponownie materiał z demówek na pełne albumy, ponieważ zmieniam go wiele razy, dopóki nie zadowoli nas ostateczny wynik pracy nad muzyką. "Have Gun…" miał najlepsze utwory, które powstały w przeciągu pięciu lat od narodzenia Rezet, właściwie to jest tajemnicą tego, czemu ten album jest tak dobry... Zapewne "Have Gun, Will Travel" był zain spirowany ówczesnymi wydarzeniami, które działy się na świecie? Sugeruje to chociażby okładka, na której pewna postać zostaje umieszczona w szkolnym korytarzu. Dokładnie. Byłem zażenowany rozmiarem hype'u, który media tworzyły wokół psychopatów i strzelanin, szczególnie do tych, do których dochodziło w szkołach. Wszystkie te stwierdzenia, jak: "gry komputerowe stworzą z Ciebie mordercę" oraz "w jego odtwarzaczu CD znajdował się album zespołu heavy metalowego". Chciałem powiedzieć im jedno: "spierdalajcie!", chciałem pokazać, jaki mam stosunek wobec tego gówna i napisałem historię grozy ukazaną z perspektywy pierwszoosobowej: zombie biegnący w szaleństwie. Zadziałało, wiele osób się wkurzyło, gdy zobaczyło tą okładkę - staliśmy się przez to jeszcze bardziej popularni. Teraz powiedz coś o waszym drugim albumie "Civic Nightmares". Była to bowiem bezpośrednia kontynuacja waszego pełnego debiu tu… "Civic Nightmares" był kolejnym krokiem, zgadza się. Mógł dla niektórych, brzmieć bardzo technicznie i eksperymentalnie, jednak nie było to naszym celem, aby tak ten album brzmiał. Nie chcę się także ciągle powtarzać. Kocham AC/DC i Motörhead. Jednak nigdy nie zrobiłbym albumów, które brzmią podobnie do nich. Tak sądzę. Kiedy pisałem materiał na "Civic Nightmares" słuchałem wiele jazzu oraz hard rocka z lat 70. jak przykładowo Zeppelini, Sabbath, Purple czy Hendrix. Tak poza tym… chyba zbytnio wtedy ćmiliśmy, (śmiech!).
Foto: Rezet
- drugi założyciel zespołu - w tym samym czasie zaczął również uczyć się grać na gitarze. Pomyśleliśmy, że byłoby spoko, gdybyśmy urządzili sobie parę jam sessions. Chwilę potem chcieliśmy tworzyć własną muzykę. Wtedy tata Thorben puścił nam Metallikę i było już ustalone chcieliśmy zostać thrash metalowym zespołem! Jaka jest geneza waszej nazwy? Czy Rezet równa się Reset? Dokładnie. Oznacza to "reset" zasad metalu, z całą tą nowoczesną, gównianą otoczką, schematami i inspiracjami, które panowały w tamtym czasie. Chcieliśmy zrobić coś własnego. Muszę przyznać, że sami byliśmy schematyczni… w staroszkolny sposób, (śmiech!). Potem oznaczało to także reset ludzkości. Utwór "Rezet To Zero" z naszego drugiego albumu "Civic Nightmares" wyjaśnia to. Jest on o końcu ludzkości spowodowanej 3 Wojną Światową.
62
REZET
zauważać. Wtenczas też naprawdę zaczęły się trasy i oferty wydawnicze... Czyli dobrze mi się wydaje, że to dzięki EPce "Toxic Avenger" fani zwrócili na was uwagę i staliście się sławni? Tak, dokładnie. Choć to raczej zależy od tego, jak definiujemy bycie "sławnym". Jednak myślę że masz rację. Na EPce znalazły się m.in. kawałki "Toxic Avenger", "Altar Of Satan" i "Rezet To Zero", które później wykorzystaliście na waszych pierwszych dwóch płytach. Znaczy, że dobrze przygotowaliście się do rozpoczęcia bardziej profesjonalnej kariery... Jak teraz oceniacie EPkę "Toxic Avenger"? Myślę, że to wydawnictwo naprawdę zmieniło postać w rzeczy w naszym zespole. Przynajmniej tak sądzę. Chcieliśmy nagrać profesjonalne demo/EPkę z naszymi najlepszymi utwora-
Autorem okładek na wasze dwa pierwsze krążki jest znany artysta Markus Vesper, dlaczego wybraliście współpracę z tym grafikiem oraz czy jego obrazy w pełni oddają przekaz obu albumów? Nasze ówczesne wydawnictwo zasugerowało nam Markusa Vespera, jako na artystę, który zajmie się stroną graficzną naszego debiutu. Zobaczyliśmy efekt i naprawdę go polubiliśmy. Również z "Civic Nightmares" dokonał kolejnej, świetnej roboty. Jednak za trzecim razem chcieliśmy spróbować czegoś innego, Jak powiedziałem, nie chcę zbyt często się powtarzać. Jaki był pomysł na "Reality Is a Lie" pod względem muzyki i treści oraz czy udało się go w pełni zrealizować? Jest on o hipnozie tworzonej przez media. Oni sprawiają, że wierzymy w to, co oni nam przekazują i powoli zaczynamy zachowywać się tak, jak wzorce przez nich promowane. To jest cho-
re, zobacz na to całe gówno puszczane w telewizji, które ma prać mózg. Wszyscy wiedzą, że to nie pokazuje prawdziwej rzeczywistości, jednak nagle wszyscy zaczynają zachowywać się tak, jakby było inaczej. Jak długo pracowaliście nad materiałem na "Reality Is a Lie"? Czy już dopracowaliście się schematów pracy nad kompozycjami? Oh, zajęło to troszkę czasu. Zaczęliśmy pracę z utworami krótko po wydaniu "Civic Nightmares", jednak była masa innych rzeczy, które przerywałya nam ten proces twórczy… zmiana wydawcy, zmiana w menedżmencie, zmiana w składzie zespołu i tak dalej. W roku 2014 byliśmy gotowi. Nagrywaliśmy utwory w drugiej połowie zeszłego roku. Potem znowu, parę zmian w naszym obozie, co sprawiło, że album został wydany z rocznym opóźnieniem.
Tak, zrobił logo i layout, ale jednak nie okładkę albumu. Okładka była zrobiona przez gościa z Argentyny, zapomniałem jak się nazywa - muszę to sprawdzić, sorry, (śmiech).
możliwość zagrania tego utworu na naszym albumie… Czułem się zaszczycony tą prośbą i zaproponowałem mu zagranie ścieżki gitary basowej na "Dead City".
Nową postacią w waszym zespole jest basista Lucas Grümmert. Ciekawi mnie więc: dlaczego doszło do zmiany basistów? Czy to miało jakiś wpływ na najnowsze oblicze zespołu? Mieliśmy masę zmian, od czasów rozpoczęcia działalności. Uwierz mi lub nie, Lucas teraz jest gitarzystą prowadzącym!
Zagraliście parę koncertów wspierając Violent Force, jak je wspominacie? Totalna rozwałka! Masa frajdy - wyobraź to sobie!
Życie ciągle niesie niespodzianki…Możesz porównać wszystkie albumy Rezet? Czyli: "Have Gun, Will Travel", "Civic Nightmares", "Reality Is a Lie". Czym się różnią, jakie mają cechy wspólne i czy można powiedzieć,
Mam wrażenie, że Frank "Lemmy" Fellinger nie jest już z Violent Force, a że w tym tema cie nie jestem zbytnio zorientowany, to czy możecie wyjaśnić co się dzieje z Violent Force i Lemmy'm? Violent Force już nie istnieje… Byliśmy nimi, najpierw z Stachel'em i Hille'm, potem z Lemmy'm. Chciałem to kontynuować ale mimo te-
Nagrywaliście z Patrickiem Bielerem w studio Raum007. Co możecie o nim i o studiu powiedzieć? Kiedyś mieliśmy próby a czasami nawet występy w wielkim kompleksie sal prób, gdzie grało około 30 zespołów. Jedną z sal tego kompleksu było studio. Niezbyt znane, ale praktycznie pod naszym nosem. To był jeden z powodów, dla którego go użyliśmy. Poza tym, od paru lat chcieliśmy nagrać coś z Patrykiem. Jest on naprawdę utalentowanym muzykiem i inżynierem dźwięku! Masteringu "Reality Is a Lie" dokonał Harris Johns. Jesteście zadowoleni z jego pracy? Tak, jesteśmy bardzo zadowoleni z osiągniętego wyniku. To była prawdziwa przyjemność pracować z taką legendą! aki jest przekaz "Reality Is a Lie"? Ja Jak wcześniej powiedziałem, jest on o praniu mózgów przez media. Ten album nie jest stricte albumem koncepcyjnym, jednak wiele utworów łączy właśnie ten pomysł. Użyj rozumu i nie daj kontrolować swojego życia! Jaki jest wasz ulubiony kawałek z tej płyty i dlaczego? Mój to brzmiący trochę jak Vendetta, "Fight For Your Life". Dzięki! Ten utwór naprawdę pomaga w życiu. Moi faworyci, to utwór tytułowy, "Breaking The Chains" oraz "Lost". Na waszym Facebook'u podaliście informacje, że pracowaliście nad nowym teledyskiem. Czego możemy się spodziewać po nim i kiedy będziemy mogli go zobaczyć? Nie mogę nic powiedzieć na ten temat, przepraszam. Za okładkę i logo odpowiedzialny jest tym razem Christopher Horst…
Foto: Rezet
że one wszystkie tworzą styl Rezet? Wszystkie są albumami Rezet, jednak są odmienne od siebie. Aby streścić: "Have Gun…" był debiutem młodego i wkurzonego zespołu thrash metalowego. Bardzo szybki, w stylu "odpierdol się od nas!". "Civic Nightmares" był bardziej zróżnicowany pod względem budowy utworów i stylistycznym. Masa zmian tempa, harmonii. Trochę bardziej w konwencji speed i thrash metalu. Co do naszego najnowszego "Reality Is A Lie" - tak, bez dwóch zdań - jest najlepszym albumem, jaki dotąd stworzyliśmy. Łączy on siły, które zebraliśmy w ciągu lat… Zresztą, przesłuchajcie go sami! Co was łączy z zespołem Violent Force? Oczywiście utwór "Dead City". Zaczęliśmy go coverować od 2008r. i w pewnym sensie stał się jednym z naszych klasyków. Tak bardzo, że Hellion Records/Headbangers Open Air zaproponował nam robotę jako zespół Lemmy' ego (wokalista Violent Force). Prawdziwa przyjaźń stała się faktem i była to przyczyna, dla której zdecydowaliśmy się nagrać ten utwór na jednym z naszych albumów, wraz z Lemmy'm na wokalach. Czy tylko dlatego na ostatnim albumie umieściliście ich cover "Dead City", w którym gościnnie brali udział wokalista Frank "Lemmy" Fellinger i basista Gama Bomb, Joe McGuigan? Tak, mam również dobrą znajomość z Joe Mc Guigan'em z Gama Bomb. Poprosił mnie o
go, jak bardzo wszyscy byli za tym pomysłem, to w pewnym sensie doszło to do ślepej uliczki… Wasz najlepszy koncert do tej pory to (wyłączając trasy jako Violent Force)? Zbyt wiele ich, aby wymienić. Jednak muszę wspomnieć o obecnej trasie z Anvil (w czasie robienia wywiadu), jest zajebista! Poznajemy masę nowych fanów obecnie! Co możecie powiedzieć więcej o trwającej trasie koncertowej z Anvil? Idzie doskonale. Anvil oraz ich ekipa techniczna traktują nas bardzo dobrze, mogę powiedzieć że jesteśmy przyjaciółmi. Pierwszy tydzień w UK udał się świetnie - sprzedaliśmy dużo merchu, poznaliśmy fanów, zwiedziliśmy nowe miasta… i to był dopiero początek - przed nami jeszcze pięć tygodni! Jak przebiega współpraca z waszym obecnym wydawcą Mighty Music? Jest jakaś szansa, że będzie to dłuższa współpraca? Tak, właściwie czemu nie. Jest aktualnie usatysfakcjonowany, co zwykle się nie zdarza przy współpracy z innymi wydawnictwami. Dlaczego do tej pory wydawaniem waszych albumów zajmował się inne wydawca? Ponieważ Iron Kodex samo powiedziało że było gówniane. Mieli rację, naprawdę. Jeśli wiesz o co mi biega.
REZET
63
A co by było, gdyby nie było zmartwychwstania? To pytanie swoim najnowszym albumem zadał Merciless Death. Zespół bowiem wrócił z nowym wydawnictwem "Taken Beyond", na którym zamieścił pożogę i zniszczenie, zainspirowane Dark Angel i Slayer. O albumie, historii zespołu oraz dalszych planach na przyszłość opowie gitarzysta Dan Holder. HMP: Jesteście zespołem, który jest znany fanom metalu, jednak wasz udział na kompilacji "Speed Kills… Again" sprawił, że staliście się jeszcze bardziej popularni. Mam rację? Dan Holder: Raczej bym powiedział, że pomogło nam to bardziej w współpracy z wydawnictwem, w którym byliśmy. Natomiast rozpoznawalni staliśmy się po naszym debiucie, gdzie stworzyliśmy ekstremalny metal w starym stylu, i nie boje się powiedzieć, zrobiliśmy to, zanim wiele zespołów i projektów zaczęło do niego powracać. Foto: Rezet
Co sądzisz o Division Speed i ich niedawnym krążku? Czy jest to album, który przełamuje pewne tabu w Niemczech? Z tego co kojarzę, to mieliście z nimi krótką styczność, przez krótką chwilę byłeś ich wokalistą. Jak obecnie układają się z nimi relacje? Nie mam obecnie z nimi kontaktu. Kiedyś byliśmy przyjaciółmi od butelki, jednak czas ukruszył tą więź, wiesz o czym mówię. Nawet nie byłem ich prawdziwym wokalistą, kiedy tworzyli swój zespół nie mieli wokalisty i spytali się mnie, czy mógłbym wykonać dla nich jeden z ich pierwszych kawałków, czyli "Sturmbattalion". Chciałbym usłyszeć tą wersję teraz, musi ona być z 2008r. lub coś koło tego? Pewnie jest bardzo surowa obecnie. Co do debiutu, słyszałem go raz, uznałem, że jest dobry. Nie lubię trochę tej maniery wokalnej, jednak naprawdę te ich szybkie thrashowe riffy mnie wzięły. Jak przedstawia się obecna niemiecka scena thrashowa, jakie młode zespoły z Niemiec polecilibyście (wyłączając Division Speed)? Zawsze są zespoły i ich fani. Metal zawsze był i zawsze będzie. Mieliśmy masę młodych i starych fanów. Co do nowych zespołów, to trochę trudno znaleźć. Po ostatniej fali thrashu ciężko znaleźć coś nowego i dobrego, jak sądzę. W swoich tekstach wiele miejsca poświęcacie społeczeństwu, polityce oraz ogółem całemu mechanizmowi, który "rządzi" światem. Co sądzicie o obecnej sytuacji w Europie? Wszystko co mogę powiedzieć, że jestem naprawdę dumny z bycia Niemcem, kiedy zaoferowaliśmy tak wiele schronień uchodźcom wojennym. Wszystkie inne kraje również powinny podjąć ten pomysł. Mamy wystarczająco dużo i nikt nie straci na jakości swojego życia, kiedy pomoże innym ludziom uratować siebie. A nawet zyska, jeśli wierzyć w karmę. Dziękuje za wywiad, życzę powodzenia w dal szej karierze oraz proszę o parę słów na koniec. Dziękuje również. Włączmy muzykę ciężką! Dzięki wszystkim czytelnikom, którzy nas wspierają. Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
64
REZET
Co sądzisz o zespołach, z którymi dzieliliście miejsce na kompilacji? "Speed Kills… Again" było świetne, znalazły się tam zespoły, które grały oldchool, zanim wybuchł ponowny boom na granie starych rzeczy to nie były zespoliki, które zobaczyły sobie, że inni to robią. Mam szacunek do zespołów, które dzieliły z nami miejsce na tej składance. Nim wyszło "Speed Kills... Again", wydaliście dwa dema oraz debiut w 2006 roku. Jak "Evil in the Night" było odbierane przez fanów? Kiedy wyszedł nasz debiut był uwielbiany albo znienawidzony. Obecnie jest podobnie, tylko teraz czytam jakiś syf na temat tego albumu, od ludzi którzy nie ogarniają tematu i którzy myślą, że zawsze wiedzą lepiej. Co do dema "Evil in the Night" to w sumie były tylko nagrania z prób, nic istotnego - natomiast "Annihilate The Masses" zostało dobrze odebrane przez fanów… Było to przecież pierwsze nagranie, które posiadało ten sam stary styl co kiedyś, w czasie kiedy wszędzie brylował nowoczesny death i black metal, szczególnie w Los Angeles. To dlatego zajęliśmy swoje miejsce w świadomości ludzi. Chcieli posłuchać czegoś innego - wtedy też pojawiliśmy się my - daliśmy im to, czego chcieli. Przywróciliśmy klimat z dawnych lat. Skoro mówimy o dawnych latach… możecie powiedzieć więc, jak to u was drzewiej przed debiutem bywało? Był to na pewno interesujący czas. Występy w The Cobalt Cafe z Fueled By Fire, którzy wciąż brzmieli jak Iron Maiden, których lubiłem. Również zespoły takie jak Execution, Sakrificer, Tyrant oraz Warbringer stanowiły część tych czasów. Wielu ludzi wciąż wchodziło w te klimaty, w których my żyliśmy, część ludzi pytało się: dlaczego jesteśmy tak bardzo zaangażowani w tą muzykę, a jesteśmy tylko… Było wtedy wiele innych występów, gdzie graliśmy tylko dla dwudziestu, trzydziestu ludzi - ale nam to nie przeszkadzało - wiedzieliśmy co robimy i chcieliśmy to robić. Na jednym z wczesnych występów spotkaliśmy Fueled By Fire podczas Backward Show w 2005 roku w Lakewood. Był to nasz pierwszy raz, kiedy inny zespół który spotkaliśmy, dzielił dokładnie podobną filozofię co nasza, grać staro-szkolny metal... więcej zespołów mogło wtedy podążać tą ścieżką...
Jaka muzyka i jakie zespoły inspirowały was wtedy? Wciąż jesteście do nich przywiązani? Venom, Celtic Frost, Slayer, Possessed, Death, Infernal Majesty… To są dokładnie te same zespoły, które dzisiaj słucham. Poza tym wszystko, co jest z pierwszej fali death i black metalu, bądź metalu ekstremalnego. Cały ten klasyczny ciężki towar z lat 1980 - 1996/1997, tak mi się wydaje, że w tych latach była najbardziej ostra, mocna muzyka, która mogła powstać. Wciąż słucham tych zespołów, wciąż uzupełniając swoją kolekcję o kolejne zespoły. Wkręciłem się w Demilich, Morta Skuld, Impetigo oraz w wiele, wiele innych wspaniałych kapel. W 2008 roku wydaliście "Realm of Terror". Co sądzicie obecnie o tym albumie? Wspaniałe kurwa nagranie i prawdziwa droga do tworzenia wczesnego thrash/death metalu. Nie to, że mam jakąś sympatię do niego, bądź nie umiał się powściągnąć, gdy mówię o swoich dziełach, to raczej kwestia tego, że ten album jest solidny i bardzo dobrze zrobiony - i każdy kto nie lubi tego, może spierdalać. Nie obchodzi mnie to, co uważają te pozerczyki, jeśli ty lubisz ten sam towar co my, to powinieneś to lubić tak to zwykle działa. Od "Realm of Terror" do najnowszego waszego albumu, "Taken Beyond" minęło siedem lat. Co porabialiście w tamtym okresie? Graliśmy koncerty i uczyliśmy się nowego materiału, aż do roku 2010. Musieliśmy na chwilę odłożyć tą szerszą działalność w zespole, jednak ja przez cały ten czas wciąż pracowałem nad muzyką do "Taken Beyond". W roku 2012 byliśmy gotowi do nagrań, jednak musieliśmy poczekać przez parę innych spraw. Nauczyliśmy się ponownie materiału i nagraliśmy go, wtedy kiedy byliśmy gotowi. Po prostu długo zajęło zmaterializowanie tego nagrania naszym sumptem, po dwóch albumach nagranych z wydawnictwem. W tym czasie pracowałem także nad albumem solowym zawierającym muzykę jam na gitarach... Właśnie, jest informacja o tym, że "Taken Beyond" zostało wydane w 2015r. Jednak otrzymaliśmy to rok później, dzięki High Roller Records. Możecie powiedzieć coś więcej na ten temat? Tak, wydaliśmy to własnym sumptem, bez wydawnictwa. Chciałem to wydać, ponieważ ten album był ważny dla mnie… High Roller Records skontaktowało się z nami i podjęliśmy z nimi współpracę, następnie oni wydali nasz album. Muszę powiedzieć, że wykonali kawał niesamowitej roboty. Dobrze, teraz parę pytań technicznych - jak przebiegały pracę nad tym albumem? Jak długo komponowaliście? Jak długo to nagrywaliś cie? Kto pomagał wam w nagrywaniu? Gdzie to nagrywaliście? Nagrywaliśmy to w północnym Hollywood, w
małym studio. Grałem na perkusji, kiedy Andy grał na basie, sprawdzałem wtedy jak gitara pokrywała się z moim hi-hatem, tak więc potem mogłem wrócić i zagrać na gitarze do motywu perkusyjnego bez żadnego błędu. Było dobrze, bo uczyłem się grać na perkusji przez parę lat, ale jednak nagrywałem to w jednej, 12-sto godzinnej sesji… Problemy finansowe… tak więc musieliśmy zrobić jak najwięcej, z tego co posiadaliśmy… i zrobiliśmy to co zrobiliśmy - i ci wszyscy prawi ludzie tego nienawidzą, więc ha!!! Cały proces zajął chwilę, gościu który nagrywał to wykonał robotę dość dobrze, jednak raczej wątpię, że dał z siebie wszystko. Ja z Andym mogliśmy wrócić z listą rzeczy do poprawy, jednak żadna z tych rzeczy nie miała z nim związku… po prostu my zawsze nagrywamy coś ponownie, jeśli popełnimy jakiś błąd w nagraniu. Czyli to prawda, że "Taken Beyond" został głównie nagrany przez Ciebie i Andy'ego? Tak, tylko ja i Andy. Cóż za ciężki album dla dwóch ludzi, jak Physic Possessor lub Immortal. Co możesz powiedzieć o waszym najnowszym albumie? Myślę, że porusza interesujący temat… czy twoim zdaniem "Taken Beyond" to album koncepcyjny? Tak jest w rzeczywistości, album koncepcyjny o biblii, powstaniu, upadku, ukrzyżowaniu, pochówku i przerwaniu zmartwychwstania przez pana piekieł. Świetny materiał… perfekcyjny temat. Osobiście nienawidzę mocnych albumów, które mówią o sprawach trywialnych, dziejących się w codziennym życiu… do czasu odbierania tegoż życia lub czegoś innego. Lubię w muzyce mówić o rzeczach nadnaturalnych, tak jak jest to u nas… Kiedy słucham tekstów o polityce albo o ulicy, to sobie śmieszkuję, bo no tak spoko, ale aktualnie właśnie w tym gównie żyjemy. Okładka albumu idealnie odwzorowuje temat albumu. Kto ją stworzył? Tak, i do tego łoi dupę. Na początku zapytałem się Dana Seagrave, czy by czasem nie stworzył czegoś, co by pasowało do naszego albumu, w starym death metalowym stylu; gadaliśmy trochę, całkiem spoko gościu, niestety powiedział, że nie może się w to wczuć. Okej, nic się nie dzieje. Znaleźliśmy świetną malarkę używającą farb olejnych, nazywa się Polly Podolski. Wysłaliśmy do niej email z tym co stworzyliśmy na albumie i co chcemy zrobić. Ona była świetna, nie miała żadnych problemów z tą tematyką i współpracowała ze mną przez cały proces malowania. Mam oryginał okładki, jest dwa razy większy od wielkości winyla. Oprawiłem sobie to w moim salonie. Teraz tak sobie myślę, że album powstawał tak długo przez właśnie te problemy z okładką. W 2011 miałem inną przyjaciółkę, która zrobiła okładkę, siedziała nad tym przez miesiące i wtedy, pewnego dnia powiedziała, że nie może tego zrobić… zmarnowany czas jak dla nas… Tak więc nie miałbym tej okładki w inny sposób, bez urazy dla Seagrave, ale Polly zrobiła to lepiej, niż ktokolwiek inny. Jak spojrzysz na swoją twórczość dzisiaj, to co możesz o niej powiedzieć? Jak muzyka Merciless Death ewoluowała w twojej opinii? Zawsze miałem pewien styl i pomysł odnośnie naszej muzyki. Ta muzyka kontrolowała moje ostatnie 16 lat, mam na myśli, że ja napisałem "Burn in Hell" będąc nastolatkiem, jakieś 14 lat temu, od tego czasu trochę działaliśmy, ewolucja, wiesz chłopie, to jest ta rzecz. Wszystko co dzisiaj słyszę od innych zespołów, to jak oni
chcieliby być oryginalni, że chcą stworzyć coś nowego i przełomowego, mówią tak, bo nie słyszeli jeszcze wielu rzeczy. I tak mówi wielu adeptów death metalu, kochałem ten rodzaj muzyki, kiedy nie był on tak istotny dla wielu ludzi i kocham go nadal, kiedy jego popularność wciąż wzrasta, jednak nigdy nie jarałem się najnowszymi trendami, czy tam tym, co się ostatnio dzieje. Żyję po to by tworzyć, jest to mój nadrzędny cel. Ludzie, którzy spędzają swój czas na słuchaniu muzyki zrozumieją to. Rozwój gustów jest równoznaczny ewolucji gustów. Tak, mamy styl zahaczający o wczesny death metal z akcentami wczesnego black metalu, to jest to na co możesz liczyć, tak długo jak to będzie Merciless Death! Każdy kolejny nasz album będzie ciężki, ekstremalny i staroszkolny! - tak długo jak będzie to Merciless Death. Ci wszyscy fałszywi skurwiele roztrząsają to, gdyż po prostu tego nie rozumieją. Czy możesz powiedzieć, że zespół wypra cował swój własny styl? Bez nuty arogancji, tak. Nie powiem że stworzyliśmy nowy, unikatowy styl, jednak myślę że ludzie, którzy słyszą nasz album, to czują, że to
pierdolcie się, nienawidzę nowoczesnej produkcji. Nie chodzi o to, żeby chujowy riff obdarzyć ciężkim brzmieniem, a o to żeby stworzyć porządną kompozycję. Nasz towar jest kurwa ciężki bez tej perfekcyjnej produkcji i nie boje się tego powiedzieć. High Roller Records wydało "Taken Beyond" także na winylu. Co sądzisz o winylach? Kocham je, lecz nie odtwarzam ich zbyt często. Wiele z moich nagrań to pierwsze wydania w stanie idealny i chcę je w tym stanie zachować. Wszystko kolekcjonuje w CD, gdyż jest to format, który będzie działał, kiedy będę miał 60 lat. Pozwól mi powiedzieć, że dla mnie darem jest możliwość posiadania albumu na winylu, tak jak wszystkie moje ulubione krążki kiedy dorastałem. To jest marzenie, wiele innych zespołów, które chciałyby posiadać swoje albumy nagrane na krążku winylowym. A my mamy wszystkie trzy pełnowymiarowe albumy na winylu. Jestem z tego powodu szczęśliwy. Gdyby mógł kupić takie rzeczy jak szacunek czy bycie gwiazdą rocka, wziąłbym zarówno nasze wydawnictwa na winylach, szacunek od prawdziwych metalheadów i bycie gwiazdą rocka jednocze-
Foto: Merciless Death
my. Ten podziemny, zły, siejący śmierć styl, to coś, co w jakiś sposób brzmi jak był stworzony kiedyś dawno, jednak na swój własny sposób. Jestem z tego dumny, że wiele osób tak to odczuwa. Nie brzmimy na pewno tak, jak wielu tych, którzy mówią, że są thrash metalowcami. Pasujemy do zespołów zwanych power, death, black, speed metalem, zanim te gatunki muzyczne straciły swoje pierwotne znaczenie na rzecz tego co oznaczają dzisiaj... Jak "Taken Beyond" jest oceniane przez twoich fanów? Nie powiem, że masa ludzi lubi ten album i również specjalnie mnie to nie obchodzi. Jest to kurwa ciężkie nagranie - pozwól, że wyjaśnię to w ten sposób - gościu. który pobrał sobie całą kolekcję z muzyką ciężką będzie to nienawidził, natomiast gościu, który kupuje winyle, prowadzi/czyta ziny będzie to uwielbiał. Co Ci to mówi? Jest to zbyt ekstremalne dla wielu osób. Sądzę również, że okładka powinna zostać obdarzona większym zainteresowaniem. Śmieje się z tego, jak wielu ludzi nie lubi tej produkcji - od-
śnie… jednak tego wszystkiego nie można mieć jednocześnie. Co sądzisz o współpracy z High Roller Records? Jesteś z niej zadowolony? Jest to najlepsze wydawnictwo, z którym mieliśmy okazję współpracować. Dotrzymują swojego słowa i wypracowują najlepszą ofertę z zyskiem dla obu stron. Rekomenduję każdemu zainteresowanemu współpracę z nimi - nie mam nic do powiedzenia poza samymi dobrymi rzeczami. Są dużo lepsi, niż ci, z którymi mieliśmy okazję wcześniej współpracować. A Wam dziękuje za wywiad i wsparcie. Do wszystkich naszych prawdziwych, dających się zabić za muzykę fanów - dziękuję wam, niezależnie od tego gdzie jesteście!!! Ekstremalny Metal! Wam również dziękuję - jesteście świetni! Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
MERCILESS DEATH
65
Paul Speckmann: Oczywiście, jeśli coś się sprawdza to to kontynuujesz.
Przyszłościowy projekt Widniejąca nieco wyżej nazwa nie jest jeszcze zbyt znana, ale Cadaveric Poison tworzą doświadczeni muzycy: Seegel i Felix z Witchburner oraz Paul Speckmann - legenda death metalu i twórca Master. Nic dziwnego, że panowie wymiatają na swym debiutanckim longu siarczysty death metal starej szkoły. Nie są co prawda zbyt rozmowni, ale płyta krótka, to i odpowiedzi nie najdłuższe: HMP: Wygląda na to, że nigdy nie macie dość grania, Master czy Witchburner wam nie wystarczały, stąd pomysł założenia kolejnego zespołu? Paul Speckmann: Właściwie, jeśli zwracasz się do mnie, to odpowiem, że kiedy żyjesz dla i z muzyki, zawsze będziesz nagrywał. Seegel z Witchburner skontaktował się ze mną kilka lat temu z propozycją stworzenia tekstów do napisanych przez niego kawałków, a w ubiegłym roku wysłał mi muzykę na cały album. Bardzo spodobało mi się brzmienie tych utworów, więc napisałem słowa. Efekt jest zadowalający! Nie wiem, jak można mieć kiedykolwiek dość grania? To Seegel był inicjatorem powstania Cadaveric Poison? Miał to być początkowo tylko
posadę, żeby móc się utrzymać i opłacić rachunki, a w tej sytuacji kolejny zespół może stać się już wyzwaniem, szczególnie, jeśli ma się jeszcze rodzinę i dzieci? Paul Speckmann: Żyję z muzyki od dziesięciu lat, więc nie mam tego problemu. Pracując wystarczająco ciężko, można osiągnąć wiele rzeczy! Czy wasi bliscy wspierają was w waszych artystycznych działaniach, są największymi fanami, a może i też pierwszymi słuchaczami nowych, dopiero powstających pomysłów/ utworów? Paul Speckmann: Nie, w moim przypadku rodzina i muzyka są oddzielone. Gracie death metal starej szkoły, wręcz arche -
Jednak dopiero po jakimś czasie udało wam się wejść do studia i nagrać resztę tego materiału, który powstawał pewnie sukcesywnie w 2015 roku? Pracowaliście nad tym materiałem kore spondencyjnie, czy zważywszy na bliskie sąsiedztwo Czech i Niemiec spotykaliście się też na próbach? Paul Speckmann: Jak powiedziałem wcześniej, napisałem i nagrałem tylko wokale, zrobiłem to w studiu w Czechach i wysłałem je chłopakom z Witchburner! "Cadaveric Poison", to krótki, bardzo intensywny, ale też wielowymiarowy i bardzo dopra cowany materiał - jak mniemam uwinęliście się szybko z tymi nagraniami? Paul Speckmann: Tak. Simon Seegel: Wkrótce po wydaniu EP-ki zauważyliśmy, że pojawiły się dobre reakcje na ten materiał, więc zaczęliśmy pisanie kolejnych kawałków. Pracowaliśmy w ten sam sposób jak przy EP-ce. Felix i ja poprawiliśmy utwory i nagraliśmy je jednym mikrofonem na żywo na naszej sali prób. Kiedy skończyliśmy, wysłaliśmy nagrania w formie MP3 do Paula, aby napisał teksty. Był to najprostszy sposób współpracy, wynikający z życia w różnych krajach. Wasz zespół to formalnie trio, jednak gościn nie udziela się na tej płycie gitarzysta Witchburner Michael Frank, który zagrał wszystkie solówki - jest tak dobry, że nie było innej opcji? (śmiech) Paul Speckmann: Zapytaj Witchburnerów, nie wiem! Simon Seegel: Tak, jest naprawdę dobry i w dodatku jest moim przyjacielem. Mogę komponować utwory, ale jestem do bani na gitarze prowadzącej (śmiech). Bardzo podobają nam się solówki jakie zagrał w Witchburner, więc był pierwszym facetem, którego zaprosiłem do współpracy. Cieszymy się, że dołączył do nas. Jego gitara prowadząca brzmi na tej płycie idealnie. Jak więc będziecie sobie radzić bez niego na koncertach? A może też pojawi się na nich gościnnie, przynajmniej na niektórych, tym bardziej, że w tym czasie Witchburner, z oczywistych względów, grać nie będzie? Paul Speckmann: Nie będę grał koncertów, ponieważ sto koncertów rocznie z Master w zupełności mi wystarczy. Simon Seegel: Obecnie mamy tylko 35 minut materiału, więc to za mało na koncert. Jeśli zaczniemy pisać więcej utworów i planować koncerty, myślę, że będzie w stanie wyjść z nami na scenę. Czas pokaże.
Foto: Cadaveric Poison
66
niezobowiązujący projekt, czy też od razu było wiadomo, że będziecie chcieli stworzyć regu larnie działający zespół? Paul Speckmann: Nigdy nie było żadnych zobowiązań. Jak powiedziałem przy pierwszym pytaniu, odnajdujemy przyjemność w pisaniu i nagrywaniu świetnej muzyki. Otrzymałem 50 płyt za moje wysiłki, więc jakie obowiązki? Ludzie często myślą, że można wzbogacić się na tych projektach, ale jeżeli bierzesz pod uwagę muzykę podziemną to nie jest to prawdą!
typowy dla gatunku - z jednej strony jest to swego rodzaju ułatwienie, bo sięgacie do klasyki, której zresztą Paul byłeś współtwórcą, ale z drugiej jednak czy nie jest to swoiste obciążenie, narażanie się na zarzuty typu: o nie, kolejna kapela grająca to samo? Paul Speckmann: Nie marnuję swojego czasu na myślenie o innych, jeśli coś lubię to tak robię. Istnieje tak wiele klonów Master, więc nie mogę poświęcać czasu na opinie innych, bo są jak hejterzy, każdy ma swojego!
Metal On Metal Records jest raczej znana ze współpracy z zespołami grającymi bardziej tradycyjne odmiany metalu, jak więc doszło do waszej współpracy? Simon Seegel: Znam Jowitę i Simone od lat, Jowita tworzy okładki dla Witchburner od 2005 roku. Bardzo lubię jej prace, więc zapytałem, czy nie wesprze nas w wydaniu CD. Jowita i Simone polubili nasze utwory i wykonali naprawdę niesamowitą pracę. Paul Speckmann: Wykonali świetną robotę przy tym wydaniu!
Czasy zmieniły się jednak o tyle, że kiedyś większość muzyków utrzymywała się jednak przede wszystkim z grania, a obecnie jest to dość trudne do zrealizowania i trzeba mieć też inne, powiedzmy regularne zajęcia, czy wręcz
Zadebiutowaliście latem 2014 roku winy lowym singlem "Fight For Evil" - jego pozyty wny odbiór utwierdził was w przekonaniu, że warto kontynuować, czy też było to już ustalone wcześniej?
Poza CD wasz album ukazał się też na winylu - zadbaliście o odpowiedni mastering mate riału na potrzeby tej edycji? Paul Speckmann: Nie mam pojęcia. Simon Seegel: Nie, Michael wykonał dobry
CADAVERIC POISON
Kolor inspirowany dziełem Howarda Philipsa Lovecrafta Pierwsza rzecz, jaka rzuca się w oczy po zetknięciu z ich nowym albumem, to jawna inspiracja dziełami samotnika z Providence. Kolejną jest lekka inspiracja Metalliką… Jednakowoż nie tylko. O twórczości zespołu, o wydawnictwach i planach na przyszłość opowie Sol Bales. HMP: Jesteście stosunkowo nowym zespołem. Opiszcie siebie w dwóch zdaniach, zanim przejdziemy do dalszych pytań. Sol Bales: Nasz zespół łączy wiele rodzajów metalu (thrash, death, doom i power), aby stworzyć unikalne doświadczenie. Piszemy głównie teksty oparte o klimat grozy, a każdy nasz album to album koncepcyjny. Foto: Cadaveric Poison
old-schoolowy mastering, który będzie pasował do winylu i do CD. Nie będzie różnicy. Swoją drogą od kilku lat trąbi się o niesłychanym renesansie popularności winylowego nośnika, do łask słuchaczy zaczęły wracać też kasety. Tymczasem w podziemiu metalowym i nie tylko, LP i MC były cały czas wydawane, nawet w okresie największej popularności płyt CD, tak więc dla was to chyba nic nowego? Paul Speckmann: Hmm? Simon Seegel: Na pewno nie jest to niczym nowym, ponieważ możecie znaleźć nagrania Master i Witchburn na tych nośnikach. Fajnie jest zawsze usłyszeć swój własny album na różnych nośnikach. Każdy format ma swój charakter oraz brzmienie. Pokusicie się może z czasem o wspólny koncert z Master lub Witchburner? Czy też jednak byłoby to dla was zbyt duże obciążenie? Paul Speckmann: Nie jestem bardzo zainteresowany tym tematem, więc prawdopodobnie nigdy się to nie wydarzy. Być może pewnego dnia pomyślę o tym, ale będzie to oddzielny koncert, jeśli kiedykolwiek się wydarzy.
Powstaliście w 2012r. i w tym samym roku wydaliście EP "Dawn of the Death". Jak minął wam ten pierwszy rok w waszej karierze? Pierwszy rok w karierze Green Death był ryzykowny. Nie mieliśmy pełnego składu podczas wydawania EPki "Dawn Of The Death" oraz EPki "Death Monks". Mark (gitarzysta rytmiczny), Erich (założyciel - główny gitarzysta) i ja weszliśmy do studia, aby nagrać utwory, nad którymi pracowaliśmy w ramach projektu, który miał stać się Green Death. Chcieliśmy pokazać światu naszą nazwę i pomysły, nawet jeśli nie mogliśmy zagrać tych utworów na koncertach. Skończyło się na tym, że na perkusji zasiadł Erich, a gitarę basową na zmianę nagrywali Mark i Erich. Potem połączyliśmy materiał z EPek z pięcioma utworami, które napisaliśmy wtedy i wydaliśmy je jako "The Deathening". Kim inspirujecie się tworząc muzykę? Inspirujemy się każdym gatunkiem metalu. Uwielbiamy m.in: Black Sabbath, Iron Maiden, Metallikę, Megadeth, Slayer, Type O Negative, Danzig, Carcass… Nasze obecne inspiracje nie zmieniły się zbytnio, od tego co zawsze uwielbialiśmy. Zwykle rysuję sobie w myślach koncepty, czasami bywają one zbliżone do tego, co wymyślały zespoły, które wciąż inspirują nasz proces kompozycyjny.
P o t e m, w 2 0 1 3 r . wy d a l i ś c i e k o l e j n ą E P k ę i wasz debiut, "The Deathening". Jak przebiegał proces kompozycyjny? Jak długo pisaliście materiał na debiut? Pisaliśmy ją cały rok oraz wydawaliśmy muzykę w częściach, tak jak mieliśmy to w zwyczaju, Stworzyłem masę riffów. Wysyłałem riffy do Marka i Ericha, oni zaś swoje wysyłali między sobą oraz do mnie. Wtedy łączyliśmy je w całość i z tych riffów powstał nasz materiał. Następnie wybierałem motyw i pisałem tekst do każdego utworu. Gdzie nagraliście debiut? Pomagał wam ktoś podczas produkcji? "The Deathening" został nagrany w The Establishment Recording Studio w Des Moines, Iowa z Griffin Landa (The Acacia Strain, Too Pure To Die). Produkcją albumu zajęliśmy się my sami. Jak wasz debiut został przyjęty przez recen zentów i fanów? Mieliśmy bardzo mocny debiut w 2013r. Myślę, że dobiliśmy 68 miejsca na iTunes w kategorii albumy metalowe. Naprawdę chcieliśmy być jak Filip z Konopii - wyjść z niczego i zaskoczyć fanów z tym wydawnictwem. Był to ambitny pierwszy album, szczególnie gdy wydaliśmy CD i DVD combo. Myślę, że zrobiliśmy pięć lub więcej teledysków oraz film z kulis prac nad debiutem i o historii zespołu. "The Deathening" zostało wydane przez Confuse & Offend Records. Czy było to wasze własne wydawnictwo, które stworzyliście dla celów promocyjnych i wydawniczych? Tak, to było nasza udawana wytwórnia, stworzona przez nas po to, aby nadać naszemu wy-
Wojciech Chamryk, Marcin Hawryluk, Ola Matczyńska
Foto: Green Death
GREEN DEATH
67
dawnictwu pewnego powiewu tajemniczości. Uznaliśmy, że będzie zabawnie widzieć ludzi, którzy uwierzyli, że ta firma, który wydaje ten album, istnieje naprawdę.
nim je ostatecznie nagraliśmy. A płytę nagraliśmy ponownie w The Establishment Recording Studio w Des Moines Iowa z Griffin Landa (The Acacia Strain, Too Pure to Die).
"Manafacturing Evil" zostało wydane 2015r. przez was i w 2016 wznowione przez Ellefson Music Productions. Co możecie powiedzieć o kulisach współpracy z EMP? David Ellefson i Thom Hazaert (A&R) zaproponowali nam dołączenie do ich wydawnictwa. Początkowo "Manafacturing Evil" zostało wydane niezależnie, jednak oni chcieli to wydać ponownie poprzez swoje wydawnictwo. Zremiksowaliśmy i zremasterowaliśmy album, dodając utwór "Gates of Hell" z legendarnym wokalistą deathmetalowym, Davidem Vincentem.
Kto jest odpowiedzialny za okładkę do "Manafacturing Evil"? Za okładki zarówno do "The Deathening" oraz do "Manufacturing Evil" odpowiada Eliran Kantor (Testament, Iced Earth, Sodom). Eliran pracuje również nad kolejną grafiką do naszego trzeciego albumu, który zostanie wydany w 2017r.
Co możecie powiedzieć o Ellefson Music Productions. Dlaczego właśnie ich wybraliście na wydawnictwo? Współpraca z EMP jest do tej pory świetna. Jak wcześniej wspomniałem, zaproponowali nam współpracę po Knotfest 2015 w Kalifornii. Wybraliśmy ich, ponieważ uwielbiamy nasz album i nie mogliśmy przegapić okazji do współpracy z jednym z naszych muzycznych bohaterów (David Ellefson z Megadeth). To była decyzja z gatunków tych bez zastanowienia. Wydaliście wspomniane "Manafacturing Evil" w 2015r. Co się zmieniło od czasów debiutu? Miałem parę pomysłów na "Manufacturing Evil" już wtedy gdy pisaliśmy materiał na nasz debiut, jednak uznaliśmy, że wstrzymamy się z pracami nad nim, dopóki nie ukończymy "The Deathening". "Manufacturing Evil" został nagrany w całości w czasie jednej sesji, co pomogło utrzymać główny klimat albumu. "The Deathening" był nagrywany w kawałkach, był on dobrym albumem, ale nie posiadał takiej spójności jak "Manufacturing Evil". Co chcieliście przekazać swoim najnowszym albumem? Tytuł "Manufacturing Evil" wpadł do mojej głowy podczas seansu remake'u "Martwego Zła". Czułem, że ten film na siłę starał się być zły, z czego masa frajdy i tego obozowego klimatu została utracona. Miałem wrażenie, że oni po prostu produkują zło (w oryg. manufacturing evil). Te słowa pozostały w moje świadomości. Tej samej nocy, kiedy wróciłem do domu, napisałem główny riff i tekst refrenu. Tytuł tego kawałka później został wybrany na tytuł albumu, w trakcie dyskusji o tym jak nazwiemy płytę. Kiedy wybraliśmy tytuł, otworzył się strumień nowych pomysłów. Skończyło się na albumie koncepcyjnym - gdzie każdy utwór opowiadał o danej formie zła. Jak przebiegał proces jego powstawania? Gdzie był on nagrywany? Prace nad "Manufacturing Evil" poszły gładko. Napisaliśmy utwory w latach 2012 - 2014, utwory wielokrotnie zmieniały swoją budowę,
Czy jesteście zadowoleni z waszego najnowszego albumu? Tak, jesteśmy bardzo zadowoleni z tego krążka i ponownego jego wydania. "Manufacturing Evil" osiągnęło pierwsze miejsce w kategorii najlepszych albumów thrash i death metal na Amazonie oraz 34 miejsce w podobnej kategorii lecz dotyczącej rocka/metalu, a także17 miejsce na iTunes na ich zestawieniu Metal Charts. Zapewne inspirujecie się twórczością H.P. Lovecrafta - wnioskuje między innymi po art workach oraz tematyce waszej muzyki - więc, jaka jego powieść wam się spodobała najbardziej i dlaczego? Moje dwie ulubione powieści H.P. Lovecrafta to "Zgroza w Dunwich" oraz "Widmo nad Innsmouth". Nasz przyszły album będzie naprawdę mocno zainspirowany obiema tymi powieściami. Słuchaliście muzyki inspirowanej twórczością H.P.Lovecrafta? Przykładowo, utworu Hexenhaus, "Necronomicon Ex Mortis" z "Awakening", bądź całego albumu Mekong Delta, "The Music Of Erich Zann"? Jeśli tak, to co o nich sądzicie? Nie znam tych albumów, ale z pewnością sprawdzę je. Moje zinteresowanie H.P. Lovecraft' em wzięło się od utworów Metalliki, zainspirowanych jego pracą ("The Call of Ktulu", "The Thing That Should Not Be"). Te utwory skłoniły mnie do zapoznania się z dokonaniami H.P. Lovecraft'a. Wasze najbliższe plany na przyszłość to? Piszemy, komponujemy i nagrywamy demówki na nasz trzeci album, który zamierzamy wydać w 2017r. Niebawem podamy tytuł i pokarzemy okładkę albumu. Wasz najlepszy koncert to? Opowiedzcie trochę więcej o nim. Naprawdę dobrze mi się grało podczas Knotfest 2015. Ten koncert był największym, który dotąd graliśmy. Corey Taylor nas zapowiadał (to za jego sprawą zagraliśmy na tym show). To był zaszczyt, zagrać na tym samym festiwalu, na którym grały nasze ulubione zespoły (Judas Priest, At the Gates). Jakie młode zespoły możecie polecić ze swojej okolicy? Jest masa zespołów z Des Moines, które warto sprawdzić. Te zespoły to na przykład Ghosthive, Traffic Death i Druids. Dziękuje za wywiad, proszę o parę słów na koniec. Również dziękujemy. Mamy nadzieję, że rok 2017 będzie wspaniałym czasem dla Green Death. Będziemy wydawać nowy album, wyruszymy w trasę po USA i być może także po Europie. Jeśli nie mieliście okazji, to zajrzyjcie na naszą stronkę, a jeśli macie ochotę, to zakupcie nasze wydawnictwo "Manufacturing Evil" prosto ze strony EMP bądź iTunes lub Amazon. Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
68
GREEN DEATH
HMP: Witam. Zespół powstał w 2003 roku pod nazwą Incoma. Nagraliście coś pod tą nazwą? Kristian Martinsson: Wydaliśmy kilka demówek, ale bez płyty. Właściwie to na początku funkcjonowaliśmy pod inna nazwą, która została zmieniona w 2006r. na Incoma. Jeśli dobrze pamiętam, to przed wydaniem naszego debiutanckiego albumu w 2009 roku zmieniliśmy nazwę ponownie na Warfect. Czemu właściwie po pięciu latach zmieniliście szyld na Warfect? Muzyka i brzmienie uległy modyfikacji i czuliśmy, że zmiana nazwy przed wydaniem debiutanckiego albumu była właściwą rzeczą do zrobienia. Nowy początek, że tak powiem. Staliśmy się innym zespołem. Ponadto, nie było innego zespołu o nazwie Warfect, a my chcieliśmy się wyróżnić. Od czasu, gdy odszedł od was gitarzysta Hakan Karlsson (2011) gracie jako trio. Nie myśleliście o dołączeniu do składu drugiego wioślarza? Zamierzacie już pozostać w trzyosobowym składzie? Niezupełnie. W pewnym momencie szukaliśmy wokalisty, ale na szczęście przekonaliśmy Fredrik'a do kontynuowania roli gitarzysty oraz wokalisty. Poczułem, że rozstrzygnęliśmy sprawę składu. Jest to dokładnie to, czego szukaliśmy jako zespół, więc będziemy dalej funkcjonować jako trójka. Manne dołączając do zespołu kilka lat temu utwierdził skład zespołu i teraz jesteśmy jak rodzina. Okładkę do "Scavengers" stworzył Andrei Bouzikov. Czemu zdecydowaliście się akurat na niego? Podoba wam się końcowy efekt jego pracy? Jesteśmy bardzo zadowoleni z pracy Andrieja. Andrei zrobił okładkę dla "Exoneration Denied", więc wybór "Scavengers" był oczywisty. Stworzył nasze signum, że tak powiem. Jest wspaniałym artystą i wykonał świetną pracę nad okładką. W maju ukazał się wasz nowy trzeci album "Scavengers". Jak długo powstawał ten mate riał? Myślę, że niektóre kawałki z albumu zostały napisane kilka lat wcześniej. Jest to proces, a czasami niewykorzystany materiał z poprzedniego albumu może zostać ponownie przekształcony. Utwory łączą się w jedną całość. Niektóre partie, które z jakiegoś powodu nie pasowały do tego nad czym pracowaliśmy wcześniej mogą być idealne do tego, co robimy teraz. Zaczęliśmy nagrywać album latem ubiegłego roku. Muzyka na nim zawarta to niemiłosierny wpierdol od początku do końca. Od początku mieliście założenie, żeby ten materiał kosił wszystko co napotka na swojej drodze? Nie zamierzamy wydać albumu, z którego nie jesteśmy całkowicie zadowoleni. Oznacza to, że niektóre utwory idą do kosza, a niektóre są ponownie pisane w momencie, gdy wokale i teksty są tworzone. Nie wydajemy albumu, aby tylko go wydać. Jeśli ma to zająć trochę czasu, więc niech tak będzie. Jak powiedziałem, jest to proces. Po naciśnięciu "play" powinieneś poczuć kopniaka w szczękę i cieszę się, że to lubisz! Prawie wszystkie numery są bardzo szybkie, jednak pod koniec mamy dwa wolniejsze, nieco bardziej klimatyczne "Evil Inn" i "Into the Crypt". Jest to moim zdaniem udany zabieg, bo 54 minuty bezlitosnego napierdolu mogłoby trochę słuchacza wymęczyć. Czy w takim właśnie celu urozmaicenia nagraliście te wałki? A może nie kalkulowaliście w ten sposób, a tylko tak po prostu wyszło? Tak zrobiliśmy. Chcemy tego rodzaju dynamiki
Po naciśnięciu "play" powinieneś poczuć kopniaka w szczękę Nowy krążek szwedzkiego trio Warfect zrobił na mnie duże wrażenie i naprawdę mocno mnie sponiewierał. "Scavengers" zawiera intensywną i brutalną thrashową nawałnicę utrzymaną, mimo teraźniejszego brzmienia, w duchu starej szkoły. Jeśli modlicie się do tytanów w rodzaju Protector, Exumer czy Slayer to powinniście sprawdzić także Warfect. Bez zbędnego przedłużania zapraszam do rozmowy z Kristianem Martinssonem, basistą kapeli. na albumie. Zbyt monotonny album zaczyna Cię nudzić. Naprawdę trzeba dynamiki i zawsze patrzymy na to z szerszej perspektywy podczas pisania materiału oraz w momencie, kiedy decydujemy o kolejności utworów. Trzeba utrzymać zainteresowanie, a niestety wiele albumów wydanych w dzisiejszych czasach po prostu tego nie robi i z tego powodu są nudne. Przesłuchasz kilka pierwszych kompozycji, ale tak naprawdę nie chcesz przesłuchać całej płyty za jednym razem. Nie chcieliśmy tego i staramy się uniknąć tego na każdym albumie, który wydajemy. Muszę przyznać, że obok ostatnich albumów Exumer i Protector, wasz album chyba najmocniej mnie sponiewierał. Pasuje wam postaw ienie "Scavengers" w takim towarzystwie? Dziękuję! Tak, jesteśmy bardzo zadowoleni z wyniku. Okazało się dokładnie, jak chcieliśmy. Zawsze chcesz jak najlepszego dla siebie i myśleliśmy, że udało nam się to osiągnąć z "Exoneration Denied", jak i również z "Scavengers".
zentantem "Scavengers"? Braliście pod uwagę jeszcze inne kawałki? Myślę, że wszyscy w zespole zgodzą się, że jest to piosenka, do której chcielibyśmy zrobić teledysk, ale rozważaliśmy także inne kawałki. Jednak ''Purveyors of Cadavers" zawiera dużo elementów które nas reprezentują i krzyczą Warfect! Jak jeszcze zamierzacie promować ten mate riał? Promocja jest trudna. Staramy się być aktywni na Facebooku, jak to jest tylko możliwe. Jednak jest to tylko jeden kanał, który pozwala nam dotrzeć do niektórych ludzi. Coś co bardzo dobrze zadziałało to teledysk, więc będziemy starali się zrobić ich więcej. Ludzie naprawdę lubią oglądać teledyski do utworów, łącznie ze mną. Prezentujecie tę bardziej brutalną twarz thrash metalu. Czy fakt, że graliście bądź nadal
podchodzące pod black metal formacje z Brazylijskiej sceny thrash metalowej miały na nas wpływ. Słuchaliśmy także dużo black metalu w latach 90-tych, więc to pewnie także odcisnęło swoje piętno na naszej muzyce. Między innymi! Który z tych starych, legendarnych bandów trzyma się do dzisiaj według was najlepiej? Slayer, Kreator, Destruction i Sodom by wymienić tylko kilka. Wciąż stoją silnie i naprawdę jest miło na to patrzeć. Śledzicie młodszą scenę thrashową? Są jakieś nowsze kapele, które śledzicie? Oczywiście, Havok, Pripjat, Violator i Lich King aby wymienić tylko kilka. Powinniście już być po trasie z brazylijskim Vulcano. Jak publika odbierała wasz nowy materiał? Reakcja była wspaniała. Trochę szkoda, że "Scavengers" został wydany podczas trasy, a nie wcześniej i ludzie nie mieli okazji go usłyszeć. Wszystkie gigi były udane czy może zdarzyły się jakieś trudności? Gdzie zagraliście najlep szy koncert? Nie często zdarza się, że są problemy ze sprzętem, ale jest to zwykle możliwe do naprawienia. Zepsuł nam się wzmacniacz basowy i pojawił się problem z jedną z kolumn gitarowych. Przynajmniej nie spadliśmy ze sceny i to jest dobrą rzeczą! Nie jestem pewien, gdzie mieliśmy nasz najlepszy pokaz, ale wspominam koncert na Anthems of Steel Festival w Brassuire we Francji, był świetny, a także jeden w Laudio w Kraju Basków. Ludzie byli szaleni i to było na-
Kto u was odpowiada za komponowanie? Macie lidera czy może jednak pracujecie zespołowo? Pracujemy razem, ale zwykle Fredrik przynosi nam zarodek, od którego rozpoczniemy kształtowanie, a ja zazwyczaj piszę teksty. Jest to wysiłek całego zespołu i wszyscy są częścią produktu końcowego. Spędzamy czas w studio Fredrik'a próbując różnych rzeczy i współpracując. Jest to zabawny proces. Album wyprodukowaliście sami, prawda? Pasuje wam taka sytuacja, czy może w przyszłości chcielibyście powierzyć wasz materiał w czyjeś ręce? Jeśli masz na myśli, że zajęliśmy się nagraniem i produkcją sami, to tak, zrobiliśmy to. Wspaniale jest mieć ten rodzaj wolności, ale nie sądzę, że zamknęliśmy drzwi dla przyszłej współpracy z innymi studiami lub producentami. Na razie Fredrik radzi sobie z zadaniem znakomicie. Moim zdaniem krążek brzmi naprawdę dobrze. A wy jesteście w pełni z niego zadowoleni? Mamy brzmienie, które chcieliśmy, nieco retro, ale zarazem nowoczesne. Myślę, że nam się udało. Nie chcieliśmy tej ściany dźwięku, której niektóre zespoły wydają się szukać, ale za razem nie chcieliśmy brzmieć lekko. Efektem jest pewnego rodzaju mieszanką. Wydaliście go po raz kolejny poprzez Cyclone Empire. Wychodzi na to, ze jesteście zadowoleni ze współpracy? Tak, to działa dobrze i jesteśmy twórczo niezależni, aby tworzyć co nam się podoba i jest to dobrą rzeczą. Mamy pełną kontrolę nad muzyką i produkcją, a także szatą graficzną. Nikt nie próbuj nas pchać w określonym kierunku i nie mówi nam, co mamy robić. Nagraliście klip do numeru otwierającego krążek, czyli "Purveyors of Cadavers". Uważacie, że akurat ten utwór jest idealnym repre-
Foto: Warfect
gracie w takich składach jak choćby Lord Belial czy Bestial Mockery ma na to wpływ? Ja i Fredrik kiedyś słuchaliśmy dużo black metalu i to zainspirowało nas do napisania tego rodzaju thrash metalu, który gramy. Jasne, granie w tych zespołach pomogło. Gramy muzykę, która do nas przemawia. Jeśli piszesz muzykę dla siebie, inni również ją polubią. Ja słyszę w waszej muzyce wpływy przede wszystkim tytanów niemieckie sceny, Czyli Sodom, Kreator, Destruction, Exumer czy Protector oraz oczywiście Slayer, a nawet Death. Co Wy o tym sądzicie? Jakie kapele były dla was największą inspiracją? Zespoły z lat 80-tych i 90-tych wpłynęły na nas najbardziej, Slayer i Sepultura to oczywiście dwa z nich. Dorastaliśmy słuchając wymienionych kapel i ich wpływ ukształtował nasze pisanie muzyki. Powiedziałbym, że amerykańska scena thrash, niemieckie zespoły thrash, a także
prawdę zabawne. A jak na żywo wypadają weterani z Vulcano? Jakie były relacje między waszymi załogami? Mieli wielkie show i są wspaniałymi ludźmi. Bardzo ich lubimy i świetnie było pojechać z nimi w trasę. Mam nadzieję, że w przyszłości będziemy mieli więcej okazji, aby zagrać razem lub nawet pojechać w trasę, byłoby niesamowicie. Mówili, że powinniśmy udać się do Brazylii i to byłoby świetne! To już wszystkie pytania z mojej strony. Chcielibyście jakoś zachęcić polskich metalowców do zakupienia "Scavengers"? Oczywiście. Chcemy wrócić do Polski więc kupujcie "Scavengers" a my wpadniemy na thrash metalowe szaleństwo! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Marcin Hawryluk, Bartosz Hryszkiewicz
WARFECT
69
misową od debiutanckiej? Nie do końca. Raczej mieliśmy większe pole do popisu jeśli chodzi o ilość czasu na pisanie muzyki i pracy w studiu przy okazji "Something Fierce". Myślę, że po prostu dużo bardziej dojrzeliśmy podczas prac nad "Winter's Doom", a powrót Glena przy okazji tego albumu miał ogromne znaczenie w aspekcie kreatywnym, zarówno dla pisania jak i nagrywania.
Dostawcy heavy metalu Kanadyjska scena hard 'n' heavy już od wczesnych lat 70. potrafiła zaskakiwać świetnymi zespołami, a w kolejnej dekadzie pojawiło się ich znacznie więcej. Potem bywało już z tym różnie, jednak od pewnego czadu tradycyjny metal znowu przeżywa w tym kraju renesans popularności i dobrych grup nie brakuje. Jedną z nich jest Sanktuary - jeśli ktoś lubi power/thrash w tradycyjnym stylu, to powinien sprawdzić "Winter's Doom", o którym opowiada basista Cole Hume: HMP: "Winter's Doom" to wasza druga płyta i zarazem dowód na spory potencjał i ciągły rozwój Sanktuary - chcieliście udowodnić sobie i innym, że stać was na nagranie płyty lepszej od debiutanckiej "Something Fierce"? Cole Hume: "Winter's Doom" jest po prostu kolejnym krokiem w rozwoju w karierze Sanktuary. Nie wydaje mi się, żebyśmy chcieli udowodnić tym albumem coś konkretnego, mieliśmy raczej zbiór pomysłów, który bardzo chcieliśmy połączyć i sformować w coś namacalnego, czym moglibyśmy podzielić się z innymi. Tym bardziej zastanawia mnie, że nie znalazł się wydawca tego materiału - STM Records z racji swych problemów nie wchodziła pewnie w grę, ale że żadna inna firma w to nie weszła,
Zmiany personalne to zmora większości zespołów od zarania muzyki rockowej, jednak wy od blisko 10 lat imponujecie stabilnym składem - to na pewno sprawia, że lepiej się dogaduje cie, w zespole jest dobra atmosfera, etc.? Jesteśmy przyjaciółmi od czasów liceum i choć to dziwne, mimo tych wszystkich rzeczy, przez które razem przeszliśmy w ciągu tych lat, nadal jesteśmy w stanie cieszyć się wzajemnym towarzystwem! Jestem pewien, że większość normalnych ludzi zdążyłaby się pozabijać, ale sekretem naszej długowieczności jest pewnie wywołana alkoholem utrata pamięci, dzięki czemu nie pamiętamy o tych wszystkich głupich rzeczach, które zwróciłyby nas przeciwko sobie. Bycie zespołem niezależnym ma minusy, ale
No tak, to przecież w końcu metal! (śmiech). Ciekawie łączycie w swych utworach thrash, power lat 80. i tradycyjny metal, dodając do tego szczyptę nowocześniejszych, czy nawet bardziej ekstremalnych dźwięków - skąd pomysł na takie właśnie granie? Jesteśmy po prostu akumulacją tych wpływów. Nie mamy jakiegoś programu, który chcemy zrealizować albo konkretnego brzmienia czy wyglądu, który chcemy osiągnąć. Jesteśmy o wiele zwyklejsi, niż chyba niektórzy myślą. Jesteśmy dostawcami heavy metalu i jeśli jest coś, co sprawia, że masz ochotę headbangować, to jest w sam raz dla nas! Sukces rodaków z 3 Inches Of Blood utwierdził was w przekonaniu, że warto eksperymen tować w taki właśnie sposób? Bez wątpienia! Mieliśmy zaszczyt zarówno grania i oglądania ich w akcji kilkakrotnie i definitywnie mieli coś w sobie. Niech żyje heavy metal i niech żyje 3 Inches Of Blood! Co ciekawe słucha się tego materiału bardzo dobrze, wszystko fajnie się w tych utworach zazębia, pasuje do siebie, nie ma dysonansów czy jakichś stylistycznych zgrzytów - musieliście włożyć sporo pracy w te utwory i ich aranżacje? Co dziwne, ten album zamknął się w całość łatwiej niż chyba wszystko, co do tej pory robiliśmy. Nigdy niczego nie wymuszaliśmy muzycznie, ale tak właściwie, to nie było żadnego typowego "tu są pomysły, które czekają aby złożyć je w całość?". Cały proces naprawdę wydawał się tym razem iść jak z płatka, to było bardzo przyjemne! "Winter's Doom" to raptem siedem utworów i płyta trwająca niecałe 33 minuty, debiut też nie był zbyt długi, wygląda więc na to, że jesteście zwolennikami konkretów i swoistego minimalizmu, że lepsza krótsza płyta bez wypełniaczy, niż 60-70 minutowy, niestrawny kolos? Jesteśmy wielkimi fanami jakości nad ilością. Wolimy zrobić album, przy którym można usiąść i wysłuchać go w całości, a potem odwrócić się i powiedzieć "To było kurwa świetne, muszę posłuchać jeszcze raz!". Mam na myśli to, że istnieje cienka linia, którą trzeba umiejętnie poprowadzić pomiędzy zbyt wiele, a zbyt mało, i mam nadzieję, że zrobiliśmy to dobrze!
Foto: Sanktuary
nawet niekoniecznie z Kanady? STM Records było martwe już od jakiegoś czasu, więc oczywiście nie mieliśmy nad czym się zastanawiać. Nikomu też nie wysłaliśmy tego albumu przed jego wydaniem. Myślę, że chcieliśmy po prostu ruszyć z miejsca i opublikować naszą muzykę najszybciej jak to było możliwe. Nie odpuściliście jednak, sami wydaliście ten album w postaci cyfrowej i na CD? Tak naprawdę po prostu chcieliśmy zrobić to jak najprościej i uniknąć poślizgów przy wydawaniu. Ostatnio bardzo lubimy upraszczać sprawy!
70
SANKTUARY
też niewątpliwe plusy, a najważniejszym z nich jest według mnie taki, że macie pełną swobodę działania w każdym aspekcie, nikt wam niczego nie dyktuje, nie narzuca? Można by to porównać do sikania pod prysznicem. To zdecydowanie nie jest dla wszystkich, ale ej! Jeśli masz zamiar to robić, nikt ci nie zabroni! Myślę, że jeśli kiedykolwiek doszłoby do tego, że bylibyśmy na tyle skrępowani faktem, że ktoś dyktuje nasz każdy ruch, nasze dni prawdopodobnie byłyby policzone. Dlatego właśnie "Winter's Doom" jest płytą znacznie mocniejszą i bardziej bezkompro -
Jest też taki plus tej sytuacji, że de facto w czasie koncertu trwającego 70 minut możecie zaprezentować całość materiału z obu płyt, a i jeszcze dorzucić na bis jakiś cover czy dwa? (śmiech) Jakby na to spojrzeć, to w sumie świetny pomysł! Faktycznie w czasie show udaje się nam zagrać sporo naszego oryginalnego materiału, a gdyby mieć możliwość zagrania dłuższego koncertu, to można by zabawić się z jednym czy dwoma coverami. Może nasz następny występ będzie realizacją "Something Fierce"/"Winter's Doom" z coverowymi bonusami! Często gracie na żywo, czy też scena podziemna w Halifax nie jest zbyt prężna i ciężko o regularne koncerty, brakuje miejsc w którym
mogą prezentować się zespoły takie jak wasz? W gruncie rzeczy wróciliśmy już do naszego rodzinnego miasta Whitehorse, (terytorium Yukon), prawie najdalszy punkt po przeciwległej stronie kraju od Halifax! Halifax miał fantastyczną scenę metalową i świetnie się bawiliśmy w latach, które spędziliśmy na koncertowaniu w tamtej okolicy. Teraz, kiedy jesteśmy w mieście o znacznie mniejszej i odizolowanej populacji, fajnie jest widzieć, że tutaj też jest niewielka scena metalowa, ślimacząca się ale nadal głośna! Odczuwacie na własnej skórze, że zespołów jest zdecydowanie za dużo, a do tego ludzie stają się wygodni i nie chce im się już szukać czegoś nowego? Wolą pójść na koncert gigan ta takiego jak Iron Maiden, albo kupić ich płytę, a młode czy nieznane zespoły ich nie intere sują? W ciągu ostatnich dziesięciu lat była ogromna fala metalu i przyniosła ona niesamowitą ilość wspaniałych zespołów. Chyba zawsze będą ludzie, którzy wybiorą łatwą drogę i będą trzymać się tylko głównego nurtu, ale wydaje mi się, że jest też rosnące grono odbiorców, którzy poświęcają trochę czasu, aby przeszukać underground i odkryć wspaniałą muzykę, jaką ma on do zaoferowania. To są prawdziwi fani i zawsze będziemy oddawać im cześć. Czyli nie jest jednak tak źle, sądzisz, że kon sekwentnym działaniem i ciężką pracą zdołacie doprowadzić do sytuacji, że nazwa Sanktuary będzie coraz bardziej rozpoznawalna i wejdziecie na ten wyższy, już w pełni profesjonalny poziom? W tej chwili trochę zwolniliśmy i robimy mały krok do tyłu. To była długa podróż i myślę, że jeśli chcemy trzymać się razem i pozostać przy zdrowych zmysłach, musimy po prostu dać sobie trochę czasu i pomyśleć nad tym, jak daleko zaszliśmy i docenić to co osiągnęliśmy. Jesteśmy dozgonnie wdzięczni za to, co nas spotkało i za wsparcie, które było nam okazywane po drodze. Zima zawitała do Yukon i chyba nadszedł czas, by usiąść z jakimś whisky i gitarami, i zobaczyć, co wydarzy się w ciągu najbliższych kilku zimnych i śnieżnych miesięcy! Wojciech Chamryk, Karol Gospodarek, Bartosz Hryszczuk
Wieczorny kielich z przodkami Wikingów W ten, wydawałoby się, nudny dzień miałem okazję zamienić kilka słów z członkami jednego z najbardziej rozpoznawalnych melodic death metalowych zespołów - Amon Amarth. HMP: Jesteście teraz na trasie promującej nowy album. Jak było do tej pory? Olavi Mikkonen: Świetnie. A jaki był najlepszy koncert? Chyba w Hamburgu. Tak, zdecydowanie Hamburg. Graliśmy na arenie pełnej ludzi, ale ogólnie gramy bardzo dużo dobrych koncertów na tej trasie. Nawet wczorajszy koncert w Krakowie bardzo nam się podobał mimo tego, że był w dość małym klubie. Planujecie jakąś specjalną trasę, na której, na przykład zagracie jakiś album w całości? Planów nie mamy, ale nie wykluczamy takiej możliwości. Czas pokaże. Jak się czujecie grając utwory z nowej płyty na żywo? Czujemy się świetnie. Sprawia nam to dużą satysfakcję, gdy możemy przedstawić nasz nowy materiał światu na żywo. W końcu taki jest cel tworzenia muzyki. Chodzi też o to, by pokazać, że umie się grać nie tylko w studio, ale i na żywo. Co było inspiracją dla tekstów w nowym albu mie? W "Jomsviking" postanowiliśmy trochę zmienić podejście do pisania tekstów. Johan zaproponował, żebyśmy zrobili album koncepcyjny, coś na zasadzie filmu, w którym masz głównego bohatera, dużo akcji w środku i odrobinę nieszczęśliwe zakończenie. Powiedzieliście, że podczas pracy nad nowym albumem zmieniliście podejście do pisania tek stów. A jak z Waszym podejściem do muzyki? Dokąd teraz zmierzacie? Nie sądzę, żebyśmy cokolwiek zmieniali, bo podoba nam się to, gdzie i jacy teraz jesteśmy mu-zycznie. Nie chcemy grać czegoś innego, bo sprawia nam to satysfakcję i chcemy dalej grać to, co gramy teraz. Kto był artystą tworzącym okładkę do "Jomsviking"? Tom Thiel. Malował nam też okładki m.in. do "The Crusher", "Versus The World", czy "Surtur Rising", tak więc jest to człowiek, z którym nie współpracujemy po raz pierwszy.
Jakie jest Wasze zdanie o dzisiejszej death metalowej społeczności? Na pewno zmieniła się ilość ludzi słuchających takiej muzyki, choć nie jest to gatunek, o którym często mówi się w mediach (niezwiązanych z branżą muzyczną), koncertów i festiwali. Wszystkiego jest więcej i bardzo nas to cieszy. Ale duch metalu nie zmienił się tak bardzo. Jak się czujecie grając w Polsce i zagranicą? Całkiem dobrze. Wiadomo, że wyruszając na trasę w zimie wszędzie gdzie pójdziesz będzie szaro, buro i ponuro, i tego akurat, kurwa, nie cierpimy, ale ogólnie czujemy się dobrze poza Szwecją. Polska to bardzo ładny kraj, a Polaków uważamy za szczerych ludzi, którzy mają jaja. Są bezpośredni. W jakim kraju lubicie grać najbardziej? Chyba Ameryka, bo łatwo tam przeżyć kilka tych kilka tygodni, czy dogadać się z ludźmi. I mają wiele ciekawych rzeczy w sklepach (śmiech). Macie jakąś swoją ulubioną historię, która wydarzyła się przez wszystkie lata Waszej aktywności? Nie, raczej nie. Ale np. cieszy nas gdy możemy ruszyć we wspólną trasę z naszymi idolami z nastoletnich czasów i to jest naprawdę fajne. Planujecie wydać jakiś album live albo DVD w najbliższym czasie? Nie przepadamy za płytami live. Uważamy, że to nędzny sposób wytwórni płytowych na zarabianie dodatkowych pieniędzy. Zresztą kto w dzisiejszych czasach potrzebuje czegoś takiego jak live album? Mamy coś takiego jak jebany Internet. Ale jeśli chodzi o DVD to gdyby takowe miało powstać, nie byłoby jakimś gównianym nagraniem z Wacken czy tego typu festiwalu. Byłoby to coś… innego, ale to czy DVD w ogóle powstanie zależy od tego czy nasze pomysły przetrwają i będą wystarczająco dobre. Ile alkoholu Johan wypija ze swojego rogu podczas koncertów? (Śmiech) Nie wiemy dokładnie ile alkoholu wypija, ale wiemy, że to zawsze Guiness, więc nie wiemy, ile Guinessów wypije dzisiaj. Może dwa, albo trzy. Ostatnio pił trzy. Dzięki wielkie za wywiad. Do zobaczenia pod sceną! Patryk Niedużak
AMON AMARTH
71
Forever in Metal Widniejącą wyżej nazwę kojarzą pewnie tylko najbardziej zagorzali fani amerykańskiego, tradycyjnego heavy metalu. Aftershok jest jednak zespołem założonym przez muzyków kultowego Shok Paris, grając w zbliżonym stylu. Grupa wraca w zmienionym składzie po prawie 11 latach wydawniczej przerwy, a na nasze pytania odpowiada jej lider i gitarzysta, George Mihalovich: HMP: Wasza debiutancka płyta zwała się "Unfinished Business" i chyba z perspektywy czasu można uznać ten tytuł za proroczy, zważywszy losy Aftershok w ostatnim 10-leciu? George Mihalovich: To ciekawe spostrzeżenie! W tamtym czasie znaczenie "Unfinished Business" (niedokończony biznes) było jasne dla całego zespołu. Dla Vica Hixa oznaczało to powrót i udowodnienie, że po Shok Paris wciąż była w nim muzyka. Perkusista George Borden, basista Nick Gryzka i ja graliśmy przez lata w różnych zespołach, jednak żaden z nas nie dotarł do punktu, w którym moglibyśmy nagrać i wydać album z oryginalnym materiałem. Dla każdego z nas, w ten czy inny sposób, oznaczało to szansę, aby dokończyć to co zaczęliśmy. Przypuszczam, że w tym momencie George, wokalista Gord Shefforth i ja kontynuujemy ten motyw. Pomimo różnych problemów, nie byłem gotowy aby zrezygnować z muzyki, a Gord naprawdę musiał wydać ten album, bardzo chciał żeby usłyszeli go ludzie. Tak więc wydaję mi się, że "unfinished business" może być motto naszego zespołu. Odejście wokalisty to zawsze jest spory cios dla każdego zespołu, tym bardziej, że Vic Hix wydawał się być bardzo zaangażowanym w to co robi i odcisnął swoje piętno na obu wcześniejszych płytach zespołu - dlaczego wasze drogi rozeszły się po latach udanej współpracy? Vic i ja poznaliśmy się przez naszych wspólnych znajomych. Po tym jak zaprosił mnie na parę sesji, stało się jasne, że była między nami chemia przy tworzeniu muzyki i że zmierzaliśmy w tym samym kierunku. Szybko więc zaczęliśmy
bliższą współpracę, a rezultatami były "Unfinished Business" i "Burning Chrome". Z pewnością George i Nick odcisnęli piętno na materiale i sekcji rytmicznej, jednak Vic i ja mieliśmy tamtą typową wokalną/gitarową dynamikę, więc zdecydowanie najmocniej zaprezentowaliśmy się na tych dwóch albumach. Mieliśmy dobrą passę i czuję, że stworzyliśmy razem dobrą muzykę. Na dobre i na złe, aczkolwiek, zespoły jak wszystkie związki i mają swoje wzloty i upadki. Nasze życie ulega zmianom, stawiamy czoła nowym wyzwaniom i zmieniającym się priorytetom. Myślę, że kiedy Vic odszedł z zespołu - chyba w 2008 roku - był zmęczony muzycznym biznesem i stresem, jaki temu towarzyszy. Wcześniej zajmowaliśmy się niestabilnym składem, a w momencie gdy sekcja odeszła, pozostaliśmy tylko on i ja. Myślę, że był sfrustrowany i nie widział w tamtym czasie sensu, aby ruszyć do przodu, tak więc zdecydował się zrobić sobie przerwę i skupić się na życiu osobistym. Po roku lub dwóch, spiknął się z powrotem z Shok Paris i zdawał się być ponownie naładowany energią do działania. Zawsze powtarzałem mu, że zespół nie ma znaczenia i tak długo jak będzie to działało na niego, dając mu szczęście i spełnienie marzeń - powinien kontynuować śpiewanie. Czyli wszystko ma kiedyś swój kres, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo nowym wokalistą został Gord Sheffroth? Gdzie wytrzasnąłeś tego tak fenomenalnie utalentowanego gościa? Śpiewał gdzieś wcześniej? Wnosząc z tego co słyszę na "Detonate" to mało prawdopodobne, żeby był debiutantem?
Tak, jesteśmy szczęśliwi mając Gorda w zespole. Znalezienie go zdecydowanie zajęło nam chwilę, jednak było warto. Prowadziliśmy rozmowy i nagrywaliśmy dema z wieloma wokalistami. Każdy z nich miał coś do zaoferowania, jednak ostatecznie to Gord pasował najlepiej do zespołu. Z jego mocą, tonem i poczuciem melodii, wiedziałem, że może zapewnić nam to, czego potrzebowaliśmy do muzyki. Polecił mi go nasz spec od nagrywania Jim Dofka. Po tym jak sprawdziłem niektóre z jego dem, zdecydowałem się z nim skontaktować. Trochę nam zajęło zrozumienie, że musieliśmy zrobić razem nagranie - i właściwie jeszcze więcej czasu potrzebowaliśmy na wykonanie tego - jednak przetrzymaliśmy to i byliśmy w stanie wydać "Detonate". Jest bardzo doświadczonym wokalistą na poziomie profesjonalnym, przez lata grał wielu zespołach, zarówno oryginalnych jak i wykonujących covery (najbardziej godny uwagi to Salvation Front, z którym wydał CD), jednak nie uważam, że kiedykolwiek osiągnął taki poziom popularności, na jaki zasługiwał. Był to kolejny powód, aby sprowadzić go do zespołu - aby pokazać światu na pokaz jego wielki, nieznany talent. Właśnie wtedy gdy poznaliście się, gdy po raz pierwszy z wami zaśpiewał uznałeś, że jeszcze nie wszystko skończone dla Aftershok? Zawsze wierzyłem, że Aftershok nie jest skończony, jednak znalezienie świetnego wokalisty było ostatnim elementem puzzli. Jak tylko usłyszałem jego pierwsze demo z jednym z naszych utworów, wiedziałem że ma coś wyjątkowego. Byłem świadomy, że praca z kimś z zagranicy może być trudna i zająć więcej czasu, ale pokładałem w nim wiele nadziei, zarówno jako w człowieku i muzyku - tak więc ruszając naprzód czułem się komfortowo. Wierz lub nie, ale on zaśpiewał z zespołem na żywo tylko raz. Był już w składzie i miał zrobione około połowy płyty w swoim domowym studio w Kanadzie, zanim poleciał tdo Pittsburgha w Pensylwani na około pięć dni. Celem tej wycieczki było nagranie kilku piosenek w JK Studios (gdzie wszyscy nagrywaliśmy muzykę) oraz wzięcie udziału w próbie poświęconej nagraniu nadchodzącego vi-
Foto: Aftershok
72
AFTERSHOK
deo w studio George Bordena. Przeprowadził się do Pensylwanii, czy też nadal mieszka w Kanadzie, a spotykacie się w miarę regularnie tylko na próbach przed kon certami? Gord wciąż mieszka w "Great White North" (Kanada), w mieście zwanym Oromocto w prowincji Nowego Brunszwiku - co znaczy, że dzieli go ponad tysiąc mil od kolegów z zespołu w Pensylwanii i Ohio. Jak dobrze wiesz, generalnie w metalu wystarczająca ilość pieniędzy jest tylko na najwyższych poziomach (Judas Priest, Iron Maiden, Megadeth, etc.) i tylko ci ludzie mogą rozważyć przeprowadzkę. My jesteśmy tylko niezależnym zespołem wydając muzykę, ponieważ wszyscy kochamy metal, tak więc coś takiego jest dla nas niemożliwe. Jak na razie nie było żadnych koncertów - jednak jeżeli będzie to możliwe, chcielibyśmy zagrać na jakimś festiwalu. Czekamy na telefon!!! Swoją drogą czy to jednak nie dziwne, że w Stanach Zjednoczonych, gdzie naprawdę nie brakuje utalentowanych wokalistów, tak długo musieliście szukać odpowiedniego śpiewaka? A może decydowały względy ekonom iczne, bo wiadomo przecież, że do śpiewania w zespole metalowym trzeba raczej dokładać? Jest wielu dobrych wokalistów na całym świecie, wliczając w to Stany. Biorąc jednak pod uwagę dzisiejszy przemysł muzyczny, praca z kimś, kto mieszka w innym kraju lub kontynencie nie jest dla mnie dziwna. W dzisiejszych czasach stało się to bardzo powszechne. Nieważna jest lokalizacja, skomplikowana jest logistyka znajdowania wokalisty, który brałby udział w projektach. Pozwól mi wytłumaczyć... Ogólnie mówiąc (przynajmniej w mojej opinii oraz biorąc pod uwagę styl wokalny, który chciałbym usłyszeć w mojej muzyce) wokalista musi mieć prawdziwy tenor - a jest dużo więcej barytonów niż tenorów. Tak więc pula wokalistów, którzy mają to wszystko - zasięg, ton, poziom, wyczucie czasu, zdolności do pisania oraz miłość do metalu jest właściwie stosunkowo mała, kiedy porównamy to do ilości zespołów potrzebujących ich usług. Idealnie jest znaleźć kogoś z okolicy, bo można razem pisać muzykę, robić próby oraz koncertować, jak robiło to wiele zespołów w przeszłości. Jednak nie ma znaczenia gdzie jesteś, pula utalentowanych jest stosunkowo mała. Teraz rodzi się ważne pytanie: Czy pasują oni do stylu zespołu? Czy są oni dostępni i zainteresowani metalowych stylem, który wykonujesz? Czy są już zaangażowani w inne projekty, czy mają odpowiednią ilość czasu? Czy mogą pogodzić grafiki w pracy oraz obowiązki rodzinne z graniem? A teraz skomplikujmy sprawy jeszcze bardziej poprzez współpracę ludzi, którzy nie mieszkają blisko siebie. Wszystkie te same problemy wchodzą w grę, jednak jest jeszcze trudniej, kiedy musisz pracować przez internet, napotykając różne kultury, języki i strefy czasowe. Również, kiedy masz inną pracę, musisz być bardzo zdyscyplinowany, aby sprostać wszystkiemu w wolnym czasie, a nie każdy jest tak zorganizowany. Chodzi mi o to, że posiadanie oryginalnego muzycznego projektu jest jak rozpoczynanie działalności biznesowej i staranie się znaleźć najlepszych ludzi, którzy będą dla ciebie pracować - za darmo! Nawiązując do aspektu finansowego, kiedy ktoś jest "nieznany", jest bardziej chętny do robienia tego, ponieważ kocha muzykę. Jednak kiedy masz do czynienia ze "znanym" wokalistą lub jakimś profesjonalistą (w znaczeniu, że ktoś robi to, ponieważ jest to jego główne źródło zarobków, specjalnie robię tą dystynkcję, ponieważ wiele osób jest profesjonalistą pod względem ich umiejętności, jed-
nak muzyka nie jest ich głównym źródłem dochodu), ich plan jest zajęty i ogólnie rzecz biorąc chcą być opłacani. Dlaczego? Ponieważ oni już udowodnili co potrafią i stawiają wymagania, więc wynagrodzenie sprawia, że inwestowanie swojego czasu i energii jest dla nich bardziej opłacalne. Dlatego często widzimy topowych wokalistów na licznych płytach wydanych wciągu roku. Kiedy płacisz komuś, aby zaśpiewał na twojej płycie, staję się to sytuacją w stylu "wynajęty zawodowiec". Może to być dobre w sensie, że chcą oni dać z siebie dokładnie to, czego od nich oczekujesz - zespół staje się klientem. Jest to jednak również trudne, ponieważ oni mogą nie być aż tak zaangażowani w twój projekt, wykonają profesjonalną robotę, jednak kiedy ich zadanie jest skończone, odchodzą i tak do kolejnego razu. Ma to sens, ponieważ jest to ich zawód. Biorąc pod uwagę Aftershock, Gord miał odpowiedni talent, o który nam chodziło. Miał silny etos pracy i wszystko robił z odpowiednich
psza". Jest po prostu inna. Vic wydał dwa mocne albumy z Aftershok; jestem z nich dumny i uważam, że stoją one na własnych walorach, tak samo jak "Detonate". Co więcej, on jest w metalowym świecie niesamowicie utalentowanym i szanowanym wokalistą. Ma spory dorobek, i wierzę, że jest on skupiony na tworzeniu i wydawaniu nowej muzyki z Shok Paris. Vic i ja wciąż jesteśmy przyjaciółmi i mamy dobre stosunki. Było nawet parę sytuacji, w których omawialiśmy możliwość pojawienia się go na trzecim albumie. Czy moglibyśmy razem nagrać kolejne dobre CD? Z pewnością, jednak to po prostu nie weszło w życie. Co jest ważne, to fakt, że obaj wciąż pracujemy i wspieramy nawzajem nasze muzyczne projekty. Tak czy siak tytuł "Detonate" nie pozostawia cienia wątpliwości czego możemy spodziewać się po tej płycie - to też nie przypadek? Chciałem, aby tytuł odzwierciedlał to, co czu-
Foto: Aftershok
powodów. Był fanem zespołu i był oddany, ponieważ w nas wierzył. Dlatego właśnie postawiłem na niego mając do wyboru wiele innych opcji. Wspaniale jest mieć kogoś, kto daje swój talent i czas czemuś, ponieważ wierzy w to tak bardzo jak ty. Tak więc mimo tego, że mieszkamy daleko od siebie, myślę, że jest między nami pozytywna wibracja i chemia prawdziwego zespołu - i myślę, że robi to odpowiednie wrażenie w naszej muzyce. Określasz teraz zespół mianem Aftershok 2.0 i wcale mnie to nie dziwi, ale z drugiej strony czy nie jest to jednak trochę krzywdzące dla Hixa, bo zdaje się sugerować, że wcześniejsze wcielenie Aftershok nie było tak dobre, jak jego obecna, poprawiona wersja, a to przecież wokalista niezwykle zasłużony dla amerykańskiego metalu? Po wielu naradach zdecydowałem się zachować nazwę, jako że męczące byłoby ciągłe powtarzanie przy przedstawianiu się: "George Mihalovich oraz George Borden, niegdyś Aftershok". Również, jako że obaj wciąż gramy razem, oznaczało to, że rdzeń brzmienia i stylu zespołu jest nietknięty. W sumie, była to najbardziej bezpośrednia i sensowna droga. Rozmawiałem z Vic' kiem o tym, a on zgodził się z tym podejściem, jeśli nie czułby się komfortowo z tym pomysłem, zmieniłbym nazwę. Osobiście nie odbieram tego w stylu "nowa wersja zespołu jest le-
łem odnośnie materiału i naszego powrotu na metalową scenę. Musiało to być agresywne, wskazujące na to, że jesteśmy tutaj aby zostawić mocny komunikat. "Detonate" sprawia, że cel nagrania był bardzo jasny od samego początku. Na szczęście, jak do tej pory, reakcja jest pozytywna i większość fanów zdaje się zgadzać z tym, że wywołaliśmy wstrząs w pozytywny sposób. Jak powstawał ten materiał? Zarysy poszczególnych numerów były już mniej lub bardziej gotowe i tylko czekały na partie wokalne oraz teksty, czy też pracowaliście nad nimi od pod staw już z Gordem? Podczas procesu pisania materiału, na jego wczesnym etapie, zdecydowałem się mieć wszystko na swoim miejscu, aby ułatwić wszystko jak tylko możliwe, kiedy już znajdę wokalistę. Zatem utwory były całkowicie zaaranżowane i nagrane zanim Gord do nas dołączył. Większość z nich miała wszystkie melodie i teksty, z kilkoma refrenami tu i tam, ale czułem że ktoś mógłby coś dopisać, gdyby miał jakiś pomysł. Brałem pod uwagę fakt, że jakikolwiek wokalista - nie ważne jak pilnie będzie pilnował się twojej melodii - zostawi swój unikalny znak na materiale. Nie wszyscy wokaliści uważają, że pracowanie ze skończonymi melodiami i tekstem jest "najlepszą metodą". Jednak z drugiej
AFTERSHOK
73
strony, ciężko jest znaleźć kogoś, kto dołączy do projektu i szybko napisze 12 utworów! Ponieważ, szczerze mówiąc, nie każdy dobry wokalista jest dobrym autorem. Tak więc podjąłem decyzję i trzymałem się jej, że ktokolwiek do nas dołączy, będzie musiał podążać za ideą płyty. Jeśli nie czuliby się komfortowo w tym co napisaliśmy, prawdopodobnie nic z tego by nie wyszło. Kolejnym powodem, dla którego Gord był moim wyborem, jest fakt, że bardzo umiejętnie pisze własne melodie, ale jest również fantastycznym interpretatorem moich pomysłów. Zdumiewające było dla mnie jak wielu wokalistów nie czuło się komfortowo podążając za moimi melodiami i tekstem. Jeśli chodzi o Gorda, mogłem wysłać mu linię melodyczną zagraną na gitarze, a w przeciągu paru dni on odsyłał mi dokładnie to, czego chciałem. Cóż, skoro tak to robił! Czasem miał swoje pomysły (śmiech). W końcu, wspólnie napisaliśmy jeden utwór ("The Hunger") a on dodał kilka pomysłów do paru innych kawałków. Partie, które skomponował były świetne, jestem pewny, że będzie się miał więcej wkładu przy kolejnej odsłonie.
stawną deklaracją, bowiem czerpiecie zarówno z US power metalu, Judas Priest czy Saxon oraz hard rocka - wszystkie wcześniejsze wpływy i inspiracje dały o sobie znać na "Detonate" ze zdwojoną siłą? To dobre spostrzeżenie i podsumowanie - znasz się na tym! Sposób w jaki mówisz o "Forever In Metal" może być doskonałym podsumowaniem naszego podejścia do muzyki na "Detonate". Podziwiamy i uczymy się od wielu amerykańskich oraz zgranicznych zespołów metalowych i hardrockowych, obecnych i tych z przeszłości (wliczając w to te, które wspomniałeś). Jestem pewien że ich wpływy są wyczuwalne. Mam jednak nadzieję, że w ramach muzyki oferujemy też coś własnego. To również wywołuje kolejną istotną rzecz; zawsze lubiłem fakt, że słuchacze względem utworów mogą rozwinąć ich własne pomysły. Jednak jako że zapytałeś, będę konkretny. Kiedy pisałem "Forever In Metal", chciałem uchwycić trzy rzeczy: to, że fani metalu są bardzo oddani; że metal jest międzynarodowym braterstwem; że wszyscy razem jesteśmy "Forever In Metal".
Stworzyliście, nie licząc intro "Prelude To Fear", aż 12 kompozycji. To wasza najdłuższa, a zarazem chyba też najlepsza płyta - mieliście
Można w sumie powiedzieć, że sami spraw iliście sobie tą płytą najlepszy prezent na niedawne 20-lecie zespołu? Będziecie obchodzić
Foto: Aftershok
taki power w działaniu, że inaczej nie mogło się to skończyć? (śmiech) George i ja mieliśmy 13 gotowych utworów, tak więc postanowiliśmy nagrać je wszystkie. Jedna z nich "Metal Xmas" została wydana kilka lat temu jako cyfrowy singiel. Pozostałe 12 znalazło się na "Detonate". To duża dawka muzyki, ale pomyśleliśmy, że to dobrze, ponieważ przerwa pomiędzy naszymi ostatnimi wydawnictwami trochę trwała. Jak wspomniałeś, był to czas do uwolnienia siły metalu, bez ograniczania się! Miło jest słyszeć, że jest to nasza najlepsza płyta, jednak jest to zawsze coś, o czym fani muszą zdecydować sami. Nie uważam, aby styl drastycznie się różnił, z biegiem czasu nie pozostaje ci nic innego jak wprowadzić parę małych zmian. Jesteśmy dość zadowoleni z "Detonate", ten album reprezentuje to, co chcieliśmy muzycznie przekazać na tym etapie kariery zespołu. Jako artysta, jedyne co ci pozostaje, to tworzenie czegoś, w co wierzysz i nadzieja, że zainteresuje to ludzi. "Forever In Metal" zdaje się być niebezpod-
74
AFTERSHOK
ten jubileusz w jakiś uroczysty sposób, np. okolicznościowymi koncertami, wznowieniami poprzednich płyt, czy też dacie sobie z tym spokój i po prostu będzie starali się grać jak najczęściej? To zabawne, nigdy nie myślałem o "Detonate" z okazji jakiejś specjalnej rocznicy. Po prostu był to czas, aby wydać naszą nową płytę. Właściwie, musiałem spojrzeć na naszą biografię żeby upewnić się, że jest to faktycznie nasza dwudziesta rocznica, przegapiłem jubileusz, tak więc z pewnością nie jestem dobrym historykiem! Technicznie, Vic i ja zaczęliśmy dwadzieścia lat temu, jednak zawsze uważałem 2000 rok (kiedy George Nick dołączyli do zespołu) jako "oficjalny" start Aftershok. To że dzielą nas ogromne przestrzenie bardzo utrudnia nam wspólne spotkania, tak więc nie mamy zaplanowanych żadnych koncertów. Nawet w czasie nagrywania to ja grałem na basie, tak, że potrzebujemy kogoś, kto by się tym zajął. Właściwie bardzo byśmy chcieli zagrać parę koncertów, jednak musiałaby być to sytuacja, która miałaby sens finansowo i logistycznie. Dla nas, samo
wydanie w tym roku naszego CD jest świetnym osiągnięciem, jesteśmy zadowoleni. Bazując na naszej sytuacji, nagrywanie jest naszym głównym priorytetem i tym się zajmujemy. Mam już utwory na kolejny album, jest to tylko kwestia wyboru tych kawałków, które chcemy nagrać. Wtedy będziemy mogli robić z nimi próby i przygotować się do nagrania. Nie będę robił żadnych obietnic, ale nic nie jest w stanie nas powstrzymać od ruszenia z nagrywaniem kolejnego albumu w najbliższym czasie. Ludzie chętnie przychodzą na koncerty Aftershok? Jak wygląda średnia wieku waszej pub liczności: to głównie młodzież, czy raczej osoby starsze, pamiętające czasy świetności takiego grania? Raczej to antonim do chętnie (śmiech) Biorąc pod uwagę obecny status muzycznego przemysłu, wyobrażam sobie, że musielibyśmy płacić fanom, aby pojawili się na koncertach! Niestety, przez geograficzne wyzwania, to wcielenie Aftershok jeszcze nie koncertowało. Jednakże, kiedy poprzednia wcielenie zespołu koncertowało, powiedziałbym że średni wiek to około 30-50 lat, czyli ludzie dorastający jako fani metalu. Wyłapać było można również trochę młodszych osób, które dopiero zaczynały interesować się tą sceną. Myślę, że to właśnie jedna z najwspanialszych cech muzyki heavymetalowej, jest ponadczasowa i każdy jest tu mile widziany. Nowi fani cały czas odkrywają klasyczne zespoły. Powiedziałbym, że jest to w dużej mierze ta sama mieszanka, starzy-zagorzali fani, kolejna generacja młodszych metalowców, może nawet trochę zwykłych fanów, którzy po prostu cieszą się muzyką i znajdują coś, co lubią w "Detonate". Jest więc dla kogo grać, ale takiego boomu na metal jak w latach 80. pewnie już w USA nie będzie, za bardzo wszystko się zmieniło - niestety na niekorzyść? Myślę, że większość muzyków wykonujących ten styl - jeśli są ze sobą szczerzy - rozumieją, że nie da się cofnąć do lat 80. Jest tego wiele powodów. Po pierwsze, przez piractwo internetowe, streamingi oraz konkursy dla ludzi (organizowane przez producentów gier wideo, DVD i inne media). Ceny prawdopodobnie nigdy nawet się nie zbliżą do poprzednich. Po drugie, muzyka nie jest już tak wszechobecną i ważna siłą społeczną i kulturową jaką była kiedyś. Niektórzy ludzie zdobywają informację i motywację w inny sposób. Po trzecie, jest tak wiele nowych płyt, że trudno zyskać czyjąś uwagę. Nawet jeśli ludzie aktywnie szukają i sprawdzają nową muzykę (a bądźmy szczerzy - wielu tego nie robi), jest tyle rzeczy, które trzeba przesiać, że po pewnym czasie przestają to robić. Nawet jeśli zrobią sobie kilkudniową lub kilkutygodniową przerwę, wszystko tak szybko idzie do przodu, że łatwo jest przeoczyć wiele rzeczy. Po czwarte, niestety, podczas gdy metal jest daleki o wymarcia, z pewnością nie jest głównym nurtem muzyki popularnej. Zdecydowanie jest go więcej w Europie, w Stanach większość ludzi słucha dużo klasycznego rocka, country, rapu i muzyki dance. Media nie są po prostu zainteresowanie w promowaniu muzyki, która jest wykonana przez 40-50 letnich facetów! Prawda boli, tak więc jeśli kochasz metal, po prostu musisz sobie z tym radzić i starasz się dotrzeć do jak największej ilości ludzi w każdy możliwy sposób. Ludzie, którzy doceniają ten gatunek muzyki, mają tendencję do wyszukiwania go. Internet jest świetny, ponieważ natychmiastowo pozwala ci połączyć się z innymi ludźmi. Jednak istnieje druga strona medalu, to fakt, że wszystko jest szybkie i jednorazowego
użytku. Po co coś kupować, skoro możesz mieć to za darmo na YouTube i możesz mieć do tego dostęp gdziekolwiek jesteś, z jakiegokolwiek urządzenia? Nie muszę wspominać nielegalnego pobierania i przesyłania plików oraz faktu, że cyfrowe ceny nigdy nie zbliżyły się do poprzednich cen płyt CD. Dopóki nieustępliwa technologia nie zrobi postępu w ochronie własności intelektualnej, sprawy będą podążały ścieżką niższych cen, a ludzie drogą mniejszego cenienia sobie muzyki. Jako muzyk w dzisiejszym świecie, musisz po prostu być oddany i ciężko pracować z narzędziami dostępnymi do promocji twojej muzyki. Dobra, wystarczy, czas przerwać moją tyradę na ten temat! Trzy albumy w 20 lat to nie jest oszałamiający wynik, nawet maniakalny perfekcjonista Tom Scholz z Boston potrzebował "zaledwie" 18 lat na wydanie czterech płyt - obiecujesz poprawę? (śmiech) Auć! Poczułem to aż z Polski! Odpuść mi - też mam uczucia (śmiech). Tom i Boston mogą być wolni, jednak ich jakość jest wysoka, tak więc są znakomitymi wzorami do naśladowania. Uwierzyłbyś mi gdybym powiedział, że staramy się podążać ich ścieżką kariery? Żarty na bok, nigdy nie spodziewaliśmy się, że przeminie tyle czasu, jednak tak się sprawy potoczyły. Chcemy się poprawić pod tym względem wydając nową muzykę znacznie szybciej. W naszej obronie, jeśli nie jesteś muzykiem z zawodu (w znaczeniu, że nie jest to twoje główne źródło dochodów), ciężko jest znaleźć czas na nagranie i wydanie CD. Płacenie za wszystko z własnej kieszeni również jest wyzwaniem. Nie ma wymówek i jestem pewien, że usłyszałeś podobne komentarze od wielu innych muzyków; takie są po prostu realia bycia niezależnym zespołem. George, Gord i ja czujemy, że nabieramy rozpędu, chcemy utrzymać kurs - do przodu. Jak już zostało wcześniej wspomniane, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, wydanie naszego czwartego CD nie powinno zająć aż tyle co "Detonate". No, macie to na papierze, teraz narobiłem sobie kłopotów... Wojciech Chamryk, Bartosz Hryszkiewicz, Ola Matczyńska
AFTERSHOK
75
łożyłem Charred Walls Of The Damned, chciałem go jako gitarzystę i producenta, bo jest niesamowitym muzykiem, producentem oraz autorem tekstów.
Sprawia nam to przyjemność i metal jest naszą pasją! Czterech tworzących tę grupę facetów: Tim Owens, Steve DiGiorgio, Richard Christy i Jason Suecof grało bądź gra w kilkudziesięciu innych zespołach, w tym takch rozpoznawalnych jak: Judas Priest, Iced Earth czy Death. W Charred Walls Of The Damned też nie rozmieniają się na drobne, a co potwierdzają na swym trzecim albumie "Creatures Watching Over The Dead". Opowiada o nim perkusista i lider grupy, Richard: HMP: W sumie chyba łatwiej byłoby wymienić jeszcze te zespoły, w których jeszcze nie graliście, bowiem lista tych, w których udzielaliście się, bądź czynicie to nadal, jest doprawdy imponująca. Nasuwa się więc od razu pytanie, po co wam kolejny, tym bardziej, że pewnie ciężko znaleźć wam czas na Charred Walls Of The Damned? Richard Christy: Założyłem Charred Walls Of The Damned, bo kocham komponować i ten zespół jest doskonałym ujściem dla moich pomysłów. W latach 2004-2008 stworzyłem kolekcję riffów gitarowych i rozpocząłem składanie kawałków, mając przy tym dużo zabawy. Postanowiłem założyć Charred Walls Of The Damned, abyśmy mogliśmy nagrać napisane utwory. Ten zespół wyróżnia się spośród moich
sposób znaleźliśmy swoją! Nie da się też nie zauważyć, że Howard Stern wspiera was ze sporym oddaniem, można wręcz określić go mianem fana Charred Walls Of The Damned? Howard Stern nie słucha heavy metalu, ale zrobił wyjątek i polubił nasz nowy kawałek "The Soulless". Zaprezentował go także w swoim show, który był niesamowity! Byłem bardzo szczęśliwy, że ten utwór mu się spodobał i dał mu dobrą recenzję na antenie! Jednak nie zagraliście jeszcze w jego programie, mimo tego, że jesteście supergrupą złożoną z wybitnych muzyków instrumentalistów, a Tim "Ripper" Owens jest obecnie je-
Miał to być początkowo tylko jednorazowy projekt, czy też od początku zakładaliście, że będzie to pełnoprawny zespół? Zawsze chciałem go mieć w zespole. Kiedy zostaniesz ugryziony przez heavy metal i wydasz jeden album to nigdy się to nie zatrzyma! (śmiech). Słysząc reakcje i otrzymując świetne recenzje pierwszego albumu naprawdę zainspirowałem się i utwierdziłem w podjęciu prawidłowej decyzji założenia zespołu, który będzie trwał długi czas. Jestem bardzo dumny z naszych trzech albumów mając wciąż ten sam niezmienny skład! Wasza pozycja w muzycznym świecie musiała być solidną kartą przetargową, skoro dość szybko udało wam się podpisać kontrakt z Metal Blade i do dziś ta firma jest waszym wydawcą? Tak, to na pewno pomogło. Grając w Death, Iced Earth i innych zespołach udało mi się nawiązać kontakt z Brianem Slagelem i tak podpisaliśmy umowę z Metal Blade. Powiedziałem mu, że zakładam zespół z Timem, Jasonem, i Steve'em, a on powiedział, że chce usłyszeć nasze kawałki. Wysłałem mu demo na pierwszą płytę. Naprawdę mu się podobało, więc zaproponował nam kontrakt. To zaszczyt być w Metal Blade. Jestem fanem tej wytwórni, odkąd skończyłem dwanaście lat, gdy musiałem, mieszkając w Kansas, zamawiać pocztą kasety "Metal Massacre"! Szybko też, bo w odstępie półtora roku wydaliście dwa pierwsze albumy: "Charred Walls Of The Damned" i "Cold Winds On Timeless Days", jednak na ich następcę "Watching Over The Dead" trzeba było poczekać znacznie dłużej, bo prawie pięć lat - mieliście ważniejsze sprawy na głowie niż Charred Walls Of The Damned? Chciałem poświęcić na to więcej czasu i naprawdę skoncentrować się na utworach, czyniąc je najlepszymi jakie mogłyby być. Myślę też, że może nasz drugi album wyszedł zbyt szybko i być może wiele osób nawet nie wie, że wydaliśmy drugi album. Teraz, gdy minęło już pięć lat od wydania poprzedniego, ludzie na pewno wiedzą, że wychodzi nowy album z powodu długiej przerwy. Myślę, że są tym podekscytowani.
Foto: Chared Walls Of The Damned
innych projektów, z tego powodu, iż sam piszę wszystkie teksty, większość muzyki oraz gram na perkusji. Ciekawa jest geneza tej nazwy - a ponoć te wszystkie najlepsze są już od wielu lat zajęte? Tak ciężko było wymyślić fajną nazwę zespołu, która nie została już wykorzystana. Miałem cały zeszyt pełen pomysłów i za każdym razem, gdy myślałem, że w końcu mi się udało, wpisywałem nazwę w Google i okazywało się, że ktoś już jej używa! Pewnego dnia w pracy, wraz z moim współpracownikiem zrobiliśmy show z dowcipem w chrześcijańskim radiu. Wściekli się na nas, informując, iż jeśli nie przestaniemy robić sobie żartów, to będziemy drapać zwęglone ściany potępienia (Charred Walls Of The Dammed). Natychmiastowo wrzuciłem to w Google i nikt inny nie miał takiej nazwy, więc w taki
76
dnym najlepszych wokalistów na świecie - to wszystko za mało i cierpliwie czekacie w kole jce? (śmiech) (Śmiech) Bardzo chcielibyśmy zagrać na takim koncercie, ale zależy to od Howarda. Miejmy nadzieję, że pewnego dnia tak się stanie! Jestem po prostu szczęśliwy, że wspiera nasz zespół i puścił naszą muzykę na antenie! Z pewnością byłoby niesamowite wystąpić u niego na żywo! Jak doszło do powstania waszego zespołu i kto wystąpił z taką inicjatywą? Ja byłem inicjatorem, ponieważ zawsze uwielbiałem pisać muzykę i tak naprawdę nigdy nie miał możliwości zaprezentowania swoich kompozycji. Jason Suecof i ja faktycznie pisaliśmy razem muzykę od około roku 1999, ale tylko dla zabawy. Zawsze mieliśmy świetne relacje jako autorzy piosenek i wiedziałem, że kiedy za-
CHARRED WALLS OF THE DAMNED
Nie pomylę się pewnie jednak twierdząc, że w tym czasie nie próżnowałeś, tworząc wciąż nowe kompozycje z myślą o tym zespole? Tak dokładnie, wciąż grałem na perkusji, codziennie, nocą oraz w weekendy pisząc riffy gitarowe. Po tym, jak zgromadziłem dość materiału na album, który brzmiał całkiem nieźle, to postanowiłem założyć Charred Walls Of The Damned, około 2008 roku. Zawsze uwielbiałem grać na gitarze i od połowy 2000 roku zacząłem robić duże postępy. Wtedy udało mi się stać na tyle dobrym, aby tworzyć pełne utwory i je nagrywać. Od początku macie ten sam, bardzo stabilny skład, co zdarza się coraz rzadziej nawet w "zwykłych" zespołach, a co dopiero mówić o tzw. supergrupach - to pewnie też ułatwia wam współpracę? Tak, jestem bardzo dumny, że mieliśmy ten sam skład na wszystkich trzech albumach! Spędzamy świetnie czas nagrywając razem płyty. Jesteśmy przyjaciółmi i myślę, że to naprawdę pomaga. Znam chłopaków od wielu lat i myślę, że to ważne dla zespołu, aby dogadywać się z przy-
jaciółmi. Mamy dużo zabawy w studio i myślę, że słychać to w naszej muzyce. Słuchając nas można powiedzieć, że sprawia nam to przyjemność i metal jest naszą pasją! Byliście jednak w stanie spotkać się we czterech w studio, czy też pracowaliście na raty bądź korespondencyjnie? Wszyscy spotkaliśmy się w studiu Audiohammer na Florydzie. Kiedy tworzę muzykę, na nagraniach demo gram na wszystkich instrumentach i kiedy wybiorę utwory na nowy album, wysyłam ten materiał reszcie. Następnie każdy ćwiczy przed wejściem do studia swoją część przez kilka miesięcy. Kiedy jesteśmy w studio jest bardzo spontanicznie, ponieważ każdy ma wolność zmiany swojej partii oraz jej ulepszenie w porównaniu do tego co napisałem. Wybór Audiohammer Studios na Florydzie to też raczej nie przypadek, bo zawsze nagrywa cie właśnie tam? Tak, uwielbiam Audiohammer Studios!!! Nagrywam tam od 2000 roku i nawet pomogłem budować to studio. W 2000 roku przez kilka miesięcy mieszkałam z Jasonem Suecofem. Położyłem parkiet w sali perkusyjnej! Audiohammer Studios jest świetne do nagrywania, jest tam basen, a to Floryda, więc pogoda jest piękna! Znajduje się tam także nowa perkusja i jestem bardzo zadowolony z mojego brzmienia na nowym albumie, bębny brzmią tak naturalnie i mocno. Jason Suecof także tam mieszka, więc zna studio tak dobrze, że uzyskuje niesamowite brzmienie dla każdego nagrywającego tam zespołu. Charred Walls Of The Damned jest chyba dla was zespołem, w którym do głosy dochodzą wasze wszystkie fascynacje muzyczne, które składają się na ten, dość oryginalny styl zespołu: mroczny power/thrash/black metal? Tak chciałbym umieścić każdy rodzaj metalu na naszej muzyce. Słucham różnych rodzajów muzyki, więc jest wiele czynników, które wpływają na naszą muzykę. Uwielbiam takie zespoły jak Quiet Riot i White Lion, a także zespoły takie jak Malevolent Creation i Dismember. Jestem wielkim fanem kompozytora Johna Carpentera, tak więc na pewno miał ogromny wpływ na moje pisanie. "Halloween", Johna Carpentera jest moim ulubionym utworem wszechczasów. Uwielbiam także muzykę jazzową, więc jej wpływ można znaleźć w moim bębnieniu. Lubię także głośne uderzenie wraz z powermetalowym wrzaskiem oraz gitary w thrash metalu! Dla Rippera było to w sumie coś nowego, ale z tego co słyszę dobrze odnajduje się w takiej stylistyce? Jestem podekscytowany występem Rippera na tej płycie! Zaśpiewał niesamowicie na tym albumie, a szczególnie uwielbiam jego wrzaski, gdzie deathmetalowy growling łączy się z epickim krzykiem, tak jak w utworze "My Eyes"! Tim nagrał wszystkie swoje wokale w ciągu zaledwie czterech dni, więc zrobił to niezwykle krótkim czasie. Ripper rządzi! W takich utworach jak "Afterlife" czy "Living In The Shadow Of Yesterday" masz też okazję udowodnić, że metal to nie tylko proste tłuczenie w bębny z jak największą prędkością? Tak, chciałbym to zmienić i mieć nie tylko superszybkie, brutalne utwory, ale także utwory w średnim lub wolniejszym tempie. Chciałem, aby każda kompozycja była unikalna i aby jej brzmienie różniło się od pozostałych. Myślę, że na tym albumie jest wielka różnorodność: niektóre utwory są niemal deathmetalowe, a inne prawie rockowe.
Dotąd obywaliście się bez przyjacielskiego wsparcia, tym razem jednak w "Tear Me Down" solo zagrał gościnnie Rob Cavestany (Death Angel) - uznaliście, że to partia wymarzona dla niego, czy też doszło do tego przypadkiem, bo akurat odwiedził was w studio? Pojawienie się Roba zawdzięczam Jasonowi Suecofowi, który wyprodukował ostatnie dwa albumy Death Angel. Jestem wielkim fanem tego zespołu od kiedy wyszedł "The Ultra Violence", więc to był zaszczyt, aby Rob wykonał solo na naszej nowej płycie, które jest imponujące! Jason jest dobrymi przyjacielem Roba, więc poprosił go, a ten na szczęście się zgodził! Takie gościnne występy to fajna sprawa również w tym sen sie, że dzięki nim fani innych zespołów mają okazję sprawdzić kapelę, na płycie której występuje ktoś przez nich ceniony bądź lubiany? Zdecydowanie. Mam nadzieję, że niektórzy fani Death Angel, Foto: Chared Walls Of The Damned którzy nas nie słyszeli sprawdzą Jesteś też autorem tekstów - Ripper daje ci tu i polubią nasz nowy album! Death Angel z pewolną rękę wiedząc, że nie podsuniesz mu niwnością miał wpływ na nasz zespół, więc myślę, czego, co z jego punktu widzenia brzmiałoby że ich fani także odnajdą się w naszej muzyce! niewiarygodnie czy nieszczerze, czy też ma możliwość ingerencji w słowa? Znowu wyszła wam taka "winylowa", tzn. Ripper daje mi wolną rękę, chociaż w studiu dość krótka, jeśli chodzi o czas trwania, płyta. biorę pod uwagę jego sugestie oraz Jasona, jeśli Tego pewnie nie da się przewidzieć, dlatego na musimy zmienić tekst, aby dopasować niektóre "Cold Winds On Timeless Days" trafiło więpartie instrumentalne. Ripper jest świetnym facej, i to dłuższych kompozycji? cetem i myślę, że lubi moje teksty i wie, że to, Tak naprawdę nie planowaliśmy, aby ten album był krótszy, po prostu tak wyszło. Skoncentro- co piszę będzie pasowało do naszej muzyki. Dowaliśmy się na tworzeniu najlepszych utworów, datkowo jest zajęty innymi projektami i myślę, że to lepiej dla niego, gdyby ja piszę teksty. jakie mogliśmy napisać, więc myślę, że wycięliśmy wiele części, które uważaliśmy za niepoNa początku istnienia zespołu koncertowaliś trzebne, czyniąc album krótszym niż ostatnio. cie, a jak sytuacja wygląda obecnie - zamierza Jason jest świetny w czynieniu moich komcie promować "Watching Over The Dead" rópozycji bardziej zwartymi. wnież na żywo, czy pozostaniecie studyjną supergrupą? Komponując od razu wiesz, że dany utwór poNaprawdę mam nadzieję zagrać na żywo z wstaje na potrzeby Charred Walls Of The Charred Walls Of The Damned, promując Damned, czy też to okazuje się później, już po nowy album "Creatures Watching Over The powstaniu ostatecznej aranżacji, etc.? Tak, gdy komponuję, wiem, że to będzie dla Dead"! Moim marzeniem jest to, aby w końcu Charred Walls Of The Damned. Zazwyczaj zagrać za granicą, byłoby to spełnieniem moich zaczynam pisać muzykę, po wydaniu nowego marzeń! Mamy nadzieję, że uda się zarezerwoalbumu, ponieważ udzielanie wywiadów bardzo wać kilka festiwali w 2017 roku, więc miejmy mnie inspiruje. Jestem zaszczycony, że podoba- nadzieję, że wkrótce spotkamy się na tournée! my się ludziom i interesuje ich co się dzieje w Dziękuję za wywiad i sprawdźcie koniecznie naszym zespole. Inspiruje mnie to aby rozpo- nasz nowy album! Trzymajcie się! cząć pracę nad nową muzyką na kolejną płytę. Wojciech Chamryk, Marcin Hawryluk, Mam już kilka utworów napisanych na kolejny Bartosz Hryszkiewicz album i brzmią świetnie! Przychodzi ci to z łatwością, czy też cyzelu jesz poszczególne partie miesiącami, wielokrotnie zmieniając to i owo? Poświęcam dużo czasu na tworzenie materiału tak, aby był najlepszy. Nie są to miesiące nad jedną kompozycją, ale w kilka tygodni czynię utwór odpowiednim. Następnie Jason wykonuje przedprodukcję naszego albumu, także udoskonalając i poprawiając moje utwory. Czasami najlepsze utwory przychodzą szybko, ale nad tym albumem spędziliśmy dużo czasu tworząc piosenki najlepsze jakie tylko się dało. Myślę, że to słychać, ponieważ kawałki są bardzo melodyjne, ciężkie i chwytliwe.
CHARRED WALLS OF THE DAMNED
77
Foto: Radek Sich
W hołdzie dla Iron Maiden Wielu traktuje Monument z dozą dystansu - zespół wydaje się przesadzać z maidenowym wizerunkiem i stylistyką. Tymczasem Monument nie tylko nie kryje się z własnymi inspiracjami, ale wręcz traktuje je jako swój największy atut. Co więcej, konotacje Monument z Iron Maiden są również bardzo dosłowne. Przeczytacie o nich w naszym wywiadzie z wokalistą formacji. HMP: Waszą muzykę można określić jako "typowo brytyjską". Czujecie się "zobowiązani" jako Brytyjczycy do kontynuowania schedy NWoBHM? Peter Ellis: Oczywiście. Bierzemy odpowiedzialność za kultywowanie NWoBHM. Robimy to obecnie jako jedyny brytyjski zespół, co jest dla nas bardzo ważne, bo starsze zespoły ustępują nowym. Wasza nazwa może sugerować oddanie hołdu. Rzeczywiście jesteście "hołdem dla NWoB HM"? Dokładnie tak jest. Najważniejszą rzeczą w Monument jest zachowanie gatunku NWoBHM i prezentowanie go nowym fanom, z odrobiną swego rodzaju świeżości. NWoBHM to jednak ogólne określenie. W Waszej muzyce słychać najwięcej inspiracji
zuje do pierwowzoru. Nie tylko nie ukrywamy naszych wpływów, ale jesteśmy z nich dumni. Wasz instrumentalny utwór "Olympus", jest utrzymany w stylu klasycznych utworów instrumentalnych Iron Maiden. Mam jednak wrażenie, że to Iron Maiden wytyczyło styl, w którym gra się metalowe instrumentale. Trudno jest skomponować taki, który nie byłby nim inspirowany. Maiden byli pierwsi w wielu kwestiach. Nie pozwolę, żeby coś powstrzymało mnie od pisania utworów, które chcę pisać lub czuję inspirację do ich pisania. Uwielbiam pisać instrumentalne utwory, a "Olympus" jest tego przykładem. Muzycy Iron Maiden słyszeli Wasz zespół? Przyjaźniłem się z dwoma synami Bruca Dickinsona, więc zdaje sobie sprawę z istnienia na-
wychodzi. "Lionheart" ma z pewnością podobne brzmienie do Running Wild, ale jak mówię, to nie było planowane. Większość z Was to byli członkowie White Wizzard. W tym zespole skład zmienia się bardzo często. Jak sądzicie, z czego to wynika? Nie sądzę, skład zmieniał się częściej niż większość zespołów. W porównaniu do innych, muszę powiedzieć, że mamy szczęście. Jest bardzo ciężko znaleźć idealny team, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, w których finansowa strona muzycznego biznesu nie jest niczym bardziej odległym niż zwykła być. Mamy jednak zespół ludzi na pokładzie, którym naprawdę zależy na misji zespołu i oczywiście są oni najlepszymi muzykami, jakich kiedykolwiek mieliśmy. Koncertujecie razem z Iced Earth, na Facebooku określacie ich "legendarnymi". Sami zaś macie utwór "Imhotep". Iced Earth w 2001 roku nagrał kawałek o takim samym tytule. Zastanawia mnie czy tu również zasięgnęliście klasycznych inspiracji, tym razem Iced Earth? Nie, myślę, że w przypadku obu zespołów, które miały na nas wpływ to był to Iron Maiden i ich "Powerslave".
Foto: Monument
Iron Maiden. Biorąc pod uwagę fakt, że jesteście z Londynu, odnoszę wrażenie, że "dorastaliście w cieniu Maiden"… Iron Maiden zdecydowanie miał na nas największy wpływ, ale jednocześnie jesteśmy zespołem ze Wschodniego Londynu. Muzyka, którą tworzymy wypływa ze środowiska, w którym się wychowaliśmy. Chodzimy tymi samymi ulicami i oddychamy tym samym powietrzem, co młody Steve Harris w połowie lat 70. To naturalne, że brzmimy podobnie, czerpiemy inspirację z tych samych miejsc, tak samo jak Maiden w ich wczesnych latach. Właśnie, nie kryjecie się z tym inspiracjami, skoro nawet klip do "A Bridge too Far" nawią-
78
MONUMENT
szego materiału. Mamy ten sam management, który pracuje dla córki Steve'a Harrisa, Lauren. Mieliśmy okazję występować z jej zespołem, więc Steve również jest wie o naszym zespole. Jeden z Waszych utworów jest jednak zupełnie inny. Mam wrażenie, że "Lionheart" brzmi raczej jak brytyjska odpowiedź na Running Wild niż typowe NWoBHM. Nagranie odmiennego stylistycznie utworu było celowe czy po prostu jeden utwór w tej sposób wyszedł i dlatego umieściliście go na końcu płyty? Nigdy nie myślę za dużo. Podążam za moimi inspiracjami i piszę o tym, co naturalnie ze mnie
Możecie zdradzić skąd wziął się pomysł na maskotkę zespołu w postaci… psa? Pomysł na Jacka wyszedł z długiej rozmowy, jaką przeprowadziłem z Brucem Dickinsonem o temacie maskotek. Mieliśmy wtedy z jego synem, Austinem, mały projekt. Z rozmowy wyszło, że jeśli już ma się maskotę zespołu, to musi ona o zespole mówić wszystko. A kto lepiej potrafi doradzić w tej sprawie, niż Bruce? Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Paulina Myszkowska, Bartosz Hryszkiewicz
na winylu. Kolekcjonujesz winyle, mają dla ciebie jakieś specjalne znaczenie? Niclas M Ingelman: Tak, wszyscy kolekcjonujemy winyle. To najlepsza forma na wydanie albumu brzmi i wygląda on wtedy lepiej.
Zawsze patrz w niebo Ostatnio powstaje coraz więcej zespołów chcących grać speed metal, czym więc od nich wyróżnia się Armory? Tym, że zamiast pisać o chlaniu i panienkach wolą opisywać kosmiczne wojny i podbijanie kosmosu. Zapraszam do wejścia w świat Niclasa M. Ingelmana, GG Sundina oraz Konstapla P HMP: Kto rozpoczął kosmiczną wojnę? Konstapl P: Ludzka chciwość, destrukcja, chęć rozwoju doprowadziły nas wreszcie do złowrogich konfliktów i lepszej mocy, która jest skryta w ciemności między gwiazdami. Skąd się znacie w zespole? Konstapl P: Ingelman i Ace grają razem od 10 lat i znają siebie ze szkoły. Niclas M Ingelman: Potem poznaliśmy Konstapla P na festiwalu w 2011 i trzymamy się razem od tego czasu. Ingelman i GG Sundin poznali się kiedyś, gdzieś we mgle nietrzeźwości w Gothenbergu. Angelgrinder grał w tym samym black metalowym zespole co GG Sundin i tak trafił do nas.
Skąd twoja fascynacja obcymi? Konstapl P: Wszystko, co jest nieznane i niezbadane przez ludzkość, jest naprawdę ciekawe. Duża część wszechświata i życia poza ziemskiego, które niesie ze sobą, jest niezbadane, co czyni je cholernie ciekawym tematem. Jak długo komponowaliście nowy album? Niclas M Ingelman: Trochę mniej niż rok zajęły nam wszystkie prace nad tą płytą. Mam na-
Przed nagraniem albumu, wydaliście dwa dema. Jak byś je porównał do całego albumu? GG Sundin: Jesteśmy strasznie zadowoleni ze wszystkiego, co do tej pory wydaliśmy oraz jesteśmy bardzo ufni, że będziemy mogli to kontynuować na kolejnym albumie. Dużą różnicą między pierwszym a drugim demem było to, że pozwoliliśmy Anglegrinderowi grać na basie oraz dorośliśmy kompozytorsko. Z kolej różnicą między drugim demem a albumem jest to, że na nim cały zespół był, zamieszany w komponowanie co wpłynęło na jego dźwięk. Gracie pojedyncze koncerty jak na razie, planujecie może jakąś większą trasę po Europie po wydaniu tego albumu? Niclas M Ingelman: Zaczęliśmy się powoli rozpędzać i mamy nadzieję, że nasza wojenna machina wyjedzie kiedyś na trasę. Może za rok.
Skąd więc pomysł stworzenia Armory? Konstapl P: Wszystko zrodziło się w głowach Ace i Ingelmana, którzy grali w old-schoolowym thrashowym zespole, który się potem rozpadł. Zdecydowali, że są zmęczeni tym gatunkiem i postanowili eksplorować ciemną sztukę speed metalu. W waszej muzyce słychać wpływy speed met alowych kapel takich jak: Agent Steel, Savage Grace, Helstar, ale tak, że klasycznych met alowych wyjadaczy, jak Iron Maiden, Running Wild, Judas Priest. Mam racje? GG Sundin: Tak, każdy z tych zespołów miał na nas ogromny wpływ. Mieszanka speed metalowych zespołów z klasycznymi jest prawdziwą definicją naszego dźwięku. Inspirowaliście się gothenberdzką melodyjną metalową sceną? GG Sundina: Nie za bardzo. Nie jesteśmy fanami tego, co się nazywa gothenberdzkim brzeniem. Jakich zespołów słuchasz? Konstapl P: Wszystkich wspomnianych powyżej zespołów oczywiście. Są jeszcze oczywiście nowe, młode genialne zespoły takie jak: Sacral Rage, Ranger, Ambush, Tyranex, Vektor a lista ciągnie się jeszcze dalej.
Foto: Armory
dziej, że zachowamy to tempo i w związku z tym nagramy drugi album jakoś w połowie 2017 roku. Jak długo byliście w studiu? Jak to wspomi nasz? GG Sundin: Kilka dni pod koniec 2015 roku. Były to strasznie gorączkowe dni przepełnione alkoholem i speed metalem. Moim zdaniem okładka albumu oddaje, która się na nim znajduje. Kto był jej pomysłodawcą? Niclas M Ingelman: Artysta o imieniu Mattias Fresk zrobił nam okładkę. Tworzył również dla takich zespołów jak Miasmal, Night, Ghost. Jesteśmy strasznie zadowoleni z efektu i profesjonalizmu pracy.
Wszystko zależy od tego, jak bardzo zainteresowani będą promotorzy w Europie. Tak, więc jeśli to czytasz i chcesz, żeby Armory u zagrało, w twojej okolicy pomóż nam to zrobić. Czego metalowi maniacy mogą oczekiwać po waszych koncertach, jak one wyglądają? Niclas M Ingelman: Staramy się, żeby były totalnym rozpierdolem od początku do końca. Nikt nie pamięta za dużo do momentu jego zakończenia, ale blizny i bolący kark oddają najlepiej cała tę opowieść. Dzięki za wywiad i do mam nadzieje do zobaczenia w Polsce! Konstapl P: Dziękujemy tobie. Zostań true i nigdy nie zapomnij mieć oczu otwartych na niebo. Kacper Hawryluk
Jak wygląda wasza współpraca z High Roller Records? Niclas M Ingelman: Bardzo profesjonalna wytwórnia, nie moglibyśmy być bardziej usatysfakcjonowani z pracy z nimi. Wydali wasz album na zarówno na CD, jak i
ARMORY
79
niesamowitych rzeczy, grać przed tak wielkim tłumem!!!
Usłyszeć jak przemawia muzyka To z pewnością był jeden z ciekawszych debiutów w ostatnim czasie. Cztery młode heavy metalowe wojowniczki z Madrytu, zainspirowane żeńskimi załogami w rodzaju The Runaways i Girschool oraz NWOBHM, zaprezentowały na swoim krążku "Good Luck" świetny, przebojowy i utrzymany w duchu przełomu lat 70/80 materiał. W ich rodzimej Hiszpanii cieszy się on bardzo dużą popularnością, ale też głosy dochodzące z innych miejsc świadczą o tym, że Lizzies wykonały kawał dobrej roboty. Zapraszam na rozmowę z założycielkami grupy, basistką Motorcycle Mariną oraz gitarzystką Patricią Strutter. HMP: Na początek standardowe pytanie o początek Lizzies. Jak doszło do powstania zespołu? Czy od początku miał to być w 100% żeński skład? Motorcycle Marina: Ja (bass) oraz Patricia (gitara) zaczęłyśmy granie latem 2010 roku, wtedy ledwo umiałyśmy grać na instrumentach. Zamknęłyśmy się w pomieszczeniu pełnym karaluchów, wykończyłyśmy je i wtedy uczyłyśmy się grać. Kiedy byłyśmy gotowe podjąć pierwszy krok dwa lata później, szukałyśmy reszty członków, znalazłyśmy Elenę (wokal), a po zmianie w składzie w 2014 roku Saray zajęła miejsce na perkusji. W naszych prehistorycznych czasach brakowało tylko jednego członka, aby zespół był skompletowany, więc pomyślałyśmy, że fajnie by było gdyby stworzyć kobiecy zespół jak The Runaways! Jednak trzeba przyznać, że nie było to planowane od naszego pierwszego dnia. Domyślam się, że nazwę wzięłyście od Thin Lizzy, prawda? Kto był jej pomysłodawcą? Patricia Strutter: Nie (śmiech), nasza nazwa pochodzi z filmu "The Warriors" (1979). Jest tam damski gang zwany the Lizzies, który miał piwnicę wypełnioną napojami, głośną muzyką, stołem bilardowym i pistoletami. Mimo tego, że nie miały racji starając się zabić naszych uko-
chanych wojowników, miały śmiałość, a jest to podejście, jakie uwielbiamy. Nie mogłyśmy się więc oprzeć, aby mieć odrobinę tego filmu w naszym zespole! Nie wiemy kto pierwszy wyszedł z tym pomysłem, chyba Marina albo ja, minęło już tyle lat! Faktycznie, zupełnie zapomniałem o tym zaje bistym filmie. Wszystkie jesteście jeszcze bardzo młode. Od jak dawna gracie na instrumentach? Grałyście wcześniej w jakichś innych bandach? Motorcycle Marina: Patricia i ja zaczęłyśny grać na instrumentach w 2010 roku, zakładamy, że Saray grała na perkusji zanim się urodziła, a Elena zawsze śpiewała, jednak nie w zespołach, tylko dla frajdy. Jedyną osobą, która grała w innych zespołach jest Saray. Jakie zespoły bądź konkretne płyty miały wpływ na to, że same postanowiłyście grać muzykę? Patricia Strutter: Wiele! Kiedy założyłyśmy zespół byłyśmy zainspirowane ponad wszystko przez The Runaways i Girlschool, postrzegałyśmy je jako wzór do naśladowania i inspirację. Kiedy zaprzestałyśmy tego, oglądałyśmy DVD Iron Maiden i naprawdę chciałyśmy grać w zespole, aby doświadczyć tych wszystkich
Jak długo zajęło wam skomponowanie wszystkich numerów na "Good Luck"? Motorcycle Marina: Hmmm, naprawdę nie wiemy, są utwory jak "Mirror Maze" lub "One Night Woman", które gramy już dwa lata! Niektóre jednak potrzebowały większej ilości czasu jak "Russian Roulette", którą skończyłyśmy w studio! W jaki sposób powstają wasze numery? Pracujecie zespołowo czy może któraś z was jest liderką w tej kwestii? Patricia Strutter: Głównie ja wymyślam riffy i komponuję muzykę, ale razem kształtujemy utwory i wprowadzamy różne zmiany, patrzymy co pasuje lepiej… teksty są właściwie pisane przeze mnie i Marine. W waszej muzyce słyszę najwięcej wpływów NWoBHM z przełomu lat 70/80, zgodzicie się z tym? Motorcycle Marina: Owszem! To muzyka, której słuchamy odkąd interesujemy się heavy metalem, to nasz naturalny wpływ. Lubimy te brytyjskie brzmienie późnych lat 70-tych i wczesnych 80-tych, ponieważ jest surowe i potężne, na pierwszy rzut ucha proste, jednak w tym samym momencie złożone, czyste... po prostu genialne! Z jakimi zespołami grałyście koncerty? Były wśród nich jakieś nazwy dużego formatu? Patricia Strutter: Tak, grałyśmy na tych samych festiwalach co Angel Witch, Satan, Diamond Head, Rock Goddes i wielu innych, to taki zaszczyt! Albo jak grałyśmy pierwszy raz w Holandii, the Rods byli w pierwszym rzędzie publiczności! Debiut wypuściłyście nakładem nowej wytwórni The Sign Records. Czemu zdecydowałyście się akurat na nich? Podoba wam się to co do tej pory dla was zrobili? Motorcycle Marina: Oni byli prawdziwie zainteresowani naszą muzyką i wiedziałyśmy, że możemy im ufać. Oni włożyli w ten projekt dużo wiary i miłości, tak więc jesteśmy wdzięczne!! Muszę bardzo pochwalić wasze organiczne brzmienie, za które odpowiadał Ola Ersfjord. Czy wykonał dokładnie taką robotę o jaką Wam chodziło? Jak doszło do waszej współpracy? Patricia Strutter: Dzięki! Planowałyśmy pewne sprawy związane z albumem i doradzono nam, podjęcie współpracy z producentem, który by nam pomagał i współpracował z nami. Kiedy zaczęłyśmy myśleć o ludziach, którzy mogliby podać nam pomocną dłoń przy produkcji, nasz menedżer wpadł na pomysł, aby Ola został naszym producentem. Przysłuchałyśmy się jego pracom i porozmawiałyśmy z nim. Nie zajęło nam dużo czasu, aby zdać sobie sprawę, że on zrozumie nas jako zespół i zrozumie brzmienie, którego szukałyśmy. Nie pomyliłyśmy się, podjęcie współpracy z nim, było jedną z najlepszych decyzji w życiu, nauczyłyśmy się bardzo dużo!! On natychmiast zrozumiał czego szukałyśmy, jak chciałyśmy brzmieć i sprawił, by tak się stało. Bez jego pomocy album "Good Luck" definitywnie nie byłby taki sam!
Foto: Lizzies
80
LIZZIES
Oldschool aż wylewa się z każdej sekundy "Good Luck", ale co najważniejsze wychodzi to bardzo naturalnie i nie czuć silenia się na bycie retro. Jak wam się udaje? Motorcycle Marina: Na pewno nasza pasja do starszej muzyki jest jednym z powodów. Jeśli
kochasz coś i dużo tego słuchasz, normalne jest to, że odwierciedla się to w tworzeniu muzyki. Możliwe jest również, że sposób w jaki nagrałyśmy album pomógł uzyskać to brzmienie retro. Wszystkie grałyśmy w tym samym czasie jak nasza perkusistka nagrywała swoje partie. W ten sposób wyglądało to, jakbyśmy odbywały próbę, pozwalały płynąć naturalnemu rytmowi. Taktomierz jest dobrym przewodnikiem kiedy ćwiczysz razem z kimś lub samemu, jednak stosowanie się do niego cały czas stuprocentowo, może spowodować trochę sztuczne brzmienie. A tak wciąż brzmisz stylowo i pozwalasz, aby to rytm cię prowadził. Okropne jest wieczne skupianie się na klikaniu zamiast skupiać się na tym, aby twój instrument przemówił. Przed tym nagraniem powiedziano nam, że wszystko musi brzmieć perfekcyjnie, teraz dzięki Oli zobaczyłyśmy, że trzeba usłyszeć jak muzyka żyje i przemawia. Gitara basowa i gitary elektryczne również były nagrywane liniowo, jednak nagrałyśmy je trochę później, aby otrzymać czysty dźwięk tylko jednego wzmacniacza rozbrzmiewającego z tym wszystkim. Więc tak, było to nagrywane w naturalny i uczciwy sposób. Właśnie tak była nagrywana większość muzyki za starych, dobrych dni. Masteringiem natomiast zajął się Magnus Lindberg z Cult of Luna i tutaj mam te same pytania co w przypadku Ola. Czemu on i jak do tego doszło? Patricia Strutter: Nie znałyśmy go wcześniej, ale Ola i Magnus czasem pracowali razem, tak więc zasugerował żeby Magnus zajął się masteringiem, a my się zgodziłyśmy! Widziałem, że wasz album znalazł się wysoko na hiszpańskiej liście sprzedaży prawda? Ma to przełożenie na frekwencję na koncertach i popularność? Motorcycle Marina: Nie mogłyśmy w to uwierzyć! Świetnie jest się obudzić i przeczytać, że twój album, w który zainwestowałeś zarówno miłość jak i czas, jest umieszczony na 16 pozycji listy przebojów w twoim kraju. Szczególnie w przypadku tak młodego zespołu jak my grającego heavy metal, nigdy wcześniej nie spotkałyśmy się z czymś takim. To wspaniałe uczucie. Mogło to być spowodowane koncertami, ludzie zazwyczaj wychodzą z nich naprawdę zadowoleni, z tego co usłyszeli... tak więc prawdopodobnie głównie na nich zbudowałyśmy naszą popularność wśród fanów. Wcześniej wydałyście jeszcze demo "Heavy Metal Warriors" i EP "End of Time". Jak te materiały prezentują się w porównaniu z "Good Luck"? Patricia Strutter: Przede wszystkim, kiedy wydałyśmy "Heavy Metal Warriors" i "End of Time", nie grałyśmy ze sobą za długo. Jako zespół, też nie zagrałyśmy wtedy za dużo koncertów… Wciąż byłyśmy zielone i niedojrzałe. Uważamy jednak, że dobrze jest zobaczyć tak dużą różnicę między wydawnictwami, ponieważ to oznacza postęp. "Good Luck" z pewnością oznacza krok naprzód i jesteśmy bardzo dumne z rezultatu, a wciąż jest wiele rzeczy, które możemy poprawić i to właśnie zrobimy. Zespół heavy metalowy składający się z samych dziewczyn to w dalszym ciągu niezbyt częste zjawisko. Jak wobec tego odbiera was publika? Jesteście traktowane bardziej ulgowo niż męskie zespoły czy może właśnie wręcz przeciwnie? Motorcycle Marina: Normalnie jesteśmy traktowane jak zwykły zespół, jak istoty ludzkie grające i kochające muzykę. Dla większości ludzi nie ma znaczenia czy jesteśmy facetami czy
Foto: Lizzies
kobietami i jest to w porządku. Czasami dostaje się taryfę ulgową, a innym razem ludzie patrzą na ciebie zastanawiając się, jak udało ci się grać tu i tam, i pytają (a czasem nawet stwierdzają) z iloma organizatorami spałaś i tego typu gówno, o dziwo nawet kobiety nas o to oskarżają. Tego typu komentarza nie usłyszysz o męskim zespole. Na szczęście nasza muzyka jest tym, co zbiera większą uwagę i tym, co ludzie zapamiętują po koncertach! Spotkałyście się z jakimiś nietypowymi wyrazami uznania ze strony fanów? Może jakieś prezenty, które was zaskoczyły? Patricia Strutter: Tak! Możemy opowiedzieć kilka historii na ten temat: dostaliśmy pewne zdjęcie od faceta w południowej Afryce, który miał ogromny plakat the Lizzies w pomieszczeniu do przeprowadzania prób!! Właściciel baru nadrukował na szklankach nasze logo i daj je nam; trzech facetów wkradło się za kulisy na festiwalu we Francji, aby zrobić sobie z nami zdjęcia... wspaniale jest widzieć, że ludzie robią dla ciebie te wszystkie rzeczy, jesteśmy bardzo dumne i szczęśliwe. Na klipie do "Speed on the Road" można zobaczyć waszą mocno imprezową stronę. Czy tak właśnie wyglądają Lizzies w trasie? Motorcycle Marina: Odbyłyśmy na razie jedną odpowiednią trasę koncertową, nie miałyśmy za bardzo czasu na imprezowanie. Kiedy kończysz granie, musisz stanąć obok stołu z towarem, potem spakować ekwipunek, a potem pójść spać do hotelu, żeby obudzić się z rana i jechać godzinami. Zobaczymy co się wydarzy na trasie koncertowej, na której będziemy musiały spać w autobusie i zatem będziemy miały więcej czasu, żeby iść na całość (śmiech). Jeśli chodzi o koncerty i festiwale, na których nie musimy grać następnego dnia, wtedy zachowujemy się właśnie tak (śmiech).
wiedzieć coś więcej na ich temat? Patricia Strutter: Uwielbiamy oglądać nagrania naszych ulubionych zespołów, robiących cokolwiek: grających, imprezujących, podróżującyh, lub oglądać ich teledyski. W "Viper" chciałyśmy zrobić coś podobnego: nagrać nas grające podczas próby z wizerunkiem naszego miasta, Madrytu. W "Mirror Maze", chciałyśmy troszeczkę bardziej skomplikować sprawy i uzyskać historię w tle. Każdy, kto widział to nagranie wie, że jest to nawiązanie do filmu "Labirynth", który pasował do tekstu utworu, który mowi o byciu w pułapce i niemocy znalezienia swojego miejsca.. Co planujecie dalej? Intensywna promocja "Good Luck", trasa koncertowa? Motorcycle Marina: Mamy kilka dat w Hiszpanii tego lata, później jesienią będziemy robić tournee po Europie z Dead Lord i Night Viper, nie możemy się doczekać! Generalnie będziemy grać jak najwięcej koncertów i zaczniemy myśleć nad drugim albumem. Jest szansa na wasz przyjazd do Polski? Znacie może jakieś nasze kapele? Patricia Strutter: Tak! Jak mówiłyśmy, będziemy robić tournee po Europie z Dead Lord i Night Viper, a 12 października gramy we Wrocławiu, tak więc mamy nadzieję zobaczyć cię tam! Znamy kilka zespołów, które zobaczyłyśmy na Muskerlock, na przykład KAT lub Turbo! To już wszystkie pytania z mojej strony, serdeczne dzięki za wywiad. Motorcycle Marina: Dziękujemy, do zobaczenia w trasie!! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Bartosz Hryszkiewicz
Oprócz niego nagraliście również klipy do numerów "Viper" i "Mirror Maze". Możecie po-
LIZZIES
81
Śladami Maidenów Pomimo tego, że Attick Demons istnieją już od ponad 20 lat to dopiero w ostatnio, dzięki płytom "Atlantis" i najnowszej "Let's Raise Hell", weszli na bardziej profesjonalny poziom. Pomimo tego, że są maniakalnymi fanami Iron Maiden, a głos ich wokalisty do złudzenia przypomina Bruce'a Dickinsona, to jednak ta portugalska ekipa ma ambicje pokazania czegoś więcej w tradycyjnym heavy/współczesnym power metalu: HMP: Jak udało się wam dokonać czegoś takiego, że na nowej płycie Attick Demons śpiewa sam Bruce Dickinson? I to nie gościnnie, w jednym utworze czy dwóch, ale we wszystkich numerach z "Let's Raise Hell"? (śmiech) Luis Figueira: (Śmiech) Tak, mamy fantastycznego wokalistę, któremu poszczęściło się mieć głos podobny do jednego z najlepszych wokalistów w historii heavy metalu. Zawsze mówię, że lepiej mieć "naszego własnego Bruce'a", niż "naszego własnego Freda Dursta". (śmiech)
Hills". Człowieku... mimo, że nie znał całego tekstu, to było genialne (śmiech). I oto jest tu, dziewiętnaście lat później.
Barwa głosu Artura Almeidy jednoznacznie kojarzy się z frontmanem Iron Maiden, ale od tego pewnie nie ma już odwrotu - tak śpiewa, ma taki głos i nic się na to nie poradzi? Tak, to jego naturalny głos. Artur próbował brzmieć inaczej na naszej pierwszej płycie EP-ce
Był to stracony czas, czy wręcz przeciwnie, bo rozwijaliście się, były próby koncerty, pom niejsze wydawnictwa, a bez tego wszystkiego pewnie nie bylibyście tym samym zespołem co obecnie? Nie, to nie była strata czasu. Zawsze obracamy
Dopiero z Arturem doczekaliście się dwóch płyt w przeciągu czterech lat, a zespół powstał przecież jeszcze w 1996 roku? Działo się tak dlatego, że lubimy robić wszystko z sensem. Zawsze próbujemy piosenki dwa lub trzy razy zanim je nagramy, żeby upewnić się, że dobrze brzmią na żywo.
Foto: Attic Demons
"Attick Demons" z 2000 roku i brzmiało to okropnie. Porozmawialiśmy więc o tym i czujemy się komfortowo z nim śpiewającym w sposób naturalny - mimo, że brzmi niczym Bruce. Jak Artur trafił do Attick Demons? Z poprzednim wokalistą Bizasem nie osiągnęliście w sumie niczego spektakularnego, było to typowo podziemne granie bez większych perspektyw - czy po tej roszadzie poczuliście, że sprawy zaczynają układać się coraz lepiej? Właściwie to naszym byłym wokalistą był "Bostinha" (co po portugalsku oznacza coś w stylu "małe gówno" (śmiech)). Bizas to pseudonim Artura spowodowany jego muskulaturą. Znaleźliśmy Artura przez przypadek. Pracował w tej samej remizie co nasz były basista i mieli w zwyczaju śpiewać kiedy byli razem na służbie. Więc pewnego dnia zaprosiliśmy go na przesłuchanie. Zaśpiewał coś z AC/DC (jego ulubiony zespół) i spróbowaliśmy z nim "Run To The
82
ATTICK DEMONS
te "niezauważone" momenty w ciężką pracę i naukę opartą na błędach. Dwa lata po dojściu Artura, w roku 2014, zmieniliście też perkusistę. Kiedy w składzie pojawił się Ricardo Allonzo byliście już gotowi do nagrania następcy dobrze przyjętego debiutu "Atlantis"? Goncalo odszedł z powodów osobistych. Zaczęliśmy już nawet nagrywać z Goncalo. Ricardo Allonzo dołączył na krążku "Let's Raise Hell" i pożegnaliśmy się przez jego niepracowitość. Potrzebowaliśmy kogoś, kto będzie na 200% z nami i w końcu znaleźliśmy Ricardo Oliveira. Cieszę się, że jestem teraz w prawdziwym zespole. Jak pracowaliście nad materiałem mającym złożyć się na "Let's Raise Hell"? To zdaje się nie tylko najnowsze kompozycje, bo mamy tu choćby nową wersję "Glory To Gawain"?
Na "Let's Raise Hell" użyliśmy kilku kawałków napisanych prawie dziesięć lat wcześniej, bo uznaliśmy, że są to właściwe utwory na tę płytę. Nie wykorzystaliśmy ich na "Atlantis", ponieważ był to album koncepcyjny traktujący o micie Atlantydy. Na "Atlantis" pojawiło się sporo gościnnie śpiewających chórzystów, zaprosiliście też takie legendy jak Paul Di'Anno (od tych Iron Maiden chyba nie uwolnicie się już nigdy śmiech) czy Ross The Boss, ale tym razem chyba zrezygnowaliście z czegoś takiego? Tak jak wspomniałem wcześniej, chcemy, żeby każda płyta była czymś wyjątkowym, więc wtedy zaprosiliśmy dwie legendy z dwóch naszych ulubionych zespołów. Na naszym pierwszym albumie bardzo chcieliśmy mieć ikony, które miały na nas największy wpływ na początku naszego istnienia. Tym razem, gościem specjalnym jest Juan Zagalaz z hiszpańskiej kapeli Alhándal. Stworzył niesamowity klimat, który przeniósł nas do tysiąca i jednej nocy we wstępie do "Dark Angel", gdzie gra na flecie, arabskim flecie, mandolinie, hiszpańskiej gitarze, perkusji i syntezatorach. Następnym gościem jest fantastyczny gitarzysta, Chris Caffery, znanego głównie z Savatage i Trans-Siberian Orchestra. To on zagrał zwalające z nóg solo w "Let's Raise Hell". Mamy Lillianę z Inner Blast śpiewającą w "Dark Angel", oraz Léo z Mindfeeder i Ricardo Pombo z Cruz De Ferro śpiewających w "Let's Raise Hell". Wasz wydawca zachwala "Let's Raise Hell", podkreślając, że udało się wam uchwycić ducha takich klasyków jak "Somewhere In Time" i "Seventh Son Of A Seventh Son" i faktycznie, coś jest na rzeczy, bo właściwie w każdym z utworów mamy czysto Maidenowe patenty, z charakterystycznymi galopadami czy unisonami włącznie. To wasz ulubiony zespół? Tak, Iron Maiden jest ulubioną kapelą większości zespołu. Artur uwielbia AC/DC. Powinniście go zobaczyć na koncercie AC/DC (śmiech). Nieźle szaleje! To nasza wytwórnia stworzyła to porównanie, ale właśnie te albumy i "Killers" są moimi ulubionymi. Zresztą ten zespół miał na was wpływ niemal od samego początku, skoro na promo wydanym przed dwudziestu laty mamy cover "Iron Maiden", chętnie gracie też inne utwory Maiden na koncertach? Za każdym razem jak potrzebujemy pieniędzy na nagranie krążka robimy trybut dla Iron Maiden. Dla nas to łatwe zagrać Iron Maiden, w dodatku sprawia nam to frajdę. Mają na nas duży wpływ i to naprawdę smutne, że się starzeją i ich koniec jest bliski. Nie oznacza to jednak, że stawiacie się w roli
jakiegoś tribute bandu, bo słychać też inne wpływy, są nawiązania do flamenco w "Dark Angel", niekiedy gracie też bardziej surowo, jak choćby w "Ritual"? My widzimy Attic Demons i nasz trybut dla Iron Maiden jako dwie różne rzeczy. Zdecydowaliśmy się zawrzeć trochę innych wpływów na tej płycie, bo znając portugalską historię i będąc Portugalczykami mamy dużo wpływów kulturowych. Napisałem te teksty biorąc pod uwagę mit o zaczarowanej Mourze. Świetnie, że mamy naszego przyjaciela z hiszpańskiego Alhándal, Juan Zagalaza, który zrobił świetną robotę z wpływami arabskimi i flamenco. Co do "Ritual": to jest tego typu utwór, który zawsze chcieliśmy zrobić. Uwielbiam tą moc, którą ma "Ritual". Więc napisałem jedne z najbardziej pikantnych i niegrzecznych tekstów. Tak, mówię o seksie. (śmiech) Rubicon Music vs. Pure Steel Records - pewnie każda z nich ma plusy i minusy, jednak wydaje mi się, że europejski wydawca jest lepszym rozwiązaniem, tym bardziej, że płyty Pure Steel i tak są dostępne w Japonii? Pure Steel Records podpisali umowę z Rubicon Music na rynek japoński. Świetnie mieć te japońskie specjalne edycje. Zawsze nagrywamy jakieś bonusowe kawałki tak jak np. na brazylijską wersją "Atlantis". W tej chwili pracujemy nad brazylijską i japońską edycją "Let's Raise Hell". Koncentrujecie się też pewnie na promocji "Let's Raise Hell" - co planujecie w związku z tym? Koncertów raczej nie zabraknie? Przygotowujemy premierowe imprezy i całą promocję płyty. Nowe aranżacje brzmią świetnie od kiedy wróciliśmy do pięcioosobowego składu po odejściu gitarzysty Hugo Monteiro. Nasz nowy perkusista Ricardo Oliveira również sprawia dobre wrażenie, tak jakby był z nami od zawsze. Lubicie występować na żywo? Nagrywanie bywa czasem męczące czy monotonne, ale koncerty to już najczęściej tylko frajda, może poza długimi podróżami czy głuchym akustykiem? (śmiech) Jesteśmy zespołem stworzonym do grania na żywo. Kochamy grać na żywo, czerpać energię od ludzi, to świetne uczucie patrzeć na uśmie-
Foto: Attic Demons
chy publiczności kiedy przychodzą nas oglądać na żywo. Mamy w nosie czy musimy jechać setki kilometrów tylko po to, żeby grać godzinę. Najważniejsze, żeby ludziom się podobało. Jesteście w o tyle luksusowej sytuacji, że klaw iszowiec Nuno Martins jest też gitarzystą, tak więc w czasie koncertów, kiedy jeden z was koncentruje się na partiach rytmicznych, dwaj pozostali mogą wymieniać się solówkami? Tak właściwie, to Nuno jest naszym gitarzystą od początku. Odszedł na rok z powodu problemów osobistych. W między czasie mieliśmy Hugo Monteiro, który był świetnym gitarzystą i wpasował się naprawdę dobrze. Potem Nuno zaczął naukę gry na pianinie, bo chciał wrócić do Attick Demons i zostać razem z Hugo. Ale powiedzieliśmy, że nie chcemy pianina na żywo i zaczęliśmy grać z trzema gitarzystami. Pozwalacie sobie wtedy na odrobinę szaleństwa, wydłużacie utwory, etc.? Tak, właśnie badamy nowe tereny. Te szaleństwa występują w prawie wszystkich zespołach, które na nas wpływają. Świetnie jest grać to na żywo. Otoczenie jest świetne.
Planów koncertowych nie utrudni wam cza sem akces Artura do Iron Mask? To przecież znacznie bardziej znany zespół? Artur odszedł przed "Diabolicą" Iron Mask. Chciał skoncentrować się na naszej własnej pracy, która jest dla nas wszystkich priorytetem. Możemy od czasu do czasu grać z innymi kapelami, ale Attick Demons to nasze dziecko i wszyscy chcą zobaczyć jak rośnie. Więc Artur zagrał z nimi trasę po Europie i tyle. Nie mógł spędzić więcej czasu poza naszym zespołem, ponieważ wielkimi krokami zbliżała się premiera "Let's Raise Hell", a zarówno promocja płyty jak i koncerty zajmują mnóstwo czasu. Czyli wszystko to tylko kwestia odpowiedniego planowania i organizacji, a ponieważ jesteś cie obecnie w takim punkcie, że albo wóz, albo przewóz, to determinacji na pewno wam nie zabraknie? Tak, jesteśmy bardzo zdeterminowani. Jesteśmy szczęśliwi z powodu rozgłosu po premierze "Let's Raise Hell". Jesteśmy bardzo wdzięczni za fantastyczne oceny z całego świata i za fanów, którzy mówią, że myśleli, że było ciężko przebić "Atlantis", a mimo to udało się nam nagrać świetny album i zrobiliśmy ogromne postępy. Jesteśmy już po kilku premierowych koncertach. Wyszły świetnie i teraz planujemy zagrać w innych krajach na początku tego roku. Zobaczymy co będzie potem. Życzę więc powodzenia i dziękuję za rozmowę! Bardzo dziękujemy za wsparcie przez te wszystkie lata i mamy nadzieję, że podoba wam się nasz nowy krążek. Mamy nadzieję, że niebawem spotkamy się w trasie. Stay Heavy and "Let's Raise Hell"! Wojciech Chamryk, Krzysztof Pigoń, Bartosz Hryszkiewicz
Foto: Attic Demons
ATTICK DEMONS
83
podczas nagrań to "Son of Thunder", tak więc jest chyba naszą ulubioną z nowej płyty!
Klasyka nigdy nie przeminie! Minęły kolejne cztery lata, więc przyszła też pora na nowy, szósty już w dorobku Marauder album, tym razem zatytułowany "Bullethead". Grecy doprawdy zadziwiają konsekwencją w tej kwestii. Jak sam tytuł wskazuje jest to materiał na wskroś heavy metalowy, pozbawiony wszelkich udziwnień i oparty na prostych, bezpośrednich patentach. Świata na pewno tym krążkiem nie podbiją, ale jest on na tyle ciekawy i dobry, że warto przynajmniej dać mu szansę. Ja to zrobiłem i nie żałuję. Resztę na temat "Bullethead" , ale też i kilku innych spraw opowie basista Thodoris Paralis. HMP: Ponownie okres oczekiwania na kolejną płytę trwał cztery lata. Czy właśnie tyle czasu potrzebujecie na napisanie nowego mate riału? Thodoris Paralis: Właściwie, do stworzenia materiału nie potrzebujesz aż tyle czasu, zazwyczaj trwa to mniej niż rok. Jednak prócz komponowania, spędzamy dużo czasu na próbach, nagraniach i produkcji każdego nowego albumu. Nie ma możliwości, abyśmy zabrali się za nagrywanie lub wydanie nowego albumu, dopóki nie jesteśmy naprawdę pewni i usatysfakcjonowani co do rezultatu. Jak wyglądał proces twórczy "Bullethead"? Nowe utwory pisały się łatwo czy musieliście się trochę z nimi pomęczyć? Zazwyczaj pojawia się pomysł, na przykład refren albo riff, potem staramy się zbudować
Utwory z nowej płyty można podzielić na dwie kategorie. Pierwszą z nich stanowią szybsze rockery takie jak "Spread Your Wings", "Tooth N Nail" czy "Predators". Natomiast druga to ta bardziej epicka reprezen towana choćby przez "Son of Thunder," "Dark Legion" i "The Fall". Który styl bardziej wam odpowiada? Nie mamy faworyta pomiędzy tymi dwoma stylami, czerpiemy radość zarówno z grania szybkich, mocnych i ciężkich kawałków, jak i z grania ośmiominutowych epickich kompozycji. Wprawdzie, uważamy że nasz styl jest właśnie kombinacją tych dwóch. Jeśli chodzi o te szybsze wałki to na co kładziecie główny nacisk? Dynamikę, agresję, dobry riff czy może chwytliwy refren? Dynamika jest częścią nagrań, na która zawsze
Wasze utwory nie są zbyt skomplikowane przez co bezpośrednio trafiają do słuchacza. Czy takie mieliście założenie? Tak, chcieliśmy aby nasze utwory były jasne i na temat. Naszym celem było stworzenie albumu z agresywnymi, ale atrakcyjnymi riffami oraz z nadającymi się do śpiewania refrenami, które utknęłyby w głowach słuchaczy. Czym według was różni się "Bullethead" od poprzedników? Gdzie widzicie największe różnice poza wokalistą? Każda płyta ma własny charakter. "Bullethead" ma prostsze i agresywniejsze utwory, "Sense of Metal" posiada nastawienie lat 80-tych, "1821" jest konceptem epickim, "Life" ma bardziej melodyjne kompozycje, podczas gdy "Face the Mirror" oraz "Elegy of Blood" są bardziej power metalowe. Na "Bullethead" możemy usłyszeć nowego wokalistę Nikosa Atonoyiannakisa. Jak doszło do tego, że dołączył do zespołu i czemu odszedł Alexandros Kostarakos? Alexandros Kostarakos jest świetnym wokalistą i bardzo dobry przyjacielem, jest jak brat. Niestety, musiał zrezygnować z gry w zespole z powodów osobistych. Nikos zaśpiewał dwie piosenki z albumu "Face the Mirror", nagrał je i wysłał nam próbkę. Kiedy usłyszeliśmy jego głos, poczuliśmy, że jest odpowiednim kandydatem i pasuje do stylu naszego nowego materiału, zrobiliśmy razem parę prób i mieliśmy rację! Jego głos perfekcyjnie pasował do nowych utworów, tak więc zaczęliśmy nagrywanie nowego albumu. Czy Nikos miał jakiś wkład w powstawanie nowego materiału, czy po prostu zaśpiewał swoje partie do już gotowej muzyki? Kiedy Nikos dołączył do zespołu, muzyka była już napisana. W prawdzie, partie wokalne były oryginalnie wymyślone i śpiewane przez Alexandrosa, jednak pokierowaliśmy Nikosa jak śpiewać te partie, a on poradził sobie znakomicie. Zmianie nie uległa natomiast wytwórnia Pitch Black. Jak mniemam współpraca z nimi was zadowala? Tak, od wielu lat znamy ludzi z Pitch Black i świetnie współpracuje się nam z nimi. Jesteśmy całkowicie usatysfakcjonowani!
Foto: Marauder
utwór, dopasować do tego odpowiednie słowa i melodie. Tym razem włożyliśmy sporo wysiłku, aby zachować proste kompozycje, bez zbędnych partii. Dużo również pracowaliśmy nad gitarą prowadzącą. Chcieliśmy, aby słyszano ją jako miniaturowe kompozycje pomiędzy utworami, a nie jako powtórzenia głównych melodii. Czemu nazwaliście ten krążek właśnie "Bullethead"? Nazwa została zaczerpnięta z okładki. Chcieliśmy prostej, czysto metalowej okładki, a kiedy ją ujrzeliśmy, czaszkę gryzącą pociski, automatycznie nazwaliśmy ją "Bullethead"! Brzmiało to wtedy świetnie, tytuł nie tylko odpowiedni do okładki, ale również do muzyki zawartej na albumie.
84
MARAUDER
zwracamy uwagę, szczególnie w tych szybszych kawałkach, o których wspomniałeś. Również bardzo ważne jest miksowanie, do tych utworów potrzebowaliśmy czystego dźwięku każdego instrumentu. Refren w "Dark Legion" przypomina mi zarów-no Sabaton jak i Grave Digger. Co powiecie na taką opinię? Lubimy muzykę obu tych zespołów. Koncertowaliśmy już z Sabaton i naprawdę uwielbiamy albumy Grave Digger! Jednak nagrywając "Dark Legion" chcieliśmy brzmieć epicko, bardziej w stylu starego Manowar. Moim ulubionym numerem jest chyba "The Fall", a czy wy macie jakiegoś faworyta? Kompozycja, z której cieszyliśmy się najbardziej
W jaki sposób zamierzacie jeszcze promować "Bullethead"? Klip, trasa? Teledysk nie jest raczej w naszych planach. Mamy kilka koncertów w następnym miesiącu, jednak nie jest to tournee. Może w przyszłości. Nagraliście cover "Metal Gods" Judas Priest, a wcześniej także "Children of the Damned" Iron Maiden na składanki poświęcone tym legendom. Osobiście wybieraliście te numery? Jeśli tak to czy rozważaliście jeszcze inne? Osobiście wybraliśmy oba te utwory, naprawdę je kochamy. O ile, co do coveru Iron Maiden byliśmy pewni "Children of the Damned", to do wyboru coveru Judas Priest, mieliśmy bardzo trudne zadanie. Mają zbyt wiele świetnych utworów, zwłaszcza z ery lat siedemdziesiątych, zastanawialiśmy się pomiędzy "Metal Gods", "Tyrant" i "Hell Bent for Leather". Ostatecznie wybraliśmy "Metal Gods", ponieważ pasowało to do naszego nowego materiału. Prostota, agresywność i świetny refren. Również pasował Nick'owi.
Obie te składanki zostały dołączone do greckiego Metal Hammera. Jak u was prezentuje się ten magazyn? Polska wersja to jakaś paro dia. Grecki Metal Hammer istnieje od wielu lat, można w nim znaleźć wiele artykułów z zespołami grającymi grecki metal i ogólnie z greckiej sceny. Zachował swój metalowy charakter. Grywacie te lub jakieś inne covery podczas koncertów? Nie, rzadko gramy jakiś cover. Ostatnim, jaki zagraliśmy był utwór Twisted Sister "You Can't Stop Rock'N'Roll", jednak w przeszłości wykonywaliśmy "Balls to the Wall" oraz "Thor" (The Powerhead). Istniejecie już ponad ćwierć wieku, nagraliście sześć pełnych krążków. Jak byście podsumowali ten czas? Czy jesteście w tym miejscu, w którym chcieliście być? To trudne pytanie. Kiedy zaczynaliśmy, nie spodziewaliśmy się wydać sześć płyt. Teraz, kiedy patrzymy wstecz, niektóre rzeczy mogły być lepsze, gdybyśmy nie mieli tylu zmian w składzie. Grecja kojarzy się z oddanymi idei metalu fanatykami. Sam poznałem kilku z nich podczas różnych festów. Jak to wygląda z waszej strony? Czy faktycznie jest u was tylu fanaty cznych metalowców? Rzeczywiście, Grecja ma wielu wiernych fanów metalu, jednak chyba nie aż tak dużo jak w przeszłości. Wraz z upływem lat, uważam, że nie ma za wielu nowych fanów, są jednak ci starsi, którzy utrzymują ten płomień. Swego czasu wydawało się, że grecka scena może stać się mocnym graczem na rynku. Mam tu na myśli przede wszystkim epicki i tradycyjny metal. Jednak w pewnym momen cie gdzieś to wszystko jakby się zatrzymało. Jakie były tego przyczyny? Kryzys ekonomiczny w Grecji jest jednym z głównych powodów, przez które epickiej/tradycyjnej scenie nie udało się daleko zajść. Wiele zespołów jak i ich członkowie mieli naprawdę ciężki okres przez ostatnie lata. Obecnie również wielu fanów metalu przerzuciło się na bardziej ekstremalne metalowe dźwięki. Nie wiem dlaczego.
Prawie jedyny zespół hard'n'heavy z Hiszpanii Z takiego zaskakującego założenia wychodzą muzycy Leather Heart. Rzeczywiście ta hiszpańska formacja przywołuje swoją muzyką zarówno stylistkę Dio jak i wczesne Motley Crüe. Co więcej, debiutancką płytę nagrywała w dużej mierze analogowo, na archaicznym sprzęcie. To nie tylko miłośnicy, ale przede wszystkim podtrzymujący płomień spadkobiercy "starej szkoły tradycyjnego heavy metalu". HMP: Jesteście bardzo młodzi. Muzycy, którzy nagrywali np. "Walls of Jericho" byli wtedy w takim samym wieku, albo nawet młodsi niż Wy teraz. Sami przyznawali, że byli niedoświadczeni. Mimo to, nagrywali często najlepsze płyty w swojej karierze. Jak Wam się wydaje, jesteście teraz w najlepszym momencie swojej kariery? Jorge: W ogóle tak nie sądzę. Wydaje się, że jesteśmy młodym zespołem, ale Leather Heart powstał 10 lat temu. Widywaliśmy się często i rozwijaliśmy się jako zespół. Założenie, że jest to najlepszy czas w naszej karierze, oznaczałoby, że osiągnęliśmy szczyt naszych umiejętności, jako muzycy i jako ludzie. Jest to rzecz, z którą nie możemy się zgodzić. "Comeback" to dobry album, towarzyszy mu wiele zbiegów okoliczności, które nie powinny się znowu pojawić. Oczekujemy, że w 2017 roku nagramy lepszy album, o ile najdzie nas taka ochota. Jestem pewien, że nie zawiedziemy nikogo. Muzyka, którą gracie jest inspirowana zespołami z lat 80. (Motley Crüe, Dio etc.). Skąd wzięła się u Was inspiracja muzyką Waszych "ojców" i "dziadków"? Czy czułaś kiedykolwiek... gdy masz 13 czy 14 lat, słuchasz Judas Priest, albo Dio po raz pierwszy i dostajesz gęsiej skórki? Odkrywasz pewnego rodzaju organiczne uczucie, które spraw-
ia, że jest to muzyka, która do ciebie pasuje. Rodzina niektórych z nas jest związana z rockową sceną, niektórzy wręcz mają w niej kogoś, kto rocka gra. Jednak inni musieli odkrywać krok po kroku jak dużą moc może ta muzyka mieć, ucząc się od przyjaciół, pobierając ją z Internetu, oglądając muzyczne dokumenty. Gdy muzyka rockowa cię złapie i wpadniesz do tej sieci, nie ma odwrotu! Wszyscy w zespole słuchacie klasycznego heavy metalu i hard rocka? Czy jest wśród Was ktoś, kto "narzucił" innym taką estetykę? Wszyscy kochamy i szanujemy klasyczny rock lat 70. i 80. To nie tylko gatunek, to cała muzyka z tamtych lat, która jest pełna energii i elegancji. Próbowaliśmy to przekazać pisząc utwory, ale nie chodzi tylko o gatunek. Oczywiście mamy inne preferencje muzyczne: od starej szkoły bluesa, przez nowoczesny indie rock, do black metalu. Jako muzycy lubimy dobrą muzykę, nieważne skąd pochodzi i jaki styl reprezentuje. Moim zdaniem ostateczny muzyczny kierunek to mikstura naszych preferencji, naszej pasji do muzyki lat 70. i 80. (nie tylko rocka, wszystkiego!) i chęci do pisania dobrych kawałków. Właśnie, wasza płyta "Comeback" jest jak podróż w czasie. Posiada bardzo naturalne brz-
A jakie miejsce na tej scenie zajmuje dzisiaj Marauder? Generalnie, Marauder jest jedynym greckim zespołem heavy/tradycyjnej metalowej sceny, który wydał sześć albumów i jednym z pierwszych greckich metalowych zespołów. Mam jeszcze pytanie dotyczące kapeli Arpyian Horde, w której gra wasz basista Thodoris Paralis oraz muzycy z takich załóg jak Wrathblade, Battleroar czy Wishdoom. Do tej pory wydali tylko jeden singiel w 2004 roku, ale zauważyłem na Metal Archives, że zespół jest aktywny. Czy można spodziewać się, że jeszcze kiedykolwiek nagrają coś nowego? Parę lat temu napisali dwa-trzy kawałki, jednak nigdy ich nie nagrali. Obecnie Arpyian Horde nie jest aktywnym zespołem. Ok, to już wszystkie pytania z mojej strony. Chcielibyście jeszcze dodać coś na koniec? Dzięki za wywiad! Pewnego dnia chcielibyśmy zagrać w waszym pięknych kraju. Klasyka nigdy nie przeminie!!! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Bartosz Hryszkiewicz Foto: Leather Heart
LEATHER HEART
85
HMP: Ostatnio rozmawialiśmy przy okazji "Kingdom of the Hammer King". Nie da się nie zauważyć, że wprowadziliście do wywiadów specyficzną konwencję. Kiedy wpadliście na jej pomysł? Titan: Hej Strati, bardzo dobrze z Tobą rozmawiać! Jesteśmy bardzo zadowoleni, że możemy uczestniczyć w kolejnym wywiadzie dla Heavy Metal Pages! Czy Hammer King posiada specjalną konwencję w wywiadach? Cóż, legenda głosi, że Hammer King założył zespół w 1978 roku (to jest właśnie ta specyfika wywiadów z Hammer King - przyp. red.). Oczywiście jesteśmy zdeterminowani, aby wypełnić swoją rolę w tym dziedzictwie, ale przede wszystkim jesteśmy dumni z bycia ciężko pracującym zespołem heavy metalowym!
Foto: Leather Heart
mienie i klimat lat 80. Nagrywaliście ją metodą analogową? Do nagrania "Comeback" analogowy sprzęt został użyty częściowo. Z tego powodu wybraliśmy Garate Studios w kraju Basków, Hiszpanii. Mieli tony staromodnego sprzętu, w tym analogowego do miksowania i kompresowania oraz tyle mikrofonów, że nie byliśmy w stanie ich policzyć. Niesamowite były sale nagrań z lat 60., których użyliśmy w niektórych czystych partiach. Dźwięku "Comeback" nie uzyskaliśmy tylko i wyłącznie ze starego sprzętu analogowego, ale też dzięki sposobowi na jego nagranie. Perkusję i bas nagrywaliśmy jednocześnie. Chodziło o to, aby zachować naturalny dźwięki i rytm. Wokal był nagrywany z analogowym pogłosem. Również w przypadku gitary użyliśmy sprzętu z lat 80. lub nawet z lat wcześniejszych i nie była to kopia a oryginał. Dzięki temu, pogłos był prawdziwym analogowym efektem, a nie czymś dodanym podczas miksowania. Syntezatory i klawisze też były analogowe. Konfiguracja mikrofonu i sposób w jaki się produkuje i miksuje... to wszystko organizuje dźwięk. Na koniec, bardzo dziękuję ci za słowa. To znaczy, że osiągnęliśmy swój cel. Wasza muzyka nie jest gęsta. Posiadacie dwóch gitarzystów, ale gracie w średnich tem pach, a brzmienie posiada dużo przestrzeni. Myślę, że kluczem jest nie granie tego samego. Nie potrzeba więcej niż jednej gitary w zespole hard rockowym, Ozzy jest tego przykładem. Ale jeśli już ma się dwie gitary, to trzeba ich użyć! Ja i Alex zawsze staramy się pamiętać o sobie, gdy piszemy utwory, nasze linie są zawsze równe, dobrze razem brzmią. Rzadko jednak pokrywają się te same nuty w tych samych miejscach, co daje poczucie przestrzeni. Lubimy gdy dwie gitary brzmią rozdzielnie. Nie chodzi o to, żeby grać to samo albo przy użyciu tych samych gitar i na tym samym sprzęcie. To jest sposób w jaki chcieliśmy naszą płytę zmiksować i wyprodukować. Wystarczy wciąż jakikolwiek lepszy album wydany 30 lat temu, żeby usłyszeć tę samą technikę. W Szwecji taki "oldschool heavy metal" jest bardzo popularny, powstaje coraz więcej tego rodzaju grup. A jak się gra taką muzykę w Hiszpanii? Jest popularna? Nie za bardzo. W Hiszpanii popularne są melodyjne grupy, power metal, może trochę folk i nowoczesny thrash metal. Mogę powiedzieć bez przesady, że jesteśmy prawie jedyną hard rock/
86
LEATHER HEART
heavy kapelą na naszym rynku w Hiszpanii. Są inne, dobre zespoły, ale możesz policzyć je na palcach jednej ręki. Nie jest to zbyt popularne, ale tak jak mówisz, na świecie odradza się stara szkoła heavy metalu, może to czas na wielki powrót. Dodatkowo dbacie o wizerunek sceniczny. Macie jakieś konkretne miejsce, w którym kupujecie ubrania w stylu strojów muzyków z lat 80.? Nie, nasze ubrania są robione ręcznie, czy przez nas, czy przez profesjonalistów, albo po prostu je kupujemy. Pamiętam, gdy kupowałem skórzany strój w Candem w Londynie, tak samo jak na ulicach Madrytu. Prawie wszystko było ręcznie szyte. Nie mamy jednak jakiegoś specjalnego miejsca zakupu, tak jak byśmy tego chcieli. Zostając w temacie wizerunku. Chłopiec z okładki Waszej płyty jest prawdziwy? Chłopiec jest prawdziwy, jest kuzynem wokalisty, serce wydaje się prawdziwe... ale jest wykonane z plastiku. Poprosiliśmy fotografa, żeby przerobił zdjęcie najbardziej jak to jest możliwe używając efektów specjalnych. Użyliśmy więc makijażu, sztucznej krwi, kolorowych świateł, dymu, rekwizytu... mały koszt, ale tym sposobem rok temu stworzyliśmy ten obraz. Później został rzecz jasna poddany cyfrowej obróbce. Oryginał przeraża tak samo! Chłopiec był bardzo podekscytowany pozowaniem do okładki! Mieliście już okazję grać na większych festi walach? Mięliśmy okazję grać i być gwiazdą na całkiem dużych festiwalach w Europie i Hiszpanii. Ze względu na wielkość publiki jaką ma styl jaki uprawiamy, małe czy średnie wydarzenia są czymś zwyczajnym w małych miastach w Hiszpanii, ale są tu naprawdę dobre festiwale. Oczywiście nie ma porównania z wielkimi festiwalami w centralnej Europie, które zapadają na zawsze w pamięci np. Headbangers Open Air, albo Pounding Metal Fest, dobre wspomnienia. Jest trochę za wcześnie na Wacken Open Air czy coś podobnego, ale daj nam rok i będziemy tam! Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Paulina Myszkowska
Nasz wywiad odbył się rok temu, a Wasza druga płyta wyszła bardzo szybko. Mieliście nadmiar materiału na pierwszą płytę, czy musieliście pisać zupełnie nowe utwory? Nagraliśmy "Kingdom of the Hammer King" w 2014 roku wykorzystując wszystkie kawałki, jakie mieliśmy. Graliśmy koncerty w 2015 roku pracując jednocześnie nad nowym materiałem do kwietnia lub maja 2016r. Weszliśmy do studia w lipcu wykorzystując nowy materiał na "King is Rising". Tylko podstawowe idee numeru "Reichshammer" istniały, gdy robiliśmy debiutancki album, ale wtedy nie był to gotowy utwór. W naszej sali prób w Castle Rockfort wykonaliśmy bardzo szczegółowe demo albumu. Każdy utwór został całkowicie zaplanowany, w tym chóry, solówki i teksty. Byliśmy pewni, że każdy będzie znał swoją rolę w studio. Legenda głosi, że król bierze swoją muzykę bardzo poważnie. Nagraliście ten krążek w studio Matthiasa Greywolfa. Jaki wpływ miał on na to nagranie? Nie, nie, Studio Greywolf jest prowadzone przez Charles'a Greywolf'a, nie przez Matthew. Charles jest fantastycznym producentem! Zdecydowanie chcieliśmy współpracować z nim ponownie, a on na pewno chciał zrobić drugi album Hammer King! Charles jest bardzo skoncentrowanym i pozytywnym producentem mającym radykalne poczucie humoru, podobnie jak my. Na pewno wrócimy do Studio Greywolf na HK3! Zauważyłam, że Wasza muzyka ma wspólny mianownik z Powerwolf i na przykład Orden Ogan: melodyjność, brzmienie, "teatralność". Czujecie się częścią tego typu niemieckiej sceny? Tak rozumiem, na trasie, Hammer King z pewnością byłby dobrym połączeniem z Powerwolf lub Orden Ogan. Hammer King jest jednak niewątpliwie o wiele bardziej tradycyjny, jeżeli chodzi o komponowanie, a także nie uży-
Magazyn internetowy Lastrites powiedział, że na "Kingdom of the Hammer King" użyliśmy zwrotu "hammer king" 35 razy w ciągu 49 minut. To jeden "hammer king" co 84 sekundy. Nie sprawdzałem tego, ale im ufam! Wciąż myślę, że "king" jest częściej używany niż "hammer", ponieważ, mimo że król ma potężny młot, wciąż przede wszystkim jest Królem.
Prosty i tradycyjny Poprzednio, kiedy przeprowadzaliśmy wywiad z Hammer King, spotkało nas zaskoczenie. Zespół wszedł w konwencję grupy z Saint-Tropez (w rzeczywistości jest z Niemiec) i wychwalał Króla Młota, o którym traktuje w swoich tekstach. Widać, taką miał strategię. Obecnie czciciele Króla Młota zeszli jedną nogą na ziemię udzielając bardziej konkretnych odpowiedzi. wa keyboardu. Nie ma nic, czego nie dałoby się powtórzyć na żywo, włącznie z chórkami. Nie używamy żadnych podkładów lub sampli na żywo, więc jesteśmy bardzo tradycyjni i oldschoolowi. Co oznacza okładka z "King is Rising"? Posiada zupełnie inny klimat niż "Kingdom of the Hammer King"... "King Is Rising" zawiera historie bitew z Sagi Hammer King, więc wiedzieliśmy, że będziemy musieli znaleźć ogromne i złowieszcze dzieło sztuki. Timo Wuerz po raz kolejny wykonał świetną robotę! Okładka jest idealnie odpasowana do muzyki, odpowiada szybszemu tempu i trudniejszym utworom. Wciąż widzę go jako kontynuację pierwszej okładki, nawet Reichshammer jest uwzględnione. Nawiasem mówiąc, na scenie będziemy ubrani w takie same mundury jak wojownicy Króla.
ludzkie w bezmyślne stworzenia. Kiedy klon jest żywy, prawdziwy człowiek umiera i zostaje zastąpiony. W "Battle Gorse" istnieją również rośliny z kosmosu, które wychowują kolejne, większe rośliny. Tłoczą się na Ziemi i tworzą ogromne dżungle, z których ledwie można uciec. A propos wyobraźni... jak sobie wyobrażasz
Co sądzisz o programach do pisania tekstów typu WordSmitch? Twój młot jest moim mieczem! Uważam to za zabawne przez chwilę, ale potem staje się nudne. Jesteśmy błogosławieni, że nie jest nam potrzebny. Król pisze teksty, my prostu je śpiewamy! Młot to bardzo popularny atrybut. Wiele kapel pisze o młocie Thora, a Cage ma nawet utwór o Młocie Chrystusa ("Christ Hammer"). Dlaczego młot jest tak popularny? Dlaczego młot jest tak popularny? Być może jest to podprogowe posłuszeństwo dla Króla Młota? Jest bardzo męski na pewno, młot jest zawsze bardzo męski - myślę, że każdego to przyciągnie. Wychwalacie Króla Młota. Dlaczego jego młot jest lepszy od pozostałych? (śmiech) Król Młot jest lepszy niż wszystkie inne, ponie-
Wasza muzyka nieco brzmi również jak dobra wersja Hammerfall. (Śmiech) dziękuję - Król będzie zadowolony, słysząc to! Szczerze mówiąc, na tworzenie utworów zawsze wpływa historia muzyki, w tym przypadku historia heavy metalu. Hammer King jest tradycyjny i prosty, tak jak Hammerfall. Jednak Hammerfall nie wpłynie na nas, chociaż oba zespoły mogą mieć podobne pochodzenie. W Waszej muzyce można znaleźć także moty wy zaczerpnięte z innych grup: Running Wild ("King is Rising", "The Hammer is the King") czy odrobinę Manowar ("Battle Gorse"). Legenda głosi, "cała muzyka i słowa stworzone przez majestat, the Hammer King", a na poważnie, gramy i piszemy przez długi czas i jesteśmy fanami heavy metalu od ponad 25 lat, nie ma rzeczywstego wpływu na nas. Wszystko jest we krwi, pochodzi ze środka. Trudno nie usłyszeć, że teksty w Hammer King znów traktują o Królu Młocie. Dlaczego jesteście tak poddańczy? (śmiech) Jesteśmy podporządkowani królowi, ponieważ jest bardzo mściwy i ma potężny młot! Kto może z tym walczyć? Planujecie zawsze o nim pisać? Myślę, że jest wiele do opowiedzenia. Jest wiele kawałków do zaśpiewania o Królu Młocie, ale z pewnością znajdą się także inne historie. Na "King is Rising" mamy "Battle Gorse", który jest bardzo luźno oparty na powieści "Inwazja porywaczy ciał" Jacka Finneya z 1955 roku, w której zarodniki pochodzące z kosmosu budują kokony, które przekształcają wszystkie istoty
Foto: Hammer King
Hammer King za 10 lat? Szczerze mówiąc, nigdy nie myślę o przyszłości. Akceptuję wszystko i zawsze będę kontynuował pisanie i granie muzyki. Hammer King jest bardzo skoncentrowany na tworzeniu albumów, graniu koncertów, poszerzaniu kontaktów oraz spotkaniach z fanami. Chcemy iść dalej, chcemy grać częściej i podróżować po tylu krajach po ilu się tylko da. Graliśmy właśnie po raz pierwszy w Austrii i to było absolutnie fantastyczne! Nigdy nie spodziewałem się tak wspaniałego i gorącego powitania! Zagramy we Włoszech w listopadzie, także po raz pierwszy i szalenie nie możemy się doczekać rozbicia młotem rzymskiej ziemi! Musimy zagrać w Polsce, może macie jakiś kontakt? W ciągu 10 lat kolejnych lat powinniśmy mieć sześć albumów, które utrudnią ułożenie setlisty. Let's rock!
waż jest tylko jeden, który posiada największy młot. Teraz gdy ma on również czołg i wojowników, jest jeszcze silniejszy. Nie zapominajmy dodać, że twierdzi, iż jest z Saint-Tropez, któż może do tego coś dodać? Dzięki za poświęcenie nam czasu. Wszystkiego najlepszego! Dziękuję bardzo, Strati! To była przyjemność rozmawiać z Tobą. Dzięki Polacy za wsparcie! Musimy zagrać w Polsce w przyszłości. Niech Bóg błogosławi Króla, a Król Was! Katarzyna "Strati" Mikosz Tlumaczenie odpowiedzi: Bartosz Hryszkewicz
Nad kontaktem pomyślimy... Jakie słowo występuje najczęściej w tekstach Hammer King? Przypuszczam, że "king". Liczyliście?
HAMMER KING
87
Nienawidzę przetworzonego brzmienia nowoczesnego metalu Angel Sword to kwartet pochodzący ze stolicy Finlandii, który swoim debiutanckim krążkiem "Rebels Beyond the Pale" poskładał mnie dokumentnie. To co się znajduje na tej płycie to 33 minuty obskurnego, ale i przebojowego heavy metalu zagranego z ogromną pasją i szczerością. Brzmi niczym jakiś zaginiony klasyk z początku lat '80, w który zaangażowani byli muzycy Running Wild, Angel Witch i Heavy Load. Już po pierwszym przesłuchaniu stałem się oddanym wyznawcą i mam nadzieję, że was też ogarnie ten obłęd. Teraz już oddaje głos głównemu dowodzącemu Angel Sword, gitarzyście i wokaliście Jerry'emu Razors. HMP: Witam. Na początek obowiązkowe pytanie o początki waszego zespołu. Kto był pomysłodawcą powołania do życia takiego zespołu jak Angel Sword? Jerry Razors: Myślę, że wrócę do 2008 roku, kiedy poznałem Sylvestera Shreddera, i powiedziałem mu, że chcę utworzyć heavy metalową grupę w stylu lat 80. z wpływami zespołów Angel Witch i Diamond Head. Natychmiast się zainteresował, więc zaczęliśmy razem grać i pisać pierwsze utwory. Graliście wcześniej w jakichś bandach czy też Angel Sword jest waszym pierwszym zespołem? Uczestniczyłem w innych solowych projektach i grałem również w bałkańsko-słowiańskiej grupie
ka występów i zebraliśmy nowe materiały na EPkę "The Midwinter Tapes". Wydaliśmy ją, graliśmy więcej koncertów i nagraliśmy resztę albumu pod koniec 2015r. Ale masz rację, to zajęło dużo czasu! Jak długo pisaliście materiał na ten krążek? Cztery kawałki, które były już na EPce "The Midwinter Tapes", zostały napisane w latach 2013-2014, dlatego musieliśmy jedynie stworzyć pięć nowych kawałków do albumu. Niektóre z nich były oparte o moje stare pomysły kompozycji, ale mógłbym powiedzieć, że zajęło to prawdopodobnie około rok czasu. Kto jest waszym głównym kompozytorem? Jak wygląda proces pisania waszych kawał-
rzecz, której nienawidzę byłoby to nadmiernie przetworzone brzmienie nowoczesnego metalu. St. Peter, który jest odpowiedzialny za miksowanie/mastering, zrobił dobrą robotę z "The Midwinter Tapes", ale myślę, że "Rebels" pokazuje jak powinien brzmieć Angel Sword. Kocham tę staromodną okładkę z wielkimi ustami, w które możesz wejść, to dlatego musieliśmy stworzyć taką do jednego z naszych albumów. W przeciwieństwie do wielu innych młodych kapel ten wasz oldschool jest bardzo naturalny i nawet przez chwilę nie miałem wrażenia, że coś tu było robione na siłę. Zresztą gdybym usłyszał samą muzykę i nie sprawdził co to za band to byłbym przekonany, że mam do czynienia z jakimś zaginionym klasykiem sprzed ponad 30 lat. Jak wy odbieracie to ze swojej strony? Nie jesteś pierwszym, który tak mówi, a ja biorę to za duży komplement. To znaczy, że zrobiliśmy to dobrze. Wasze brzmienie jest bardzo obskurne, niemal piwniczne, ale w najlepszym tego słowa znaczeniu. Jak udało wam się takie osiągnąć i czy jest dokładnie takie jakiego oczekiwaliście? Jedną rzeczą, która odróżnia nas od innych, nowopowstających, kapel jest to, że nie zniekształcamy brzmienia gitar w sposób aby stworzyły najgłośniejsze nagranie na świecie. Nasza filozofia podąża za tym, aby to bębny i wokal były najgłośniejsze, nie gitary (jak jest to często we współczesnych nagraniach). W zalewie dzisiejszych przeprodukowanych, cyfrowych kloców, " Rebels..." jest wręcz mio dem na moje uszy. Czy jednak pojawiły się może jakieś negatywne opinie na temat tego jak brzmi wasz album? Jak dotąd, nie!
Foto: Angel Sword
zwanej Lada Nuevo, jednak Angel Sword był pierwszym heavy metalowym zespołem. St. Peter i Eviltaker grali równocześnie w black'n'rollowym zespole zwanym Hexhammer… Zespól powstał w 2010 roku, a debiut wydaliście dopiero teraz czyli po sześciu latach. Czemu tyle czasu to trwało? Wypuściliśmy nasze pierwsze demo w 2010 roku, a następnie spędziliśmy jakiś rok w poszukiwaniu stałego gitarzysty basowego, perkusisty i wokalisty. Po dołączeniu Eviltakera i St. Petera, zaczęliśmy ćwiczyć i grać niektóre napisane wcześniej przeze mnie utwory i szukać wokalisty. Nie mogliśmy znaleźć nikogo odpowiedniego, dlatego zdecydowaliśmy się w 2013 roku nagrać cztery utwory na "Ripping The Heavens", z moim wokalem. Później mieliśmy kil-
88
ANGEL SWORD
ków? Napisałem większość muzyki. Zazwyczaj nagrywałem w domu demo, które dawałem chłopakom do osłuchania i wtedy spieraliśmy się na temat aranżacji i detali. Czasami chłopaki dawali mi na kawałek gotowy pomysł, myśl, tytuł albo rytm. Przykładowo "Break the Chains" było od początku pisane w oparciu o wybijany rytm. Począwszy od nazwy, poprzez wasz image (wkurwia mnie to słowo), przede wszystkim muzykę, a na okładce kończąc, to wszystko jest totalnie oldschoolowe. "Rebels Beyond the Pale" brzmi jakby powstało gdzieś tak w okolicy 1981 roku. Takie mieliście założenie od samego początku, czy może wyszło to naturalnie i spontanicznie? Tak, to był i jest nasz cel. Jeżeli miałbym podać
Udało wam się napisać świetne numery, z których każdy posiada swój własny charakter i bardzo łatwo wchodzą do głowy. Słuchając ich mam wrażenie, że posiadacie dużą łatwość tworzenia chwytliwych melodii. Jak to wygląda naprawdę? Dzięki! Prawda jest taka, że nie jesteśmy najbardziej utalentowaną technicznie grupą, a osobiście, jeżeli chodzi o muzykę, zwracam dużo większą uwagę na emocje niż techniczne umiejętności, w szczególności jeżeli chodzi o heavy metal lat 80. Dlatego myślę, że to naturalne, że przebija się to w mojej muzyce. Z drugiej strony, tak bardzo jak doceniam retro zespoły tamtych lat, zauważam, że wiele z nich skupiało się bardziej na szybkości i precyzji niż na pisaniu tekstów. Rozumiem, że było wtedy zapotrzebowanie na chwytliwe melodie i sztandarowe utwory o średnim tempie pośród tego szybkiego, metalowego grania. "Rebels..." trwa zaledwie 33 minuty co dla mnie jest dobrą długością choć osobiście nie obraziłbym się na jeszcze ze dwa numery więcej. Uznaliście, że tyle właśnie ma trwać wasz debiut czy po prostu nie mieliście już więcej utworów? Mieliśmy więcej kawałków, które mogliśmy zamieścić w albumie, ale nie widzieliśmy potrzeby. Lepiej mieć 30 minut oszałamiających utworów niż 50 minut utworów dobrych i średnich. Nawet jeśli jesteśmy oldschoolowym zespołem, zauważyć można jedną zmianę w ostatnich dekadach, której nie możesz ignorować - ludzie nie słuchają już całych albumów. Skupiają się bardziej na swoich ulubionych utworach. Zastanawialiśmy się, czy jesteśmy w stanie skupić ich uwagę na całe 30 minut, to i tak więcej niż trze-
ba. Zarówno wersję CD jak i winyl wydała Underground Power Records. Jak wam się współpracuje z tą stajnią? Mogę jedynie powiedzieć o nich same dobre rzeczy! Mieliśmy inne oferty z różnych wytwórni płytowych, jedne lepsze od drugich, jednak Undergroud Power miało podejście bez "pieprzenia głupot", które lubię. Wszystko było ustalone i ułożone w programie. Poznaliśmy nawet Helle'a (jednego z właścicieli) na Metal Assault i piliśmy z nim piwo, co było super. Myślę, że nasze kolejne nagrania byłyby również z udziałem Underground Power. Wydaliście też wersję kasetową w Heavy Chains Records. Czemu zdecydowaliście się też na ten nośnik? Jeśli dobrze pamiętam, Heavy Chains Records podeszli do nas i zapytali czy nie chcemy również wersji na taśmę. Powiedzieliśmy: pewnie, czemu nie. Kasety wyglądały wtedy na bardziej popularne - w muzyce niszowej - niż płyty CD. Ostatnio kasety zdają się wracać do łask. Jak myślicie czym to jest spowodowane? Czy jest to zwykły sentyment czy może kryje się za tym coś innego? Uważacie, że kasety mają szansę wrócić na stałe tak jak to się stało w przypadku winyli? Nostalgia prawdopodobnie miała tu dużo do powiedzenia. Ale również fakt, że analogi i taśmy demo zazwyczaj nie kosztują dużo, mniej więcej parę euro. Jakie klasyczne załogi były waszą największą inspiracją? Ja wymieniłem między innymi Manilla Road, Judas Priest, Heavy Load… Tak, Heavy Load i Judas Priest mają na mnie duży wpływ. Manilla Road odkryłem stosunkowo późno. Running Wild również ma dla mnie duże znaczenie, oczywiście tak samo jak klasyki typu Diamond Head, Accept, Twisted Sister, W.A.S.P., Iron Maiden etc. Ale prawdopodobnie większą inspiracją jest odkrywanie wszystkich mniejszych zespołów z lat 80., które nigdy nie stały się wielkimi sławami, lecz nadal pisały wspaniałe utwory czy całe albumy. Na przykład ostatnio słuchałem zespołów: King Kobra, Icon oraz Attentat Rock. Głos jakim operujesz Jerry skojarzył mi się z krzyżówką młodych Sheltona i Kasparka, ale ze sporym indywidualnym sznytem. Co po-
Foto: Angel Sword
wiesz na taką opinię? Jeszcze raz, biorę to za duży komplement! Bardzo lubię obu wokalistów. Niektórzy ludzie nie przepadają za moim wokalem i potrafię zrozumieć dlaczego, lecz myślę, że staje się on integralną częścią muzyki Angel Sword. W tym roku nastąpiła zmiana na stanowisku gitarzysty. Czemu po sześciu latach Sylvester Shredder zdecydował się opuścić wasze szere gi? Zgaduję, że nie był za bardzo zainteresowany oldschoolowym heavy metalem. W dodatku miał problemy z ręką co utrudniało ćwiczenia na gitarze. Ale rozeszliśmy się na dobrych warunkach i nadal jesteśmy przyjaciółmi. A kim jest jego następca Pete Justice? Jak na niego trafiliście i czemu to właśnie on do was dołączył? Aktualnie zastępuje go Lightning Mike! Pete był w zespole tylko kilka miesięcy, ale to nie działało. Daliśmy ogłoszenie, że szukamy gitarzysty i Lightning Mike odpowiedział na nie. Powiedzieliśmy, żeby nauczył się kilku kawałków i przyszedł na próbę. Położył na łopatki nasze utwory, dlatego wiedziałem od razu, że to nasz człowiek. Poza występem na Metal Assault w Wurz-
burgu jak dotąd gracie tylko u siebie w Finlandii. Czy są jakieś widoki na gigi w innych kra jach? Mam nadzieję! Chcielibyśmy grać w innych krajach, więc jeżeli czytasz ten tekst i jesteś organizatorem koncertów, skontaktuj się z nami, sprowadzimy deszcz piorunów i grzmotów na Twoje miasto! Ostatnio graliście w Helsinkach z Manilla Road. Jako że jest to jeden z najważniejszych dla mnie zespołów to nie mogę nie zapytać jak wypadli? Udało wam się dobrze poznać Sharka i resztę ekipy? Tomi (który również grał w Satan's Fall) organizował koncert i zapytał czy nie chcemy być suportem. Powiedzieliśmy: tak, oczywiście. Spędzaliśmy razem czas za sceną, piliśmy dużo piwa i whisky. Z pewnością jest to bardzo miłe wspomnienie. Nie ukrywam, że chętnie zobaczyłbym was w Polsce. Jest na to jakakolwiek szansa? Oczywiście, dajcie nam jakieś wydarzenie i my tam będziemy! Byłem jedynie na parę dni w Krakowie, gdzie bardzo mi się podobało, byłoby wspaniale tam zagrać. Polska jest na pierwszym miejscu na świecie pod względem spożycia Finlandii, więc jak byście wpadli to dla odmiany moglibyście popróbować jakiejś polskiej wódki. Znacie jakieś polskie alkohole? Nie wiedziałem tego! Ale Żubrówkę zdecydowanie znamy. A będąc w Krakowie wypiłem więcej Żywca niż mógłbym udźwignąć. Tanie i dobre! Ok, to już wszystko z mojej strony, dzięki za wywiad. Dzięki! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Sławomir Pociecha, Bartosz Hryszkiewicz
Foto: Angel Sword
ANGEL SWORD
89
już od dłuższego czasu. Z mojego punktu widzenia, dotyczy to wszystkich rzeczy w heavy metalu.
Nie chodzi o dopracowanie i finezję Savior From Anger przeszedł bardzo ciekawe koleje losu. Został założony przez Włocha, Marco Ruggiero (Marka Ryala) i przez długi czas działał właśnie w tym kraju. Dopiero zaproszenie do współpracy Boba Mitchella przeniosło ciężar zespołu do Stanów Zjednoczonych. Obecnie jedynym nieamerykańskim członkiem grupy jest właśnie założyciel, Mark Ryal. Z nim oraz z Bobem Mitchellem rozmawialiśmy na temat ciekawych losów zespołu. HMP: Zaczynaliście jako zespół włoski, obecnie jesteście zespołem międzynarodowym. Myślisz, że coś takiego byłoby możliwe np. 20 lat temu? Bob Mitchell: Tak, gdy zespół został założony przez Marka (Ryala - założyciela i gitarzystę), jego kolebką był włoski region Kampania, znajdujący się tuż obok Neapolu. Przez te wszystkie lata, co jest dobrze udokumentowane, zespół doświadczył różnych zmian w składzie w ramach swojego regionu, aż pewnego dnia dotarł do mnie, do Ameryki i oczywiście, jako że jestem jego fanem, przyjąłem propozycję. To było w lipcu 2014 roku. Układ ten nie byłby możliwy 20 lat temu, ale w związku z pojawieniem się technologii współpraca ta stała się rzeczywistością i jest ona bardzo produktywna. Teraz więc możemy iść do przodu. Mark zgodził się na
ment", który jest oczywiście naszym bieżącym wydawnictwem. Obecnie mamy dziesięć utworów napisanych na kolejny album, z których część już możemy wykonywać na żywo, żeby zobaczyć, jak ten materiał nadaje się do grania live. Tak po prostu, gdy wszystko bierze się pod uwagę, radzimy sobie świetnie. Jeśli chcesz coś wystarczająco "złego", to się uda, a wynagrodzenie przyjdzie samo. Mieszkacie w dwóch częściach świata, spotkaliście się jednak w studiu. Nagraliście część materiału zdalnie? Bob Mitchell: Właściwie członkowie zespołu, z wyjątkiem Marka, żyją tu w Erie, w Pensylwanii, i to tu będzie studio nagrań, z którego będziemy korzystać, gdy kolejna płyta zostanie napisana i przećwiczona. Członkowie zespołu, z którymi zacząłem współpracę, są to miejscowi
W jaki sposób w ogóle doszło do tego, ze dołączyłeś do Savior From Anger? Mark Ryal: Witam cię przyjacielu! Cóż, przez długi czas byłem fanem Boba Mitchella, ale zanim go zapytałem, szukałem innych gości, którzy mogliby być wokalistami w zespole. Wiele z nich powiedziało "nie". Bob i ja długo byliśmy znajomymi na Facebooku, więc po nieudanej próbie pozyskania wokalisty w końcu go zapytałem, a on od razu się zgodził. Rozśmieszył mnie, bo myślał, że ma być wokalistą gościnnym, a potem uparcie twierdziłem, że chciałem, żeby był stałym członkiem. Wszystko wiec skończyło się dobrze. Zrobił więcej dla Savior From Anger, niż ktokolwiek mógłby w tym zakresie, w tym ja sam. Czyli miał możliwość wzięcia udziału w kom ponowaniu? Czy jedynie odśpiewał przygotowane mu linie wokalne? Mark Ryal: "Temple of Judgment" zostało napisane i dostosowane do niego. Dałem mu wraz z muzyką linie wokalne, które stanowiły pomysł, jaki stworzyłem specjalnie dla niego, a on był gotów go zaakceptować. Zrobił mistrzowską robotę, odtwarzając to, co było moją wizją na płytę "Temple of Judgment". Obaj wspólnie pracowaliśmy również przy tekstach. Na kolejnym albumie, będzie wraz ze mną pisał niektóre linie wokalne, ale tekst będzie przede wszystkim pracą Boba, a ja będę pożyczać mu pomysły. Bob Mitchell śpiewa też w Mind Assassin, również międzynarodowym projekcie. Wydaje się, że od pewnego czasu jest to jego ulubiona forma funkcjonowania w zespole... Mark Ryal: Tak, ale Bob dał sobie na wstrzymanie z tamtym zespołem, z powodu niefortunnych zdarzeń. Obecnie jego jedynym zespołem jest Savior From Anger. Wróćmy zatem do Savior from Anger. Nazwę zaczerpnęliście od tytułu utworu US powerowego zespołu, taki styl reprezentuje też Wasza muzyka. Teraz śpiewa u Was wokalista pochodzący z takiego środowiska. Skąd taka fascynacja tym gatunkiem? Mark Ryal: Nie jestem pewny, naprawdę, ale mogę powiedzieć, że przez całe życie kochałem amerykański styl heavy metalu. Jestem Europejczykiem, wiec chciałem być wyjątkowy, inny od pozostałych zespołów. Zwłaszcza tutaj, w moim kraju we Włoszech, więc przyjąłem amerykański styl, a teraz mam wielkiego amerykańskiego wokalistę i doskonałych amerykańskich muzyków, którzy kochają to, co robią!
Foto: Savior From Anger
90
współpracę z amerykańskimi muzykami, z którymi odnieśliśmy sukces. Ci muzycy szanują historię zespołu i są dumni z bycia jego częścią. W tej chwili w skład grupy wchodzą: ja wraz z Jamesem Fehlem na gitarze i Joshem Shankiem na perkusji. Mamy nadzieję, że zanim ten wywiad zostanie opublikowany, będziemy mogli ogłosić naszego nowego basistę.
muzycy, którzy z biegiem lat stali się moimi bliskimi przyjaciółmi. Działa to wiec tak: Mark wysyła nam serię plików z nowymi kompozycjami, my z tego konstruujemy utwory, a to odpłaca się w doskonały sposób. Gdy produkt końcowy zostanie ukończony, pliki zostaną przekazane do Q-Sound w Niemczech do końcowego miksu i masteringu.
Jak sobie dziś radzicie z funkcjonowaniem na odległość, z próbami? Bob Mitchell: Savior From Anger gra próby dwa razy w tygodniu i prawdopodobnie zwiększymy je do trzech razy w tygodniu. Przyjazd Marka (Ryala - przyp. red.) do Ameryki w wakacje, pomógł nam ruszyć w trasę, a następnie nagrać dalszą część albumu "Temple of Judg-
Prawie sto lat temu w sztukach plastycznych pojawiło się coś, co nazywano "sztuką między narodową", "internacjonalizmem". Myślicie, że heavy metal też wkracza w taką rolę? Bob Mitchell: Tak, zauważyłem, że ze względu na czasy, w których żyjemy oraz jeśli chodzi o technologię, jest to niepokojące. Zespoły mają w istocie stać się internacjonalizowane i to trwa
SAVIOR FROM ANGER
Jak Ci się wydaje, co świadczy o tym, że zespół jest US powerowy - bardziej stylistyka czy pochodzenie muzyków? Bob Mitchell: Sądzę, że to kwestia zespołów, które wpłynęły na Savior From Anger. Tak się złożyło, że wszyscy zostaliśmy przez nie zainspirowani i podziwiamy je do dzisiaj. Brzmienie płyty jest surowe i suche. Wybierając taką estetykę odnosiliście się do konkretnej płyty? Mark Ryal: Nie bardzo. Mimo wszystko heavy metal ma być surowy, głośny i brzydki, tak czy nie? Bob Mitchell: Zgodzę się z Markiem. Nie sądzę, żebyśmy dążyli do czegoś innego niż tworzenia dobrego hard rocka i heavy metalu. Myślę, że udało nam się to. Może nie jest to do
Fot
Konkwistadorzy z Wilmington My w Europie mamy wielkie szczęście do zagęszczenia zespołów, a co za tym idzie, koncertów, festiwali i wydawnictw. Bardzo często poznaję zespoły ze Stanów, które narzekają na lokalne warunki grania, a za największy komplement odbierają porównanie do europejskich formacji. Salvación to jeden z nich brzmiący jak solidny zespół ze Szwecji, oddany idei heavy metalu i… w zasadzie u nas nieznany.
to: Savior From Anger
końca dopracowane, ale gdy widzisz zespół na żywo, słyszysz podczas występu to samo, co na płycie. W metalu chodzi o głośność i moc, a nie dopracowanie i finezję. "Bright Darkness" wyróżnia się niemal hard rockową stylistyką. Jest to utwór napisany specjalnie do Savior From Anger czy np. pier wotnie był pisany pod inny zespół? Mark Ryal: Był specjalnie napisany dla Savior From Anger. Ja zawsze tworzę i zapisuję tylko pomysły nowe. Nigdy nie sięgam do dawnej muzyki. Jeśli coś nie zadziałało po raz pierwszy, to nie zadziała w ogóle. Bob Mitchell: To stara zasada: "jeśli musisz się zmusić, nie śpiewaj i nie graj". Mam to samo. Nawiasem mówiąc, nasze koncerty będziemy otwierać "Bright Darkness". Ta piosenka jest jedną z moich ulubionych. Jestem pewien, że wypadnie dość dobrze w występach na żywo. W przygotowaniu płyty gościnnie wziął udział Craig Wells. W jaki sposób udało Wam się go zaprosić do współpracy? Obecnie jest mało aktywnym muzykiem... Mark Ryal: Craig jest jednym z moich ulubionych gitarzystów. Oboje byliśmy znajomymi na Facebooku, więc kiedy pisałem album "Temple of Judgement", zaoferował nam utwór. Wziąłem go i przekształciłem w to, czym obecnie jest "In the Shadows". Nie grał na płycie, jednak jego wkład doprowadził do obecnego sukcesu, który udało nam się osiągnąć. Bob Mitchell: Craig Wells zawsze będzie członkiem rodziny Savior From Anger. Jestem naprawdę zaszczycony tym, że wraz z moim bratem Markiem mogłem pożyczyć moje wokale do utworu, którego był współautorem. Na pewno była to jedna z rzeczy na mojej liście zadań, które muszę zrobić przed śmiercią!
HMP: Gdybym nie spojrzała na informacje na Wasz temat, na podstawie samej muzyki określiłabym Was jako zespół z Szwecji lub Finlandii. To właśnie tam powstaje najwięcej klasycznie, tradycyjnie brzmiących dobrych zespołów heavymetalowych. Carlos Denogean: Szwecja i Finlandia mają najlepszych producentów od heavy metalu. Heavy Load i OZ są naszymi ulubionymi zespołami, jest nam bardzo miło, że to mówisz. Naturalnie byliśmy już porównywani do nowych zespołów, na przykład Enforcer czy Black Trip. Rzecz jasna, podziwiamy ich, to jest ogromny komplement. Zdecydowaliście się ponownie nagrać Waszą drugą płytę. Domyślam się, że chodziło o brzmienie. Z poprzedniej płyty słyszałam tylko jeden utwór. Mam wrażenie, że o ile pierwsza wersja brzmiała jak jeden z wielu młodych, garażowych zespołów, o tyle nowa brzmi bardziej rasowo, szlachetnie i z charakterem. Można się niemal pomylić, że to jakaś zapom niana płyta z wczesnych lat osiemdziesiątych. Był jeszcze jakiś inny powód ponownego nagrania "Way More Unstoppable"? Zawsze byłem dumny z utworów na tej płycie, ale za pierwszym razem były one nagrane za szybko, zależało to od czasu i pieniędzy. To długa historia. Nasz wokalista odszedł bez powodu, zastąpił go Elliot Madre. Elliot ma niesamowity głos, który przypomina oryginalne głosy wokalistów NWoBHM, którzy są naszą główną inspiracją. Mamy wokalistę, który w zasadzie brzmi dokładnie tak, jak chcieliśmy, gdy wyobrażaliśmy sobie nasz zespół na początku drogi. Po pierwsze chcieliśmy niejako wpro-
wadzić go do naszych słuchaczy. To była idealna okazja, żeby pokazał się publiczności i by naprawić wady, które wystąpiły podczas nagrywania nowego materiału. W ostatnich latach wychodzi coraz więcej płyt naśladujących styl przełomu lat 70. i 80. Jak Wam się wydaje, skąd taki powrót do przeszłości w dobie tak mp3, spotify, łatwego tworzenia płyt na odległość oraz przy użyciu cyfrowych środków? Założyliśmy zespół w 2009 roku, w tym czasie powstało mało zespołów, które grały klasyczny heavy metal. Teraz ten gatunek się odradza. Jestem bardzo zadowolony z tego powodu. Myślę, że fani heavy metalu mieli obsesję na punkcie szybkości, technologii i tego jak daleko można przesunąć granice w tym gatunku. Teraz ludzie są tym zmęczeni i chcą słuchać utworów, które zapadają w pamięci i można się do czegoś w nich odnieść. Muzyka cały czas ma moc, energię i agresję, ale to cały czas chodzi o utwory. Moim zdaniem, jak na ironię, tak bardzo jak Internet krzywdzi zespoły, jak w pewien sposób pomaga utrzymać wiele starszych zespołów, które były zapomniane. Młodsze osoby mogą zobaczyć ponadczasowe zespoły. Wasza płyta brzmi wręcz analogowo. Udało Wam się użyć analogowych środków do jej nagrywania? Dziękuję! Chcemy utrzymać klasyczne dźwięki, więc robimy to tak, jak przykazała stara szkoła. Wszystkie kompozycje były nagrywane na żywo przez cały zespół w jednym pomieszczeniu i jedyną rzeczą jaką zrobiliśmy później, było dogranie solówek i wokali. Nie mogliśmy pozwolić
Dziękujemy za poświęcony nam czas! Wszystkiego najlepszego! Bob Mitchell: Dzięki za poświęcenie nam czasu i przestrzeni, aby być częścią tego wielkiego magazynu! Metal On! Mark Ryal: Dziękuję ci przyjacielu i wszystkim fanom metalu, którzy kupili i czerpią przyjemność z "Temple Of Judgement". Do zobaczenia na trasie! Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Ewa Lis Foto: Salvacion
SALVACION
91
Foto: Salvacion
sobie na to by nagrywać analogowo całkowicie, ale nagraliśmy bas i perkusję na taśmę. Na jakim nośniku poza CD wydajcie tę płytę? Ostatnio do łask wracają nie tylko winyle, ale także kasety, zwłaszcza jeśli chodzi o zespoły grające w stylu wczesnych lat 80. Jestem kolekcjonerem heavy metalu i myślę, że wszystkie formy mediów czemuś służą. Aktualnie nasz album jest dostępny cyfrowo i na CD. Chciałbym aby nasza muzyka była nagrana na winyl jak najszybciej, jak to jest możliwe. Jeden z singli z albumu "Let Us Prey" jest na składance kasetowej zatytułowanej "Heavy Metal Mixtape" która wyszła w ostatnim roku, i zapowiadała najlepsze zespoły grające klasyczny heavy metal. Jest to dla nas bardzo ekscytujące przeżycie. Wasza hiszpańska nazwa i oprawa graficzna przywołuje bardzo dalekim echem tematykę konkwisty. Skąd taki pomysł? Pochodzę z Hiszpanii. Gdy podałem nazwę zespołu "Salvación", wyobrażałem sobie Konkwistadorów podbijających w imię heavy metalu. Myślę, ze to unikatowa nazwa i tworzy wokół zespołu fajny wizerunek. W ogóle odnoszę wrażenie, że macie bardzo spójną koncepcję na siebie, zarówno muzykę jak i oprawę. Jesteście tak bardzo zgodni czy ktoś z Was jest dobrym liderem zespołu? Zespół powstał w 2009 roku i pierwszych założycieli pozostałem tylko ja, ale to nie jest żadna dyktatura. Cenię wkład każdego, zwłaszcza w obecnym składzie. Mamy duży szacunek i po-
dziwiamy siebie nawzajem. Ktoś musi być siłą napędową poza zespołem, po to żeby wszystko szło sprawnie i gładko. Podobno tekst w "Epic Beer Run" oparty jest na faktach… Tak, to opiera się na prawdziwej historii. Kilka lat temu nasz basista grał w mieście rodzinnym załadował sprzęt do swojego samochodu, po jakimś czasie ukradły go pijane duńskie turystki! Wybrały przypadkowy nieznany samochód na ulicy, który na dodatek wzięły za samochód z innego kraju. Gdy nasz basista zorientował co się stało, zadzwonił po policję. Na szczęście policjanci zdążyli je złapać zanim rozbiły samochód w czyimś ogródku. Szczęśliwie basista odzyskał samochód z całym sprzętem, napisaliśmy o tym fajny numer. Jak się gra klasyczny heavy metal w Wilmington? Jest tam jakaś mocniejsza scena trady cyjnego metalu czy jesteście "samotnymi wojownikami" w tej dziedzinie? Niestety, w naszym mieście rodzinnym, zwłaszcza jeśli chodzi o klasyczny heavy metal, nie ma silnej metalowej sceny. Cały czas próbujemy organizować festiwale i grać z innymi zespołami, które szanujemy. Naszym celem jest przedstawić ludziom tradycyjny heavy metal, by zachować tę tradycję muzyczną przy życiu.
HMP: Jak na debiutantów udało się wam już całkiem sporo osiągnąć, bo po debiutanckiej i wydanej samodzielnie EP-ce dość szybko dorobiliście się też pierwszego albumu - na ile to kwestia szczęścia czy splotu sprzyjających dla was okoliczności, na ile zaś umiejętności czy odpowiedniego podejścia? Crimson Day: Pierwszy album wyszedł tak szybko, ponieważ skład zmienił się krótko po wydaniu pierwszej EP-ki, gdy gość, który komponował utwory opuścił zespół. Wtedy wprowadziliśmy pewne zmiany w naszym muzycznym stylu i chcieliśmy pokazać "nowe brzmienie" publice tak szybko jak jest to możliwe. Do tego oczywiście byliśmy bardzo chętni do stworzenia naszego debiutanckiego albumu. Czyli bez maksymalnego zaangażowania w to co się robi nie ma co myśleć o wybiciu się ponad przeciętność, tym bardziej, że kolejne zespoły powstają tak szybko, że trudno już je nawet zliczyć, więc konkurencja jest ogromna? Konkurencja w świecie muzyki metalowej jest duża, nawet nie jesteśmy pewni co pcha nas w centrum uwagi. Prawdopodobnie jest to nieznacznie nowoczesna wariacja w granym przez nas tradycyjnym heavy metalu. Co sprawiło, że postanowiliście spróbować swych sił właśnie w tradycyjnym heavy metalu? Domyślam się, że jesteście pewnie wielki mi fanami takiego grania, stąd taki właśnie wybór? Dobrze się domyśliłeś, to wypłynęło naturalnie
Ostatnio graliście koncerty poza swoim miastem. Często jeździcie w trasy czy jest to jedno z pierwszych tego typu przedsięwzięć w Waszej karierze? Tak, planujemy grać lokalnie i za granicą. Mam nadzieję, że w następnym roku będziemy koncertować w Europie. Koncertowałem na tym kontynencie z moim poprzednim zespołem Volture, ale nie graliśmy w Polsce, więc wezmę to pod uwagę! Dziękujemy za poświęcony nam czas, wszystkiego dobrego! Pozdrawiam! Dziękuję bardzo za wsparcie. Utrzymujcie wiarę w Heavy Metal! Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Paulina Myszkowska
Foto: Crimson Day
92
SALVACION
kim tempie opanować kilkanaście utworów, intensywnych prób też pewnie nie brakowało? Mięliśmy dość intensywne próby i Lassi opanował "Order Of The Shadows" bardzo szybko. Trzy dni po rozstaniu z Valtteri, Lassi sam wprawił się w połowę albumu. Po dwóch tygodniach umiał już cały album.
Nadchodzi coś nowego! Debiutancki album Crimson Day potwierdza, że Finlandia nie tylko symfonicznym czy ekstremalnym metalem stoi, a Stratovarius czy Sonata Arctica poczują na karku oddech młodej, głodnej sukcesów konkurencji. "Order Of The Shadows" ukazał się jeszcze w roku ubiegłym, ale rozochoceni jego dobrym przyjęciem muzycy już zapowiadają kolejną płytę: z naszych upodobań. Kochamy grać muzykę, której słuchamy. Macie zbliżonych faworytów muzycznych, czy też każdy z was słucha innych zespołów, a te inspiracje przekładają się w jakiś sposób na kompozycje Crimson Day? Mamy kilka wspólnych faworytów i kilkoma zespołami się różnimy, wszystko to ma wpływ na naszą muzykę. Utwory komponują nasi gitarzyści Ari i Jesse. Ari czerpie inspiracje z lat 80., z klasycznego metalu i takich zespołów jak Iron Maiden albo Judas Priest. Jesse inspiruje się bardziej nowoczesnymi melodiami, a bliski jego sercu jest tradycyjnym death i thrash metal. Dzięki połączeniu tych elementów tworzymy dzisiejsze Crimson Day.
The Shadows" doszło do dość istotnej zmiany składu, bowiem straciliście wokalistę? Było to już ustalone wcześniej, że Valtteri Heiskanen odejdzie po tej sesji, czy też doszło do tego dość nieoczekiwanie? Valtteri kroczący z boku, to była w sumie niespodzianka dla reszty z nas, nie mieliśmy pojęcia, że on planuje coś takiego zaledwie kilka miesięcy po premierze płyty. Znalezienie kogoś odpowiedniego w takiej chwili, właściwie w sytuacji, gdy ma się nóż
I jak został przyjęty przez waszych fanów? Sprostał wyzwaniu, dodał do utworów śpiewanych przez Valtteri'ego coś od siebie? Fani przyjęli go bardzo dobrze. Nie słyszałem żadnych skarg lub jakiegokolwiek "przywrócić poprzedniego gościa". To musi być wyzwanie samo w sobie, opanowanie całego heavy metalowego albumu w ciągu miesiąca, ale pomimo tego, że w niektóre piosenki Lassi tchnął nowe życie, w tym samym czasie pisał utwory i tworzył melodie do nowego albumu. Facet po prostu lubi wyzwania. Teraz pewnie nie możecie się już doczekać rozpoczęcia prac nad kolejnymi utworami, by jak najpełniej spożytkować potencjał nowego składu Crimson Day? Mamy już gotowy nowy materiał, a nasze archiwa są pełne, zdecydowanie nadchodzi coś nowego. Odwiedziliśmy niedawno studio Mr. Kulomma. Osobiście myślę, że nigdy nie brzmieliśmy tak dobrze. Pozostaje na to tylko czekać... Czyli jak wszystko dobrze pójdzie następca
Wiele zespołów nagrywając pierwszą płytę sięga po utwory z różnych demówek, powstałych często nawet przed wielu laty, jednak wy nie poszliście na łatwiznę, na płytę trafiło 11 świeżutkich kompozycji? Tak, chcieliśmy stworzyć debiutancki album od podstaw, aby upewnić się, że brzmi to dokładnie tak jak chcieliśmy. Pracowaliście ponownie z tym samym produ centem - Jussi Kulomaa jest chyba dla was kimś więcej niż zwykły producent/realizator dźwięku, tym bardziej, że to również, znany choćby z Masterstroke, świetny klawiszowiec, z czego też skwapliwie skorzystaliście? Jussi to absolutnie wspaniały producent. Rozumie ten gatunek i jego brzmienie prawdopodobnie lepiej niż my. Uważam, że gdybyśmy rejestrowali bez niego "Order Of The Shadows" to brzmiałoby to dużo cieniej i bez wyrazu. Podsunął nam wiele wspaniałych pomysłów przy nagrywaniu gitar, wokali i partii chórów, nawet pomógł przy chórkach i keyboardach, które znalazły się na albumie. Nie brzmielibyśmy tak dobrze bez niego. Przy tym wszystkim, jest to świetny facet, z którym dobrze się pracuje i trzymamy się razem z nim.
Foto: Crimson Day
na gardle, jest chyba niezwykle trudne? Faktycznie, to było bardzo zaskakujące jak łatwo nam poszło, i jakie mieliśmy wtedy szczęście.
Waszym wydawcą została niemiecka Iron Shield Records - mała, lecz prężnie działająca firma. To chyba też krok naprzód w rozwoju zespołu? Oczywiście dla nas wytwórnia spoza Finlandii to ogromny kontrakt. Mieliśmy zamiar opublikować nasz album na własną rękę zanim Iron Shield Records wzięła nas pod swoje skrzydła. To dało nam możliwość dystrybucji poza Finlandię i może Europę. Byliśmy od razu gotowi wziąć udział w tym interesie.
Jak Lassi Landström trafił do zespołu? Znaliście się już wcześniej, wiedzieliście, że śpiewa, czy też pojawił się na przesłuchaniu, załatwił odmownie wszystkich konkurentów i już został z wami? Lassi usłyszał od Jessego, że nie mamy wokalisty, a my chcieliśmy dać mu szansę. Pomimo tego, że byli przyjaciółmi przez jakiś czas, Jesse nigdy nie słyszał głosu Lassiego, ale wiedział, że ma ambicje. Lassi miał zaproszenie do przesłuchania, po kilku próbach zadecydowaliśmy, że nie trzeba przesłuchiwać nikogo innego.
Jesteście teraz jednak w dość szczególnym momencie, bowiem już po nagraniu "Order Of
Macie już za sobą pierwsze koncerty w nowym składzie - Lassi musiał pewnie w szyb-
"Order Of The Shadows" ukaże się jeszcze w tym roku? Raczej nie w tym roku, ale będzie. Uderzymy silni i głośni, gdy przyjdzie na to czas, ale jest jeszcze wiele do zrobienia. Może w 2017 roku. Wojciech Chamryk, Marcin Hawryluk, Paulina Myszkowska
CRIMSON DAY
93
Nowa era - Muzyka to smakowanie. Nie ma magicznej mapy, która prowadzi do sukcesu. Ale jestem naprawdę szczęśliwy, że ludzie (fani i prasa) są usatysfakcjonowani każdym nowym albumem, który wydajemy - mówi Georgios Georgiou. Klawiszowiec greckiej formacji ma niewątpliwe powody do satysfakcji, gdyż w nowym składzie InnerWish złapał drugi oddech, a wydany po blisko sześciu latach przerwy jego piąty album brzmi zdecydowanie lepiej od wcześniejszych: HMP: Wasza poprzednia płyta "No Turning Back" zebrała dobre recenzje i mogło wydawać się, że prawdziwa kariera stoi przed zespołem otworem, tymczasem jednak rozstanie z wokalistą Babisem Alexandropoulosem najwyraźniej podcięło InnerWish skrzydła? Georgios Georgiou: W zasadzie było wiele spraw, które działy się w tym samym czasie. Zarówno jeśli chodzi o cały zespół, jak i o każdego z nas osobno. To był dla nas szalony okres. Wiemy, że nie wypromowaliśmy tego albumu tak jak powinniśmy, ale zamierzamy to nadrobić w nowym składzie. Nie tylko zmieniliśmy wokalistę, ale też perkusistę, wtedy też ja dołączyłem do zespołu, więc to było połączenie wszystkich powodów. Trudno powiedzieć, że nie mieliście szczęścia do wokalistów, bo przecież trafiali do Inner Wish śpiewacy obdarzeni naprawdę ciekawy mi głosami, ale ta współpraca jakoś nie układała się chyba zbyt dobrze, skoro z dwoma poprzednikami Babisa też nie wyszło? Jedną dobrą rzeczą jest to, że nie musieliśmy zmieniać ludzi ze względu na ich cechy charakteru lub problemy z komunikacją. Wszyscy, a zwłaszcza wokaliści, opuścili zespół z powodów osobistych, całkowicie zmienili swoje życie i cele. Na przykład, Babis opuścił zespół bo chciał skupić się na swoich marzeniach, chciał być klasycznym wokalistą, uczył się tego i aktualnie to robi. Przed trzema laty zwerbowaliście jednak George'a Eikosipentakisa - to właściwy człowiek na odpowiednim miejscu? Całkowicie! Był brakującym ogniwem, jeśli chodzi o nowy skład i nową erę zespołu, jeśli tak to mogę powiedzieć. Nie tylko z powodu jego wielkiego głosu, ale też z powodu charakteru. To jest przykład dobrego małżeństwa... (śmiech).
To doświadczony wokalista - nie chcieliście ryzykować współpracy z nawet najbardziej zdolnym, ale jednak debiutantem, zespół i tak stracił wystarczająco dużo czasu? Dokładnie. Ale tylko do pewnego stopnia. Pierwsze dwie rzeczy jakich szukaliśmy to umiejętności wokalne i dopasowanie do naszego brzmienia i charakteru oraz to, jak bylibyśmy w stanie komunikować się z tą osobą. Oczywiście fakt, że jest on doświadczonym wokalistą to był wielki atut. Miał też olbrzymią chęć tworzenia, co odpowiadało też naszemu podejściu. Pracowaliście nad nowymi utworami na bieżąco, tak więc po dojściu wokalisty pozostało już tylko napisać teksty, ewentualnie dokonać drobnych poprawek w aranżacjach, czy też utwory wydane na "InnerWish" powstały od podstaw już po dołączeniu George'a do składu? Większość utworów z "InnerWish" było napisanych po tym, jak George dołączył do zespołu. Głównym powodem było to, że nie chcieliśmy pisać materiału, a potem szukać wokalisty, który mógłby to zaśpiewać. Wolimy pisać pod głos, który mamy w zespole. Oczywiście to jest również odświeżające dla zespołu, gdy więcej osób może przyczynić się do stworzenia utworu, bez względu na to czy pomysły pasują do siebie. Taka metoda pracy sprawdza się chyba najlepiej, szczególnie jeśli nowy frontman jest nie tylko człowiekiem wynajętym do śpiewania, ale też twórczym i kreatywnym artystą? Tak. Tak jak mówiłem wcześniej. Nawet jeśli on ma jakieś pomysły nie wprowadza ich na końcu, dobrze jest mieć więcej opinii i idei. Poza tym, gdy ma się wokalistę, można wyobrazić sobie jak utwór będzie wyglądał w ostatecznym efekcie. Inaczej jest, gdy on śpiewa, albo gdy robię to ja. Nie chcesz usłyszeć jak śpiewam... (śmiech)
Mieliście obowiązujący kontrakt z Ulterium Records. Nikt z firmy nie naciskał na was, nie dopytywał, kiedy będzie gotowa kolejna płyta? Było nie było, prawie sześć lat milczenia to szmat czasu, nawet jeśli weźmiemy poprawkę na to, że fani metalu to nie zmienni niczym chorągiewki na wietrze zwolennicy sezonowych gwiazdek muzyki pop? (Śmiech). Myślę, że największa presja odnośnie nowego albumu pochodziła od nas, zwłaszcza ode mnie! Sześć lat to bardzo długi czas. Zgadza się, to jest coś czego nie chcemy robić ponownie. Emil i Ulterium Records nie naciskali na nas, jeśli mam być szczery. Ale też nie musieli. Wiemy, co było "złe" z naszej strony. Ale oni totalnie to zrozumieli i myślę, że efekt końcowy naszego albumu był wart czekania. Ufają nam, my ufamy im i dogadujemy się świetnie, a wszystkie "problemy" łatwo wspólnie rozwiązujemy. Jeśli chodzi o fanów, zgadzam się z tobą, ale moim skromnym zdaniem: zwłaszcza w dzisiejszych czasach, gdzie przepływ informacji jest ogromny, więc myślę, że zespół może być "zapomniany" jeśli stoi w cieniu przez dłuższy czas. Jestem wdzięczny za reakcje na nasz nowy album, przekroczyło to nasze wszelkie wyobrażenia, w dodatku zdobyliśmy nowych fanów. Naprawdę świetne uczucie. Mieliście więc wsparcie wytwórni, wiedzieliście, że fani czekają na waszą płytę i w tej sytuacji nie pozostało wam nic innego, jak zakasać rękawy i nie zawieść ich zaufania? Dokładnie. Wiedzieliśmy co mamy do zrobienia. Potrzeba było trochę czasu, aby silnik zaczął pracować normalnie. Ponieważ zaczął, pracowałem na pełen etat! Byliśmy zadowoleni z końcowego efektu, wiedzieliśmy, że fani i wytwórnia płytowa czują to samo. Wygląda na to, że udało wam się zrealizować ten cel, "InnerWish" to udany, znacznie ciekawszy od wcześniejszych, album. Czyli coś chyba jest w tym powiedzeniu, że czasem trze ba się cofnąć krok czy dwa, aby później znowu, z jeszcze większą mocą, ruszyć do przodu? To prawda. "Po deszczu zawsze pojawia się tęcza", tak mówimy. Czujemy się bardziej spełnieni i bardziej pewni siebie w tym składzie. Kiedykolwiek przezwyciężysz trudności w życiu, czujesz się po tym silniejszy. Chyba tak samo jest z muzyką. Tak to działa w naszym przypadku. Eponimiczny tytuł płyty symbolizuje odrodze nie zespołu, powrót do korzeni? Oczywiście. Ten album opisuje zespół, dźwięk, relacje między nami, naszą wizję w najlepszy możliwy sposób, w kontekście naszych poprze-
Foto: Inner Wish
94
INNER WISH
Foto: Inner Wish
dnich wydawnictw. To właśnie kim jesteśmy, bardziej pewni siebie, silniejsi niż kiedykolwiek (tak jak powiedziałem wcześniej). Tak chcemy brzmieć. To nie jest powrót do korzeni. To bardziej restart, odrodzenie, tak jak powiedziałeś. Jak więc myślisz, co stanowi o obecnej sile InnerWish? Fakt, że do tej pory jest to największy wysiłek zespołu. Thimios (Krikos) i Manoli (Tsigkos) nasi gitarzyści byli tymi, którzy pisali prawie wszystkie utwory na poprzednią płytę. Tym razem mocno włączyłem się do procesu twórczego, zwłaszcza jeśli chodzi o teksty, ale też przy pisaniu muzyki, każdy z nas miał jakieś pomysły itp. Byliśmy spragnieni nowych rzeczy. Naprawdę bardzo ich chcieliśmy. I daliśmy z siebie wszystko. Myślę, że każdy może usłyszeć to na tym albumie. Masz nadzieję, że ten skład utrzyma się na tyle długo, że zdołacie nagrać w nim na spoko jnie jeszcze przynajmniej dwie-trzy płyty, czy też ten biznes jest na tyle nieprzewidywalny, że nie da się teraz tego powiedzieć? InnerWish jest bardziej rodzinnym biznesem. Widzimy naszą muzykę i zespół jako naszą pasję, oraz jako miłość i ucieczkę od codziennych spraw i problemów itp. I tak, mam nadzieję, że jest to kompletny skład InnerWish na tak długo, do póki będziemy mieli możliwość i siłę do tworzenia muzyki. To jest InnerWish i czujemy się razem naprawdę dobrze. Znaleźliśmy sposób na komunikację między sobą. Łączymy wszystkie nasze różne inspiracje i inne rzeczy. Ponoć "InnerWish" ukazał się nie tylko w postaci cyfrowej, CD i podwójnym LP, ale też na kasecie magnetofonowej? (Śmiech!). Tak! Myślę, że to jest to, co sprawia, że Emil z Ulterium Records śmieje się z tego nawet teraz, po sześciu miesięcy po wydaniu! W rzeczywistości to był mój pomysł. Chciałem mieć kasetę. Kupiłem ostatni album Primordial na kasecie, co przyniosło mi trochę pięknych wspomnień z dzieciństwa, gdy byłem młodym metalowcem bez Internetu i MP3. Kiedy zaczynaliście grać kasety były czymś powszechnym, więc pewnie nie raz nagrywaliście na nich swoje próby czy rozsyłaliście demówki? Ahhh.... dobre czasy! Tak, To był dobry sposób. W Atenach demo dostarczało się bezpośrednio do magazynów, albo rockowych lub metalowych klubów. Widzisz, dzisiaj promowanie muzyki jest o wiele łatwiejsze dzięki Internetowi, zwłaszcza przez Facebooka, ale wtedy wszystko było bardziej romantyczne, tak sądzę. Uwiel-
biam Internet i możliwości jakie zapewnia, do wyszukiwania nowej muzyki i po to, aby być ze wszystkim na bieżąco. Ale jak to w życiu bywa, czasami stosowanie najnowszych narzędzi nie jest najlepszym rozwiązaniem. To nie jest wina narzędzia, a tego, kto go używa w złej sprawie. Skoro wspominamy przeszłość: jak George odnajduje się w waszych starszych utworach, bo pewnie nie będziecie grać na koncertach pro mujących "InnerWish" tylko nowych numerów? Staramy się grać na koncertach utwory ze wszystkich naszych płyt. W zależności od czasu, który mamy na każdym koncercie. Na przykład mieliśmy duży koncert w naszym rodzinnym mieście w Atenach 5 listopada, gdzie mogliśmy grać dwie godziny, więc było dużo kawałków z każdego albumu. George jest świetny w wykonywaniu utworów z wszystkich albumów. On dostosowuje się do każdej kompozycji i brzmią one świetnie. Szukaliśmy zresztą wokalisty, który będzie w stanie wykonywać piosenki z wszystkich albumów, więc wiedzieliśmy jak to ma zabrzmieć. Pewnie z każdą kolejną płytą macie coraz większe problemy z doborem repertuaru na koncer ty, bo kilku ulubionych przez fanów pewniaków pominąć nie możecie, chciałoby się też zaprezentować jak najwięcej z nowej płyty i robi się z tego półtorej godziny materiału, a tak długo możecie pewnie grać dość rzadko, kiedy to wy jesteście headlinerem? Racja. "Złe" rzeczy dzieją się, gdy chcemy zagrać więcej w czasie naszego koncertu (śmiech). Mniej więcej, wiemy, które utwory są bardziej lubiane przez naszych fanów, staramy się robić setlistę, która zadowoli wszystkich. Wiesz, że metalowcy (mówię tutaj jako fan metalu, a nie tylko jako członek zespołu) nigdy nie są zadowoleni z playlist granych na koncertach. Zawsze znajdują kawałki, które chcą usłyszeć zamiast innych... (śmiech!). Ale to jest piękne, prawda? Uwielbienie do zespołu i jego muzyki.
prowadzi do sukcesu. Ale jestem naprawdę szczęśliwy, że ludzie (fani i prasa) są usatysfakcjonowani każdym nowym albumem, który wydajemy. Miejmy nadzieję, że będzie tak również z następnym. To gdzie cieszycie się obecnie największą pop ularnością? Grecja, Europa, może Niemcy, gdzie power metal od wielu lat ma ogromne wzięcie? Grecja jest naszą ojczyzną, dlatego bardziej zrozumiała jest tutejsza popularność naszego zespołu, tu żyjemy i każdego dnia obcujemy z naszymi rodakami. Oprócz Grecji myślę, że Niemcy są krajem, gdzie cieszymy się większą popularnością. Ogólnie jesteśmy bardziej znani w Europie niż w USA. Dzięki nowemu albumowi zdobyliśmy trochę fanów w USA. Nie wiem dokładnie ilu. Będziemy czekać na raport, który Ulterium do nas wyśle... (śmiech). Czyli na obecnym etapie jest dobrze, ale jest jeszcze sporo do zrobienia i dokonania, tak więc w żadnym razie nie zamierzacie spoczywać na laurach - wasza misja trwa nadal i "No turning back!"? (Śmiech)... Nie ma odwrotu!!!! Chcemy stworzyć nasz kolejny nowy album i oczywiście promować go w jak najlepszy sposób. Chodzi nam też o tworzenie nowej muzyki. Mamy pomysły na utwory. W miesiąc lub dwa będziemy rozpoczynać nad nimi prace. Dziękuję bardzo Heavy Metal Pages za wsparcie i możliwość zaistnienia w waszym magazynie! Wojciech Chamryk, Paulina Myszkowska, Bartosz Hryszkiewicz
Zdarza się to chyba jednak coraz częściej, tak więc z każdym rokiem pozycja InnerWish w notowaniach i w powszechnej świadomości jest coraz lepsza? I to jest świetne, prawda? Wiesz, kiedy widzisz nowy albumy zdajesz sobie sprawę, że jest lepiej niż przewidywałeś i automatycznie podnosisz poprzeczkę przed kolejnym. To sprawia, że pracujesz lepiej. W końcowych efekcie nigdy jednak nie wiadomo, czy fani będą się z tobą zgadzać, tak samo zespół, wszystkie wydane albumy są w tym momencie "dziećmi". Ale muzyka to smakowanie. Nie ma magicznej mapy, która
INNER WISH
95
świetnych zespołów nie wyszło wtedy poza nagrania demo, to i tak nie było źle? Wytwórnia Albatross Records była prowadzona przez naszego managera Kena Kinneara, który wcześniej poprowadził zespół Heart do ich największych sukcesów. Był to sposób na szybkie wydanie naszego albumu, aby później spróbować przyciągnąć większe wytwórnie.
Powrót do korzeni Trzydzieści lat minęło jak jeden dzień - w przypadku zespołu O5 śmiało można sparafrazować ten słynny telewizyjny evergreen, bowiem poprzednia płyta tej amerykańskiej grupy ukazała się, bagatela, w 1986 roku. Zachęceni zainteresowaniem po okazjonalnych koncertach Q5 wrócili na dobre przed dwoma laty, po czym przygotowali trzeci album "New World Order" - wydawnictwo, które śmiało można postawić obok wcześniejszych "Steel The Light" i "When The Mirror Cracks". Basista Evan Sheeley chętnie opowiada o losach zespołu i kulisach jego reaktywacji, tak więc pora już oddać mu głos: HMP: Wróciliście po blisko 30 latach milczenia Q5. Co skłoniło was do tego kroku? Evan Sheeley: Po występie na Sweden Rock Festival w 2014 roku byliśmy zaskoczeni tym, jak wielu fanów wciąż mieliśmy. Wielu z nich pytało czy zamierzamy nagrać nowy album i czy znów będziemy pełnoetatowym zespołem. To właśnie była pierwsza rzecz, która skłoniła nas do przemyśleń na temat powrotu. A już ten wcześniejszy występ podczas festiwalu Headbanger's Open Air przed siedmiu laty też nie przekonał was, że nie tylko macie po co, ale i dla kogo grać? Nasze występy na Headbanger's Open Air Festival w 2009 roku były tylko jednorazową sy-
Atenach w Grecji, na Cyprze oraz w Chicago. Krótko po występie w Chicago skontaktowała się z nami wytwórnia Frontiers Music z pytaniem czy nie chcielibyśmy podpisać z nimi kontraktu i nagrać nową płytę. Przedyskutowaliśmy to, czego rezultatem jest nasz nowy album "New World Order", z którego jesteśmy bardzo dumni. Okoliczności powstania Q5 też były dość ciekawe, bowiem w 1983 rozstaliście się ze swymi dotychczasowymi zespołami, The C.O.R.E. i całkiem wtedy popularnym TKO, by założyć kolejny? Zostałem zapytany przez Floyda Rose'a czy nie zechciałbym zagrać na basie w utworach demo,
Foto: Q5
tuacją. Zostaliśmy poproszeni przez organizatorów festiwalu o zagranie w dwóch różnych dniach. Pierwszy raz zagraliśmy jako Nightshade, drugi zaś jako Q5. W tamtym czasie nie myśleliśmy, aby przywrócić Q5 do bycia pełnoetatowym zespołem. Gdyby nie ten reunion to kto wie, za ileś lat moglibyście mieć do siebie żal, że nie daliście zespołowi drugiej szansy, tym bardziej, że w latach 80. rozpadł się on przecież zdecydowanie za wcześnie? Nasze powroty w 2009 i 2014 roku były jednorazowe, jednak te z 2014 roku skłoniły nas do myślenia nad możliwością powrotu na serio. Po Sweden Rock Festival zagraliśmy również w
96
Q5
nad którymi pracował z wokalistą Jonathanem Scottem K. Zgodziłem się i powiedziałem, że mogę sprowadzić perkusistę Gary'ego Thompsona z mojego ówczesnego zespołu TKO. Po przesłuchaniu skończonego demo, wraz z Garym zdecydowaliśmy, że chcemy odejść z TKO i założyć nowy zespół z Floydem i Jonathanem. Zapytaliśmy wtedy Rocka Pierce'a (TKO) czy nie zechciałby dołączyć do naszego nowego zespołu, a on się zgodził. Metal był wtedy w Stanach Zjednoczonych bardzo popularny, jednak wam udało się pod pisać kontrakt z niewielką w sumie wytwórnią Albatross Records. Nie był to pewnie szczyt waszych marzeń, ale zważywszy na to, ile
Wasz debiut "Steel The Light" okazał się sporym wydarzeniem, mieliście więc powody do satysfakcji, bo konkurencja na rynku była wtedy olbrzymia? Nasz album "Steel The Light" został odkryty przez dziennikarza Xaviera Rusella w brytyjskim magazynie Kerrang. Tak bardzo mu się spodobał, że poszedł z tym prosto do Martina Hookera z wytwórni Music For Nations, a on natychmiast zakontraktował zespół do wydania w Europie. Dzięki temu zyskaliśmy tam spore zainteresowanie. W sumie ukazało się sporo licencji tej płyty w iluś krajach europejskich, Kanadzie, Japonii, tak więc płyta była dostępna, co było w tym wszystkim najważniejsze? Bardzo ważne było dla nas to, że mieliśmy wydane albumy w tak wielu krajach, jak tylko było to możliwe. Wiedzieliśmy, że "Steel The Light" to świetny album i chcieliśmy, aby jak największa liczba ludzi go usłyszała. Dostrzegam tu jednak pewien minus tego pro cederu, bo różne edycje "Steel The Light" miały inne okładki - akurat mam tę najbardziej rozpowszechnioną, wydanie Music For Nations, ale były przecież jeszcze co najmniej dwie inne, tak więc kolekcjonerzy mieli i nadal mają czego szukać? Z tego powodu, że nie podpisaliśmy kontraktu z większą wytwórnią, która miałaby w swym zasięgu cały świat, podpisywaliśmy oddzielne umowy z różnymi firmami muzycznymi w różnych krajach. Dlatego właśnie są różne okładki albumu "Steel The Light". Na szczęście drugi album "When The Mirror Cracks" ukazał się już z ujednoliconą szatą graficzną, a muzycznie też był krokiem naprzód w rozwoju waszej formacji, jednak chyba nie dogadywaliście się za dobrze, skoro krótko po wydaniu tej płyty zespół rozpadł się? Pracowaliśmy nad ,,When The Mirror Cracks" prawie rok zanim został wydany. To dało nam więcej czasu, aby wszystko dokładnie zaplanować, wliczając w to okładkę. Wkrótce po jego ukazaniu, podpisaliśmy kontrakt z Q Prime oraz z ich nową wytwórnią Squawk, która była filią wielkiej firmy Polygram. Osobiste problemy w zespole podczas prac nad naszym trzecim albumem doprowadziły jednak do naszego rozpadu. Pomimo odejścia Floyda Rose'a nie było żadnych szans na to, żeby zatrzymać - już prze cież rozpoznawalną - nazwę Q5, woleliście zacząć wszystko od początku? Rick z Jonathanem zdecydowali, że będą kontynuować pracę, założyli nowy zespół i nazwali go Nightshade, nie chcieli jednak używać nazwy Q5. Jednak na debiucie Nightshade "Dead Of Night" na okładce pojawiła się informacja "Formely Q5", więc w pewnym sensie i tak pod pierali się starą nazwą? Z tego powodu, że ich album został wydany przez Music For Nations, i ludzie z tej firmy zdecydowali że poinformują ludzi o tym, że w
Nightshade występują byli członkowie Q5. Ponoć na tę płytę trafiły utwory przygotowywane na trzeci album Q5? Tak, kilka piosenek na pierwszym albumie Nightshade, było utworami, nad którymi pracowaliśmy podczas tworzenia trzeciego albumu Q5. Floyd Rose był nie tylko głównym kompozy torem, ale też producentem obu albumów Q5 jego strata była dla was pewnie sporym ciosem? Floyd jest niesamowicie utalentowanym gitarzystą i producentem. Bardzo nam go brakuje, jednak wszyscy mamy już spore doświadczenie jeśli chodzi o pisanie piosenek i nagrywanie w studio. Nie było szans na to, by mógł połączyć granie z działalnością swej prężnie rozwijającej się firmy? Nie. Floyd pozostawił muzykę na dobre. Głównym jego zajęciem jest jego firma Floyd Rose Tremolo, oraz czerpanie przyjemności ze swojego życia. Pewnie też korzystacie z jego wynalazku, bo jakżeby inaczej? Ja osobiście nie, ponieważ nie ma basowego systemu tremolo Floyda Rose'a. Jednak Rick i Dennis używają tremolo Floyd Rose na wszystkich ze swoich gitar. Nightshade nie był zbyt aktywnym zespołem, bo później wydaliście jeszcze tylko dwie płyty w latach 2001 oraz 2008 - to też ułatwiło wam decyzję o reaktywacji Q5? Nie, zjednoczenie Q5 miało miejsce na żądanie publiki. Floyd ponownie nie był zainteresowany wspólnym graniem? Ponoć przerzucił się ostatnio na muzykę country, więc może to i lepiej, że nic z tego nie wyszło? Nie. Tak jak powiedziałem wcześniej, Floyd przeszedł na muzyczną emeryturę. Lubi wiele muzycznych gatunków, jednak w jego sercu gra rock. Początkowo wspomagał was gitarzysta Kendall Bechtel (ex Fifth Angel), jednak na płycie zagrał już Dennis Turner. Nie ma chyba wielkiego doświadczenia, nie grał w żadnym znanym zespole, ale z tego co słyszę poradził so-
Foto: Q5
bie świetnie? Dennis Turner, który jest obecnie członkiem Q5 (przejmując gitarę po Floydzie Rose), perfekcyjnie pasował do naszego zespołu i jest fantastycznym gitarzystą. On i Rick (który również jest fantastycznym gitarzystą) tworzą razem perfekcyjną mieszankę. Z obsadą stanowiska perkusisty nie mieliście pewnie żadnych problemów, bo znany choćby z Bloodgood, Fifth Angel czy Heir Apparent Jeffrey McCormack grał też przecież w Nightshade, tak więc znacie się doskonale? Jeffrey również perfekcyjnie pasował do zespołu. Znał już wszystkie utwory oraz jest fantastycznym perkusistą, pod tym samym tradycyjnym względem jak nasz oryginalny bębniarz Gary Thompson. Wasz trzeci album "New World Order" można chyba śmiało określić mianem drugiego debiutu? Domyślałem się, że określisz go jako drugi debiut Q5. Chcieliśmy wskrzesić zespół nowym albumem, który mógłby startować z miejsca, w którym "Steel The Light" skończyło, jednak z dodatkiem kilku nowych pomysłów. Wygląda na to, że tęskniliście za graniem w zespole, brakowało wam tego, skoro na płytę trafiło aż tyle, bo 14 utworów?
Zostaliśmy poproszeni przez naszą wytwórnię, aby przygotować przynajmniej 13-14 utworów. Mieliśmy mnóstwo zabawy przy pisaniu i nagrywaniu nowych utworów, a one powstały dość naturalnie. To pewnie wszystko, albo w przeważającej większości, nowe kompozycje? Wszystkie piosenki, które są na nowym albumie ,,New World Open" zostały napisane z myślą o nim. Żadna z nich nie jest naszym dawniejszym utworem. Nadal lubicie zestawiać w refrenach melodyjne linie wokalne z surowymi riffami, nie unikacie zapadających w pamięć melodii - łoić może każdy, ale napisać dobry, wpadający w ucho utwór już niekoniecznie? Q5 zawsze było i zawsze będzie zespołem, który pisze i gra piosenki z melodyjną linią wokalną, zapadającymi w pamięć melodiami i surowymi riffami. Nasz wokalista Jonathan Scott K. odpowiada za świetne melodie wokalne, a Rick, Dennis i ja za surowo brzmiące riffy - jeśli chodzi o pisanie utworów. Co istotne gdyby nie odmienne brzmienie, to można śmiało postawić tę płytę obok waszych wcześniejszych dokonań, a na tym pewnie zależało wam najbardziej, by wrócić z tarczą, nie bazować tylko na przeszłości? Chcieliśmy, aby nasz nowy album był różnorodny, przypominał "Steel The Light", jednak aby jednocześnie brzmiał świeżo. Jesteście pewnie bardzo podekscytowani sytu acją, jakiej nie doświadczaliście od lat: ukazała się nowa płyta, promujecie ją - wróciła magia dawnych czasów? Jesteśmy wszyscy szczęśliwi i podekscytowani wydaniem nowego albumu, możliwością grania dla naszych fanów z dawnych lat oraz tworzeniem nowych utworów. Nie pozostaje więc nic innego jak cieszyć się tą chwilą i sprawić, by trwała ona jak najdłużej? Zdecydowanie czerpiemy wiele radości z obecnej chwili, czekamy z niecierpliwością, aby Q5 wystąpiło w jak największej ilości krajów i aby usłyszała nas jak największa ilość ludzi. W końcu gdyby nie oni, nie bylibyśmy znów zespołem. Wojciech Chamryk & Bartosz Hryszkiewicz
Foto: Q5
Q5
97
Trzecia młodość weteranów NWOBHM Nie da się ukryć, że w ostatnich latach Diamnod Head był już mocno przebrzmiałą legendą Nowej Fali Brytyjskiego Metalu, kojarzoną przez większość słuchaczy tylko dzięki klasycznym płytom sprzed wielu lat i coverom Metalliki. Na szczęście zespół zdołał podnieść się z totalnego upadku, jakim były płyty "All Will Be Revealed" czy "What's In Your Head?", proponując na najnowszym "Diamond Head" rasowe, surowe, ale i melodyjne kompozycje w swym najlepszym, dawnym stylu. Lider grupy Brian Tatler chętnie opowiada, jak udało się to osiągnąć: HMP: Wygląda na to, że nie mogliście sobie wymarzyć lepszego prezentu na 40. urodziny zespołu niż ten najnowszy album "Diamond Head"? Brian Tatler: Oczywiście, nie miałem pojęcia, że nasz nowy album zostanie tak dobrze odebrany. To niewiarygodne, że Diamond Head trwa, że po 40 latach możemy nadal grać na całym świecie. Wcześniejsze losy zespołu zdają się potwierdzać nader dobitnie, że nie zawsze najważniejsze są umiejętności czy poziom nagrywanych płyt, czasem znacznie więcej zależy powiem od splotu sprzyjających okoliczności czy nawet zwykłego szczęścia?
Diamond Head? Dziękuję za te słowa. Recenzje nowego albumu w prasie były niesamowite, jedne z najlepszych jakie kiedykolwiek czytałem. Mieliśmy krótką dyskusję i zdecydowaliśmy, że ten album powinien brzmieć jak album Diamond Head i zgodziliśmy się co do tego pomysłu. Bez eksperymentów czy bycia pod wpływem czegokolwiek, co było wokół nas. To wszystko razem złożyło się na tę płytę, wraz z naszym nowym wokalistą Rasmusem Bom Andersenem. Wasz poprzedni album "What's In Your Head?" ukazał się aż dziewięć lat temu - dlaczego musieliśmy czekać tak długo na jego następcę, skoro byliście wciąż aktywni, regularnie uka-
Bycie legendą nurtu New Wave Of British Heavy Metal było tu pewnie bardziej przeszkodą niż ułatwieniem, bo jak dobrym kom pozytorem by się nie było, stale odczuwa się pewnie presję ze strony fanów i przede wszystkim siebie samego, żeby nie obniżyć poziomu, przygotować utwory co najmniej tak dobre, jak te dawne, kultowe numery? Staram się nie myśleć o tym, lubię pisać muzykę, która mi się podoba i nad którą mam całkowitą kontrolę jakości. Co do tego albumu wszyscy powiedzieli: "Powinien brzmieć jak Diamond Head", to po części tak, jak piszę i riffy i akordy, zawsze robię wszystko by brzmiało to jak Diamond Head. Myślę, że Ras przyszedł bez obciążeń, studiując nasz cały dotychczasowy katalog, był w stanie zobaczyć z swojego punktu widzenia to, co zadziałało, a co nie działało, prawie jak producent. Myślę też, że głos Ras'a idealnie pasuje do Diamond Head. Udało mi się wymyślić wiele szybkich utworów, które pasują również do stylu NWOBHM. Jako starszemu zespołowi łatwiej jest nam napisać wolniejsze utwory niż szybkie, więc muszę świadomie pracować nad piosenkami z szybszym tempem. "Diamond Head" zawiera tylko najnowsze kompozycje, czy jest to zbiór twoich najlepszych pomysłów z dłuższego okresu czasu? Są to utwory z ostatnich ośmiu lat, napisane po "What's In Your Head?". Został on wydany w 2007 roku, zacząłem więc od tego momentu wymyślanie nowych pomysłów. Zgromadziłem dużo muzyki dla Rasa, kilka piosenek stworzyliśmy w sali prób, "Shout At The Devil" i "Silence" zaczęły się od jednego riffu. Niektóre z kawałków miałem już na domowych demach, ale musiały zostać przepracowane przez zespół: "Set My Soul On Fire", "See You Rise", "Bones", itp. Na ile problemy z poprzednim wokalistą Nick'iem Tartem opóźniły prace nas tym albumem? Nie, nie chciałem zrobić kolejnego albumu, dopóki nie poznałem Ras'a. Nick zaproponował tworzenie nowego albumu co jakiś czas, ale nie miałem ochoty powtarzać tego co przy "What's in Your Head?", nie mogłem sobie wyobrazić pisania nowego albumu z wokalistą w Brisbane i perkusistą w Nowym Jorku. Nie jestem zwolennikiem udostępnianie plików, to musi być naturalne. Przez długi czas, Diamond Head koncentrowało się na grze na żywo, a my robimy to od lat.
Foto: Diamond Head
Tak, Diamond Head miał dobrą i złą passę. Myślę, że bez Metalliki zespół nie wznowiłby działalności w 1991 i ponownie w 2002 roku. Dostałem pieniądze za cztery covery Metalliki. To pozwoliło mi kontynuować muzyczną karierę z Diamond Head, zamiast zasuwać gdzieś w robocie od 9. do 17. Straciliśmy fortunę tworząc albumy "Canterbury" (1983) i "Death & Progress" (1993) - nie można było nic odzyskać z tych inwestycji, a gdy tak się dzieje zespół może bardzo łatwo spaść na drugi plan. Natomiast ten nowy album powstał stosunkowo tanio, za to brzmi świetnie. Wydaje się, że ludzie chcą dobrych kawałków i dobrego wokalu, niekoniecznie wielkich produkcji na najwyższym poziomie. Co więc zdecydowało o tym, że akurat teraz nagraliście jedną z najlepszych płyt w dorobku
98
DIAMOND HEAD
zywały się różne składanki czy płyty koncertowe, a do tego nigdy nie narzekałeś na brak pomysłów? Nie mogłem ekscytować się perspektywą tworzenia kolejnego albumu Diamond Head, tak jak w wypadku "What's In Your Head?". Nigdy nie zebraliśmy się razem w tym samym pomieszczeniu, do pracy nad utworami. Wokalista Nick wyemigrował do Brisbane w 2008 roku, a perkusista Karl mieszkał w Nowym Jorku. To był koszmar logistyczny. Gdy Rasmus dołączył do zespołu w 2014 roku zaczęliśmy mówić o wspólnym pisaniu kawałków, miałem dużo muzyki, ponieważ pisałem cały czas od 2008 roku, więc dałem Ras'owi dwie płyty pełne pomysłów i wystartowaliśmy. Ras przyniósł ze sobą świeże podejście do pisania i kilka świetnych pomysłów.
Jak Rasmus Bom Andersen trafił do zespołu? Pewnie śpiewał już gdzieś wcześniej i tak go poznaliście, a wtedy nie było już innej opcji jak zaproponowanie mu angażu? Nie słyszałem tego, co robił wcześniej, tak więc jest to pierwszy album Ramusa, który słyszałem. Ras powiedział mi później, że śpiewał w kilku zespołach i grał na gitarze w duńskim zespole. Pracował również jako nauczyciel śpiewu, kompozytor i aranżer w Londynie. Wysłałem mu podkład muzyczny do starej piosenki Diamond Head o nazwie "To Heaven From Hell", Ras zaśpiewał na nim i odesłał go z powrotem, brzmiało to wspaniale, więc umówiliśmy się na formalne przesłuchanie tu w Midlands. Spośród wszystkich wokalistów, których widziałem Ras był najlepszy. Zaprosiliśmy go by przyłączył się do zespołu po tym jak odbył kilka spotkań z nami i wszyscy mogliśmy przekonać się, że to się uda. Wniósł do grupy nie tylko umiejętności i świetny głos, ale też pewnie dodał wam sporo ener-
gii, dzięki czemu prace nad płytą ruszyły z kopyta? Ras jest od nas o 20 lat młodszy, więc ma dużo energii i ognia w swoim stylu śpiewania i pisania. Jego teksty dotyczą jego pokolenia, są więc bardziej politycznie świadome niż kiedykolwiek były. Jest perfekcjonistą i pracuje bardzo ciężko, aby robić rzeczy tak dobre, jak tylko mogą one być. Zdołał zaznaczyć swój wpływ na zawartość płyty, nie tylko w warstwie tekstowej, ale też na przykład aranżacyjnej? Tak, w niektórych piosenkach dokonał bardzo dobrych zmian: w "All The Reasons You Live" zasugerował, że wywalimy jeden fragment, bo nie wnosi nic do struktury kompozycji, a w "See You Rise" napisał część, która według niego była potrzebna, aby utwór brzmiał lepiej. Jest bardzo świadomy tego, że jest nowym chłopakiem i nie chce zadzierać z brzmieniem Diamond Head, ale widzi też, gdzie moglibyśmy poprawić kawałek kilkoma niewielkimi zmianami. Ras jest ogromną częścią nowej płyty! Czyli bez cienia przesady możemy powiedzieć, że gdybyście nie spotkali go na swej drodze, to "Diamond Head" by nie powstała? Tak to prawda, możemy zrobić album z innym wokalistą, ale wątpię by to było tak dobre. Nie zrobilibyśmy kolejnego albumu z Nick'iem, który nadal mieszka w Brisbane. Poczułem, że muszę spróbować pracować z Ras'em aby przynajmniej przekonać się, co możemy wspólnie osiągnąć. Może więc wyczerpaliście swój limit pecha, tak bardzo dającego wam się we znaki szczególnie w latach 80. i teraz będzie już tylko lepiej? Miejmy nadzieję. Wszystkie zespoły mają swoje gorsze momenty, zwłaszcza jeśli grają od czterdziestu lat. To, w jaki sposób radzisz sobie z pechem, jest też sposobem na oddzielanie mężczyzn od chłopców. Myślę teraz, że spójność jest dużą częścią sukcesu zespołów, a Diamond Head nie był spójny przez dłuższą część swojej kariery. Z perspektywy czasu powinniśmy być bardziej przywiązani do naszego stylu i nie eksperymentować. Kiedyś Jimmy Page był jednym z twoich ulu bionych gitarzystów i obecnie jakbyś powracał do korzeni, bowiem "Bones" i finałowy "Silence" mają w sobie sporo z ducha Led Zeppelin? Jimmy Page jest moim ulubionym gitarzystą,
który okazjonalnie inspiruje moją pracę. Jego stosowanie akordów i riffów, by stworzyć nastrój i dynamikę jest genialne i tak będzie jeszcze przez jakiś czas. Staram się być oryginalny, ale to musi skądś przyjść. Led Zeppelin jest moim ulubionym zespołem od 1975 roku i mam wszystkie jego albumy. Widziałem ich tylko raz w Knebworth w Wielkiej Brytanii w 1979 roku. Zaskakuje zwłaszcza ten drugi utwór, z orkiestracjami, orien talnym klimatem i natchnionym śpiewem Rasmusa - mając na koncie takie killery jak "Am I Evil?" "The Prince" czy "Borrowed Time" postanowiłeś dorzu cić do tej kolekcji równie rozbu dowany, ale jeszcze bardziej epicki numer, taki twój "Kashmir"? Nie unikacie eksperymen tów, bo dopełniacie ten podręcznikowy wręcz NWOBHM a to iście thrashową energią ("Shout At The Devil"), mamy też dramatyczną, mroczną bal ladę (" All The Reasons You Live") czy utwór pięknie rozwi jający się od akustycznych brzmień do mocarnego uderzenia ("See You Rise") - i pomyśleć, że nadal żyją na tym świecie ludzie, twierdzący, że heavy me- Foto: Diamond Head tal to muzyka prosta i jednowymiarowa? (śmiech) Heavy metal może być odrzucony jako prosty i jednowymiarowy, ale kiedy jesteś prawdziwym fanem i wkręcisz się w niego zdajesz sobie sprawę, że w jego ramach są te wszystkie różne style. Heavy metal może obejmować wszystko od Led Zeppelin do Behemoth. Kocham dynamikę w muzyce i ciągle staram się włączyć ją do naszych utworów. Daliście też kilkakrotnie szansę na wykazanie się basiście Eddie'mu Moohan'owi, choćby w "Our Time Is Now" czy "Speed", co odbieram jako kolejne potwierdzenie tego, że jesteście zwartym, zgranym składem i każdy pełni w nim ważną rolę? Eddie Moohan dał z siebie na tym albumie więcej niż na którykolwiek z czterech poprzednich krążków, przy których pracowaliśmy. To
on wpadł na kilka świetnych pomysłów i ma bardzo dobry gust. Dałem Eddiemu wolną rękę do odegrania tego, co chciał na tej płycie. Odkryłem, że nie mogę grać na basie więc pozwoliłem Eddiemu grać tak, jak basista powinien. Wystarczy spojrzeć na to, jak ważny jest John Paul Jones dla brzmienia Zepppelinów, nie ma takiej opcji żeby Jimmy Page powiedział mu co grać. Czyli Karl Wilcox ma szansę na perkusyjne solo tylko na koncertach, których, nawiasem mówiąc, będziecie mieć w najbliższych miesiącach całkiem sporo? Nigdy więcej solówek perkusyjnych są za baaardzo z lat 80. Ponoć szykuje się wam też trasa po Stanach Zjednoczonych i Kanadzie, gdzie chyba nie graliście od wieków, macie zaproszenia na let nie festiwale - wygląda jednak na to, że warto było nagrać tę płytę? (śmiech). Zagraliśmy dwadzieścia parę koncertów w Stanach. Będziemy rozglądać się za letnimi festiwalami w 2017 roku. "Diamond Head" to dopiero wasza siódma płyta studyjna - będą kolejne, czy też jeszcze za wcześnie na takie deklaracje? Omówiliśmy nagrywanie kolejnego albumu z Ras'em - mam trochę nowego materiału, ale nie rozpoczniemy pisania jako zespół przed 2017 rokiem. Czyli nie ma przesady w stwierdzeniach typu druga czy nawet trzecia młodość, bo właśnie sam doświadczasz czegoś takiego, z korzyścią i pożytkiem nie tylko dla siebie, ale też fanów Diamond Head? Dostaliśmy szansę, każda osoba mająca silny charakter odniesie sukces, mimo problemów! Wojciech Chamryk, Ewa Lis, Marcin Hawryluk
Foto: Diamond Head
DIAMOND HEAD
99
Najlepsze jest jeszcze przed nami Vardis to już legendarna nazwa w kręgach fanatyków nowej fali brytyjskiego heavy metalu. Ich koncertówka "100 M.P.H." z 1980 roku to dla wielu prawdziwy klasyk. Po 28 latach niebytu w 2014 zespół powrócił z koncertami, by w tym roku uderzyć z premierowym materiałem zatytułowanym "Red Eye". Mocne, gitarowe granie w klasycznym heavy rockowym stylu z przełomu lat 60/70 ubrane w dzisiejsze brzmienie z pewnością przypadnie wielu do gustu. Nie jest to żadne wiekopomne dzieło, ale słychać, że muzycy niczego nie chcą na siłę udowadniać, a granie po prostu sprawia im przyjemność. Na moje pytania odpowiadał lider Vardis, wokalista i gitarzysta Steve Zodiac. HMP: Witam. Jakie to uczucie wydać po 30 latach nową płytę jako Vardis? Steve Zodiak: To fantastyczne uczucie mając album i znowu grać na żywo. To jak powrót do domu po długich wakacjach! Kiedy powstały te nowe utwory? Zaczęliście je tworzyć już po reaktywacji czy może są też jakieś stare nie nagrane nigdy wcześniej kawałki? Nigdy nie przestałem pisać, więc kilka riffów i tekstów powstało na przestrzeni lat. Na płycie znajduje się cały nowy materiał, który został napisany w 2015 roku w moim studio na greckich wyspach. Dwa z utworów dodatkowych są
"Red Eye" odzwierciedla to, co ja, Terry i Joe wnieśliśmy do tego albumu. Wasze nowe numery brzmią dość ciężko i mocno. Czy takie mieliście założenie przed wejś ciem do studia? Wiedziałem, że ta płyta będzie zdominowana przez mocne brzmienie gitary, ale aby otrzymać masywny dźwięk trzeba innych, aby mogli pomóc. Niektóre utwory są ciężkie, niektóre nie, ale gramy je wszystkie mocno. Jesteście zadowoleni z reakcji ludzi na "Red Eye"? Jak Wy sami podchodzicie do tej płyty? Jesteście z niej w pełni zadowoleni?
steście z niej zadowoleni? Tak Steamhammer są super. Mieli kogoś na naszych koncertach w Brofest i na Keep It True w 2014 roku. W ubiegłym roku wydaliśmy EPkę przyspieszając zainteresowanie wytwórni, ale Steamhammer rozumie naszą muzykę i praca z nimi była czystą przyjemnością. Ofiarowali nam dużo zaufania i wolności, a także byli wsparciem w tym całym trudnym okresie. W jaki sposób zamierzacie jeszcze promować nowy album? Może jakaś trasa? Odwiedziliśmy wiele krajów Europy w tym roku, ale niestety nie byliśmy w Polsce! Planujemy większą trasę za rok. Nigdy nie wiadomo, co czai się za rogiem, więc każdy koncert jest dla nas bardzo szczególny. Wasza wytwórnia ma mnóstwo dużych nazw w swoim katalogu. Kto z nich by wam najbardziej pasował na wspólną trasę? Steamhammer ma eklektyczną listę kapel, ale nasze brzmienie nie jest osadzone w jednym gatunku, więc graliśmy z różnymi zespołami i oby trwało to nadal! W sieci można zobaczyć tzw. lyric video do "Paranoia Strikes". Planujecie może nagrać prawdziwy klip? Tak, będziemy rozmawiali o teledysku, gdy tylko zgromadzimy wszystkich muzyków zespołu, którzy brali udział przy nagrywaniu płyty. W ubiegłym roku zmarł niestety basista Terry Horbury, którego partie słychać jeszcze na "Red Eye". Czy nie mieliście po tym wszys tkim chwili zwątpienia w dalszą działalność? Nie, Vardis oznaczał dużo dla Terry'ego i jasno dał nam do zrozumienia, że chce abyśmy kontynuowali działalność. Czemu odszedł perkusista Gary Pearson? Ja i Terry chcieliśmy tworzyć i produkować nową muzykę, więc kontynuowaliśmy działanie Vardis bez niego. Kim są nowi muzycy tworzący sekcję rytmiczną? W jaki sposób trafili do Vardis? Znałem Joe Clancy od połowy lat 90-tych, więc byłem świadom, że jest utalentowanym perkusistą. Przyszedł do mnie i Terry'ego z improwizacją po skończonym projekcie pobocznym z Adrian'em Smith'em. Rok później, kiedy skończyliśmy album bez Terry'ego i potrzebowaliśmy basisty Joe zaproponował Martina Connolly, także z kapeli Adriana. Naturalnie potrafili się zrozumieć, ponieważ grają razem od dziesięciu lat. Kiedy reszta z nas weszła do studio stało się jasne, że wszyscy pasujemy, jak ulał.
Foto: Vardis
próbami studyjnymi kawałków nagranych na żywo jeszcze w dawnych czasach. Słychać, że podeszliście do tej płyty na luzie i zagraliście po prostu to na co mieliście ochotę bez nakładania na siebie jakichś ram stylisty cznych, prawda? Da się w Waszej muzyce usłyszeć heavy metal, rock and roll, blues czy nawet country. To tak bardzo prawdziwe co mówisz, znasz naszą muzykę. Zazwyczaj piszę utwory najpierw na gitarę akustyczną, a następnie patrzę, jak to ewoluuje stylistycznie, kiedy zbierzemy się wszyscy razem w studio. W trio każdy muzyk jest odpowiedzialny za kształtowanie muzyki i
100
VARDIS
Bardzo ciężko było dla mnie i Joe'ego aby skończyć miksowanie albumu po tym jak Terry tak nagle zmarł. Wiedzieliśmy, że musimy iść dalej z tym, co mieliśmy, i od tamtej pory album stał się memoriałem Terry'ego. Myślę, że wielu artystów w jakiś sposób czuje, że praca jest zawsze niedokończona. Jesteśmy wdzięczni za niesamowite występy jakie Terry wykonał w studio, więc w tych okolicznościach jest to nasza najlepsza praca w kategorii satysfakcji. Reakcja była bardzo zachęcająca i jesteśmy z niej bardzo zadowoleni. "Red Eye" wydaliście nakładem Steamhammer Records. Jak doszło do tej współpracy i czy je-
Cofnijmy się teraz o kilka lat. Jak to się stało, że Vardis znów zaczął działać? Co było głównym impulsem? Miałem wiele do zreformowania dla zespołu na przestrzeni lat, ale to moja była żona Irena, w końcu przekonała mnie, aby podjąć decyzję na tak! Myślę, że po prostu chciała się pozbyć mnie z domu na jakiś czas. Od początku zamierzaliście wydać premierowy materiał, czy może bardziej chodziło tylko o jakieś okazjonalne gigi? Vardis zawsze miał dużo więcej muzyki do zaoferowania, ale najpierw trzeba było sprawdzić, czy magia w graniu na żywo ciągle z nami jest. Już od pierwszego pokazu wiedziałem, że wciąż to mamy.
Co się z wami działo przez tyle lat nieobecności na scenie? Mieliście jakieś inne muzyczne projekty? Przez dłuższy czas pracowałem jako technik dźwięku w londyńskiej dzielnicy West End Theatres, a stamtąd udałem się na kursy nagrywania w Sound & Music Technology dla dorosłych. Zanurzałem się w muzyce od czasu do czasu, wyprodukowałem niezależny album zespołu Accrington Stanley pod tytułem "Lovebound" w 1993 roku.
Foto: Vardis
Rok temu wypuściliście EPkę "200 M.P.H.". Znalazły się na nim utwory, które pojawiły się również na "Red Eye", a mianowicie "Jolly Roger" i "The Knowledge" oraz dwa kawałki live. Mnie jednak bardziej interesują kolejne dwa numery "Dirty Money" i "Move Along". Czy zamierzacie jeszcze kiedykolwiek wyko rzystać te numery na jakimś przyszłym wydawnictwie? Były one grane również na żywo na albumie "100 M.P.H". Chciałem tylko zobaczyć, jak będą brzmiały w studio. Nie mamy planów, aby nagrać je ponownie w studio. Czy ta płytka miała na celu przypomnienie ludziom o Vardis czy może chodziło bardziej o przetestowanie zespołu w warunkach studyjnych po tylu latach? Chcieliśmy osiągnąć oba cele, aby nas zaspokoić. Poszedłem do studia całkowicie pewny tego co staraliśmy się osiągnąć. Myślę, że zrobiliśmy spore postępy, aczkolwiek najlepsze jest jeszcze przed nami. Tę płytkę wydała Hoplite Records, która z tego co zauważyłem wydała tylko was. Co to za label? Hoplite Records wydała zremasterowaną wersję "Vigilante", która nigdy nie była wydana na CD, ponieważ ukazała się w 1986 roku. Chcieliśmy tylko zrobić bardzo ograniczoną serię EPki do rozgrzania zespołu przed ponownym wejściem do studia, więc wydawało się naturalne, że EPka powinna być wydana przez Hoplite.
wpływ? Zaczęło się od amerykańskiego rocka i bluesa z 1950 roku. Moi rodzice kochali te nagrania, więc wychowywałem się z nimi już jako małe dziecko. Przypuszczam, że lata 70-te miały największy wpływ na mnie. Ogólnie rzecz biorąc sprawiły, że zechciałem grać i wykonywać muzykę zamiast po prostu się nią cieszyć. Okres od Hendrixa w późnych latach 60-tych do końca glam rocka w Wielkiej Brytanii na początku lat 70-tych były ekstrawaganckie i stosunkowo ciężkie.
Wasze inspiracje to chyba przede wszystkim muzyka przełomu lat 60/70 prawda? Jacy wykonawcy mieli i mają na was największy
Śledzicie co się dzieje na obecnej scenie rock owej lub metalowej? Jest ktoś kto robi na was duże wrażenie?
Lubię to, co słyszę na koncertach i zespoły z którymi gramy na festiwalach. Szczerze mówiąc straciłem kontakt z muzyką w momencie, gdy na mój gust jej brzmienie zaczęło się wydawać zbyt przetwarzane. W tym roku widziałem młodych chłopców z Seven Sisters grających w Grecji i Szwecji, kocham ich energię oraz chęć do realizacji swoich pomysłów zaczerpniętych z zespołów, które na nich wpłynęły. Czuliście się zawsze mocno związani z całym ruchem NWoBHM, czy może jednak byliście gdzieś na uboczu? Nie byłem tego świadomy. Znacznie później to zobaczyłem, to nie było coś, czego każdy był świadomy w tym czasie. akie bandy z tego nurtu uważacie za najwięk Ja sze, a jakie według was nie wykorzystały swo jego potencjału? Nie postrzegam NWOBHM jako spójny ruchu muzyczny, bardziej jako okres czasu, w którym ciężka muzyka w Wielkiej Brytanii miała nową energię i postawy DIY, po tym jak zakończył się punk. Tak jak istnieją duże różnice w muzyce Vardis i Venom, istnieją także między Saxon i Diamond Head czy Weapon i Girlschool. Nie są w jednym stylu i zawsze jest miejsce dla zespołów tworzących szczerą muzykę. Jak byście porównali pozycję Vardis dziś i te 35 lat temu? Jak dobre wino, wiek dał nam więcej głębi i zawartości alkoholu. To już wszystko z mojej strony, dzięki za wywiad i powodzenia. To była przyjemność… Maciej Osipiak Tłumaczenie: Marcin Hawryluk, Ola Matczyńska
Foto: Vardis
VARDIS
101
brała najlepsze według nich.
Wierni sobie i tradycji Muzycy hiszpańskiej Zarpy swym każdym kolejnym wydawnictwem potwierdzają, że klasyczny i totalnie archetypowy heavy metal to ich stylowy znak firmowy. Najnowszy album "Dispuestos para atacar" zachwyci więc tych wszystkich, którzy cenią ekipę Vicente Feijóo od lat, a żyjący dotąd w nieświadomości istnienia tego zespołu zwolennicy rasowego hard'n'heavy też powinni zainteresować się tym krązkiem: HMP: W latach 70. i 80. byliście jednymi z prekursorów heavy metalu w Hiszpanii, jednak już w 1988 roku zespół zakończył działalność. Nie poddaliście się jednak, od 1999 roku Zarpa regularnie raczy nas nową muzyką, a "Dispuestos para atacar" to już wasz 15 album studyjny - wciąż jest w was ten głód grania, nigdy nie macie go dość? Vicente Feijóo: Jestem profesjonalnym muzykiem. Muzyka jest dla mnie sposobem na życie i doceniam wiele stylów muzycznych. Heavy rock jest czymś, co mam w środku. Jestem bardzo kreatywny, a komponowanie sprawia mi wiele radości. Z kolei granie na żywo daje mi dużo energii, a ponieważ jestem nadal w dobrej
na na stanowisku drugiego gitarzysty - dlaczego Rafael Játiva już z wami nie gra i jak do zespołu trafił jego następca Serafín Mendoza? Nowym członkiem zespołu, z którego jesteśmy bardzo dumni i zadowoleni jest Serafin Mendoza. Co do muzyki to w zasadzie się nic nie zmieniło oprócz solówek, bo Serafin jest prawdziwym wirtuozem. Jesteście w zbliżonym wieku, co pewnie ułatwia wzajemne porozumienie i komunikację w zespole, a do tego pozwala mi to wysnuć wniosek, że Serafín jest doświadczonym muzykiem - grał już gdzieś wcześniej? Serafin był zawsze człowiekiem ciężko pracują-
Nie da się jednak ukryć, że ostatnimi czasy w wydajecie płyty bardzo regularnych odstępach czasu, a fakt, że na potrzeby najnowszej nagraliście aż 32 utwory, które zresztą też wydaliście własnym sumptem dla najbardziej oddanych fanów na dwóch kompilacjach potwierdza, że brak weny i nowych pomysłów są w Zarpa czymś nieznanym? Jestem szczęściarzem będąc tak kreatywnym, ale nie zawsze tak było. Myślę, że istnieje wiele pomysłów na nowe płyty w przyszłości. Trudno jest przeprowadzić selekcję tak obszernego materiału, odrzucać utwór po utworze mając świadomość, że w sumie nie są one gorsze od tych 11 które trafiły na płytę? Nie ma gorszych kawałków istnieją tylko różne, które nie pasują do całości. Jeśli utwory są poza oficjalnym albumem to nie ma problemu, zawsze znajdzie się dla nich miejsce w wydaniach kolekcjonerskich. Nie kusiło was jednak, by pójść w ślady wielu innych zespołów, "zachomikować" te numery i mieć już gotową kolejną płytę na przyszły czy 2018 rok? Do tego czasu powstanie pewnie kolejna porcja świeżutkich numerów? Nie, wolę tworzyć nowe utwory, dzięki czemu muzyka i komponowanie ma wiele do zaprezentowania z dnia na dzień. Nagrywaliście niejako u siebie, bo w Fireworks Estudios i jest to wasza kolejna, co najmniej czwarta zarejestrowana tam płyta - jej brzmienie potwierdza, że warto tam pracować, a co jeszcze za tym przemawia - może duże pomieszczenie w którym można nagrać perkusję tak jak kiedyś? Studia Fireworks znajdują się daleko od naszego domu, lecz mają bardzo dobre ceny, akceptowalny dźwięk i kilku techników, którzy są bardzo dobrymi muzykami. Za każdym razem jesteśmy bardzo dobrze nagrani i wszystko odbywa się bardzo profesjonalnie. "Dispuestos para atacar" nader dobitnie udowadnia, że tradycyjny heavy metal wciąż jest dla was punktem wyjścia i zarazem wymarzoną stylistyką: czujecie się w nim najlepiej, stąd eksperymentów z innymi rodzajami muzyki nie ma się co po was spodziewać? Mogłem zrobić ekstremalny metal, death metal lub jakiś dowolny styl, ale dźwięk Zarpa jest klasycznym heavy metalem z akcentami wielu stylów rocka i metalu.
Foto: Zarpa
kondycji fizycznej, to jest to coś czego nie mogę zostawić, to mój sposób życia. Pod wieloma względami jest teraz trudnej być muzykiem, bo nie ma już mowy o jakichkol wiek dochodach ze sprzedaży płyt, ale dla was zapewne nigdy nie był to priorytet? Obecne czasy dają też chyba znacznie więcej możliwości takim grupom jak Zarpa, szczególnie jeśli porównać je z czasami gdy zaczynaliście, tuż po wielu latach rządów reżimu generała Franco? Wiele się zmieniło od tamtych czasów hiszpańskiej transformacji. Franco zmarł w 1975 roku, Zarpa powstała w 1977 roku i dalej kontynuujemy w podziemiu - internet sprawił, że nasza muzyka jest dostępna na całym świecie, lecz w małej skali. Kilkanaście lat graliście w niezmiennym składzie, jednak w ubiegłym roku nastąpiła zmia-
102
ZARPA
cym na roli. Mieszka w pobliskiej wsi obok Walencji i zawsze po ciężkim dniu pracy uczył się grać na gitarze. Występował z małymi zespołami w swojej okolicy, a teraz spełnił swoje marzenie o byciu gitarzystą Zarpa, to chyba przeznaczenie. Miał udział w powstawaniu kompozycji na nową płytę, czy też jesteś autorem całości materiału, a koledzy mieli tylko udział w ich aranżowaniu, etc.? Jestem autorem utworów i aranżacji, ale zawsze pozwalam wnosić innym dobre pomysły. Mieliście jakieś założenia przystępując do prac nad następcą "Bestias del poder", czy też jest to u was niejako naturalny proces: macie kilkanaście nowych utworów i wtedy wiadomo już, że pora przystąpić do prac nad kolejnym albumem? Podczas przepływu kreatywności skomponowałem około 32 utworów, a nasza wytwórnia wy-
Jednak coraz śmielej wykorzystujecie instru menty klawiszowe, jak np. w "Un peregrino soy", czyli jednak nie ma się co ograniczać, jeśli numer zyska na takim rozwiązaniu? Musimy rozróżnić, co jest muzyką na żywo, a muzyką nagraną. Klawisze lub inne elementy zawsze mogą wzbogacić moje pomysły w wielu utworach. Nie unikacie też nieco lżejszych, naprawdę melodyjnych utworów w rodzaju wspomnianego przed chwilą, openera "Tropas del bien y del mal" czy choćby kojarzącego się z Judas Priest numeru tytułowego - jest na nie jakiś odzew ze strony stacji radiowych czy interne towych? Mamy piosenki, które mogą być puszczane przez stacje radiowe, ale niestety te oficjalne nie puszczają heavy metalu więc zostaje nam tylko internet. W niektórych stacjach pojawiają się programy, które wspierają ten styl, ale kto ich słucha? Jest to bardzo niewiele osób, więc tru-
dno jest zyskać popularność dzięki stacjom radiowym. Najlepszą metodą są koncerty na żywo. Nie narzekacie za to na brak wsparcia ze strony wydawców, bo po okresie pewnego zastoju w tej kwestii od lat współpracujecie z niemieckimi firmami: najpierw Karthago Records, teraz Pure Steel Records - to tam wasza muzy ka cieszy się największą popularnością, oczy wiście poza rodzimą Hiszpanią? Na miarę naszej muzyki, to tutaj w Hiszpanii mamy swoją publiczność. Niestety nie mamy wielu okazji do koncertowania w innych krajach. Jest to przykre, ponieważ jesteśmy zespołem, który ma bardzo duże możliwości działania poza granicami naszego państwa, co znacznie zwiększyło by liczbę naszych fanów. A jak wygląda to w innych regionach świata, np. w Ameryce Południowej, gdzie choćby taki Baron Rojo święcił kiedyś triumfy za sprawą swych hiszpańskojęzycznych płyt - podążacie ich śladami, czy też brak promocji w tamtym regionie skutecznie to uniemożliwia? Nie możemy podążać śladami Baron Rojo, ponieważ mają promocję, która jest nieosiągalna dla nas. Ameryka Łacińska jest miejscem, gdzie bardzo mało wiadomo o nas. Tutaj w Hiszpanii istnieją zespoły, które są bardzo znane, mimo że nie grają tak dobrze, ale musimy zmierzyć się z naszym przeznaczeniem. W tej chwili możemy zaoferować tylko dobrą muzykę. Gracie za to coraz częściej w Europie, pojaw iając się też w krajach dotąd przez Zarpę nie odwiedzanych, np. we Włoszech, czyli wygląda na to, że macie jeszcze sporo roboty pod tym względem? Jak powiedziałem wcześniej, brakuje nam osób zajmujących się promocją, które oddałyby się naszej muzyce i prowadziły nas do rozszerzenia działalności poza Hiszpanię. Mam nadzieję, że znajdą się na czas, bo on ucieka.
Comeback po latach Debiutancki LP Millennium to wydawnictwo poszukiwane przez kolekcjonerów, jednak ten reprezentant schyłku NWOBHM nie narzekał na nadmiar szczęścia i rozpadł się po kilku latach istnienia. Zła passa minęła niedawno, a po dobrze przyjętych koncertach zespół doczekał się wznowienia nie tylko "Millennium", ale też dotąd niewydanego, drugiego albumu z 1985 roku, "Caught In A Warzone". O tym wszystkim - no, może niekoniecznie do końca - opowiada nam wokalista grupy, Mark Duffy: HMP: Wydawałoby się, że umilkliście na zawsze w 1988: niektórzy z was zerwali z muzyką, inni, jak np. Mark stali się znani dzięki swym kolejnym zespołom. Tymczasem nie dość, że reaktywowaliście się w ubiegłym roku, to jeszcze wasza dyskografia powiększyła się o wznowienie debiutu i drugi, dotąd oficjalnie nigdy nie wydany, album - można tu chyba mówić o sensacyjnym powrocie po latach? Mark Duffy: Jest to zadziwiający comeback, którego w żadnym razie się nie spodziewaliśmy, lecz powtórne zainteresowanie nurtem NWOB HM dało nam szansę zastanowić się nad powtórnym zejściem się. Zainteresowanie kompaktową edycją "Millennium" miało pewnie znaczny wpływ na podję cie decyzji o reaktywacji? Powtórne wydanie albumu Millennium na CD było dla nas niespodzianką. Wiele firm skontaktowało się z nami chcąc wydać ten album i to jego ponowne ukazanie się podsunęło pomysł naszego spotkania. Jednak dopiero propozycja festiwalu Brofest przypieczętowała ten pomysł. Nie udało się wam jednak wrócić w oryginal nym składzie - pozostali koledzy nie byli zain -
teresowani powrotem zespołu, czy też uznali, że nie podołają takiemu wyzwaniu po wielu latach przerwy? Mark skontaktował się z pozostałymi członkami zespołu. Steve Mennell i Dave Hardy byli zainteresowani, ale niektórzy członkowie wyprowadzili się a inni mieli problemy zdrowotne, więc nie byli w stanie do nas dołączyć - wszyscy powiedzieli, że bardzo chcieliby wziąć w tym udział, lecz nie mogli ze względu na okoliczności. Wsparli was jednak Dave Hardy, który grał już w zespole w latach 80. i nowi na pokładzie Andy Fisher oraz Will Philpot - jak ich poznaliście i jak trafili do Millennium? Mark szukał gitarzysty do współpracy w innym projekcie. Poznał Willa Philpota i zaczęli pisać wspólnie utwory. Kiedy nadeszła propozycja występu Millennium na Brofest i niektórzy muzycy z pierwotnego składu nie mogli wziąć w nim udziału, Mark zapytał Willa czy chciałby dołączyć do Millennium. Mark pracował też na co dzień z Andy Fisherem, który jak się szczęśliwie złożyło jest basistą, więc Mark zaprosił Andiego na przesłuchanie i ten dostał pracę!
W waszej dyskografii jest sporo płyt wydanych samodzielnie w małych nakładach, często na CD-R, np. "Zeta", "Zarpasaurio" czy "Progreso" - są szanse na ich oficjalne edycje, czy też pozostaną takim dostępnymi tylko na koncertach rarytasami dla waszych największych fanów? Wszystkie te płyty są już sprzedawane, nie mamy już żadnych kopii. Podsumowując więc tę pogawędkę: nie czuje cie się więc weteranami i żywymi legendami hiszpańskiej muzyki, wciąż macie coś do udowodnienia i przekazania sobie i swym fanom, dlatego też grupa Zarpa nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa? W porządku!! Wiele osób mówi, że jestem legendą, ale czuję się jak muzyk, który rozpoczął swoją karierę, zawsze ucząc się i szukając nowych piosenek, nowych rzeczy do przekazania innym. Myślę, że Zarpa wciąż ma dużo przed sobą, wiele miejsc pracy do zaoferowania, dużo energii i entuzjazmu, a musimy być zespołem przez długi czas. Wojciech Chamryk & Marcin Hawryluk
Foto: Millennium
MILLENNIUM
103
HMP: Dawno nie nagraliście tak dobrej płyty jak "Tygers Of Pan Tang" - to dlatego nosi ona eponimiczny tytuł, którym sygnalizujecie nowy początek waszej kariery? Robb Weir: Ten album nagraliśmy w nowym składzie i uważam, że jest najlepszy! Nie chciałbym urazić nikogo z poprzednich członków, zespołu bo każdy miał wpływ na historię Tygersów. Po prostu czuję, że ten skład wymiata! Mickey po raz pierwszy nagrywał z nami płytę, więc pomyśleliśmy: nazwijmy go nazwą zespołu żeby powiedzieć: "Hej, nowy skład, nowa płyta, co o tym sądzicie?".
Foto: Millennium
Macie już za sobą pierwsze koncerty w tym składzie, w tym na wspominanym już kilka krotnie festiwalu Brofest w lutym tego roku. Jak zostaliście przyjęci? Utwierdziliście się w przekonaniu, że reaktywacja to był dobry pomysł? Festiwal Brofest okazał się być dla nas super imprezą, publika była fantastyczna. Ludzie przyjechali z wielu stron świata, co było niesamowite. To także przekonało nas, aby kontynuować i jak się da zagrać więcej koncertów. W tej sytuacji myślicie pewnie o stworzeniu nowego materiału, by nie być zespołem bazującym tylko na swych dokonaniach z przeszłości? Od jakiegoś czasu także piszemy utwory na nowy album Millennium. Chcemy pokazać, że zespół może dalej istnieć i powrócić z nowym materiałem. Zanim jednak dojdzie do nagrania tej płyty powspominajmy wasze początki, bo w latach 80. informacje zza tzw. Żelaznej kurtyny docierały do nas nader skąpo, a internetu prze cież na dobrą sprawę jeszcze nie było - jak powstało Millennium? Mark Duffy i Pete McArdle założyli Millennium, gdy razem chodzili do szkoły na lekcje gry na gitarze. Zaczęli pisać utwory i chcieli założyć swój zespół. Zamieścili ogłoszenie w lokalnej gazecie, że szukają basisty i znaleźli Dave'a Price'a. Steve'a Mennella znali już z innego zespołu i poprosili go, by do nich dołączył, a z kolei ktoś ktoś powiedział im, że Dave Merrington właśnie odszedł z innego zespołu, więc przesłuchali go. Rok 1982 był już schyłkiem nurtu NWOB HM: kto miał zrobić karierę już ją zrobił, setki grup pozostały w podziemiu, zmieniły stylistykę bądź rozpadły się, tymczasem wy niemal od razu podpisaliście kontrakt-. Guardian Records N' Tapes nie była wielką firmą, ale wypuściła sporo ważnych dla brytyjskiego metalu singli i kompilacji, w tym tę, na której w 1983 roku debiutowaliście, "Pure Overkill". "Steal Your Heart" i "Rock Was Meant For Me" to jakieś nagrania demo, czy utwory nagrane specjalnie z myślą o tej składance? Zespół wkrótce nagrał kilka utworów i zdecydował się na nagranie demo. Znaliśmy zespoły, które już wcześniej korzystały z usług Guardian Studios, więc zdecydowaliśmy się też tam spróbować. Nagraliśmy dwa utwory demonstracyjne "Magic Mirror" i "I'm On Fire". Kilka mie-
104
MILLENNIUM
sięcy później nagraliśmy w tym samym studio "Steal Your Heart" oraz "Rock Was Meant For Me". Guardian później zapytali nas czy chcemy wziąć udział w składance "Pure Overkill", na co zgodziliśmy się i włączyli trzy utwory, które wcześniej nagraliśmy do programu tej kompilacji. Ich odbiór musiał być pozytywny, skoro dość szybko weszliście do studia, by zarejestrować debiutancki LP? Co sprawiło, że nie cieszył się powodzeniem: wyjątkowo niesprzyjające dla metalu czasy, bo masowa publiczność wolała synth pop czy inny Wham, czy też bankructwo wydawcy, wskutek którego mogliście zapomnieć o promocji, etc.? Odzew na album "Pure Overkill" był dobry, co skłoniło nas do kolejnego kroku, pełnego albumu. Porozmawialiśmy z Guardian Records i zgodzili się wydać album Millennium. Zespół sam go sfinansował i wydał za pośrednictwem Guardian Records, ale nie mieliśmy z nimi podpisanego kontraktu. Po ukazaniu się albumu i kilku świetnych recenzjach Guardian Records chcieli związać się z Millennium i wydać kolejny album lecz wystąpiła między nami różnica zdań i nie chcieliśmy się z nimi wiązać i nagrywać dla tej wytwórni kolejnego albumu. Na domiar złego firma zajmująca się dystrybucją naszego debiutu zbankrutowała i nie zapłacono nam za jego sprzedaż, więc nie mogliśmy sfinansować wydania kolejnej płyty. Nie poddaliście się jednak, bo już w 1985, mimo zmian składu, nagraliście podczas trzech sesji kolejny album "Caught In A Warzone". Już wtedy ten materiał nosił taki tytuł, czy też został on wymyślony dopiero na potrzeby edy cji No Remorse? W 1985 zdecydowaliśmy się na kolejne nagrania i wybraliśmy inne studio. Poszliśmy do The Studio w Gosforth Newcastle i Steve'a Daggarta jako producenta. Nagraliśmy wtedy trzy sesje i nagrania te miały ukazać się na kolejnym albumie Millennium... Który ujrzał światło dzienne dopiero w tym roku, ale na dotyczące tej kwestii pytania Mark Duffy już nie odpowiedział... Wojciech Chamryk, Magdalena Kowalska, Marcin Hawryluk
Z premedytacją jednak nie cofacie się do swych początków, tak jak czyni to wielu innych muzyków, nazywających to powrotem do korzeni, etc., bo nie wracacie do brzmienia NWOBHM i zespołu z początku lat 80., słychać, że to płyta nagrana współcześnie? W końcu osiągnęliśmy to brzmienie, które starałem się osiągnąć już od jakiegoś czasu! Samo pisanie muzyki było najlepsze jak do tej pory, a Soren Andersen dał nam to mocne brzmienie, o którym mówiłem. Inni ludzie muszą też tak myśleć, skoro w tym tygodniu weszliśmy na listę przebojów na 24. miejsce! Trzeba więc cały czas iść do przodu, nie oglądać się za siebie i to jest twoja metoda, dzięki której przetrwałeś w muzycznym biznesie już niemal 40 lat? Zawsze trzeba od czasu do czasu spojrzeć za siebie, żeby zobaczyć, czy to co robisz w tej chwili jest lepsze! A jeśli chodzi o przetrwanie, to sądzę, że obowiązuje prawo dżungli - przetrwa najsilniejszy. A ja jestem w niezłej formie! Wow, 40 lat, dzięki za przypomnienie! Widziałem dużo interesujących zmian przez te lata. Część na dobre, część nie do końca na dobre. Co pomaga każdemu zespołowi przejść trudne czasy to świetni fani i mocne kawałki. Na szczęście Tygers ma oba te atuty. Nie czujesz się jednak wypalonym weteranem, co potwierdza zawartość nowej płyty może jest tak również dzięki temu, że współpracujesz z młodszymi, pełnymi energii ludź mi? Zgaduję, że nawiązujesz do Micka, najnowszego gitarzysty Tygersów? Mick niesie ze sobą mnóstwo energii i nowy rodzaj pisania muzyki. Jego gra to pierwsza klasa, a poza tym jest naprawdę fajnym facetem. Prywatnie, nigdy nie czułem się lepiej i zdrowiej, to ja zawsze jestem pierwszy w samolocie lub autobusie. W latach 80. nie udało się sformować tak zgranego składu, może właśnie też z tego powodu rozpadliście się na kilkanaście lat? Wiele czynników złożyło się na moje chwilowe odejście z zespołu. Głównym było MCA, nasza wytwórnia, która swego czasu chciała żebyśmy nagrywali coraz więcej nie naszych kompozycji,
że jeśli mielibyśmy grać ulubione kawałki każdego, to gralibyśmy ponad trzy godziny i nadal pewnie byśmy pominęli czyjś ulubiony utwór.
Powrót prawdziwego tygrysa Nie da się nie dostrzec, że po reaktywacji w 1999 roku Tygers of Pan Tang z rzadka tylko nawiązywali do czasów świetności zespołu z początków lat 80., nagrywając zwykle nierówne, pełne wypełniaczy albumy. Pewne symptomy powrotu do dawnej klasy można było jednak zaobserwować na wydanym cztery lata temu "Ambush", a tegoroczny "Tygers Of Pan Tang" to już płyta bez precedensu pośród tych powstałych po roku 1985 - kto wie, czy nie najlepsza spośród nich. Gitarzysta, lider i jedyny członek oryginalnego składu Tygers Robb Weir z ogromnym entuzjazmem opowiada nam o nowej płycie i kulisach jej powstania: kiedy ja czułem, że możemy pisać lepsze utwory niż oni nam proponowali. Po tym jak "Wild Cat" znalazł się na 13. miejscu na listach przebojów, a "Spellbound" na 18. wiedzieliśmy, że nasze utwory są bardzo popularne i na tyle mocne, żeby wspinać się na listy. Jednak 20-lecie założenia zespołu uczciliście powrotnym koncertem na Wacken Open Air w 1999 roku i potem już z każdym rokiem było chyba łatwiej, mimo zmian w przemyśle muzycznym czy generalnie nastawieniu ludzi do muzyki? Nigdy nie jest łatwo w przemyśle muzycznym, ale trzeba walczyć, żeby przetrwać. W 1999 roku zacząłem z Tygersami od nowa. Kiedy wszedłem na scenę przed 22 tysiącami ludzi zrozumiałem, że chcę poskładać Tygersów do kupy. I oto jesteśmy, 16 lat później. Myślę, że wyglądamy i brzmimy całkiem nieźle.
do obecnej wersji. Myślę, że brzmi super... Miałeś chyba nadmiar dobrych numerów, skoro "What Do You Say" trafił tylko na stronę B winylowego singla "Only The Brave"? Mieliśmy około pięćdziesięciu pomysłów na utwory i zeszliśmy z tego do dwunastu. Po wielu dyskusjach zostaliśmy przy najlepszej dwunastce! No i oczywiście cover, "I Got the Music In Me". Musieliśmy zdjąć dwa kawałki z krążka, na rzecz bonusowych tracków. Więc świat nie sły-
Dopuszczasz kolegów do układania setlist, bierzesz pod uwagę ich propozycje? Zwykle to ja wraz Jackiem decydujemy co będzie w setliście na koncert. Później dzielę się z tym z resztą zespołu i wtedy zaczyna się zabawa! "Dlaczego gramy to, kiedy powinniśmy grać tamto?". Koniec końców mamy równy wpływ i wszyscy dokładamy do najlepszej możliwej setlisty na daną trasę. Będziecie promować "Tygers Of Pan Tang" nie tylko w Europie, ale też w Ameryce Południowej, USA czy Kanadzie - chyba od dawna nie mieliście tak dużej trasy? To prawda. To bardzo ekscytujące grać w nowych krajach, festiwalach dla nowych fanów mimo, że byliśmy w trasie już tak wiele razy! Armia Tygersów rośnie w siłę! Wygląda więc na to, że z czasem zyskujecie nowych fanów, zamiast obserwować z prz erażeniem, że na waszych koncertach pojawia
Owszem! Płytę otwiera singlowy "Only The Brave"- po tym, jak sprawdził się w tej roli na koncertach stał się waszym murowanym faworytem? Lubię wszystkie utwory z naszej nowej płyty. "Only The Brave" jest świetnym kawałkiem do grania na żywo i po przekroczeniu 100000 wyświetleń teledysku chyba wszyscy znają już jego słowa! Nie brakuje tu wielu innych udanych utworów, choćby rozpędzonego "Never Give In" czy "The Devil You Know", które spokojnie mogłyby znaleźć się na waszych klasycznych płytach z lat 80.? Jak najbardziej! To jest własnie sekret pisania Tygersów. Tworzenie utworów, które słyszysz pierwszy raz w życiu, a od razu czujesz się z nimi komfortowo. Tak jakbyś już je znał. Zaczynasz nawet śpiewać pod nosem, mimo, że słyszysz go pierwszy raz w życiu.
szał jeszcze "Plug Me In" i "Swing" - wersji unplugged kawałka "Suzie Smiled". Ale to całkiem inna historia!
Nie da się jednak nie zauważyć, że coraz bliżej wam do klasycznego hard rocka niż NWOB HM czy tradycyjnego metalu, tak jakby wasza muzyka szlachetniała z wiekiem? Dziękuję! Mam taką nadzieję. Kiedy piszemy muzykę zawsze pytamy samych siebie: "Czy to Tygers?". To znaczy, czy ten kawałek brzmi jak my; riff gitarowy, melodia i czy to wszystko dobrze do nas pasuje? Jeśli wszystkie punkty możemy odhaczyć, to pracujemy nad danym kawałkiem dalej i zostaje klasykiem Tygersów!
Czyli daleki jesteś od zapychania płyt utworami ponad miarę, to ma być zwarta, spójna artystycznie całość bez wypełniaczy? Nienawidzę, nienawidzę, nienawidzę wypełniaczy. Według mnie każdy kawałek powinien być killerem. Spoglądając na dorobek Tygerów można dostrzec kilka takich wypełniaczy i niestety, to ja je napisałem! Jeśli mógłbym wrócić do tamtych czasów, to wyrzuciłbym je i zastąpił killerami. Które? Cóż, wiem, ale nikomu nie powiem!
Zaskakuje też "I Got The Music In Me", czyli przeróbka "I've Got The Music In Me" The Kiki Dee Band - skąd ten wybór? Pewnie pamiętałeś tę piosenkę jeszcze z lat 70.? Kocham ten utwór. Słuchałem tego bez przerwy w 1974 roku. Zasugerowałem reszcie zespołu, żebyśmy nagrali własną wersję tej piosenki. Kiedy ją zagrałem, chłopaki nie byli przekonani. Zostawiliśmy to na kilka tygodni i spróbowaliśmy ponownie. Ku mojemu zachwytowi, wszystkim się spodobało i rozwinęliśmy ten pomysł
Układając listę utworów na koncerty będziecie więc mieć tym razem kłopot bogactwa, tym bardziej, że macie też w repertuarze sporo utworów, bez których fani nie wyobrażają sobie waszych występów? Tak, są utwory, które musimy grać na każdym koncercie, to prawda. Ale oczywiście, nie da się dogodzić każdemu i czasem ludzie po koncertach podchodzą do nas i mówią, dlaczego nie zagraliście tego, albo tamtego. Prawda jest taka,
Foto: Tygers Of Pan Tang
się, coraz bardziej malejąca, grupa starszych ludzi? Na szczęście nowi fani odkrywają nas codziennie. Dzięki mediom społecznościowym, YouTube, Spotify i innym, jest dużo łatwiej dotrzeć do nowych ludzi i pozyskać kolejnych słuchaczy. Możesz więc po tych wszystkich latach z satysfakcją stwierdzić, że nie zmarnowałeś tego czasu, a fani chętnie sięgają nie tylko po te starsze, klasyczne już albumy Tygers Of Pan Tang, ale też i nowe płyty - dla artysty nie ma chyba większego dowodu uznania? Tak, masz absolutną rację. Nigdy nie byliśmy tak nakręceni! Mamy mnóstwo koncertów i festiwali w następnym roku. Proszę, przyjdźcie przywitać się z nami! Może wyglądamy na groźnych, ale nie gryziemy! Dzięki za czas spędzony na czytanie moich odpowiedzi i pamiętajcie: "You rock, we ROAR!" Wojciech Chamryk, Krzysztof Pigoń, Marcin Hawryluk
TYGERS OF PAN TANG
105
dziesz takie melodie na wszystkich naszych albumach, ale powiedziałbym, że pojawiają się głównie na naszym debiutanckiego albumie oraz na obecnym "Beyond The Veil". Wiele angielskich, nie tylko metalowych, grup czerpie z takich źródeł i wy chyba też musicie znać i cenić takie zespoły jak choćby Jethro Tull? Tak, uwielbiam Jethro Tull, Ian Anderson jest geniuszem. Moje ulubione albumy to "Songs From The Wood" oraz "Heavy Horses", genialna muzyka.
Mroczne duszki
Jeśli ktoś lubi rasowy heavy metal w najlepszej tradycji NWOBHM w połączeniu z folkiem Wysp Brytyjskich, to pochodzący z nich Dark Forest wydał właśnie kolejną płytę. "Beyond The Veil" to nie tylko najbardziej dojrzałe wydawnictwo grupy Christiana Hortona, ale też zarazem najdłuższe, między innymi za sprawą epickich kolosów w rodzaju "The Lore Of The Land". Lider grupy opowiada nam nie tylko o najnowszej płycie Dark Forest, ale też o swych inspiracjach, ulubionych zespołach czy zdroworozsądkowym podejściu do życia: HMP: Cztery albumy w siedem lat to naprawdę imponujący dorobek, tym bardziej, że z każdym kolejnym wydawnictwem wchodzicie na coraz wyższy poziom - wygląda na to, że nie tylko bardzo konsekwentnie działacie, ale też dopisuje wam szczęście? Christian Horton: Nie sądzę, żeby szczęście miało coś z tym wspólnego, raczej nie, uważam, że to właśnie doświadczenie i wiek. Obecnie piszemy utwory w stylu w jakim zawsze chcieliśmy to czynić, kiedy zaczynaliśmy, ale wtedy nie byliśmy po prostu wystarczająco dobrym zespołem. Jednak trzeba kiedyś zacząć. Jestem bardzo dumny ze wszystkiego, co stworzyliśmy jako zespół. Pracowaliśmy dotąd bardzo ciężko,
ciągu roku. Oceniam go na podstawie poziomu zadowolenia z muzyki, którą stworzyliśmy, a także z wpływu na życie innych dzięki tej, w sumie smutnej, muzyce. Co sprawiło, że weszliście na ten wyższy poziom? Bo w sumie już powodzenie debiutanckiego "Dark Forest" i podpisanie kontraktu z Cruz Del Sur Music było bardzo istotnym krokiem w rozwoju waszej grupy, a to był prze cież dopiero początek? Pod względem popularności, powiedziałbym, że powoli rosła ona od naszego debiutu, a związanie się z Cruz Del Sur pomogło nam dotrzeć do większej liczby osób. Myślę, że ważną sprawą
Też je lubię, podobnie jak kilka starszych. "Beyond The Veil" to nie tylko najbardziej dopra cowana, ale i najdłuższa płyta w dyskografii Dark Forest. Wasz każdy album jest coraz dłuższy, ale tym razem już naprawdę zasza leliście, bo to ponad 73 minuty muzyki!? To było po prostu coś, co dzieje się w sposób naturalny. Kiedy piszę utwory nie jestem świadomy jak długie będą, po prostu robię to tak jak czuję. Kiedy składaliśmy płytę zdaliśmy sobie sprawę, że to będzie dość długi album, ale tak miało być. Umieściliśmy jakieś wstawki, aby zaprezentować pełne doznania. Nie rozumiem ludzi, którzy mówią, że płyta może być za długa. Z pewnością, jeśli lubisz muzykę i zespół to im dłużej tym lepiej? Nie znaczy to, że nasza następna płyta będzie jeszcze dłuższa! Nie planujemy tego w ten sposób. Nigdy nie rezygnujecie z niektórych utworów powstałych podczas przygotowywania kolejnej płyty? Jeśli jakiś numer jest w pełni opra cowany i spełnia wasze normy, trafia na płytę, o odrzutach nie ma mowy? Nie, zawsze wiemy dokładnie, co będzie na albumie do momentu, kiedy wejdziemy do studia. Zazwyczaj mamy opracowaną kolejność utworów do tego czasu. Wobec tego dorobiliście się właśnie podwójnego, winylowego albumu, a jego niewątpli wym mocnym punktem będzie "The Lore Of The Land" - długa, rozbudowana i epicka kom pozycja? Myślę, że wiele osób z pewnością doceni ten kawałek. Tak, jest to z pewnością jeden z moich ulubionych utworów. To jeden z naszych najlepszych okresów i coś z czego jestem bardzo dumny. Uwielbiam wmontowane klawisze na końcu, nasz gości w tym utworze, Liz Comley spisał się świetnie, a tekst tego utworu dużo dla mnie znaczy osobiście.
Foto: Dark Forest
a mam wizję naszej muzyki, która będzie jeszcze lepsza. Bardzo to wszystko poszło do przodu od cza sów pierwszego demo, ale początki mieliście bardzo skromne i pewnie wtedy co najwyżej marzyłeś, że to wszystko potoczy się w takim właśnie kierunku? Jeśli mam być szczery to nadal tak jest, jedyną różnicą jest to, że mamy teraz pewne uznanie jako zespół, ale to nie wpływa na nasze codzienne życie, nadal jesteśmy bardzo skromni i pokorni. Jak wspomniałem, jestem bardzo zadowolony z sukcesu jaki udało nam się osiągnąć w
106
DARK FOREST
jest aby z każdym albumem stawać się coraz lepszym i stopniowo być widocznym dla coraz większej ilości ludzi. Uważam także, że jednym z powodów, dlaczego ludzie nas lubią jest to, że mogą znaleźć coś w naszej muzyce, co odróżnia nas od innych zespołów. Właśnie - wśród licznych zespołów grających tradycyjne odmiany metalu wyróżniacie się tymi folkowymi wpływami czy odniesieniami do muzyki dawnej - kiedyś było to dość popu larne, ale kiedy zaczynaliście nader rzadkie? Jest to część, która zawsze była w muzyce. Zawsze lubiłem folk, muzykę średniowieczną oraz renesansu, lubię też pisać takie teksty. Znaj-
Miewaliście już na poprzednich płytach dłuższe utwory, ale trwały one maksymalnie w granicach dziewięciu minut, jak np. "Excalibur", jednak "The Lore Of The Land" to prawie 14 minut, rzecz w waszym dorobku bez preceden su? Tak, jest, jak powiedziałem wcześniej, myślę, że nasze umiejętności kompozytorskie stały się lepsze w miarę upływu czasu wraz ze zdobytym doświadczeniem. Chciałbym napisać taką piosenkę, kiedy zaczynaliśmy. Będziecie coraz częściej sięgać po takie dłuższe formy, czy też odbywa się to bez wcześniejszego planowania, że powstaje właśnie taki utwór? Wróciliście też do zarzuconej na jakiś czas tradycji zamieszczania na płytach utworów instrumentalnych - akurat na "Beyond The Veil" obecność tych krótkich, swoistych interludiów "Lunantishee" i "Ellylldan" jest bardzo uzasadniona, stad ten pomysł? Na pewno dzieje się to bez wcześniejszego planowania. Nigdy nie pisałem piosenek w ten spo-
sób. Nie siadam z wcześniej ustalonym pomysłem co będę tworzył, staram się, aby muzyka powoli wyszła ze mnie. Te przerywniki zostały zaczerpnięte z pobocznego projektu - mojego i Pata zwanego Grene Knyght. Chcieliśmy, aby te wstawki przełamały album, aż w pewnym momencie zdaliśmy sobie sprawę jak będzie długi i pomyśleliśmy, że dobry pomysłem będzie wykorzystanie niektórych akustycznych wstawek, które dotychczas nie miały szans na ujrzenie światła dziennego. "On The Edge Of Twilight" i "The Wild Hunt" wzbogacają głosy ptaków, np. puszczy ka - to wyraz waszych zainteresowań przyrodą? Tak, w pewnym sensie, ale konkretniej chodzi mi o dźwięki na koniec "On The Edge Of Twilight", które próbują odtworzyć sceny w lesie, wokół ogniska. "The Wild Hunt" jest kawałkiem szkockiego folkloru o Unseelie Court, mrocznych duszkach, które jeżdżą na burzy i porywają śmiertelników, co jest powodem grzmotów i deszczu. "The Bird Song" na końcu jest znaczącym utworem, ukazującym odejście burzy i ucieczkę. Foto: Dark Forest
Czyli te odniesienia do świata natury w waszych tekstach, fascynacja folkiem, etc. nie wzięła się znikąd, wciąż wolicie łono przyrody od betonowej dżungli? Nie, na pewno nie są z nie wiadomo skąd, jestem bardzo zagorzałym miłośnikiem folkloru, mitologii, tajemnic, historii itd. Wszystko to wykorzystuję w tekstach, ponieważ jestem tym najbardziej zainteresowany. Uwielbiam też spędzać czas na łonie natury jak tylko mogę, nienawidzę betonowej dżungli. Żyjemy obecnie tak daleko od ziemi, co jest niedobre, bo straciliśmy połączenie z naturą i duchem, który w niej zamieszkuje. Jednak w obecnych czasach nie da się uciec od tej wszechogarniającej cywilizacji, bo przecież trudno wyobrazić sobie nasze życie bez samo chody, telefonu czy internetu? Tak, niektórzy ludzie, w rzeczywistości powiedziałbym, że większość jest zadowolona z obecnego stanu rzeczy, albo przynajmniej myślą, że są zadowoleni. To dobrze, to ich wybór, ale nie odnoszę się w szczególności do tego, czym nasze społeczeństwo i cywilizacja się stały. W miarę możliwości staram się unikać technologii, myślę, że zbytnio przejęła życie ludzi. Straciliśmy tyle wszystkiego z powodu śmiesznych i niebezpiecznych drobiazgów.
Czyli podstawą jest tu zachowanie swoistej równowagi, żeby nie dać usidlić się tym najnowocześniejszym gadżetom, bo to przecież nie one stanowią sens naszego życia? Tak równowaga jest zawsze dobra, ale obecnie jej brakuje. Balansem byłoby pozbycie się większości z tych bezsensownych i uzależniających drobiazgów. Nie mam telefonu komórkowego lub któregokolwiek z pozostałych gadżetów takich jak tablet, itp. Wszystko co mam to laptop z dostępem do Internetu, którego staram się używać oszczędnie. Ludzie po prostu nie wchodzą odpowiednio w interakcje ze światem, sposób w jaki społeczności żyły kilkaset lat temu, są zupełnie dla nas obce, nawet jeśli te zostały zachowane przez wieki i są całkowicie naturalne i zrównoważone. Uważam, że żyjemy w nowym, ciemnym wieku i nie podoba mi się to ani trochę. Ponownie pracowaliście z producentem Ajeet' em Gillem, który przez te wszystkie lata stał się chyba kimś niezwykle ważnym dla Dark Forest? Tak jest to osoba, do której zawsze możemy się zwrócić. Jedynym album, do którego go nie zaangażowaliśmy było "Dawn Of Infinity" i wszyscy się zgadzają, że album ten ma najsła-
bszą produkcję. Dorastaliśmy z nim jako zespół i jesteśmy całkowicie przekonani co do jego umiejętności. Jest na tyle twórczym człowiekiem, że współpraca z nim jest dla was pod każdym wzglę dem satysfakcjonującym doświadczeniem? Tak, to niesamowite słyszeć gotowy album w studiu, gdy on czyni swoją magię. Miksowanie trwało długo, ponieważ wszystko było analizowane pod mikroskopem, ale wiemy, że efekt końcowy będzie świetny. Tym razem wynik przekroczył nasze oczekiwania, ponieważ Ajeet staje się coraz lepszy i lepszy. Możecie pochwalić się też okładką wykonaną przez samego Duncana Storra - to pewnie dla was spore wydarzenie, bo jest przecież znany ze współpracy choćby z Demon, Golgotha czy przede wszystkim Skyclad? Duncan był genialny jako współpracownik. Jest bardzo utalentowanym artystą i było bardzo łatwo nam współpracować, naprawdę idealnie. Nie byłem pewien, czy on kiedykolwiek będzie zainteresowany współpracą z nami, ale wysłałem maila i otrzymałem natychmiastowo odpowiedź. Dałem mu z grubsza temat, a on w zasadzie zrobił resztę. Z pewnością jesteśmy bardzo zadowoleni z wspólnej pracy! "Beyond The Veil" jest waszym ostatnim albumem w ramach trzypłytowego kontraktu z Cruz Del Sur Music, ale teraz pewnie kon centrujecie się na promocji tego wydawnictwa, zaś ewentualne rozmowy na temat przyszłości zespołu odkładacie na później? Wszystko, co mogę powiedzieć to to, że będziemy nadal tworzyć muzykę i dalej grać koncerty. Mamy już nawet kilka piosenek napisanych na nasz kolejny album, dzięki czemu można oczekiwać, że usłyszycie o nas ponownie w najbliższej przyszłości! Są już jacyś potencjalni zainteresowani, czy też będziecie raczej skłaniać się do współpracy z dotychczasowym wydawcą? Będziemy szczęśliwi w obu wersjach, tak długo jak nasza muzyka jest dostępna! Wojciech Chamryk, Marcin Hawryluk, Ola Matczyńska
Foto: Dark Forest
DARK FOREST
107
Taśma, metal i progres Na szósty album tej amerykańskiej ekipy trzeba było poczekać aż pięć lat, ale czasem warto być cierpliwym, bowiem "Dead Revolution" to jedno z najlepszych dokonań w dyskografii Hammers Of Misfortune. Gitarzysta i lider grupy John Cobbett opowiada nam o kulisach łączenia metalu z rockiem progresywnym, czy urokach nagrywania na taśmę, ale też o trudach grania w niszowym, mimo ogromnego potencjału, zespole: HMP: Zwolniliście ostatnimi czasy tempo, czy też pięcioletnia przerwa pomiędzy dwiema ostatnimi płytami to po prostu przypadek? John Cobbett: Wiele się działo po ostatnim albumie, był to bardzo pracowity i pełen wrażeń czas. Sigrid i mnie urodził się syn, więc nasza uwaga została skierowana na niego. Co więcej, wokalista Joe miał ciężki wypadek motocyklowy i powrót na nogi zajął mu rok. Perkusista Will jest ciągle zajęty z Death Angel, a Leila jej wieloma projektami. Jak widać, nic nie zwolniło, po prostu wszystko dzieje się jednocześnie! Zwykle prędzej niż później okazuje się, że zespół zobligowany kontraktem do nagrywania płyt co rok-dwa kończy marnie, bo trudno stworzyć coś porywającego kiedy terminy
uporacie się z kolejną płytą? Tak, byli bardzo cierpliwi. Zajęło nam to trochę, ale byli bardzo wyrozumiali wiedząc co się dzieje. Swoją drogą to czy w obecnych czasach wytwórnia płytowa, nawet tak znana i kultowa jak Metal Blade, jest aż tak niezbędna zespołowi takiemu jak Hammers Of Misfortune? Płyty kupują przecież i tak najbardziej oddani fani, więc nawet ich dystrybucja na całym świecie nie ma już takiego znaczenia jak kiedyś, bo tradycyjnych sklepów jest coraz mniej, a większość egzemplarzy swych wydawnictw sprzedajecie pewnie wysyłkowo via sieć czy na koncertach? To nie jest tak proste jak mogłoby się wydawać,
a nawet lepszy niż się spodziewałem. Jest to dla nas ulgą. Recenzje też są dobre, jeśli nie entuzjastyczne, tak więc można chyba już powiedzieć, że wykonaliście kolejny, bardzo ważny krok w roz woju zespołu? Oczywiście, mam taką nadzieję! Wydanie albumu jest zawsze poważną decyzją. Jest to krok milowy w życiu o którym nie zapomnisz. Kwestia odpowiedniej kolejności utworów na płycie jest zwykle bardzo ważna dla każdego artysty, bywa i tak, że jej ustalenie trwa tygodniami czy miesiącami. Tymczasem w waszym przypadku mamy sytuację, że na CD i na LP utwory są nieco poprzestawiane - domyślam się, że to z racji podziału na strony winylowego krążka? Tak. Kolejność utworów na płycie jest moim pierwszym wyborem. Winyl musiał zostać zestawiony inaczej, aby mieć pewność, że dwie strony wyniosą około 20 minut każda ze względu na jakość dźwięku, bowiem ponad 23 minuty muzyki na stronie pogorszą już jego jakość. Nie było lepiej w tej sytuacji od razu przygo tować taką wersję, która będzie odpowiednia dla LP i trafi też na CD? Tak, być może byłoby lepiej. Zdecydowałem się na jak najlepszą kolejność, zanim o tym pomyślałem. Kiedy nadszedł czas, aby zmasterować winyl poprosiliśmy wytwórnię o zrobienie podwójnego LP, aby zmieścić wszystkie utwory w tej samej kolejności, a oni powiedzieli, nie. Mogliśmy wypuścić tylko jeden LP, ale wtedy musieliśmy zmienić kolejność, aby zmieściła się na pojedynczej płycie.
Foto: Craig McGillivray
gonią - chcieliście uniknąć takiej sytuacji, nagrać "Dead Revolution" dopiero wtedy, kiedy stworzycie satysfakcjonujący was pod każdym względem materiał? Pracowaliśmy nad tym albumem, gdy mieliśmy czas. Było to wyzwanie. Na pewno nie mieliśmy przywilejów i nie mogliśmy być wybredni co do czasu (i pieniędzy), bo nigdy nie ma obu za wiele. Wielu muzyków twierdzi, że oczekiwania fanów zbytnio ich nie interesują, tworzą przede wszystkim dla siebie, a im więcej osób polubi efekty ich pracy, tym lepiej - u was jest podobnie? Oczywiście mam nadzieję, że ludziom się spodoba, ale nie można się zbytnio tym martwić, kiedy piszesz. Wystarczy pisać jako fan to, czego chciałbyś słuchać. Macie chyba spory kredyt zaufania w Metal Blade Records, że tak cierpliwie czekali, aż
108
aby działać bez wytwórni. Nie można uzyskać takiej dystrybucji jak Metal Blade, a już na pewno nie grona odbiorców. Można wydać płytę samemu, ale nikt nie będzie tego kupował, jeśli nie będzie wiedział o jej istnieniu. Miałem doświadczenia z różnymi wytwórniami i zespołami. Mówię ci, że jest naprawdę łatwo wydać album i zostać całkowicie zignorowanym. Jak więc oceniacie wasz szósty album - sprze da się nieźle, zainteresuje słuchaczy? Nie jestem pewien, jak go ocenić. Decyzja należy do słuchaczy! Nie da się być obiektywnym mówiąc o swojej własnej muzyce. Co do sprzedaży, nie mam pojęcia. Wydaje mi się, że zrobiliście wszystko by tak właśnie się stało, nagrywając jedną z najciekawszych płyt w waszym dorobku, teraz pozostaje tylko czekać na odbiór "Dead Revolution"? Dziękuję! Do tej pory odbiór jest bardzo dobry,
HAMMERS OF MISFORTUNE
Próbujecie jakoś sami określić to co gracie? Mnie najbardziej pasuje tu określenie hard 'n' heavy, a jak wy to widzicie? Nie jestem pewien, myślę, że po prostu lubię mówić o tym, jak o heavy metalu z lekkim skrętem w stronę progresywnej muzyki. Nie lubię szufladkować własnej muzyki, jeśli o to ci chodzi. Ludzie zawsze starają się to robić, więc dlaczego masz robić to sam? Właśnie, nie unikacie też nawiązań do progresywnego rocka, choćby w w wokalnych fragmentach "The Precipice (Waiting For The Crash...)" kojarzących się z Yes, organowych pasaży niczym z najlepszych lat Deep Purple czy Uriah Heep - tworzenie i aranżowanie tych numerów to musi być dla was ciekawe doświadczenie i zarazem niezła zabawa? Tak. Pisanie muzyki sprawia nam dużo przyjemności! Nie myślę o tych innych zespołach jak to robię, nie myślę o tym, jaka część jest progresywna. Z harmonii wokalnych korzystano na długo przed Yes. Arpeggiator na organach to tylko złamany akord. Te techniki są znane od wieków, na długo przed Uriah Heep i Deep
Purple (śmiech)! Oczywiście wciąż kocham te zespoły! Akustyczny fragment "Here Comes The Sky" fajnie dopełnia partia trąbki i co ciekawe nie gra na niej żaden wynajęty muzyk, a wasza gitarzystka Leila Abdul-Rauf? Tak, Leila gra na trąbce. Co ciekawe pewnego popołudnia weszła i wykonała nagranie, które brzmiało wspaniale. Czyli dobrze mieć w składzie multiinstrumen talistów czy też równie dobrze śpiewających ludzi, bo w pewnym sensie jesteście dzięki temu bardziej niezależni? Oczywiście, mamy wykształconego wiolonczelistę: to Paul Walker, nasz basista. Nie znaleźliśmy okazji do wykorzystania wiolonczeli na tej płycie, ale to nie znaczy, że nie zrobimy tego w przyszłości. Sigrid jest wykształconą flecistką, ale flet także został pominięty. Mamy wiele opcji! Od początku jesteś również producentem płyt Hammers Of Misfortune, tak więc pod tym względem też jesteście samowystarczalni? Jest to sytuacja: zrób to sam. Innymi słowy, robisz to sam, ponieważ nie możesz sobie pozwolić, aby zapłacić zawodowcom. Nie korciło cię nigdy by spróbować współpracy z jakimś twórczym i kreatywnym produ centem z zewnątrz? Masz tak dopracowaną wizję brzmienia każdej płyty zespołu, że mijałoby się to z celem? Chyba tak. Nie wyobrażam sobie pracy z zewnętrznym twórczym producentem. Do każdego utworu moje wszystkie idee są całkiem jasne. Istnieje jednak kilka osób, z którymi chciałbym popracować: Randall Dunn czy Kurt Ballou. Już kiedyś, w czasach największej dominacji cyfrowych metod rejestracji i obrabiania dźwięku potrafiliście nagrywać płyty analo gowo. "Dead Revolution" też brzmi bardzo organicznie i potężnie - znowu skorzystaliście
Foto: Craig McGillivray
z taśmy, nagrywaliście na setkę, przynajmniej podstawowe partie? Tak ponownie wykorzystujemy taśmy. Miksujemy to w Pro Tools, ale wszystkie efekty zostały wykonane poza komputerem i w pierwszej kolejności nagrane na taśmę. Kiedyś coś takiego były na porządku dzien nym, a teraz nie dość, że w studio nawet z totalnego amatora czy miernoty można "zrobić" muzyka, to jeszcze coraz więcej zespołów - nawet metalowych - "gra" koncerty z play backu. Trochę to dziwne, nie uważasz? Tak, jest to bardzo dziwne! Nie słyszałem o zespołach metalowych wykorzystujących podkłady podczas grania na żywo. Obecnie w mu-
zyce pop, hip hop czy innych, nie istnieją żadne realne instrumenty. Nawet głosy są skomputeryzowane i nieprawdziwe. To dość smutne. Wy pewnie nigdy nie posuniecie się do czegoś takiego, choćby po przyjeździe na miejsce okazało się, że organizatorzy zapewnili jakiś całkowicie niezgodny z waszym riderem sprzęt? Na szczęście nie miałem takiego doświadczenia! Jeśli masz na myśli podkład to oczywiście nigdy nie będziemy korzystać z takich sztuczek! Zwykle jednak takie sytuacje na szczęście nie mają miejsca, tak więc pewnie wybieracie się niebawem w kilka kolejnych miejsc by promować "Dead Revolution"? Nie mamy nic zaplanowanego, ponieważ z Sigrid mamy 2-letniego syna. Jest zbyt wcześnie, by zabrać go w trasę, a także nasz perkusista obecnie koncertuję z Death Angel. Mamy nadzieję, że zostaniemy zapraszani do zagrania na kilku festiwalach, to byłoby idealne! Gdzie jesteście najlepiej przyjmowani, czy też nie ma na to żadnej reguły? Gdzie jesteśmy najbardziej pożądani? Chyba będę musiał powiedzieć północno-zachodnie części USA, Portland i Seattle. Tamtejsi fani są zawsze dla nas bardzo uprzejmi. Warto więc docierać w najróżniejsze miejsca gdzie jeszcze nie graliście, nawet w te najbardziej odległe? Myślę, że warto, ale jest to bardzo trudne. Jako zespół sześcioosobowy mamy dużo ludzi i sprzętu do zabrania. Chyba mogliśmy wyjść we dwójkę i po prostu korzystać z podkładu śmiech) - tylko żartowałem! Kilka lat temu Slough Feg odwiedzili Polskę i nagrali tu koncertowy album "Made In Poland" - może to byłby dobry pretekst byście zagrali w naszym kraju, tym bardziej, że nie macie jeszcze w dyskografii płyty koncer towej? Pewnie, byłoby świetnie! To może być trudne logistycznie, ale chciałbym to zrobić!
Foto: Hammers Of Misfortune
Wojech Chamryk, Ewa Lis, Marcin Hawryluk
HAMMERS OF MISFORTUNE
109
dla Ciebie osobiste znaczenie lub posiada specjalny przekaz? Każdy ma dla nas wielkie znaczenie. Jako specjalny przekaz - naprawdę nie jestem w stanie takiej wskazać. Tematami są czary, bitwy i okultyzm, dotyczą tego, o co naprawdę chodziło w erze hyboryjskiej.
Potrzeba prędkości Rock'N'Roll to jest dopiero życie - wielu tak mówi, wielu też neguję tę tezę. Jednak dziś mało kto mówi otwarcie o tym, że dla niego liczy się tu i teraz, że muzyka ma być nośnikiem pozytywnych, zabawnych przeżyć. O tym właśnie między innymi opowiada nam Rick Thunder z Tulsadoom. HMP: Wydaliście drugi album, który jest bardziej zróżnicowany niż pierwszy. Co waszym zdaniem zmieniło, poprawiło się od czasów debiutu? Rick Thunder: Niektóre rzeczy zawsze się zmieniają. Tak było po wydaniu pierwszego albumu, podczas pisania nowych utworów Virgin Penetrator i ja sądziliśmy, że możemy połączyć naszą miłość do starego science-fiction i filmów cyberpunkowych takich jak "Hardware", "Łowca androidów" czy "Tetsuo - Człowiek z żelaza" z tematami barbarzyńskiego okultyzmu. Moim zdaniem to połączenie jest dość egzotyczne, ale zarazem świeże i stylowe. Drugi album i nowe inspiracje, których na debiucie nie było słychać. Czy macie jeszcze jakieś ulubione zespoły, gatunki, o których nie
każdy z następnych albumów również będzie reprezentował inny gatunek? Lubicie bawić się koncepcją muzyki, nie zamykać się w jednej stylistyce? Podczas pisania nie myślimy nad konkretnym gatunkiem. Po prostu to robimy i jeśli nam się spodoba to bierzemy i nagrywamy ten materiał. Sądzę, ze thrash metal zawsze był istotnym punktem w naszej historii. To był główny powód do uwolnienia tej bestii Tulsadoom z łańcuchów, ale mamy swoje ukochane zespoły i nie są one wyłącznie thrash czy heavy metalowe. Lubimy dobry, stary black metal z szybkimi blastami, ale również hair metal z lat osiemdziesiątych jak Mötley Crüe. Na płycie znalazł się utwór "Riders of Doom" czy jego tematyka łączy się z utworem o po-
Czy jest jakaś piosenka, którą umieściliście na nowym krążku, choć przez długi czas mieliście do niej duże wątpliwości, lecz finalnie okazała się strzałem w dziesiątkę? W sumie tak. "Dustlands" to w pełni instrumentalna kompozycja i jest doskonałym przykładem na to, co mówiłem wcześniej. Muzyka, którą słyszysz jest mocno inspirowana cyberpunkiem i post-apokaliptycznymi klasykami jak "Łowca androidów", "Mark 13 Hardware". "Dustlands" jest muzyką martwego pola umierającej natury. Nad którym utworem z nowej płyty, (jeśli taki był) musieliście najwięcej popracować, aby Was zadowalał i jeśli możesz zdradź nam kulisy tych szlifów? Daj mi przez chwilę pomyśleć.. naprawdę nie mam pojęcia.. osobiście może miałem tak z tytułowym, bo był to pierwszy numer, jaki zrobiliśmy na nową płytę i który zdefiniował styl całego krążka. Po tym jak skończyliśmy główną robotę nad piosenką "Storms of the Netherworld" wiedzieliśmy, czego chcemy. Przedtem byliśmy trochę niezdecydowani, co do tego, jakiego rodzaju album chcemy stworzyć. Na pierwszej płycie umieściliście dwie piosen ki odnoszące się do Waszej nazwy: "Tulsaride" i "The Glory of Thulsa Doom". Czy macie tak duże poczucie wartości lub humoru, że lubicie o sobie śpiewać? "The Glory of Thulsa Doom" jest hołdem dla lidera wężowego kultu i głównego nemesis w pierwszym filmie o Conanie zwanego "Thulsa Doom", którego grał świetny James Earl Jones. "Tulsaride" to chwytliwa rockowa piosenka o naszym sposobie życia, silnie inspirowana starymi kawałkami Saxonu jak "Wheels of Steel", "Strong arm of the law" itd. Na pierwszym albumie są utwory "Attack the God of the Four Winds" i "Fuck the God of the Four Winds", co bez wczytywania się w tekst podpowiada, że to jakaś historia to czy nie rozważaliście, by napisać album koncepcyjny? Cóż, te kawałki są uważane za naszą dedykację dla Croma i wstręt do innych bogów, jak "Bóg czterech wiatrów", który jest czczony w regionach Dalekiego Wschodu z Hyrkanii. Crom to bóg wojny i honoru i jest tym, kto gromadzi "Zagadki Stali".
Foto: Tulsadoom
wspominaliście, a odniesienia będzie słychać na trzecim albumie? Na "Barbarian Steel" byliśmy pod bardzo dużym wpływem staro szkolnych zespołów takich jak Venom, Motörhead, Judas Priest, Saxon itd., co wyraźnie słychać w takich utworach jak "Doomrider Madness", "Virgin Penetrator" czy "Tulsaride". Na "Storms of the Netherworld" czerpiemy sporo z Judas Priest, starej Sepultury i Immortala. Gdy piszemy piosenkę, zawsze czujemy się zobowiązani odnieść do naszych inspiracji. Dotychczasowe albumy są całkowicie odmienne. Jeden reprezentuje thrash metal, drugi bardziej stary black metal a la Bathory. Czy
110
TULSADOOM
dobnym tytule "Doomrider Madness". Ma to jakieś znaczenie? Nie bardzo. "Doomrider Madness" to bardzo stary kawałek, który stworzyliśmy w sali prób, pod koniec 2007 roku. W tamtym czasie nie myśleliśmy dużo nad tekstem czy jakimś interesującym tematem. Byliśmy po prostu pijani i stworzyliśmy tę piosenkę. Zabawna historia wtedy była nas tylko trójka: Virgin Penetrator, Hairless Torturer i ja. Zmarnowaliśmy piwo i rum i nie pamiętam dlaczego, ale całodzienna próba skończyła się małą bójką pomiędzy mną i Hairless Torturerem, który tak mnie kopnął, że wpadłem na perkusję. Czy na nowym albumie jest utwór, który ma
Słuchając waszej muzyki zwłaszcza tej z ostatniego wydawnictwa można odnieść wrażenie, że staracie się pokazać trochę zapomnianej historii muzyki metalowej. Wasze utwory to nie czyste szaleństwo i kakofonia, lecz więcej melodii, klimatu, co też pokazuje większa rola basu, który zazwyczaj jest schowany i gra to samo, co gitara rytmiczna. Prawdziwa stara szkoła grania. Czy chcielibyście być przykładem dla innych młodych zespołów thrash/ black/death metalowych? Nie chcemy być postrzegani, jako pionierzy nowego gatunku metalowego czy czymś w tym stylu. Dorastaliśmy w latach 90, które były (poza kilkoma przypadkami jak powstanie black metalu w Skandynawii) bardzo bezpłodną dekadą dla heavy metalu, więc skupiliśmy naszą uwagę na klasycznych materiałach. Dawniej w metalu wszystko było bardziej intensywne.. nie
tylko muzycznie, ale wszystko, co było związane z metalem ludzie przyjmowali bardziej entuzjastycznie. Obecnie wszystkiego możesz doświadczyć przez Internet, Spotify itp. Są dwie strony medalu. Dla nas, najważniejsze zawsze były wiarygodność i autentyzm. Jeżeli młodsze zespoły czerpią z tego i są prowadzone przez płomienie metalu to jestem dumny, bo zrobiliśmy dobrą robotę. Jeśli nie.. cóż, rozniesiemy pozerów w pył. Jak oceniasz obecne młode zespoły? Nie masz wrażenia, że wielu z nich brakuje oryginalności i odtwarzają tylko znane im patenty, nie wkładając w to ani krzty siebie i własnych pomysłów? Nie ma nic złego w inspirowaniu się starymi pionierami rock'n'rolla. Wolę oglądać kapelę, która brzmi jak Motörhead niż słuchać jakiegoś współczesnego chłamu, który nie ma nic do powiedzenia w rock'n'rollu. Mam gdzieś politykę i problemy codziennego życia, jak jałowe i mroczne jest wielkie miasto, jak wygląda i jak czujesz się, gdy Twoja dziewczyna daje nogę albo jak bardzo czujesz się samotny w swoim mroźnym, ciemnym pokoju i płaczesz jak dziecko. Ja chcę prawdziwej stali. Chcę słuchać o pijackich przygodach, przekroczeniu prędkości, czystym rock'n'rollu. Jebać współczesny chłam. Jeśli chcesz myśleć o metafizyce to przeczytaj zasraną filozoficzną książkę.
Foto: Tulsadoom
siebie, jak normalny odbiorca? Tak, oczywiście. Słucham naszej muzyki wielokrotnie i mówiąc szczerze wystarczy, że poczuję klimat i już zastanawiam się, co mogliśmy poprawić. Gdybyś mógł cofnąć czas i zmienić lub przeżyć jeszcze raz jakiś moment w swojej karierze, co to by było? Nigdy o tym nie myślałem. Zawsze chcemy patrzeć tylko w przyszłość. Spoglądanie w tył jest dla mięczaków, którzy uciekają przed walką.
Jak powstają utwory, piszecie je razem czy jeden z Was przynosi gotowca? Na samym początku główne zadanie należy do Virgin Penetratora. Potem, gdy wkładam w ten proces coraz więcej to dzielimy się tym. On stworzył większość struktur i najważniejsze partie rytmiczne, jest architektem piosenek. Ja zajmuje się melodiami i chwytliwymi momentami. Uważam, że Virgin Penetrator jest najważniejszym ogniwem w Tulsadoom, ponieważ ma bardzo dobry gust i wie co jest dobre, a co nie. Gdy mam pomysł i czasami dopisuje coś do niego, to on tego słucha i mówi "Nie, to jest kurwa beznadziejne", albo "To jest dobre" i po tym możemy zabrać się za koncept i zrobić świetną piosenkę.
Czy są jakieś konkretne rzeczy, których nie tolerujecie na swoich koncertach? Naturalnie… mięczakowatych pozerów wychodzących z sali!
Czy słuchałeś obu płyt po wydaniu, tak dla
Czy Waszym zdaniem trudno Wam się prze -
Gdybyś mógł sobie zażyczyć jednej ekstremal nej rzeczy do spełnienia przez Organizatora przed koncertem, co by to było? Wielki pożar, zacięta bitwa, szalone tańce i okultystyczne rytuały w imię Seta.
bić do świadomości nowego odbiorcy, gdy na horyzoncie jest lawina młodych zespołów? Aktualnie nie myślę o tym za dużo. Tak, może jest konkurencja, wielu muzyków i zespołów, ale jak Conan rzekł: "Zgnieć swych wrogów, patrz jak wożą się przed Tobą i słuchaj płaczu ich kobiet". Każdy wróg jest tylko kolejną ucztą dla miecza. Gracie oldskulową muzykę, a czy sami kolekcjonujecie jakieś stare winyle, gadżety z dawnych lat? Jasne, że tak. Mam bzika na punkcie wszystkiego, co oldskulowe, jak oldskulowe kino, muzyka, książki i komiksy. Zbieram klasyczne sci-fi i szmirowate stare filmy Czy chciałbyś, aby albumy Tulsadoom były wydane na winylu? Zrobiliśmy to. "The Storms of the Netherworld" jest dostępny na winylu od jakiegoś miesiąca, jakoś tak. Co według Ciebie lepsze grać dla dwudziestu osób, które znają Twoją muzykę, teksty na pamięć i żywiołowo reagują na koncercie czy dla kilku tysięcy ludzi, którzy często słuchają zespołu przez przypadek i nawet na najbardziej znanym utworze stoją jak nieżywi? Oczywiście lepiej jest grać dla małego, ale bardzo entuzjastycznego tłumu. Dziesięć osób potrafi zrównać salę z ziemią i to jest wspaniałe doświadczenie sceniczne. Możesz grać przed tysięcznym tłumem i mogą dawać dupy po całości. Oczywiście to zależy od publiczności. Tulsadoom to niesamowity zespół koncertowy i cały nasz potencjał jest uwalniany, gdy występujemy dla zmotywowanych metalowych ludzi... to, jak gdy dowódca nawiedzonej armii sam traci rozum. Grzegorz Cyga
Foto: Tulsadoom
TULSADOOM
111
Dwie strony medalu Mało jest tak zapracowanych zespołów jak Percival, którzy jeszcze na dodatek w niesamowicie szybkim tempie osiągnęli międzynarodową popularność, dzięki czemu podpisali kontrakt z jedną z największych wytwórni w Polsce. Zapraszam Was na wywiad z gitarzystą Mikołajem Rybackim oraz wiolonczelistką i wokalistką Katarzyną Bromirską, od których dowiecie się m.in. dlaczego było lepiej, gdy zespół nie był popularny, czy "Strzyga" zapoczątkowała erę wydawania przez Percival dużej ilości kompilacji i kto tak naprawdę jest pomysłodawcą nowej płyty. HMP: Skąd wziął się tytuł albumu? Ma on jakieś szczególne znaczenie, przesłanie? Kim jest tytułowa Strzyga? Mikołaj Rybacki: Ciężko powiedzieć. To nie jest związane z utworami na płycie, to raczej chodziło o to, żeby zatytułować płytę tak, by przyciągała uwagę, a jednocześnie było to nawiązanie do słowiańskości. Każda płyta w jakiś sposób jest poświęcona takim horrorystycznym opowieściom, więc samym tytułem chcieliśmy po prostu nawiązać, no i Strzyga najbardziej pasowała. Kto jest autorem okładki? Jak powstał jej kon cept? Mieliście w nią wkład czy daliście autorowi wolną rękę?
kości, więc po pierwsze chcieliśmy zrobić coś takiego, żeby nagrać je w dobrej jakości, ale z drugiej strony jest to też z założenia płyta dla nowych odbiorców, którzy tamtych jeszcze w ogóle nie znają, więc chcieliśmy pogodzić kilka rzeczy w jednym, bo są też na płycie zupełne nowości, ale jest to taki ukłon w stronę fanów, żeby mogli posłuchać tych utworów tak jak powinny być nagrane. Kto dla Was jest priorytetowym odbiorcą tej płyty? Nowi fani czy starsi, którzy znają ? materiału? Mikołaj Rybacki: No mi się wydaje, że chcieliśmy raczej zrobić to dla nowych fanów i też sprawdzić jak to jest w nowej wytwórni na in-
Foto: Percival Schuttenbach
Mikołaj Rybacki: Autorem okładki jest ktoś zupełnie z zewnątrz i nie mieliśmy za bardzo na nią wpływu, akurat tak wyszło, że na tą okładkę, jako jedyną nie mieliśmy wpływu. Jakie założenia mieliście podczas tworzenia płyty? Czy od samego początku miała być ona mieszanką starego z nowym czy może jednak podobnie jak "Mniejsze Zło" z zeszłego roku w pełni premierowa? Czy to zasługa nowego wydawcy, że wydajecie taką właśnie płytę? Mikołaj Rybacki: Założenie było takie, że mieliśmy pierwszy raz możliwość nagrania w profesjonalnym studiu, chcieliśmy to wykorzystać i zrobić taki prezent dla starych fanów, ponieważ utwory, które lubią były nagrane w kiepskiej ja-
112
nym poziomie, żeby następna płyta, która już będzie całkiem nowa, premierowa pod każdym względem, bo też trochę się baliśmy, że jak będziemy nagrywać od razu taką nową płytę to będzie za dużo nowych doświadczeń na raz, a teraz już pracujemy nad kolejną, która będzie całkowicie premierowa, już mamy doświadczenie w studiu i powinno to poskutkować tym, że pójdziemy o krok albo kilka kroków dalej. Zastanawialiście się nad ponownym nagraniem całej "Reakcji Pogańskiej"? Nie uważasz, że w oczach zagorzałych fanów to byłaby lepsza decyzja, niż zapowiadanie nowej płyty, która okazuje się taką odświeżoną "Reakcją"?
PERCIVAL SCHUTTENBACH
Mikołaj Rybacki: Myślę, że to nie byłby dobry pomysł nagrywać całą płytę od nowa, bo pewne utwory na tamtej płycie zwłaszcza te, których nie gramy na koncercie mogą zostać tak jak były, a chcieliśmy pokazać, że trochę wersje tych utworów z "Reakcji", które są na nowej płycie się zmieniły, koncertowo się przede wszystkim zmieniły i chcieliśmy dać ludziom nagranie odzwierciedlające tak jak je gramy na koncercie. Oczywiście można by też zrobić płytę koncertową no, ale nie mieliśmy fizycznie takiej możliwości. Jesteście dość zapracowanym zespołem, gdyby scalić oba projekty percivalowskie wychodzi, że rok w rok dostajemy od Was coś nowego, skąd bierzecie pomysły na tworzenie własnych utworów, skoro macie tak duże zasoby z różnych kultur i tak naprawdę moglibyście bytować dzięki ukazywaniu się różnych wersji tych samych piosenek, jak np. zrobiliście z "Sargonem", który ukazał się w folkowej odsłonie Percivala, a teraz prezentujecie wersje metalową? Czy "Strzyga" jest dla Was takim odsapnięciem przed prawdziwym myśleniem o pre mierowych piosenkach? Mikołaj Rybacki: Być może coś w tym jest takiego, ale tu też taka ciekawostka, że "Sargon" pierwotnie był takim mocniejszym utworem, dopiero później zrobiliśmy wersję folkową, a teraz jeszcze raz wróciliśmy do tej pierwotnej wersji. Czy teraz, gdy mieliście lepsze warunki studyjne, praca nad starymi utworami, z którymi jesteście doskonale obyci jak np. "Gdy rozum śpi" stanowiła dla Was jeszcze jakieś wyzwanie, jakiś wysiłek? Mikołaj Rybacki: No tak, przede wszystkim tutaj chcieliśmy postawić na jakość wykonania. Nad każdym dużo pracowaliśmy i zmienialiśmy i te zmiany są drobne, może niesłyszalne na pierwszy rzut oka, ale całkiem świadome, bo chcieliśmy żeby były one jednak świeże. To nie było po prostu zagranie tego, co już kiedyś nagraliśmy tak samo tylko wiele z nich zawiera drobne różnice i pewne zmiany, ale są one delikatne. Myślę, że jest to dobra zabawa, by je sobie porównać. W porównaniu do poprzednich płyt, co chcieliście uzyskać w nowym studiu? Dążyliście do słynnej wojny głośności czy może zdaliście się na wizję realizatora? Mikołaj Rybacki: Przede wszystkim to była nasza wspólna wizja z realizatorem, żeby te utwory były nagrane na setkę, na żywo, bez metronomu i wszyscy na raz nagrywaliśmy, żeby zachować jak największa energie, czyli zrobić odwrotnie niż większość zespołów teraz. Dziś się przeważnie nagrywa pojedynczo i do metronomu i to się składa jak z klocków, a my nagraliśmy to tak jak się nagrywało w latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych, czyli wszyscy rozstawiliśmy sprzęt w studio i zagraliśmy to na raz i to było jakby najważniejsze, to była podstawa, na co się umówiliśmy jeszcze przed wejściem do studia i pod tym też kątem ćwiczyliśmy. Czy macie takie utwory w swym repertuarze, których granie Wam już obrzydło lub nigdy nie zostaną zagrane? Mikołaj Rybacki: Masz takie? Katarzyna Bromirska: No ja mam, ale nie wiem na ile mogę mówić... Na pewno jest masa utworów, których raczej nigdy nie zagramy, bo po prostu są to takie, które nagra się na płytę i one już tam sobie są, ale nie są specjalnie koncertowe. Wiadomo każdy z nas ma jakieś swoje
preferencje, które utwory woli bardziej, które mniej i musimy jako zespół zawsze dojść do porozumienia jak tą setlistę ustawić, żeby mniej więcej każdemu odpowiadała. Mikołaj Rybacki: Ja nie mam żadnych takich, których bym nie grał, wszystkie bym zagrał gdyby była możliwość. Wiadomo, że często dobieramy właśnie pod kątem koncertu, które się na koncercie lepiej sprawdzają no i wiadomo też, że trzeba zawsze zagrać "Satanismusa" (śmiech). Utwory, które gracie są z różnych kultur i w różnych językach, np. bułgarskim. Czy zdarzyło Wam się nie rozumieć tekstu i tego, co śpiewacie? Czy dużo czasu poświęcacie na przyswojenie tekstu jako takiego lub pomaga cie sobie tłumaczami lub słownikami? Mikołaj Rybacki: Z reguły nie rozumiemy tekstu (śmiech). Katarzyna Bromirska: To znaczy tak, staramy się jak najbardziej dotrzeć do tłumaczenia itd., ale czasami okazuje się to trudne, bo chyba z "Lazare" tak właśnie było, że przez parę ładnych lat nie mogliśmy znaleźć tłumaczenia tej pieśni, ale ponieważ nam się podobała to ją śpiewaliśmy. Mikołaj Rybacki: No, bo to jest tak, że to jest muzyka i jakby tutaj nadrzędną wartością jest samo śpiewanie, a tekst jest takim pretekstem do tego, więc często można sobie śpiewać po prostu nie znając tekstu. Czy tworząc nowe piosenki wiążecie z nimi jakieś szczególne emocje, przeżycia czy to jest już po prostu takie rzemiosło, żeby coś zrobić, aby było? Mikołaj Rybacki: Nigdy tak nie robimy, zawsze jest dużo emocji, bo to chyba na tym polega, że muzyka ma przede wszystkim przekazywać emocje od samego początku, bez tego to nie ma sensu. Rzemiosło jest wtedy, kiedy trzeba ten utwór wykonać, porządnie nagrać czy zaaranżować, ale na początku zawsze są emocje i później tak naprawdę też są, bo jak się go gra to też z emocjonalnym podejściem. Istniejecie już siedemnaście lat, wiadomo, że każdy kiedyś się czymś inspirował, z czegoś "zrzynał". Czy uważasz, że po tylu latach i doświadczeniach, styl Percivala Schuttenbacha się w pełni wykrystalizował, jest unikalny czy wciąż poszukujecie sposobu na własną interpretację folk - metalu? Mikołaj Rybacki: Cały czas poszukujemy, bo to już od założenia zespołu było poszukiwanie i myślę, że nawet nie o to chodzi, żeby go kiedyś znaleźć tylko go cały czas poszukiwać. Z racji szerokich i teoretycznie niepasujących do folk - metalu inspiracji czy zastanawialiście się kiedyś, by złagodzić trochę brzmienie i zając się np. klasycznym heavy metalem, bo wiem, że jesteście fanami takich grup jak King Diamond, Mercyful Fate czy Led Zeppelin? Mikołaj Rybacki: No tak, ale to, że słuchamy takiej muzyki nie znaczy, że będziemy dokładnie taką samą tworzyć. Nie miałoby to trochę sensu, ale takim nawiązaniem była płyta "Svantevit", bo tam było takie założenie, że troszeczkę nawiązujemy do lat osiemdziesiątych. Już raz to zrobiliśmy i już wystarczy. Cofnijmy się na chwilę do początków zespołu. Skąd pomysł na to, aby lwią część składu zespołu stanowiły kobiety? Rozważaliście opcję stworzenia męskiej wersji Percivala? Mikołaj Rybacki: No taka się powoli tworzy, ale nie. Nie wiem, nigdy o tym nie myślałem, czemu tak wyszło. Założyłem ten zespół z Ka-
sią i moją siostrą, bo z moją siostrą graliśmy wcześniej, ona poznała mnie z Kasią, a ja marzyłem o tym, żeby Kasia była w składzie i był taki moment, że Kasia była jedyną kobietą w zespole bardzo długo. Potem tak wyszło, że poznaliśmy Asię (Joannę Lacher - wokalistkę zespołów Percival Schuttenbach i Percival - przyp. red.), dołączyła do nas, a wszyscy inni się odłączyli, więc zostałem znowu z dwiema dziewczynami Od czasu do czasu można Was spotkać wykonujących piosenki wojenne. Czy jest szansa lub plany na album z takowymi piosenkami? Jeśli tak to jak chcielibyście je przedstawić bardziej w tradycyjnej odsłonie czy dodać im trochę metalowego pier wiastka? Mikołaj Rybacki: Mieliśmy kiedyś parę takich numerów w wersji mieszanej, ale myślę, że najpierw chcielibyśmy nagrać tą wersję tradycyjną, ponieważ wydaje mi się, że udało nam się uchwycić takiego ducha i energię pieśni tak jak być może były wtedy wykonywane bez tego całego patosu albo bez silenia się na folk miejski albo coś takiego, Foto: Percival Schuttenbach tylko tam głównie jest energia i pomniało sobie, że nagraliście kiedyś "Maryna pewno tak byśmy chcieli to nagrać. się" w innej wersji dla pewnego programu telewizyjnego i chciał żebyście ją wydali w bonu Podpisaliście kontrakt z Sony Music Polska, sowej wersji albo zamiast tej? jednym z najważniejszych wydawców w PolMikołaj Rybacki: Absolutnie nie, to był nasz sce. Czy ta wytwórnia wpływa lub wpłynie na pomysł. "Marysię" nagraliśmy, dlatego że to jest to, co robicie czy macie absolutnie wolną rękę fajna kompozycja Kasi i bardzo mi się podobaw swojej działalności i nie trzeba się martwić, ła, nie podobało nam się to, co Donatan zrobił że teraz będziecie grać bardziej komercyjnie do tego, a jak na próbie zupełnie spontanicznie lub będziecie wydawać głównie składanki zrobiliśmy wersję metalową, no to tak się nam swoich hitów dla łatwego zysku? A może doczekamy się znów jakichś ciekawych kolabo - spodobała, że stwierdziliśmy, że no musi się znaleźć na płycie. racji jak np. ta słynna z Donatanem? Mikołaj Rybacki: No jak na razie mamy pełną Wasz zespół jest bardzo silnie związany z wolność, a to, że ta płyta "Strzyga" tak wygląda twórczością Andrzeja Sapkowskiego. Najto był nasz pomysł nie Sony, tu dementuję. pierw nazwa bierze się od postaci z książki o Katarzyna Bromirska: To znaczy muzycznie Wiedźminie, potem tworzycie muzykę z tek tak można powiedzieć, bo jeśli chodzi o okładkę stami odwołującymi się m.in. do tego uniwer to faktycznie tutaj decydowało Sony. sum, która zasłynęła na cały świat dzięki grze Mikołaj Rybacki: No tak z okładką wyszło, że komputerowej o tym bohaterze. Czy jest jenie mieliśmy na nią wpływu, ale to też nie znaszcze jakaś dziedzina, w której chcielibyście czy, że tak będzie zawsze, raczej to jest jednosię sprawdzić, np. zagrać rolę w filmie lub sarazowo, a to wynika pewnie z tego, że mamy memu napisać książkę o podobnej tematyce? mało czasu, bo dużo jeździmy na koncerty, a w Mikołaj Rybacki: Nie myślałem o tym, poniedużej firmie pewne rzeczy muszą iść swoim tryważ mamy parę pomysłów, które mogłyby zobem, muszą być zrobione teraz i już i dlatego stać napisane, ale to jest kwestia czasu no i wartak wyszło. A jeżeli chodzi o tło artystyczne sztatu, nie wiem nawet czy potrafiłbym, a jeżeli nawet nikt nas nie sprawdzał w studio, wszyscy chodzi o film to też jest ciekawe, kiedyś nawet ludzie z Sony usłyszeli płytę jak była już wstępchciałem zostać filmowcem, ale to jest trudne i nie zmiksowana, więc nie było nikogo, żeby żmudne przedsięwzięcie, a znamy to teraz od nam mówić na przykład "To zagrajcie inaczej" kuchni, bo już drugi raz uczestniczyliśmy w albo "Tego nie grajcie". Mieliśmy pełną wolność warsztatach Film Spring Open, gdzie o filmie i jesteśmy tak dogadani, że ta wolność ma podużo się mówi, więc za to się raczej nie weźmiezostać, bo to z resztą nie miałoby sensu, nie jemy, a jeżeli chodzi o granie to ja w ogóle nie steśmy produktem pod konkretne potrzeby jak mam żadnych ambicji aktorskich, ani też umiena przykład się robi nie wiem jakieś popowe jętności, więc raczej siebie nie widzę jako aktogwiazdy, że się je produkuje, żeby konkretną ra w filmie czy czymkolwiek, nawet mam propublikę przyciągnąć. Jesteśmy zespołem, który blem z graniem w naszych teledyskach doszedł do Sony wraz ze swoją publiką i jak był (śmiech). Mam taki problem, że jak mam być już gotowy, ukształtowany na rzecz, więc nie smutny to nie mogę wytrzymać, bo się cały czas miałoby to nawet sensu, po prostu nie udałoby śmieje. się. Katarzyna Bromirska: Ja uważam, że nic nie można nigdy powiedzieć, że na pewno nie albo Czyli nie było na przykład takiej sytuacji, że jak Sony zobaczyło zawartość albumu to przy - na pewno tak, bo życie się tak układa, że jeszcze
PERCIVAL SCHUTTENBACH
113
się okaże, że tak będzie i zostaniemy aktorami albo coś napiszemy jakąś książkę także, czemu nie. Czy teraz odkąd zdobyliście dodatkowy rozgłos dzięki grze komputerowej czujecie się artystami spełnionymi? Macie jeszcze jakieś cele, które chcielibyście osiągnąć? Mikołaj Rybacki: Cały czas mamy mnóstwo celów. To nie jest tak, że chodziło nam oto żebyśmy byli popularni. Katarzyna Bromirska: Udział w "Wiedźminie" to raczej rozbudził nasz apetyt i chcielibyśmy teraz osiągać więcej, jeszcze więcej. Czy ten sukces, do którego się walnie przy czyniliście sprawił, że wobec Was samych są dużo większe ocze-kiwania niż dotychczas czy wręcz przeciwnie jest Wam łatwiej we wszystkim, co sobie zamierzacie i czujecie się rozleniwieni, rozpieszczeni? Mikołaj Rybacki: Właśnie nie jest łatwiej, tak naprawdę robi się coraz trudniej, nic nam to nie ułatwiło właściwie dużo skomplikowało, bo jest dużo wymagań, takiego chaosu, dużo się dzieje, co trochę czasami nie sprzyja pracy i z jednej
współpracowali tak jak przy "Wiedźminie". Na dłuższą metę byłoby to nużące. Brakowałoby tej własnej inwencji, ale akurat tutaj mamy takie szczęście, że mamy i to i to i możemy sobie wybierać. Ostatnio w jednym z wywiadów powiedzieliście, że "Rodzanice" które znajduje się na tym wydawnictwie były tworzone z myślą o Eurowizji? Czy dalej chcecie tam wystąpić? Co dałby Wam udział w tak specyficznym konkursie? Mikołaj Rybacki: To nie jest tak, że my chcieliśmy tam wystąpić, ktoś po prostu do nas napisał i powiedział żebyśmy stworzyli utwór, bo on umieści go w jakimś plebiscycie. Do dzisiaj nie wiem w ogóle czy to było oficjalne czy nieoficjalne, na jakich zasadach to było, ale potraktowaliśmy to jak wyzwanie, bo często takie rzeczy tak traktujemy, bo można zrobić utwór na zamówienie, co już samo w sobie jest ciekawe, bo przecież do tej pory zawsze robiliśmy na zamówienie własne, a tutaj trzeba zrobić, są ograniczenia, bo utwór musi być niedługi i przebojowy, cokolwiek to znaczy. To w ogóle jest coś, nad czym nigdy się nie zastanawialiśmy w mu-
my szansy na odcinanie kuponów od tego, co zrobiliśmy, chociaż może to dla niektórych tak wyglądać, ale tak nie jest, nie dostajemy żadnych pieniędzy z tego, co zrobiliśmy wcześniej to znaczy nie są w żaden sposób wystarczające, żebyśmy mogli na przykład powiedzieć, że przez rok nie gramy. Musimy grać, bo żyjemy głównie z koncertów i w sumie ciągłe nagrywanie płyt to też wszystko napędza, więc też nie możemy przestać nagrywać, a z drugiej strony bardzo chcemy, mamy mnóstwo pomysłów na kilka płyt w przód, więc jak już się ma pomysł to chce się potem go zrealizować, więc nie możemy z powodów zdrowotnych zrobić przerwę, chociaż część z nas czuje, że bardzo by chciała, bo jest to męczące i jesteśmy już w takim momencie, kiedy już jesteśmy zmęczeni, bo tak naprawdę od paru lat działamy bardzo intensywnie i to jest jednak wyniszczające. Stosunkowo od niedawna macie nowego basistę. Czy możecie powiedzieć, dlaczego zdecydowaliście się na taki ruch, skoro przez lata jego stanowisko zajmowała Joanna? Czym kierowaliście się przy wyborze nowego członka zespołu i jak długo trwały poszukiwania? Mikołaj Rybacki: Poszukiwania trwały krótko, bo Froncek jest jednocześnie naszym technicznym i po prostu zapytaliśmy czy ogarnie, powiedział, że ogarnie i ogarnął, a dlaczego się zdecydowaliśmy? Przede wszystkim, dlatego, żeby Asia mogła się skupić tylko na śpiewie, bo to jest jakby jej najważniejszy, największy atut, a druga sprawa, że też troszeczkę zdrowotnie ten bas do niej nie pasował. To jednak ciężki instrument, a Asia miała zawsze problemy z kręgosłupem. Czy nowy basista miał wpływ na nowe kom pozycje, aranżacje starych czy miał wszystko gotowe, wystarczyło tylko zagrać? Mikołaj Rybacki: Akurat tutaj nie miał za dużego wpływu. Muzykę waszego drugiego zespołu Percivala określacie jako średniowieczny hard rock. A zastanawialiście się jakby brzmiał hard rock np. w czasach prehistorycznych? Mikołaj Rybacki: (Śmiech) Nie, nie zastanawialiśmy się. (śmiech) Pewnie brzmiałby podobnie.
Foto: Percival Schuttenbach
strony to jest super, a z drugiej to jednak się płaci sporą cenę za coś takiego. Fajnie jest grać, tworzyć, to jest to, co kochamy, ale czasami taka popularność i wspinanie się po szczeblach powoduje, że nawet czasami potem nie mamy czasu na to, co się kocha w tym wszystkim, a za to jest dodatkowo mnóstwo problemów, …więc już zdążyłem zapomnieć, o czym mówiłem. (śmiech) Czy zauważyliście znaczącą różnicę w warunkach, w jakich przyszło Wam tworzyć "Strzygę" w odróżnieniu od tych, które mieliście przy współtworzeniu soundtracku do gry? Lepiej się czuliście, gdy miał ktoś nad Wami czujne oko czy jednak, gdy mogliście wszystko zrobić po swojemu? Mikołaj Rybacki: Nie wiem, mi się podobało i to i to, tylko tutaj trzeba zastrzec, że Marcin Przybyłowicz naprawdę umie świetnie kierować i to tak, że człowiek czuje się przyjemnie i bezpiecznie, a mi jest trudno dać się kierować, a z drugiej strony ja też bardzo lubię mieć kontrolę nad tym, co robimy, więc tak naprawdę i to i to jest fajne. Ciężko by było wytrzymać na przykład tylko w jednym, np. jakbyśmy tylko
114
zyce, więc samo to też było wyzwaniem, a nigdy tego nie traktowaliśmy poważnie, że to Eurowizja, w ogóle nie wierzyliśmy w to, że ten utwór wygra. Dziesięć lat temu Lordi pokazał, że jest to możliwe, tylko trzeba jeszcze trochę wyglądać. Mikołaj Rybacki: No tak, ale nie mamy takich ambicji, myślę, że jakby wydarzyła się taka sytuacja, że moglibyśmy zagrać to byłaby bardzo fajna przygoda i cieszylibyśmy się z tego, ale to nie jest takie coś, o czym marzymy, bardziej marzymy żeby zagrać np. na Wacken. Czy problemy zdrowotne waszej wokalistki Joanny spowodują, że po zakończeniu obecnej trasy zwolnicie trochę tempo wydawnicze i koncertowe? Myśleliście nad przerwą w działalności zespołów? Mikołaj Rybacki: Nie bardzo możemy, bo z tego żyjemy, więc ciężko przerwać, bo co będziemy robić, gdzie będziemy mieszkać, co będziemy jeść? Musimy cały czas robić nowe rzeczy, bo to jest tak, że jest polski rynek i my też na nim jesteśmy, bo, pomimo że gramy dość długo to jesteśmy prawie na początku, nie ma-
PERCIVAL SCHUTTENBACH
Grzegorz Cyga
uważyłem, że jest grupa ludzi, którym krążek się podoba. Z cieniami i blaskami. To daje satysfakcje.
Z miłości do tworzenia Ta szwedzka formacja przez lata wydawała się nagrywać tylko dla siebie. Pierwszą płytę wydała w... trzydziestu egzemplarzach nagranych własnoręcznie na CDr. Dopiero w czasach większej popularności Internetu słuchacze "oddolnie" zainteresowali się zespołem, co zaskutkowało "reedycją" wydaną przez prawdziwą wytwórnię. Dziś muzyka Quicksand Dream wpisuje się w powracający do łask nurt epic/heavy z odrobiną doomu, co daje jej szanse na szybsze zdobycie popularności niż w przypadku pierwszegowydawnictwa. O historię Quicksand Dream pytaliśmy wokalistę zespołu, Görana Jacobsona. HMP: 30 lat temu metal uchodził za muzykę "buntu", muzykę marginesu, muzykę stojącą w opozycji do "kultury wysokiej". Dziś istnieje wiele zespołów, które śmiało można zaliczyć do "kultury wysokiej". Wy na okładce umieściliście reprodukcję obrazu, piszecie teksty związane z kulturą. Czujecie się właśnie takim zespołem niosącym coś więcej niż tylko rozry wkę? Göran Jacobson: Cóż, żyje się tylko raz, a my pisząc i nagrywając przynajmniej staramy się dobrze bawić. Nie powiedziałbym, ani że chcemy być bliżej wysokiej kultury, ani czystej rozrywki. Nigdy nie byliśmy pretensjonalni i nigdy nie stawialiśmy sobie celów ani programów, określających, jakimi powinniśmy być. Jako fani muzyki heavy i rocka od lat młodości, staramy się jakby próbować wymyślać materiał i zgłębiać co możemy w nim zrobić - i czasem nieco poza jego granicami. Wszystko z miłości tworzenia. Próbowałam znaleźć informację, jaki obraz trafił na Waszą okładkę, ale nie znalazłam. Możesz zdradzić co to za obraz i dlaczego aku rat ten wybraliście? Obraz, który wylądował na "Beheading Tyrants" to "Jesienny pejzaż o zmroku" Vincenta van Gogha. Nie wiem wiele na temat konkretnie tego dzieła sztuki. Uznaliśmy, że był ładny i posępny, a do tego nie za tłoczny. Sądzę, że bardzo dobrze pasuje do muzyki, jaka umieściliśmy na płycie. Pomysł na umieszczanie obrazów na okładkach rozpropagował Bathory. Od czego czasu płyty z obrazem na okładce są wyznacznikiem epic metalu, ale też "wartościowego" metalu. Wiele osób bez słuchania takiej płyty jest w stanie wyobrazić sobie, jaką muzykę i na jakim poziomie gra dany zespół. Rzeczywiście posiadanie obrazu na okładce do czegoś zobowiązuje? Nie wiem, czy oznacza, czego można się spodziewać pod względem muzycznego stylu i emocjonalnego nastroju. Jeśli zaś chodzi o poziom jakości albumu, nie mówi całkowicie nic (śmiech)! Wciąż może być dobry, jeśli nie wprowadzi za bardzo w błąd. Mam nadzieje, że może wykreować nastrój i zapewni miejsce na dalsze marzenia. Pod względem stylistyki ("The shadow that Bleeds" i "Daughters of Eve") oraz okładek przypominacie mi Atlantean Kodex - jeden z ciekawszych heavy/doom metalowych zespołów ostatnich lat. Jesteście starszym zespołem niż Atlantean Kodex, więc zakładam, że o inspiracji nie mogło być mowy? Atlantean Kodex absolutnie jest bardzo dobry w tym, co robi, nawet jeśli nie jestem bardzo rozeznany w ich historii, przynajmniej mam w domu niektóre ich wydawnictwa. Jeśli chodzi o wpływy, sądzę, że znajdę je w naszym dzieciństwie i wieku dojrzewania. Więc czy to będzie Iron Maiden, Judas Priest i Black Sabbath czy rzeczy w rodzaju Warlord, Manilla Road,
Fates Warning i Candlemass, jestem pewien, że tutaj możemy dzielić z nim niektóre inspiracje. Za tytułem "Daughters of Eve" kryją się dwie książki i film. Które "Daughters of Eve" były inspiracją do napisania utworu o tym samym tytule? Żadna z powyższych. Wydaje mi się, że "Córy Ewy" w tym utworze odnoszą się do każdej kobiety. Ma on zwrócić uwagę na pewne niesprawiedliwości, wynikające tego, że ten patriarchalny świat zostal stworzony przez połowe populacji. Interesuje mnie to, żeby zobaczyć, że niesprawiedliwość i ucisk są normą do tego stopnia, ze wielu z nas nie chce tego widzieć, ani tego przyznać. Sądzę wiec, że jest to moja próba napisania utworu w rodzaju "We're not Gona Take it", zmieniając punkt widzenia na mój. Utwór "The Girl from the Island" odróżnia się od pozostałych utworów z tej płyty tempem, sposobem Twojego śpiewania. Dlaczego właśnie on został wybrany na promowanie nowej płyty? Pomyśleliśmy tak, bo jest to krótki i energetyczny kawałek. Mam nadzieje, że niezbyt trudno jest się zainteresować tym numerem. Co ciekawe, przypomina mi też utwór Avatarium "Girl with the Raven Mask" (śmiech). To przypadek? To bardzo dobry numer, ale obawiam się, że nie widze podobieństw. Pozostałe utwory utrzymane są nieco w stylistyce epic doomu. Ostatnimi laty stylistyka doom metalu wróciła do łask, wiele wytwórni walczy o to, żeby posiadać choć jeden dobry, domowy zespół. Jak Ci się wydaje, skąd taka popularność doom metalu ostatnimi laty? Tym razem muszę Ci zaufać. Nie jestem zaznajomiony z obecnym i przeszłym statusem tego gatunku, którego zresztą Quicksand Dream dotyka tylko okazjonalnie. Przynajmniej moje spojrzenie na to zakłada, ze doom czy epicki doom oznacza coś nieco wolniejszego i o wiele cięższego niż my zazwyczaj tworzymy.
Wasza historia sięga lat 80. Już wtedy graliście epic doom? Cóż, w tamtym czasie, kiedy działaliśmy pod nazwą Epic Irae, mieliśmy kilka kawałków, które były tu i owdzie nieco doomowe. Jeśli chodzi o czysty epic doom, nagraliśmy jeden kawałek "Valley of te Dead", który był na drugiej stronie taśmy demo. Można go posłuchać na podwójnym wydawnictwie od Chilean Evil Confrontation Records zawierającym demowki Epic Irae. Można je znaleźć również na Youtube, jeśli ktoś jest zainteresowany naszymi wczesnymi, muzycznymi wypocinami. W 1993 roku wyszedł split wydany przez Massproduktion. To było Wasze pierwsze oficjalne wydawnictwo? Tak, i to był ten moment, w którym zdecydowaliśmy się zmienić nazwę na Quicksand Dream. Jak na ironię, rozpadliśmy się, zanim ta składanka została w ogóle wydana (śmiech)! Łączyło Was coś stylistycznie z pozostałymi zespołami? Niewiele. Byliśmy prawdopodobnie odrobinę bardziej melodyjni niż inni. Style obracają się w zakresie od heavy/doomu przez thrash po death metal. Jak to się stało, że w 2016 roku postanowiliście wrócić do nagrywania? Patrick (Backlund, basista i gitarzysta - przyp. red.) pokazał mi garść instrumentalnych demówek pytając czy chciałbym napisać do nich jakieś teksty. Od razu pokochałem ten materiał i bardzo chciałem spróbować. Uważaliśmy, że nagranie brzmi całkiem dobrze, ale wciąż wielkim zaskoczeniem był fakt, że wytwórnia Cruz del Sur Music zainteresowała się posłuchaniem naszego nagrania, co skończyło się wydaniem tego albumu. Czyli utwory na "Beheading Tyrants" napisaliście w ostatnim czasie? Były one napisane w ostatnim czasie, choć niektóre muzyczne materiały datowane są na czas od drugiej polowy do późnych lat 90. kiedy Patrick pisał materiał na "Aelin". Czy przez czas między płytą "Aelin…" a "Beheading Tyrants" byliście aktywni jako zespół? Nagraliśmy kilka utworów demo - niektóre można znaleźć na naszej stronie - ale nigdy jako pełen zespół. Byliśmy to głównie Patrick i ja. Wciąż nie mieliśmy funkcjonującego zespołu. Właściwie to nie bylem na sali prób od czasu pierwotnego rozpadu 6 marca 1993 roku. Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie pytań: Ewa Lis
Waszą poprzednią płytę wydaliście w 2000 roku, w czasie, kiedy muzyka, jaką reprezentuje cie była mało popularna. Jak udało Wam się wydać tę płytę? Jaki był jej odbiór przez słuchaczy? Nagraliśmy "Aelin" ze względu na nasza przyjemność i wydaliśmy w bardzo limitowanej ilości na CDr. Wysłaliśmy ja do kilku magazynów i wydawnictw muzycznych, ale nikt nie wykazał zainteresowania. To było przed rokiem 2009, kiedy Patrick umieścił wszystkie kawałki na MySpace, wtedy nagle pojawiło się zainteresowanie, ale wciąż bardzo ograniczone. Doprowadziło to do tego, że Planet Metal i High Roller Records wydało ten album na płycie kompaktowej oraz winylowej. Nie wiem dokładnie, jak wiele osób właściwie kupiło to nagranie, ale za-
QUICKSAND DEREAM
115
Trochę inny wywiad Większość może już pewnie słyszała, że CETI wydało nową płytę, a kto nie wie, to właśnie się dowiedział. Płyta nosi tytuł "Snakes of Eden" i jest nie jako kontynuacją tego, co powstało dwa lata wcześniej na "Brutus Syndrome". No i ja mogę rzec, że dobrego tempa nabrał Kupczyk z resztą zespołu, jeśli idzie o wydawanie płyt. Na pewno lepszą niż Turbo, ale czy lepszą muzycznie... to zostawiam wam do oceny. Ja miałem okazję się z Grzegorzem spotkać i pogadać nieco o tej płycie, ale i o innych rzeczach. Choćby to jak widzi nasz rynek muzyczny i grupę fanów, do których ta muzyka została stworzona. Wywiad może nieco spóźniony, bo sporo o tej płycie zostało już napisane, dlatego starałem się zapytać o coś innego. Dodam też, że swojej strony, że o ile miałem okazję parę razy i pracować i rozmawiać z Wojtkiem Hoffmanem, to z Grzegorzem Kupczykiem była to moja pierwsza rozmowa. HMP: Cześć, jest mi niezmiernie miło, a jednocześnie niezmiernie ciężko zacząć ten wywiad. Jakoś przygotowanie innych wywiadów z zagranicznymi artystami było o wiele łatwiejsze. Z drugiej strony nie miałem jeszcze okazji rozmawiać z zespołem czy muzykiem, który jest obecny na scenie dłużej niż ja żyję, a i taki młody nie jestem. Wiem też, że z moim wywiadem nie jestem pierwszy. Dlatego zależało mi, aby nie powielać pytań, które mogliście już dostać, choć nie miałem jeszcze okazji czytać waszych wszystkich wywiadów odnośnie ostatniej płyty CETI. Grzegorz Kupczyk: Witaj! Dobry początek (śmiech), co tam masz dla mnie? Dobra. Wiem, że nad płytą pracowaliście ponad sześć miesięcy, że kompozycje i teksty są
mi staramy się nie handlować. No dobra, to już muszę coś kombinować, bo o przygody związane z płytą też chciałem pod pytać. Ale dobra będzie inne trudne pytanie Nie musisz na nie odpowiadać, ale jak to jest z tymi tekstami i śpiewaniem po angielsku? To znaczy? Wiesz ja bym chciał też jakiś nowy kawałek CETI usłyszeć po polsku. Nie żeby mnie marudził, ale od tego chyba sporo czasu minęło? jakie jest twoje podejście w tej kwestii? Bardzo proste i wręcz prozaiczne... W Polsce płyty sprzedają się dość kiepsko. My sprzedajemy większość nakładu poza granicami kraju. CETI jest towarem exportowym. Jeżeli nagramy płytę w języku polskim będziemy skazani na
nadal szyją swoje stare wypróbowane kawałki odcinając regularnie kupony od tego, co wypracowano wcześniej. To jest oczywiście do zrobienia i jeżeli nasz wydawca zażyczy sobie taki układ, nie będzie problemu. Natomiast, jeżeli sobie życzą, to tylko fani niestety... tylko tyle mogą zrobić. Właściwie to może nie tylko, mogą np. postanowić i opłacić sesję i inne wydatki, wtedy my taki materiał przygotujemy, a ilość płyt będzie taka jak popyt. Wow, nie wiedziałem, że większość nakładu idzie za granice, to też coś ciekawego. No, ale nasz rynek jest, jaki jest. Choć ja bym nie tyle chciał usłyszeć całą płytę, co jeden kawałek. I jeśli mówisz, że tak mają się sprawy z nagraniem albumu, to może, chociaż jakiś "bonus track" w wersji płyty wydanej na polskę? Może jest to pomysł. Poczekam na najnowszą płytę to może zobaczę (śmiech). Ale to wracając do tej najnowszej płyty słychać sporo "Ironowego" wpływu - co powiesz na ten temat? Na ile się zgadzasz, a na ile chcesz zaprzeczyć? Hmm... cóż… Kompozycje na tej płycie są głównie basisty - Tomka Targosza. Siłą rzeczy, więc gitara basowa wysuwa się do przodu. Poza tym Tomek, to świetny instrumentalista wykorzystujący swój instrument w doskonały sposób. Poprzednio mieliśmy spore problemy z tym działem. Czy "Ironowskie"... może trochę, ale też Mr. Big i wiele innych. Cieszy mnie w sumie, że jesteśmy porównywani z największymi, światowymi gwiazdami tego gatunku (śmiech). A sam tytuł płyty - "Snakes of Eden", skąd pomysł na właśnie taką nazwę? Powstał w trakcie jednej z prób. Zdaje się, że Tomek to wymyślił. Były chyba dwa tytuły został ten, który znamy (śmiech). Ważnym uzupełnieniem albumu jest okładka. Jak w waszym wypadku ona powstawała? Zwykle pracuję tak, że grafik otrzymuje tytuł płyty i całkowicie wolną rękę, aby mógł się swobodnie wypowiedzieć. W tym jak i w przypadku "Brutus Syndrome" doskonale sprawdził się Piotr Szafraniec. Mamy do niego stuprocentowe zaufanie. Gdy dał mi do wglądu okładkę projekt - spadłem z wrażenia! Szkic jakiś tam zrobił Tomek i ja. Potem jeszcze tylko poprosiłem Piotra, aby dodał głowę kobry no i zemdlałem z wrażenia ostatecznie (śmiech). Całą pozostałą grafikę i wszelkie opracowania zostawiliśmy Piotrowi - jego inwencji. Tak samo było z okładka singla. Z innych rzeczy, czy mieliście pomysł zaprosić jakiś gości do nagrania tego albumu, (jeśli tak to, co nie wyszło?), czy raczej byliście pewni swego, że sami dacie sobie radę? Nie, nie było w ogóle takich rozmów.
Foto: CETI
w większości Tomka Targosza, i że jest to kontynuacja "Bruts Syndrome". Powiedz mi o płycie coś, czego nie wiem. Hmmm... To mi zadałeś klina (śmiech). Nie przychodzi mi nic specjalnego czy "sensacyjnego" do głowy (śmiech). Większość tematów była już poruszana. Wiesz to jest tak, że po prostu pracujemy zgodnie. Mamy swoje wizje i staramy się je realizować. Muzycznie nie było jakichś odjazdów, owszem były rozmowy, dyskusje, wymiany zdań (nie kłótnie), ale nic poza tym. Bardziej można by opowiadać o przygodach prywatnych w trakcie prac, ale to są sprawy, który-
116
CETI
ogromne ryzyko finansowe. Tam nikt nie zna, wręcz nie lubi języka polskiego. Doszło nawet do sytuacji, że nasz ostatni klip "Wild & Free" doczekał się napisów w języku angielskim, bo Amerykanie sobie tego życzyli. Nasz wydawca czy producent rozlicza nas nie z podejścia patriotycznego, a z ilości sprzedanych egzemplarzy. Ja bardzo chętnie nagram po polsku, jednak to są dodatkowe koszty (nowa okładka, matryca, tłoczenie, sesja nagraniowa). Moi niektórzy koledzy nagrali płyty w języku polskim i nie odnieśli jakichś spektakularnych sukcesów,
Ok., a gdybyś mógł/chciał zaprosić kogoś do nagrania wspólnego kawałka, to kto by to był i dlaczego? Plant, Coverdale, Hughes, Gillan, Ozzy... dlaczego? Bo na ich twórczości uczyłem się rocka (śmiech). Są moimi nauczycielami i moimi guru. No jak by Ci się udało, to by to było coś. Dobra to ja jednak zahaczę o pracę w studio. Czy były jakieś śmieszne wydarzenia w trak cie nagrywania materiału? W końcu trochę czasu w studiu byliście. U nas zawsze dzieje się coś śmiesznego (śmiech). Ale sesja tak szybko przemknęła, że oprócz grillka po ostatnim dniu, który zorganizowali Iza i Mariusz Piętka nic specjalnego się nie wydarzyło (śmiech). Powiedzmy, że uwierzę (śmiech) No dobra a
czy w trakcie tego długiego czasu w studio powstało więcej materiału? Czy może też szlifowaliście to, co powstało przy okazji nagry wania poprzedniego albumu? Nie. Sesja w sumie trwała raptem niecałe sześć dni. Byliśmy przygotowani na krótką sesję. Wychodzimy z założenia, że należy wejść, nagrać i do domu. Reszta należy do producenta, czyli w tym wypadku Mariusza Piętki.
Foto: CETI
Ok., to mnie nie sprostowałeś wcześniej, a czytałem, że sesja trwała, sześć ale miesięcy. Niestety chochliki dziennikarskie każdemu się mogą trafić. Co do wywiadów a przede wszystkim recenzji, z pewnością dotarły do ciebie pierwsze recenzje "Snakes of Eden", jakie one są? Entuzjastyczne! Zarówno w Polsce jak i poza jej granicami - wszędzie mówi się ze z tego gatunku w Polsce CETI nie ma sobie równych. Mówiąc o gatunku mam na myśli konkretnie styl, w jakim gra CETI. Bo mamy przecież w Polsce innych reprezentantów na światowym poziomie jak Behemoth czy Vader... Dobrze a jak byś zareklamował nową płytę młodzieży, która dopiero poznaje lub szuka czegoś ciekawego z polskiej sceny rock-metalowej? Klasyka, prawdziwego rocka bez zbędnej ściemy. Tak, więc (młody) czytelniku Grzegorz Kupczyk poleca (śmiech) Nie no dobra, wracając do moich pozostałych pytań. Bo mówiąc o klasyce rock i polskim rynku to pytanie porów nanie, bo jednak od czasu, kiedy rozstałeś się z Turbo, to CETI nagrało znacznie więcej płyt niż Turbo. Jak się do tego odniesiesz? Cóż... Tak naprawdę w ogóle mnie to nie obchodzi. Ja robię swoje i to mnie zajmuje bez reszty. Tu widziałem dłuższe zastanowienie na twarzy Grześka, więc delikatnie się spytałem.
Czy utrzymujesz jakieś kontakty z Turbo, również na gruncie muzycznym? Z Wojtkiem czasem... Ale widząc konsternację nie ciągnąłem tematu dalej.
To zapytam o coś przyjemniejszego Wiem, ze lubisz chodzić na różne koncerty - na jakim ciekawym występie ostatnio byłeś i dlaczego właśnie ten był wyróżniający się na tle innych? Trudno mi odpowiedzieć jednoznacznie. Jeżeli
idę na koncert to muszę mieć pewność, że to jest coś, co mnie zainteresuje. Nie chodzę na koncerty, co do których mam choćby cień wątpliwości, choć także przyznam, że ostatnio zdarzyło mi się być zaproszonym i skorzystałem z zaproszenia. Z różnymi odczuciami, ale generalnie było super! Największe wrażenie zrobił na mnie koncert Queen. To niezapomniane wrażenie. Mam na myśli koncert w Atlas Arena w Krakowie. Rewelacja!!! No mi niestety nie dane było ich zobaczyć. Ale jeśli już przy koncertach jesteśmy to widziałem pierwsze terminy koncertów w Polsce, wśród nich jest też koncert za granicą na Węgrzech. Jak tam trafiliście? Nie pamiętam już. Chyba zaczęło się od zaproszenia mnie do nagrania wspólnej płyty z zespołem Hungarica. O! Tego nie wiedziałem poszukam sobie. Ale też, jako iż mieszkam w Warszawie, więc kon cert tutaj mnie najbardziej interesuje. I tu pytanie, dlaczego ten klub a nie inny? O to należy zapytać naszego managera. Ja się tym kompletnie nie zajmuję. A, aha, no to chyba niestety nie będę znać odpowiedzi na to pytanie. Zostaje mi poczekać czy dobrze myślę. Bo pamiętam ostatni
wasz koncert, na którym byłem jeszcze w starej Progresji. I jak to u nas jest częste za dużo ludzi nie było. Z drugiej strony są wyjątki np. młody heavy metalowy zespół Nocny Kochanek, który gra do pełnych klubów. Masz jakiś patent, aby zachęcić ludzi do chodzenia na koncerty? Temat kompletnie nieprzewidywalny. Wiesz, chłopaki wyczuli temat i zorientowali się, czego potrzeba ludziom, a ludzie chcą kabaretu. Tu, w tym przypadku jak i w wypadku Kabanosa trudno mówić o czymś innym. Znam chłopaków i wiem na ile ich stać i wiem też, że mają dużo większe ambicje. Złapali wiatr w żagle i sposób na siebie i chwała im za to. Należy tylko pogratulować (śmiech). No i ostatnie a propos koncertów - czy koncerty traktujecie czysto komercyjne? Bo na różnego rodzaju mniejszych czy większych rock owych letnich festiwalach ciężko was spotkać. Nie gramy byle gdzie i za byle ile. Od tego mamy innych specjalistów sukcesywnie niszczących rockowy rynek. Nie idziemy na ilość. Nie będę występował na "Dniach pola" czy "Dniu kiełbasy". Nie będę też organizował mega trasy dla samego faktu zaliczenia ilości w klubach nocnych czy pizzeriach. A dodam, że m.in. graliśmy w tym roku na "Woodstock", nie ma chyba większego festiwalu w Polsce w naszej części Europy, zaliczyliśmy też festiwale w Holandii czy Czechach, jak powiedziałam nie gramy wszędzie, bo to nie ma sensu. A teraz został taki "burak" z mojej strony. Starałem się jak mogłem, aby zadawać inne niż wszyscy pytania, więc czy chciałbyś o czymś jeszcze dodać, o co nie zapytałem? Daj spokój (śmiech!!!). Pogadaliśmy na luzie i to najważniejsze. Teraz zapraszam na piwko do Poznania. Mamy kapitalną knajpę, nazywa się Ułan Browar (śmiech). Dziękuję za wywiad i odpowiedzi na moje pytania. Mam nadzieję, że spotkamy się na warszawskim koncercie, (jeżeli do tej pory nic mi się nie stanie). Co się miało stać, już się stało (śmiech) Teraz ja pierwszy zapraszam! Również dziękuję! Niestety wywiad był krótki, bo i ja i Grzesiek byliśmy "w biegu" (niestety bardziej ja - przyp. red.) Wszystkim fanom zostaje czekać na te kilka koncertów pod koniec stycznia i w lutym. Nie dajcie im grać do pustej sali!
Wywiad przeprowadził i opracował Lucjan Staszewski Foto: CETI
CETI
117
Klasycznie i z klasą Płyta "Nie" to już trzynaste wydawnictwo Hetmana, wliczając płyty koncertowe czy kompilacyjne. Jak na niezależny, od wielu lat praktycznie pozbawiony promocji i poważniejszego wsparcia zespół to świetne rezultaty, tym bardziej, że "Nie" trzyma poziom i na pewno zachwyci nie tylko fanów zespołu, ale też zwolenników szlachetnego hard 'n' heavy. W dodatku lider i gitarzysta grupy Jarosław Hertmanowski zapowiada już kolejne działania, bo jubileusz 30-lecia Hetmana zbliża się wielkimi krokami: HMP: Jak na niezależny i pozbawiony jakiegoś większego wsparcia zespół działacie bardzo prężnie: wasz poprzedni studyjny album "You" ukazał się przed trzema laty i już pojawił się jego następca "Nie" - uznaliście, że nie ma na co czekać kiedy jest wena i powstał materiał na kolejną płytę? Jarosław Hertmanowski: (Śmiech).... Jesteśmy super prężni, bo zapomniałeś o płycie z 2014 roku "Hetman i Jurek Filas...", która powstała właśnie dzięki wsparciu i nagłemu wyzwaniu, ale to fakt, że kiedy jest wena to można działać, a od płyty autorskiej "You" minęły trzy lata. O niczym nie zapomniałem - warto też tu wspomnieć, że "Nie" to faktycznie nie jedyna wasza ostatnio wydana płyta, bo dwa lata temu wypuściliście okolicznościowe wydawnictwo "Hetman i Jurek Filas: 40 lat czarnego
Z tą płytą, wydaną początkowo na kasecie, było tak, że każdy z muzyków dawał pomysły jakie piosenki popularne brać na warsztat, a było ich sporo. Akurat ten numer zaproponował niestety nieżyjący już basista Olek Żyłowski i faktycznie w wersji rockowej wykonaliśmy go jako pierwsi. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że to pieśń Jurka Filasa. Współpraca z Jerzym Filasem miała też swój ciąg dalszy, bo napisaliście razem "Szukam jej" na nową płytę Hetmana - jak do tego doszło? Jurek wiedział, że na 2016 rok planuję wejście do studia i pod koniec 2015r., w czasie trasy 25 lecia, podesłał mi parę numerów. Tylko ten zwrócił moją uwagę aranżacyjnie i tekstowo, bo pasował do płyty "Nie". Autorem 12 pozostałych kompozycji na "Nie" jesteś już ty - stworzenie tak urozmaiconego, wielowątkowego materiału, utrzymanego przy
nie zespołu i nagranie "Nie" byłoby niemożliwe bez waszych przyjaciół i ludzi, którzy was wsparli finansowo? No właśnie... i tutaj mieliśmy pierwszy raz taką sytuację, że sponsor główny nie pomógł całościowo, a byliśmy w połowie nagrań i coś trzeba było z tym zrobić. Nieprzyjemna sprawa wyszła, więc poprosiliśmy fanów o pomoc i ku naszemu zaskoczeniu szybko się to udało. Jesteśmy im bardzo wdzięczni i nigdy tego nie zapomnimy. Mam jednak nadzieję, że taka sytuacja więcej się nie powtórzy. To w sumie dziwna sytuacja, bo w innych kra jach klasyczny rock funkcjonuje na równych prawach z innymi gatunkami, wydawcy potrafią wypromować takie zespoły jak wasz, jest to opłacalne, a w Polsce nie jest to możliwe? Też tak myślę, że to dziwne, bo twórczość Hetmana nie odbiega rażąco od dokonań nawet światowych wykonawców, nie mówiąc o polskich, a jednak jest tak, że po 26 latach działalności są w Polsce osoby nie wiedzące o istnieniu grupy Hetman... Czyli to nie kwestia braku potencjału czy ewentualnego zainteresowania publiczności, ale zaniedbań, a raczej zwykłego zaniechania ze strony wydawców i promotorów przez co wielu ludzi nawet niż daje sobie sprawy z tego, że Hetman z powodzeniem kontynuuje to, co zaczął przed 27-laty? Promotorów czy wydawców to od dawna już nie mamy i działamy samodzielnie, opierając się tylko na internecie... Do radia bez kontraktu z dużą firmą wydawniczą nie ma po co iść, nie mówiąc o telewizji. Pozostają radia internetowe i FB jak sam wiesz ...Starzy redaktorzy już nie mają swoich audycji lub nie pracują - tu polityka się trochę przyczyniła. Czyli w takiej sytuacji piszesz taki utwór jak "Luz", który w warstwie tekstowej jest prze cież dość uniwersalny i można go również podciągnąć pod to? Wokalista Robert Tyc napisał większość tekstów na płytę "Nie", a że to był ostatni numer, który został bez tekstu, poprosiłem go bym ja go napisał …chodziło o tematycznie i słownie inne podejście do tekstu... Wiem, że nie jestem mistrzem w tej dziedzinie i podchodzę prostolinijnie do tematu, ale przynajmniej się starałem (śmiech). Refren napisałem prymitywnie, slangiem "daj se na luz", bo tak czułem, jak wspomniałeś o tej "sytuacji" (śmiech). Pozdrawiam wszystkich tekściarzy.
Foto: Hetman
chleba i czarnej kawy (1974-2014)"? Takie płyty traktujemy jako zlecenie specjalne finansowo, czyli na życzenie i myślę że udało nam się znowu podołać wyzwaniu przeróbek innego autora czyli Jurka Filasa... Wyjątkiem były tylko kolędy, które potraktowałem w 1997 roku jako osobiste wyzwanie. Byliście pierwszym metalowym zespołem w Polsce wykonującym utwór "Czarny chleb i czarna kawa", nagraliście go też na płytę "Co jest grane!?" z 1993 roku - można w sumie bez większego ryzyka stwierdzić, że to wy spopu laryzowaliście go wśród rockowej publiczności?
118
HETMAN
tym w jednorodnej stylistyce hard 'n' heavy to dla ciebie coś tak prostego i naturalnego jak np. oddychanie, czy też wiąże się to też z momen tami bardziej wytężonej pracy, szukania odpowiednich rozwiązań? Mogłoby się wydawać, że od płyty "Skazaniec" jadę już z płytami, jak nazwałeś jakby "oddychaniem", ale przy każdej jest to ciężki i żmudny proces, wymagający cierpliwości i precyzji... Mówiłem kiedyś, że przy tworzeniu płyt staram się nie powtarzać patentów i melodii, a jednocześnie trzymać styl i charakter Hetmana... Niezależność ma swoje dobre i złe strony, ale nie da się też ukryć, że utrudnia funkcjonowa-
Generalnie jednak nie zważacie na trudności, robicie swoje wiedząc, że wasza muzyka i tak dotrze to tych najbardziej zainteresowanych? Dokładnie tak… Kiedyś na któryś urodzinach dostałem od fanów koszulkę z napisem "Jarek trwaj" i może dlatego to robię? (śmiech). Hm ...czasem docierają do mnie miłe informacje i podziękowania, że dzięki mojej muzyce ktoś się pogodził z żoną, że miał doła i go uratowałem czy takie tam... To ważne dla mnie i czuję że muszę "trwać"... Pozdrawiam tych wszystkich. (śmiech) "Nie" na pewno zachwyci dawnych fanów Hetmana, bo to materiał z jednej strony klasyczny, z drugiej tętniący świeżością - w żadnym razie nie czujesz się weteranem, masz jeszcze coś do udowodnienia sobie i światu, co słychać na tej płycie? Weteranem już troszkę tak, ale póki wena jest to można tworzyć, a z ilości i częstotliwości wydanych płyt widać, że pomysłów mi nie brakuje. Trzeba tylko dobrze się rozglądać i obser-
wować sytuację i otaczający nas świat... Ostatnio nawet moja była żona stwierdziła: "no, no Jarek - rozwijasz się" …Więc chyba to coś znaczy (śmiech). Zmiany w składzie zespołu nie przeszkodziły wam podczas tworzenia tego materiału, zresztą basista Artur Grabowski, który dołączył do grupy przed nagraniem "Nie", kiedyś już z wami grał, tak więc de facto nowi są tylko perkusista Rafał Pogorzelski i klawiszowiec Arkadiusz Maniuk? Fakt, Artur już miał epizod w Hetmanie. Jest też gitarzystą w zespołach o zupełnie innym stylu muzycznym: Sphere i Vedonist. Wrócił podjąć się, już na poważnie, funkcji gitarzysty basowego w Hetmanie - może chce troszkę odpocząć od tamtej muzy? Nie wiem, ale daje sobie dobrze radę i o to chodzi. Rafał grał kiedyś w zespole Acrimonia, a potem wyjechał za pracą do Anglii. Akurat gdy wracał do kraju trafił na zmiany w Hetmanie i zajął miejsce perkusisty. Arek nie grał wcześniej w zespołach, jest po szkole muzycznej na pianinie i nauczycielem angielskiego. Wcześniej był fanem Hetmana i napisał angielskie teksty na płyty "You" i "Nie". Jego pasją są też karykatury i malarstwo. Stały skład, który mógłby skoncentrować się tylko na tworzeniu muzyki, koncertach i nagry waniu kolejnych płyt to w naszych realiach tylko nierealne marzenie? Dlatego głównym wokalistą zespołu jest od kilku lat Robert Tyc, jednak w dwóch utworach śpiewa też gościn nie jego poprzednik Paweł Bielecki, mamy nawet duet w "No Reason" - mimo przeciwności, uniemożliwiających czasem dalszą współpracę, wciąż jesteście kumplami i wspieracie się w razie potrzeby? Tak. Z Pawłem, obecnie z grupy Dr Watt, jesteśmy zaprzyjaźnieni i z Robertem nawet się lubią, więc możemy zawsze liczyć na jego obecność: czy na płytach, czy koncertach, jak będzie oczywiście taka potrzeba. A skład jak widać po historii Hetmana, w ciągłych rotacjach, więc trzeba mieć tylko nadzieję, że nie będzie się zmieniał... sam mam taką cichą nadzieję. (śmiech) Mamy też, tradycyjnie już w sumie na płytach Hetmana, kobiece wokale i chórki, dopełniające w kilku utworach partie Roberta, ale tym razem nie wykonuje ich twoja córka Julia? Urszula i Małgosia Blaszyńskie to mama i córka śpiewające w chórkach w zespołach bluesowych. Ulka jest też od wielu lat, po pani Eli Dmoch, wokalistką w zespole 2+1. A czemu tym razem nie Julka? Tak wyszło ...może kiedyś - w Hetmanie nikt nic nie musi - ale może. (śmiech) Słyszę tu kilka potencjalnych przebojów, zarówno z ostrzejszych rockerów, jak i twoich fir mowych ballad - dlatego powstały clipy do nu-
merów "Luz" i "Szukam jej", pewnie będą też kolejne? Klipy to za dużo powiedziane daliśmy obrazki do promowanych utworów, by coś pokazać fanom. Klip skręciliśmy do utworu "Piąteczek" i pokażemy go może jeszcze w tym roku. "Chciałbym zostać tu" ma w sobie coś z bluesa czy numerów Breakout, w "No Reason" cytujesz klasykę, instrumentalny "Don Kichot" brzmi niczym barokowa miniatura w neoklasycystycznym opracowaniu, a utwór tytułowy pobrzmiewa nie tylko Floydami, ale też np. dokonaniami Hendrixa - to chyba kolejny dowód twej wszech stronności i różnorodnych inspiracji? Jak robiłem numer "Chciałbym zostać tu" początkowy riff skojarzył mi się z zespołem Rush, ale jak chcesz (śmiech). Breakout bardziej słychać w chórkach, a "No Reason" to jeden z moich ulubionych. Chodziła mi non stop po głowie ta melodia wokalu i musiałem to ze łba wywalić (śmiech). Co do instrumentalnego to duża zasługa Bogusia Balceraka, że w solówce tak do Foto: Robert Grablewski tego podszedł - trzymałem ten utwór w pamięci wiele lat i czekał na swój moment. A to, że byłem za dzieciństwa katowany twórczością Pink Floyd, a potem wielkim zbieraczem ich muzy i fanem, to tutaj słychać? (śmiech) (Śmiech). Słychać, słychać... "Nie" powstał w hołdzie Pink Floyd - mam rozumieć, że to dla ciebie oraz kolegów z Hetmana zespół szczególny? Nie wiem czy dla kolegów, ale dla mnie tak. Byłem ich fanem do momentu, jak sam nie zacząłem uprawiać muzy. Pamiętam te godziny ślęczenia przy magnetofonie szpulowym M2405S w oczekiwaniu na ich muzę w audycji "Studio stereo zaprasza" w radiowej "Czwórce" (śmiech). Ehhh, to były czasy szacunku do muzyki… Dokładnie, każda zdobyta czy nagrana płyta to było coś... Którą płytę Floydów cenisz najbardziej? Ja, gdybym musiał wybierać skłaniałbym się do którejś z lat 1973-79, czyli abso lutnego kanonu zespołu... Oczywiście tę, której fragment zagraliśmy w utworze "Nie", czyli "Wish You Wish Here". Do wybitnych zaliczam również płyty "The Dark Side Of The Moon", "Animals" i "The Wall". Oczywiście miałem też ich wcześniejsze płyty. Fascynowało mnie jak ta kapela się rozwijała i jak to robiła, że miała zawsze tak dobrze nagrane płyty... Jednak studio analogowe to potęga!
sowały do całości i był na nie dobry pomysł. W Hetmanie nic nie dzieje się z przypadku, przynajmniej muzycznie. (śmiech) 30-lecie Hetmana zbliża się szybkimi krokami - ani się obejrzycie, będzie rok 2020 i co wtedy? Znając wasze tempo pracy powstanie pewnie kolejna, już 10 płyta studyjna, planujecie też może jakieś inne wydarzenia, np. koncert bądź nawet serię koncertów z dawnymi muzykami grupy, sięgnięcie po większą ilość utworów z pierwszych albumów, czy też jest jeszcze za wcześnie, by o tym mówić? Troszkę za wcześnie z tymi koncertami, chociaż jakieś inne plany długoterminowe zawsze mam, np. na naszej oficjalnej stronie internetowej jest już długo trwający konkurs z głosowaniem na najlepsze utwory grupy Hetman, z zamysłem wydania płyty "The best of Hetman" …fajnie by było jakby to był winyl (śmiech). Z powodu braku w sprzedaży pewnych tytułów jest też pomysł na ponowne wydanie wszystkich płyt w formie boxu. No i jak mówisz nie jest powiedziane, że np. za dwa lata nie ukaże się kolejna autorska płyta …czas, zdrowie i wena pokażą, zobaczymy. A na razie bardzo dziękuję za spotkanie i pozdrawiam czytelników HMP oraz tych wszystkich, którym dobrze służy muzyka zespołu Hetman - do następnego razu i do usłyszenia! Wojciech Chamryk
W sumie rzadko nagrywacie obce utwory, bo po płytach "Co jest grane!?" i "Rock kolęda" sięgnęliście już bodaj tylko po "Before The Dawn", "Knockin' On Heaven's Door" i "Na opolskim rynku" - mając tyle własnych kompozycji wolicie pewnie nagrywać autorskie numery? Tak jak mówiłem wcześniej robimy to tylko okazyjnie i na specjalne zlecenie. Pojedyncze przeróbki znajdowały się na płytach, bo pa-
HETMAN
119
pczość, narkotyki itp. ale i miłość, przyjaźń i inne pozytywne wartości. Nieskończoność niesie za sobą wszystko to co opisuję w utworach. Zauważyłem, że z wiekiem pisanie przychodzi mi niezwykle łatwo. Obserwuję, czytam, rozmawiam z ludźmi i stąd inspiracje do tekstów.
Emerytura nam nie grozi! - Nasze nowe płyty, koncerty to zataczanie wielkiej pętli, długiej jak 30 lat w Rock 'n' Rollu - mówi Piotr Sonnenberg, wokalista i lider Vincenta. Wrocławska grupa hard 'n' heavy po reaktywacji przed czterema laty prze ostatnio do przodu z niepohamowaną siłą, co potwierdzają jej ostatnie wydawnictwa "Aura" i najnowsze "Infinity": HMP: Wasz powrotny album "Aura" nie zdążył jeszcze dobrze ostygnąć, a już wydaje cie kolejny - były pomysły, powstawały nowe utwory, więc nie było na co czekać? Piotr Sonnenberg: Po bardzo dobrze przyjętej "Aurze" faktycznie dostaliśmy powera żeby zabrać się do komponowania nowych numerów. Były też prośby od fanów o reedycje starych numerów z "Pierwszego ataku" i w ten sposób na płycie "Infinity" pojawiło się kilka w nowych aranżacjach. Nie da się jednak nie zauważyć ciągłych zmian, bo kiedyś schemat wyglądał tak, że najpierw nagrywało się płytę, a później pro mowało ją na koncertach. Teraz zaś odwrot nie, płyty są tylko swoistym dodatkiem, pretekstem do występów na żywo, w dodatku,
coraz mniejszej grupki tradycjonalistów/ najbardziej zagorzałych fanów wciąż kupujących płyty? Wiem jaką frajdą dla fana jest fizycznie wziąć płytę do ręki, obejrzeć okładkę, przeczytać specjalną dedykację… to czar, który funkcjonuje od lat i sam cieszę się jak dziecko z każdej nabytej płyty. Potwierdza to zresztą również okładka waszego nowego wydawnictwa, bo symbol nieskończoności znany już z logo i okładki "Aury" nie dość, że wciąż jest w nim obecny, to jeszcze trafił na okładkową grafikę i dał tytuł całej płycie? Nasze nowe płyty, koncerty to zataczanie wielkiej pętli , długiej jak 30 lat w Rock 'n' Rollu. Symbol nieskończoności na okładce pokazuje
Za wiele jest dookoła utworów o niczym, stąd takie numery jak "Dziewczyna" o nieletniej prostytutce, z cytatem, jeśli dobrze rozpozna ję, z filmu "Sztos", czy "Iracki" o antyterrorystycznej wymowie? Swojego czasu bardzo dużo koncertowałem z wieloma projektami. Sporo czasu spędzałem w drodze, a obserwacje różnych sytuacji tworzą idealne tematy do pisania tekstów. Rozmawiałem wielokrotnie z prostytutkami na zasadzie faktycznej dyskusji… młode dziewczyny lądują na ulicy nie zawsze z własnej woli. Różne okoliczności, wpływ partnerów, rodziców, wychowawców zmuszają je do sprzedawania własnego ciała. Nie znam żadnej, która jest szczęśliwa z powodu dawania dupy komukolwiek. Cieszą się z rzeczy materialnych, pieniędzy, fantów ale w głębi duszy są nieszczęśliwe, smutne… "Iracki" powstał kilka lat temu w zupełnie innej formie ale z tym samym tekstem. Wstrząsnęła mną wiadomość o śmierci jednego z najlepszych dziennikarzy wojennych - Waldemara Milewicza. Piszę o tym, że w jednej chwili jesteś a za chwilę cię nie ma. O pracy, która ma na celu informować świat jak straszną rzeczą jest wojna, jednocześnie zapominając jakim kosztem ludzie dowiadują się o tym... Jego współautorem jest wasz były perkusista Dariusz Biłyk, co świadczy o tym, że albo wciąż współpracujecie, albo to starszy numer z czasów "Aury"? "Iracki", "4 bramy" i kilka innych utworów to efekt wspólnych działań w zespole Peter Gun (2005). Nasza przyjaźń z Darkiem trwa już 30 lat, a drogi muzyczne wciąż przeplatają. To doskonały i wszechstronny muzyk, na którego rady i doświadczenie zawsze mogę liczyć!
Foto: Vincent
co dotyczy również Vincent, ukazują się one w coraz mniejszych, wręcz limitowanych nakładach? Tym razem postanowiliśmy wydać płytę w wersji limitowanej, nie ograniczając jednak nakładu. Z pomocą naszych przyjaciół udało się wejść do studia i bez żadnych ograniczeń czasowych (co stwarza idealny komfort dla muzyków) przystąpić do rejestracji numerów. Liczymy oczywiście, że płyta pośrednio przyczyni się do zagrania koncertów. Jednak nie chcemy grać za wszelką cenę, mają to być koncerty przygotowane i szczególnie starannie reklamowane. Czyli nie zamierzacie rezygnować z tej formuły zwartej, artystycznie dopracowanej całości jaką jest album, nawet jeśli dociera on do
120
VINCENT
zarówno naszą muzyczną drogę, jak i świat, który dążąc do nowoczesnych, nowatorskich rozwiązań zaczyna się cofać do przeszłości, korzeni jego powstania… Budujemy - żyjemy - niszczymy - zabijamy, po to żeby wszystko zacząć od nowa... Z jednej strony "Infinity" to nasza szczęśliwa muzyczna droga, z drugiej mroczna i katastroficzna wizja świata w którym żyjemy. "Infinity" to tytuł w sumie symboliczny, w dodatku świetnie pasujący do niezbyt oczywistych tekstów, bo poruszacie bardzo różne tematy, od typowo miłosnych do takich o znacznie większym ciężarze gatunkowym? Teksty to w większości moja sprawka. Poruszam tematy zarówno aktualne jak wojna, przestę-
Mamy też na "Infinity" kilka utworów których współautorem jest gitarzysta Mirosław Madej - chcieliście w ten sposób zaakcentować, że był współzałożycielem zespołu i jego filarem, dlatego pewnie też album jest dedykowany jego pamięci? W 1986 roku po rozwiązaniu Vincent van Gogh postanowiliśmy z Mirkiem kontynuować naszą muzyczną przygodę. Powstały świetne jak na tamte czasy numery na dwie płyty "Pierwszy atak" i "Samo życie". Nigdy nie doczekały się jednak wersji cyfrowej. Słabej jakości nagrania mimo wszystko bronią się do dzisiaj. Sięgnąłem po kilka z nich z przyjemnością, aby po zmianach aranżacyjnych Boogiego i nowej studyjnej produkcji, przekonać się jak przetrwały próbę czasu. Mirek Madej to był niezwykle uzdolniony kompozytor i gitarzysta… przyjaciel! I tak z pierwszego składu zostałeś tylko z Mariuszem, ale na pewne sprawy nie mamy żadnego wpływu, a życie toczy się dalej? Mario to rewelacyjny basista i przyjaciel od lat. Jego miłość, zapał i rajc do muzyki zawsze powodują, że japa się cieszy. Koncertowo jest niezastąpiony i punktualny w sekcji rytmicznej jak mało kto!!! Skoro już poruszyliśmy kwestie personalne to nie da się nie zauważyć, że rotacja na stanowisku perkusisty Vincent jest spora, bo Artur Konarski to bodaj piąty wasz bębniarz w ostatnich latach, trudno też pominąć milcze niem brak w składzie Waldemara "Ace"
Mleczki, który grał w Vincent od początku? Żeby utrzymać w zespole zawodowych muzyków, którzy żyją wyłącznie z grania, trzeba zagwarantować im taką ilość koncertów, aby mogli się poświęcić danemu projektowi. Jak wiadomo nie gramy muzyki tak komercyjnej, granej w radio, TV itp. żeby móc planować trasy koncertowe. Gramy dość sporadycznie i często koliduje to z innymi projektami, w których grają poszczególni muzycy. Stąd częste zmiany na stanowisku bębniarza, gitarzysty… Ace poświęca swój czas w większości własnym, coverowym bandom, gra koncerty klubowe, jako sideman itp. Nie jest wykluczone, że historia zatoczy koło i znów staniemy razem na scenie… (śmiech) Nie szukaliście nikogo na jego miejsce, czy też na razie skoncentrowaliście się na nagraniu płyty, a przed koncertami zapełnicie tę lukę? Dokładnie tak… Płyta została przygotowana aranżacyjnie i kompozycyjnie przez Boogiego. Ja zająłem się warstwą linii melodycznych, tekstów i wspólnie z Voytkiem Kochankiem miksów i masteringu. Boogie nagrał wszystkie partie gitar, solówek, klawiszy, co ułatwi drugiemu gitarzyście pracę nad materiałem. Czy takowy jegomość się pojawi… zobaczymy! Ponownie pracowaliście z Wojtkiem Kochankiem, więc "Infinity" wyrywa głośniki z kolumn, ale też ogromną rolę przy powstaniu tej płyty odegrali Sławomir Bereza i Mariusz Rzeszuto? Po nagraniu "Aury" nie wyobrażałem sobie pracy z kim innym jak Voytek. Przede wszystkim praca z nim w studio stwarza atmosferę luzu i spokoju. Uwagi i propozycje z jego strony nie są nachalne i nie są komunikowane w trybie rozkazującym, tym samym pozwalają na szukanie optymalnych rozwiązań. Sławek Bereza i Mariusz Rzeszuto to dwóch gentelmanów dzięki którym udało się zrealizować nagranie materiału, fizycznie wydać płytę i nakręcić klip do numeru "Jesteś sam". Jeszcze raz dziękujemy im za wsparcie i życzliwość!!! Zadbaliście też o aranżacyjne urozmaicenia, takie jak spora ilość klawiszowych i elektron icznych partii, gitarowe flamenco w "Do rana", wielogłosowe aranżacje wokali z udziałem Kamila Wrzosa - granie heavy w żadnym razie nie wyklucza twórczego podejścia, wręcz prze ciwnie? Zanim podeszliśmy do nagrań, nie wiedzieliśmy w jaką stylistykę pójdzie "Infinity". Nie nastawialiśmy się konkretnie na to, czy będzie to płyta metalowa, progresywna czy bardziej elektroniczna… To kompozycje same jakby dyktowały, że będzie to mocno rockowa petarda. Boogie w trakcie nagrań dopisywał coraz to inne partie gitar, klawiszy, mocno eksperymentował ("Taki świat"). Efekt tych wszystkich nagranych śladów jest niezwykły i barwny. Kamil Wrzos to wspaniały i wykształcony młody muzyk, obdarzony świetnym, wysokim wokalem. Dzięki jego wsparciu uzyskaliśmy oryginalne brzmienie chórków i drugich głosów. Po covery sięgaliście już wcześniej, choćby po "Cocaine" J. J. Cale'a na debiucie, a na "Infinity" mamy "20th Century Boy'' T. Rex w unowocześnionej wersji, ale też i partiami granymi slide - skąd akurat ten wybór? Marc Bolan był pewnie jednym z idoli waszego dzieciństwa? Covery za które się zabieramy mają być hołdem dla muzyki naszego dzieciństwa. To numery oparte na prostych riffach, które stwarzają możliwość zagrania ich w sposób wszelaki. Marc
Foto: Vincent
Bolan był niedocenionym do końca twórcą naprawdę fajnych kompozycji. Jego barwna postać, makijaże i ciuchy nie do końca przemawiały do mnie, ale muzycznie super! Po śmierci Elvisa, która odbiła się bardzo sze rokim echem również w polskiej prasie i radiu, tragiczny wypadek Bolana raptem miesiąc później nie był tak komentowany, ale pamiętam, że też się o tym pisało i mówiło - też uzmysłowiłeś sobie wtedy tak dobitnie, że wybitni artyści też odchodzą? Miałem przyjemność w 2000 roku zwiedzać posiadłość Elvisa w Memphis. Wtedy naprawdę zdałem sobie sprawę jak wielkim artystą był i zarazem ile niebezpieczeństw czyha na osoby publiczne: artystów, sportowców… Pozostaje jednak po nich muzyka, czego dowo dem wasza wersja "20th Century Boy'' - będziecie grać ten utwór na koncertach, czy raczej wstawicie w to miejsce któryś z pre mierowych utworów autorskich? Zawsze z przyjemnością gramy covery na koncertach lub afterach … W głowie mam blisko 300 numerów które uwielbiam śpiewać i czynię to w różnych okolicznościach przyrody… Niezależny zespół nie ma życia usłanego różami, ale nie poddajecie się: koncerty, płyta, nakręcenie teledysku - chcieć to móc? Jeśli chcemy w takiej czy innej formie istnieć na muzycznej arenie wypada iść drogą, która zawsze jest kręta i niełatwa. Płyta to wewnętrzna potrzeba komponowania, pisania tekstów, dzielenia się emocjami. Podpieramy to teledyskami żeby dotrzeć do jak największej rzeszy słuchaczy. Oczywiście nie ma to zupełnie przełożenia na sukces komercyjny, wielki hajs, autografy na cyckach itp. Naszą misją jest chęć kontynuacji
dzieła, które miało początek w 1987 roku. Płyty CD to obecnie zło konieczne, nośnik niegdyś nowoczesny, ale teraz przegrywający masowo z MP3, a wśród koneserów z winylem. Wasze ostatnie albumy trwają 42-43 min uty, może więc warto pomyśleć o wydaniu ich na czarnych krążkach, tym bardziej, że w przypadku innych zespołów nakład kilkuset egzemplarzy sprzedaje się bez trudu? Myślimy o wydaniu winyli… jednak teraz chcemy skupić się na tym co mamy w garści, czyli promocji CD i koncertach. Może pomyślicie też o wznowieniu "Pierwszego ataku" i "Samego życia", bo jednak kaseta nie jest zbyt trwałym nośnikiem? Za rok jubileusz 25-lecia wydania debiutu, lepszej okazji chyba nie będzie? Te wydawnictwa istnieją wyłącznie w wersji kasetowej i jakość, szumy itp. nie nadają się do wydania na krążku CD… Postaram się skontaktować w ówczesnym wydawcą i jeśli zachowały się tzw. "taśmy matki" sprawa będzie prosta... W roku bieżącym mamy zaś 30-lecie Vincent, ale zarówno "Infinity", jak i wasze koncerty dobitnie udowadniają, że na emeryturę jeszcze się nie wybieracie? Emerytura nam nie grozi... (śmiech)… 30 lecie Vincent przypada dokładnie w 2017 roku. Mam nadzieję, że będzie to czas kiedy Vincent udowodni swoją świetną kondycję koncertową. Tymczasem dziękujemy HMP za zainteresowanie i wsparcie… to dla nas naprawdę ważne! Wojciech Chamryk
VINCENT
121
34 minuty dobrej muzyki. Nie uważam, że dana płytajest lepsza tylko dlatego, że jest dłuższa. Chcieliśmy, żeby była krótka, ale wypchana po brzegi treścią. To tak jak z filmami albo książkami. Długość nie czyni ich lepszymi, lub bardziej dochodowymi.
Klasycznie i z klasą Złamałem kilka żeber w Warszawie - wspomina jeden z polskich koncertów Bombus wokalista i gitarzysta tej grupy, Fredrik "Feffe" Berglund. Takie sytuacje jednak nie dziwią, skro o tym szwedzkim zespole pisze się, że na scenie to "ekstremalnie wkurzone Motörhead". Wydanie trzeciego albumu "Repeat Until Death", wypełnionego siarczystym hard 'n' heavy, było dobrą okazją do zadania Fredrikowi kilku pytań: HMP: Mieliście coś takiego jak syndrom trze ciej płyty, czy zrobiliście po prostu swoje, kom ponując i nagrywając najlepsze utwory, na jakie w danym momencie było was stać, a cała reszta jak odbiór tego materiału, jest już w sumie niezależna od was? Fredrik "Feffe" Berglund: Nie, nie sądzę żebyśmy kiedykolwiek o tym tak myśleli. Zawsze czuliśmy, że czym dłużej to robimy, tym jesteśmy lepsi. Na każdym kolejnym krążku zawsze chcemy czegoś dokonać, więc myślę, że działamy pod wpływem impulsu i robimy to, co w danej chwili chcemy. Pewnie, że bardzo doceniamy kiedy ludziom podobają się nasze płyty, ale wtedy, gdy piszemy i nagrywamy, to myślimy tylko o sobie. Zaskakujecie nie tylko swą muzyką, ale też i nazwą, zaczerpniętą ze świata owadów - może
bus jest to jednak zbyt duże uproszczenie, bo jesteście na to zbyt nieszablonowym zespołem? Tak, ludzie często szufladkują zespoły i wrzucają do jednej, np. "heavy metal". W przypadku Bombusa nie jest to do końca prawdziwe. W naszych żyłach płynie heavy metal, ale nie powiedziałbym, że jesteśmy stricte metalowym zespołem. Tak jak wspomniałem, czerpiemy inspirację z niecodziennych źródeł. Kapele takie jak ELO, Queen i Pink Floyd są bardziej zbliżone do "Repeat Until Death" niż Black Sabbath czy Metallica. Mimo to, nasz styl i brzmienie są po cięższej stronie rocka. Odchodzicie też od schematów na okładkach swych płyt - "Repeat Until Death" nie dość, że zrywa z typową estetyką metalowych okładek, to jeszcze w dodatku prowokuje intensywnymi
Nie bez znaczenia jest tu też chyba to, że zależy wam również na winylowych wersjach waszych albumów, a taki krótszy czas trwania jest w dodatku idealny dla tego nośnika, bo muzyka mieści się na jednym krążku bez żadnych strat dynamiki, etc? Dokładnie. Podobno nagranie poniżej 40 minut zapewnia lepszą jakość dźwięku. Jak oceniasz tę całą obecną modę i renesans popularności płyt analogowych? Wydaje mi się, że bardzo dobrym patentem, stosowanym przez Century Media również w waszym przypadku, jest wydanie ich w zestawach: LP plus dodatkowo ten sam materiał na CD? Uważam, że fajnie, że to robią. Wcześniej bardziej zależało mi na formacie LP, ale teraz bardziej cenię sobie muzykę niż opakowanie. Doceniam platformy cyfrowe, bo są łatwo dostępne, więc powiedziałbym, że lubię dobre LP z wszelkimi dodatkami. Można też wspierać popularyzowanie danej grupy teledyskami, aktywnością w sieci, ale dla takiego zespołu jak Bombus nie ma lepszej promocji jak koncerty? Masz rację. Gracie coraz więcej, z coraz bardziej znanymi zespołami - ma to też pewnie wpływ na to, że jesteście coraz bardziej rozpoznawalnym zespołem? Tak sądzę. Występowanie z innymi zespołami pozwala ludziom nas poznać i daje nam szansę dotarcia do szerszej publiczności. Z drugiej strony jednak sądzę, że granie swoich własnych koncertów i jeżdżenie w trasy jest najważniejsze. Trzeba pokazać, że potrafi się samemu sprostać takiemu wyzwaniu. Bez wsparcia Century Media byłoby pewnie trudno o trasę z Danko Jonesem czy koncerty z Graveyard czy Baroness? W sumie nie wiem. Century Media pozwala nam się pokazać, więc pewnie masz rację. Ciekawostką jest to, że macie na koncie fotograficzną sesję w makijażach, ale na koncer tach obywacie się już bez nich. Są zbyt czasochłonne i dlatego tego nie praktykujecie, czy też była to jednorazowa sprawa? To było tylko jednorazowe. Lubimy robić sesje zdjęciowe, które się wyróżniają i ta właśnie taka była. Był to jedyny raz, kiedy mieliśmy na sobie militarne makijaże.
Foto: Adam Holmkvist
być Sting, Hornet czy na upartego nawet W.A.S.P., to czemu nie Bombus, pomyśleliście? (Śmiech!) Masz rację! Mimo, że nie myśleliśmy o tych zespołach kiedy wymyśliliśmy nazwę Bombus, to można powiedzieć, że znaleźliśmy się w doborowym towarzystwie. Poza tym ta nazwa nie jest do końca jednoz naczna, co - zważywszy na wasze różne inspiracje, od Black Sabbath, Motörhead czy Venom aż do The Melvins, Jesus Lizard i Poison Idea - ma pewnie znaczenie? Tak. Te i parę innych. Myślę, że jesteśmy jednym z tych zespołów, które czerpią inspirację z bardzo wielu źródeł. Wrzuca się was zwykle do tego niezwykle pojemnego worka z napisem "heavy metal/hard rock", ale wydaje mi się, że w przypadku Bom-
122
BOMBUS
kolorami, kojarzonymi raczej ze sceną taneczną. Dochodzi do tego sama kompozycja tej sceny - czyżby to miała być "Ostatnia wieczerza", ale w charakterystycznej dla naszych czasów, cyberpunkowej oprawie? Tak, dokładnie! Cieszę się, że to zauważyłeś. Nie jesteśmy zainteresowani byciem klasycznym metalowym zespołem, ani muzycznie, ani estetycznie. Chcieliśmy stworzyć swojego rodzaju połączenie "Blade Runnera" i "Last Supper". Myślę, że nam się udało i jesteśmy z tego zadowoleni. Nigdy nie nagrywaliście długich płyt, przygotowując wcześniej 38-40 minut muzyki, ale "Repeat Until Death" idzie jeszcze dalej, bo to raptem 34 minuty zawarte w dziewięciu utworach - miało być krótko, ale intensywnie? Absolutnie tak. Sądzimy, że to jest w sam raz.
Promując "The Poet And The Parrot" dotarliście do Warszawy i Poznania. Jak wspomina cie te koncerty i czy w ramach obecnej trasy też wybieracie się nad Wisłę? Pamiętam, że złamałem kilka żeber w Warszawie. Ciężko było mi skończyć trasę, ale dałem radę. W Warszawie było dobrze, ale w Poznaniu było znakomicie. Ludzie szaleli. Koncerty w Polsce sprawiają nam naprawdę dużo frajdy. Napisano o was kiedyś, że na scenie brzmicie jak "ekstremalnie wkurzone Motörhead", czyli pewnie na każdym koncercie staracie się udowodnić, że nie są to porównania na wyrost, a Bombus stać na jeszcze więcej? (Śmiech!) Naprawdę? Nie, nie sądzę, że próbujemy cokolwiek udowodnić, ale jeśli ktokolwiek wybiera się na nasz koncert, to obiecuję, że może się zdziwić! Wojciech Chamryk, Krzysztof Pigoń, Marcin Hawryluk
Odpowiedni nośnik Dark Quarterer to jedna z legend włoskiego epic metalu. Istniejąca od początku lat 80. grupa, mająca też wcześniej kilka lat grania pod inną nazwą, zaczynała swą karierę w analogowych czasach. Renesans popularności winylowych płyt sprawił, że zespół postanowił wznowić na tym nośniku albumy, które pierwotnie ukazały się tylko na CD. Na pierwszy ogień poszedł "Symbols", a śpiewający basista Giovanni Nepi wyjawia jak brzmi ta nowa wersja i dlaczego zdecydowanie lepiej: HMP: Renesans popularności płyt winylowych stał się faktem. Czarne - kolorowe zresztą też - krążki można kupić nawet w Tesco, ale wydaje mi się, że to nie obecna moda stała się przyczyną wydania "Symbols" na winylu? Giovanni Nepi: To inne brzmienie, winyl potrzebuje innego edytowania i miksowania, a ostateczny rezultat jest mocniejszy i cieplejszy. "Symbols" to mocny album, bogaty w epickie rozwiązania. Uważamy, że winyl jest odpowiednim nośnikiem dla naszego albumu.
lowym... kompletnie różni się od CD!! Wcześniej ukazał się już w tej postaci wasz najnowszy album "Ithaca" i to też na dwóch płytach, tak więc wasza winylowa dyskografia powoli rozrasta się? Pewnie... dlaczego nie??? Planujecie wydanie kolejnych reedycji, jeśli Cruz Del Sur Music będą nimi zainteresowani, np. pierwszych płyt czy "Violence"?
W sumie to gdyby nie on, to czwarta strona pozostałaby niewykorzystana - nie lubicie płyt z pustą ostatnią stroną czy jakimś ozdobnym grawerunkiem na niej, dlatego też na winylowej wersji "Ithaca" też mamy dwa utwory dodatkowe? Tak, jesteśmy muzykami, a muzyka musi obejmować całą przestrzeń zadedykowaną właśnie jej!!! Remastering płyty wydanej raptem przed ośmiu laty nie wydaje mi się konieczny, ale pewnie chodzi tu bardziej o przystosowanie tego materiału do winylowego nośnika? Jak już powiedzieliśmy wcześniej, dźwięk na winylu całkowicie różni się od tego na CD, a podczas słuchania doznajemy wspaniałych emocji, a ich moc jest ogromna!!! I jak brzmi z czarnej płyty? Wprowadzaliście jeszcze jakieś zmiany po wysłuchaniu wersji testowych, czy też wszystko było od razu OK? Dokonaliśmy pewnych korekt i edycji niektórych partii, jednak nic nie zostało nagrane na nowo, jako że uznaliśmy pierwszy rezultat za bardzo dobry. Byliśmy bardzo zaangażo-
Zaczynaliście grać w czasach, kiedy czarne płyty były najbardziej rozpowszechnionym nośnikiem, zresztą wasze pierwsze albumy ukazały się tylko na winylu. Wtedy CD był szczytem nowoczesności, LP's traktowano jako coś przestarzałego i o znacznie gorszej jakości, tymczasem sprawy potoczyły się tak, że to płyty CD pewnie niebawem znikną z rynku - czy to nie swoisty paradoks? Nie da się ukryć, jesteśmy starzy! W 1987 roku (w tym czasie wydaliśmy nasz pierwszy album) CD jeszcze nie istniały... tylko taśmy i winyl.. (Istniały, istniały - przyp. red.). Kiedy na rynku pojawiły się płyty CD, każdy ekspert muzyczny opisywał nowy dźwięk jako perfekcyjny, a te płyty zostały okrzyknięte "niezniszczalnymi"!!! Jednak nie była to prawda!!! Ich dźwięk jest zdecydowanie za czysty, zbyt sterylny. Ogromny kontrast w porównaniu do emocji zainspirowanych naszą muzyką. Wasza muzyka pasuje idealnie do winylowego nośnika, bo to klasyczne, szlachetne dźwięki, zakorzenione w latach 70. i 80., tak więc pe-wnie cieszycie się bardzo z tej wersji "Sym-bols"? O tak!!! Jesteśmy naprawdę zadowoleni!!! "Symbols" brzmi świetnie w wydaniu winy-
Foto: Dark Quarterer
Pewnie! To świetny pomysł! Staramy się pracować w taki sposób, aby uzyskać jak najlepszy rezultat. "Symbols" ukazał się w ściśle limitowanych nakładzie 350 egzemplarzy, czyli jest to wydawnictwo kierowane do waszych najwierniejszych fanów i kolekcjonerów? To była decyzja wydawcy, ale szczerze nigdy nie zastanawialiśmy się nad powodem tego wyboru... 350 kopii to niezbyt dużo, tak więc mamy nadzieję sprzedać je wszystkie i dotłoczyć kolejne w najbliższym czasie... Kusicie ich nie tylko efektowną oprawą graficzną ,ale też bonusowym utworem. "Devil Stroke" pochodzi z sesji nagraniowej tej płyty, czy też został zarejestrowany niedawno? "Devil Stroke" zostało nagrane 10 dni przed wysłaniem wszystkich utworów do Cruz del Sur, co miało miejsce parę miesięcy temu...
wani podczas nagrywania "Symbols" i chcemy zostawić tę sensację nietkniętą!!! Pewnie pracujecie już powoli nad następcą "Ithaca"? Planujecie kolejny koncept, czy też tym razem nagracie album składający się z niepowiązanych ze sobą utworów? Pompeje to temat następnego albumu. Tak więc będzie to koncept album... Podoba nam się sposób takiego komponowania... Kiedy możemy spodziewać się jego premiery? Wersję winylową też pewnie już zaplanowaliście? (śmiech) Myślimy, że będziemy gotowy na przyszłą wiosnę... Edycja winylowa? Dlaczego nie? Winyl, CD i jeszcze na kasecie (śmiech). Wojciech Chamryk & Bartosz Hryszkiewicz
DARK QUARTERER
123
Dzielenie przez zero Dlaczego nie można dzielić przez zero? A nie można? Pytanie, które przedstawiciele nauk ścisłych uważają za stare jak świat. Co z tym zerem? Matematycy twierdzą, że to wszystko kwestia wprawy i wiedzy matematycznej. Ale włoski kwartet z Sardynii nie zajmuje się "królową nauk", oni precyzyjnie jak w matematyce kreują dźwięki. Dzięki swojej wiedzy i umiejętnościom instrumentalnym, wokalnym, technicznym doszli do poziomu, na którym korzystają z możliwości "dzielenia przez zero", czyli z teoretycznie niemożliwego tworzą realne, wyrafinowane i logicznie uporządkowane sekwencje dźwięków wypełniające ramy każdej kompozycji. Wykorzystując pozornie proste instrumentarium, uznawane w muzyce rockowej za standard, czyli gitara - bas - perkusja - głos, budują cierpliwie skomplikowane i złożone "figury", tworząc utwory o lata świetlne oddalone od wszechobecnej komercji i plastikowej tandety. Ponieważ sztuka, którą "uprawiają" od ponad dwudziestu lat nie należy do łatwych w odbiorze , kwartet Memento Waltz skazał się na działanie w artystycznej niszy, do której trudno znaleźć dostęp popularności. Ale ci słuchacze, którzy przez przypadek - jak niżej podpisany -, bądź też nie wyłącznie przez przypadek, dotarli do płyt ich autorstwa, łącznie z ostatnią zatytułowaną "Division By Zero", poprawioną technicznie w roku 2015 pod egidą wytwórni promującej wszelkie odmiany metalu, Jolly Roger Records, nie mogą się nadziwić, jaki potencjał "drzemie" w muzyce Memento Waltz, ile w niej pozytywnej energii, kontrastów, pojedynków i inspiracji ze skarbca Karmazynowego Królestwa. Dlatego warto posłuchać uważnie ich płyt, zarówno tych mniejszych, EP-ek, jak też pełnowymiarowych, żeby się przekonać, że "szuflada" z napisem "heavy metal" jest zbyt ciasna na ich muzyczne wizje i koncepcje. Wywiad zamieszczony poniżej stanowi próbę, pozwalającą na odpowiedź na kilka pytań, które być może stanowić będą wstęp do transferu muzyki Memento Waltz na nasz krajowy grunt Foto: Memento Waltz
HMP: Nie wiem, czy wiesz, ale w Polsce istnieje zespół, który nosi taką samą nazwę, jak Wasza ostatnia płyta. Więcej, gra muzykę posiadającą wiele wspólnych cech stylistycznych z Waszą muzyką. Giuseppe Deiana: Tytuł albumu jest pomysłem Marco, który nigdy wcześniej nie słyszał o polskim zespole. Dzięki temu wiemy również, że Division By Zero także jest bardzo dobrym zespołem. Niestety (lub nie) tytuł albumu został wybrany i zdecydowaliśmy się go zatrzymać. Sardynia to dobre miejsce na tworzenie ambitnego, niełatwego w odbiorze rocka? Marco Piu: Opuściłem Sardynię prawie dwa lata temu. Chociaż nie pamiętam wyjątkowo sprzyjającego środowiska, ale pomimo to wyspa jest pełna wspaniałych zespołów metalowych. Nie zagrasz tam jednak za wiele koncertów w roku, brakuje pubów z tego rodzaju muzyką. Nawiasem mówiąc, nie żartuję, zespoły metalowe w Sardynii zasługują na lepsze warunki, mówię o bardzo wysokim poziomie technicznym! Czy Memento Waltz to aktualnie Wasze podstawowe miejsce pracy, czy może projekt poboczny, służący realizacji Waszych zainteresowań muzycznych? Marco Piu: Jestem również członkiem Negacy, który wcześniej nazywał się Red Warlock. W Memento Waltz jestem ich wokalistą. Mam wystarczająco dużo czasu dla obu zespołów i nie mam problemu, aby występować w obu kapelach. Kocham to co robię (śmiech). Dla pozostałych członków zespołu, Memento Waltz jest priorytetem!!! Interesowałeś się kiedyś bogatą historią muzyki rockowej w Italii? Włoski rock od końca lat 60-tych to jakby pewien typ szkoły bardzo charakterystycznego rockowego grania, z gęstymi, intensywnymi partiami klawiszy i ciężkimi gitarami. Starsi fani, wśród nich także ja, doskonale znają twórczość takich kapel jak Premiata Forneria Marconi, Banco Del Mutuo Soccorso, Le Orme czy New Trolls i dziesiątków innych, które wytyczały rockowej ścieżki. Czy w tej muzyce sprzed lat próbowaliście znaleźć inspiracje? Giuseppe Deiana: Myślę, że Włosi w swoim DNA mają wielki geniusz muzyczny, który otrzymują w pierwszych latach życia. Smutne jest to, że nasza codzienna kultura jest tak bardzo płytka i powierzchowna, a większość prawdziwych talentów gubi się podczas życia, nawet nie dowiadując się o własnym geniuszu. Włochy są pełne świetnych muzyków, którzy nie zostaną zapamiętani. Pozostali artyści, którzy postanowią poświęcić się danemu gatunkowi muzycznemu, zostają zatrzymani w niszy undergroundu muzycznego. Inni, którzy postanowią zaangażować się we włoski przemysł muzyczny, ostatecznie grają "letnie" kawałki. To kwestia naszych genów. Wystarczy tylko pomyśleć o tych wszystkich Włochach, którzy wyemigrowali za granicę, zwłaszcza o włoskich imigrantach w USA i o ich przebojach muzycznych z przed ponad 70. lat. Język nie jest przeszkodą, muzyka nie może zostać zatrzymana przez tę barierę. Uważam, że nazwa "Rovescio della Medaglia" może być zaproszeniem do słuchania i odkrywania. Ten język wzbudza moje zainteresowanie i chcę się dowiedzieć, co to znaczy po angielsku! Może banalne pytanie, ale możesz wyjaśnić skąd wzięła się nazwa Memento Waltz? Przypadek czy istnieje jakieś głębsze uzasadnienie?
124
MEMENTO WALTZ
Giuseppe Deiana: Nasza nazwa wzięła się z połączenia nazw naszych dwóch ulubionych zespołów: Memento Mori i Psychotic Waltz. Przyjęcie tej nazwy było bardzo proste i naturalne dla nas. Oczywiście brzmi ona bardzo dobrze. Istniejecie jako zespół od roku 1994, ponad 20 lat. Początkowo byliście praktycznie anonimowi, wydając kolejne EP-ki we własnym zakre sie. Z czego wynikała ta sytuacja? Gabriele Maciocco: Zaczęliśmy naszą muzyczną przygodę w połowie lat 90-tych, grając i słuchając heavy metalu, zainspirowanego NW OBHM i Bay Area. Przełom nastąpił, kiedy zaczęliśmy słuchać albumów takich jak "Focus" Cynic i "Inside Out" Fates Warning, które całkowicie zmieniły nasze muzyczne pomysły. Marco dołączył do zespołu później, w 2006 roku, poza tym inni członkowie dorastali razem. Wydaliśmy trzy dema, trzy EP-ki zainspirowane heavy metalem, których teraz nie można odnaleźć. Przez te lata powoli umieściliśmy w nich bardziej progresywne wpływy. W tym okresie nastąpiła pewna ewolucja, która spowodowała, że zaczęliśmy grać coraz bardziej wyszukaną muzykę. Jednak coś się dodatkowo zmieniło, kiedy spotkaliśmy Marco, naszego wokalistę. Dodał nam odwagi i chciał, aby Memento Waltz stało się rozpoznawalnym zespołem. Był zaskoczony brzmieniem naszej trójki i postanowił dołączyć do zespołu.
cznym, pierwszy pojawia się "ogień" pochodzący z serca, z konieczności zbadania go dzięki nutom i dźwiękom, tak sądzimy. Uważamy, że "Division By Zero" jest zagrana z pasją i zaangażowaniem, przez co mocno błyszczy. Chcielibyśmy obudzić ducha progresywnej muzyki z lat 70-tych - obecnie zapomnianej - pełnej magii i odkryć. Po pierwsze kochamy prawdziwą muzykę. Uważamy, że istnieje wiele kształtów i kolorów w muzyce (metal i rock). Jeśli uchwycisz emocje, możesz zacząć je kochać. Posiadanie "ulubionego" albumu jest zbyt restrykcyjne, aby zrozumieć muzykę w jak najlepszy sposób. Czy zaangażowanie Marco Piu w roku 2006 oznaczało nową jakość w muzyce Memento Waltz? Gabriele Maciocco: Tak, Marco Piu wykonuje naprawdę niesamowitą pracę w zespole. De facto dojrzał w ciągu ostatnich dwóch lat i śpiewanie przychodzi mu z łatwością. Na ostatnim nagraniu dla "Division By Zero" naprawdę się rozwinął i pokazał z jak najlepszej strony. Gracie w klasycznym rockowym składzie instrumentalnym, gitara-perkusja-bas. Nie kusi Was poszerzenie spektrum brzmienia o instru menty klawiszowe? Czy obecność klawiszy
ją". Jednak dla mnie, o ile zadam sobie trud, aby przesłuchać ich muzykę, to brzmienie jest dokładnie takie same jak materiał, który słyszałem setki razy. Niekiedy łączycie ekstremalne kontrasty, potęgę riffowego heavy metalowego brzmienia z wstawkami jazz-rockowymi. Przykład, praca gitary basowej jak kontrabas w "Achilles' Paradox" z albumu "Division By Zero". Gitara brzmi niekiedy jak John McLaughlin w Mahavishnu Orchestra. Podobne kontrasty w zmianach tempa w utworze "Mechdreamer". Z czego wynikają takie rozwiązania? Gabriele Maciocco: Wierzę, że w naszej muzyce można znaleźć tak wiele różnych dźwięków, prog, power, jazz. Na pewno wszystkie te elementy są częścią naszego repertuaru! Zawsze chcieliśmy podążać własną drogą muzyczną, zamiast definiować naszą muzykę jako "progressive" z odniesieniami stylistycznymi, ale podejście eksperymentalne może być uważane za "extreme" w pewnym sensie. Kochamy takie zespoły jak Watchtower, ale szczerze mówiąc nie mamy odniesień do kompozycji, wszystko rodzi się i jest grane spontanicznie. Nie sądzę, że to ewolucja czy rewolucja. Nasze piosenki pochodzą z improwizacji, dzięki czemu można poczuć
W jakich warunkach doszło do współpracy z Jolly Roger Records? Czy to kontrakt na dłuższy czas? Pozwalają Wam na samodzielność artystyczną, czy ulegacie sugestiom, jak powinna wyglądać Wasza muzyka na następnym albumie? Gabriele Maciocco: Mamy bezpośredni kontakt z Antonio Keller'em. Od początku połączyły nas dobre stosunki, ponieważ jest bardzo zasadniczy i ma poważne zamiary wobec nas. Wierzy w zespół i promuje go jak najlepiej potrafi. Jeżeli chodzi o naszą muzykę, to nie jesteśmy ograniczani, w przeciwnym razie nigdy nie podpisalibyśmy z Jolly Roger Records kontraktu. Wiem, że wskazujecie między innymi na King Crimson jako źródło inspiracji. Który okres twórczości Roberta Frippa podoba Wam się najbardziej, lata 70- te, 80-te czy może czasy późniejsze? Gabriele Maciocco: Kocham ten zespół, są inni od wszystkich zespołów progresywnych pod wieloma względami. Z jednej strony, grają mocniej niż jakikolwiek zespół progresywny, który możesz wymienić, zwłaszcza z okresu Cross / Fripp / Wetton / Bruford. Po drugie, tak jak wspomniałeś, są zespołem, który nie patrzy wstecz na własną historię, ale rozwija się, nawet jeśli oznacza to radykalną zmianę obranej ścieżki (z wyjątkiem "The ConstruKction Of Light"). Po trzecie, kładą nacisk na improwizację, podczas gdy większość zespołów progresywnych woli kawałki, w których improwizacje czasami odgrywają jakąś rolę w początkowym okresie pisania, ale później są one zazwyczaj bardzo ściśle zorganizowane. Kocham każdą nutę tego zespołu. Jeden z albumów, które kocham najbardziej to zdecydowanie "Discipline". Moim zdaniem gracie cholernie niekomercyjnie. Surowe gitarowe riffy, ascetyczne, ale potężne brzmienie, agresywny wokal, połamany rytm, nawiązania do free jazzu. Skąd taki wybór? Livio Poier: Jak w każdym gatunku muzy-
Foto: Memento Waltz
zmieniłaby Twoim zdaniem stylistyczny image Memento Waltz? Gabriele Maciocco: Podczas wszystkich lat zawsze chcieliśmy mieć zespół składający się z czterech osób. W przeszłości myśleliśmy, żeby mieć klawiszowca, ale zdecydowaliśmy się na ostrzejsze brzmienia! W przyszłości planujemy wprowadzić pewne elementy syntetyczne, dając większą głębię naszym utworom, jednak wierzę, że nigdy nie będziemy brzmieć jak Dream Theater! Można się spotkać z opinią, że gracie progresywny metal z akcentami jazzowymi. Zgadzasz się z taką definicją? Jak rozumiesz "progresywność" w muzyce rockowej? Gabriele Maciocco: Tak, zgadzam się z tobą. Wszyscy korzystamy z etykietek. Używam ich, jeśli mam do opisania czegoś, co słucham. Nadaję wtedy etykietkę jaka przyjdzie mi do głowy, taką, która pasuje ogólnie. Nie przeszkadza mi to. Po prostu myślę, że to określenie nie oznacza wiele więcej. Zespoły, które ludzie dają mi ciągle do przesłuchania twierdząc - "Och, to jest świetna muzyka progresywna, pokochasz
emocje i to co czuliśmy w naszym życiu w tamtej chwili. Jest to synchronizacja naszych instrumentów i umysłów, która wygenerowała nutę po nucie, riff za riffem i utwór za utworem. Nie decydujemy przed rozpoczęciem gry. "Mechdreamer" to także przykład, nazwałbym to "kosmicznym, psychodelicznym brzmie niem" a'la Hawkwind. Dużo efektów specjalnych zniekształcających brzmienie gitary, wokal. Przypominasz sobie, jak powstał ten utwór? Lubicie eksperymenty brzmieniowe? Gabriele Maciocco: Dzięki muzyce progresywnej zaczęliśmy badać nasze instrumenty i testować je w "sposób eksperymentalny". Naszym celem jest stanie się dobrymi muzykami i kompozytorami! "Mechdreamer" jest jedną z ostatnich piosenek, które napisałem na "Division By Zero" i jestem pewien, że miłość do eksperymentowania z nowymi rozwiązaniami muzycznymi w psychodelicznym klimacie pojawi się na albumie, nad którym obecnie pracujemy. Będzie jeszcze bardziej eksperymentalny. "Mechdreamer" nadał nowy wymiar zaangażowania dla nas wszystkich!
MEMENTO WALTZ
125
To ewidentna prowokacja z mojej strony, ale czy nagraliście kiedyś kawałek, który przy odrobinie tolerancji można by określić jako bal ladę? Gabriele Maciocco: Wiem, o czym mówisz, "A New Beginning" można uznać za naszą balladę, za każdym razem, gdy ją gramy to przyjmuję nazwę "Ballada" (śmiech). Czy melodia to ważny składnik Waszej muzyki? Jak "rodzą" się Wasze utwory? Gdzie poszukujecie źródeł inspiracji? Marco Piu: Moją największą inspiracją jest Memento Waltz. Słucham i próbuję zidentyfikować siebie i odpłynąć. Kierowany przez postawę nieudacznika (śmiech!), szukam ostrych i pokręconych tematów, słów płynących szybko i harmonijnie. Skupiam się na dziwnych sytuacjach w czasie i przestrzeni. Nie sądzisz, że doskonale pasuje do tego, co Memento Waltz chce wyrazić swoją muzyką? Mam także inne
dczenie ProgPower było niesamowite, przeżyliśmy głębokie i niesamowite chwile, bo to był nasz pierwszy koncert poza Włochami, więc byliśmy bardzo zadowoleni i zarazem podenerwowani, ponieważ mieliśmy zagrać na ważnej scenie ProgPower Europe. Po zagraniu pierwszego kawałka napięcie zniknęło, a my natychmiast zbudowaliśmy fantastyczne połączenie z widownią, które trwało aż do końca. Będziemy zawsze pamiętać te chwile. "Polirytmia riffów gitary. Luźne nawiązania do jazzu. Wyrazisty bas, często na pierwszym planie. Zmienność akcentów perkusyjnych. Tradycyjnie heavy metalowy wokal". Byłbyś skłonny zaakceptować taką próbę definicji stylu Memento Waltz, czy uważasz, że Waszej muzyki nie da się ująć w ramy klasy fikacji? Livio Poier: Uważamy, że słowo "progressive" jest niewłaściwie rozumiane przez wielu ludzi
Foto: Memento Waltz
projekty muzyczne, z nimi podążam tą samą drogą. Muzyka prowadzi mnie i zawsze pokazuje mi drogę do tekstu. Nigdy nie narzucam swoich pomysłów, jestem niewolnikiem muzyki. Czy Memento Waltz to organizm demokraty czny, czy ktoś z Was pełni nieformalnie rolę szefa, decydującego o ostatecznym kształcie kompozycji? Marco Piu: Tak, w zespole nie ma przywódcy, każdy członek grupy ma swoje zdanie i dba o swoją część muzyczną! Jesteśmy zespołem trzech + jeden. Gabriele, Giuseppe i Livio są jak bracia. Zaczęli grać razem jak byli bardzo młodzi. Dołączyłem do nich później i myślę, że nikt nie może być czwartym członkiem, to zawsze będzie skład trzech + ktoś. Nasze rodziny pozwalają nam podążać za naszą pasją, każdy rodzic powinien tak postępować. Wiem, że występujecie także na festiwalach rockowych Europie. Jak potraficie wykorzystać doświadczenie ze spotkania na scenie z już uznanymi grupami, jak w Waszym przypadku, Symphony X i Redemption w Holandii w 2011? Gabriele Maciocco: Tak, z pewnością granie na tej samej scenie wiąże się z wielkimi emocjami! Zobaczyć, jak się poruszają, usłyszeć dźwięki, wszystko jest źródłem nauki dla nas! Doświa-
126
MEMENTO WALTZ
słuchających muzyki rockowej. Jeśli uważasz, że muzyka progresywna jest tylko zestawem różnych dźwięków, umiejętności technicznych i długich utworów, to jesteś w błędzie. Jak w każdym gatunku muzycznym, pierwszy "ogień" pochodzi z serca, z konieczności zbadania przez nuty i dźwięki. Tak uważamy. Chcielibyśmy obudzić ducha z progresywnej muzyki z lat 70tych, pełnej magii i odkryć, obecnie zapomnianej. Jedyną rzeczą, którą musisz zrobić, to umieścić CD w swoim odtwarzaczu i zacząć marzyć z nami. Którzy współcześnie aktywni twórcy muzy czni stanowią dla Was wzorzec? Dlaczego? Marco Piu: Kocham najbardziej ekstremalną stronę rocka. Wpłynęły i ukształtowały mnie wszystkie jego najważniejszych postacie: Ronnie James Dio, Cronos z Venom, Rob Halford, czy też z młodszego pokolenia Jorn Lande i Tim "Ripper" Owens. Poza sekcją wokalistów bardzo szanuję: Tony Iommi, Ritchie Blackmore'a, Ken Hensley'a, Roberta Fripp'a i Jasona Becker'a. Ich muzyka jest wielką inspiracją dla mnie. Giuseppe Deiana: Połowa lat 90-tych, Fates Warning, Paolo Fresu, Jaco Pastorius, Marcus Miller i Alain Caron. Livio Poier: Yngwie Malmsteen za jego uczucia, Allan Holdsworth za jego harmonie i Ro-
bert Fripp za jego geniusz. Gabriele Maciocco: Cynic, Atheist, Ark, Fates Warning, King Crimson, Rush, ale mogło by to trwać jeszcze wiele godzin. Nie mamy zespołu, który ukształtował nasz wizerunek, ale wiele zespołów, na pewno dało nam wiele inspiracji, takich jak Psychotic Waltz, Ark i im podobne. Słuchamy również wiele dźwięków fusion i jazzu. Wpływ, nieobliczalny, ale oczywisty, na przykład: "Fokus" Cynic nas inspirował podczas tworzenia "start up" w naszych głowach. Nowe melodie, różne poziomy intensywności, to było wielkie odkrycie. Który z utworów albumu "Divison By Zero" uważasz za najlepszy? Możesz podać kilka argumentów? Wracasz do starszych płyt Memento Waltz? Marco Piu: Bardzo trudno jest wybrać jeden utwór, kochamy każdą nutę z "Divison By Zero". "Omicron". Gdy byłem dzieckiem, mój ojciec dał mi komputer, stary Amstrad 80286. Po tygodniach zabawy, został zainfekowany przez wirusa, Omicron. Wielka kompromitacja. Miałem zaledwie 8 lat, ale byłem w stanie znaleźć i rozwiązać problem samodzielnie. Od tamtej pory zawsze pracuję z komputerami. Ta piosenka jest uznaniem dla tego wirusa, który w mojej wyobraźni chciał zbuntować się przeciwko ludzkiej hegemonii. "Opus Alchemicum". Chciałem nagrodzić alchemików i ich wysiłek w stworzeniu nowoczesnej chemii. Skupiłem się na przemianie ołowiu w złoto, dokładniej na chwili, kiedy naukowiec wynajduje to, czego szukał. "Europa (Jupiter II)". Jakiś czas temu czytałem o burzliwym klimacie satelity Jowisza o nazwie Europa, kontrolowanego, gdyż uważa się, że zawiera wodę. Jego powierzchnia jest zamrożona, podczas jego obrotu wokół Jowisza robi się cieplej poszerzając się i zwężając ponownie. Muzyka wyraża wszystkie jego fazy, dlatego chciałem powiązać go z Europą. "Achilles' Paradox". Tekst zrodził się z paradoksu Achillesa, zgodnie z którym: "W wyścigu najszybszy biegacz nigdy nie dogoni najwolniejszego, ponieważ ścigający musi najpierw dotrzeć do punktu, skąd wyścig się zaczął, dzięki czemu wolniejszy zawsze musi prowadzić." Jestem tym zafascynowany. Jest to styl paradoksu Memento Waltz. "Mechdreamer". Mechdreamer to przyszłość, w której robot zyskuje świadomość i ukrywa się, w obawie, że jego twórca się dowie. Budzi się w środku nocy ze snu, bo żyje zawsze w strachu, że człowiek, który go stworzył, domyśli się, że nie może już dłużej go kontrolować. Do tego czasu... Czy uważasz, że Internet jako medium popu laryzowania muzyki to przyszłość? W jakim zakresie Wy korzystacie z niego? Livio Poier: Oczywiście, jeśli mamy szansę, aby odpowiedzieć na ten wywiad i być w stanie komunikować się z resztą świata dzięki internetowi. Jego szybkość i łatwość wysyłania projektów jest dla nas przełomowa. Stale tworzymy muzykę w naszym starym studiu, ale wreszcie mamy szansę, dać się poznać światu. Dziękuję za wywiad. Życzenia sukcesów, udanego następnego albumu i wielu plakatów z zapowiedzią koncertów Memento Waltz. Memento Waltz: Chcielibyśmy was zachęcić do odwiedzenia naszej oficjalnej strony internetowej i naszego profilu na Facebooku, aby być na bieżąco! Dziękuję Wam za czas, który nam poświęciliście i wszystkiego najlepszego. Włodek Kucharek Tłumaczenie: Marcin Hawryluk
Nowa era Gdy rozmowa w rockowo "sformatowanym" towarzystwie schodzi na tory twórczości grupy Kansas, która powstała w miejscowości Topeka w amerykańskim stanie Kansas, to autor niniejszego tekstu porzuca racjonalne myślenie, dostaje "małpiego rozumu" czyli traci rozsądek i łatwo wpada w stan burzliwych emocji. Powód tego porządku rzeczy jest jeden, nie potrafię ukryć, że muzyka Kansas, która towarzyszy mi w moim życiu kilkadziesiąt lat, zawsze stanowiła dla mnie magię, a każdy album to wydarzenie. Od pierwszego longplaya "Kansas" stali się nie tylko moim zdaniem synonimem wysokiej jakości muzyki podniesionej do rangi sztuki. Zdaję sobie sprawę, że momentami nie potrafię przyjąć muzyki Kansas z pewnym dystansem, nieco bardziej krytycznie, niż to czynię, ale powracając systematycznie do starszych wydawnictw grupy, mogę z całym przekonaniem stwierdzić, że ten band nigdy nie "wypuścił" w fonograficzny świat publikacji, o której można byłoby powiedzieć, że nie spełnia wysokich standardów artystycznych, właściwych dla klasowego dzieła. Dokonując przeglądu dyskografii trudno obiektywnie wskazać albumy muzycznie miałkie, nijakie, bez wyrazu. Przeciwnie, przeważnie zdarzało się tak, że grupa realizowała świetne koncepcje muzyczne, a rezultat finalny budził wielokrotnie zachwyt większości odbiorców. Kansas zdołał wypracować swój autorski styl, tak rozpoznawalny, że "osłuchanym" słuchaczom rocka niepotrzebna jest informacja, aby zidentyfikować źródło dźwięków. Bo grupa od zawsze miała własny charakter, autonomiczny styl, którego filarami od debiutu stały się kapitalne partie instrumentów klawiszowych i skrzypiec, wyrazista i motoryczna sekcja rytmiczna, barwa głosu Kerry Livgrena oraz brzmienie gitar z własną osobowością. Kansas zawsze był wierny swoim atrybutom stylistycznym, nigdy nie "uciekał" w stronę technologicznych "ulepszaczy" brzmienia, był sobą od początku do końca każdej płyty. Po 16 latach studyjnego milczenia grupa powraca z nowym materiałem zatytułowanym "The Prelude Implicite". Co tu dużo mówić, materiałem znakomitym, od którego trudno się oderwać. Wszyscy sympatycy, którzy z powodu roszad personalnych mieli wątpliwości, czy Kansas zachowa swój unikalny styl, muszą obecnie uderzyć się w piersi i przyznać, że wątpili na próżno. Nowy album to także okazja, żeby krótko i treściwie porozmawiać z jednym z "Kansasowców" o najdłuższym stażu, perkusistą Philem Ehartem. HMP: Biorąc pod uwagę wydawnictwa studyjne nie było Was na rynku 16 lat. Kawał czasu! Czym zajmowałeś się w tym okresie? Phil Ehart: Nigdy nie zaprzestaliśmy tras koncertowych. Graliśmy dużo za granicą jak i również zaliczyliśmy wiele koncertów po USA. Nigdy nie przestaliśmy pracować. Kansas to rockowa instytucja, która przez wiele lat wpływała twórczo na historię i rozwój muzyki rockowej. Czy ten fakt stanowi dodatkowe obciążenie dla Waszej świadomości, że praktycznie nie możecie sobie pozwolić na stworzenie słabego albumu, czy jest absolut nie bez znaczenia przy planowaniu nowych projektów? Bardzo dobre pytanie. Niezależnie od projektu, zawsze staramy się wycisnąć z siebie to, co najlepsze. Nigdy nie wydaliśmy albumu, który byłby łatwiejszy niż pozostałe. Wszystkie są trudne pod wieloma względami. Szata graficzna, aranżacje, produkcja, osobowości. Jednak ostatecznie zawsze jest warto. Posiadam w swojej kolekcji płytowej na hon orowym miejscu grubo ponad 20 albumów studyjnych i koncertowych z logo Kansas, a bez koncertówki "Two For The Show" nie potrafię wyobrazić sobie dziedzictwa muzyki rockowej. Czy zdajesz sobie sprawę ilu tysiącom słuchaczy sprawiliście niesamowitą radość tworząc tak kapitalny album , nawiązujący do najlepszych muzycznych wzorców Kansas? Album "Two for the Show" przybliża dawniejsze życie w zespole. Mieliśmy wielkie szczęście, że uchwyciliśmy tamten zespół w tamtym czasie. "The Prelude Implicite" rodził się "w bólach" czy koncepcja powstała bardzo łatwo? Kto był autorem pomysłu na powrót do aktywności fonograficznej zespołu? Nie wiązało się to z bólem. Mieliśmy przy tym
dużo zabawy. Każdy współpracował ze sobą od pierwszego dnia, aby stworzyć muzyczne dzieło. Straciliście Kerry Livgrena, głównego songwritera, zatem ktoś musiał przejąć zadania pisania tekstów songów. Jak przebiegał ten proces? Ronnie Platt, nasz nowy wokalista, odwalił wspaniałą robotę pisząc teksty. Pozostali członkowie w zespole również pomagali przy tytułach, tematyce oraz podsuwali różne sugestie związane z tekstem. Kerry zawsze pozostanie jednym z najlepszych tekściarzy jacy kiedykolwiek żyli…. jeśli nie najlepszym. Czy zorganizowaliście casting na nowych członków zespołu w celu uzupełnienia składu, czy całość tworzenia ekipy odbyła się w inny sposób? Wśród nowych członków są artyści, którzy przejęli bardzo ważne funkcje Livgrena, wokalista i keyboarder. Nie było obaw, czy tak uformowany skład znajdzie się swojej roli, poradzi sobie z oczekiwaniami, między innymi fanów? Nie było żadnych wątpliwości co do stworzenia świetnego nagrania. Wiedzieliśmy, że potrafimy to zrobić. Była to bardziej kwestia tego, kto będzie pisać muzykę. Zak Rizvi napisał większość muzyki do tego albumu. Reszta z nas zabrała się energicznie do pracy nad pośrednimi sekcjami, grą perkusji, aranżacjami, etc. Dzisiaj, już po edycji nowej płyty można powiedzieć "Wszystko "zagrało" wyśmienicie!". Kapitalna muzyka na znakomicie przygotowanym longplayu. Jak oceniasz tę płytę z Twojej perspektywy, współtwórcy materiału? Dziękuję! Cieszę się, że ci się podoba! Przekroczyła nasze oczekiwania. Na płycie spotykamy przepiękne ballady, przykładowo "Refugee", którą niektórzy nomi nowali już na następcę klasyka "Dust In The
Wind", pełne ognia rockowe killery, takie jak "Rhythm In The Spirit" oraz złożone progrock owe kompozycje z "The Voyage Of Eight Eighteen". Czy muzyczna różnorodność pro gramu albumu to zamierzone działanie, czy po prostu tak wyszło? Kansas od zawsze ma bardzo różnorodne brzmienie na wszystkich swoich nagraniach. Tak już po prostu to wychodzi. Interesuje mnie jeszcze jeden ważny, moim zdaniem, komponent "The Prelude Implicite", fantastyczne melodie. Jak to się robi w Kansas? Dziękuję. Zak Rizvi był odpowiedzialny za wiele melodii razem z Billym Greerem oraz Ronniem. Czy jako muzyk Kansas lubisz słuchać płyt Kansas? Które z nich według Twojej opinii należą do najbardziej wartościowych? Okazjonalnie słucham albumów Kansas. Wszystkie są dla mnie cenne. Jesteś w zespole od początku, czyli od ponad 40 lat. Jak wygląda kariera Kansas w Twojej ocenie z perspektywy ponad czterech dekad? Co byś w tym czasie robił, gdybyś nie miejsca w składzie rockowego bandu? Kansas wciąż istnieje, ponieważ mamy tak lojalnych fanów. To wszystko zawdzięczamy właśnie im. Brzmienie Kansas oprócz wspaniałego rock owego pazura kojarzy się jednoznacznie ze skrzypcami. Byliście praktycznie pierwszym rockowym składem, w którym pojawiły się skrzypce, nie epizodycznie, lecz jako integralny składnik stylu. Pamiętasz jak przed laty narodziła się idea wprowadzenia skrzypiec do instrumentarium? Tak, pamiętam. To był pierwszy raz kiedy zobaczyłem Robbiego Steinhardta grającego na skrzypcach. Wiedziałem wtedy, że on musi znaleźć się w Kansas. Czy istnieje presja, żeby po opublikowaniu "The Prelude Implicit" rozpocząć już prace nad nowym materiałem, czy dacie sobie czas na delektowanie się sukcesem swojego wspaniałego come back? Czy konsekwencją wydania płyty studyjnej będą koncerty w najbliższej przyszłości? Nie myślimy za bardzo jeszcze o nowym albumie. Obecnie koncertujemy w Stanach. W Polsce byliście w całej swojej koncertowej historii tylko raz. Jako legenda rocka daliście znakomity koncert 22 lipca 2014 w Warszawie, w klubie Progresja. Czy miałbyś coś przeci wko temu, żeby Kansas pojawił się w naszym kraju ponownie? Bardzo chcielibyśmy przyjechać do Polski. Mamy nadzieję wkrótce was zobaczyć. Dziękujemy. Bardzo dziękuję za tę krótką rozmowę. Dla mnie jako wielkiego fana twórczości Kansas to był wielki zaszczyt, żeby uzyskać kilka odpowiedzi na moje pytania od muzyka zespołu, który stanowi dla mnie symbol rockowego artyzmu. Życzę w imieniu polskich słuchaczy dalszych wspaniałych sukcesów i być może do zobaczenia wkrótce na polskich występach. Włodek Kucharek Bartek Hryszkiewicz
KANSAS
127
Klawiszowy wirtuoz, karmazynowy basista i perkusista z awiofobią czyli trio Emerson, Lake And Palmer Otrzymałem zadanie przygotowania zwięzłej informacji na temat legendy rockowej progresji czyli trio Emerson, Lake And Palmer. W drugiej połowie 2016 roku label BMG postanowił przypomnieć słuchaczom na całym świecie twórczość progrockowej legendy. Stało się to krótko po smutnym zdarzeniu z 11 marca 2016 roku, gdy cały rockowy świat obiegła wieść, zmarł Keith Emerson, postać nietuzinkowa, wirtuoz klawiatur, kontrowersyjny artysta, współzałożyciel supergrupy, której nazwę umieściłem w nagłówku niniejszego artykułu. Starsi wiekiem słuchacze i przyjaciele rocka doskonale wiedzą o kim mowa, młodsi być może mają kłopoty z powiązaniem Emersona z konkretnym okresem w rozwoju muzyki. Celowo nie napisałem muzyki rockowej, bo ten artysta nie stronił także od muzyki tzw. poważnej, interpretując dzieła kompozytorów współczesnych, sam pisząc koncerty fortepianowe. Z tych powyżej przedstawionych powodów uważam za stosowne skreślenie kilkunastu zdań nie tylko o pianiście i klawiszowcu, lecz także o jego partnerach z zespołu, którego twórczość do dnia dzisiejszego wywołuje wiele polemik, w których najczęściej uczestniczą reprezentanci koalicji i opozycji zespołu ELP. Dlaczego tak się dzieje, o tym poniżej. Na pierwszy "ogień" krótkie wyjaśnienie rozbudowanego tytułu felietonu. Keith Emerson ma bardzo bogatą biografię, poczynając od jego dzieciństwa. W domu rodzinnym wszechobecna była muzyka, a rodzice wyczuwając talent małego Keitha zapewnili mu lekcje gry na pianinie. Ale Emerson nie odebrał formalnie specjalistycznej edukacji muzycznej, choć jako dziecko uczył się muzyki poważnej, co miało znaczący wpływ na jego późniejszą ka-
przyczyną licznych kontrowersji, które podzieliły słuchaczy na dwa obozy. Jeden sympatyzował z artystą, uważając, że jest mistrzowskim wykonawcą muzyki - w tym miejscu chciałbym mocno zaakcentować, nie tylko rockowej -, inni ubrani w stroje krytyków, zarzucali mu pozerstwo, sztukę dla sztuki, zatracenie artyzmu poprzez fascynację nowinkami technicznymi. Emerson często sam "dolewał oliwy do ognia", wywołując nowe spory, gdyż na koncertach za-
rierę artystyczną. Styl jego gry stanowił w pewnym sensie połączenie wariacji fortepianowych z jazzem i rock'n'rollem. Keith podchodził bardzo otwarcie do wszelkich muzycznych odłamów stylistycznych, w zasadzie nie dostrzegał barier pomiędzy nimi, co pozwoliło na ukształtowanie unikalnego stylu. Inspirowały go także innowacje techniczne, stąd zainteresowanie organami Hammonda, które pojawiły się powszechnie w muzyce w drugiej połowie lat 60tych. Podobnie było z syntezatorem, który szybko stał się jednym ze sztandarowych instrumentów, na których Keith zadziwiał swoją biegłością, a nieco później absolutną wirtuozerią. Takie podejście do instrumentarium stało się
chowywał się jak showman, który ignorował kompletnie stanowisko sporej grupy publiczności, uważającej, że najważniejsza jest sama muzyka, a wykonawca powinien pozostać w cieniu. Śmiem twierdzić, że nawet współcześnie znaleźliby się oponenci, twierdzący, że takie zachowanie na scenie nie przystoi. Pierwszy, założony w roku 1967 przez Emersona zespół The Nice przekraczał swobodnie stylistyczne granice stanowiąc mieszaninę muzyki poważnej, jazzu, folku, rocka, muzyki symfonicznej, a nawet sakralnej. W The Nice instrumentalista zdominował brzmienie zespołu, nasycone partiami instrumentów klawiszowych, a ta cecha stała się jeszcze bardziej wyrazista, gdy Keith zapoznał i
Foto: ELP
128
EMERSON, LAKE AND PALMER
wykorzystał możliwości pierwszego syntezatora Mooga. The Nice wkrótce się rozpadł, a jedna z przyczyn miała podłoże artystyczne, grupa prezentowała muzykę bardzo skomplikowaną i trudną w odbiorze, a ówczesna publiczności nie była przygotowana mentalnie na akceptację tego rodzaju sztuki. Grupa zasłynęła między innymi interpretując utwory muzyki poważnej (Sibeliusa, Czajkowskiego, Bacha, ale także Boba Dylana czy jazzmana Dave Brubecka) Mam nadzieję, że akapit poświęcony Keithowi Emersonowi uzasadnia także obecność w tytule artykułu określenia "klawiszowy wirtuoz". Drugi człon tytułu "karmazynowy basista" wiąże się z postacią Grega Lake'a, który z powodzeniem łączył funkcję gitarzysty basowego i wokalisty. On podobnie jak Keith z muzyką zetknął się w wieku szkolnym, kiedy napisał jeden z najsłynniejszych utworów ELP "Lucky Man" (Lake miał wtedy 12 lat!!!). Ta piękna ballada podbiła w roku 1971 światowe listy przebojów, a pomimo upływu 45 lat słuchając tej piosenki dzisiaj trudno zakwestionować jej piękno. Także Lake rozpoczął karierę muzyczną dosyć wcześnie dzięki swojemu szkolnemu przyjacielowi, który nazywał się Robert Fripp… Gerg Lake był gitarzystą, który w roku 1968 został członkiem innej legendy, King Crimson. Już na początku działalności powstał problem, ponieważ zarówno Lake jak i Fripp byli gitarzystami. I wtedy Fripp podobno zwrócił się do Lake'a takimi słowami: "Jeśli nie zagrasz na basie, to nigdy nie oderwiemy się od ziemi". Chcąc nie chcąc Greg "przerzucił" się na gitarę basową. Przygoda Lake'a z Karmazynowym Królem zakończyła się w kwietniu 1970, choć później powracała jak fala, dlatego nazwałem go "karmazynowym basistą". Carl Palmer od startu swojej kariery grał jako muzyk sesyjny w lokalnych zespołach swojego rodzinnego Birmingham. W roku 1969 dołączył na występy koncertowe do szanowanej także dziś grupy The Crazy World of Arthur Brown (Arthur Brown zagrał w 2010 na koncercie w Dolinie Charlotty). No i w tym momencie pojawił się problem, Palmer odczuwający paniczny strach przed lataniem nie poleciał w rezultacie na koncertowe występy. Po tym wydarzeniu założył równie znakomity Atomic Rooster, jednak po wydaniu debiutanckiego albumu opuścił jego szeregi zakładając Emerson, Lake And Palmer. Palmer od początku swojej aktywności artystycznej znany był w środowisku ze swojej agresywności i precyzji w grze na instrumentach perkusyjnych. Używał także bardzo rozbudowanego zestawu. "Strach przed lataniem" nosi oficjalną naukową nazwę "awiofobia", nazwa, która znalazła miejsce w tytule powyżej. Głównymi "sprawcami" narodzin rockowej formacji był duet Emerson i Lake, którzy spotkali się w grudniu 1969 w czasie koncertów w San Francisco jako członkowie bandów The Nice i King Crimson. Było to bardzo owocne spotkanie, w czasie którego okazało się, że ten pierwszy miał pomysł założenia nowego zespołu, co zbiegło się z decyzją Lake'a o opuszczeniu składu King Crimson. Keith Emerson miał nawet bardzo śmiały plan stworzenia rockowego projektu, którego robocza nazwa brzmiała HELP i stanowiła akronim Hendrix (Tak, tak, to prawda, chodzi o tego(!) Jimi Hendrixa) - Emerson - Lake - Palmer, ale nic z tych zamierzeń nie wyszło ze względu na brak wyraźnej akceptacji dla takiej supergrupy ze strony Hendrixa. W rezultacie kwartet skurczył się do trio, nazwa ELP na pewno nie była szczytem fantazji, a literka "E" znalazł się na pierwszym miejscu, ponieważ "udziałowcy" uznali, że spośród nich Keith jest najbardziej
rozpoznawalnym w świecie muzycznym. Cała trójka zaprezentowała się publiczności w czasie premierowego występu 23 sierpnia 1970 w Plymouth, ale największy splendor spłynął na nich po doskonałym koncercie na festiwalu na wyspie Wight sześć dni później. W roku 2006 ukazało się DVD z rejestracją tego występu z symptomatycznym tytułem "Birth of a Band". Show wywarł na wszystkich uczestnikach tak wielkie wrażenie, że zaraz po debiucie "live" zespół podpisał lukratywny kontrakt ze sławnym i charyzmatycznym Ahmetem Ertegunem, dyrektorem prestiżowej wytwórni Atlantic Records. W połowie lat 60-tych pojawiło się w terminologii muzyki rozrywkowej pojęcie "supergrupy", czyli składu muzyków już uznanych, którzy dali się poznać jako niezwykle utalentowani, posiadający bogaty katalog umiejętności indywidualnych oraz cech osobowościowych umożliwiających funkcjonowanie w składzie jednolitej formacji rockowej. Ten ostatni atrybut miał wielokrotnie pierwszorzędne znaczenie, ponieważ wiele z tzw. gwiazd nie tylko rocka posiada tak rozbuchane ego i przekonanie o swoich wręcz nadprzyrodzonych talentach, że nie potrafią społecznie funkcjonować w ramach jednego zespołu, narzucając swój sposób rozumienia sztuki muzycznej, uważając swoje opinie za niepodważalne i autorytatywne, niszcząc wszystkich pozostałych uczestników projektu za każdy przejaw samodzielności. Z tych powodów zdarzało się w historii rocka tak, że składy rzeczywistych herosów kreatywności nie przetrwały zbyt długo, gdyż ich działalność nacechowana była ustawicznymi konfliktami, które zupełnie nie sprzyjały pracy twórczej. ELP było jedną z supergrup, która wniosła swój wkład w rozwój rocka dzięki nietuzinkowym umiejętnościom połączonym ze sztuką wykonawczą i wizją tworzenia dźwięków. Bogata bibliografia muzyki rockowej wskazuje, że prawdopodobnie pierwszym zespołem muzyków, których można obdarzyć mianem supergrupy, był blues band Steampacket, sformowany w roku 1965 i składający się z rzeczywiście wielkich nazwisk: John Baldry, Rod Stewart, Julie Driscoll i Brian Auger (pierwsze zarejestrowane w sławnym klubie Marquee nagrania demo wydano po latach pod wszystko wyjaśniającym tytułem "First Of The Supergroups: Early Years"). Rockowe dinozaury wśród słuchaczy dostają dosłownie "gęsiej skórki" przy czytaniu tych nazwisk, bo to prawdziwe ikony rocka. Młodsi przyjaciele muzyki mają szansę sprawdzenia w zasobach Internetu, kto to zacz (forma językowa stara jak świat, a kto nie zna, niech potraktuje ją jako formę zagadki lingwistycznej). A powracając do bohaterów tekstu, chciałbym podkreślić, że grupa od pierwszych miesięcy swojego istnienia, budziła kontrowersje zarówno wśród odbiorców muzyki rockowej, jak też ludzi zajmujących się zawodowo w mediach pisaniem o muzyce. Przyczyn takiego stanu rzeczy było bez liku. Po pierwsze, formalny lider formacji nie należał do ulubieńców prasy branżowej, ponieważ po krytyce jego muzycznych wizji, już w czasach The Nice, nie siedział potulnie jak baranek, lecz odpowiadał równie zgryźliwie na prasowe zaczepki, doprowadzając tym postępowaniem niektórych komentatorów wydarzeń rockowych, szczególnie tych z nadętym do granic możliwości ego, do furii, wytykając im dosyć skutecznie brak kompetencji do oceny jego artystycznych poczynań. Dodatkowo Emerson nie wpisywał się w wówczas akceptowany obraz typowego klawiszowca, najczęściej schowanego na drugim planie, rzadko przejmującego dowodzenie. Przeciwnie, Keith to prawdziwe "zwierzę" na estradzie, fa-
cet, który grał na klawiaturach wszystkimi częściami ciała, który uwielbiał demonstrować wirtuozerię, wręcz był chory, gdy batutę przejmował inny członek zespołu. Po drugie wielu krytyków zarzucało zespołowi gigantomanię na koncertach, czyli "manię tworzenia rzeczy gigantycznych, przewyższających potrzeby". Uczestnicy koncertów akcentowali stosowanie niezwykle rozbudowanego instrumentarium nie tylko Keitha Emersona, lecz także Grega Palmera, a grupa lubowała się w złożonych aranżacjach, rozwlekłych orkiestracjach, choć mnie wydaje się, że te elementy stały się od startu ich wyróżnikami, atrybutami stylu. Dyskografia ELP jest bardzo bogata i obejmuje blisko pięćdziesiąt różnych wydawnictw, licząc albumy studyjne, koncertowe, wszelkie rodzaju kompilacje. Niektóre z nich przed laty niezauważane, dzisiaj zyskują status cennych znalezisk. Czyżby po śmierci spiritus movens grupy niektórzy mają niespokojne sumienie i z perspektywy czasu zaczynają doceniać twórczość ELP? Niech to pytanie pozostanie bez odpowiedzi. Pierwszy album zatytułowany po prostu "ELP" to dzieło znakomite, co spróbuję udowodnić w niezależnej od tego tekstu recenzji. A jednocześnie dosyć eklektyczne. Obejmuje sześć utworów, z których każdy posiada wyrazisty charakter, od dynamicznych, agresywnych i niezwykle intensywnych brzmieniowo, jak "The Barbarian" czy "Knife Edge", przez wspaniałą mini suitę z akcentami free jazzowymi, bądź klasycyzującym "The Three Fates", aż po urokliwy, balladowy, wielki przebój "Lucky Man". Imponująco różnorodna mieszanka. Debiut trio to płyta o takim potencjale artystycznym, że nie sposób przejść obok niej obojętnie. Nawet najbardziej zjadliwi krytycy musieli przyznać, że album śmiało można nominować do grona ikon ambitnego rocka progresywnego. Rok później ukazał się longplay z numerem "dwa", który ugruntował pozycję ELP wśród innowatorów muzyki rockowej. Emerson, Lake i Palmer nie obawiali się tworzyć kompozycji złożonych, obficie nasączonych odniesieniami do muzyki poważnej, do dzieł kompozytorów klasycznych. Absolutnym suwerenem płyty "Tarkus" była i jest tytułowa suita, ponad 20minutowe monstrum, wielowątkowa opowieść prezentująca pod względem instrumentalnym mistrzostwo świata. Dla mnie do dzisiaj pozostaje tajemnicą jak ta trójka wybitnych indywidualności potrafiła przez wiele lat ze sobą owocnie współpracować, jak udało im się pogodzić tak różne zainteresowania Palmera "ciągnącego" bardziej w stronę mariażu jazzu i rocka, Lake'a naznaczonego bagażem doświadczeń z King Crimson i Emersona, który wielokrotnie odjeżdżał w kierunku zupełnie nie rockowej muzy, wielbiąc Bacha, Musorgskiego, Bartoka czy Czajkowskiego. Właśnie trzecia płyta w katalogu ELP to uosobienie zainteresowań klawiszowca, zadanie super trudne i wymagające. Bo pozycję "trzy" w dorobku grupy zajmuje album koncertowy, co jest ewenementem, gdyż materiał z "Pictures At An Exhibition" ("Obrazki z wystawy" Modesta Musorgskiego) nigdy nie znalazł się na wydawnictwie studyjnym. Trio potraktowało to zadanie w kategoriach wyzwania, z kilku powodów. Raz, ponieważ akurat "Obrazki" to dzieło trudne zarówno wykonawczo, jak też w odbiorze, więc można było się obawiać, jak przyjmie je rockowa publiczność. Dwa, jest to coś w rodzaju albumu konceptualnego, którego wykonanie na scenie przed wielotysięcznym audytorium nie musi być łatwe. Trzy, przy tylu niuansach instrumentalnych nie da oszukać się rzeczywistości, ewentualne błędy mogły odegrać rolę kotwicy, dołu-
Foto: ELP
jącej poziom wykonania suity. Nic z tych rzeczy! Trio wybornie pokonało trudności osiągając oszałamiający sukces. Jednym z efektów wykonania "Pictures At An Exhibition", co także należy zaliczyć w poczet sukcesów, były poważne dyskusje z udziałem muzykologów, czy adaptacja ELP przerosła oryginał? Herezja? Wcale nie, te dywagacje miały bardzo poważny charakter (pamiętam coś w rodzaju panelu dyskusyjnego zorganizowanego w Trójce przez Pana Piotra Kaczkowskiego) i wcale z nich nie wynikało, że rockmani to banda szarpidrutów o wybujałych ambicjach. Nic z tych rzeczy! I tak nagle "utnę" story o historii Emerson, Lake And Palmer, koncentrując się w innej części na bardziej szczegółowych opisach zawartości wymienionych trzech albumów oraz czwartego, którego tytuł wiele wyjaśnia "The Anthology (1970-1998)", wydawnictwa trzydyskowego, prezentującego wybór nagrań ELP z tego właśnie okresu, w edycji BMG, wiele z nich do tej pory niedostępnych lub zremasterowanych w ostatnich latach. Nie wiem, czy ta historia znajdzie swoją kontynuację w przyszłości. Zachęcam Państwa gorąco do prześledzenia losów trio ELP, także z tych okresów, w których nie powstały już tak spektakularne dzieła ("Love Beach", "Black Moon" czy "Emerson, Lake And Powell"), ponieważ na każdej płycie ich autorstwa znaleźć można bez trudu prawdziwe perełki rockowo-klasycznego repertuaru. Włodek Kucharek Życie pisze swoje scenariusze, niekiedy przekorne, a losy ludzkie są nieprzewidywalne. Pisząc krótką fonograficzną historię tria Emerson, Lake And Palmer nie przypuszczałem, że tak potoczy się scenariusz. Wiedziałem o tragicznej, samobójczej śmierci Keitha Emersona w marcu 2016, a grudzień tego samego roku przyniósł kolejną smutną wiadomość, zmarł Greg Lake, artysta szanowany, którego charakterystyczny wokal odcisnął wyraziste piętno na charakterze pierwszych, wielkich albumów King Crimson. Później Lake przez wiele lat kształtował brzmienie ELP i sądzę, że niewielu fanów potrafi sobie wyobrazić "Lucky Man", czy solową perełkę "C'est La Vie" w innym wykonaniu, niż to autorstwa Grega Lake'a. Artysta skromny, obdarzony znakomitym głosem, wybitny basista dołączył do Panteonu Gwiazd, które odeszły. Jednak legenda pozostanie, udokumentowana dziesiątkami wspaniałych utworów, których nikt i nic nie są w stanie odebrać, a znakomite rockowe longplaye firmowane przez blisko 50 lat Jego nazwiskiem nie pozwolą o Nim zapomnieć.
EMERSON, LAKE AND PALMER
129
ELP - Emerson, Lake And Palmer 2016/1970 Island/ BMG
Jeżeli ktoś poważnie przeanalizuje treść przytoczonego w tekście powyżej pojęcia "supergrupa", interpretując je jako coś wyjątkowego, innowacyjnego, należącego do awangardy kierunku i wywierającego znaczący wpływ na jego rozwój, to z tego punktu widzenia debiut płytowy ELP spełnia nawet najbardziej rygorystyczne wymagania. Album wydany w roku 1970 wypełnia nieco ponad 41 minut muzyki, która spełnia wszystkie kryteria oceny sztuki bądź dzieła artystycznego, czyli łączy niesamowity poziom umiejętności indywidualnych wykonawców z jakością przedstawionych kompozycji, ich oryginalnością i bogatym instrumentalnie brzmieniem. To prawdziwie milowy krok w rozwoju muzyki rockowej. Każdy z członków tria wzniósł się na "himalajski" poziom, a suma wszystkich czynników decydujących o wielkości tego dzieła nakazuje upatrywać w fonograficznym debiucie Emerson, Lake And Palmer jednego z największych dokonań rocka progresywnego. Sposób gry na instrumentach klawiszowych Keitha Emersona wyznacza "wyśrubowane" standardy dla muzyka traktującego klawiatury nie w kategoriach urządzeń akompaniujących, lecz jako kreatywną siłę artystycznej narracji. Niezwykły, bardzo dynamiczny, momentami nawet agresywny styl eksponowania brzmienia organów Hammonda, wprowadzanie elementów muzyki klasycznej w formie bogatych motywów z epoki baroku, ze szczególnym uwzględnieniem dzieł Jana Sebastiana Bacha, wirtuozerska pianistyka oraz specyficzne traktowanie wpływów muzyki nowoczesnej z eksperymentami awangardy. Wyróżnić można również akcenty jazzowe we fragmentach "Lachesis" i "Atropos" stanowiących integralną część struktury utworu "The Three Fates", oraz w fakturze wspaniałej kompozycji "Take A Pebble". Już na tym debiutanckim albumie Emerson łatwo udowodnił, że orientacja na polu nowych technologii, postępu technicznego klawiszowych "narzędzi" to materia dla niego nieobca. Chociaż obiektywnie należy wspomnieć, że właśnie takie podejście do sztuki instrumentalnej, wręcz upajanie się nowinkami technicznymi wielu adwersarzy Keitha wytykało palcami traktując to w kategoriach zarzutu. Keith Emerson czuje się na ścieżkach dźwiękowych fonograficznej premiery bandu jak przysłowiowa "ryba w wodzie", uruchamiając całą paletę brzmień do tej pory nieznanych, łącząc w udany sposób tony akustyczne, brzmienie analogowe oraz dźwięki instrumentów syntetycznych, uzupełnione rozbudowanymi, epickimi orkiestracjami. Najważniejszą kwestią jest jednak fakt, że artysta potrafił wspaniale powiązać te właściwości w spójną materię. Nie wolno jednak zapominać, że porównywalnie duże zasługi w kształtowaniu tego dzieła posiadają także dwaj pozostali członkowie grupy. Bez charakterystycznej barwy głosu Grega Lake'a nie powstałyby wszystkie klasyczne albumy ELP, a kojarzenie jego indywidualności wyłącznie przez pryzmat autorskiej ballady "Lucky Man" i "karmazynowego"
130
debiutu "In The Court Of The Crimson King" byłoby w stosunku do niego grubym nietaktem. Greg to wszechstronny muzyk, który obok śpiewu zasłynął jako wartościowy basista, podejmując się także, sporadycznie, zadań akustycznego i elektrycznego gitarzysty. Także trzeci członek ELP, Carl Palmer zwraca uwagę swoją doskonałą, precyzyjną grą na instrumentach perkusyjnych, a w czasach sobie współczesnych wywoływał uznanie szybkością gry, oraz rozbudowanym zestawem, w skład którego wchodziły takie elementy jak gong, dzwonki i tzw. splash-cymbals, blachy o niewielkiej średnicy, wykazujące zupełnie inną charakterystykę brzmienia. Taki właśnie skład zarejestrował sześć kompozycji, które złożyły się na program debiutu ELP. Płytę otwiera potężne uderzenie w postaci utworu "The Barbarian", adaptacji "Allegro Barbaro" Beli Bartoka (1881-1945), sławnego węgierskiego kompozytora. Utwór oparto na tradycyjnym, węgierskim temacie ludowym o nowoczesnej harmonice łączącej w nowatorski sposób wielodźwięki. "The Barbarian" to istna bitonalna orgia złożona z agresywnych, gwałtownych dysonansów. "Allegro Barbaro" Anno domini 1911 ukazywało twórcę, Bartoka w świetle muzycznego rewolucjonisty, prekursora modernizmu. Fakt, że Emerson sięgnął po ten fragment podkreślać miał rozległość zainteresowań rockowych artystów oraz nowoczesność sztuki muzycznej tria. Struktura "The Barbarian" scala znakomicie agresywność instrumentalną, surową brutalność z nie podlegającą dyskusji wirtuozerią oraz wskazuje na pokrewieństwo muzyki ELP z klasyką. Utwór wyróżnia się intensywnym brzmieniem instrumentów klawiszowych, świadomie ograniczonych do fortepianu i organów Hammonda w symbiozie z chwilami silnie zniekształconym brzmieniem gitary basowej oraz pakietem rytmów zaczerpniętych z Bartoka, ale przetworzonych na potrzeby rockowej perkusji. Tak wyglądają kontury kompozycji. Dodatkowo Keith w swojej klawiszowej sekcji zachował trzyczęściową budowę struktury, w której otwarcie i frazy końcowe należą do ekspansywnych organów, a w stonowanej części środkowej dominuje klasyczny fortepian. Ta konstrukcja ma bezpośrednie przełożenie na profil dramaturgiczny kompozycji, w której wejście organów charakteryzuje się niebywałym skokiem dynamicznym, w czasowym centrum utworu bryluje przepiękna partia fortepianu, by w części finałowej za sprawą Hammondów ponownie wspiąć się na najwyższy pułap skali dynamiki. Wielu typuje "The Barbarian" jako najbardziej udaną adaptację klasyki w wykonaniu ELP. Przyznać muszę, że słysząc w dyskusji nazwę Emerson, Lake And Palmer różne można mieć skojarzenia. W moim przypadku jedną z asocjacji jest brylant z twórczości tria "Take A Pebble". Trudno w dorobku grupy znaleźć utwór, w którym subtelna improwizacja łączy się z balladowym charakterem, podkreślonym sekwencjami dźwięków akustycznych. "Take A Pebble" to także wzorcowy przykład integracji namiętności Lake'a do tworzenia struktur balladowych z progrockiem w wykonaniu ELP, którego korzenie sięgają także do bluesa, muzyki klasycznej, jak również jazzu. Po niezwykle ekspansywnym, gęstym brzmieniowo "The Barbarian" pojawia się coś z zupełnie innego świata dźwięków, coś odlotowego w kierunku rockowo-jazzowych fascynacji. Konstrukcja tej kompozycji opiera się na kilku filarach. Pierwszy to subtelna melodia wokalna prowadzona delikatnie przez
EMERSON, LAKE AND PALMER
Lake'a, tworząca coś w rodzaju klamry, otwierającej utwór i stanowiącej wspaniałe zakończenie. Wewnątrz tego organizmu o zróżnicowanej fakturze pojawia się kilka punktów zwrotnych, zaskakujących, ale jednak nie naruszających jednorodności struktury. Do tych składników należą rewelacyjne pasaże fortepianowe, bliższe stylistyce jazzu aniżeli rocka, kapitalny akompaniament Palmera, który w szerokim wymiarze stosuje przede wszystkim prace miotełek po talerzach, oraz improwizacja na gitarze akustycznej Lake'a, zwiewna, zagrana jakby od niechcenia. Wydaje się, że dwóch głównych aktorów, Emerson i Lake porusza się w zupełnie innych przestrzeniach, Keith dynamicznie, prąc do przodu jak dobrze zaprogramowana maszyna, a jako przeciwwaga gitara Lake'a, na granicy ciszy, minimalizmu, niezwykle oszczędna, bez wytyczonej klarownie linii melodycznej. Te parametry wykonawcze sugerują, że trudno pogodzić te dwa przeciwstawne żywioły instrumentalne, a jednak udaje się to znakomicie, a monolit struktury nie zostaje w żadnym wypadku naruszony, ogół wykorzystanych elementów pasuje do siebie idealnie, tworząc wielkie, kreatywne dzieło sztuki muzycznej. Dla mnie to nie tylko punkt kulminacyjny albumu, także jeden z najważniejszych rozdziałów rocka progresywnego w historii fonografii gatunku. Po "wrzuconym do morza kamyku" nadchodzi cięcie w dosłownym sensie. "Knife Edge" to rockowy dynamit, powolny, miażdżący brzmieniem instrumentalnego tria, organów, gitary i perkusji. Utwór sięga luźno do dziedzictwa muzyki klasycznej nawiązując do kompozycji "Sinfonietta" czeskiego kompozytora Leosa Janacka. Przeróbka ELP dosyć radykalnie zmienia charakter utworu, który z tworu typowo instrumentalnego przeobraża się w rockowy song. Także w tym kawałku repertuarowym ELP uwidacznia się jeden z walorów twórczości grupy, mianowicie brak skłonności do kurczowego trzymania się założeń oryginalnego materiału na rzecz nadawania mu autorskiego kształtu według autonomicznych kryteriów. Stąd "Knife Edge" trudno nazwać adaptacją, a nawet parafrazą, gdyż związki tego utworu z "tekstem" źródłowym mają raczej marginalny charakter i nawet wprawne ucho muzykologiczne nie odnajdzie tutaj oczywistych odniesień do w rzeczywistości hymnu Janacka stanowiącego hołd dla narodu z okazji wyzwolenia spod panowania niemieckiego. "Knife Edge" emanuje agresywnym, mrocznym blues rockiem, którego wariacja łamie typowy dla bluesa czterotaktowy riff na rzecz trzech taktów. Zresztą kontrasty to cecha tego utworu, szczególnie środkowej jego części instrumentalnej, w której Emerson wprowadza swobodnie cytaty z Jana Sebastiana Bacha i jego "Suity Francuskiej". Zaskakujące rozwiązanie, ale przekonuje swoją siłą i rockowym powerem od początku do końca. Kolejnym punktem na "mapie" albumu jest wyjątkowy, trzyczęściowy "The Three Fates". Ten niespełna 8-minutowy utwór składa się z trzech części, każda nosi imię jednej z Mojr, bogiń losu w mitologii greckiej, Kloto, Lachesis, Atropos, wyznaczających czas życia i los człowieka. Można śmiało powiedzieć, że ta kompozycja nosi konceptualny charakter, a więc atrybut odnoszący się do znacznego obszaru twórczości i założeń artystycznych ELP. Każda z bogiń reprezentowana jest w interpretacji ELP (choć pomysłodawcą był Keith Emerson) przez inne zestawienie instrumentalne, jak też posiada inną instrumentację. "Clotho" to solowy fragment na organy, zainspirowany francuskim organistą
Oliverem Messiaen. W "Lachesis" dominują arpeggia fortepianu nawiązujące w prostej linii do bebopu, stylu jazzowego, który zapoczątkował jazz nowoczesny. Bebop charakteryzuje się bogatą rytmiką, skokowo rozwijaną melodią i przyspieszeniem frazy. Takie rozwiązania wykorzystał przede wszystkim Keith Emerson także w nagraniach z albumu "Tarkus". Pod koniec akapitu "Lachesis" z przestrzeni wyłaniają się ponownie organy, które prowadzą słuchacza do strefy "Atropos" z fortepianowym intro, w którym Emerson wykorzystał technikę overdubbingu (dogranie części instrumentalnej do wcześniej już nagranego materiału). Ostinato 7/8 (oznacza wielokrotne powtarzanie struktury melodycznej lub rytmicznej) napędzane przez polirytmiczną partię perkusji Palmera, stanowi bazę dla improwizacji Emersona , nawiązujących do stylu Beli Bartoka. "The Three Fates" funkcjonuje na wielu płaszczyznach. Po pierwsze stanowi swoistą podróż przez epoki rozwoju muzyki, od ery organów w muzyce sakralnej/kościelnej przez wiek dziewiętnasty, aż po dysonansową muzykę współczesności. Po drugie pojawianie się i znikanie różnych motywów muzycznych symbolizujących życie i jego cykliczność. Po trzecie zachwyca różnorodność i zmienność tonacji, technika, którą Emerson zastosował po raz pierwszy na debiutanckim longplayu ELP, a którą później udoskonalił i kontynuował na późniejszych albumach ELP. "The Three Fates" to bez wątpienia jeden z najlepiej przemyślanych i dojrzałych utworów w dorobku tria. "Tank" rozpoczyna się od figury przypominającej nieco brazylijską bossa nova, w bardzo swobodnej interpretacji, w której uwagę zwracają przede wszystkim wirtuozerskie linie gitary basowej Lake'a we współpracy instrumentalnej z partią klavinetu, przez co powstaje struktura odmienna rytmicznie. Solowa partia Keitha nawiązuje ponownie do bebopu i w ten sposób zespół łączy tak różne kierunki stylistyczne jak jazz, muzykę barokową, elementy modernizmu XX wieku. "Lucky Man" przynosi odprężenie i lekkość folkowo-akustycznej konstrukcji. Trudno o bardziej adekwatny tytuł dla tego songu, który strukturalnie przez ponad cztery dekady został przez fachowców rozebrany do najmniejszego szczegółu. Chciałbym jednak podkreślić, że pomimo swojej prostoty piosenka urzeka śliczną, łatwą do zapamiętania melodią, natomiast partia organów - i to jest pewien paradoks - należy do najgorszych solówek klawiszowych w karierze Emersona. Keith miał tego świadomość, dlatego zdziwił się wielce, że tak banalny kawałek jako singiel odniósł taki sukces. "Lucky Man" stanowi także dowód eklektyzmu albumu, burząc kompletnie jednolitość stylistyczną całego materiału. Oferowana w roku 2016 "deluxe edition" oddaje do rąk słuchaczy starannie przygotowany drugi dysk składający się 12 utworów. Oprócz różnych wersji kompozycji z oryginalnego winyla ELP zawiera także kilka smakowitych "kąsków" dla kolekcjonerów. Aż trzykrotnie na liście tracków widnieje tytuł "Lucky Man", z mało rozpowszechnioną pierwotną wersją ballady Grega Lake'a bez partii solowej organów. Także alternatywna wersja w miksie z roku 2012 ma zdecydowanie gitarowy charakter, a szukanie na niej śladów brzmienia klawiszy to próżny trud. Znajdziemy tam także fragment koncertowego wydawnictwa "Pictures At An Exhibition", utwór "Promenade" oraz skróconą wersję, do 3:40, "Take A Pebble", pozbawioną części improwizowanej. Nadszedł czas na ocenę zawartości longplaya debiutanckiego, od
którego trio Emerson, Lake And Palmer rozpoczęło energiczny marsz do Panteonu sław progrocka. Moim subiektywnym zdaniem album "ELP" to muzyka znakomita, ambitna, wspaniale oddająca ducha stylu grupy, płyta, która wielu wykonawcom z kręgu rocka posłużyła jako wzorzec w kształtowaniu swoich preferencji stylistycznych. Nie jest to sztuka łatwa w odbiorze, wymaga wsłuchania się, wielokrotnego przesłuchania, a obdaruje nas wspaniałymi dźwiękami. (6)
ELP - Tarkus 2016/1971 Island/ BMG
"Tarkus" to drugi album w dyskografii tria Emerson, Lake And Palmer, wydany 14 czerwca 1971 roku. Tak jak w przypadku debiutu, także współczesną edycję longplaya "Tarkus" firmuje wytwórnia BMG, która podjęła się, zakończonych sukcesem starań przygotowania wydawnictwa na najwyższym edytorskim i fonograficznym poziomie. Publikacja obejmuje album z zremasterowanym oryginalnym programem płyty, a dysk bonusowy to 24 bit-remaster dokonany w roku 2012 przez Stevena Wilsona z dodatkowymi trzema nagraniami "Oh My Father", "Unknown Ballad" oraz "Mass (Alternate Take)". Staranność i rzetelność "rzucają" się także w oczy w załączonej książeczce opatrzonej aktualnymi wywiadami z Gregiem Lakem i zmarłym niedawno
Keithem Emersonem. Większość słuchaczy kojarzy album "Tarkus" głównie przez pryzmat tytułowej suity, ponad 20-minutowego dzieła stanowiącego świadectwo stylu tria, umiejętności muzyków i integracji wpływów muzyki klasycznej z rockiem progresywnym lat 70-tych. Suita postrzegana jest niejednoznacznie. Część publiczności uważa ją za nieznośną, sztucznie "rozbuchaną", wręcz bizantyjską demonstrację przerostu formy nad treścią. Opozycja uważa kompozycję za wzorcowy przykład struktury suitowej w twórczości rockowej. Gdzie leży prawda? Nie mnie rozstrzygać, ja tylko jak ta szara mysz mogę wypowiedzieć swoją opinię, a ta jest taka, że "Tarkus" to znakomity, epicki, wielowymiarowy, rockowy poemat, o właściwościach charakteru uwzględniających trendy i koncepcje progrocka Złotej Ery lat 70-tych. Na pewno nie jest to utwór łatwy w odbiorze, bo po jednokrotnym jego wysłuchaniu w skupieniu nie będziemy potrafili powiedzieć prawie nic o jego treści, mając w głowie kompletny mętlik. Dziesiątki wątków splecionych w złożonych konfiguracjach dźwięku zadania nie ułatwiają. Koncepcja i wykonanie tej klasycznej rockowej suity, których w tamtych czasach było dziesiątki, albo setki, składa się z cyklu siedmiu songów, tematów, połączonych w spójną całość. "Tarkus" prezentuje dysonanse, przeciwności, instrumentalne bogactwo tej trzyosobowej "orkiestry" i pasaże, które w licznych momentach należą do najbardziej agresywnych i gwałtownych w historii fonograficznej kariery bandu. Te prawdziwe kaskady dynamicznych tonów, multum przyspieszeń i spowolnień, istna orgia tonów kreowanych na organach, syntezatorze mooga, fortepianie, gitarze basowej i perkusji tworzy wizerunek suity. Ale, żeby image "Tarkusa" był pełny, nie wolno zapomnieć o stronie graficznej,
czyli okładce płyty autorstwa Williama Neala: Tarkus jako hybryda istoty z mitologii greckiej przedstawiająca z jednej strony ssaka zwanego pancernikiem, z drugiej zaś strony pancerną machinę skonstruowaną, żeby przynieść światu śmierć i zagładę. Tarkus zabija sobie podobne, cybernetyczne chimery, a następnie trafiony w oko wycofuje się do morza. Wśród wielu interpretacji tej historii są i takie, które wskazują na parabolę do wojny w Wietnamie, albo do zagrożenia zagładą ludzkości przez postęp techniczny. Muzycznie przemoc i zniszczenie "reprezentowane" są przede wszystkim w niezwykle gęstych, intensywnych brzmieniowo frazach instrumentalnych, w których powtarzane podziały rytmiczne mieszają się z niezwykle barwnymi melodiami organowymi. Żeby specjalnie zaakcentować dysonanse Emerson wykorzystuje tryton, czyli interwał (odległość pomiędzy dwoma dźwiękami) o rozmiarze trzech całych tonów. "Tarkus" to pokaz wirtuozerii trzech artystów, którzy swobodnie operują pomiędzy tradycyjną harmonią a tworzeniem nieprzewidywalnych figur instrumentalnych łamiących muzyczne standardy, tworząc dysonansowe akordy, w czym celuje głównie Keith Emerson. Suita "Tarkus" żyje kontrastami, harmonicznymi, rytmicznymi i melodycznymi wpisującymi się w różnorodność odcieni brzmieniowych. Pomimo całego multum składników w konstrukcji suity jej struktura pozostaje spójna, uporządkowana i dosyć jednorodna. Ta rozmaitość elementów utworu, ich nieprzewidywalność powodują, że przez ponad 45 lat kompozycja nic nie straciła ze swojej witalności, świeżości, a jej lifting objął wyłącznie parametry stricte techniczne (cała trójka dysponowała przy nagrywaniu suity bardzo ograniczonym czasem, stąd pojawiły się pewne niedociągnięcia techniczne). Oczywiście tytułowy utwór
"Tarkus" nie wyczerpuje programu płyty, zajmując stronę "A" tradycyjnego winyla. Na stronie "B" znalazło się sześć innych komponentów albumu, które jednak w mojej ocenie nie prezentują klasy spiritus movens longplaya. Owszem niektóre rozwiązania wydają się być udane, ale daleko im do nowatorstwa i dynamiki "Tarkusa". Żadna z sześciu kompozycji nie przekracza czasowo granicy czterech minut. Jako pierwsza prezentuje się miniatura "Jeremy Bender". Jej "zderzenie" z majestatem "Tarkusa" wypada… groteskowo. Rozstrojony fortepian brzmi jak wyjęty z "salonu" westernu drugiej kategorii. Banalna melodyjka odwzorowuje tradycje musicalu i nawet nie "pachnie" rockiem. Tylko nieco lepiej wypada "Bitches Crystal", z nieco wrzaskliwym śpiewem Lake'a i frenetycznym fortepianowym solo Emersona utrzymanym w stylu boogie. Znacząco sytuację jakościową poprawia pakiet utworów "The Only Way" i "Infinite Space". Sami autorzy dźwięków umieścili przy tytułach dodatkowe określenia "Hymn" oraz "Conclusion", sugerujące , że można je rozpatrywać jako tematyczną całość. Takie podejście jest jak najbardziej uzasadnione, gdyż obie te połączone ze sobą części posiadają wiele punktów stycznych na polu stylistyki. I są to bardzo przyjemne dla słuchacza walory, od nieco sakralnego, katedralnego brzmienia organów, stanowiących fragment Toccaty i Fugi F-dur Bacha, wspaniałym podniosłym hymnie , który natychmiast przywołuje skojarzenia ze specyficznym muzycznym klimatem we wnętrzu świątyni. Po wejściu wokalu Emerson usuwa się nieco na drugi plan inicjując pasaże w barokowej tkance dźwiękowej. W dalszej części następuje zwrot świadczący o śmiałości twórczej (niektórzy recenzenci mówią o bezczelności), ponieważ na miejscu Bacha pojawia się ustęp z interpretacją wycinka
twórczości Jacquesa Loussiera, wybitnego jazzowego pianisty. Na czym polega odwaga tego swoistego eksperymentu? Na przełożeniu kontekstu jazzowych dźwięków na styl klasycznego Jana Sebastiana Bacha. Dla niektórych herezja, dla innych nowatorskie potraktowanie materii muzycznej. Oba wymienione akapity, łącznie nieco ponad siedem minut, to bezwzględnie najjaśniejsze punkty strony "B" czarnego krążka i kawał pięknej muzy. "A Time And Place" bazuje na bluesie z masywnym riffem i elementami muzyki baroku, przypomina swoją siłą nieco "Knife Edge" z debiutu ELP. Album kończy - moim zdaniem - żart muzyczny utrzymany w stylu boogie woogie, czyli stylu gry fortepianowej występującym przeważnie w instrumentalnym bluesie. Tytuł "Are You Ready Eddy?" odnosi się do relacji członków zespołu z producentem albumu Eddy Offordem. "Tarkus" balansuje na granicy pomiędzy wspaniałym osiągnięciem w postaci tytułowej suity i bardzo przeciętnym, nierównym pozio-mem pozostałych składników publikacji. Wydawnictwo BMG ukazało się w różnych wersjach, z dwoma lub trzema dyskami, których łącznikiem jest osoba szefa od masteringu, Stevena Wilsona. Na bonusowych dyskach dodano kilka dodatkowych nagrań. (4,5)
ELP - Pictures At An Exhibition 2016/1971 Island-Atlantic/BMG
Pierwotnie album ukazał się w listopadzie 1971 roku, po tym jak materiał został zarejestrowany na koncertowym występie ELP w tym samym roku w Newcastle City Hall. Zawartość albumu stanowi nową, z mojego punktu widzenia bardzo wartościową interpretację cyklu fortepianowego "Obrazki z wystawy" rosyjskiego kompozytora Modesta Musorgskiego (1839-1881), z dodatkowym nagraniem na oryginalnym winylu "Nutrocker", będącym rockową wersją autorstwa Kima Vincenta Fowleya, marszu ołowianych żołnierzyków z utworu Czajkowskiego "Dziadek do orzechów". Longplay ELP tuż po publikacji szybko wspiął się po szczeblach różnych list rankingowych i pomimo faktu, ze prezentuje muzykę oddaloną o lata świetlne od komercji, usadowił się ostatecznie na trzecim miejscu brytyjskiej listy bestsellerów. W oddanej w 2016 roku do rąk słuchaczy edycji BMG wszystkie dwanaście utworów podstawowego programu albumu poddane zostało remasteringowi. Deluxe edition obejmuje zremasterowany album oryginalny na CD i bonusowy dysk z rejestracją "na żywo" z Lyceum Theatre w Londynie. Tam "Obrazki…" przedstawiono w czasie występu dokładnie 9 grudnia 1970. Ale to nie koniec rarytasów. Na nowo wydanej płycie z numerem jeden ucho ucieszy bonus-medley, pochodzący z egzotycznego występu tria 4.12.1972 w ramach festiwalu Mar Y Sol w Puerto Rico. Natomiast na płycie o sygnaturze "2" wydawcy załączyli koncertowe, zmienione wersje utworów "The Barbarian" i "Knife Edge" z fonograficznego debiutu ELP, jak również klasyk z repertuaru wcześniejszego projektu Emersona, The Nice, pod tytułem "Rondo",
132
oraz jedną z wersji "Nut Rocker" jako numer kończący całe zestawienie. W momencie premiery longplaya "Pictures At An Exhibition" niektóre jego fragmenty były już znane sporej grupie słuchaczy, bo trio wykonało je w czasie swojego występu na legendarnym festiwalu rockowym na wyspie Wight w roku 1970. I jeszcze jedna uwaga. Materiał albumu nigdy nie został nagrany w wersji studyjnej, co jest w pewnym sensie ewenementem, ponieważ zwykle bywa tak, że najpierw powstają nagrania studyjne, "ogrywane" później w trakcie prezentacji przed publicznością. ELP złamał swoim postępowaniem w tym punkcie wszelkie niepisane konwenanse. Ponieważ album zawiera bardzo spójną materię muzyczną, trudno odnosić się oddzielnie do poszczególnych jej komponentów, gdyż całość tworzy jedno monolityczne, potężne dzieło rockowe. Dlatego pozwolę sobie na syntetyczną ocenę, która - taką mam nadzieję przybliży Szanownym Czytelnikom HMP w znaczącym stopniu niełatwą w odbiorze interpretację tria Emerson, Lake And Palmer. Słuchając możemy zachwycać się niesamowitą różnorodnością instrumentalną, chociaż to tylko trzech muzyków, to brzmienie szczególnie w chwilach patosu oddającego wzorowo klimat niektórych kompozycji, robi potężne, masywne wrażenie. Rej wodzi naturalnie Keith Emerson ze swoją "zabawką", wówczas relatywnie nowym instrumentem, syntezatorem Mooga. Keith w niektórych aktach cyklu "Obrazków…" gra jak natchniony, potrafiąc wykorzystać techniczne możliwości klawiatury. Nadmienić trzeba, że nie rezygnuje on jednak zarówno z klasycznego fortepianu, jak też organów, starając się znaleźć kompromis pomiędzy dźwiękami syntetycznymi a ciepłym brzmieniem Hammondów, co wychodzi mu wyjątkowo dobrze, zarówno w partiach rozpisanych wcześniej w procesie tworzenia, jak też tych improwizowanych. Na doskonały poziom wokalistyki "wspina" się Greg Lake, którego śpiew porusza do głębi, a sam wykonawca zachowuje się momentami jak aktor dramatyczny wypowiadający swoją kwestię na scenie teatralnej. Podobnie wzniosły charakter ma także perkusyjna "akrobatyka" Palmera, który znakomicie czuje się w partiach klasycznych, które nie były przecież komponowane z uwzględnieniem instrumentów perkusyjnych. Cała trójka prezentuje rzadko występującą integralność i wzajemne zrozumienie. Godnym podkreślenia jest fakt, że trio nie odtwarza nuta w nutę koncepcji Musorgskiego, lecz kształtuje jej nowy wizerunek artystyczny z rockową pieczęcią. Bo interpretacja ELP ma charakter wybitnie autorski, to właściwie autonomiczne dzieło, nawiązujące tylko do kompozycyjnego mistrzostwa rosyjskiego twórcy, ale bez nachalnego powtarzania, klonowania struktury. Istnieje jeszcze inny, dosyć ulotny czynnik, mianowicie rockmani potrafią kapitalnie, wręcz perfekcyjnie oddać ducha czasów, w których zdecydowali się przybliżyć dzieło Modesta Musorgskiego według kryteriów i standardów sobie współczesnych. Śmiem przy okazji twierdzić, że "Obrazki…" opracowane według wyznaczników aktualnej nowoczesności spotkałyby się w dzisiejszej epoce z nikłym odzewem słuchaczy. Wtedy, na początku lat 70-tych wywołały niesamowity rezonans, także dlatego, że ówcześni słuchacze muzyki rockowej byli mentalnie przygotowani na odbiór tak skomplikowanej sztuki. Adaptacja ELP rozpoczyna się identycznie jak oryginał Musorgskiego od "Promenade" z fantastycznym, nieco pompaty-
EMERSON, LAKE AND PALMER
cznym motywem melodycznym prowadzonym przez Emersona na organach w Newcastle City Hall. Mistrzostwem popisują się muzycy w przypadku interpretacji utworu "The Gnome", próbując po analizach pierwowzoru literackiego przełożyć na język muzyki zachowanie gnoma, jego gesty, utykanie, skakanie, ekspresję gestów, krótkotrwałe zatrzymywanie się w jednej pozycji czy skradanie się. Niesamowite jest, gdy wiemy o rodzaju zachowań gnoma, "śledzenie" jego postawy. Perkusja tworzy nastrój grozy (gnomy żyły pod ziemią), szarpiąca przestrzeń gitara basowa i klawisze, starające się uchwycić wszelkie pozy gnoma. Dosłownie wystarczy trochę wysilić wyobraźnię "Tolkienowską", aby "zobaczyć" baśniową istotę, traktowaną często jak synonim krasnoludka. Także inne akty tej "wystawy" obrazów noszą wyraźne, autorskie cechy artyzmu członków ELP. Całość "przeżywa" różne stadia nastrojowości, od subtelnych odcieni wokalno-instrumentalnych po agresywne pasaże, o dużej intensywności. Raz muzycy stosują dysonansowe rozwiązania, innym razem powracają do harmonii dźwięku, raz improwizują, "serwując" słuchaczom instrumentalne wariacje, by za chwilę przejść do sekwencji o proporcjonalnej, przemyślanej konfiguracji. Raz pojawia się patent konwencjonalny, progrockowy, za moment dociera do naszych zmysłów coś, co łamie dotychczasowy porządek rytmiczny, kryteria brzmieniowe, priorytety instrumentalne. Słuchałem "Pictures At An Exhibition" kilkadziesiąt razy na przestrzeni ponad 40 lat i zawsze "Obrazki…" budziły mój podziw. Wizja aranżacji, wirtuozeria instrumentalna, siła kreatywności nie mają sobie w historii muzyki rockowej równych. Dziesiątki przełomów, zwrotów w kształtowaniu brzmienia, tematów melodycznych, które układają się w wielowymiarowy, barwny przekaz. Multum takich miejsc, gdzie piękno rozlewa się jak wulkaniczna lawa, a słuchacza bombarduje lawina tonów, powodując znajomą "gęsią skórkę". Po tych grubo ponad czterech dekadach od premiery nie mogę się nadziwić, ze w tym dziele ELP tkwi tak wielka siła przekonywania, która nakazuje wysłuchać "Pictures At An Exhibition" do końcowej strefy ciszy. I za to jestem grupie Emerson, Lake And Palmer wdzięczny, że należeli do kręgu moich rockowych mentorów i potrafili nauczyć mnie słuchania dzieł ambitnych i wielkich, które stały się klasycznym wzorcem dla młodego pokolenia twórców. I co z tego wynika, że znam "Obrazki z wystawy" praktycznie na pamięć? Nic! Bo powracam do nich od kilkudziesięciu lat dosyć systematycznie i nie wyobrażam sobie dziedzictwa muzyki rockowej bez tego ponadczasowego dzieła. I niech tak pozostanie! (6) ELP - Anthology (1970-1998) 2016 BMG Rights
Międzynarodowa firma BMG Rights Management GmbH, z siedzibą w Berlinie, kupiła od zespołu Emerson, Lake And Palmer w listopadzie 2015 prawa do ponownego wydania dorobku artystycznego tria w postaci 17 albumów studyjnych i koncertowych z katalogu ELP. Wtedy, w momencie podpisywania kontraktu, nikt nie był w stanie przewidzieć, że kilka miesięcy później, w marcu 2016 śmierć dosięgnie Keitha Emersona, klawiszowca i "żelaznego" kompozytora bandu. Z dzisiejszej perspektywy inicjatywa BMG wygląda jak swoiste epitafium dla tego wielkiego artysty, a dla działających jeszcze w branży rockowej Grega Lake'a i Carla
Palmera, dwojga pozostałych członków ELP to piękne uhonorowanie ich barwnej i bogatej kariery. Bo ten zespół należał od zawsze do absolutnego topu grup rockowych kształtujących poczucie estetyki tysięcy fanów na wszystkich kontynentach. Być może znajdą się tacy słuchacze, którzy kontestując moją opinię stwierdzą, że współcześnie gwiazda ELP trochę przyblakła i być może mają rację, ale ten obszerny, profesjonalnie i starannie, wręcz z pietyzmem, przygotowany katalog ma szansę przywrócić pamięć starszych fanów o twórczości rockowej legendy, a dla młodszego pokolenia stać się impulsem do odkrywania dorobku grupy, która przez wiele lat tworzyła historię rocka progresywnego i swój autorski unikalny styl, łączący sztukę rocka z wpływami muzyki klasycznej. Wydawnictwo "Anthology (1970-1998)" obejmuje całą karierę formacji, od doskonałego debiutu aż po rok 1998, czyli do oficjalnego rozwiązania grupy. Trzy dyski, łącznie 39 utworów wybranych z bogatego dorobku ELP, czynią z tego zestawu bardzo reprezentatywny wybór, który może stanowić zaczątek zainteresowania muzyką ELP przede wszystkim dla młodego pokolenia i publiczności, która do tej pory nie miała większego kontaktu z kompozycyjnym dziełem zespołu. Program publikacji wygląda imponująco, chociaż zawsze przy tego typu okazjach pojawiają się wątpliwości i pytania, dlaczego te a nie inne utwory, dlaczego swojego miejsca w kompilacji nie znalazły kawałki x, y, z? Być może jestem zbyt liberalny, ale potrafię znaleźć dla autorów zestawienia z twórczości ELP wydaje mi się, wiarygodne usprawiedliwienie. Oni zderzyli się z potężną górą, bo tak należy traktować dziedzictwo ELP. Setki utworów, z których trudno oddzielić ziarna od plew. Pisząc "plewy" mam na myśli te fragmenty dyskografii, które nieco odstawały poziomem od pozostałych pozycji, a ta uwaga dotyczy w największym stopniu późniejszego etapu twórczości obejmującego lata 90-te, kiedy do kompozycji tria wkradł się duch komercji. Autorzy opracowania musieli rozstrzygnąć jeszcze kilka dylematów, jednym z nich była decyzja, co uczynić z albumami koncepcyjnymi. Zaprezentowanie ich w całości, ze względu nas ich objętość czasową nie wchodziło w rachubę. A jeżeli już "wyciąć" kawałki z "Pictures At An Exhibition", "Brain Salad Surgery" czy z dwóch tomów "Works", to jakie części tych albumów mają charakter reprezentatywny dla całości materii? Nie zazdroszczę decyzji! A co z suitami? Które wybrać? I nie zajmuję się w tym artykule tymi kwestiami, dlatego, żeby użalać się nad losem autorów kompilacji, lecz, żeby w miarę obiektywnie zwrócić uwagę, że właściwie nie ma w tym wymiarze dobrych rozwiązań, a strategia postępowania ze względu na multum wątpliwości bardziej przypomina dyskusję o kwadraturze jaj niż racjonalną analizę. Według mnie zdecydowana większość nagrań pokazuje wielkość ELP, ich rozwój artystyczny, powiązania z muzyką klasyczną, bogaty zasób umiejętności indywidualnych i sztukę wykonawczą. Jedyny czynnik, który w tym miejscu nie działa to klimat muzyki, która wyrwana niejako z kontekstu nie ma żadnych szans ułożyć się w spójną całość. Na dysku z numerem "1" królują kompozycje z dwóch pierwszych albumów studyjnych, "ELP" i "Tarkus", przestawione nawet w prawie identycznej kolejności jak na longplayach studyjnych (wyjątek to przestawienie "Lucky Man" i "Tank"). Nie zrezygnowano także z dłuższych form, bo jest
zarówno suita "Tarkus", jak też "Take A Pebble", co uważam za słuszne, choć ograniczyło to ilościową reprezentację utworów (te dwa fragmenty trwają łącznie około 33 minut). Na dysku drugim spotkamy na wstępie trzyutworową reprezentację "Obrazków z wystawy", po czym wkraczamy na terytorium równie świetnego albumu "Trilogy". Jego forpoczta to zremasterowana wersja pierwszej części "The Endless Enigma" (w tym momencie chciałoby się krzyknąć, a gdzie Part Two?, bo to tak jak proszę wybaczyć stomatologiczne porównanie - wyrwanie jednego zęba wśród pozostałych zdrowych). Niewyobrażalny wydaje się brak przepięknej piosenki "From The Beginning" (kto wie, czy to nie ta ballada wygrałaby rywalizację w konkursie piękności z "Lucky Man"!!), a także rewelacyjnej adaptacji "Abbadon's Bolero" (inspiracja to hiszpański taniec z kompozycji "Bolero" kompozytora Maurice Ravela"). Ale pragnę uspokoić potencjalnych słuchaczy, oba te utwory znalazły się w programie "Anthology", a obok nich także fragment "Hoedown", przeróbka utworu współczesnego kompozytora Aarona Coplanda. Ozdobą każdego zestawienia jest zawsze "Toccata", bazująca na czwartej części I Koncertu Fortepianowego argentyńskiego kompozytora Alberto Ginastery. W dalszej części sytuacja nie wygląda już tak "różowo", ponieważ na potrzeby tej publikacji "poszatkowano" jedno z najbardziej ambitnych, trudnych w odbiorze dzieł ELP (spora grupa sympatyków grupy uważa, że to szczyt osiągnięć tria) "Brain Salad Surgery". Dwie impresje znalazły się na drugiej płycie, a kolejny fragment na dysku trzecim. Ten ostatni rozdział "Antologii" budzi moje największe wątpliwości, a to z tego powodu, że z pewnymi wyjątkami nie odczuwam do tych nagrań jakiegoś specjalnego sentymentu. Może dlatego, że duża ich część pochodzi z takich albumów jak "Love Beach" i "Black Moon", a te z kolei uznaję za najmniej wartościowe w kolekcji ELP. Ale to wszystko kwestia gustu, chociaż mam w zanadrzu jeszcze jeden argument. Na dysku "3" sąsiadują ze sobą dwa różne światy "rządzone" przez trio Emerson, Lake And Palmer, z jednej strony kraina spełnienia artystycznych ambicji w formie "Piano Concerto No. 1" czy "Brain Salad Surgery", z drugiej zaś strony znacznie mniej ambitne, syntetyczne w swoim brzmieniu i prostsze w "obsłudze", chwilami banalne i sztampowe "Love Beach", "Paper Blood" czy "Affairs Of The Heart", pokazujące wręcz popowy wizerunek tria. Niezaprzeczalnym jest jednak fakt, że ELP tworzył także takie lekkie, rozrywkowe utwory, które starały się odzwierciedlać aktualne trendy lat 90-tych, niezależnie od tego, czy były akceptowane bądź nie przez "starych" fanów. Podsumowując uważam, że "Anthology" jest bardzo wiarygodnym, miarodajnym świadectwem muzycznej działalności jednej z najbardziej zasłużonych dla rocka kapel, która szczególnie przez pierwszą dekadę swojego istnienia wytyczała ścieżki rozwojowe progrocka, decydując o ich kierunku i kształcie. Autorzy wydawnictwa w encyklopedycznym ujęciu starali się pokazać dzieje Emerson, Lake And Palmer w oparciu o czasy, w których przyszło im tworzyć. "Anthology" stanowi także dobre kompendium wiedzy o historii rocka jako zjawiska globalnego, dlatego, pomimo pewnych niedostatków, jest publikacją godną polecenia dla każdego zaprzysięgłego przyjaciela rockowej muzy. (4) Włodek Kucharek
Oldschool Metal Maniac
Forgotten Chapel
Leszek Wojnicz-Sianożęcki nie zwalnia tempa i po niedawnych premierach płyt Exorcist oraz Planet Hell w sprzedaży pojawił się kolejny numer jego pisma. 11 odsłona Oldschool Metal Maniac to 140 stron formatu A4, wypełnionych treścią niezwykle interesującą dla każdego fana starego, dobrego metalu. Danie główne numeru to - pierwszy w historii polskiej prasy, nie tylko muzycznej! - wywiad z Hellhammer. Tom Warrior na 12 stronach przede wszystkim przybliża kulisy działalności tego legendarnego już zespołu, ale opowiada też o wydaniu singla "Blood Insanity", który w 1984 nie miał szans się ukazać, a teraz dopełnił wreszcie oficjalną dyskografię grupy. Tylko z tego powodu warto nabyć OMM, a to przecież nie koniec rewelacji z najwyższej półki. Jeśli ktoś ma bądź czytał poprzednie numery, to nie zaskoczy go przecież kolejnych kilkanaście stron historii Bathory. Tym razem Leszek skupił się na okresie związanym z wydaniem trzeciego LP "Under The Sign Of The Black Mark", zamieszczając wiele unikalnych materiałów, archiwalnych wywiadów sprzed lat czy tłumaczenia tekstów z "Under The Sign...". Bardziej lub czasem nieco mniej znane, co nie znaczy, że w jakikolwiek sposób mniej ważne dla historii metalu są też kolejne zespoły goszczące na łamch tego numeru: Assassin, Exodus, Coroner, Trouble, Possessed, Running Wild, Blessed Death, Destruction, Infernal Majesty, Blood Feast czy Artillery. Nie zabrakło również zespołów kultowych w swych rodzinnych stronach, ale mniej znanych w świecie: naszego Exorcist, który do rewelacyjnego studyjnego debiutu dorzucił ostatnio reedycję swych taśm demo oraz brazylijskiego Insulter, też od ponad 30 lat łojącego death/thrash. Scenę ekstremalną i zarazem ekipy o nieco krótszym stażu, reprezentują z kolei: szwedzki Ereb Altor czy chilijski Slaughtbbath. Reprezentantem progresywnego thrashu jest amerykański Vektor, którego "Terminal Redux" zbiera świetne recenzje, zaś rodzimy Planet Hell, znanego z The No-Mads gitarzysty Przemysława Latacza, przedstawia swój doskonały debiut "Mission One", rzecz z gatunku progresywnego death metalu i zarazem koncept oparty na twórczości Stanisława Lema. Bardziej klasyczne granie to: Arkham Witch i Atomic Sin - amerykański projekt, którego kaseta demo jest dołączona do 100 pierwszych egzemplarzy magazynu. Profesjonalnie wydana taśma zawiera cztery utwory, w tym covery "Black Demon" Running Wild i "Necromansy" Bathory, zapowiadając debiutancki album Atomic Sin, który ukaże się nakładem Thrashing Madness. Nie zabrakło też koncertowych relacji, choćby z Brutal Assault 2016, występów Destroyer 666/ Embrional/ Ragehammer, Turbo podczas jubileuszowej trasy "Back To The Past Tour" oraz z pięciu koncertów Iron Maiden podczas "The Book Of Souls Tour". Dopełnia to wszystko spora ilość recenzji płyt i demówek, pojawiają się też opisy podziemnej prasy oraz książek, to jest "Decybelowego obszaru radiowego" Wojciecha Lisa - wydawnictwa przypominającego czasy, kiedy to radio było głównym źródłem poznawania nowej muzyki. Jeśli zaś komuś wymienionych wyżej atrakcji nie wystarczy, to do kompletu ma jeszcze podwójne plakaty: Iron Maiden/Coroner, Accept/Destruction i King Diamond/Hellhammer.
"Metal and only fuckin' metal" - takie słowa widnieją na drugiej stronie tego zine'a i nie ma w nich krzty przesady. Forgotten Chapel i jego wydawca Mateusz Wieteska mają już zresztą w podziemiu wyrobioną markę, nie bez podstaw też słyszy się, że to najlepszy polski papierzak w języku angielskim. Zważywszy jednak na to, że teraz naukę owego narzecza zaczynają pobierać już dzieci w przedszkolu, to młode pokolenie ze zrozumieniem zawartości pisma nie powinno mieć problemów, zresztą jest ono zapewne i tak kierowane do zagranicznego - czytaj chętniej sięgającego po słowo drukowane - odbiorcy, stąd taki właśnie wybór. Na 60 profesjonalnie wydrukowanych w czerni i bieli stronach formatu A4 mamy tym razem multum interesujących materiałów. Co istotne edytor nie ogranicza się do oczywistych czy bardziej znanych zespołów, wyszukując też godne uwagi kapele z mniejszym dorobkiem, bądź też dopiero raczkujące. Jedną z nich jest Veinen, blackowa horda z Grecji, będąca dopiero na etapie demówek, czy też równie ekstremalny, hiszpański Sartegos, również mający w dorobku tylko kilka krótszych wydawnictw, ze splitem i EP-ką na czele. Z tego kraju wywodzą się też deathmetalowcy z Graveyard, z kolei idący bardziej w stronę surowego blacku Infernal Curse to już przedstawiciele sceny argentyńskiej. Szwedzki black reprezentują w tym numerze Aggressive Mutilator, grecką szkołę black/thrash Swamp, zaś niewątpliwą gwiazdą numeru jest, świętujący w tym roku 20-lecie, szwedzki zespół Abysmal Grief. Polskich zespołów też nie zabrakło, a są one reprezentowane przez białostocki Evil Machine i bytomski Det Gamle Besatt, czyli projekt muzyków Besatt. Są to długie, wnikliwe i najczęściej całkiem interesujące rozmowy. Co istotne przepytywani nie poszli na łatwiznę, odpowiadają wyczerpująco, monosylab czy lakonicznego "tak" bądź "nie" też nie uświadczymy. Muzyczna scena to jednak nie tylko muzycy i zespoły, stąd też w 9. odsłonie Forgotten Chapel również obecność wydawców. Zinowców reprezentuje Phil z Temple Of Adoration, a wytwórnie mamy aż dwie: grecką Fistbang Records i amerykańską Paragon Records. Nie zabrakło też artykułów, jak np. "Trading experiences... and other stories" o urokach wymiany czy trzystronicowego "Horror in cinema and heavy metal". Są też oczywiście recenzje - spokojnie ponad 200. Przeważają oczywiście opinie dotyczące płyt i demówek, nie zabrakło też jednak ponad 30 recenzji podziemnej prasy. Tytuły poszczególnych rubryk: "Tape ghetto", "Vinylomania" czy "Old, rotten, not forgotten" mówią same za siebie, tak więc kolekcjonerzy podziemnych perełek wydawanych na LP/EP MC znajdą tu sporo dla siebie. Szczególnie ciekawa jest ta ostatnia pozycja, zawiera bowiem recenzje pozycji tak odmiennych, jak choćby LP "Master Stroke" kanadyjskiego Outbreak oraz EP-ki Austalijczyków z Cruciform, mających jednak zdecydowanie wspólny, metalowy mianownik. Pismo jest też bardzo dopracowane od strony edytorskiej, świetnie złożone i generalnie warte swojej ceny - jeśli ktoś zaczytuje się w R'Lyeh czy Necroscope , a nie zna jeszcze Forgotten Chapel, to nawyższa pora nadrobić to zaniedbanie.
Oldschool Metal Maniac Leszek Wojnicz - Sianożęcki Skrytka 399 31 - 960 Kraków 1 http://oldschool-metal-maniac.com/ https://www.facebook.com/OldschoolMetalManiac
Forgotten Chapel Mateusz Wieteska Cegłowska 27/2 01-809 Warszawa forgottenchapel@gmail.com
Wojciech Chamryk
RECENZJE
133
Decibels’ Storm recenzje płyt CD 1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna są inne, ale oparte na tych samych patentach. Z jednej strony wykształca to, poniekąd, oryginalne brzmienie zespołu, z drugiej zaś - monotonia, a to potrafi zmęczyć i zniechęcić. Ale warto momentami przeboleć tę powtarzalność by odkryć pełen wachlarz doświadczeń, który ten album oferuje słuchaczowi. Ja na pewno będę do niego wracał. (4) Lavish
Acid Drinkers - PEEP Show 2016 Makumba Music
Najnowszy, już 17 album Acid Drinkers nie przekonuje mnie w całości. "PEEP Show" miał być wypadkową "Are You A Rebel?", "Infernal Connection" oraz "Verses Of Steel" i faktycznie, jest ostro, bezkompromisowo oraz najczęściej szybko jak diabli. Nie zawsze jednak idzie to w parze z dopracowanymi kompozycjami: za dużo jest tu niestety utworów robiących wrażenie wersji roboczych czy nawet odrzutów, które nie miałyby szans trafić na wymienione chwilę wcześniej albumy. Mam tu choćby na myśli muzycznie nijaki "Socipath", równie monotonny "The Cannibal" czy bardziej nowoczesny "Diamond Throats". Pewną czkawką odbija się tu chyba sytuacja, że głównym autorem materiału na tę płytę jest Popcorn - faktycznie, "PEEP Show" jest jednorodna stylistycznie, słychać, że te riffy wyszły spod jednej ręki, ale komponowane bardziej zespołowo płyty Acidów były jednak ciekawsze. Nie znaczy to oczywiście, że na najnowszej płycie nie ma dobrych, czy nawet bardzo dobrych utworów. Szaleńczy i surowy "Let 'Em Bleed" wyrywa z obuwia od pierwszych sekund, ostry, thrashowy "Monkey Mosh" z wykrzykiwanym refrenem czy mroczny, nieco djentowy "Become A Bitch" to też jazda na najwyższych obrotach. "Thy Will Be Done" i "50?! Don't Slow Down" są jeszcze bardziej rytmiczne i zakręcone, a finałowy "After The Vulture" to prawie sześć minut klimatycznego grania kojarzącego się z "Acidofilią". Nie brakuje więc na "PEEP Show" numerów z najwyższej półki, ale ocenę trzeba wypośrodkować. (4)
Smutny, pesymistyczny utwór instrumentalny "Echoes From The Uprising" tworzy całkiem dobre wrażenie - rozbudowany instrumentalnie, o zmieniającym się tempie i rozwijających się motywach. Nie jest to wybitne dzieło, aczkolwiek całkiem dobry, wyważony wstęp, którym raczą nas ci Włosi. Krążek jest stety lub niestety jak wstęp. Wyważony, o zróżnicowanym, najczęściej średnim tempie z chwilowymi przyśpieszeniami bądź w szybkim tempie. Aczkolwiek nie jest dla mnie wybitny. Album otwiera i w pewien sposób zamyka motyw zagrany na gitarze akustycznej (wstęp do "Event Horizon"). Riffy najpewniej inspirowane Sadusem przemieszanym z Exodusem i Razorem. Tylko wykonanie bardziej przywołuje zespoły takie jak Metallica. Technicznie? Okej, rewelacji nie ma. Brzmieniowo? Raczej w porządku. Wokalista próbuje wykrzesać z siebie całą agresję. Raz idzie mu lepiej raz gorzej. Czasami nawet udaje się mu zabrzmieć jak wokalista Sadus. Tematycznie? Polityka... Wojny... Ciężko mi o tym albumie pisać, niby w porządku, ale jakoś nie dla mnie. Myślę, że - (4)
Wojciech Chamryk
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
2016 Auburn
2016 Self-Released
Album "Aftermath" francuskiego zespołu Acyl był dla mnie dość ciekawym doświadczeniem. Muzyka, którą owy zespół tworzy leży na pograniczu groove metalu i szmatogłowego folkloru - riffy są przepełnione terroryzmem i jedenastym września. Mimo to tegoż tworu nie słucha się źle. Wręcz przeciwnie. Jest w pewnym sensie magiczny - zaskakuje w najmniej oczekiwanym momencie, co idzie na plus dla całego zespołu. Minusem jednak jest może nie tyle powtarzalność, co "stałość" dźwięków. Utwory
134
Adversor - Rise To Survive
RECENZJE
Wojciech Chamryk
2016 Punishment 18
Aftershok - Detonate
Acyl - Aftermath
nadyjczyk jest wokalistą kompletnym. Najbliżej mu chyba do Tima "Rippera" Owensa, też perfekcyjnie łączącego niższe i wyższe rejestry, gdzieniegdzie jednak pojawia się też szponiasty, iście Halfordowski wrzask ("Forever In Metal"), czy subtelniejsze partie (balladowy "The Hunger"). Muzycznie mamy tu zaś archetypowy, bardzo intensywny i zagrany z ogromną werwą tradycyjny metal z lat 80. rodem. Aż skrzy się w tych 12 utworach od świetnych riffów, podkręcanych nienaganną sekcją zmian tempa oraz błyskotliwych solówek - jak dla mnie najciekawsze są: szaleńczy opener "Enter The Dark", równie ostry, ale też i chwytliwy "Hang 'Em High", kojarzący się z Saxon "When The Shadows Fall", galopujący "Ready To Rock" czy miarowy "Cities On Fire", ale pozostałe kompozycje niczym im nie ustępują. Mus, ot co. (5,5)
Faktycznie, niezłą petardę odpalili na swym trzecim albumie panowie z Aftershok. Jest to tym bardziej godne podkreślenia, że poprzednia płyta tej, dowodzonej przez gitarzystę George'a Mihalovicha, formacji ukazała się ponad 11 lat temu, a po rozstaniu z charyzmatycznym wokalistą Vic'em Hixem (Shok Paris) Aftershok przez lata borykał się z brakiem frontmana. Kiedy jednak objawił się Gord Sheffroth wszystkie problemy i dawne zaszłości stały się nieistotne, bowiem ten niepozorny Ka-
razie nie sposób się oferowaną muzyką cieszyć. Nic bardziej mylnego! Nowa propozycja Bella zadowoli zarówno starych wyjadaczy, jak i młodzików, którzy dopiero odkrywają uroki archaicznego metalowego grania, ale nie są jeszcze na tyle zaprawieni w bojach, żeby sięgnąć po autentyki na kasetach. Do którejkolwiek gruby się zaliczacie - warto dać "Ad Aeternum" szansę. (5) Adam Nowakowski
Altar of Oblivion - Barren Grounds 2016 Shadow Kingdom Records
Albert Bell's Sacro Sanctus - Ad Aeternum 2016 Metal on Metal
Albert Bell to w świecie metalu prawdziwa instytucja. Może nie skupia na sobie tyle uwagi długowłosej społeczności, na ile zasługuje, ale człowiek ten muzykę metalową tworzy, naucza o niej na uniwersytecie, a co najważniejsze po prostu nią żyje. Do tego stopnia, że nawet dwa zespoły nie wyczerpują jego kreatywności, dlatego od kilku lat realizuje się także w projekcie solowym, w którym pełni rolę typu "ja zapładniam, ja rodzę i jeszcze ja przynoszę kwiaty do szpitala". Sacro Sanctus jest hołdem Bella złożonym archaicznemu metalowi. Taki był jego debiut, takim jest także następca - "Ad Aeternum". Siłą rzeczy na nim również znajdziemy sporo ukłonów pod adresem Celtic Frost i dużo klasycznego doom metalu - jest więc mrocznie i piwnicznie, zwykle powolnie, choć nie brakuje też black-thrashowych przyśpieszeń. Mimo wąskich ram, w obrębie których obraca się Sacro Sanctus, na nowym albumie nie zabrakło także nowości w stosunku do poprzednika. Są one głównie jakościowe. Słychać wyraźnie, że Bell czuje się znacznie pewniej w nowej dla siebie roli wokalisty (bo akurat na komponowaniu, graniu i pisaniu dawno zjadł już zęby). Jego charkot jest mocniejszy, ma w sobie więcej jadu i zarazem… charyzmy. Stylistycznie zaś odnajdziemy na płycie więcej melodii, a także trochę rozwiązań charakterystycznych dla szeroko rozumianego metalu klimatycznego. Co cieszy, bo jest to kolejny obok współczesnego brzmienia element, który odróżnia "Ad Aeternum" od całej plejady ukazujących się dziś spreparowanych reliktów - płyt zastygłych w czasie, nierzadko amatorskich, licho brzmiących, wymagających od słuchacza nałożenia okularów nostalgii, gdyż w przeciwnym
Pamiętam, że swój pierwszy kontakt z debiutem Altar of Oblivion określiłem mianem "miłości od pierwszego odsłuchu". Młodzi Duńczycy bardzo mi zaimponowali, a moje entuzjastyczne podejście do ich poczynań tylko podsyciła rozmowa z odpowiadającym za gitary Martinem Mendelssohnem. Wynikało z niej, że zespół ma tony pomysłów i precyzyjny plan na najbliższych kilka lat. Wydawało się, że zaraz eksplodują, pójdą w ilość, będą wydawać płytę za płytą, lecz szczęśliwie tak się nie stało. Zwolnili tempo, pozwolili dojrzeć swoim kompozycjom, dzięki czemu każde kolejne ich wydawnictwo, duże czy małe, przynosiło materiał coraz to lepszy i ciekawszy. Tę tendencję Altar of Oblivion utrzymuje także na najnowszym EP zatytułowanym "Barren Grounds". Znajdziemy na nim zaledwie cztery trwające łącznie mniej niż dwadzieścia minut utwory, ale za to każdy jest unikalny, ciekawy, wyróżnia się inną strukturą i klimatem. Najlepiej w zestawieniu prezentuje się mocarny i nieprzewidywalny "State of Decay", chociaż piękna miniaturka "Serenity" lub senny "Lost" też na pewno znajdą swoich amatorów. Warto pochwalić warsztat kompozycyjny Duńczyków, a także ciągle ewoluującego wokalistę Mika Mentora. Jego możliwości zachwycały już dziewięć lat temu na etapie demówki zespołu i cały czas się podnoszą. Wszystko to składa się na dobry, wart posłuchania album. Warto czekać na dużą płytę, bo "Barren Grounds" jest mimo wszystko tylko przystawką. (5) Adam Nowakowski Alter Bridge - The Last Hero 2016 Napalm
Chociaż od premiery poprzedniego albumu Alter Bridge upłynęły trzy lata, to po wydaniu "Fortress" muzycy grupy bynajmniej nie próżnowali. Płyta okazała się nad wyraz udana, w Stanach Zjednoczonych zadebiutowała na 12. miejscu listy Billboard Top 200, nieźle radziła sobie też w Europie, również za sprawą licznych koncertów. W tak zwanym międzyczasie Mark Tremonti wydał do tego dwie płyty solowe, Myles Kennedy wiadomo, współpracował in-
tensywnie ze Slashem, nagrał też ponoć solowy album. Można było więc zastanawiać się co z Alter Bridge, ale panowie nie zrezygnowali z macierzystego zespołu, wydając właśnie piąty album tej formacji. "The Last Hero" zadebiutował na 6. miejscu w Anglii, w USA przebił poprzedniczkę wchodząc na 8. miejsce listy Billboard, w wielu innych krajach również zajmował czołowe miejsca na listach sprzedaży i w notowaniach. Nie dziwi to w żadnym razie w kontekście zawartości tej płyty, znacznie spójniejszej i po prostu ciekawszej od utworów z "AB III" czy "Fortress". Jest ich trzynaście, trwają ponad 66 minut i sporo tu zaskoczeń. Począwszy od tego, że Tremonti po raz pierwszy wykorzystał na płycie Alter Bridge siedmiostrunową gitarę, poprzez fakt, że Kennedy zadebiutował jako gitarzysta solowy, aż do zmiany podejścia do komponowania - obaj nocami przygotowywali utwory, a następnego dnia zespół wspólnie je aranżował. Być może dlatego materiał z "The Last Hero" jest tak świeży i porywający, łącząc metalowe uderzenie ("Losing Patience", "Crows On A Wire"), mrok ("The Writing On The Wall", "Twilight") z charakterystyczną dla grupy przebojowością ("Show Me A Leader", "Poison In Your Veins"). Momentami robi się też wręcz progresywnie, tak jakby Muse postanowili zagrać znacznie mocniej ("This Side Of Fate"), mamy też podniosłe, ale w żadnym razie nie sztampowe ballady ("Cradle To The Grave", utwór tytułowy), a Myles Kennedy jest zdecydowanie przy głosie. W tej sytuacji koncert Alter Bridge w katowickim Spodku pierwszy w Polsce w roli headlinera - zapowiada się bardziej niż interesująco. (5) Wojciech Chamryk
Amon Amarth - Jomsviking 2016 Sony Music/Metal Blade
Nowy materiał piewców wikińskiego stylu życia i nordyckiej mitologii to ich pierwszy w historii koncept album. Jomswikingowie byli drużyną wojowników pod dowództwem Jarla Palnatoki'ego, którzy zmuszeni do ucieczki z Danii, plądrując po drodze między innymi Szkocję i Irlandię, dotarli w końcu do słowiańskich wybrzeży Pomorza. Władca Polan, prawdopodobnie był nim Mieszko I, zaproponował Palnatokiemu, by został jego lennikiem. Ten przystał na tę propozycję, założył na Wolinie twierdzę Jomsborg i w zamian za pobieranie z tych ziem daniny zobowiązał się do obrony królestwa przed atakami z zewnątrz. To tylko tak w ramach wprowadzenia, więc jeśli kogoś interesują losy Palnatokiego i jego wikingów to zapraszam do źródeł. "Joms-
viking" to już dziesiąty album Amon Amarth i muszę przyznać, że jubileusz ten został uczczony naprawdę godnie. Po dwóch poprzednich, średnich moim zdaniem krążkach, teraz nastąpiło pewne odświeżenie materiału. Przede wszystkim "Jomsviking" jest niezwykle przebojowy. Nie ma tu wypełniaczy, utwory zostają w głowie na bardzo długo i co najważniejsze chce się do nich wracać. Jest też jeszcze więcej melodii niż bywało wcześniej. Dla mnie Amon Amarth w tej chwili to po prostu heavy metal z głębokim growlem Johana Hegga. Posłuchajcie tych klasycznie brzmiących solówek. Już pierwszy numer "First Kill", do którego zresztą nakręcono teledysk doskonale to pokazuje. Solo jakby żywcem wyjęte z Iron Maiden, chwytliwy refren i ostre riffowanie w zwrotkach. Pomimo bardzo wyrównanego materiału wyróżniłbym tu jeszcze "Raise Your Horns", przy którym aż ma się ochotę chwycić za róg, wlać w siebie potężny łyk dwójniaka i drzeć japę razem z Johanem. Następujący po nim "At Dawn's First Light" również doczekał się klipu co mnie zresztą wcale nie dziwi. Nie wiem czy nie jest najlepszym wałkiem na płycie. Dużo agresji w zwrotkach i melodyjny epicki refren. Zresztą epickość przewija się przez cały czas trwania tej płyty. Tak jak w ostatnim "Back on Northern Shores", który jest niemalże balladą, oczywiście jak na standardy Amon Amarth. Ma nieco melancholijny wydźwięk i utrzymany jest w większości w wolnych tempach, choć ciężar jest cały czas obecny. W utworze "A Dream That Cannot Be" gościnnie zaśpiewała sama Doro Pesch i muszę przyznać, że wyszło to całkiem zgrabnie. Tak więc muzycznie nie mam się tutaj do czego doczepić, jest to po prostu Amon Amarth w najwyższej formie. Brzmienie może jest trochę za bardzo cyfrowe i przydałoby się więcej gruzu, ale i tak nie jest źle. Natomiast cała otoczka już mnie nieco odstrasza. Patrząc na skądinąd pięknie wykonany booklet płyty widzę, że grupą docelowa oscyluje gdzieś między gimnazjum, a liceum. Bardzo komiksowe, ale w nie do końca pozytywnym sensie grafiki nie trafiają do mnie zupełnie. To są wikingowie, tu powinna być krew, pot, flaki i jedna wielka rzeź, a nie plastik i ładne kolorowe obrazki. Mówi się trudno, ale i tak nie spodziewałem się niczego innego. Już taka konwencja. "Jomsviking" jest najlepszym krążkiem Amon Amarth od czasu "Twilight of the Thunder God", a moim zdaniem nawet od niego lepszym. Oczywiście słyszałem mnóstwo opinii, że to kicha, pedalstwo i co to w ogóle za death metal. Po pierwsze to nie jest żaden death metal, nie ma tu praktycznie nic wspólnego z tym gatunkiem poza wokalem. Do melo deathu (co za gówniana nazwa) też nie pasują. Nie widzę zbieżności z Children of Bodom czy innym Dark Tranquillity. Traktuję Amon Amarth po prostu jako kapelę metalową nagrywającą dobre, przebojowe krążki i to jest najważniejsze. (5)
od blisko 40 lat - Strana Officina. Muzycy tej formacji mają też poboczny, rodzinny projekt o nazwie Ancillotti, a "Strike Back" jest jego drugim albumem. Znajdziemy na nim klasyczny pod każdym względem, czerpiący pełnymi garściami z lat 80., tradycyjny metal. Nie ma jednak mowy o odgrzewaniu cokolwiek nieświeżych dań, bowiem 3/4 składu Ancillotti to ludzie współtworzący w tamtym okresie włoską scenę i mający takie granie we krwi. W "Intro" panowie szaleją nieco tak jak kiedyś Accept, wykorzystując przedwieczny szlagier The Boswell Sisters "I Thank You Mister Moon", ale żarty szybko się kończą, za sprawą piekielnie chwytliwych, surowych, mocarnych i mrocznych numerów w rodzaju "To Hell With You", "Immortal Idol", "Burn, Witch, Burn" czy "The Hunter". Ballada też jest jak się patrzy - "Lonely Road", mamy hymniczny "Fight", utwory lżejsze jak "Never Too Late" czy miarowe rockery w rodzaju "Life Is For Livin'" - konkret jak za dawnych lat, w dodatku bez słabych punktów. (5,5) Wojciech Chamryk
Antipeewee - Madness Unleashed 2015 This Charming Man
Niemiecki thrashmetalowy Antipeewee nie zachwyca swoim nowym wydawnictwem, jakim jest "Madness Unleashed". Po tym, co zaserwowała mi ta płyta jestem w stanie powiedzieć, że chłopaki są wannabe Havokiem, nawet podpierdolili patent z DOA (jak i kilka innych/większość). Całość prezentuje się miernie - thrashowa polka na perkusji, E0, byle szybko i wokal bez duszy. Ot, całe Antipeewee. Brak mi słów na ten twór. Potrzebuję chyba wizyty na onkologii, tak profilaktycznie. (1!) Lavish
Maciej Osipiak Ancillotti - Strike Back 2016 Pure Steel
Wbrew powszechnie panującym opiniom Włosi to nie tylko zadeklarowani zwolennicy belcanta, neapolitańskich pieśni, operetki/opery, italo disco oraz koszmarków z festiwalu San Remo. Wręcz przeciwnie, Półwysep Apeniński może też pochwalić się sporą liczbą kapel grających różne odmiany metalu, a jedną z najbardziej znanych i zasłużonych w tym względzie jest - istniejąca
Archangelica - Tomorrow Starts Today 2016 Lynx Music
Jeżeli do tej pory nie natrafiliście Państwo na nazwę Archangelica, to macie czego żałować, a głównie ci słuchacze, którzy w muzyce rockowej poszukują wysmakowanych brzmień i klimatycznej otoczki. Istnieje duża szansa - nad czym należy ubolewać - że prawdopo-
dobieństwo spotkania z muzyką zespołu określić można na hazardowym poziomie "czwórki" w totolotku. Celowo nie napisałem "szóstki", bo byłoby to zwykłe "przegięcie", gdyż dźwięki z logo grupy Archangelica nie powstały gdzieś tam na egzotycznych wyspach, lecz na rodzimej ziemi, w pięknym, historycznym Krakowie, pod egidą wytwórni Lynx Music. Można w tym punkcie wspomnieć na marginesie, że wymienione miasto posiada wyjątkowy talent wyszukiwania progrockowych składów, żeby przypomnieć tylko Albion, Hipgnosis, Besides, czy już legendarny Millenium. Jednak dyskografia omawianego bandu prezentuje się nadzwyczaj skromnie, a na koncie artystycznego dorobku, pomimo upływu ponad 10 lat od daty założenia, widnieją tylko dwa longplaye, ten najnowszy "Tomorrow Starts Today" i album sprzed trzech lat "Like A Drug". Oczywiście można w tym miejscu przytoczyć maksymę starą jak świat, że nie ilość a jakość jest najważniejsza i przyznać należy, że słowa te w przypadku formacji Archangelica sprawdzają się zupełnie przyzwoicie. Dosyć ograniczoną aktywność fonograficzną grupy (obok dwóch "dużych" płyt, w biografii wymienia się także nagrania demo, "Archangelica" z roku 2007 i "Where Are You Now?" z 2009) można chyba wiarygodnie uzasadnić i nie jest to li tylko poszukiwanie alibi dla muzyków. Od momentu narodzin idei założenia rockowej kapeli w roku 2004, autorstwa klawiszowca, nieobecnego już w składzie, Darka Odjany, krakowska ekipa przeżywała wiele wzlotów i upadków personalnych, a brak stabilizacji w tej kwestii miał bezpośrednie przełożenie na czynniki stricte artystyczne. Po pierwsze zamiast zajmować się tworzeniem muzyki, artyści musieli angażować się w "tropienie" kandydatów do składu, a żeby wykluczyć w tym punkcie przypadek, proces pod nazwą "rewolucje kadrowe" rozciągał się w czasie jak guma, nie pozwalając na koncentrację wyłącznie na procesie twórczym. Także kolejny czynnik działał destrukcyjnie, mianowicie brak jednolitej wizji stylistycznej. Założenia ciągle ewoluowały, rozchodziły się w konfrontacji z wcześniejszymi zamierzeniami. Przez lata całe nie można było odnaleźć kompromisu, a rezultatem stało się zawieszenie działalności. Przełomem okazało się pozyskanie gitarzysty Macieja Engela, który tchnął w artystyczną osobowość zespołu "drugie życie". Po pierwsze, przybył "nafaszerowany" pozytywną energią i świeżymi pomysłami. Po drugie, znalazł punkty styczne pomiędzy muzyczną wizją z początków istnienia grupy a współczesnymi zainteresowaniami. Po trzecie, nadał muzyce stylistyczny szlif, wykonał pierwszy krok na drodze do artystycznej tożsamości. Pod jego wpływem muzyka nabrała wyrazu, spójności, stała się autonomicznym produktem, pod którym podpisać się mogli wszyscy ówcześni członkowie kapeli. Zaiskrzyło także mentalnie pomiędzy "starymi projektantami", Darkiem Odjaną i basistą Jaśkiem Kaliszewskim a nowymi nabytkami, a wśród nich Maćkiem Engelem. Ten trzyosobowy fundament pozwolił na stabilizację personalną, stanowiąc podłoże do kształtowania artystycznego image. Archangelica podążyła w kierunku progrockowych terytoriów, chociaż ciągła rotacja w składzie stała się poważnym utrudnieniem w pracach nad repertuarem. Jednak zespół okrzepł na tyle, że poczuł się przygotowany do prezentacji przed publicznością. Pierwszy krok uczyniono w czasie występu w warszawskiej "Progresji" dokładnie 31 stycznia 2005r. Oferta muzyczna
RECENZJE
135
bandu spotkała się z sympatią i życzliwością słuchaczy, co zaowocowało następnymi koncertami. Nagrania w formie demo ugruntowały świadomość muzyków i pozwoliły na cierpliwość i determinację w dążeniu do publikacji debiutanckiego longplaya. Wydarzenie to miało miejsce jednak dopiero w roku 2013r., gdy światło dzienne ujrzał album "Like a Drug", firmowany przez Lynx Music. Zawartość muzyczna spotkała się z bardzo przychylnymi recenzjami. Archangelica zaoferowała typowy art-rock, oparty na kanonie gatunku spod znaku Camel, IQ, którego filarami są wyraziste, piękne linie melodyczne, brzmieniowa przestrzeń, a także niekiedy złożone i zmienne schematy rytmiczne i harmoniczne. Ale Archangelica nie chce być stylistycznie jednowymiarowa, dlatego wprowadza sporo innych elementów, które nawiązują do szeroko rozumianej progresywności, od metalowej po delikatnie zaznaczoną psychodelię. A obok ciętych riffów i gitarowego ciężaru pojawiają się subtelne, ciepłe pasaże elektroniki, czy ilustracyjno-klawiszowe inklinacje, obok partii elektrycznych profil dźwięków uzupełniają sekwencje akustyczne, gitarowe bądź fortepianowe. Podobnie zróżnicowany jest charakter struktury kompozycji, w których pojawiają się krótkie, zwięzłe formy o sporym potencjale przebojowości, a oprócz nich wiodącą rolę odgrywają utwory bardziej rozbudowane, wielowątkowe, co ma przełożenie na czas ich trwania. Muzyka - współcześnie kwintetu - Archangelica potrafi w jednym momencie skłonić do refleksji, duchowej kontemplacji, marzeń, by za chwilę zadbać o zastrzyk energii bardziej dynamicznym akapitem. Jedno jest pewne, ciągle coś się w muzyce dzieje, nie grozi nam stagnacja, także na polu partii solowych, chociaż w tej dziedzinie, takie mam wrażenie, dominują - uwzględniając potencjał umiejętności pozostałych artystów - kreatywne patenty Macieja Engela. Jego gitarowe partie eksponowane często na pierwszym planie są niezwykle klimatyczne, klarowne pod względem brzmienia i naturalnie piękne, potrafią "płakać" rzewnymi łzami, wyrazić poruszająco nostalgię i zaskoczyć niespodziewaną agresywnością. Ostatnio jestem pod wielkim wrażeniem albumu Marillion "F.E.A.R" i stąd może skojarzenia ze stylem Steve'a Rothery. Po płytowym debiucie nastąpiły trzy lata przerwy i w bieżącym roku opublikowano album numer "Dwa". Dla wielu to tzw. "syndrom drugiej płyty", który oznacza albo kompletną klapę, albo potwierdzenie pokładanych nadziei i klasy wykonawczej. W przypadku krakowskiej grupy w rachubę wchodzi bez wątpienia opcja druga, gdyż "Tomorrow Starts Today" to zdecydowanie udana pozycja. Archangelica nie wytycza może nowych szlaków, być może nie jest dostatecznie "rewolucyjna", ale potrafi pięknem swoich muzycznych kreacji wprawić w zachwyt. Z line-up wynika, że zespół po raz kolejny musiał zmierzyć się turbulencjami personalnymi, w pięcioosobowym składzie pojawiły się dwie damy, wokalistka Patrycja Mizerska oraz basistka Asia Przybysz. Szczególnie ta pierwsza wywarła znaczący wpływ na artystyczny charakter grupy, a jej partie kojarzą mi się z twórczością znanego, holenderskiego bandu The Gathering z czasów, gdy przed mikrofonem stała Anneke van Giersbergen. Maniera śpiewania, barwa głosu, głębia, moc i melodyjność to te komponenty, które trafiają szczególnie w moje poczucie estetyki. Na jeszcze jeden składnik chciałbym zwrócić uwagę, Patrycja Mizerska dysponuje świetną dykcją, co wcale nie jest w sztuce wokalnej
136
RECENZJE
normą, a co za tym idzie poprawne frazowanie. Z tego wynika także melodyjność i słuchając mamy wrażenie, że P. Mizerska potrafi malować głosem kunsztowne obrazy. I być może uznamy to za szczegół, ale gdy spróbujemy wysłuchać muzyki z płyty "Tomorrow Starts Today" przez słuchawki, to wtedy okaże się, że otoczy nas odrobinę melancholijny klimat, wpływający na odbiór całości muzyki. 41-sekundowe intro "Tomorrow Starts Today" zapowiada mozaikę wrażeń, wiele odcieni nastrojowości, a gitara urzeka swoją partią wywołując u słuchacza znajomą "gęsią skórkę" i całą paletę emocji. Ten piękny fragment połączono z kompozycją o dziwacznym tytule "Yazidis Song", o orientalnym, arabskim brzmieniu, z arabskimi klimatami, a klawisze przypominają mroczne menadry sztuki Dead Can Dance. Utwór wyróżnia się kapitalną melodią, znakomitym wokalem, czyli cechami, które towarzyszą nam na tej płycie praktycznie od początku do ostatniego dźwięku. "A Trip To Mars" powala swoją różnorodnością. Zgodnie ze słowami Macieja Engela, komentującego treść albumu, ta 9-minutowa kompozycja powstała z inspiracji filmem "Marsjanin". Na wstępie spora doza efektów gitarowych i elektronicznych przeszkadzajek klawiszy. Powolne tempo, anielski głos znamionują pierwszą część, natomiast po 2:30 zaskakuje koalicja gitar, pulsujący rytm i popis wokalny damy przed mikrofonem. To właśnie w tym utworze dostrzegam najwięcej podobieństw do warsztatu wykonawczego The Gathering, co wcale nie znaczy, że Archangelica jest wtórna. W żadnym wypadku! Oni grają emocjami w swojej "lidze", przyspieszając w miarę upływu czasu. Liczne przełomy, połamane rytmy charakteryzują utwór w jego drugiej fazie, po 5minucie. "Kawał" znakomicie zagranej progresji! Dosyć krótki jak na ten album "Sirens On White Shore" wprowadza instrumentalny, balladowy spokój, oferując wokalizę na gitarowym tle. Patrycja wkłada w swoją partię wiele uczucia, to słychać w sercu nawet takiego laika jak ja. Ślicznie brzmią także pół-akustyczne "szepty" gitary. Cóż mądrego można w takiej chwili powiedzieć? Tylko cztery minuty chwytające za serce. Kolejna odsłona płyty ma w pewnym sensie wydźwięk polityczny, ponieważ treść dotyczy opowieści o rotmistrzu Pileckim. "Voice From Behind The Wall Of Silence" rozwija się sukcesywnie, proporcjonalnie, od ciszy… przez melodyjny wokal i gitarowe riffy w refrenach aż po wspaniały, trochę podniosły finał. W "Narrow Gravel Path" króluje fortepian i wyrażający nostalgię głos. Wejście sekcji rytmicznej i instrumentów klawiszowych po 1:20 nadaje epickiej potęgi tej przejmującej pieśni, która przyspiesza znacząco swój bieg po 2:15. Gęstniejące brzmienie zapowiada przemianę w okolicach 3 minuty, a zupełną niespodzianką jest przejście w progmetalowy riff (4:35) na klawiszowym tle. "Prayer" to instrumentalna miniatura z trio w roli głównej, delikatnie podkreślony fortepian - gitara akustyczna - gitara elektryczna, które prowadzą powalający motyw melodyczny. Następny akapit to utwór "Enter My Garden", który przeżywa chyba najwięcej przeobrażeń, od spokojnego, relaksującego wstępu, przez ostry, metalowy środek (5:07) aż po fortepianowe zakończenie z łamańcami sekcji w tle. Blisko 10 minut dźwiękowych delicji. "Endless Chapter" z balladowym charakterem, akustycznymi akordami w centrum i zadumą w tekście o przemijaniu i tęsknocie po utracie bliskich. Mroczna atmosfera panuje na ścieżkach "Dark Formation On The
Sky", kompozycji odwołującej się w warstwie lirycznej do apokalipsy Św. Jana. W części środkowej istny dynamit, agresywne, potężne gitary, metalowa podwójna stopa perkusji i wyciszenie kilkanaście sekund przed końcem. Album zamyka "Tomorrow Start Today - Valley Behind The Door", utwór bardzo gitarowy, wyłącznie instrumentalny, o pięknym temacie melodycznym, godny epilog doskonałego albumu. Archangelica zachwyciła nie tylko swoich sympatyków, słuchaczy znających poprzednie dokonanie fonograficzne "Like A Drug", Archangelica ma wszelkie szanse albumem "Tomorrow Starts Today" zawładnąć sercami licznych rzesz przyjaciół muzyki rockowej, ponieważ kwintet przygotował w pełni profesjonalny spektakl, świetnie wyreżyserowany dramaturgicznie, z porywającymi melodiami, pod względem instrumentalnym zagrany na najwyższym poziomie, a wokalnie sadowiący się w każdej elitarnej rockowej lidze. Tej muzyki, która trwa grubo ponad godzinę, ciągle jest za mało, każdy chce jej więcej, więcej, jakby rozsmakował się w wyrafinowanej duchowej strawie. Nie wiem, jakie będą losy tego albumu, czy trafi powszechnie "pod strzechy", czy zginie zapomniany przez media, ale jedno jest pewne, że artyści skupieni w kwintecie Archangelica mogą czuć satysfakcję, nawet dumę, że udało im się stworzyć muzykę "podniesioną do rangi sztuki". Jak ktoś nie wierzy, niech przekona się sam, oddając się w jasyr tym wspaniałym, ślicznym dźwiękom. Wiecie, co teraz zrobię? Ułożę się wygodnie ze słuchawkami na uszach i po raz kolejny tak przygotowany w pełni świadomie pozwolę się uwieść tej niepowtarzalnie pięknej muzyce, stanowiącej miód dla każdej wrażliwej duszy. (5)
pewnej opowieści. Gabriele Bernasconi niczego nowego nie wymyślił, swoją historie oparł o Biblie. W tym wypadku też w niczym nie zaskoczył. Jednak udało mu się ściągnąć odpowiednich aktorów. Takie nazwiska jak Andre Matos, Blaze Bayley, Amanda Somerville, Roberto Tiranti i Tim Aymar, robią wrażenie, a są też gwarantem sporej jakości. Niczego nie można zarzucić również mniej znanym śpiewaczkom, Selinie Iussich i Lucii Emmanueli. A nie można też zapomnieć o Zaku Stevensie. To ta grupa głównie skupia uwagę, a swoim wykonaniem daje słuchaczom wiele dobrych doznań. Zabrakło odrobinę geniuszu w muzyce, która napędziłaby całe przedsięwzięcie. No ale to moje odczucie, które może mieć nie wiele z prawdą. Ostatnio sporo jest nowości z melodyjnym power metalem wspieranych nawet przez większe wytwórnie. Ja tego nie rozumiem, ale inni mogą coś przeczuwać, a wręcz wiedzieć. Za jakiś czas wszystko się wyjaśni, a tym czasem projekt Art X i jego "The Redemption of Cain" ani o drobinę nie zachwiał pozycjami Ayreon i Avantasii, co gorsza nie rozbłysło jakoś specjalnie wśród innych podobnych mu projektów. (3) \m/\m/
Attick Demons - Let's Raise Hell Włodek Kucharek
Art X - The Redemption of Cain 2016 Metalville
Za powstanie Art X odpowiada Gabriele Bernasconi, który swego czasu związany był z power metalowym zespołem Clairvoyants (zostawili po sobie dwa albumy "Word To The Wise" i "The Shape Of Things To Come" (2012)). Tym razem Gabriele swojemu projektowi nadał formę metal-opery. Żadna nowość, wiele takich pomysłów przetoczyło się przez ostatnie laty i nikt nie zagroził takim tytanom, jak Ayreon czy Avantasia. Bernasconi muzycznie swój projekt umieścił w melodyjnym power metalu wzbogacając go o elementy progresywne, symfoniczne, epickie i folkowe. Nie wiele można o niej napisać - dobra, poprawna, standardowa, konwencjonalna - to jedne z przymiotów określających jej charakter. Nic innowacyjnego, ani nic genialnego. Fakt zapewniono jej wyśmienite wykonanie i nagranie. Takie nazwiska jak gitarzysta Luca Princiotta (kiedyś Clairvoyants obecnie Doro), klawiszowiec Olivier Palotai (Kamelot), basista Steve Di Giorgio (Testament) oraz perkusista Giuseppe Orlando (The Foreshadowing) zabezpieczyły znakomite wykonanie tła do opowieści całego przedsięwzięcia. Jak wiadomo rock-opera czy metal-opera to sztuka przedstawienia
2016 Pure Steel
Nie przypuszczałem, że Iron Maiden tak szybko po premierze, podwójnego przecież, albumu "The Book Of Souls" tak błyskawicznie wydadzą kolejną płytę. W dodatku znani ze specyficznego poczucia humoru muzycy firmują to wydawnictwo nie legendarną nazwą, ale jako Attick Demons, nawiązując tym samym do zapoczątkowanej jeszcze w latach 80. tradycji koncertów pod różnymi innymi nazwami. To oczywiście żarty, bo tak naprawdę mamy do czynienia z drugim albumem portugalskiej formacji Attick Demons. Problem z nimi jest dwojakiego rodzaju: wokalista Artur Almeida śpiewa, ni mniej, ni więcej, jak sam Bruce Dickinson za najlepszych lat, a muzycy wyjątkowo sprawnie grają w stylu Iron Maiden. Nie brzmi to na szczęście jak jakiś pozbawiony emocji i wyobraźni klon ekipy Steve'a Harrisa, chłopaki dokładają bowiem do tego sporą dawkę energii i słyszalnej radości z grania, jednak uczucie déja vu to przy słuchaniu "Let's Raise Hell" stan permanentny. Wszystko to opatrzono solidnym, trochę undergroundowym brzmieniem, pewnej oryginalności dodają całości - nieliczne jednak - wycieczki w stronę bardziej surowego ("Glory To Gawain") czy power metalu ("Ritual"), Almeida też udowadnia, że nie musi tylko ograniczać się do roli naśladowcy Bruce'a Bruce'a, śpiewając znacznie niższym, mocniejszym głosem w utworze tytułowym, jednak jako całość "Let's Raise Hell" zainteresuje pewnie tylko maniakalnych fanów Maiden. (4), bo słucha się tego naprawdę świetnie. Wojciech Chamryk
Axe Crazy - Ride On The Night 2016 No Remorse
Jest w Polsce kilka zespołów, które przy okazji pomyślnych wiatrów mogą doszlusować do czołówki NWOTHM. Jednym z tych zespołów jest Axe Crazy. Właśnie dopiero co wydali swój duży debiut, który może zadowolić zwolenników właśnie co wspomnianego nurtu. Wersja, która do mnie dotarła zawiera dziesięć utworów w tym intro i przeróbka głównego tematu muzycznego do kreskówki "Jayce And The Wheeled Warriors", czyli "Wheeled Warriors". To co rzuca się od razu, to inspiracje nurtem NWOBHM, a szczególnie Iron Maiden, głównie przez bas gadający niczym ten Harrisa w najlepszych latach, ale nie tylko, bowiem wśród riffów i solówek również odnajdziemy wspomniane wpływy. Gwoli ścisłości skojarzeń z tuzami heavy metalu jest więcej, bo doszukamy się elementów znanych chociażby z Judas Priest czy Saxon. Jednak całość podana jest przez pryzmat doświadczeń muzyków zespołu, co daje specyficznego sznytu muzyce, a zarazem namiastkę własnego stylu. Zbliża to Axe Crazy do tych wszystkich zespołów z nurtu NWOTHM, typu Enforcer, Striker, Dexter Ward, Screamer, Skull Fist, Hitten itd. Kapele te choć konkretnie czerpią z podobnych inspiracji to grają w swój specyficzny sposób, który określam jako kod młodych ludzi tworzących współczesne zespoły grające tradycyjny heavy metal. Nie inaczej jest z Axe Crazy. Jednak wszelkich odniesień w lędzińskim zespole jest znacznie więcej. Zresztą było to już słyszalne na poprzedzającej duży album EPce "Angry Machines". Nie powinniście się dziwić, że czasami wyłapiecie coś z hard rocka czy power metalu. To po prostu świat Axe Crazy. Wszystkie utwory na "Ride On The Night" odegrane są na szybkości, zawadiacko, z powerem. Choć osadzone w tradycyjnym heavy metalu, to każdy kawałek różni sie od siebie, jest dość ciekawie skonstruowany, zawiera całą masę świetnych solówek, riffów oraz wpadających w ucho melodii. Bigos Bros czarują nas swoimi umiejętnościami, to generalnie ich pomysły, a to na riff, a to na solo lub na melodyjny temat, ciągle zawracają nam głowę. Niby wszystko w tej muzyce wymyślono, a oni maja patent, że człowiek słucha tego, jakby pierwszy raz w życiu coś takiego słyszał (a może to tylko mój polski szowinizm). O gadającym basie a'la Harris już pisałem, wiec czas aby coś skrobnąć o perkusji. Andrzej Heczko to kolejny skarb w zespole, jego perkusja zwinnie i z wyczuciem wystukuje rytm, napędzając mechanizm, na którym zbudowana jest cała muzyka Axe Crazy. Nie wybija się ona na pierwszy plan ale w pełni cementuje wszystko ze sobą. Myślę, że z inną perkusją, w ogóle inną sekcją, śląscy muzycy nie osiągnęliby takich efektów, jakie właśnie udało się im uzyskać na "Ride On The Night". Głos Michała Skotnickiego jest wysoki i hm... specyficzny, nie można go porównać do Dio czy Dickinsona, ale znakomicie odnajduje się w muzyce Axe Crazy i nie najgorzej wypada na tle innych wokalistów znanych z kapel nurtu NWOTHM. Utwory, któ-
re znalazły się na pierwszej długogrającej płycie tego zespołu mają swój charakter i każdy w zasadzie mógł być przebojem. W wersji, którą otrzymałem, nie miąłem dużego problemu z wytypowaniem tego najlepszego. Był nim "Wheeled Warriors", przeróbka wspomnianego tematu muzycznego z kreskówki "Jayce And The Wheeled Warriors". Został tak zgrabnie przerobiony, że trudno było uwierzyć, że to nie autorska kompozycja zespołu. Niestety problemy prawne nie pozwoliły na opublikowanie tego kawałka na oficjalnej wersji albumu. Jak napisałem wcześniej każdy kawałek z tej płyty ma swój sposób na słuchacza, żaden z nich nie ustępuje innemu, więc na prawdę ciężko było mi zdecydować się na któryś z nich. Ostatecznie stanęło na tym, że wybierałbym między utworem tytułowym "Ride On The Night" a "Halloween", chociaż "Guardian Of The Light" bardzo długo mi nie odpuszczał... Zespół ponownie nagrywał w PM Studio uzyskał brzmienie, które mi najbardziej pasuje, a mianowicie takie, że zbliżone jest do tego jakie obowiązywało w latach osiemdziesiątych ale ma odciśnięte piętno współczesnych czasów. Całość zamyka futurystyczny obrazek znakomicie pasujący do płyty, jej tytułu, jak do charakteru muzyki. No cóż, znowu dałem się uwieść Axe Crazy, coraz częściej podaje się przyjemności słuchania muzyki, choć jakieś kwestie prób analizy ciągle się pałętają. Niemniej tę płytę będę słuchał jeszcze długo, a później z chęcią będę do niej wracał. (5) \m/\m/
czący elementy symfonicznego i epickiego metalu z thrashową jazdą na najwyższych obrotach. Są też patetyczne zwolnienia i długa partia śpiewana a capella, nie brakuje też efektów ilustracyjnych, jak np. odgłosy walki. (4) Wojciech Chamryk
Bloodstone - F.T.W. 2016 Self-Released
Singapur. Tak, właśnie Singapur - to pierwsze słowo, które przychodzi mi na myśl pisząc tę recenzję. Kraj ten jest kolebką Bloodstone - thrashmetalowej bandy wpierdolu. Chłopaki swoim debiutem "F.T.W." pokazali, że można być młodym zespołem i siać zniszczenie. Zabawny jest fakt, że na świecie jest masę młodocianych thrashbandów, przeważnie z Europy i obu Ameryk, które grają maksymalne gówno, a tu pojawia się taki Bloodstone z jebanego Singapuru (to w pierdolonej Azji) i po prostu rozpierdala. "F.T.W." ma to, czego nie ma większość nowych tworów - serce włożone w muzykę, a nie tylko pieniądze wyłożone na mix i mastering. Album porywa od pierwszego dźwięku i nie puszcza aż do końcu albumu, pozostawiając bardzo długie i potężne afterglow. Oby w przyszłości powstało więcej takich zespołów jak Bloodstone. (5) Lavish
Bestial Invasion - Trilogy: Prisoners Of Miserable Fate 2016 Shellfire Attack
Kiedyś wszystko było jasne: dostawało się do recenzji mniej lub bardziej profesjonalny nośnik, kasetę lub CD/CD-R i nie trzeba było bawić się w detektywa. W epoce tych wszystkich "digital EP" czy innych "cyfrowych singli" sprawy nieco się komplikują, bo wygląda na to, że mam tu nie tylko najnowszą EP-kę Ukraińców z Bestial Invasion, ale też poprzedzającego ją singla. Na szczęście chłopaki łoją konkretny, a przy tym urozmaicony thrash, w którym sporo też klasycznych wpływów typu Iron Maiden, tak więc wszystko inne schodzi na plan dalszy. "Prisoner Of Miserable Fate" to utwór z tego materiału najkrótszy i zarazem najbardziej zróżnicowany, przyspieszający do szaleńczego wręcz tempa, a i wokalista też nieźle daje w nim czadu. "Zodiac: Crime World Mystery" zaczyna się z kolei balladowo, są w nim jakieś filmowe chyba sample i organowe tła, ale do czasu, to jest rozpędzenia się do równie szybkiego tempa jak w poprzednim utworze, histerycznego wrzasku Zadieva i efektownego klangu na fretlessie. Finałowy "Caligula: Salicious Age" też rozwija się stopniowo, a mroczne, ultraszybkie i przy tym chwytliwe granie ciąży w nim bardziej w kierunku power/thrash metalu, z obowiązkową łupanką w finale. Singlowy "J.R.R. Tolkien: Lord Of The Middle-Earth" trwa blisko 10 minut i jest to jak dotąd najdłuższy utwór w dorobku Bestial Invasion: mroczny, łą-
Broken Rain - Here Comes The Pain 2015 Self-Released
Słowacy na metal archives klasyfikowani są jako kapela grająca heavy metal. Niech będzie, choć prawda jest taka, że ich muzyka leży gdzieś między klasycznym hard rockiem i heavy metalem. Słuchając ich utworów ma się wrażenie, że chłopaki nasłuchali się mistrzów lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych zeszłego wieku, począwszy od brytyjskiego hard rocka, po przez NWOB HM, a kończąc na amerykańskim heavy metalu określany jako glam metal. Pełno tu różnych odniesień do Deep Purple, Whitesnake, Blacjk Sabbath, Judas Priest, Iron Maiden, Accept, Krokus, Motley Crue, Quiet Riot czy chociażby Keel. Słowacy zaprezentowali się jako sprawni muzycy z talentem do pisania zgrabnych i ciekawych kompozycji, których głównymi cechami są melodyjność, chwytliwość i prostota. Współczesna produkcja nadaje ich muzyce również pewnego sznytu melodyjnego power metalu, co niekiedy przypomina Edguy. W sumie fajnie słucha się tego albumu, mimo że w świadomości pulsuje myśl, iż oryginały są znacznie lepsze. Mam jeszcze jedno skojarzenie. Skupiając się jedynie na muzyce Steel Phanter mam podobne uczucia zasygnalizowane powyżej, co nie przeszkadza mi, że lubię
słuchać i doceniam ich propozycje. Już wspominałem, że muzycy Broken Rain znają się na swoim fachu, instrumenty brzmią dobrze, są czytelne, choć mogłyby brzmieć mocniej i bardziej soczyście. Głównie myślę o gitarach i perkusji. Bardzo odpowiada mi brzmienie organów Hammonda choć nie ma ich zbyt wiele. Wokal jest przyzwoity. Niestety współczesne pokolenia rzadko kiedy mogą się pochwalić kimś takim jak chociażby nieodżałowany Dio. Ogólnie obecnie mało jest dobrego hard'n'heavy, dlatego warto mieć oko na Słowaków, a fani takiej muzyki znajdą na "Here Comes The Pain" kilka nowych hymnów, chociażby taki "Forgotten Heroes". Na koniec jeszcze jedna uwaga, słuchać albumu głośno i kilka razy dać mu szanse, im dłużej słucha się go, tym utwory lepiej wchodzą w głowę, a później albo w niej zostają, albo wyłączycie płytę i o niej zapomnicie. (4) \m/\m/
CETI - Snakes Of Eden 2016 MetalMind
CETI istnieje od 1989 roku i w zasadzie od początku wbrew, a nawet na złość wszystkim i wszystkiemu, forsuje swoje uwielbienie do tradycyjnego hard rocka i heavy metalu. Nie jest to łatwe, nawet teraz, gdzie wydaje się, że i w naszej ojczyźnie jest ciut większe zainteresowanie tradycyjnym heavy metalem. Wydawane na przestrzeni lat albumy CETI zawierały zawsze mieszankę wspomnianych kierunków muzycznych, raz przeważał jeden, raz drugi. Był też moment, że do gry wkroczyły wpływy progresywnego rocka. Od ostatnich albumów poznański zespół brnie, a poniekąd mknie, w stronę siarczystego tradycyjnego heavy metalu. Już otwierający "Edge Of Madness" wciąga nas w "maidenowskie" klimaty, ale nie tylko te inspiracje eksplorują muzycy tego zespołu, bo można wyłapać jeszcze coś z Judas Priest czy Saxon. W mniejszej ilości ale równie mocno, odznaczające się są wpływy hard rocka. Z takich "2027" czy tytułowego "Snakes Of Eden" dumne mogłyby być, Deep Purple, Black Sabbath (z Dio) czy Whitesnake. Jednak to nie koniec bodźców wykorzystywanych przez muzyków. W mniejszym stopniu ale wyczuwalne są dokonania amerykańskich zespołów typu Dokken, Ratt, Cinderella czy też europejskich Def Leppard, Pretty Maids, itp. Ogólnie wygląda to tak, jakby kompozytorami muzyki na "Edge Of Madness" byli muzycy, którzy intensywnie współprzeżywali wszelkie dokonania ciężkiego rocka, od początku jego powstania do momentu jego największego rozkwitu (czyli lat osiemdziesiątych), znali jego wszystkie najlepsze i najgorsze walory i w najbardziej udany sposób wykorzystali to co najlepsze w tej muzyce. Jest to główna różnica między CETI a nurtem NWOTHM, który inspiruje się heavy metalem lat osiemdziesiątych, to jednak odciska wrażliwość współczesnych muzyków, którzy znają tę muzykę tylko ze starych płyt. Być może, to wpływ Grzegorza Kupczyka, który faktycznie współuczestniczył jako fan i muzyk w zjawisku zwanym ciężkim rockiem i nie
RECENZJE
137
musi podkreślać, że gra oldschool, bo najzwyczajniej w świecie nim właśnie jest. Może to szczęśliwy traf, że zebrali się muzycy, którzy nie dość, że czują w ten sposób tę muzykę, to potrafią zagrać ją tak jak w dawnej epoce. Stanowi to o pewnej wyjątkowości zespołu. Jednak główną osobliwością poznaniaków jest to, że po prostu mają swój styl, bowiem po jaką by inspirację sięgnęli, do jakiego by zespołu ich porównać, to jednak słychać, że przy każdej nutce majstrowali swoimi rękoma, stawiając na szali swój talent i umiejętności. Muzyka na "Snakes Of Eden" jest szybka i mocna. Kompozycje bardzo zgrabnie napisane i świetnie zaaranżowane. Pełno w nich wybornych riffów i solówek. Wspomagają je stylowe klawisze, które są słyszalne wtedy kiedy trzeba. Sekcja pracuje sprawnie, uwypuklając wartości każdego kawałka, choć bas pulsuje bardziej niż to wymagane jest ogólnie w hard'n' heavy. Jednak to melodie nadają charakter każdemu z utworów, a w wypadku tego albumu, muzycy przeszli samych siebie. Swoich faworytów przez przypadek już wymieniłem, dorzucił bym jeszcze klasyczny heavy metalowy hymn "Midnight Rider". Przypuszczam, że inni będą typować zupełnie inaczej, a jest to o tyle trudne, bowiem każdy utwór z tej płyty może być przebojem. Niewątpliwie w uwypukleniu melodii największą rolę odegrał Grzegosz Kupczyk i jego głos ukształtowany przez tuzów wokalistyki rockowej. Kupczyka można porównywać z Gillan'em, Coverdale'm, Dickinson'em i do innych wielkich, dla mnie jednak stanowi on klasę sam dla siebie, po prostu jest Kupczykiem. W wypadku tego albumu teksty są po angielsku, okazuje się bowiem, że istnieje poza Polską spora grupka zainteresowanych dokonaniami poznaniaków, a dla nich język polski jest mało atrakcyjny. Nagrań dokonano w MP Studio, które na ta chwile jest synonimem dobrej produkcji. Nie inaczej jest z "Snakes Of Eden", jego brzmienie nawiązuje do lat osiemdziesiątych ale wiadomo, że nagranie pochodzi z czasów współczesnych. W Polsce kapela też ma swoich wiernych fanów, nie wielkie to grono ale wierne. Są złośliwcy, którzy twierdzą, że to jedynie dziennikarze piszący im pozytywne recenzje. Nawet gdyby... ja jestem wśród nich i liczę, że następne albumy będą przynajmniej na poziomie tego albumu, a może i lepsze... (5) \m/\m/
Charred Walls Of The Damned Creatures Watching Over The Dead 2016 Metal Blade
Pojęcie supergrupy nie robi już praktycznie na nikim wrażenia, bo to nie lata 70. czy 80., kiedy niemal każdy przypadek współpracy wielkich muzycznej sceny okazywał się czymś godnym uwagi. Charred Walls Of The Damned bez dwóch zdań zasługuje jednak na miano supergrupy, skoro udzielają się tu Tim Owens, Steve DiGiorgio, Jason Suecof i mózg całego przedsięwzięcia, perkusista Richard Christy. "Creatures Watching Over The Dead" to już trzeci album tej formacji i chociaż nie jest to
138
RECENZJE
żadne objawienie, to jednak w kategorii power/thrash metalu robi co najmniej solidne wrażenie. Kompozycje są dopracowane, pełne patentów typowych dla lat 80., a przy tym nie brakuje też nawiązań do czasów współczesnych, np. blackowych przyspieszeń w "The Soulless". Również Tim "Ripper" Owens nie ogranicza się do swoich trademarkowych wokali: owszem, ostre, drapieżne partie są tu licznie reprezentowane ("As I Catch My Breath", mogący bez problemu trafić na "Painkiller" Judas Priest "Reach Into The Light", finałowy "Living In The Shadow of Yesterday"), ale nierzadko śpiewa też niżej ("Lies") bądź melodyjniej ("Afterlife"). Dużej klasy są też gitarowe sola - to w "Tear Me Down" zagrał gościnnie Rob Cavestany z Death Angel - i generalnie słuch się "Creatures Watching Over The Dead" całkiem przyjemnie. Pewnie na koncercie ten materiał wypada jeszcze lepiej, ale śmiem wątpić, by Charred Walls Of The Damned zdecydowali się zagrać nad Wisłą. (4) Wojciech Chamryk
Crucified Mortals - Psalms of the Dead Choir 2016 Hells Headbangers
"Psalms of the Dead Choir" to album, wobec którego fani Slayera nie powinni przechodzić obojętnie. Tak sądzę. W tym przekonaniu utwierdzają mnie riffy oraz tematyka albumu. Oczywiście, nie jest to bezpardonowa zrzynka, bądź niesubtelny klon wyżej wymienionego. Choć kompozycje posiadają wiele z tego, czym kiedyś raczył spragnionych ciężkiej muzyki fanów Slayer. Album rozpoczyna się kompozycją zatytułowaną "{", krótkim intrem złożonym z grzmiącego basu na tle zapętlających się fraz wygrywanych przez pianistę. Następnie po tym subtelnym, mrocznym intrze wchodzi z pełnego kopyta wałek "Traitor". Od razu można zauważyć, że zespół w tańcu się nie certoli, rozdając na lewo i prawo coraz to kolejne motywy przesiąknięte Destruction, Slayerem oraz Cancerem. Inspiracje amerykańskim thrashem słychać dobrze na "Bringer of Death". Teutoniczne riffy przemieszane z brytyjskimi frazami grzmią m.in na "Ominous Creatures". Oczywiście wszystko to odbywa się przy dynamicznie zmieniającej się prędkości, od szybkich, zrywających kaszkiety, fedory i inne elementy ubioru z głów riffów aż do walcowatych, ciężkich motywów. Brzmieniowo udało się im uzyskać całkiem wierne staroszkolne wrażenie, przy jednoczesnym zachowaniu dość sensownej klarowności instrumentów. Jednak jeśli chodzi pozycjonowanie, to bas jest z tyłu, przygnieciony przez gitary prowadzące, perkusję oraz wokal. Wokal, który jest tym, czego oczekuje po zespole thrashowym grającym w tych klimatach i w ten sposób - basowy, chrapliwy. Czasami do wokaliz wkradnie się jakiś krzyk umiejscowiony na wyższych częstotliwościach. Idealnie pasuje do zgryzoty, zniszczenia, zezwierzęcenia opiewanego w tekstowych. Technicznie? Osobiście wydaje mi się że perkusista parę razy się lekko potknął - albo motyw perkusyjny nie pasował do całokształtu chwili. Co do zalet albumu, po-
za klimatem, pewnym oddaniem do staroszkolności, można dorzucić udany cover Desultory. "Into Eternity" zostało przez ten zespół zinterpretowane w sposób nienaganny. A łatwo skiepścić klasyki ciężkiego metalu, o czym kiedyś się przekonało Bestial Invasion coverując "Damiena". Co do wad? Może prostota, pewna odtwórczość, parę potknięć. Nic szczególnego. Ogółem (4,5). Poza tym warta uwagi jest stylistyka ich okładek, oraz inspiracje klasykami kina lat 20. ubiegłego wieku. Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Crystal Ball - Déja-Voodoo 2016 Massacre
"Bogowie melodyjnego metalu" - ktoś w Massacre Records nieźle poleciał w tym sloganie, ale fakt faktem, że na swym, już dziewiątym albumie ta szwajcarska ekipa gra całkiem niezgorzej. Przeważa tu rzecz jasna power metal we współczesnym wydaniu: szybki, dynamiczny i zwykle dość przebojowy ("Suspended", "Reaching Out"), gdzie melodyjne refreny to norma, a błyskotliwe sola też ubarwiają poszczególne kompozycje. Nie brakuje też licznych odniesień do tradycyjnego heavy metalu, dzięki czemu tytułowy opener, "Director's Cut", "To Freedom And Progress" czy "Dr. Hell No" to surowe, pełne mocy numery, co jeszcze bardziej podkreśla drapieżny i silny głos Stevena Mageney'a. Radzi on sobie też doskonale w balladach, jednak tu "Home Again" jest znacznie ciekawsza od, momentami zbyt monotonnej, "To Be With You Once More". Chyba niepotrzebnie zespół zdecydował się też dorzucić w wydaniu digipack dwa bonusy, bowiem "Full Disclosure" to szybki, przyjemny, ale nijaki utwór, "Fool's Parade" ma zaś ciekawe momenty, choćby mocarne współbrzmienia gitarowo-organowe, ale psuje je mdły refren. Warto jednak odnotować kolejny udział, stałego już chyba producenta Crystal Ball, Stefana Kaufmanna (ex-Accept, ex-U.D.O.), który nie dość, że zaśpiewał dwukrotnie w chórkach, to jeszcze zagrał solówkę w "Home Again". Całość więc na: (3,5)
razem, jest to otwierający album "The Gasoline Solution" utwór "Tinkerbell Must Die". Oczywiście, do starych czasów nie odwołują się tylko ozdobnikami, ale samym kręgosłupem swojej muzyki - od początku słychać to, co sprawia, że Darkness jest tym czym jest - a w tym przypadku są to riffy, zagrane w taki sposób, że ciężko nie przywołać sobie ich wcześniejszych dokonań. Oczywiście mówię tu o "Death Squad" i "Defenders of Justice", do których zresztą nawiązuje również okładka "The Gasoline Solution". Wracając do "Tinkerbell Must Die", jest to szybki, brutalny i zobrazowany kawałek (właśnie do niego zespół nakręcił teledysk). Następnie "Another Reich" jest utrzymany w dość wolnym, przytłaczającym tempie kawałkiem, który od połowy rozpędza się. A pisałem już, że riffy jak z "Death Squad"? To napiszę jeszcze raz. W kolejności "Freedom On Parole" - które lirycznie jest takim małym nawiązaniem do "Predetermined Destiny". Ogółem tematyka krążka jest niezmienna niczym tendencja do obniżania podatków przez państwo. Ba, nawet dotyczy tego samego tematu, czyli społeczeństwa oraz ruchów społecznych - o czym mówi tytuł krążka. "Fuck, Sleep, Work, Eat" - tak grzmi Lee w refrenie. Mogę powiedzieć, że jest to jeden z lepszych wokali ostatnio jakie słyszałem (w tym gatunku). Oczywiście, wokal Olliego był wyjątkowy, jednak Lee z swojej roli wywiązuje się dobrze. Zresztą jak sekcja rytmiczna. Po "Freedom on Parole" nadchodzi "Welcome To Pain", które mnie osobiście pachnie Kreator'em z ich początku. Możemy się rozpisywać o kolejnych kawałkach, ale wystarczy powiedzieć, że album posiada parę naprawdę świetnych kompozycji, jak wcześniej wymienione, tytułowy, "L.A.W" z EPki "XXIX" oraz "Pay a Man" tematycznie lekko zalatujący "Kill on Command" Vio-lence. Aaa, nie wspomniałem o akustycznie zaczynającym się "This Bullet's For You". Znowu nawiązanie do "Death Squad". Co do brzmienia. Jest dobre, chociaż bas jest trochę z tyłu, a nawet za bardzo. Ale brzmieniowo nie ma co się przyczepiać. Co do solówek? Dość sztampowe, chociaż idealnie pasują i dobrze brzmią. Nie, nie silą się zresztą specjalnie na wyjątkowość, dają porządny materiał, którego fani muzyki thrashowej oczekują. Jak dla mnie, jest lepiej w porównaniu do tego, co w chwili obecnej zamierza prezentować Metallika (wnioskuję po teledyskach, które wstawia tenże zespół). Dla mnie (5) i No more discussion! Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Wojciech Chamryk
Darkness - The Gasoline Solution 2016 High Roller
Pozytywka w metalu to nie jest całkiem nowa rzecz, jej dźwięk został m.in. zastosowany na albumie "Sacrifice" Dragon'a, bądź na "VI" Onslaught. Zresztą, aby podać przykłady budowania napięcia po przez pozytywkę, wystarczy przywołać film "For a Few Dollars More", gdzie była ona jednym z głównych elementów fabuły. Jednakowoż, również dzisiaj ma ona swoje miejsce. Tym
Dark Avenger - Tales Of Avalon: The Lament 2016 Scarlet
"Tales Of Avalon: The Lament" to, oryginalnie wydana przed trzema laty, wznowiona właśnie przez włoską Scarlet Records trzecia płyta tej brazylijskiej formacji. Skoro płyta pojawiła się ponownie na rynku to najwidoczniej jest na nią zapotrzebowanie, bądź też ktoś uznał, że może ona zainteresować fanów power metalu, jednak "Tales Of Avalon: The Lament" jako całość lokuje się co najwyżej w niższej stawce sta-
nów średnich tego nurtu. Ot, sprawnie zagrany współczesny power, często z symfonicznym rozmachem, patetyczny i podniosły, z długimi, rozbudowanymi kompozycjami. Fakt, muzycy radzą sobie z nimi doskonale, ale za wiele tu kompozytorskich i aranżacyjnych schematów czy przewidywalnych rozwiązań, chociaż takiemu "From Father to Son" i "And So Be It…" z kobiecym śpiewem oraz bardziej tradycyjnemu, znacznie mocniejszemu, "Doomsday Night" atrakcyjności odmówić nie można. W sumie gdyby nie wokalista Mário Linhares, to pewnie przeszedłbym nad Dark Avenger do porządku dziennego, ale facet ma kawał wszechstronnego głosu i niezaprzeczalny talent, dzięki któremu bryluje w większości kompozycji, zwłaszcza w wyższych rejestrach "The Knight On The Hill", rozmarzonej balladzie z dziecięcym chórem "Can You Feel It?" oraz wspomnianym już, dla mnie najlepszym na płycie, "Doomsday Night" z ostrymi, drapieżnymi partiami. W sumie warto więc sprawdzić "Tales Of Avalon: The Lament" dla brazylijskiego Diego Valdeza. (3,5)
płytę utwór "So What", który klimatem mocno przypomina dokonania Rogera Watersa. Z resztą Dee śpiewa tu trochę pod Watersa, z całej piersi i z całego serca. A przecież utwór jest dość prosty, gitara akustyczna, smyki, gdzieś w tle pomrukuje syntezator i wspomagający chórek przy końcu. A efekt taki, że jesteśmy w innym wszechświecie. A już zupełnie nie do pobicia jest cover macierzystej grupy "We're Not Gonna Take It", wykonany tylko przy akompaniamencie fortepianu, gdzie wokal Dee rozwala każde uniwersum. Dee Snidera mógł zrobić wszystko ale wybrał jak najgorzej potrafił. Nie wystawie jednak tej płycie oceny - byłaby najgorsza - a to dlatego, że zupełnie nie jest w moim guście i dlatego o opinię powinniście zapytać się kogoś, kto słucha i lubi taka muzykę. Może faktycznie ma ona jakąś wartość. Mnie pozostaje nadzieja, że to jedynie wyskok tego artysty. \m/\m/
Wojciech Chamryk
Demon Bitch - Hellfriends 2016 Skol
Dee Snider - We Are The Ones 2016 earMusic
Nie bardzo wiem jak ugryźć tę płytę i co o niej sądzić. Dee Snider i Twisted Sister to kult w pewnych kręgach hard rocka i heavy metalu. Mają szacunek nawet wśród fanów ekstremalnego grania (pominąwszy polskich maniaków). Sam Snider brał udział w bardziej lub mniej udanych projektach jak Desperado, Widowmaker czy Van Helsing's Curse. Jednak były to produkcje około heavy metalowe. Dee Snider ma też kilka wydawnictw firmowanych pod własnym nazwiskiem, niestety nie słyszałem ani jednego z nich, więc trudno coś więcej o nich powiedzieć. Nie wiem jak będzie promowane "We Are The Ones" ale dla mnie znalazły się tu nowomodne do porzygu melodyjne piosenki, które stanowią mieszankę post punkowych hiciorów, błahego pop rocka i popłuczyn czegoś co współcześni Amerykanie nazywają hard rockiem. Ogólnie całość jest obrzydliwa, mdła i nadaje się jedynie do współczesnego radiowego eteru dla młodzieży, która myśli że jest buntownicza, tak jak kiedyś nastolatkowe, którzy zaczęli słuchać Blure. Chciałem napisać teraz, że taki "Head Like a Hole" z tego wszystkiego shitu jest najlepsze, bo utrzymany jest blisko tego co robił Nine Inch Nails (strzelałem, bo ogólnie nie słucham takiej muzyki). Jednak mnie uświadomiono, że jest to ni mniej ni więcej, a właśnie cover tej kapeli… Nie mam pojęcia co strzeliło Snider'owi aby firmować takie dźwięki, nigdy nie posądzałbym go, że może odnaleźć się w takiej (tfu) muzyce. Jednak to jego wybór, ponoć bardzo dobrze się z tym czuje. Cóż, powodzenia… Oczywiście do produkcji nie ma co się czepiać. Wszystko według obowiązujących standardów. Ba, wokal i wykonanie Dee Snidera jest wyśmienite! A przecież facet przekroczył 60-tkę, a głos ma jak dzwon! Tym bardziej żal dupę ściska, bo wiem, że stać go na wiele więcej. Świadczy o tym chociażby kończący tę
"For fans of: early Jag Panzer, Liege Lord, Mercyful Fate, Medieval Steel" głosi promocyjna notka. Śmiało można dodać do tej listy choćby Omen, Angel Witch czy Satan i wszystko jest jasne: amerykański kwintet Demon Bitch na swym debiutanckim albumie zdecydowanie hołduje starej szkole tradycyjnego metalu. Chłopaki czerpią więc zarówno od brytyjskich klasyków NWOBHM, jak i swych słynnych pobratymców, grając z polotem i fantazją godną swych wielkich poprzedników. Siedem utworów, 36 minut archetypowej, totalnie oldschoolowej muzyki, cudownie kiczowata, również typowa dla tamtych lat okładka - zwolennicy czegoś nowocześniejszego nie znajdą na "Hellfriends" niczego dla siebie. Wszyscy inni mogą jednak śmiało sięgnąć po ten krążek: u starszych déja vu murowane, młodsi zyskają zaś poglądowy materiał edukacyjny niczym z tamtych lat, ale w wykonaniu swych rówieśników. (5) Wojciech Chamryk
Desert Near The End - Theater Of War 2016 Metal Scrap
Desert Near The End to zespół który istnieje od 2010 roku, ale jego muzycy tułają się po greckiej scenie już od 1997 roku. "Theater Of War" jest już trzecim albumem tej kapeli i proponuje nam wściekły, agresywny power/thrash metal. Ogólnie jestem zaskoczony, że będzie mi dane wysłuchać czegoś tak dobrego. Grecy owszem odwołują się do starej szkoły grania, robią to wystarczająco dobrze ale nie odżegnują się od współczesnej techniki i mocarnego, mia-
żdżącego brzmienia, dbają o swoja melodyjność ale też od czasu do czasu grzmotną prawie blastami. Dawno nie słyszałem aby ktoś z taką furią próbował grać thrash ale z równą zawziętością chciał utrzymać się przy melodii. Każdy z utworów wali nas na odlew, dźga solówkami czy miażdży motoryką. Jedynie początek ostatniego utworu "At the Shores" daje nam trochę wytchnienia. Nie oznacza to, że kompozycje to jakieś prostactwo, o nie, sprawy mają się z goła inaczej. Utwory są ciekawe, każdy z konkretnym pomysłem, gęsto zagrane i przykuwające uwagę. Sporo w tym też melodii. Każdy z instrumentów pracuje na najwyższych obrotach, atakując nas nie tylko mocą ale i techniką. Ciekawostką jest fakt, że perkusja to sztuczny twór, co w ogóle nie rzuca się w uszy. Niemniej dla konkretnego rozwoju tej kapeli, obecni muzycy powinni zadbać, aby perkusista był z nimi na stałe. Muzycznych skojarzeń jest bez liku, głównie związanych ze sceną amerykańską, ale trudno zdecydować się na któreś konkretnie. Trochę inaczej jest z głosem Alexandros'a Papandreou'a, bowiem dość często przypomina on wściekłego Hansi'ego Kursch'a. Niemniej Desert Near The End brzmi po swojemu, co nie wątpliwie jest jego dużym atutem. "Theater Of War" przypadł mi do gustu i być może jestem jeszcze w pewnym stanie euforii, którą wywołała ta płyta. Jednak mam nadzieję, że intuicja mnie w tym wypadku nie zawodzi oraz, że inni dostrzegą to samo, czego Grekom niezmiernie życzę. (4,7) \m/\m/
Dirkschneider - Live - Back To The Roots 2016 AFM
Udo Dirkschneider od lat sięga po utwory zespołu w którym zdobył sławę, jednak po raz pierwszy uczynił to na taką skalę, zestawiając program ostatniej trasy wyłącznie z klasycznych utworów Accept. Ten powrót do korzeni, a jednocześnie do lat 70. i 80. obejmuje aż 24 utwory i pewnie nie ma fana tradycyjnego metalu któremu po zapoznaniu się z ich listą nie pojawiłby się szeroki uśmiech. Oczywiście nie jest to Accept, ale wykonaniom nie brakuje precyzji i ognia, zaś Sven Dirkschneider, Fitty Wienhold, Andrey Smirnov i Kasperi Heikkinen solidnie przygotowali się do tej trasy. Nie zawodzi też główny mistrz ceremonii, bowiem Udo Dirkschneider jest przy głosie i w formie, nawet jeśli to i owo poprawiono w studio, co jest już chyba obecnie powszechnie stosowaną praktyką przy wydawnictwach koncertowych. Wspominkowa trasa nadal zresztą trwa, a "Live Back To The Roots" zarejestrowanio w Niemczech w kwietniu tego roku. Publiczność szaleje od początku, ale trudno o inną reakcję przy słuchaniu takich ponadczasowych hymnów jak: "Starlight", "Living For Tonite", "Flash Rockin' Man", "London Leatherboys", "Midnight Mover", "Breaker" czy "Head Over Heels". Są one zresztą często połączone ze sobą, płynnie przechodzą jeden w drugi, a muzycy muszą mieć niezłą frajdę z ich grania, co przekłada się nie tylko na poziom wykonania, ale też
coraz bardziej entuzjastyczną reakcję publiczności. Może ona też wykazać się w wydłużonych wersjach "Neon Nights" i "Princess Of The Dawn", ale przy którymś z kolei słuchaniu zaczynają one jednak nieco nużyć, tym bardziej, że są tuż po sobie, podobnie jak druga taka para na sam koniec koncertu, "Balls To The Wall" i "Burning". Wydłużono też o gitarowe solo i śpiewy publiczności kultowy "Metal Heart", ale już "Restless And Wild", "Son Of A Bitch", "Wrong Is Right", "TV War", "I'm A Rebel" i "Fast As A Shark" (intro śpiewają fani) są szybkie i uderzają równie bezlitośnie jak przed wielu laty. Dla fanów Accept i Udo D. zakup obowiązkowy, a jeśli ktoś chciałby mieć taki the best of live z najważniejszym głosem niemieckiej legendy to wybór "Live - Back To The Roots" też wydaje się całkiem rozsądnym rozwiązaniem. (5) Wojciech Chamryk
Eilera - Face Yur Demons 2016 Echozone
Ponoć Eilera wywodzi sie z nurtu gotyckiego rocka/metalu. Mnie bardziej pasuje do nurtu melodyjno symfonicznoprogresywnego power metalu, choć na "Face Yur Demons" podany jest on w wersji zdecydowanie bardziej popowo, folkowo, elektronicznej. Niemniej ten album to już czwarty w kolejności duży studyjny krążek, więc może na poprzednich było więcej tego gotyku. Zacznę jednak od tego, że głos Eilery mnie nie drażni. Trochę to dziwne, bo niczym szczególnym on się nie wyróżnia, tak jak wiele innych głosów kobiet z tego nurtu. No może tym, że niekiedy ma manierę lekko przypominającą Sinead O'Connor (ale może to moja wybujała wyobraźnia). Generalnie pewne zaskoczenie. Muzycznie kapela prezentuje się bez rewelacji, bowiem słuchając albumu ma się wrażenie, że już wszystko gdzieś to słyszeliśmy. Dość ambitne podejście do kompozycji i ich aranżacji, ale tylko w ramach rozrywki. Jest melodyjnie, a zarazem ciekawie, lecz podane w taki sposób aby to - ciekawie - za bardzo nie absorbowało odbiorcy. W wypadku "Face Yur Demons" bardzo mi to odpowiada. Owszem wyłapuje na niej te ciekawostki muzyczno-aranżacyjnie ale najzwyczajniej w świecie jedynie słucham sobie tej płyty. Odkrywanie na nowo przyjemności tylko ze słuchania muzyki sprawia mi wielka frajdę, więc kiedy mogę to oddaję się temu szczęściu, a ten album daje mi taką okazję. Jakby nie wnikać w ten krążek, Eilera proponuje nam taki ambitniejszy dobrze skrojony pop-rock z lekkim dotykiem melodyjnego heavy metalu i innymi dodatkami. Ta mieszanka znakomicie spisuje się w czasie relaksu ale takiego aktywnego. Owszem można puścić tę płytę mimo uszu, jako tło do konkretnych zajęć, ale akurat utwory z "Face Yur Demons" potrafią na swój sposób przykuć swoja uwagą. Są one wielorakiego formatu ale ciężko jest wyróżnić jakikolwiek z nich, choć mnie najbardziej w padł w ucho "Your Way". Kawałek melodyjny, skoczny, z a'la metalowym riffem, z folkowym tematem i z niezłą solówką (choć zbyt krótką). Podobny do niego jest "Frozen Path" ale
RECENZJE
139
ten jest bardziej "wilczy", patetyczny i motoryczny. Takie płyty przeważnie są dobrze przygotowane. Nie inaczej jest w tym wypadku, gdzie brzmienie i produkcja zadowolą zwolenników rozrywkowego rocka i metalu. Właśnie do tego odbiorcy skierowany jest ten album. Fani Nightwish, Within Temptation czy Epiki powinni być zainteresowani. (3) \m/\m/
Epica - The Holographic Principle 2016 Nuclear Blast
"Myślę o jeszcze głębszym zbadaniu koncepcji Holograficznego Wszechświata. Fascynuje mnie idea, że nasz sposób doświadczania rzeczywistości może być hologramem" - zapowiadał w sierpniu 2015r. nowy album Epiki założyciel zespołu Mark Jansen. Słowa dotrzymał. 30 września 2016r. ukazała się siódma już płyta gwiazd holenderskiego metalu symfonicznego zatytułowana "The Holographic Principle". Na swoim najnowszym krążku Epica zaskakuje nas swoją muzyczną dojrzałością, nie tylko poprzez oryginalne gitarowe riffy i jeszcze lepszy niż wcześniej wokal Simone, ale również przez ambitne teksty, poruszające problemy współczesnego świata: zagrożenie wojną i coraz szybszy rozwój technologii. W podniosłą atmosferę albumu wprowadza nas preludium "Eidola". Dźwięk bębnów i śpiewający po łacinie chór budzi w nas jednocześnie niepokój i ekscytację, która nie znika przy słuchaniu kolejnych piosenek. Z kolejnym utworem "Edge of the Blade" album stopniowo nabiera tempa - nie bez powodu został wybrany na singiel promujący płytę, jest szybki i łatwo wpada w ucho. Ponadto idealnie eksponuje możliwości wokalne Simone, która płynnie przechodzi z partii bardziej rockowych do śpiewu operowego, chociaż na pochwałę zasługuje też wyostrzony z wiekiem growl Marka Jansena. "A Phantasmic Parade" zachwyca z kolei ciekawą linią melodyczną oraz niezwykle efektowną formą - stanowi swego rodzaju dialog Simone z chórem. W połączeniu z ostrymi gitarowymi riffami w drugiej połowie utworu całość daje niezwykły efekt. Kolejny kawałek "Universal Death Squad" przypomina z kolei niektóre piosenki z "The Quantum Enigma", co jednak nie może dziwić, gdyż "The Holographic Principle" kontynuuje główną ideę poprzedniego krążka. Poniekąd znajomo brzmi też "Divide and Conquer", bowiem kolejny już raz Epica decyduje się zająć swoje stanowisko w dyskusji na tematy polityczne. W utwór wplecione są głosy amerykańskich i europejskich polityków, a całość traktuje o sytuacji na Środkowym Wschodzie. Podobny zabieg zastosowano wcześniej m.in. w "Deter the Tyrant" z "Requiem for the Indifferent", na którym pojawiło się przemówienie dyktatora Kaddafiego. Dojrzały tekst i poważna tematyka nie jest jednak jedynym atutem tego niezwykłego utworu. W szóstej piosence z płyty "Beyond the Matrix" na wyróżnienie zasługuje wyśpiewany przez chór energetyczny refren oraz doskonała synchronizacja wokalu Simone z linią melodyczną. Największym zaskoczeniem płyty jest jednak zdecydowanie utwór
140
RECENZJE
"Once Upon a Nightmare". Tytuł sugerował, że będzie to jeden z ostrzejszych kawałków, a tymczasem Epica zafundowała nam przepiękną melancholijną balladę przypominającą nieco "Chasing the Dragon" z "The Divine Conspiracy". To właśnie w takich delikatnych utworach głos Simone Simons sprawdza się najlepiej. Instrumenty smyczkowe, męski szept i pianino stwarzają baśniowy klimat, lecz końcówka utworu zaskakuje mocniejszym uderzeniem. To mocne uderzenie pozostaje też przy kolejnej piosence czy "The Cosmic Algorithm". Ta nadzwyczajna płynność to kolejny plus "The Holographic Principle" - każdy utwór jest swego rodzaju kolejną częścią tej muzycznej i lirycznej układanki. Podniosła melodia z początku utworu "Ascension - Dream State Armageddon" wzbudza w nas lekką niepewność i niepokój, którego apogeum jest ostry growl Marka Jansena. Podobne emocje budzi przesłanie utworu: Nic nie jest takie jak się wydaje, a cały nasz świat może być jedynie iluzją. Piosenka stanowi kolejny kawałek, w którym muzyczny duet Simone i Mark sprawdza się znakomicie. Wraz z utworem "Dancing in the Hurricane Ascension" tworzy rozdzieloną całość - końcówka jednej piosenki jest początkiem drugiej. W "Dancing in the Hurricane" dostrzegamy zaś mocne wpływy muzyki orientalnej czy wręcz etnicznej, z którą Epica flirtuje już od wielu lat (przykład: "Serenade of Self-Destruction" z "Requiem for the Indifferent"). Uwagę przykuwa też w utworze refren w wykonaniu Simone. W "Tear Down Your Walls" delikatny dźwięk pianina płynnie przechodzi w ostre gitarowe riffy. Agresywny wokal Marka łagodzony jest przez eteryczny śpiew Simone - to kolejny utwór dobrze obrazujący wypracowaną przez lata między nimi muzyczną harmonię. Album zamyka epicki 11-minutowy utwór "The Holographic Principle - A Profound Understanding of Reality", idealnie podsumowujący cały krążek. Dzieło (słowo piosenka jest tu zdecydowanie niewystarczające) eksponuje cały kunszt muzyczny Epiki. Śpiewający po łacinie chór, który otwierał album, teraz rozpoczyna utwór go zamykający. Każdy z członków zespołu prezentuje się w "A Profound Understanding of Reality" z najlepszej strony. Simone Simons zachwyca wszechstronnym wokalem, a męska część grupy growlem, perkusją i gitarowymi riffami pokazuje ostry metalowy pazur. Chociaż po sześciu albumach trudno oczekiwać od zespołu szczególnej oryginalności, "The Holographic Principle" naprawdę trzyma bardzo wysoki poziom i w niektórych miejscach faktycznie zadziwia. Epica nie próbuje łagodnieć śladem niektórych zespołów grających metal symfoniczny. Co ważniejsze, w twórczości Epiki nie liczą się tylko ostre dźwięki instrumentów oraz świetny męski i żeński wokal. Płyta jest mocna także jeśli chodzi o teksty. Mark Jansen jako psycholog z wykształcenia od lat zagłębia się w tajniki ludzkiej egzystencji, szukając prawdy o sensie życia. Album daje więc nam nie tylko solidną porcję dobrej muzyki, ale też kilka ciekawych tematów do przemyślenia. Epica stara się nie eksperymentować z brzmieniem, chociaż… Właściciele specjalnej edycji krążka będą mieli okazję usłyszeć Epikę z całkiem nowej muzycznej strony. Na tej wersji albumu, oprócz instrumentali i bonusowej ballady "Immortal Melancholy", znajdują się bowiem alternatywne akustyczne wersje czterech hitów z płyty. Jeżeli chcecie usłyszeć rapujących członków zespołu, muzykę cygańską i Simone śpiewającą "It's the funky groove
that makes my booty move" to zdecydowanie polecam wam wersję deluxe. Już wcześniej zespół udowodnił, że świetnie sprawdza się akustycznie m.in. na Pinkpop Festival 2014. Aż chciałoby się nazwać "The Holographic Principle" dziełem perfekcyjnym w każdym calu, chociaż może lepiej poczekajmy na kolejny album. Epica udowadnia bowiem, że z każdym kolejnym krążkiem rośnie w siłę. (5,5) Marek Teler
Eta Nearrum - Behind The Apocalypse 2016 Self-Released
Eta Nearrum to zespół z Gdańska i jego okolic, który powstał w 2012 roku. Do tej pory wydali demo "Event Horizon" (2014) i właśnie omawianego długograja. Gdy w opisie zespołu widzę - post metal - automatycznie cierpnie mi skóra. Jest to odmiana metalu, która mnie nigdy nie przekonała. W wykonaniu gdańszczan jest to zlepek wpływów black metalu, thrash metalu, melodeath'u, hard-core'a, nu metalu i wszelkiego innego nowomodnego tałatajstwa. W dodatku wokalista wykorzystuje scream, growl i black'owe szczekanie. Bardzo trudno było mi zaakceptować muzyczną wizje tego zespołu. Przekonanie się do tej kapeli ułatwiły pewne aspekty. Muzycy Eta Nearrum potrafią bardzo dobrze grać, niektóre fragmenty ich muzyki są bardzo ciekawie zagrane, w sposób mocno techniczny. Czego najlepszym przykładem jest kompozycja "Antimatter". Akurat skomplikowane struktury muzyczne mi odpowiadają, więc tą stroną zespół mnie zaintrygował. Z resztą, czuć w tym wszystkim coś z Voivod czy też Coroner. Poza tym w dość ekstremalne brzmienia muzycy potrafią wtłoczyć również trochę melodii, ciut klasycznego heavy metalu oraz progresywnych dźwięków. Jednak to co mnie najbardziej wciągnęło do dziwnej muzycznej wizji Eta Nearrum, to środkowy blok wysmakowanej muzyki progresyjnej, składającej się z dwóch instrumentalnych kompozycji, przedzielonych typowym dla zespołu kawałkiem "Shepherds Nest". Tytułowy "Behind The Apocalypse" rozpoczyna się bardzo klimatycznie wręcz kosmicznie (ta atmosfera wręcz przenika cały album), przechodzi trochę później w dość mocną, nie za szybką kompozycję, gdzie zderzają się heavy metal, progresywny metal i rock, ze sznytem typowego grania dla tej kapeli. W utworze kłębi się wiele wyśmienitych wątków oraz tematów muzycznych, które są wybornie zagrane i nie pozbawione wyraźnych melodii. Podobnie jest z "Unspoken", z tym, że w tym utworze bardziej wyeksponowany jest rock progresywny. Ciekawostką jest fakt, że jego początek kojarzy mi się z którąś ballad Rammsteina… Na uwagę zasługuje też najdłuższy utwór na tym albumie, a mianowicie "Stellar Collapse". W utwór wprowadza heavy-progresywno metalowy temat, który przeradza się technicznie odegrany fragment muzycznej wizji świata Eta Nearrum, poczym znowu przechodzi w kolejny fragment heavy-progresywny, po pewnym czasie następuje wyciszenie, a nawet słyszalna pauza i zespół zaczyna z zu-
pełnie nowym tematem w aurze heavyprogresywnej choć w tym wypadku bardziej prostolinijnej wersji (w tej części głównie przykuwały moją uwagę unisona). Nie muszę wspominać, że ta kompozycja ma swój klimat, wiele ciekawych wątków, tematów i melodii. Po prostu "Stellar Collapse" brzmi co najmniej intrygująco. Duże znaczenie przy tej muzyce ma sound. Jest ono bardzo szorstkie, surowe, toporne, wręcz demówkowe ale wyjątkowo podkreśla walory muzyki zespołu. Nie wiem na ile to świadome dążenie zespołu, a na ile przypadek, ale wyszło im to na dobre (albo po prostu w post-metalu obowiązują takie kanony). Przy tak odjechanej muzie teksy przeważnie również są zajmujące. Nie inaczej jest w wypadku gdańszczan, bowiem traktują one o kosmosie, uniwersum, cywilizacji i roli człowieka w tymże kontekście, czyli fantazja egzystuje obok filozofii. Całość udanie zamyka kosmiczna okładka, która bardzo dobrze współgra z charakterem muzyki. Eta Nearrum nie będzie moim ulubionym zespołem, ale gdy trafi do mnie któraś z ich kolejnych płyt, chętnie sobie jej posłucham, mimo, że w tym nurcie jestem absolutnym ignorantem. (3,7) \m/\m/
Eternal Champion - Armor Of Ire 2016 No Remorse
Po kilku splitach i pomniejszych wydawnictwach Eternal Champion debiutuje pełnowymiarowym wydawnictwem. Oczywiście, jak na piewców dawnych czasów przystało, Jason Tarpey i spółka podchodzą do tego dość konserwatywnie, proponując nie tylko materiał zakorzeniony w muzyce przełomu lat 70. i 80. ubiegłego wieku, ale też niezbyt długi, bo trwający raptem 34 minuty. Może to i zresztą lepiej, że "Armor Of Ire" jest tak krótką, zwartą i konkretną płytą, bo trudno się od tego materiału oderwać. Surowy i patetyczny epicki heavy metal sąsiaduje tu bowiem z mocarnym hard 'n' heavy starej szkoły, a zespół bardzo sprawnie porusza się na szlaku wytycznonym wcześniej przez Manilla Road, Manowar, Dio czy Black Sabbath, czego najlepszymi dowodami są: mocarny opener "I Am The Hammer", rozpędzony utwór tytułowy, balladowy "Invoker" czy trwający ponad sześć minut "Sing A Last Song Of Valdese". Jeśli ktoś lubi takie granie nie ma się co zastanawiać. (5) Wojciech Chamryk Etrusgrave - Aita's Sentence 2016 Minotauro
Etrusgrave to zespół 66-letniego gitarzysty Fulberto Sereny, założyciela legendy włoskiego metalu Dark Quarterer. Nie było mu jednak po drodze z pozostałymi muzykami tej grupy, w roku 1990 odszedł, a po kilkunastu latach mniej lub bardziej wytężonej aktywności założył Etrusgrave. Z taką przeszłością było raczej pewne, że nie zacznie grać black czy death metalu, wciąż jest wierny epckiemu heavy metalowi, zaś w tekstach też nadal przejawia fascynację kulturą Etrusków, zamieszku-
jących przed wiekami rejony w których mieszkają muzycy Etrusgrave. Zespół działa na woich zasadach, kolejne płyty wydaje niespiesznie, a "Aita's Sentence" jest trzecią w jego dorobku. Gdy ktoś słyszał którąkolwiek z wczesnych płyt Dark Quarterer i spodobały mu się, zainteresuje go również Etrusgrave. Sporo w tych siedmiu epickich utworach nawiązań do doom metalu, ale zespół chętnie też przyspiesza, czasem nawet udając się w rejony zarezerwowane niegdyś dla speed metalu ("Festering Slash"), umiejętnie wplata w mocarne struktury swych kompozycji patetyczne refreny i mroczne, syntezatorowe partie ("Mammoth Trumphet") oraz kliamtyczne, balladowe wstępy i wstawki (utwór tytułowy, rozpędzony "The Guardian"). Podobają mi się też liczne nawiązania do tradycyjnego metalu przełomu lat 70. i 80. ("Anxiety", "North North West", "Coward"), wokalista Tiziano "Hammerhead" Sbaragli sprawdza się w tej estetyce doskonale, a Serena okrasza to wszystko wspaniałymi, klasycyzującymi solówkami. I tak oto na liście zakupów pojawia się kolejna pozycja - możen nie z gatunku tych koniecznie nieodzownych, ale "Aita's Sentence" to płyta warta posiadania. (5) Wojciech Chamryk
Exiled on Earth - Forces of Denial 2016 Punishment 18
Mało jest dobrych włoskich thrash metalowych zespołów. Sytuację tą próbują zmienić chłopaki z Exiled on Earth. Niestety mimo ich prawdopodobnie szczerych chęci nie mają na to szans. Druga ich płyta, której premiera miała miejsce w tym roku ozdobiona jest dość mało przekonującym tytułem "Forces of Denial", a zdobi ją nad wyraz tandetna i paskudna okładka. Muzycznie niestety nie jest lepiej. Na otwarcie dostajemy dynamiczny i chwytliwy riff i tutaj pojawia się złudzenie, że będzie dobrze. Niestety wraz z pojawieniem się wokalu pojawia się chęć wyłączenie tego albumu. Dostajemy mix wokalny: z jednej strony ma być agresywnie (dobrze), a z drugiej progresywnie, gniewnie. Drugi utwór utrzymuje to, co mieliśmy okazję usłyszeć w otwieraczu. Do momentu, kiedy wchodzi "skandowany" refren. No i "piękne" prawie heavy metalowe zakończenie wokalne przerywane tym debilnym skandowaniem. Następnie mamy coś na wzór ballady i na początku jest nawet fajnie. Nie wiem, po co dodawali do niego pseudo agresywny wokal, który niszczy cały klimat tej kompozycji. Dalej na płycie dostajemy praktycznie tę samą formułę: spokojny wstęp, szybciej, szybciej, progresywny wokal i jakoś w połowie dodanie agresywnego i tak praktycznie do samego zakończenia.
W okolicy końcówki przed ostatniego numeru pojawia się nawet solo perkusyjne, nie mam pojęcia w jakim celu. Druga płyta tego włoskiego zespołu nie porywa, wręcz przeciwne odpycha. Głównie za sprawą wokali, gdyż instrumentalnie naprawdę grają na przyzwoitym poziomie. Może granie instrumentalne by ich naprawdę uratowało i mieliby szanse wpisać się w historię włoskiej sceny metalowej? Na razie mają szansę w kategorii: Najbrzydsza okładka. (2)
oraz "Baphomet". Całkiem przyzwoite solówki. Smętny klimat wolniejszych motywów zamienia się w pełny agresji atak na bębenki słuchacza. Jeśli ktoś jest zainteresowany thrashem i ma ochotę posłuchać prostych, agresywnych kompozycji o staroszkolnym brzmieniu. To jak najbardziej ta EPka do tego się nada. Myślę, że (4). Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Kacper Hawryluk
Eyestral - Beware The Rat King 2016 Self-Released
Existance - Breaking The Rock 2016 Black Viper
"Fans of Priest, Maiden & Saxon keep an eye on this band!" zachwala wydawca i fakt, tych czterech młodych Francuzów grać potrafi, niezgorzej też komponują w bardzo klasycznym stylu lat 80. Jednak ja najpierw zwróciłem uwagę na to, że wokalistą/gitarzystą Existance jest Julian Izard, czyli syn wokalisty kultowego francuskiego zespołu HBomb, Didiera Izarda. Od razu pomyślałem, że pewnie jabłko padło niedaleko od jabłoni i tak jest w istocie, bo chłopak od najmłodszych lat słuchał konkretnego grania, zamiast kreskówek oglądał na video metalowe koncerty klasycznych kapel i wszystko to dało efekty. "Breaking The Rock" to drugi album Existance i, może poza kiczowatą okładką, naprawdę nie ma się do czego na tej płycie przyczepić. Faktycznie słychać wpływy wymienionych w pierwszym zdaniu zespołów, gdzieniegdzie mignie Accept czy inne kapele z lat 80. i w sumie tylko brzmienie tego materiału zdradza, że powstał obecnie, a nie choćby w 1984 roku. Wygląda na to, że jeśli zespół będzie nadal rozwijać się w takim tempie, to zwolennicy tradycyjnego metalu będą mieć z niego jeszcze sporo pociechy. (5)
EP-ka "Beware The Rat King" Francuzów z Eyestral to dobry przykład solidnego grania thrashu. Przez siedem utworów wystawieni jesteśmy na działanie toksycznego dźwięku, bynajmniej w negatywnym sensie. Cała EP-ka jest bardzo zrównoważona pod względem kompozycji. Przeważnie szybki, ostry wpierdol, ale nie brak też nieco spokojniejszych (jak na thrash metal) wstawek. Instrumentalnie Eyestral zaprezentowało się bardzo dobrze - ciekawe brzmienie gitar, mięsisty bas i dopracowana perkusja. Niestety wokal bardzo psuje całe doświadczenie. To trochę tak jak z wokalem Mustaine'a - you either love it or hate it. There's no "in between". Nie jest to coś, co kompletnie niszczy całą twórczość zespołu, ale na pewno stanowi pewnego rodzaju barierę. Na szczęście nie jest to mur nie do przebicia i bardzo szybko "Beware The Rat King" staje się naprawdę fajnym albumem. (3) Lavish
Foghat - Under The Influence 2016 Metalville
Excuse - Goddess Injustice Siarką i brudem czuć od pierwszych chwil. Brzmienie przywołuje ten staroszkolny, ciężki, garażowy klimat. Fiński kwartet Excuse zatrzymał się w czasie ze swoią EPką. Nie jest to bynajmniej złe, aczkolwiek można usłyszeć wiele motywów, które się już w albumach thrashowych przewijały. No cóż, taka to bolączką zespołów grających ten gatunek muzyki. Nie zawodzi natomiast technika grania, wokal - trochę brzmi jak wokalista Possessed, dobre pozycjonowanie basu oraz szybsze, dynamicznie zmieniające się tempo. Widać je dobrze na czterech kawałkach, "Obsessed… With The Collapse of Civilization", "Breaking news (we told you so!)", instrumentalnym "Invitation From Beyond"
\m/\m/
Freddie Mercury - Messenger Of The Gods - The Singles 2016 Universal Music
Wojciech Chamryk
2016 Shadow Kingdom
szczęście, że muzycy nie posunęli się jeszcze dalej i nie zaczęli grać w stylu współczesnych kapel hardrockowych, a mam na myśli współczesne amerykańskie granie typu Chickenfoot. Ciężko teraz o bandy dobrze grające hard rocka w klasyczny sposób. Od czasu do czasu można coś wyłuskać dla swoich potrzeb. Tym bardziej należy docenić starych wyjadaczy, że nie zatracili swoich walorów i proponują nam muzykę w starych sprawdzonych wzorcach, w dodatku brzmiących nadal świeżo. Na "Under The Influence" mamy do czynienia z dwunastoma nowiutkimi nagraniami. Każdy kawałek choć w stylu zespołu brzmi zupełni inaczej ale w sumie tworzą monolit tego albumu i to zapewniając jego wysoki poziom. Można tu odnaleźć konkretnego bluesa, boogie, a także funky czy soul, wystarczy posłuchać klasyka wytwórni Motown "Heard It Through The Grapevine" zaśpiewanego z pomocą głosu Diany Fuchs. Ciężko wymienić najlepszy utwór, choć dla mnie tym wyjątkowym jest "Heart Gone Cold", a to za sprawą wyśmienitego przewodniego tematu. Za raz za nim wymieniłbym bardzo motoryczny i hard rockowy "Knock It Off" i tak w sumie można wyliczać kawałek po kawałku zatrzymując się na absolutnym hicie Fogath, na nowo nagranym "Slow Ride". Bez dwóch zdań jestem pod wrażeniem tego albumu. (5)
Foghat to kapela, która powstała na początku lat siedemdziesiątych, a jej muzyka była osadzona w hard rocku z mocnymi naleciałościami boogie i bluesa, oraz innymi wpływami typu funky czy rock'n'roll. Jej cechą charakterystyczną jest gitara slide. Wszystko wskakuje, że zespół, jak i jego dokonania, powinienem znać na wylot. A nie znam w ogóle! No, kołacze mi się we łbie, że ich "Slow Ride" na pewno słyszałem, ale nic poza tym. Bardzo dziwna sytuacja, bo zespół odnosił w latach siedemdziesiątych naprawdę duże sukcesy. Na "Under The Influence" znalazła się muzyka, która brzmi jakby była wyjęta ze złotej ery hard rocka. Świetne, rasowe kawałki, wyśmienite riffy, konkretne sola, mocno pulsującą sekcja rytmiczna i górujący nad tym zadziorny rasowy wokal, który przypomina mi po trosze Bona Scotta lub Bryana Adamsa na sterydach. Muzycy nie uciekają od współczesności, w takim sensie, że nie silą się na oldschoolową produkcję, a korzystają z tego, na co pozwala im technika w studio. Dzięki czemu ich hard rock brzmi jeszcze bardziej mocarnie i rasowo. Całe
Premiera tej płyty nastąpiła 2 września, trochę więc przeleżała u mnie na biurku (oj, Panie z Universalu nie będą zadowolone). Traf chciał, że wziąłem się za nią w 25 rocznicę śmierci tego wielkiego śpiewaka, showmana, artysty. Freddiego znamy głównie z Queen, już tam przyzwyczaił nas do swojej wielowymiarowości, wielu twarzy artystycznych, a przede wszystkim do swojego talentu i niesamowitego głosu. Lecz Mercury to nie tylko Queen, a także działalność solowa. Nie było tego za wiele, bo raptem dwa studyjne albumy "Mr. Bad Guy" (1985) i "Barcelona" (1988). Znalazły się na nich kolejne fascynacje Freddiego, którymi były muzyka disco i muzyka klasyczna. Co by nie pisać rozrywka proponowana przez Mercurego miała swoją klasę. Krążek "Barcelona", to także rezultat współpracy z operową divą Montserrat Caballé, który był podziwiany przez odbiorców z wielu środowisk, nie tylko tych ceniących muzykę taneczną, czy też walory świata opery. "Messenger Of The Gods - The Singles" to zderzenie owych admiracji Mercurego z złożonością jego talentów i otwartością na dźwięki świata, widziane przez pryzmat singli promujących tę sferę działalności artystycznej Freddiego. Dało to efekt nie tylko listy przebojów czy dokumentu ale przede wszystkim zbioru znakomitej muzyki rozrywkowej. Nie ważne, że raz w tej najbardziej bezpośredniej formie innym razem bardziej wysublimowanej i artystycznej. Z resztą, nawet muzyczny banał w wykonaniu Mercurego, to przeważnie arcydzieło. "Messenger Of The Gods -
RECENZJE
141
The Singles" choć jedynie jest zestawieniem różnych singli, wydaje się jakby miała duszę studyjnego albumu, tym bardziej fani talentu Mercurego powinni sięgnąć po to wydawnictwo. Wydane zostało one w formie podwójnego zestawu płyt CD (po jednym dysku na każdą stronę singli) ale również, jako box z 13toma singlami winylowymi zabarwionych na kilka kolorów. Szczególnie to ostatnio wymienione wydanie wydaje się najbardziej atrakcyjne dla miłośników talentu tego artysty, jak i wszelkiej maści kolekcjonerów. Jestem zdania, że "Messenger Of The Gods - The Singles" może spokojnie stanąć obok innych albumów Freddiego, wspominanych już "Mr. Bad Guy" i "Barcelona". Na pewno będzie bardzo dobrym uzupełnieniem tej kolekcji. (-)
nawet momenty jak na nich porywające ("Crush The Shadow" ze świetną solówką i pracą sekcji), wokalista Yvan Crettenand też śpiewa pewniej i po prostu lepiej. Jednak jako całość "Frozen Sword" jest nijaki, a już przysłowiowym gwoździem do trumny są tu te dłuższe utwory, w których zespół gubi się niczym dziecko we mgle: "Heartless Warrior" i ponad 10-minutowy "The Alpine Steel", w połowie zlepek przypadkowo następujących po sobie solówek. (2) Wojciech Chamryk
\m/\m/
Gebbeth - Fire Metal 2015 Self-Released
Frozen Sword - Defenders Of Metal 2013 Self-Released
"Obrońcy metalu", "Alpejska stal" - mają chłopaki fantazję. Szkoda tylko, że nie idzie ona w parze z umiejętnościami, co jest szczególnie słyszalne na debiutanckim "Defenders Of Metal" sprzed trzech lat. Wygląda na to, że kiedy w 2005 roku zakładali zespół nie odróżniali basu od gitary, a najsłabsi zostali wokalistą i perkusistą, ale po ośmiu latach wciąż nie było z tym najlepiej. Dlatego "Defenders Of Metal" lepiej omijać z daleka, bo to bardziej parodia tradycyjnego/epickiego metalu i nieudolne naśladowanie Iron Maiden, Accept czy Manowar niż granie na poważnie. Na "wyżyny" amatorszczyzny zespół wznosi się zwłaszcza w "Madmen Of War", "Get Real!" czy numerze tytułowym, "pijacki" "Drink To Be Drunk" też jakoś nie bawi, a "Holy Diver" to po prostu surowa łupanina w średnim tempie z wykrzykiwanymi tytułami utworów Dio, Black Sabbath i Rainbow. Są co prawda fragmenty zdające się sugerować, że Frozen Sword są w stanie coś z siebie wykrzesać, vide całkiem udana solówka/ gitara rytmiczna w "Hell Was Burning On Earth" czy basowy, dynamiczny podkład "Last Scream Of Evil", ale takich "obrońców" metal najzwyczajniej w świecie nie potrzebuje. (1)
Płyt na półkach coraz więcej, a z pamięcią coraz gorzej, ale wydaje mi się, że recenzowałem już poprzednie materiały Gebbeth na łamach Heavy Metal Pages. Trzecie demo zespołu ukazało się w ubiegłym roku, ale po przetasowaniach personalnych i odejściu wokalisty Ricka Buentello oraz basisty Macieja Romana nagrał je duet Rafał Pękała - gitary, bas i Łukasz Stadnik - perkusja. "Fire Metal" to wyłącznie instrumentalne utwory i nie wydaje mi się by było to dobre rozwiązanie, bo nie są one jakoś szczególnie interesujące, co szczególnie doskwiera w blisko dziewięciominutowym "Flow" - z niezłymi momentami jak solówka, ale w całości zbyt schematycznym i po prostu monotonnym. Nie porywają też pozostałe trzy kompozycje, ale są krótsze i bardziej zwarte, dzięki czemu słucha się ich lepiej. "Breakdown" i "Death Dealer" to całkiem sprawnie zagrany thrash/tradycyjny metal, z kolei "Inhale" ma w sobie coś z doom metalu i hard rocka/stoner rocka, a solówka naprawdę robi w nim wrażenie. Nie zmienia to jednak faktu, że jako całość "Fire Metal" zabrzmiałby ciekawiej z partiami wokalnymi, bo słychać, że nie są to utwory skomponowane od podstaw instrumentalnie. (3) Wojciech Chamryk
Wojciech Chamryk
Ghost - Popestar 2016 Loma Vista
Frozen Sword - Frozen Sword 2016 Self-Released
Na wydanym latem tego roku "Frozen Sword" jest już nieco lepiej, co nie oznacza jednak, że warto na ten krążek wydać jakiekolwiek pieniądze - to wciąż do bólu przeciętne, momentami wręcz amatorskie granie. Zespół radzi sobie jeszcze w utworach krótszych, takich jak np. "Blessing Way" czy "Lelawala", są
142
RECENZJE
Obiecywali, że w 2016r. pojawi się jeszcze jedna płyta i słowa dotrzymali. Mówili, że to będzie dopełnienie "Meliory" i tu również nas nie okłamali. Ghost się nie zatrzymuje, to machina, która z każdym rokiem działa coraz prężniej. Grają na największych festiwalach, w klubach, m.in. polskich, praktycznie wszędzie gdzie się tylko da, a mimo tego znajdują czas i wenę, aby wydać nowy album czy też EPkę zaspokajającą tych, którzy czują niedosyt po pełnoprawnych wydawnictwach. Tak zrobili po premierze lżejszego "Infestissumam" i tak samo postąpili ze zna-
cznie cięższą "Meliorą" (dotyczy to również okładki, ponieważ jest łudząco podobna do tej z "Meliory" i to nie bez przyczyny, ponieważ za jej powstanie również odpowiada Zbigniew Bielak). Jednak w odróżnieniu od pierwszej z 2013r., która stanowiła wydłużenie pewnego konceptu, "Popestar" jest kontrastem i pomostem pomiędzy ostatnimi dwoma płytami. Zaczyna się również inaczej, ponieważ "If You Have Ghost" był wypełniony coverami, a tu dostajemy całkowicie nowy, autorski utwór. Jest to prawdopodobnie odrzut z sesji, ponieważ sami muzycy wspominali, że nagrali sporo utworów, lecz nie wszystkie pasowały do nowego konceptu i "Square Hammer" jest tego potwierdzeniem. Owszem jest to świetna kompozycja, w stylu Ghosta, bardzo przebojowa, jednakże jest dużo lżejsza od tego, co słyszymy na trzecim krążku grupy. Jest bardziej poprockowa, przyswajalna dla przeciętnego słuchacza i nie zdziwię się, jeśli mniej rockowe stacje będą ją puszczać. Dużo w niej organów, elektroniki i tekst jest mniej poważny, a zespół nas przyzwyczaił do tego, że mimo żartów z satanizmu, okultyzmu itp. jego słowa przepełnia pompatyczność i patos, a tu mamy prosty tekst, który większość artystów mogłaby napisać chcąc sparodiować stereotyp rocka i metalu, kończąc evergreenowym zwrotem pojawiającym się często w komercyjnych piosenkach, czyli "Right Here, Right Now". Także tu i teraz kończy się twórczość Ghosta, bo cała reszta to covery. Trzeba przyznać, że mają jakiś dar do robienia ich, bo nie dość, że odkopuje mniej znane lub całkowicie zapomniane rzeczy, to jeszcze je tak przerabia, że z jednej strony kompozycja zachowuje swój oryginalny urok, a z drugiej ma ten unikatowy styl Szwedów, który czasami przerabia ją całkowicie w taki sposób, że zapominamy, że to tylko granie cudzych hitów. Na potwierdzenie pierwszej części tezy mamy "Nocturnal Me". Z początku może się on wydać całkowicie nam nieznany, ale gdy porównamy to sobie z oryginałem zauważymy podobieństwa, np. lekko przyśpieszoną, ale zachowaną, co do nuty pierwotną melodię i klimat to dostrzeżemy jak sporo pracy Papa Emeritus III i Bezimienne Ghoule włożyli w to, aby to przetłumaczyć na ich modłę i tak oto dostajemy najcięższy cover, który gdyby się zapomnieć, spokojnie odnalazłby się na ostatnim dziele kapeli. Drugą połowę reprezentuję "I Believe". Pierwotnie numer został napisany w duchu bardziej dyskotekowym (który z początku może się wydać obcy, lecz po przesłuchaniu pierwowzoru od razu go skojarzymy), a tu jest balladą z elementami ambientu, w którą Papa idealnie się wczuł. Jego głos dotychczas nigdy nie brzmiał tak potężnie, a zarazem łagodnie. Widać, że ten wokalista cały czas się rozwija, z każdą płytą śpiewał inaczej (jeśli przyjąć, że od samego początku istnienia Ghosta mamy do czynienia z tym samym człowiekiem), ale tutaj jest to najbardziej odczuwalne, wręcz trzeci Emeritus osiągnął swoje apogeum, jeśli chodzi o możliwości wokalne. Tej przeróbki po prostu trzeba posłuchać. Ghost ma to do siebie, że na takim przedsięwzięciu bawi się z utworami legendarnych grup. W 2013 była to ABBA, a teraz czas przyszedł na Eurythmics… lecz nie chodzi tu o "Sweet Dreams (Are Made Of This)". Mowa tu o "Missionary Man". Podobnie jak "Nocturnal Me" jest bardzo wierny swemu prototypowi (do tego stopnia, że zostało zachowane nawet harmonijkowe solo) a jednak ma trochę więcej pazura i moim zdaniem wypada dużo lepiej niż z wokalem An-
nie Lennox. Podobnie sprawa ma się z "Bible" od Imperiet. Od strony muzycznej nie wiele się zmieniło, a jednak z innym głosem nabrało zupełnie nowej osobowości i mocy. Podsumowując "Popestar" to udana rzecz. Na pewno ucieszy najwierniejszych fanów, że ich zespół jest w formie i z tego korzysta i nawet dwudziesto-trzyminutową płytę nie zrobił na pół gwizdka. Dla całej reszty odbiorców będzie raczej ciekawostką, choć może dzięki temu sięgną po główne dzieła Szwedów. (4) Grzegorz Cyga
Gracepoint - Echoes 2016 Self-Released
Żeby brać się za bary z progresywnym power metalem trzeba nie tylko umieć grać, a jeszcze lepiej być wirtuozem swego instrumentu, ale też dobrze by było umieć stworzyć coś więcej, niż sztampowe numery jakich wiele. Amerykanie z Gracepoint nie uniknęli tej pułapki: instrumentaliści z nich doświadczeni, debiutowali przecież już przed 16. laty, ale ich powrotny album "Echoes" rozczarowuje. Nie znaczy to oczywiście, że muzycy grają źle, są miernymi kompozytorami, a wokalista Matt Tennessen nie umie śpiewać, ale tych 10 utworów niczym nie porywa. Dłużyzny i patenty typu "gdzie ja to już wcześniej słyszałem" są tu niestety nadreprezentowane, brakuje za to swobody, prób wyjścia poza kompozytorskie i aranżacyjne schematy oraz odrobiny magii, dla której wciąż sięgamy po najlepsze płyty takich zespołów jak choćby Evergrey, Symphony X czy Dream Theater. Niekiedy przybiera to nawet rozmiary amatorskiego grania bez krztu polotu ("Full Circle"), sporo jest wpływów grunge, które pasują tu jak pięść do nosa ("Somber"), bębny brzmią niczym automat gorszego sortu ("Echoes"!), a sytuacji w żadnym razie nie polepsza fakt, że większość utworów trwa 6-7 minut. Panowie grają pewnie dla przyjemności, wydali tę płytę sami i OK, niech bawią się muzyką, ale powinni przyłożyć się do niej ciut bardziej. (2,5) Wojciech Chamryk
Guns Of Glory - Strafing Run 2016 Pure Rock
Po wydanym przed trzema laty debiucie "On The Way To Sin City" Guns Of Glory przygotowali kolejne wydawnictwo. "Strafing Run" w sumie niczym nie zaskakuje, bo fińska ekipa wciąż gra siarczystego, podszytego hard rockiem rock 'n' rolla. Czasem czerpiącego z tradycyjnego bluesa ("Lay Down") czy southern rocka ("Keep Your Jack"), ale też kłaniającego się wczesnemu AC/DC (" Days In The Chain Gang"), gdzie in-
dziej zaś pędzącego niczym najbardziej szalone utwory Motörhead ("Till We Die"). Sporo też w tych utworach przebojowości i wręcz zaraźliwej energii, tak jak np. w typowo rock 'n' rollowym "Move Aside" czy siarczystym "Bad Boy Reputation", nie brakuje też bardziej lirycznego, balladowego grania ("Don't You Know"). AC/DC czy Rose Tattoo, Guns Of Glory raczej nie dościgną, ale jeśli ktoś lubi np. Airbourne, to "Strafing Run" też go ucieszy. (4) Wojciech Chamryk
Hammers Of Misfortune - Dead Revolution 2016 Metal Blade
Hammers Of Misfortune to solidna i niezawodna firma. Amerykanie wydają co prawda płyty coraz rzadziej, ale w sumie lepiej, że zamiast oferować co rokdwa nierówny album, skupiają się na dopracowaniu swych wydawnictw. Najnowszy, już szósty w dyskografii grupy Johna Cobbetta, "Dead Revolution" na pewno nie rozczaruje fanów zespołu, a w dodatku ma też wszystko ku temu, by przysporzyć mu nieco nowych zwolenników. Jak by bowiem nie patrzeć na, zmieniające się niczym w kalejdoskopie, muzyczne mody i trendy, to styl Hammer Of Misfortune oparty jest na dwóch niewzruszalnych podstawach: progresywnym rocku spod znaku wczesnego Genesis, Pink Floyd i Yes oraz tradycyjnego metalu, ze szczególnym naciskiem na jego epicką odmianę. Zadziwia tu wielowątkowość tych długich, rozbudowanych kompozycji, ich aranżacyjne bogactwo i efektowność licznych partii czy rozwiązań, a wszystko to przy totalnie oldschoolowym podejściu, kojarzącym się bardziej z przełomem lat 70. i 80. niż rokiem 2016. Jeśli komuś progresywny metal kojarzy się raczej z najnowszymi produkcjami Dream Theater, to na "Dead Revolution" wiele dla siebie nie znajdzie, ale jeśli ktoś ceni zupełnie odmienne podejście, wsiąknie w klimat tej płyty od pierwszego przesłuchania. Każdy z zamieszczonych na niej siedmiu utworów zasługuje na uwagę, każdy to perełka dzieła - zdecydowanie niedocenianego - Johna Cobbetta. W chwili kiedy piszę te słowa wyróżniłbym więc surowy, dynamiczny opener "The Velvet Inquisition" z organową solówką, progresywno-metalowy - te chórki! - "The Precipie (Waiting For The Crash)" i znacznie delikatniejszy, balladowo-akustyczny "Here Comes The Sky" z partią... trąbki w wykonaniu gitarzystki, ale pozostałe numery niczym tym trzem nie ustępują. (6)
Helloween. Wśród dziesięciu utworów z tego albumu są takie, które mogłyby spokojnie znaleźć się na którejś z płyt macierzystego zespołu Kaia. Wystarczy wymienić rozpoczynający "Born Free" czy kończący "Follow The Sun". Pozostałe kompozycje utrzymane są na dość wysokim poziomie, choć nie zawsze błyszczą, jak byśmy chcieli. Jest jednak jeden moment, który dla mnie jest zupełnym nieporozumieniem. W końcówce płyty u mieszczono kompozycje "Left Behind", "All Or Nothing" i "Burning Bridges". Te kawałki są stonowane, zawierają więcej melodii i dziwną manierę, którą ja nazywamm, wpływem alternatywnego rocka. Zupełnie nie rozumiem tego zamysłu Kaia, bo żaden z nich nie kojarzy się z tym co robił do tej pory i ogólnie rzecz ujmując, w ogóle nie przypadły mi do gustu. A wręcz rozwaliły cały trud zbudowania dobrego albumu. Niestety wiem, że są tacy, którym podobają się te nagrania. Drugim członem nazwy tego projektu jest słowo: Friends. Ma to odbicie w liczbie gości zaproszonych do współpracy przy tym pomyśle. Michael Kiske (Unisonic), Michael Weikath (Helloween), Tobias Sammet (Edguy), Piet Sielck (Iron Savior), Hansi Kursch (Blind Guardian), Ralf Scheepers (Primal Fear), Roland Grapow (Masterplan i ex-Helloween), Dee Snider (Twisted Sisters), Clementine Delauney (Serenity), Steve McT, Marcus Bischoff i Alexander Dietz (Heaven Shall Burn), Frank Beck (Gamma Ray), Eike Freese (Dark Age), a także Richard Sjunnesson (The Unguided), Eike Freese (Dark Age), Dan Wilding (Carcass) i syn Kaia, Tim Hansen. Odnajdywanie tych ludzi w tych nagraniach to kolejna frajda dla fana i to chyba największa. Ci, którym nie w głowie łamigłówki, maja alternatywę, a mianowicie album ma edycje z dodatkowym krążkiem, gdzie śpiewa tylko Hansen i właśnie tę wersję mogą sobie zakupić. Jubileusz Hansena może nie wypadł okazale ale ogólnie jest niezły, myślę, że wielu chętnie "XXX - Three Decades In Metal" postawi na swojej półce. Nas jednak bardziej rajcuje myśl, że Hansen i Kiske dołączą do Helloween na trasę Pupkins United World Tour 2017/2018 i tym właśnie teraz żyjemy. (3,5)
chłopaków zmieniła się w proste i mocne thrashowe granie bez żadnych urozmaiceni. Style przypominają wczesne Whiplash, Slayera, Kreatora. Starają się jak najbardziej mogą, by brzmieć jak wszystkie te zespoły starej szkoły. I w taki sposób dostajemy 10 premierowych utworów, czyli łącznie jakieś 40 minut muzyki. Płyta jest bardzo wyrównana i powinna się spodobać każdemu fanowi thrash metalu. Dostajemy tu prostą mieszankę: mocny wokal, szybkie riffy, ostre solówki. Niestety z perkusją jest gorzej. Sposób, w jaki została nagrana i jej dźwięk pozostawiają wiele do życzenia. Chłopaki raczej nie mają szansy zostać nowym Destruction, Kreatorem lub Sodomem. Na pewno wpiszą się w historię niemieckiej muzyki metalowej i z czystym sumieniem można polecić ich twórczość fanom dobrych riffów i zimnego piwa. (3,75) Kacper Hawryluk
Helion Prime - Helion Prime
Hellbringer - Awakened From The Abyss 2016 High Roller
"Awakened From The Abyss" to już drugi longplay australijczyków z Hellbringera. Album ten kontynuuje black/ thrashowe brzmienie ze speedmetalowym pazurem "jedynki", lecz tym razem skupia się bardziej na tej drugiej części black przejawia się tu jedynie w tekstach oraz tej nudnej części riffów. Całe wydawnictwo jest bardzo przyjemne dla ucha, zapowiada zespołowi całkiem świetlaną przyszłość, czego życzę chłopakom z całego serduszka, a także wprowadza delikatny powiew oryginalności w nowofalowym rzępoleniu. Ich muzyka, choć prymitywna w przekazie i formie, jest jednak przemyślana i dopracowana, a to przekłada się na jakość nagrania, która, jak na współczesne standardy, wywiązuje się z zadania dostarczenia słuchaczowi czystego i przyjemnego dźwięku. "Awakened From The Abyss" nie porywa, nie jest też wybitnym tworem, ale tego albumu słucha się naprawdę dobrze. Mam nadzieję, że utwory z tej płyty wykonywane na żywo powalają na kolana - czekam na koncert. (4)
Helion Prime to zespół muzyków znanych z Dire Peril czy Graveshadow, którzy jednak w tej grupie postanowili pograć lżej i inaczej niż w swych innych projektach. Dlatego debiutancki album Helion Prime wypełnia współczesny, momentami nawet symfoniczny power metal. Z racji posiadania wokalistki można tu dostrzec pewne analogie z choćby Sinergy, chociaż Heather Michele Smith nie jest jeszcze tak dobra warsztatowo jak Kimberly Goss; słychać też wpływy Iron Saviour czy Dream Evil. Zresztą wokalista tej ostatniej formacji Niklas Isfeldt śpiewa gościnnie w "Live And Die On This Day", innych sidemanów też na "Helion Prime" dostatek: aż siedmiu gitarzystów solowych, dwaj odpowiedzialni za partie solowe i orkiestracje klawiszowcy - jest bogato. Na szczęście nie ma jednak przerostu formy nad treścią, a obok utworów lżejszych, wręcz przebojowych ("Life Finds A Way", "Moon Watcher") mamy też solidne uderzenia ("Apollo (The Eagle Has Landed)"). Są też odniesienia do thrashu ("Into The Black Hole"), a kolejny wokalista Bryan Edwards wspiera Heather Michele w "You Keep What You Kill" growlingiem. Warto posłuchać. (4) Wojciech Chamryk
Lavish
\m/\m/ Heresy Of Dreams - Ante La Bestia 2016 Art Gates
Hellevate - Weapons Against Their Will
Hansen & Friends - XXX - Three Decades In Metal Kai Hansen postanowił zasygnalizować swoją dość długą obecność na scenie heavy metalowej i z okazji dość umownego jubileuszu trzydziestolecia wydał album firmowany nazwą Hansen & Friends, a zatytułowany "XXX - Three Decades In Metal". Muzycznie Kai nie odbiega od tego, do czego nas przyzwyczaił w Gamma Ray, czy wcześniej w
Lavish
2016 Divebomb
Wojciech Chamryk
2016 earMusic
szej pary chromosomów. Sugerowałbym chłopakom zmianę nazwy na Hellegokillyourself lub Hellepleasestopmakingmusic, ponieważ dopiero te nazwy pasują do muzyki jaką tworzą - nudny nowofalowy death\thrash z powermetalowymi akcentami. Żaden utwór nie jest wart jakiejkolwiek uwagi, chyba, że w niszczarce - tam godne uwagi jest wszystko, co stworzył ten zespół. (1)
2016 Self-Released
Hateful Agony - Forward into Doom 2016/2012 Violent Creek
Hateful Agony to, niemiecki zespół, który istnieje już dość długo jak na nowo falowe bandy. Pochodzą z Niemiec i dość regularnie udaje im się wydawać swoje nowe albumy. Ostatni "Forward into Doom", który będzie zaraz oceniany, wydany został w 2012 roku i jest to już ich piaty album studyjny. Muzyka
Hellevate - "Weapons Against Their Will" jest kolejnym nowofalowym gniotem z wyjątkowo kiepskim masteringiem. Album jest nierówny i monotonny. Każdy utwór to podwójna stopa i wręcz za dużo beznadziejnych, wtórnych riffów oraz randomowych solówek, z jakimi mamy do czynienia w twórczości Slayera. W zasadzie całe Hellevate to taki Slayer z trisomią 21-
Bestia może nekoniecznie, ale w kilku utworach ze swego drugiego albumu Hiszpanie z Heresy Of Dreams faktycznie pokazują pazury. Na pewno nasłuchali się klasycznych kapel typu Judas Priest, do tego mają dopracowaną kwestię odpowiedniego image, a i groźne miny też przećwiczyli przed lustrem. Żarty jednak na bok, bo tytułowy opener to ostry, surowy, ale też i całkiem melodyjny numer, następujący zaraz po nim "Contra el fuego" to rzecz miarowa, mocarna i typowa dla lat 80. a drapieżny i mocny głos Chemy Fernandeza naprawdę robi wrażenie. Szkoda, że w kilku następnych utworach muzycy wykorzystują jakieś syntetycznoelektroniczne partie o nowoczesnym brzmieniu, bo niezbyt one pasują do
RECENZJE
143
tradycyjnych podstaw zespołu - może Heresy Of Dreams dzięki temu zabiegowi chcieli uczynić swą muzykę przystępniejszą dla szerszej publiczności? Jednak jak dla mnie to strzał w stopę, bo w niektórych utworach, jak np. "Im parable" pojawia się też growling. Na osłodę mamy jeszcze co prawda kolejne, totalnie oldschoolowe numery, jak "Quiero Heavy Metal" czy bardziej przebojowy, lżej brzmiący "Titan", ale jak dla mnie na kolejnym wydawnictwie Heresy Of Dreams powinni już zdecydowanie określić się dla kogo chcą grać i jakie są ich priorytety. (2,5)
skonfrontowanym z rozpędzonym tempem numeru. Co ważne, nie tylko te kompozycyjne sztuczki Franka nadają charakteru tej płycie. To także świetna, współczesna produkcja i brzmienie. Idealna płyta zarówno dla spragnionych dobrego heavy metalu jak i grania na metalową imprezę (zanim ta wejdzie w fazę puszczania "I want out"). (5) Katarzyna "Strati" Mikosz
Wojciech Chamryk
nagrany kolejny album High Spirits, wystarczyło go tylko wydać, z czym High Roller Records się nie ociągali. Nazwa tej firmy od razu zdradza z jaką muzyką mamy tu do czynienia, bowiem High Spirits to esencja tradycyjnego metalu lat 70. i 80. Thin Lizzy, Scorpions, The Rods, wczesne Iron Maiden, Accept, Helloween - to nazwy tylko niektórych zespołów mających niewątpliwy wpływ na Blacka, a efekt to surowe, niezbyt mocne, ale piekielnie chwytliwe granie. Pewnie na początku lat 80., przy odpowiedniej promocji i dystrybucji, "Motivator" byłby sporym wydarzeniem, a wydane na singlach "Flying High", "Reach For The Glory" czy "Thank You" mogłyby stać się przebojami. Teraz nie ma już o czymś takim mowy, ale fani hard 'n' heavy nie mogą przepuścić okazji wzbogacenia zbiorów o tak udaną płytę. (5)
Hetman - Nie
Wojciech Chamryk
2016 Self-Released
Herman Frank - The Devil Rides Out 2016 AFM
Wystarczy spojrzeć na ostatnie krążki Grave Digger, UDO czy Helloween, żeby wyrobić sobie mniemanie, że z wiekiem z niemieckich zespołów uchodzi powietrze, a ich działalność wydaje się być ciągnięta przez kontrakty z wytwórniami. Na szczęście zdarzają się wyjątki… np. Accept, który w zasadzie od lat jest już zespołem amerykańskim; Blind Guardian, który znalazł na siebie sposób i poszedł niebanalną drogą i… Herman Frank. Ten ostatni to wciąż istny wulkan energii. Nie wiem czy granie w Accept daje takiego kopa, czy to zbieg okoliczności, ale od kiedy były gitarzysta tej formacji zaczął nagrywać albumy solowe, wszystkie okazywały się petardami. Co prawda dwa ostatnie nie są tak świetne jak "debiut" przez wzgląd na brak Jiotiego Parcharidisa, (który jest jednym z ciekawszych wokalistów z kręgu hard'n'heavy), ale i tak pokazują bardzo jasną stronę niemieckiego heavy metalu. Płyty Hermana Franka znakomicie łączą moc i agresję tradycyjnego heavy metalu z chwytliwymi melodiami i witalnością hard rocka lat 80. Dokładnie te same cechy posiada ostatnia płyta, "The Devil Rides Out". To porcja znakomitego, dynamicznego grania, którego słucha się z wielką przyjemnością, do tego stopnia, że trudno odmówić sobie frajdy śpiewania wraz z wokalistą. Choć od dwóch płyt jest nim Rick Altzi - wg. Hermana Franka genialny, wg mnie dużo mniej genialny niż Parcharidis - linie wokalne są tak napisane, że trudno nie dać im się porwać. Co ciekawe, w jednym momencie numeru "Thunder of Madness" brzmią, jakby były napisane właśnie pod Parcharidisa. Energia jaką niosą, idealnie współgra z tempem rozwścieczonych riffów. Te zresztą potrafią czerpać zarówno od demiurga tego rodzaju dynamicznego grania - Judas Priest (jak w kawałku "Run Boy Run"), jak i - co zrozumiałe - z Accept (jak w "No Tears in Heaven"). Mimo tych wielkich inspiracji, trudno na "The Devils Rides Out" znaleźć dosłowne kalki znanych już kompozycji. Mimo, że Herman Frank nagrywa klasyczny heavy metal, każdy numer ma własny charakter i trudno którykolwiek z nich odebrać jako "zapychacz". Np. "Can't Take It" zaskakuje refrenem w stylu lat 80. (niekoniecznie metalowego zespołu), przepuszczonym przez metalową stylistykę, a "Dead or Alive" rozmachem refrenu kapitalnie
144
RECENZJE
Na swym 10 albumie studyjnym Hetman kontynuuje drogę zapoczątkowaną jeszcze w latach 90., rozwijając przy tym stylistykę znaną z poprzednich, bardzo udanych, płyt "Déja Vu" i "You". Mamy więc na "Nie" szlachetny, rzec można archetypowy, heavy metal z domieszką hard rocka, czyli hard 'n' heavy w najlepszym wydaniu. Warto przy tym podkreślić, że warszawska grupa trzyma poziom mimo permanentnych wręcz zmian personalnych: na "Nie" mamy więc nowego klawiszowca Arkadiusza Maniuka i perkusistę Rafała Pogorzelskiego; do zespołu wrócił też Artur Grabowski. Zmian nie brakowało też ostatnio na stanowisku wokalisty - tak jak na "You" śpiewał Paweł Bielecki, a w dwóch utworach gościnnie Robert Tyc, to tym razem sytuacja jest odwrotna, zaś we wzbogaconym cytatami z klasyki "No Reason" mamy, podobnie jak na poprzedniej płycie, wokalny duet obu panów. Ów utwór to zarazem dowód na nieco bardziej progresywne ciągotki zespołu i jego lidera Jarosława Hertmanowskiego, podobnie zresztą jak: barokowa w formie instrumentalna miniatura "Don Kichot" i dedykowana Pink Floyd, finałowa kompozycja tytułowa, z parafrazą tematu "Wish You Were Here". Nie brakuje też na "Nie" przebojowych, dynamicznych i ostrzejszych utworów, takich jak: opener "Na dnie", potencjalne przeboje "Piąteczek" i "Luz", podszyty hard rockiem w stylu Deep Purple "Cios za cios", mający w sobie coś z blues rocka czy dokonań Breakout "Chciałbym zostać tu" czy metallikowy cios "Heavy Load". Znak rozpoznawczy Hetmana to również ballady i stanowią one mocne punkty programu "Nie", zwłaszcza "Szukam jej" - współautorstwa Jerzego Filasa, od lat znanego fanom Hetmana, wspomniane już "No Reason" i "Nie" oraz "A Knight's Tale" z subtelnym pulsem... reggae. (5) Wojciech Chamryk
High Spirits - Motivator 2016 High Roller
Chris Black musi naprawdę uwielbiać to co robi - minęły dwa lata od premiery "You Are Here", a on już miał gotowy i
Hunter - NieWolnOść 2016 Pit Studio
Po wydanych w krótkim odstępie czasu albumach "Królestwo" i "Imperium" Hunter przyczaił się na jakiś czas, ale nie próżnował, czego efekty otrzymujemy właśnie na jego siódmym albumie studyjnym. "NieWolnOść" to płyta szczególna o tyle, że mamy tu wszystkie elementy charakterystyczne dla stylu zespołu ze Szczytna, ale nie brakuje też zaskakujących niespodzianek. Hunter powrócił bowiem do czasów swych wczesnych płyt, proponując materiał mroczniejszy i cięższy niż dotąd, idealnie dopełniający ponure, traktujące o polityce teksty. Jak to Paweł "Drak" Grzegorczyk ma w zwyczaju mnóstwo w nich słownych dwuznaczności czy specyficznie potraktowanej pisowni, dzięki czemu nie są jednoznaczne, można interpretować je na wiele sposobów i różnie też odczytywać. Jeśli chodzi o warstwę instrumentalną muzycy postawili na średnie tempa, marszowe rytmy i ciężar kojarzący się z najlepszymi czasami Black Sabbath. Na całej płycie mamy tylko dwa szybsze utwory: "Pod Niebny" i "RiPosta DrugoKlasisty", w innych przyspieszenia są czysto okazjonalne ("NieWolnOść"), bądź nie ma ich wcale. Nie znaczy to jednak, że np. mocarny, na poły balladowy i chyba najbliższy tradycyjnemu metalowi "Rzeź Nicki", klimatyczny "NieWinny" czy koelny riffowy walec "NieMy" w czymkolwiek tym szybszym utworom ustępują. Wręcz przeciwnie, "NieWolnOść" to trwający 45 minut monolit bez słabego utworu: Drak jest w świetnej formie wokalnej, kompozytorsko i aranżacyjnie zespół wzniósł się na wyżyny, zaś partie gitar i skrzypiec Jelonka to maestria w najczystszej postaci. I pomyśleć, że większość tego, świetnie brzmiącego, materiału została nagrana przez muzyków w zaciszu domowym, łącznie z partiami chóru Kantata. Nota może więc być tylko jedna: (6) Wojciech Chamryk
Ichabod Krane - Beyond Eternity 2016 Pure Steel
Widniejąc powyżej nazwa pewnie nie jest bardzo znana, a sytuację komplikuje jeszcze fakt, że w USA istnieje też drugi Ichabod Krane. Autorzy "Beyond Eternity" grają jednak tradycyjny heavy metal i nie są też anonimowymi muzykami. Rick Craig, George Neal i Rob Brug grali, bądź grają nadal w Halloween, Lisa Hurt i Jeff Schlinz to też doświadczeni, chociaż nie tak znani, muzycy. Na swym drugim albumie prezentują więc zawopdowy poziom i dopracowane, konkretne kompozycje. Bardziej podobają mi się te ostrzejsze, dynamiczne numery w rodzaju rozpędzonego "Metal Messiah" z mistrzowskimi solówkami, "When The Stars Fall" czy powerowy w stylu lat 80. "Bring It Down", ale i lżejsze, bardziej melodyjne utwory jak "Bitter Romance" czy "Why So Sad" też trzymają poziom. Na drugim biegunie są zresztą miarowe, bardzo ciężkie utwory jak tytułowy - riff plus klawisze niczym na "Dehumanizer" Black Sabbath - czy orientalizujący, fajnie przyspieszający w końcówce "Pandora's Box". Warto posłuchać, warto też kupić. (5) Wojciech Chamryk
Icy Steel - Through The Ashes 2016 Self-Released
Włosi nie są może światową potęgą w dziedzinie epickiego metalu - power i neopower są jakoś powszechniej kojarzone z tym krajem - ale nie oznacza to, że brakuje w Italii dobrych zespołów grających mocno, surowo i podniośle. Jednym z nich jest Icy Steel: grupa z 11 letnim stażem i czterema albumami na koncie. Co prawda najnowszy z nich, podwójny "Through The Ashes", grupa musiała wydać samodzielnie, nie znaczy to jednak, że obniżyła loty, bowiem dystrybucją tego wydawnictwa zajęło się Pure Steel Promotion. Podwójny album kojarzy się zwykle z jakimś długaśnym kolosem, ale "Through The Ashes" zmieściłoby się bez problemów na jednej płycie CD. Na drugim dysku grupa pomieściła jednak pięć akustycznych, balladowych kompozycji, stąd pewnie ów, dobitnie zaznaczony, podział na odmienne części. Część elektryczna to już zupełnie inna stylistyka, osiem mocarnych, surowych utworów czerpiących zarówno z epickiego, US power metalu oraz NWOBHM. Pojawiają się też niekiedy akcenty symfoniczne, np. partie kotłów w "Last Man On The Earth", nie brakuje patetycznych, "wielkich" refrenów, a Stefano "Icy Warrior" Galeano jawi się jako jeden z lepszych obecnych wokalistów w tej stylistyce, co najdobitniej potwierdzają "Fire And Flames", "Ritual Of The Wi-
zard" i balladowy "Today The Rain Cries". Aż dziwne, że zespół wydał tak udaną płytę samodzielnie - jedyne, co przychodzi mi na myśl to to, że może chcieli być w pełni niezależni pod każdym względem. (5,5) Wojciech Chamryk
Illyrian - Round 2: Fight! 2016 Self-Released
Thrash metal z elementami death metalu prosto z Kanady w dodatku o kosmitach, science fiction i komiksach? Brzmi jak coś, co nie jest aż tak nadmiernie eksploatowane, w przeciwieństwie do kolejnych albumów thrash metalowych o polityce, rewolucji itd. itd. Do albumu zaprasza nas intro stworzone na syntezatorze, który w pewien sposób oddaje klimat starych seriali science fiction. Tytuł kawałka, może mylić tych, którzy są zapoznani z klasykami muzyki popularnej, jednak zapewniam z całą stanowczością, "Walking in Sunshine" jest ich autorskim kawałkiem. Reszta muzyki w pełni to potwierdza. Jest to wcześniej wspomniany thrash metal, który da się usłyszeć w riffach i grze perkusyjnej oraz większości wokalów, z elementami deathu w pozostałych. Illyrian tworzy muzykę zakorzenioną w klasykach amerykańskiej sceny thrash metalowej. Instrumenty w ich muzyce są pozycjonowane dość typowo, wokal i gitary wychodzą zwykle na przód, zostawiając zwykle bas z tyłu. Kompozycyjnie album jest dość rozbudowany, jak na thrashowe standardy. Solówki nie trzymają się jednego poziomu - poza tym nie są rewelacyjne, ale nie są też kiepskie. Co do kawałka, który zapadł mi w pamięć po przesłuchaniu? "Zeta Reticulan". Album "Round 2: Fight!" jest trochę jak metalowy soundtrack do "Archiwum X" przemieszany z uwielbieniem do komiksów. Ode mnie - (4,2) Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
dźwięki nastrajają dość optymistycznie, jest ciężko, a głowa sama zaczyna ruszać się do rytmu. Ogromnym plusem też w odróżnieniu od poprzedniczki jest dużo bardziej przestrzenne brzmienie. "Enemies of the State" było zwarte, stłumione i w porównaniu z nowym krążkiem jest mętne i po prostu męczy. Do tego kompozycje były bardzo proste, momentami wręcz przeciętne. Tego nie można powiedzieć chociażby o "Dogtown" w którym aż roi się od zmian tempa. Muzycy widocznie zrozumieli, że nie samą szybkością zdobywa się serca słuchaczy. W przytoczonej piosence jest sporo solidnego grania rodem z Black Sabbath, które przeradza się w mieszankę Slayera z Exodusem, którego wpływy są bardzo odczuwalne na całym albumie. Ale oprócz ciężaru, potrzeba dobrych refrenów, które nakłonią do nucenia czy zabawy na koncercie. Na szczęście o tym kapela nie zapomniała i dostajemy takie smaczne kąski jak "Vagina Doll" czy "Justified by Faith". Osobiście moim faworytem jednak jest "Struggle", który uderza z całym impetem, jednak ma w sobie interesującą melodię, która na długo zostaje w głowie. Całość zamyka się w dwóch minutach, co jest dobrym czasem dla numeru, który tak naprawdę opiera się na jednym riffie. Jednak ten longplay nie jest bez wad. Mimo, że ma sporo dobrych tudzież świetnych kawałków, ma tyle samo wypełniaczy. Gdy kończy się pierwsza połowa wydawnictwa, czułem się strasznie wymęczony, bo nawet na stronie A są utwory, które mimo początkowego zachwytu po chwili nudzą. A biorąc pod uwagę fakt, że to muzyka dynamiczna to nie jest to dobra wiadomość, że po siedmiu pozycjach miałem dość i czułem, że na nich powinien się album zamknąć. Owszem, na drugiej stronie jest kilka wymienionych przeze mnie wcześniej perełek, jednak jest tam dużo więcej bliźniaczo podobnych konstrukcji i motywów, przez co nic ciekawego do naszego ucha nie wpada, a przecież jeszcze nie upłynęły całe trzydzieści sześć minuty, jakie nam zaoferowano. Czy Wy to rozumiecie? Krążek jak na dzisiejsze standardy jest krótki, a ja raptem po połowie tego czasu miałem dość. Odniosłem wrażenie, że to dwie EP-ki, które postanowiono złączyć ze sobą. Chyba zgodzicie się ze mną, że to nie jest raczej pozytywna wiadomość dla debiutującej na rynku płyty, a tym bardziej takiej, która jest na nim już jakiś czas, prawda? Niestety rzeczywistości nie zmienimy. "Gospels of Blood" to niezła propozycja, jednakże strasznie schematyczna, choć i tak dużo lepsza niż wcześniejszy album. (4) Grzegorz Cyga
Infamous Sinphony - Gospels of Blood 2014 Self Released
Kiedy wydajesz płytę własnym sumptem musisz liczyć się z tym, że nie łatwo będzie Ci dotrzeć do każdego potencjalnego odbiorcy, a tym bardziej jeśli jesteś zespołem, który wraca po ponad dwudziestu latach niebytu. Infamous Sinphony powstało w momencie, gdy popularność zdobywały takie zespoły jak Slayer czy Exodus. W 1994r. wydali płytę, która wydawała się być ostatnią, bo potem słuch o nich zaginął. Jednak w 2013r. wrócili i wypuścili "Enemies of the State", które zostało nieźle przyjęte. Rok później pojawia się kolejna propozycja - "Gospels of Blood". Czy tak krótki czas pozwolił na stworzenie dobrego materiału? Pierwsze
Infrared - No Peace 2016 Self-Released
Infrared, kanadyjski zespół powstały w latach 80' nie miał dużo szczęścia. Już po pięciu latach działalności się rozpadł, mając na swoim koncie tylko jedno demo. Powrócili w 2014 roku i dwa lata później wydali debiutancki album. "No Peace", bo o nim mowa składa się z jedenastu kompozycji dających łącznie 47 minut muzyki. Zdobi go okładka, która
w sposób bardzo dosadny odzwierciedla czasy, w jakich żyjemy. Sam album zresztą zaczyna się od wybuchu i typowego thrashowego riffu. Jest szybko i bardzo melodyjnie, zwłaszcza kiedy pojawiają się solówki. Bardzo przypomina to wszystko dokonania Anihilatora, zwłaszcza kiedy pojawia się wokal. Nikogo chyba nie zdziwi, że na albumie pojawia się utwór stylizowany na balladę "Untimely Storm" po, którym pojawia się najszybsza i najbardziej agresywna kompozycja na albumie "Thoughts Caught (In Between)". Cała płyta jest bardzo melodyjna, a refreny zostały przygotowane na "chóralne odśpiewywanie" ich przez publikę. Dużą zaletą albumu jest produkcja, która stoi na wysokim poziomie. Widać, że przez lata oszczędzili na dobre studio i realizatora dźwięku. Tak jak wspominałem już album, bardzo przypomina dokonania Anihilatora i gdyby powstał, w tych latach 80' tamci mieliby konkurencje. Tak to niestety Infrared pozostanie tylko w cieniu kolegów. Polecam szczególnie fanom twórczości Jeffa Watersa. (4,5) Kacper Hawryluk
In Malice's Wake - Light Upon The Wicked 2015 Punishment 18
In Malice's Wake z płyty na płytę dostarczają nam coraz to lepszy materiał, z każdą następną słychać, że starają się grać nieco inaczej i już w numerze 60 naszego magazynu było widać po ocenach fale wznoszącą od 3,5 po 4,3. I nie ma w tym nic dziwnego zwłaszcza, że "The Thrashening" naprawdę ma kilka bardzo nośnych pozycji jak "Fuel For The Fire". Australijczycy robią co mogą, by słuch o nich nie zaginął i zaledwie dwa lata po wydaniu tak świetnego krążka serwują nam jeszcze bardziej krwisty, brutalny materiał "Light Upon The Wicked", który tym razem nie wita nas solidnym kopniakiem w twarz, lecz dość niepokojącym intrem, w którym jazgot gitar i szmer wiatru mają w nas wywołać uczucia rodem z horroru. I to się udaje, lecz po chwili wchodzą masywne riffy, które płynnie przechodzą w pierwszy prawowity utwór "Bear The Cross", przez co można zarzucić zespołowi delikatny brak spójności, tym bardziej że "Onward Human Suffering" trwa dwie minuty, a nie jest pełnoprawną piosenką, więc jest do czego się przyczepić. Ale sam "Bear The Cross" jest świetny i całkowicie rehabilituje się za wstęp. Posiada miażdżący motyw przewodni, do tego doprawiony bardzo melodyjną solówką, którą można by zapętlać do znudzenia - takim oto sposobem kawałek dobiega końca. Lecz nie mamy ani chwili oddechu, bo "In Darkness" jest jeszcze szybszy i agresywniejszy od swego poprzednika, a co ciekawe też głośniejszy. Może taki był zamysł, ale mi to wygląda na wypadek przy pracy osoby odpowiadającej za mastering. Niestety "In Darkness" po bardzo obiecującym początku rozwleka się i jest czterominutową sieczką, która najpierw nas nuży, a później po solówce o nim zapominamy i mamy takie odczucie, "Co się właśnie stało? Gdzie się podziała trzecia kompozycja?". Podobne niesie ze sobą również tytułowy song, który w przeci-
wieństwie do tamtego nie wyróżnia się absolutnie niczym i przepływa nam mimowolnie koło ucha. Jeszcze "From Beyond" jakoś się ratuje bardzo chwytliwym bridgem i refrenem. Niestety potem jest już gorzej. Następne pozycje "Hear The Howls", "Annihillation Frost" znów nie mają w sobie nic (z wyjątkiem tego pierwszego, którego główny riff w pewnym momencie bardzo mocno nawiązuje do słynnego "One" Metalliki), co by przyciągnęło na dłużej, oprócz solówek, ale one też po jakimś czasie giną w natłoku dźwięków. Największym problemem wymienionych tytułów jak i całości jest to, że utwory są do siebie bardzo podobne (słuchając "Annihilation Frost" miałem wrażenie, że znów słucham "In Darkness") i nawet pomimo nieco wolniejszych ostatnich trzech numerów (z czego "Indoctrinator" i "The Halls Of The Damned" są moim zdaniem najlepsze na płycie) i kilku naprawdę chwytliwych motywów, ciężko zapamiętać i wyróżnić coś, co można by polecić każdemu do przesłuchania. Od strony produkcyjnej trzeba przyznać, że chłopaki zaliczyli zarówno progres, jak i regres, bo z jednej strony słychać, że jest lepiej, ale z drugiej strony jest nierówno, bo jeśli ktoś z Was ma czujniejsze ucho usłyszy, że jeden utwór jest głośniejszy od drugiego. A to budzi niesmak i wrażenie, że można by ten krążek od strony masteringu jeszcze dopracować. Koniec końców In Malice's Wake nagrało jeszcze bardziej brutalniejszy album, ale niestety chęć jeszcze cięższego grania doprowadziła do tego, że to wszystko brzmi strasznie podobnie i nie ma tak naprawdę ani jednego utworu, do którego by się chciało jeszcze raz wrócić. Całość okropnie męczy i nudzi. Jednak thrashowe wydawnictwa są najlepsze, gdy wydaje się 8-9 piosenek, bo dzięki temu łatwiej jest wychwycić z tych szybkich kompozycji coś interesującego, mamy uczucie niedosytu, a nie przesytu, ponieważ przez 30 minut się nie nudzimy i wtedy sięgniemy po pilot od wieży, by jeszcze raz posłuchać owego dzieła. Owszem są dobre albumy czterdziestominutowe, ale niestety "Light Upon The Wicked", który trwa o 10 minut dłużej od "The Thrashening" z 2013r. do nich się nie zalicza. (3) Grzegorz Cyga
Iron Curtain - Guilty As Charged 2016 Pure Steel
Iron Curtain w żadnym razie nie wymyślają na swym trzecim albumie niczego nowego - wręcz przeciwnie, "Guilty As Charged" to materiał brzmiący tak, jakby powstał przed 30 laty, a nawet wcześniej. Oldschoolowy, tradycyjny i cudownie staroświecki heavy/speed metal ekipy z Murci nie jest jednak pozbawioną energii kopią: chłopaki łoją ostro i bezkompromisowo, surowe riffy dopełnia dynamiczna sekcja, zaś zadziorny głos Mike'a często wspierają chórki. Nie brakuje też całkiem melodyjnych refrenów czy efektownych solówek, a poszczególne kompozycje, mimo tego, że w większości tylko szybkie lub bardzo szybkie, w żadnym razie nie są monotonne. Na LP jest ich osiem, w wersji CD dorzucono zaś bonusowy "Turn The Hell On" klasyków NWOBHM, Fist w
RECENZJE
145
zawodowym wykonaniu. Jest więc krótko - 36 minut - ale konkretnie i na temat. (5) Wojciech Chamryk
Iron Fire - Among The Dead 2016 Crime
Ten duński zespół w żadnym razie nie pełni roli lidera wśród współczesnych zespołów parających się tradycyjnym heavy/power metalem, ale i pewnie nawet do niej nie pretenduje. Ekipa Martina Steene'a wydaje za to nad wyraz regularnie udane, solidne płyty na bardzo równym poziomie. Przez 18 lat uzbierało się ich aż osiem. Różnice pomiędzy "Voyage Of The Damned" sprzed czterech lat i najnowszą "Among The Dead" są doprawdy kosmetyczne, ale nie ma tu mowy o stagnacji czy okopaniu się na bezpiecznych pozycjach. Iron Fire doszli raczej do tego, co i jak chcą grać i trzymają się tego z godną podziwu konsekwencją, pomimo różnych przeszkód i problemów. Posypał się im bowiem w tzw. międzyczasie skład, ale wyszli z tej opresji obronną ręką, bo na basie zaczął grać wokalista, zaś za perkusją zasiadał ponownie bębniarz z pierwszych lat istnienia zespołu, Gunnar Olsen. Stracili też kontrakt, ale nic to, sami wydali najnowszą płytę, również na kasecie i LP - po raz pierwszy w historii zespołu. W sumie trochę szkoda, że na LP nie zmieściło się "Intro (The Lost City)" i z pazurem wykonany cover Metalliki "For Whom The Bell Tolls", ale dla chcącego nic trudnego: najwięksi fanatycy kupią i LP, i CD, a znajdzie się też pewnie kilku takich, którzy dorzucą do tego również kasetę. Walory brzmieniowe winylowego krążka są niepodważalne, z kolei CD/MC oferuje więcej muzyki, a warto sobie "Among The Dead" zafundować choćby dla thrash/powerowych "Tornado Of Sickness" czy "Made To Suffer", rozpędzonego utworu tytułowego z brutalniejszymi wokalami, surowego "Hammer Of The Gods", kojarzących mi się z najlepszymi latami Pretty Maids dynamicznego "Higher Ground" i majestatycznej ballady "Iron Eagle" oraz totalnie oldschoolowych numerów w rodzaju "The Last Survivor", "No Sign Of Life" czy "Ghost From The Past". Osobiście wybiorę więc LP i MC, bo kasety też zbieram. (5,5) Wojciech Chamryk
Iron Mask - Diabolica 2016 AFM
Mogło wydawać się, że zawirowania na stanowisku wokalisty będą mieć negatywny wpływ na karierę, a nawet losy Iron Mask, jednak Dushan Petrossi nie z tych, którzy łatwo rezygnują.
146
RECENZJE
Zwerbowawszy samego Diego Valdeza (Helker) sprawnie skomponował i nagrał szósty album w dyskografii Iron Mask: album, który może stać się dla jego zespołu wydawnictwem przełomowym. "Diabolica" to bowiem najdłuższy, najbardziej dopracowany i zdecydowanie najciekawszy album w dyskografii zespołu, łączący typowy dla niego power metal z neoklacystycznymi, epickimi i typowo metalowymi wpływami. Tekstowo też jest ciekawie, bo Petrossi skoncentrował się na dość mrocznych tematach, wybierając na bohaterów piosenek choćby Olivera Twista, Galileusza czy Doktora Fausta, ale to muzyka stanowi o sile i atrakcyjności "Diabolica". Nie ma na tej płycie słabych utworów - jeśli ktoś twierdzi, że w współczesnym power metalu nie da się nagrać dobrego, pozbawionego sztampowych rozwiązań albumu, to powinien się z nią zapoznać. Swoje robi też oczywiście głos śpiewającego fenomenalnie Valdeza - jak dla mnie wokalisty jedynego w swoim rodzaju i będącego w tej chwili jedynym sucesorem nieodżałowanego Ronniego Jamesa Dio, jednak takie utwory jak: przebojowy opener "I Don't Forget I Don't Forgive", kojarzący się z Black Sabbath ery "Heaven And Hell" mroczny "Galileo", ultraszybki "All For Metal" z melodyjnymi zwolnieniami, mający w sobie coś z ornentalnych kompozycji Led Zeppelin "Ararat" czy finałowy, epicki - prawie 14-minutowy "Cursed In The Devil's Mill" to już kompozycje z najwyższej półki. (5,5) Wojciech Chamryk
Iscariota - Upadłe królestwo 2016 Defense
Poprzednia płyta "Historia życia" była niezgorszym dowodem na to, że Iscariota nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, ale najnowsze wydawnictwo "Upadłe królestwo" bije swego poprzednika na głowę pod każdym względem. Można co prawda zadumać się nad, ponownie niezbyt wyszukaną, okładkową ilustracją, cała reszta jest już jednak bez zarzutu. Wygląda po prostu na to, że jedyne czego zespół potrzebował to stały skład i odrobina spokoju, a efekty przyszły same, stąd szybka premiera kolejnej płyty. "Upadłe królestwo" to nadal Icariota łączący tradycyjny metal z thrashem, ale w doskonalszej odsłonie: lepiej brzmiącej, zdecydowanie ostrzejszej i zwartej jako całość. Thrashowa motoryka większości kompozycji idzie tu w parze z nawiązaniami do deathowych początków zespołu, ale okazjonalne blasty nie są tu żadnym dysonansem, podobnie jak symfonicznosyntezatorowe partie czy nieco lżejsze brzmienia. Przeciwnie, dzięki tym patentom materiał ten brzmi po prostu nowocześnie w dobrym tego słowa znaczeniu, bez względu na to, czy słuchamy metalowych killerów w rodzaju "Judasz (Iscariota)", "Martwi bogowie miasta" czy tytułowego, patetycznych "Snów o potędze" czy przebojowego "Płonę" z filmowym cytatem. Wrażenie robią też gitarowe solówki, a część z nich znowu wyszła spod palców zaproszonych gości: ponownie wsparł Iscariotę, Piotr Radecki (ex Kat & Roman
Kostrzewski, obecnie w zespole Maryli Rodowicz), mamy też popisowe partie Wojciecha Hoffmanna (Turbo), bluesmana Leszka Windera (Krzak) i samego Paula Masvidala (Cynic, Death). W sumie to tylko taka przysłowiowa wisienka na torcie, ale im więcej osób sięgnie po tę świetną płytę nawet dzięki tym specjalnym gościom, tym lepiej. (5) Wojciech Chamryk
Kansas - The Prelude Implicite 2016 InsideOut Music
Przed 16 laty ukazał się ostatni album studyjny Kansas zatytułowany "Somewhere To Elsewhere" i przez długi czas wydawało się, że będzie to ostatnie zapisane dźwiękami słowo w długiej historii zespołu, pomimo tego, że band nigdy nie zrezygnował z koncertowania, sprawiając na publicznych występach - między innymi latem 2015 w warszawskiej Progresji - doskonałe wrażenie, artystyczny entuzjazm i energię. Gdyby zorganizować teleturniej "Skojarzenia" z wiedzy o muzyce rockowej, to w przypadku Kansas, na pierwszym planie pojawiłyby się na pewno dwa hasła: skrzypce i "Dust In The Wind". To pierwsza w dziejach formacja, która wprowadziła do rocka skrzypce jako stały, integralny składnik instrumentarium (inni czynili to wyrywkowo). Podkreślam z całą mocą nie jako epizodyczny ozdobnik "mruczący" gdzieś w tle, lecz jako jeden z wiodących instrumentów rockowych, bez którego trudno było kiedyś i trudno współcześnie wyobrazić sobie brzmienie Kansas. Natomiast "Dust In The Wind" to ballada, która zapewni grupie nieśmiertelność, legendarna piosenka, o cudownej urodzie, choć gorzkiej wymowie. Chociaż analizując powyższe słowa wydaje się, że byłoby grubą niesprawiedliwością ocenianie bogatego dorobku fonograficznego Kansas wyłącznie z perspektywy tej pięknej kompozycji, ponieważ Kansasowa "spiżarnia" zawiera dziesiątki innych, doskonałych utworów, które bez problemu wypełniłyby kilka dysków pod wspólnym tytułem "The Best of…" albo "The Greatest Hits". Dopiero po chwili mogłyby pojawić się w pamięci kolejne skojarzenia, na przykład nazwiska kapitalnych muzyków, Steve Walsh, Phil Ehart, Billy Greer, unikalny głos i partie klawiszy Kerry Livgrena, czy wybitni skrzypkowie, najpierw Robby Steinhardt, aktualnie David Ragsdale. A to i tak tylko część kreatywnych instrumentalistów, bo takich w składzie było wielu. Pamiętam jak w połowie la 70-tych - proszę mi wierzyć, że takich rzeczy się nie zapomina - Guru radiofonii, Piotr Kaczkowski prezentował pierwsze nagrania, wtedy w Polsce zupełnie nieznanego zespołu i zacytował takie oto słowa: "Nazywamy się Kansas, bo pochodzimy ze stanu Kansas". Tak mało i aż tyle. A potem płynęły kolejne chlubne lata sygnowane wieloma wspaniałymi, wzruszającymi albumami (samych studyjnych 17, koncertowych "tylko" 6, ale jakich, z jednym z najlepszych w ogóle w historii rocka "Two For The Show"). Dlatego po tylu latach mojej przyjaźni ze sztuką muzyczną Kansas - bo muzycy tej kapeli to artyści "pełną gębą" - tru-
dno wykazywać brak zrozumienia na fakt, że słysząc o premierze nowego albumu wręcz zagotowałem się z ekscytacji i zacząłem niecierpliwie odliczać dni do oficjalnej premiery, "połykając" po drodze parę opublikowanych przez septet fragmentów z najnowszej publikacji. Dla mnie longplay "The Prelude Implicit" to wielkie święto ze spotkania z ukochaną muzyką. I myślę, że nie tylko ja zachowuję się z pozoru nieracjonalnie. Kansas w moich oczach zawsze był gwarantem wysokiej jakości, chociaż należy również zasygnalizować fakt wydania kilku albumów ewidentnie słabszych, szczególnie tych sygnowanych latami 80-tymi. Ale może to tylko moje utyskiwanie i szukanie "dziury w całym"? W każdym bądź razie jakieś ciche obawy istniały, a ich powodem był 16letni rozwód z działalnością fonograficzną, oraz zmiany w składzie, które przybrały znaczący wymiar. No bo jak inaczej spojrzeć na przybycie trzech nowych muzyków, którzy pojawili się na newralgicznych dla brzmienia grupy pozycjach, David Manion jako klawiszowiec, Ronnie Platt - wokal i fortepian, a także Zak Rizvi - gitara i wokal. Kto znał wcześniejszy profil wykonawczy grupy, ten doskonale wie, że klawisze i wokal były domeną Steve'a Walsha, mistrza w swoim fachu. Niepokoje okazały się płonne, co wyraźnie słuchać już od pierwszych taktów "otwieracza" "With This Heart", ślicznego melodycznie kawałka, utrzymanego w średnim tempie, w którym wszystko gra jak w pięknym śnie. Klarowne brzmienie, doskonałe gitary, przyspieszające tętno wejście skrzypiec i spokojny, wyważony głos. Obraz songu uzupełnia wyrazisty riff i piękne harmonie wielogłosowe w refrenie. No i nie wolno pod żadnym pozorem zapomnieć o partii solowej skrzypiec po drugiej minucie, która wywołując "gęsią skórkę" przenosi słuchacza w inny wymiar. Po tym utworze poprzeczka wymagań wobec nowego albumu podąża dosyć wysoko. "Visibility Zero" startuje energetycznie i gęsto brzmieniowo, następnie uspokaja trochę "wzburzone wody" eksponując chwytliwy temat melodyczny i nawiązując do najlepszych klasyków Kansas z lat 70tych. "The Unsung Heroes", kolejny, doskonale przygotowany rockowy standard według Kansasowych kryteriów. Określenie "power ballad" pasuje jak ulał, a po dynamicznym wejściu skrzypiec w przestrzeni rozlega się delikatny, spokojny wokal przy akompaniamencie wspaniale "bujającej" melodii. Jeden z moich faworytów! A gitarowo - skrzypcowy duet krótko przed trzecią minutą palce lizać! "Rhytm In The Spirit" wprowadza po chwilach nostalgii ogień na wstępie proponując uderzenie instrumentalnej koalicji. Później nadchodzi moment wyciszenia z partią wokalną, po czym muzycy jak w szalonym cyklu rozpoczynają jazdę "bawiąc się" hard rockową dynamiką z ostrym "jazgotem" gitar i zamiennie łagodniejszymi głosowo-skrzypcowymi frazami. Bywa zadziornie i agresywnie, ale także pioruńsko melodyjnie i spokojnie. I to brzmienie skrzypiec "wcinające" się każdy wolny skrawek przestrzeni. Ostatnie kilkadziesiąt sekund to jednostajny klawiszowy pasaż zwiastujący ciszę przed "Refugee", akustycznym kawałkiem, który zachwycająco błyszczy balladową wspaniałością porównywalną do mistrzowskiego "Dust In The Wind". I w tych słowach nie ma nawet cienia przesadyzmu , bo "Refugee" lśni jak kryształ swoją kruchością akustyki, chwytającym za serce motywem melodycznym, oszczędnością instrumentalną i intymną atmosferą. Emocjonalnie kompletny odjazd!
Można się tej piosence poddawać wielokrotnie i za każdym razem usidli naszą duszę. Czujemy się niebiańsko zrelaksowani. A na duchowe lenistwo nie ma czasu, bo nadchodzi olbrzymi "kawał" progresywnego grania "The Voyage Of Eight Eighteen" (8:18). Jądro albumu, którego półtora minutowe instrumentalne intro zwiastuje wielkie wydarzenie, unosząc song na coraz wyższy poziom. Po 1:30 spadek napięcia i subtelna część wokalna. W dalszej części dźwięki kotłują się jak w tyglu, od pasaży rockowo-symfonicznych, po zdecydowane uderzenia surowych gitar, przez połamane rytmy, odważne wejścia skrzypiec, zwięzły występ Hammondów. Cała środkowa faza tętni różnorodnością, selektywnym, kryształowoczystym brzmieniem, bogactwem rozwiązań instrumentalnych, zmienną intensywnością. Prawdziwy hymn w stylu mistrzów. Zapewne muzycy doskonale wiedzieli jaka siła tkwi w tym epickim dziele wyznaczając je jako punkt kulminacyjny albumu. "Camouflage" podąża zdecydowanie w kierunku mocniejszego rocka, charakterystyczne riffy, wielogłosowe wokale w refrenie, motoryczny bas i dynamiczna perkusja wypełniają zawartość utworu. Tym razem skrzypce świetnie konkurują z gitarami (po czwartej minucie), a klawisze tworzą barwne tło. Kompozycja "przeżywa" liczne przełomy, regulacje tempem, skoki dynamiczne. W "Summer" w niektórych fragmentach ponownie brylują skrzypce świetnie dekorujące konfigurację dźwięków, a utwór żwawo gna do przodu "popędzany" koalicją gitarowo - perkusyjną. Potencjalny kandydat na przebój albumu, choć pomysłów melodycznych tutaj co niemiara. "Crowded Isolation" po kilkunastosekundowym, akustycznym wstępie oddaje przywództwo elektry-
cznemu instrumentarium, rej wodzą gitary z dodatkiem organowo-syntezatorowym i basowym pulsem, oraz pięknemu pasażowi skrzypcowemu (około 3:50). Instrumentalny, podniosły "Section 60" powoli ewoluuje od nieco balladowego po bombastyczny poemat o nieco melancholijnym klimacie. Kansas oddając do rąk słuchaczy longplay "The Prelude Implicit" nawiązał do najbardziej chwalebnych kart swojej biografii. Swoich fanów utwierdził w przekonaniu, że nie ma zamiaru odcinać kuponów od sławy, lecz powraca na rockowe salony. Trzej nowi członkowie zespołu zadomowili się w składzie perfekcyjnie, dlatego tęsknota za głosem i brzmieniem klawiatur Walsha oraz gitarowymi riffami Livgrena szybko odeszła w zapomnienie. Bardzo udany album z licznymi, pozostającymi w pamięci słuchacza wątkami melodycznymi, z wirtuozerskimi występami instrumentalnymi oraz pełnym, przestrzennym brzmieniem. Warto tej muzyce poświęcić czas, a wynagrodzi nam nasze zaangażowanie licznymi pięknymi przeżyciami estetycznymi. A kto wcześniej pomyślał, że Kansas to zamierzchłe czasy, ten się pomylił. Jedna z tych płyt Anno domini 2016, które chce się posiadać! (5) Włodek Kucharek PS. Album "The Prelude Implicite" ukazał się także w edycji specjalnej z dwoma bonusowymi nagraniami, "Home On The Range" oraz "Oh Shenandoah", stanowiącymi opracowania tematów zaczerpniętych z amerykańskiej muzyki ludowej.
Kayser - IV: Beyond The Reef Of Sanity
tylko z racji, przekraczającego 13 minut, czasu trwania, ale też ilości nagromadzonych w nim ciekawych rozwiązań i epickiego charakteru całości. Nie tak długi, ale również niewąsko rozbudowany i niezgorszy, jest trwający ponad siedem minut finałowy "Dusk" wygląda na to, że panowie zasmakowali w takich dłuższych numerach, ale na szczęście nie ma tu mowy o przeroście formy nad treścią, dlatego: (4,5) Wojciech Chamryk
2016 Listenable
Już w tytule swego najnowszego albumu Kayser dumnie obwieszczają światu, że zyskuje szansę poznania czwartego dzieła szwedzkiej grupy. Jeśli ktoś zdecyduje się sięgnąć po to wydawnictwo właściwie niczym nie ryzykuje, bowiem Jokke Pettersson z kolegami znani są z wysokiej jakości swych produkcji. Już "Read Your Enemy" był kawałem niezgorszego thrash/tradycyjnego metalu, a na jego następcy Kayser jeszcze udoskonalili jeszcze to i owo, nagrywając najlepszy album w swym dorobku. Przeważają na nim szybkie, dynamiczne i zwykle dość chwytliwe, jak na tę konwencję, utwory. Czasem ciut nowocześniejsze, z wyrazistym groove i szponiastym wokalem Spice'a ("I Sold My Soul (For Your Dream)"), ale zwykle bardziej konwencjonalne, wręcz oldschoolowe ("Debris (Of A Dream)", "One Man Army"). Jest też efektownie poprowadzona ballada z pełnym emocji śpiewem ("Allergic To Life"), w "Old Blanket" zespół śmiało zagląda w rewiry bardziej zakręconego thrashu w stylu Voivod, a "The Silent Serenade" rozpoczyna mocarnym, doomowym riffowaniem. Utwór ten jest zresztą najbardziej wyróżniającą się kompozycją na "IV: Beyond The Reef Of Sanity" - nie
Kryptos - Burn Up The Night 2016 AFM
Indie i heavy metal to dość egzotycznie brzmiące połączenie, ale Kryptos w żadnym razie nie są jakimiś cieniasami. Wprost przeciwnie, zespół istnieje od prawie 20 lat, gra siarczysty heavy/ thrash metal, a "Burn Up The Night" jest jego czwartym albumem. I w sumie nie dziwota, że firmuje go niemiecka AFM Records, bo to bardzo solidny materiał, coś na styku Accept/Kreator. Bardziej tradycyjny metal rozbrzmiewa choćby w "The Summoning", "Full Throttle" czy "Prepare To Strike", w openerze "Blackstar Horizon" i w kilku innych utworach chłopaki z kolei thrashują na całego, stawiając na prędkość, miażdżące riffy i konkretny sound. Wokalista Nolan Lewis chętnie wzbo-
gaca też swe partie niemal blackowym skrzekiem, co dodaje poszczególnym utworom jeszcze większej intensywności i brutalności. Nie miałeś dotąd metalowej płyty kapeli z Indii? "Burn Up The Night" nadaje się świetnie na tę pierwszą w kolekcji. (4,5)
numerów czy porywających melodii, miłośnicy atmosfery wczesnych lat osiemdziesiątych znajdą coś dla siebie. Niesamowite jest to, że tak młodzi ludzie, bombardowani zapewne w dzieciństwie zupełnie innym graniem, potrafią z taką gracją oddać tamte klimaty. (3,5)
Wojciech Chamryk Strati
Lady Beast - Metal Immortal Legion - War Beast
2016 Inferno
Długogrający debiut Lady Beast wydali w marcu ubiegłego roku, a niedawno wzbogacili dyskografię kolejnym minialbumem. "Metal Immortal" to cztery utwory. Na razie wydane w limitowanym nakładzie w wersji CD, ale dobrze byłoby też, żeby ukazały się również na winylu, bo to wymarzony wręcz nośnik dla takich płyt. Klasycznie oldschoolowych, niczym z pierwszej połowy lat 80., bazujących na dokonaniach Judas Priest, Iron Maiden czy Dio. Maiden słychać szczególnie w gitarowych unisonach i charakterystycznym rytmie "Metal Martyr" i "Devil's Due", z kolei "Not The Time" to taki bardziej podkręcony Priest - nawet intro ma w sobie coś z "Victim Of Changes". Ostry, drapieżny głos Deborah Levine pasuje idealnie do tej stylistyki, wokalistka potrafi też zaśpiewać niżej, upodabniając się w "Lady Of The Battle" do Jutty Weinhold czy Leather Leone. Po takiej przystawce nie pozostaje więc nic innego, jak uzbroić się w cierpliwość i czekać na drugi album Lady Beast. (4,5) Wojciech Chamryk
2016 Pure Steel
Niby tradycyjne odmiany heavy metalu mają się w Stanach Zjednoczonych tak sobie, ale wciąż powstają tam nowe zespoły, wracają też do gry starsze kapele. Jedną z nich jest Legion z New Jersey, który po wydaniu debiutanckiego albumu "Shadow Of The King" zanotował aż 11 lat przerwy, by powrócić w bardzo zreformowanym składzie za sprawą "War Beast". Poprzedniej płyty albo nie słyszałem, albo jej nie pamiętam w natłoku tych wszystkich obecnych wydawnictw, ale "War Beast" robi wrażenie. Braterski gitarowy duet Frank i Joe Adamo przygotował osiem totalnie oldschoolowych kompozycji, tak jakby nie zdawali sobie sprawy, że mamy już XXI wiek, a nie rok, dajmy na to, 1984. Przeważają tu ostre, dynamiczne, ale też i niepozbawione melodii utwory w rodzaju openera "On The Place Horse", "Gypsy Dance" z solówkowymi pojedynkami gitarzystów, rozpędzonego numeru tytułowego z gitrowymi unisonami czy bardziej miarowego, ale też pełnego mocy "Future Passed". Świetnie odnajduje się w tych numerach nowy wokalista Ralph Gibbons, a jego drapieżny, szlachetny głos o charakterystycznej barwie niejednokrotnie dodaje im czegoś więcej, tak jak chociażby w orientalizującym "Bricks Of Egypt", utworze zainspirowanym na 100 % dokonaniami Led Zeppelin czy Rainbow z okresu 1975-78. Tak więc nazwa zespołu może i niezbyt oryginalna, ale płyta jak najbardziej ciekawa, warta posiadania. (5)
Leather Heart - Comeback
Wojciech Chamryk
2016 The Fish Factory
Aż dziwne, że taka chwytliwa nazwa spod znaku hard'n'heavy była wolna do 2008 roku! Dopiero wtedy przywłaszczyli ją Hiszpanie - grupa bardzo młodych ludzi, którzy postanowili grać muzykę ich ojców czy może nawet dziadków. Nie da się ukryć, że Leather Heart należy do nurtu popularnych ostatnio "oldschoolowych" zespołów grających w stylu kapel z początku lat osiemdziesiątych. Nie jest to jednak ani "granie spod szafy" ani szaleńczy speed w lycrowych legginsach. Choć chłopaki ubierają się w stroje rodem z lat osiemdziesiątych, ich muzyka nie wpisuje się w "modny" nurt reprezentowany przez choćby Enforcer. "Comeback" to wypadkowa bardzo wczesnego Mötley Crüe, Dio i nurtu NWoBHM. Przez lekko skrzeczącą manierę Adriána Gonzáleza Lópeza kojarzy się również z Guns'n'Roses. Jest to granie utrzymane w średnich tempach, niegęste, okraszone naturalnym nieskompresowanym brzmieniem. Dzięki temu debiutu Hiszpanów słucha się z przyjemnością. Choć brak na nim wybitnych
148
RECENZJE
Lorraine Cross - Army Of Shadows 2016 Mighty Music
Młode francuskie ekipy niezbyt często są w stanie nawiązać do dokonań rodzimych klasyków z lat 80., ale Lorraine Cross mają potencjał i spore szanse na zmianę tego stanu rzeczy. Jeśli więc ktoś lubi Fisc, Killers, Nightmare, Sortilege czy Trust, powinien bez wahania sprawdzić debiutancki album tych czterech młodziaków. Na "Army Of Shadows" udała im się bowiem trudna sztuka podejścia do trudnej materii klasycznego grania sprzed lat z odpowiednią energią i świeżością, dzięki czemu w większości przypadków brzmi to napra-
wdę czadowo. Oczywiście nie ma tu mowy o jakimś arcydziele, bo wpadek chłopaki też nie uniknęli: polegli np. w trwającym blisko 7 minut, bez potrzeby rozwleczonym, openerze "Sharpshooter" z nijakim refrenem, równie monotonny jest "Die In Your Arms" z zawodzącym wokalistą, a "Target Locked" to też taki swoisty przeplataniec nielicznych lepszych i liczniejszych niestety, nudnych momentów. Problem chyba w tym, że na debiut chłopaki wcisnęli zbyt dużo numerów, bo reszta zdecydowanie trzyma już poziom, a i Tony radzi sobie za mikrofonem znacznie lepiej. Miarowy "Black Infantry" to numer toczka w toczkę z ósmej dekady, w podobnym tempie utrzymany jest też "Hard to Get Out" z chóralnym, melodyjnym refrenem i finałowy opus "Lorraine Cross". Szybsze numery też są niezgorsze: "One Bullet For Me" to trzy minuty siarczystego speed metalu, równie ostre są "The Slab Was Trapped!" i "At Close Range" z wokalnym, wyżyłowanym na maxa wygarem. Z kolei w kategorii numerów mroczniejszych mamy "Go To Hell!", "Don't Waste Your Energy" to szybki, podszyty rock 'n' rollem i przebojowy kawałek, zaś "Stray Rocket" to szybki, klasycznie speedmetalowy, trzyminutowy instrumental. Wychodzi więc na to, że plusy przeważają, ale liczę na to, że kolejny album Lorraine Cross będzie znacznie lepszy jako całość. (4) Wojciech Chamryk
Mad Hatter's Den - Excelsior 2016 Inverse Szalony Kapelusznik z "Alicji w krainie czarów" Lewisa Carrolla to ekscentryk jakich mało, zresztą samemu autorowi tej książki też tego miana odmówić nie można, bowiem jego nadmierne zainteresowanie małymi dziewczynkami szokowało nawet jego współczesnych. Tymczasem Mad Hatter's Den grają przeciętny i do bólu przewidywalny heavy metal. Schemat goni schemat, klisza na kliszy, w dodatku z jakiejś przedpotopowej kopiarki, a bębny typowo plastikowe - to ponury obraz drugiego albumu Finów. Zaskakuje mnie to o tyle, że panowie grają już od kilku lat, frontman Taage Laiho to doświadczony wyjadacz, a tu zonk, bo "Excelsior" sprawia wrażenie płyty stworzonej przez nieopierzonych debiutantów. Z tych 9 właściwych utworów na plus minimalnie wyróżniają się ballada "Guardian Angel" i miarowy "Hero's Ends At The Silver Gates". Reszta to jakieś koszmarne popłuczyny i power metal trzeciego sortu, a już gwoździem do trumny tej płyty jest to, że mimo dwóch gitarzystów w składzie, większość ich partii ukryto gdzieś w dalszych planach miksu. Nie pozostaje nic innego, jak w ramach odreagowania włączyć sobie jakąś płytę z lat 80., np. FN Guns, a o "Excelsior" Mad Hatter's Den jak najszybciej zapomnieć... (1) Wojciech Chamryk Mastema - Awake In The Grave 2015 Metal Rising
Thrash metal coraz bardziej zaczyna od-
żywać, zwłaszcza po ostatnich niezłych płytach Testamentu, Megadeth czy Anthraxu. Powoli sam znów się do niego przekonuję, choć już straciłem nadzieję, że znajdę w tej muzyce coś więcej niż odtwarzanie i bezmyślne łojenie. Gdy zacząłem szperać w młodych zespołach, które wykonują ten gatunek natrafiłem na bardzo ciekawy zespół. Nazywa się on Mastema, choć jeszcze do niedawna znany był jako Legion i pod tą nazwą funkcjonował od 2008r. do 2015r., w którym to wydał debiutancką EPkę zawierającą cztery utwory. Pierwszy z nich ma co prawda klasyczny riff, ale za to perkusja bawi się z nim i z konstrukcją piosenki tak, że mimo swej prostoty cały czas mamy uczucie, że słuchamy czegoś dynamicznego i świeżego. Jednak nie można nie odczuć inspiracji Slayerem, który zwłaszcza w solówkach jest bardzo słyszalny, lecz nie przeszkadza to w odbiorze. Podobnie jest z "Blatant Disregard", lecz temu kawałkowi przydałoby się skrócenie o kilka minut, ponieważ tutaj solo gitarowe już niczym nie zaskakuje i jedynie sztucznie wydłuża czas. Przedostatni numer rekompensuje nam znużenie poprzednikiem i znów podobnie jak na początku płyty dostajemy urozmaicone, dynamiczne granie, jednak dla odmiany jest urozmaicone black metalowymi wstawkami. Największym jednak dotychczas problemem, że każdy z tych utworów nie miał dobrego refrenu, ba wręcz nie miał go wcale. Na szczęście znalazł się w ostatniej piosence. Fakt, od strony muzycznej jak i wokalnej bardzo przypomina Linkin Park, ale akurat ten starszy kiedy owy zespół nie zaczął eksperymentować z elektroniką i komercją. Do tego dodajmy świetny bridge zagrany na cleanie i mamy gotowy potencjalny hit. Co szczególnie cieszy to brzmienie, które jak na debiut jest bardzo soczyste i klarowne, a to wszystko zasługa Davida Sancheza, który na co dzień gra i śpiewa w Havoku. Tak dobrze brzmiącej EPki dawno nie słyszałem, choć momentami gitary mogłyby mieć więcej wolnej przestrzeni, bo przy szybszych fragmentach przytłaczają one resztę instrumentów. Podsumowując Mastema wydała niezły materiał, choć jednak brakuje mu nieco własnego stylu, ale jeśli to ma sugerować dopiero nadciągające odrodzenie, które sugerują tytuł i okładka dzieła to ja osobiście chętnie poczekam na więcej. (3) Grzegorz Cyga
Medevil - Conductor Of Storms 2016 Self-Released
Słucham debiutu tych Kanadyjczyków i od razu, niejako automatycznie, na myśl przychodzą mi ich znacznie sławniejsi rodacy jak: Anvil, Black Knight, Deaf Dealer, Exciter, Thor czy Witchkiller,
bowiem Medevil z klasą nawiązuje do ich najlepszych dokonań, wskrzeszając czasy świetności takiego grania. W dodatku na "Conductor Of Storms" nie ograniczają się tylko do siarczystego power metalu, często idąc w stronę thrashu spod znaku wczesnej Metalliki czy Megadeth oraz dynamicznego speed/thrashu typowego dla pierwszych płyt Metal Church. Wzorce to zacne, jednak Medevil dają radę - no, może poza zdecydowanie kulejącym, syntetycznym brzmieniem bębnów, co zdecydowanie odróżnia ich od kapel z lat 80, które, nawet jeśli miały marnie nagrane partie perkusji, to nie zalatywały one cyfrową bezdusznością. Cała reszta zgadza się już jednak w 100 %: wokalista Liam Collingwood wrzeszczy niczym obdzierany ze skóry młodszy brat Bobby'ego Blitza z Overkill, czasem brzmi zaś niczym obdarzony wyższym głosem Udo Dirkschneider; gitarowy duet Gary Cordsen/Brett Gibbs nie są może niczym Murray/Smith czy Tipton/Downing, mają bowiem podział na solowego i rytmicznego, ale dają radę, sekcja Eric Wesa - Ross Collingwood też jest konkretna. Wśród tych ośmiu utworów szczególnie wyróżniają się szybki "An Empty Glass", rocker "Escape" i epicki, 12-minutowy kolos "The Fabled Uxoricide", ale pozostałe numery w niczym im nie ustępują - te trzy powyższe to mój czysto subiektywny wybór, sami możecie wytypować zupełnie innych faworytów. (5) Wojciech Chamryk
Meridian - Breaking The Surface 2016 Mighty Music
Nie przeczę, słuchało mi się "Breaking The Surface" całkiem przyjemnie: melodyjny, niezbyt mocny power/heavy metal na poziomie, sprawnie zagrany i dobrze brzmiący. Problem jednak z tego typu zespołami jest taki, że jest ich zdecydowanie za dużo, a Meridian nie wyróżnia się w tym tłumie praktycznie niczym. Wydawca zachwala, że to płyta dla fanów Pretty Maids, Evergrey i Mercenary. W tym trzecim przypadku niezbyt dobrze wiem, o który z noszących tę nazwę zespołów może chodzić, ale mając do wyboru płytę - nawet słabszą - Pretty Maids czy Evergrey, a Meridian, sięgnę raczej po jakieś wydawnictwo dwóch pierwszych, bo są bardziej oryginalne i grają ciekawiej. Spośród ośmiu składających się na "Breaking The Surface" kompozycji wyróżniłbym zróżnicowany "City Of Holy War", mocniejszy, niczym w latach 80., "Pure Celebration" i ładną balladę "The Meaningless Wrong", ale jako całość "Breaking The Surface" generalnie nie zachwyca. (3) Wojciech Chamryk Metallica - Hardwired...To Self Destruct 2016 Blackened Recordings
Nareszcie po ośmiu latach dotarliśmy do mety... a raczej to Metallica w końcu do niej dotarła i w końcu wydała pełnoprawną płytę, a nie składankę, koncertówkę czy odgrzewanego klasyka sprzed lat. Mamy nowy krążek, a tak
naprawdę to dwa, które razem tworzą osiemdziesiąt minut unikalnych doznań. Tym razem nie obiecywano gruszek na wierzbie w postaci powrotu do korzeni, ale oczekiwania fanów i tak były wysokie, bo z jednej strony nie do końca każdemu podobał się "Death Magnetic", a z drugiej wciąż oczekiwano powrotu do grania rodem z "Kill'Em All". Skoro Megadeth, Testament czy Slayer byli w stanie nagrać dynamiczne, thrashowe materiały to dlaczego akurat ta legenda miałaby mieć z tym problem, prawda? Skoro Kirk Hammett zgubił iPhone'a z dwustoma zapisanymi koncepcjami, fani mogli się obawiać, że nowy album rozczaruje, więc po trosze można było się spodziewać pośpiechu w wymyślaniu nowych pomysłów jeśli chcieli wyrobić się do przyszłego roku. Jak wyszło? Pierwsze otwieracze zdążyliśmy poznać i osłuchać się z nimi. "Hardwired" to próba dogodzenia purystom zespołu, którzy oczekują klasycznego thrashu rodem z 1983r. Trwa on raptem trzy minuty. Jest dość nośny, ale jest za bardzo oparty na jednym riffie (który przypomina "Metal Militię") i prostej solówce Kirka, która jest przewidywalna i niezbyt ciekawa. Sam refren jak i tekst do utworu nie są też specjalnie porywające, to co napisał Hetfield jest próbą rozbudzenia w sobie młodzieńczego gniewu i buntu pasującego do charakteru kompozycji. Niestety Jamesowi wyszedł tekst ocierający się o pastisz, do tego zwrot "We're so fucked, shit outta luck" brzmi jak żywcem wyjęty z "Beelzebossa" autorstwa Tenacious D. Na szczęście w "Atlas, Rise" jest dużo lepiej pod każdym względem, choć w uszy kuje strasznie melodia łudząco podobna do "Hallowed Be Thy Name" od Iron Maiden, ale robocza nazwa to NWOBHM, więc nie można mówić o przypadku. Do tego ma się wrażenie, że jest nie do końca dobrze posklejany i unison, które wita nas, w dotychczas najlepszym numerze wypuszczonym z tej trójki "Moth Into Flame", pochodzi z "Atlas, Rise" i w nim powinno być umieszczone. Sam kawałek figurujący jako drugi jest taki sobie, owszem ma momenty, które pobudzają słuchacza, ale jest on strasznie wydłużony, przekombinowany, przez co wychodzi jego przeciętność, a pamiętajmy, że obiecywano nam album złożony ze zwartych, prostych piosenek, co chyba nie do końca się udało. Ale nie skreślajmy ich jeszcze, bo to dopiero były dwa numery, a riff otwierający trzeci z kolei "Now That We're Dead" brzmi obiecująco i prosto, w klimacie hardrockowym (mi osobiście to wygląda na połączenie "Seek and Destroy" i "Cyanide" z "Beds Are Burning" od Midnight Oil). Refren bardzo szybko zapada w pamięć i mimowolnie zaczniemy sobie nucić, wbrew pozorom i otoczce, niepokojący tekst: "Now that we're dead, my dear We can be together Now that we're dead, my dear We can live, we can live forever" Czyżby James na nowo odkrywał w sobie romantyczną duszę? Całkiem możliwe, a przy samej piosence czas mimo długości płynie dość przyjemnie. Potem
przychodzi czas na dotychczasowego mojego faworyta, w którym kapela znów chce się przypomnieć dwóm grupom fanów, bo z jednej strony "Moth Into Flame" ma w sobie ciężar i dynamikę, ale z drugiej strony jest niesamowicie melodyjny i skoczny. Do tego intryguje "szarpanym" riffem, w którym słychać inspiracje dzisiejszym podgatunkiem zwanym Djent. Jedyne co mam do zarzucenia to nagromadzenie zbyt dużej ilości zagrywek, które są zamknięte w jednej całości. Są interesujące, ale przez ich ogrom czuć, że nie bardzo do siebie pasują. Tym samym potwierdzają się słowa zespołu, że proces twórczy u nich polega na zarejestrowaniu kilku pomysłów i potem próbie ich dopasowania, co jest tu aż nazbyt widoczne, ale nie zmienia to faktu, że "Moth" to jedna z ciekawszych propozycji, a na pewno najlepsza do roli singla. O "Dream No More" można powiedzieć, że to takie drugie "Sad But True" tylko osadzone w reloadowej stylistyce. Jest wolno, masywnie, ale zarazem bardzo melodyjnie, choć w tym przypadku przydałoby się skrócenie o kilka minut. Przez "Dream No More" wysuwa się teza, że "Hardwired...To Self-Destruct" jest pomostem między "Czarną Płytą" a "Load'em" i "Reload'em". "Halo On Fire" zamyka pierwszą połowę wydawnictwa i ponownie przywodzi na myśl Iron Maiden, ale również "The Day That Never Comes" z "Death Magnetic". Zamykająca stronę A kompozycja to power ballada - nie jest w stu procentach delikatna, ale też nie jest to szybki czy przytłaczający utwór. Na szczególną pochwałę zasługuje Hetfield, którego głos momentami jest bardzo podobny do tego jakim dysponował w latach osiemdziesiątych. Bardzo dobrym pomysłem, choć ze zmarnowanym potencjałem jest zmiana rytmiki w szóstej minucie. Motyw zagrany na cleanie przypomina mi nieco "Szydercze Zwierciadło" naszego rodzimego Kata (który de facto swego czasu mocno inspirował się Metalliką, a nawet przed nią wystąpił). Szkoda, że nie został rozwinięty i nie dołożono do niego solówki, tylko przeskoczono znów do szybkiego, prostego grania. O ile po pierwszych trzydziestu siedmiu minutach można stwierdzić, że duet Hetfield - Ulrich spełnił pokładane nadzieje, o tyle gorzej jest już z drugą częścią zawartości. Jej lwią część stanowią rzeczy, które mają potencjał, lecz są wydłużone lub przekombinowane na siłę i nie można ich zapamiętać na dłużej. Nawet takiemu "Confusion", w którym słychać echa lat osiemdziesiątych, Black Sabbath czy nawet Hendrixa co czyni go jednym z przebojów strony B nie zaszkodziłoby skrócenie czasu. Druga płyta ma też jeszcze jeden mankament. Mianowicie w każdej z propozycji słychać jakieś odniesienia czy autoplagiaty. Mimo że w pierwszej połowie było słychać mniejszą lub większą powtarzalność, nie przeszkadzało to tak bardzo jak na drugim dysku. Jedynie "ManUNkind" czerpiące z Led Zeppelin i Mercyful Fate jest jakby rozwinięciem konceptu z "Lords of Summer" (które zostało umieszczone z usprawnionym tekstem na dodatkowej trzeciej płycie) i jeszcze jedną próbą wymyślenia czegoś nowego. Nie raz już było tak, że na koncercie panowie prezentowali jakiś prototyp, a później jakaś jego część trafiała do innego znajdującego się na nowej płycie. Ostatnie piosenki to wyraz niesamowitej ambicji kapeli. Pierwsza z nich "Murder One" jest hołdem dla zmarłego niecały rok temu Lemmy'ego Kilmistera, który był bliskim przyjacielem i inspiracją muzyków. Niestety jedynie co może się podobać to teledysk, nawiązania do tytułów i
tekstów Motörheadu, bo muzycznie jest przeciętnie, jedynie solówka Kirka może nam zostać na dłużej w pamięci. Ostatni "Spit Out The Bone" jest zarazem najlepszym numerem. Nie mam wątpliwości, że stanie murowanym hitem i wielu będzie chciało go usłyszeć na nadchodzącej trasie, a kto wie może przyjmie się do takiego stopnia, że przerodzi się w klasyk zespołu na miarę XXI w. To co tu zostało stworzone spodoba się wszystkim fanom, którzy twierdzą, że ta grupa skończyła się na "Kill'Em All". Tak szybkiego, złowieszczego, a zarazem prostego utworu Metallica nie stworzyła od lat. Dla tej piosenki warto nabyć album i posłuchać w dobrej jakości. Fakt, słychać podobieństwa do "Hardwired", ale to absolutnie nie przeszkadza. Instrumenty grają z taką werwą, że muzycy, a na pewno Lars będą musieli sporo poćwiczyć by zagrać go bezbłędnie. Tutaj solówki Kirka nie są aż tak bardzo wtórne, wszystko w tej kompozycji jest zrobione dokładnie w punkt. Słychać, że cały zespół włożył dużo pracy, by uzyskać taki efekt końcowy. Najbardziej boli, że na "Hardwired...To Self-Destruct" nie ma więcej takich przebojów, zwłaszcza że w porównaniu ze "Spit Out The Bone" tytułowy singiel jeszcze bardziej ukazuje swą biedę. Koniec końców Metallica nagrała album taki jaki chciała, który okazał się być wypadkową lat dziewięćdziesiątych z naleciałościami z pierwszych płyt. Z racji, że podzielono go na dwa krążki, każdy znajdzie tu coś dla siebie. Jest kilka dobrych, wyróżniających się kompozycji, ale są też słabe lub przeciętne. Na plus jeszcze można zaliczyć, że jakość dźwięku nie jest taka drażniąca jak w "Death Magnetic", że fani musieli sami kombinować, aby tamtego dzieła można było w miarę przyjemnie słuchać. Tutaj wszystkie utwory zostały dopieszczone, choć są chwile kiedy wydaje się nam, że znów mamy do czynienia z wojną głośności. Niestety cała reszta pozostawia niedosyt, zważywszy na to, że 2016 to dobry rok dla klasycznego, agresywnego thrash metalu. Ale nie każdemu w tym wieku musi w sercu grać to samo. (4) Grzegorz Cyga
Metal Witch - Tales From The Underground 2016 Iron Shield
Lata 80. ubiegłego wieku były niezwykle przychylne dla wszelkich form metalu, nie znaczy to jednak, że wszystkie powstałe wtedy zespoły zdołały zaistnieć. Jednym z nich był niemiecki Metal Witch, który w latach 1985-87 niczego nie zwojował i reaktywował się dopiero w 1997 roku. Nie były to już czasy tak przychylne dla tradycyjnego metalu, zespół znalazł jednak swoją niszę i co kilka lat coś wydaje. Najnowszym albumem grupy jest "Tales From The Underground" i tytuł tego wydawnictwa doskonale oddaje jego charakter, bo to typowo podziemny, oldschoolowy heavy. Słychać, że tych pięciu facetów nie zważa na muzyczne mody i trendy, od lat grają za to dźwięki które uwielbiają. Echa NWOBHM z Iron Maiden na czele, niemieckich grup jak: Accept, Grave Digger czy Ty-
RECENZJE
149
rant, dyskretne wpływy hard rocka czy nawet rock 'n' rolla - warto dać Metal Witch szansę. (5) Wojciech Chamryk
Monasterium - Monasterium 2016 No Remorse
Kraków budzi wiele skojarzeń. Od starych (miasto królów), po zupełnie nowe (Indie Europy). Czy w obliczu dwóch bardzo dobrych płyt Evangelist, a teraz świetnego debiutu Monasterium polskim fanom ciężkich dźwięków może on zacząć kojarzyć się także z epickim doom metalem? Trudno powiedzieć, ale niełatwo zignorować fakt, że w cieniu Wawelu wyrósł kolejny dobrze rokujący zespół podążający ścieżką wytyczoną kiedyś przez Candlemass, na którą w polskich warunkach gród Kraka z jakiegoś powodu zdaje się mieć wyłączność. O szwedzkich mistrzach wspominam nie tylko dla zasady. Słychać, że stanowią oni dla muzyków Monasterium źródło inspiracji (zwłaszcza w departamencie riffowym, a prócz tego Michał Strzelecki śpiewa późnym Messiah Marcolinem), przy czym poza inspirację ich rola nie wykracza. Rzecz w tym, że krakowianom udaje się odnaleźć swój własny głos. Rzeźbiąc w tych samych dźwiękach, co Candlemass w latach osiemdziesiątych, tworzą materiał świeży, nie zakrawający na plagiat. A to dużo! Słuchacz znajdzie więc na debiucie Monasterium "wszystko, co lubi", ale uniknie przy tym wrażenia, że serwuje mu się odgrzewane kotlety. Jest ciężko, jest ponuro, jest tajemniczo. Muzycy albo miażdżą, albo porządnie bujają. Głos Strzeleckiego niczym przewodnik prowadzi nas przez te wykreowane przy pomocy dźwięków katakumby. Miłośnicy doom metalu w jego epickiej odsłonie momentalnie dadzą się "Monasterium" pochłonąć. To bardzo dobry start. A przy okazji jedna z najlepszych płyt w swoim gatunku wydanych w 2016 roku. (5)
zykę w stronę komercji, jak kiedyś uczyniły to Yes ("90125") czy Genesis ("Genesis"). Choć z drugiej strony, niewielką część tych elementów też możemy dopasować do kompozycji, które znalazły się na "Metamorphosis". Mamy więc do czynienia ze zderzeniem, złożoności, prostoty i melodyjności, podanym w sposób wykwintny. Z tego powodu nie powinno dziwić, że przez muzykę przemykają echa melodyjnego rocka, hard rocka czy nawet ambitniejszego heavy metalu. Bardzo ciężko było mi dopasować, kogo najbardziej Montage przypomina, co można poczytać za plus dla tej kapeli. Po dłuższym zastanowieniu doszedłem do wniosku, że Finowie najbardziej pasują mi do The Flower Kings ale w takiej przystępniejszej formie. Czasami miałem silne skojarzenia z Savatage czy Dream Theater. Oczywiście przez pryzmat rocka progresywnego. Albumu słuchałem sporo czasu, bardzo szybko zaniechałem w wdawanie się w szczegóły złożoności muzyki na nim zawartej. Na pewno nie jest to banał, ale "Metamorphosis" zdecydowanie zyskuje, jak oddamy się przyjemności słuchania samej muzyki. Ot tak po prostu, dla przyjemności. A płyta do tego znakomicie się nadaje. Tak jak pisałem, muzyka nie jest błaha, ma wiele walorów ale najważniejsza jest możliwość delektowania się nią. Muzyka i kompozycje są różnorodne ale wszystkie na wysokim poziomie. Choć mam swojego faworyta, a jest nim "Black Magic", utwór z niesamowitym klimatem i muzycznym tematem. Odpowiedni poziom zachowuje także produkcja, brzmienie i produkcja. Wszystko pasuje do siebie. Myślę, że jak podejdziecie do tego albumu jak ja, będziecie mieli wiele pożytku z "Metamorphosis". Dla mnie nazwa Montage zyskała na znaczeniu i będę czujny na jej kolejne propozycje. (4) \m/\m/
Monument - Hair of the Dog Adam Nowakowski
Montage - Metamorphosis 2016 FastBall
Montage to stosunkowo młody zespół pochodzący z Finlandii, który oddany jest progresywnemu rockowi. Gdy słucha się muzyki z ich najnowszej płyty "Metamorphosis", instynktownie odczytujemy wpływy i inspiracje. Wiele tu fragmentów, które nawiązują do tuzów progresywnego rocka typu, Yes, Genesis, Pink Floyd itd. Niemniej Finowie nie próbują budować czegoś monumentalnego czy obficie artystycznego. Formy muzyczne są bardziej proste i bezpośrednie, a także dbające o łatwość odbioru przez słuchacza. Nie można jednak wmawiać im, że ciągną swoją mu-
150
RECENZJE
2016 Rock Of Angels
Ciekawe jak się czują muzycy Iron Maiden słuchając Monument (o ile w ogóle wiedzą o ich istnieniu). Oczywiście takich maidenokształtnych zespołów jest wiele, choćby Attick Demons, ze swoim niemal bliźniaczym, względem Dickinsona, wokalistą. Sęk w tym, że o ile Attick Demons pochodzi z odległej Portugalii, o tyle Monument wyrósł w pod samym nosem Maiden - pochodzi z Londynu. Tworzą go byli członkowie White Wizzard, w którym zmiany zachodzą jak w kalejdoskopie. Imitowanie stylu Iron Maiden nie opiera się jak w przypadku wcześniej wymienionych Portugalczyków li tylko na wokalu, ale ogólnie na sposobie komponowania, pisania linii wokalnych i ogólnie melodycznych, pracy sekcji rytmicznej czy stosowaniu drobnych, typowych dla Maiden zabiegów takich jak choćby "oooo oo oo" w "Streets of Rage". Na krążek trafił nawet instrumentalny "Olympus" będący z tej samej rodziny, co słynne instrumentale Maiden (inna sprawa, że Maiden wytyczył metalową ścieżkę pisania utworów bez wokali). Londyńczycy osadzają swoją muzykę w estetyce
Maiden z okresu "Piece of Mind" czy "Powerslave", tu i ówdzie uciekając w ogólną stylistykę typową dla NWoB HM, jak na przykład w "Crobar" czy "Emily". Ciekawostką jest zaś odstający od reszty albumu "Lionheart" brzmiący jak Running Wild w wersji brytyjskiej. Płyty, mimo oczywistej wtórności, słucha się bardzo przyjemnie. Dobre wrażenie potęguje organiczne, niepłaskie brzmienie i zrównoważony miks. Choć zdarzają się "Hair of the Dog" lepsze i gorsze momenty, płyta broni się nośnością, fajną motoryką i naturalnością. (4)
sto słuchał. Tych co Myrath zachwycił namawiać nie trzeba, tych co rozczarował, nic nie przekona, ci co nie słuchali bardzo szybko podejmą decyzję. Ten zespół się lubi albo nienawidzi. (4) \m/\m/
Strati
Naked Root - Naked Root 2016 Self-Released
Myrath - Legacy 2016 earMusic
Myrath słucham od ich drugiego albumu "Desert Call" (2010), wtedy bardzo przypadł mi do gustu ich progresywny metal połączony z orientalnymi tematami. Panowie z Tunezji centralnie wpasowali się w główny nurt progresywnego metalu, więc ci co słuchali od Dream Theatre po powiedzmy Pagan's Mind nie mieli problemu z akceptacją ich muzyki. Wszelkie egzotyczne orientalizmy czy też wysmakowane i łatwo wpadające w ucho melodie były tylko dodatkową atrakcją. "Legacy" jest kontynuacją tego spojrzenia na muzykę. Praktycznie na każdym kroku mamy do czynienia z muzycznymi wtrąceniami opartymi ma tradycji arabskiej kultury. Na nas europejczyków działa to bardzo intensywnie. Oczywiście są wyjątki. Jednak popularność Myrath i zachwyt nad ich muzyką rozszerza swoje kręgi. Niestety w wypadku "Legacy" zaczynam mieć pewne uczucie przesytu. Tak gęsto eksponowanie inspiracji wschodnią kulturą być może naruszyło swoistą równowagę, którą charakteryzowała się do tej pory muzyka Tunezyjczyków. To wrażenie podsyca również bardziej zdecydowane eksploatowanie melodyjnych odmian progresywnego power metalu jak i orkiestracji. Taki "I Wana To Die" to już zdecydowane rejony tych nurtów. Równie śpiewny jest "Nobody's Lives", ale głównie przez melodyjny wokal wzorowany na arabskiej melodyce (a może wokalista wręcz śpiewa w swoim ojczystym języku?). Całe szczęście muzyka Myrath jest bardzo bogata dzięki czemu człowiek w każdej chwili może nabrać powietrza. Ciągle też można zachwycić się bogactwem i pomysłowością kompozycji, chociażby takimi "Believer" i "Storm of Lies". Te utwory są świadectwem tego, że zachowanie równowagi nad żywiołami muzyki arabskiej, orkiestracji, melodyjnego power metalu i progresywnego metalu, dają najlepsze rezultaty. Opanować tak bogatą muzykę w studio to też duża sztuka. Tunezyjczykom udaje się to i to chyba bez problemu. Podstawowa sesja odbyła się w studio we Francji, wszystkie orkiestracje nagrano w Tunezji, zaś miksu i masteringu dokonano w Szwecji pod czujnym uchem Tony Lindgrena. Wiem, że są którzy nie przepadają za muzyką arabską, ogólnie ten temat w dzisiejszych czasach nie jest na topie, lecz ja będę sekundował Myrath. Niby na "Legacy" znalazłem elementy robiące różnicę ale jest to płyta, którą będę czę-
Naked Root pochodzą z Łodzi, grają klasyczny hard 'n' heavy, a opatrzona eponimicznym tytułem płyta jest ich debiutem. Nie ma tu jednak mowy o jakichś typowych dla debiutantów niedociągnięciach, bowiem zespół tworzą głównie doświadczeni muzycy. Przekłada się to zarówno na jakość samych kompozycji jak też na ich klasowe wykonanie; warto też wspomnieć o konkretnym, organicznym brzmieniu tego materiału, osiągniętym w Manximum Records Pawła Marciniaka. Już opener "I Wanna Dance With You" nader dobitnie udowadnia, że zespołu nie interesują jakieś półśrodki: to rasowa, nośna kompozycja, w której o palmę pierwszeństwa rywalizują gitarowe i syntezatorowe, brzmiące niczym organy, partie. Równie udany jest singlowy "Now And Then" - rzecz szybsza, bardziej dynamiczna, a z takich przebojowych, niekiedy nawet nieco lżej brzmiących utworów, mamy jeszcze choćby "Progress" czy bonusowy, bliższy AOR "Babe". Z kolei "Sad Ending", "Angel With Broken Wings" oraz "A Different You" to mroczniejsze, zdecydowanie mocniejsze klimaty, w których wokalistka Jola Górska czuje się zdecydowanie najlepiej, dysponuje bowiem niskim, mocnym głosem o ciekawiej barwie. Fakt faktem, że jeszcze nie zawsze potrafi z niego w pełni korzystać, co pewnie związane jest z młodym wiekiem i brakiem odpowiedniego doświadczenia. Niekiedy bywa też, że partie wokalne są zbyt mało zróżnicowane i wskutek czego dość monotonne, ale i tak wokalistka jest mocnym punktem Naked Root. Mamy też cover "Anytime Anywhere" Gotthard - owszem, zagrany zawodowo, ale bez jakichś fajerwerków, jednak plus za sięgnięcie po mniej ograny utwór. Udany debiut Naked Root mają więc już na koncie, ciekawe jak potoczą się dalsze losy tego zespołu. (4,5) Wojciech Chamryk
Night Demon - Night Demon 2016/2012 Shadow Kingdom
"Night Demon" to kasetowa, poszerzona wersja debiutanckiej EP-ki tej amerykańskiej grupy. Najbardziej znany z tworzących ją trzech muzyków jest śpiewający basista Jarvis Leatherby - mający za sobą koncerty z Jaguar, a od niedawna też basista innej legendy,
Cirith Ungol. Wśród dodanych do oryginalnej czwórki utworów czterech wykonań koncerotwych mamy też ostrą wersję "Axe Crazy" Jaguar, pozostałe covery to "Lightning To The Nations" Diamond Head i "Radar Love" Golden Earing. Ten ostatni utwór, podobnie jak autorski "Ritual", zarejestrowano podczas debiutanckiego koncertu Night Demon. "Ritual" mamy tu również w wersji studyjnej i słychać, że na żywo zespół wypada jeszcze ostrzej i brutalniej niż w nagraniach studyjnych. Nie znaczy to jednak, że "Night Demon", "The Chalice" czy "Ancient Evil" są pozbawione mocy - to surowe, aczkolwiek melodyjne, ostre granie w duchu tradycyjnego/speed metalu lat 80. (4) Wojciech Chamryk
Nocny Kochanek - Zdrajcy metalu 2017 Hand2Band
Od "Hewi metalu" do "Zdrajców metalu" - Nocny Kochanek szybko uwinął się z kolejną płytą, co w sumie nie dziwi w kontekście zainteresowania udanym debiutem i frekwencją na licznych koncertach. Wygląda bowiem na to, że najzwyczajniej w świecie jest zapotrzebowanie na rasowy, tradycyjny heavy z prześmiewczymi, często po prostu jajcarskimi i zakręconymi na maxa tekstami. Sprawdzona więc na pierwszej płycie formuła została na "Zdrajcach metalu" dopracowana do perfekcji. Już tytuły utworów jak: "Dżentelmeni metalu", "Pigułka samogwałtu", "Smoki i gołe baby" czy tytułowego dowodzą, że poważnie i na serio nie został to napisany żaden wers czy nawet pojedyncze słowo. Równie zakręcone są kawałki traktujące o kobietach czy miłości ("Łatwa nie była", "Dziewczyna z kebabem", "Gdzie jesteś"), nie zabrakło też obowiązkowych wręcz wynurzeń na tematy rozrywkowe ("Poniedziałek", "Dziabnięty", "Pierwszego nie przepijam"). Muzycznie też jest zacnie, bo zespół nawiązuje nie tylko do dokonań Iron Maiden, Judas Priest czy Helloween, ale sięga też do takich źródeł inspiracji jak współczesny power metal, klasyczny Black Sabbath oraz AC/DC, a nawet muzyka... taneczna. Mamy też coś na kształt coveru, bo wstęp "De Pajret Bej" to spolszczone intro Running Wild z "Port Royal". I tak jak debiut Nocnego Kochanka był świetny, to dwójka jest jeszcze lepsza. Mam tylko nadzieję, że aż takie powodzenie tego projektu nie wpłynie negatywnie na dalsze losy Night Mistress, czyli zespołu, od którego wszystko się zaczęło. (6) Wojciech Chamryk Operation: Mindcrime - Resurrection 2016 Frontiers
Geoff Tate nie daje za wygraną. Jak było do przewidzenia nie udało mu się utrzymać szyldu Queensryche, dzięki czemu farsa pt. "Dwa zespoły o tej samej nazwie" zakończyła się dość szybko. Wokalista sformował jednak kolejną grupę, która nie dość, że jako nazwę przyjęła tytuł najsłynniejszego albumu jego dawnej formacji, to jeszcze ma w składzie iluś muzyków - regularnego i koncertowego składu - Queensryche.
Tate zapowiedział też stworzenie trylogii nawiązującej do najlepszych dokonań tamtej grupy. Ubiegłorocznego "The Key" nie słyszałem, ale może to i lepiej, zważywszy poziom "Resurrection". Już początek tego albumu rozbraja - cztery krótkie intra/utwory instrumentalne jeden po drugim to zdecydowana przesada, tym bardziej, że pierwszy właściwy utwór "Left The Dead" to nijaka, rozlazła kompozycja mająca się nijak nawet do słabszych dokonań Queensryche. Dalej niestety nie jest lepiej, tym bardziej, że w aranżacjach wyeksponowane są instrumenty klawiszowe, Tate kilkakrotnie sięga też po saksofon, a gitary wychodzą na plan pierwszy dopiero w końcówce albumu, więc fani progresywnego metalu nie mają tu właściwie czego szukać. "Resurrection" może za to zainteresować zwolenników rocka progresywnego lat 70. ("When All Falls Away"), jazzu ("Which Side Your On") czy nawet free ("Healing My Wounds"), jednak z zastrzeżeniem, iż nie jest to granie najwyższych lotów. Rozczarowuje też forma lidera: w większości utworów głos Tate'a jest przetworzony, obrobiony jakimiś efektami, za często też kojarzy się z Davidem Bowie niż tym, czym potrafił oczarować słuchaczy w przeszłości. Gdyby nie to, że w "Taking On The World" gościnnie udzielają się Tim "Ripper" Owens i Blaze Bayley, a solidny puls basu zapewnia David Ellefson, to naprawdę nie byłoby na tej płycie ciekawego utworu. (1) Wojciech Chamryk
Overtures - Artifacts 2016 Sleaszy Rider
Kwartet Overtures nie należy na polu rocka do debiutantów, ponieważ posiada na artystycznym koncie, licząc aktualną publikację fonograficzną z roku 2016, cztery pełnowymiarowe longplaye. Zespół założono w niewielkim włoskim mieście Gorycja (oryginalnie Gorizia), leżącym nieopodal granicy ze Słowenią, u podnóża Alp Julijskich. Nazwa miasta pochodzi zapewne od słoweńskiego słowa "gorica", czyli "niewielkie wzgórze". W takim właśnie, niepozornym miejscu, w czerwcu 2003 roku czterech muzyków, Michele Guaitoli (wokal), Marco Falanga (gitara), Luka Klanjscek (bas) i Andrea Cum (perkusja) założyło kapelę Overtures, grającą melodyjny heavy metal (według dostępnych źródeł internetowych, chociaż mam w kilku punktach do tego określenia zastrzeżenia, czym podzielę się w dalszej części tekstu). Ta częściowo nietrafna próba zdefiniowania kierunku poszukiwań artystycznych, wskazuje jednak jeden, moim zdaniem istotny aspekt charakteru muzyki, mianowicie melodyjność. Praktycznie z każdego utworu premierowego albumu "Arti-
facts", wydanego w maju roku 2016 emanuje świetny temat melodyczny, przewijający się od początku do końca danej kompozycji i obecny, czy to w partiach gitary, czy w harmoniach wokalnych ze szczególnych uwzględnieniem refrenów, czy w dosyć oszczędnie dozowanych, przeważnie schowanych w tle pasażach klawiszowych (skąd się wzięły klawisze, wyjaśniam nieco później). W prowadzeniu tych "zaraźliwych" linii melodycznych celuje wokalista Michele Guaitoli, który obok normalnych, chwilami miękkich, momentami mocniejszych i surowych partii głosowych, potrafi się także ostro i agresywnie "wydrzeć", aż do granicy growlu, co wyraźnie słychać już od początku albumu na ścieżkach "Repentance" czy "Gold". Od pierwszych fraz wokalnych słyszalna staje się także skłonność do stosowania wielogłosów. Instrumentalnie otrzymujemy "produkt" czysty brzmieniowo, raczej pozbawiony brutalnych zagrywek, oparty na perfekcyjnej współpracy szybkiej, jazgotliwej gitary Marco Falangi z kolegami z sekcji rytmicznej. Następujące po sobie rozdziały albumu utrzymane są w szybkim, bardzo żywiołowym rytmie, mknąc szparko do finału. Autorzy muzyki rezygnują raczej z wyszukiwania "połamanych" rytmów, nadmiernie wypielęgnowanych aranżacji, preferując prostotę, spontaniczność i chwytliwość. Chociaż spotkamy na swojej drodze odbiorcy także akapity, które można śmiało nazwać progresywnym metalem, a chodzi w tym punkcie między innymi o kompozycję "Teardrop", trwającą ponad 10 minut, w której dzieje się naprawdę wiele, od ślicznego żeńsko - męskiego duetu wokalnego (o wykonawcach krótkie info poniżej) po liczne zmienności dynamiki przekazu, energetyczne występy solowe (choć w tym zakresie muzycy cenią sobie raczej powściągliwość) i manipulowanie tempem. Pomimo stopnia złożoności struktury utwór doskonale "wchodzi" w poczucie estetyki każdego słuchacza, zachwycając energią, wyrazistym rytmem i nośnymi melodiami. Krótko po 5:30 nadchodzi radykalne spowolnienie, przeobrażające ten kawałek we wspaniałą balladę, może hymn, w przestrzeni którego pojawiają się wstawki symfoniczne z wyraźnymi akcentami smyczkowymi. Cały ten odcinek spokoju i odrobiny melancholii trwa około półtorej minuty, po czym jak po "kopnięciu" prądem, instrumentalna karawana ożywa nabierając niesamowitego wigoru. Ten punkt programu longplaya, nazwany przez autorów "Teardrop", to zapewne powód, dla którego mówi się o metalowej progresywności Overtures. Po tej progowej prezentacji załoga włoskiego kwartetu podejmuje jeszcze jedną próbę odejścia od etykietki melodyjnego heavy metalu na rzecz podniosłej, epickiej odsłony albumu, z wykorzystaniem brzmienia smyków, fortepianu, a utwór o tytule "Savoir" stanowi finał albumu. Uczciwie przyznam, że właśnie te dwie części repertuaru, "Teardrop" i "Savior" najbardziej przypadły mi do gustu, ze względu na swoje zróżnicowanie i pewną nieprzewidywalność rozwiązań brzmieniowych. "Savior" to według mojej opinii porywający swoją urodą utwór, który mógłby trwać znacznie dłużej, ale i tak w tej formie stanowi znakomite zakończenie bardzo udanego albumu. Siłą tej muzyki nie jest wcale innowacja czy eksperymentalne majstrowanie przy brzmieniu, lecz tradycyjne podejście do rockowej materii, ze stylistyczną właściwością "heavy". Pisząc o wydawnictwie "Artifacts" nie sposób przemilczeć fakt międzynarodowej produkcji. Siedzibą wy-
twórni Sleaszy Rider Records jest Grecja. Artystą, który stworzył artwork jest Niemiec, a wykonawcami Włosi. Wszystkie songi porażają swoją optymistyczną nastrojowością, stylowością "skrojoną" trochę według modelu "heavy metal world '80", z multum melodii łatwo wślizgujących się w strefę naszych zmysłów, ze zdecydowaną przewagą szybkich temp, klarownymi podziałami rytmicznymi. Trudno muzykę Overtures obdarzyć mianem "ciężka" w konfrontacji z ekstremalnymi odmianami metalu, ale swój własny ciężar gitarowobasowo-perkusyjny powoduje, że muzyka jest bardzo intensywna, o dużej gęstości, dosyć jednorodna, ale to nie jest jej wada. Tym kryteriom nieco pod prąd ustawiły się dwie wymienione już kompozycje, którym bliżej do progmetalowych koncepcji. Podobać się może barwa głosu Michele Guaitoli, przejrzysta, czysta i ekspresyjna. Mam także wrażenie, że cała trójka instrumentalistów nie stara się dominować indywidualnie, raczej stawia na zespołowość i takie podejście stanowi dużą zaletę muzyki oferowanej na dysku "Artifacts". I na zakończenie jeszcze jedno wyjaśnienie. Napisałem o orkiestracjach, partiach smyczkowych i klawiszowych, ale w podstawowym line-up na próżno szukać obecności tych składników instrumentarium. Jednak sprawa jest prosta, bo za przygotowanie akapitów syntezatorowych, klawiszowych, fortepianowych, orkiestrowych i chóralnych odpowiedzialność ponosi wokalista Michele Guaitoli. W utworze "Teardrop" duet wokalny tworzą Marco Pastorino i Caterina Piccolo, smyki zaaranżował Luca Brygant, a w chórkach występują Alessia Scolletti, Caterina Piccolo, Axel Lessio, Federico Ahrens, Simone Floreani, Luca De Pauli, Marco Rosa, "Max" Stanta. Podsumowując mogę z czystym sumieniem polecić słuchaczom czwarty album włoskiego kwartetu Overtures pod tytułem "Artifacts". Prezentuje on wysoki poziom wykonawczy, wszechstronność i urokliwą melodykę. Potrzebujesz energii do działania i optymizmu, "odpal" w odtwarzaczu płytę, a ona na pewno nie zawiedzie Twoich nadziei. (5) Włodek Kucharek
Perseverance - Demo-Lition 2014 Iberia Metallica
Perseverance istnieje od 2004 roku, a nie wydał jeszcze pełnowymiarowego debiutu. Na swoim koncie ma trzy dema, wypuszczane w odstępie trzech lat, jedynie na najnowsze, które właśnie omawiam, przyszło nam poczekać nieco dłużej. "Demo - Lition" już samym tytułem sugeruje nam, że nie jest to pełnoprawne dzieło, lecz czy można demem nazwać płytę, na której jest osiem piosenek? Według mnie nie, ponieważ wiele znakomitych albumów szczyciło się właśnie taką ilością utworów. Jeżeli na EPce mamy osiem pozycji, to jestem ciekaw ile zespół nam zaoferuje na płycie. Strzelam, że około czternastu, ale przejdźmy już do meritum. Krążek otwiera klimatyczne, akustyczne intro, którego kontynuację usłyszymy w ostatnich minutach. Do tego czasu przerywa
RECENZJE
151
je partia gitar elektrycznych o lekko szkockim zabarwieniu (kapela pochodzi z Hiszpanii) i płynnie przechodzi do właściwego grania. "Danger Zone" to skondensowana, hardrockowa kompozycja z bardzo agresywnymi partiami wokalnymi, dzięki czemu ten prosty numer ma solidnego pazura i łatwo go zapamiętać. Z kolei "Destroyer" jest dużo cięższy i znacznie bardziej zaznacza obecność thrashowego ducha, którym Perseverance się kieruje. Kawałek posiada całkiem niezłą solówkę, podczas gdy "Danger Zone" nie miało jej w ogóle, do tego widać próby urozmaicenia poprzez zwolnienie w środku, ale i podkreślenie basu w refrenie, które mi osobiście mocno przypadło do gustu. Podobnie jest z "Metal Discharge", choć różni się tym, że nie ma ciekawego refrenu i gdyby nie partie gitarowe, które wpadają w ucho, to całość by się nie nadawała do słuchania, a tak to tylko mamy lekkie zmęczenie, póki gitara nie zagra solówki. Przez połowę czasu trwania "Estandarte" brzmi jak Venom. Masywny riff przeplata się z akustycznymi wstawkami, by przejść w nieco dynamiczniejsze tempo znane z poprzednich tracków. Z kolei "Cross Of Iron" to połączenie Megadeth z czasów "Countdown to Extinction" ze starą Metalliką doprawione prostą, hardrockową solówką na początku. "Let The Hammer Fall" to druga słabsza pozycja na tej płycie, choć ma całkiem niezły refren, a w pewnym momencie brzmi jak ostatnie dokonania Iron Maiden, to zabija go jednak wtórność. Maidenów słyszę również w ostatnim "Demoliton As Evolution", które moim zdaniem jest trochę wydłużone i nieco wymuszone. Kończy się wcześniej wspomnianym rozwinięciem intra, jednak wciąż mam wrażenie, że mimo chęci zawarcia klamry te akustyczne motywy nijak nie pasują do całości, po prostu wjeżdżają bez jakiegoś przygotowania, ot wyciszono jeden motyw i zastąpiono go innym. Co do całej reszty to EPka ma dwa poważne problemy, które są ze sobą powiązane. Mianowicie chodzi mi o wokal, który nie dość, że brzmi jakby był nagrywał przez nastolatka i nic nie da się zrozumieć, a wszystkie piosenki są zaśpiewane w taki sam sposób i po pewnym czasie odczuwalny jest brak jakichkolwiek emocji to jeszcze kwestią sporną dla mnie jest sposób nagrania, a raczej masteringu. Być może wokal komuś mógłby przypaść do gustu, ale jest zbyt wycofany, do tego nałożono na niego pogłos, a same gitary chwilami są za cicho. Podsumowując "Demo - Lition" to zmarnowany potencjał. Mimo niezłych partii instrumentalnych po pewnym czasie zauważa się ich wtórność - wszystko jest zagrane na jedno kopyto, ale o ile talent kompozytorski można rozwijać, a brzmienie poprawić, tak z wokalem za wiele zrobić się nie da, więc muzycy powinni pomyśleć nad dodatkowymi lekcjami śpiewu dla obecnego wokalisty albo nad jego wymianą, bo to jego sposób śpiewania w dużej mierze sprawia, że nie mam ochoty wracać do tego wydawnictwa. (2) Grzegorz Cyga Perzonal War - Inside The New Time Chaoz 2016 Metalville
Hmm, twory Perzonal War nie są jakieś rozpoznawalne. I nie dziwię się temu specjalnie. Po tym, co przesłuchałem z wcześniejszych dokonań tej grupy, czyli kawałki z "Captive Breeding", wydaje się nawet uzasadnione. Co do najnowszego albumu? A raczej na nowo nagranej kompilacji utworów z
152
RECENZJE
"The Inside" i "Newtimechaos". Wydaje mi się, że nie jest aż tak źle. Przyzwoite riffy. Trochę dający Nickelbackiem przemieszanym z Hetfieldem wokal. Solówki przyzwoite, w porównaniu do ich dokonań na przestrzeni tych 10 lat. Brzmienie? Thrash/power + Nickelback. Nie kłuje zbytnio to w uszy, no może poza wokalistą. Tematyka? W sumie tak samo. Podobieństwa? Trochę Pantery i Annihilatora z późnego okresu. Widziałem też u nich próby stworzenia image'u jak Metallica. Nie daję oceny. Jeśli ktoś lubi ten zespół, to z pewnością ta kompilacja mu się spodoba. Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Piledriver - Brothers In Boogie 2015 Rockwall
Tęsknicie za najlepszymi czasami Status Quo? To włączcie sobie najnowszy album Piledriver. Na pewno nie zawiedziecie się. Tym bardziej, że muzycy nie mniej, nie więcej - wywodzą się z coverbandu Quo, a na krążku "Brothers In Boogie" wykorzystali ich dwa covery "Don't Think It Matters" i "Drifting Away". Sam krążek lansowany jest utworem "Rock In A CrossfireHurricane", który utrzymany jest w klimacie dynamicznego i siarczystego boogie hard rocka. Z resztą muzycy mogliby wybrać każdy inny ze swoich songów, a z pewnością poradziłby sobie z rolą singlowego "zaganiacza". Chciałem nawet wybrać ze dwa - trzy utwory, które mógłby być przykładem na te najciekawsze, ale trudno było się zdecydować, bo jak wydawało m się, że bardzo dobry jest "One Way To Rock", to już za chwile tak myślałem o "Good Times", aby po chwili mocno przytupywać przy "Fat Rat Boogie". I tak do końca albumu. Wszystkie utwory mają energiczny charakter. Panowie z Piledriver łoją od początku do końca bez wytchnienia. No prawie do końca. Ostatni kawałek "Last Words" zaczyna się balladowo aby z czasem przerodzić się w rockowy utwór, choć nie aż tak dynamiczny, jak pozostałe, ale zachowujący swój intrygujący charakter. Z resztą ową balladę odseparowano i wykorzystano ją jako drugą stronę singla. Edycje singlowe można posłuchać, jako bonusy. Muzyka na "Brothers In Boogie" brzmi klasycznie choć słychać, że produkcja jest współczesna, ma swoją moc ale jest czyściusieńka i klarowna. Troszkę szkoda bo ciut brudu dodałoby tej muzyce dodatkowego charakteru. W sumie ten album to nic nowego ale rajcuje tak jak Quo w latach siedemdziesiątych i o to chyba chodziło. (4) \m/\m/
Planet Hell - Mission One 2016 Thrashing Madness
Planet Hell to poboczny zespół gitarzysty The No-Mads, Przemysława Latacza. Korzystając z przerwy macierzystej kapeli zwerbował basistę Nomadsów, Józefa Brodzińskiego i z producentem/ perkusistą Dominikiem Burzymem nagrali album z... progresywnym death metalem. Brzmi to może zaskakująco w kontekście oldschoolowego thrashu, z jakim Przemek był dotąd powszechnie kojarzony, jednak nie od dziś wiadomo o jego ogromnej fascynacji twórczością kanadyjskich mistrzów z Voivod, nieobce są mu też dokonania choćby Nocturnus, Strapping Young Lad czy późniejsze płyty Carcass bądź Death. Echa ich dokonań słychać na "Mission One" - płycie, którą można śmiało określić nowym otwarciem w karierze tego wyśmienitego, ale w sumie niezbyt docenianego poza metalowym światkiem, instrumentalisty i kompozytora. Jeśli ktoś miał dotąd wątpliwości, że na naszym gruncie nie da się połączyć ekstremalnego metalu z urozmaiconym, zaawansowanym technicznie graniem, pełnym zmian tempa, karkołomnych niekiedy przejść i błyskotliwych solówek, to debiut Planet Hell jest tu wymarzonym antidotum. Co istotne progresywny nie oznacza nudny, rozwleczony czy wtórny, bo większość z tych 10 kompozycji trwa od trzech do czterech minut, perfekcyjnie łącząc maniakalne blasty, mocarne riffy i niski, skrzekliwy głos... lidera z czymś nieuchwytnym, pełnym specyficznego, mrocznego klimatu. Podkreśla to również warstwa słowna, bowiem teksty autorskich kompozycji zostały zainspirowane twórczością Stanisława Lema, tworząc swoisty koncept, a dopełniają je niepowtarzalne ilustracje Daniela Mroza z książek tego wybitnego pisarza. W ten koncept idealnie wpisuje się też cover, zbrutalizowana wersja "Earthshine" Rush, potwierdzająca, że ów nietypowy i niezbyt ceniony nawet przez najbardziej zagorzałych fanów Kanadyjczyków utwór okazał się świetnym punktem wyjścia do Przemkowych eksperymentów. Urzeka też forma wydania "Mission One", ale nic dziwnego, że uzyskawszy prawa do publikacji grafik Mroza zespół i Thrashing Madness zdecydowali się na efektownego digibooka formatu A5, bowiem w standardowej książeczce kompaktu nie wyglądały one tak efektownie. A skoro "Mission One" to liczę, że będą też kolejne; warto też sprawdzić koncertową formę Planet Hell! (6) Wojciech Chamryk Poltergeist - Back To Haunt 2016 Pure Steel
Duch hałasu powrócił, by nawiedzać swym brzmieniem zatwardziałych akolitów ciężkiego grania. Zauważył pewnie, że po długiej przerwiewiele jego kompanów powróciło. Dlatego wrócił i on, by dołączyć, do panteonu zespołów, które wracają z dobrymi krążkami. Choć pierwszy riff albumu tego nie
zwiastował… gdyż uczucie pewnego wytarcia tego motywu było w mojej głowie obecne. Jednak dźwięki biegną dalej - powrót do nawiedzania właśnie się zaczął. I nie jest to dokładnie to, do czego Poltergeist przyzwyczaił nas na swoim debiucie. Bardziej melodyjny wokal (którego brzmienie ewoluowało poprzez wszystkie albumy tego zespołu), kompozycje skłaniają do stwierdzenia, że to bardziej thrash/power/ heavy niźli czysty thrash. Jednakże, zespół nie stracił całej swej mocy przez lata - "Gone and Forgotten" po kawałku tytułowym to udowadnia. Szybsze tempo, zamaszysta gra perkusji, która brzmi dość podobnie do tego, do czego nas przyzwyczaił Poltergeist na "Depression". Jednak przy tym pozycjonowaniu ginie w kanonadzie riffów gitarowych. W połowie utworu zwolnienie, solówka - niby nie jest to specjalnie odkrywcze, jednak działa. I to całkiem dobrze! Następnie "Patterns in the Sky", kolejny thrash/power metalowy kawałek, który łączy w sobie galopujący tętent z świetnymi solówkami. Za nim cięższy i wolniejszy "And So It Has Begun", w sumie można powiedzieć, że ten utwór będzie poprzedzał konkretną petardę. I nie pomyliłem się, gdyż dla mnie kolejna kompozycja, "When the Ships Arrive" to konkretna, pędząca petarda. Pocisk, który trafia do celu, w tym przypadku do percepcji słuchacza. Niby to jedna z wielu speed metalowych wariacji, ale ma ona w sobie to coś. Szybkość utworu i melodyjność wokalu idealnie się zgrały, szczególnie w refrenie. Następnie wolniejszy "The Pillars of Creation". W kolejności utwory takie jak rozpoczynający się całkiem thrashowym riffem "Faith is Gone" i znowu wolniejszy wałek o nazwie "Flee From Today". Dalej szybszy "Shell Beach", melancholijny z początku, nabierający w dalszej części tempa "Beyond The Realms of Time" oraz dodatkowy, ździebka różniący się od reszty kompozycji (i w pewien sposób burzący motyw utworu wcześniejszego, który stawiał już kropkę nad "i" tego albumu) utwór "Distant Knowledge". Brzmieniowo? Nie jest to brzmienie debiutu. Raczej album thrash/ heavy w starym stylu w lekko odświeżonym brzmieniu. Lekka szklanka w solówkach (która albumowi nie ujmuje). Technicznie? Nic do zarzucenia, aczkolwiek nie jest wyeksponowana złożoność kompozycji, która w pewien sposób ginie pod tekstem. Lirycznie? Raczej nic do zarzucenia, jednakowoż nie pobili swojego magnum opus, jakim w mojej ocenie jest "Three Hills". Pod względem lirycznym całkiem dobrze prezentuje się "Gone and Forgotten". Zgrzyty? Początkowy riff tytułowego. Inspiracje oraz podobieństwa do innych zespołów? Na "Shell Beach" słyszę motyw, który przypomina mi "Grin (Nails Hurt)" Coronera. Ogółem polecić go mogę fanom Hexenhaus, Paradox oraz wcześniejszej twórczości Poltergeist. Wszystkim, którzy dopiero wchodzą w muzykę ciężką, a już są znudzeni albumami mainstreamowych kapel, polecam ten album. Ode mnie (4,8). Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
zespołu - "Mach Opus 206" swobodnie podchodzą do klasycznego riffu made by Tony Iommi, opierając na nim tę zróżnicowaną kompozycję. Tak więc, mimo nielicznych słabszych momentów, powrót to nad wyraz udany. (5) Wojciech Chamryk
Powerwolf - The Metal Mass Live 2016 Napalm
Powerwolf jest zespołem, który poznałem ładnych parę lat temu na festiwalu w czeskich Vizowicach. Znajomi namówili choć na "Siłowilki" spodobają Ci się, no i mi się spodobali. I od tego czasu zespół sporo awansował, bo w 2015 byli już jednym z headlinerów na owym czeskim festiwalu i mieli tam nagrywać DVD/live album. Wyszło jak wyszło, było śmiesznie, chłopaki nie mieli łatwo i chyba nie prędko będzie nam zobaczyć to wydawnictwo. Ale za to światło dzienne ujrzało nagranie live z tego samego roku i z tej samej trasy. Jest to koncert zagrany w hali, ale brzmi jakby to był festiwal pod chmurką a nie zamknięte pomieszczenie. Więc należy się wielki pokłon osobie, która nagłaśniała ten koncert, jak i tej, która w postprodukcji zajmowała się masteringiem dźwięku. Płyty się słucha tak jakby się siedziało w budce dźwiękowca. Jest naprawdę zacnie. W przerwach między piosenkami słychać, że publice też się ten koncert podoba. Choć momentami mam wrażenie, że jest aż za "dobrze" i publiczność jest poprawiana. Ale zastanawiam się czy nie jest tak, że jedna część to jest to, co szło tylko ze sceny, a druga to jest tylko publika, której odgłosami i głośnością ktoś bardzo umiejętnie steruje składając całość w bardzo przyjemną dla ucha całość. Żeby nie było za słodko, to jest to w końcu koncert live, więc czasem tu i ówdzie słuchać jak któremuś z muzyków omsknie się trochę ręka i pójdzie nie ta nuta. Tak jakoś najbardziej w moje ucho rzucają się z tym faktem klawisze Falk Marii. Może wam w czasie słuchania się coś innego rzuci na ucho, ale to już pozostawiam do własnej oceny. Dla mnie ważne jest, że całościowo basy nie biją po żołądku, bardzo dobrze słychać głos Attili oraz chórki pozostałych. Gitary niczego nie zagłuszają, a perkusja dopełnia całości. Jest tak jak na dobrym koncercie powinno być. Momentami głowa sama zaczyna chodzić, a z gardła wyrywa się nucenie. No ale co mi się nie podoba... to, to że język "wroga" powinno się znać. Niestety koncert został nagrany w Niemczech. Wilki są z tegoż kraju, więc Attila szprecha po niemiecku. I niestety dla mnie psuje to nastrój i radochę z koncertu. Kto kojarzy filmiki z internetu jak porównywane są różne słówka w różnych językach i wychodzi, że to co jest po niemiecku brzmi za każdym razem jak rozkaz szturmu na linię wroga, to wiem o czym mówię A jeśli płyta ma się dobrze sprzedawać to niestety to jej nie pomoże. Żeby chociaż jakieś parę zdań po angielsku wpadło... Bo Attila umie rozbawić i porwać do zabawy publiczność, co zresztą dobrze na tym albumie słychać, ale po niemiecku dla mnie to nie to samo. Ogólnie (5)... było by więcej ale... no ten, tego "Schmetterling". Lucjan Staszewski Prime Evil - Blood Curse Resurrection 2015 Inferno
Trzydzieści lat w służbie metalu to nie mało. Zwłaszcza, jeśli chce się je wytrzymać w jednym, stabilnym składzie. O
tym doskonale wie Prime Evil, którego początki sięgają jeszcze lat osiemdziesiątych zeszłego wieku. Niestety brak możliwości podpisania kontraktu z wytwórnią spowodował, że mimo wydania kilku dem nie udało im się przebić do świadomości odbiorcy, a tym bardziej kogoś, kto pomógłby im osiągnąć sukces i grupa w 1992r. całkowicie odeszła w zapomnienie. Jednak w 2010r. dwóch założycieli Andy Eichhorn i Mike Usifer postanawia wrócić i reaktywować zespół. Do pomocy zwerbowali młodszego od siebie basistę Roba Brodericka i perkusistę Billy'ego Wassweilera i w takim składzie powstała pełnoprawna pierwsza płyta długogrająca zespołu "Blood Curse Resurrection". Już od samego początku kapela serwuje nam dawkę mocnych, siarczystych riffów rodem z Death, doprawionych wokalem przypominającym trochę Vadera czy starego Amorphisa. Solówki w "Blood Curse" zdradzają nam wyraźnie thrashmetalowe korzenie, a warto wspomnieć, że Prime Evil na początku grał właśnie taką muzykę. Dopiero ten album pokazuje, że przez lata nabyli nowych inspiracji i zdecydowali się na inny gatunek. Podobać się mogą też częste zmiany tempa. W "Plague of Humanity 5.1 1-25" mamy najpierw granie bardziej thrashowe, by potem przejść przez doom metal, skończywszy na szybkim death metalu. Trzeba przyznać, że z racji doświadczenia ci weterani wiedzą jak zrobić utwór, który będzie zabójczy i jednocześnie nie zamęczy nas swą długością. Płyta pęka po zaledwie pół godzinie. Mimo dziesięciu kompozycji tylko jedna trwa blisko pięć minut. Tak zwięzłego i konkretnego wydawnictwa już dawno nie słuchałem. Niestety problemem jest to, że numery, które umieszczono na tym debiucie jeśli nie słucha się ich pojedynczo, całościowo brzmią jak jeden długi i nie zmienią tego faktu nawet tak dobre refreny jak w "Soul Shattered" czy w "In Defiance". Jedynie "Horns of Rapture", w którym przebrzmiewa duch Venoma wyrywa nas z letargu. Niestety poza konkretnymi "killerami" w riffach przydałoby się jeszcze albo zrobić jakąś wolniejszą kompozycję, która zmieniałaby klimat i przełamywałaby krążek lub przerobić obecne, ponieważ jedna koncepcja w graniu i śpiewaniu sprowadza się do tego, że całość będzie brzmiała niemal identycznie. A Prime Evil, który wrócił po latach chyba chce, aby jego twórczość czymś się wyróżniała. Niestety tym razem to się nie udało. (3) Grzegorz Cyga Psykosis - Welcome To The Psyko Ward 2016 Self-Released
Psykosis to młody irlandzki zespół powstały w 2008 roku, oraz kolejny dowód na to, że thrash umiera. Gdyby w nazwie tego zespołu zamienić kilka liter, kilka dodać i kilka odjąć to wyjdzie nam słowo "Megadeth" oraz "Slayer", czyli chyba ich jedyne inspiracje. Każdy utwór na "Welcome To The Psyko Ward" nawiązuje do twórczości owych zespołów. Mało tego, już w pierwszym utworze, mniej więcej w połowie pojawia się
riff żywcem zerżnięty z "Raining Blood" Slayera. Mimo kompletnie poronionego wyboru inspiracji (może myśleli, że są oryginalni…), "Welcome To The Psyko Ward" nie jest aż tak złym albumem. Jest idealny jako dźwięk w tle na jakimś evencie/w jakimś metalowym pubie, albo w ostateczności jako nie pozwalający zasnąć hałas w aucie podczas powrotu z koncertu, na którym grano muzykę, a nie gówno pełne zrzynek z innych zespołów. (2) Lavish
Q5 - New World Order 2016 Frontiers
Lubię płyty "Steel The Light" (1984) i "When The Mirror Cracks" (1986) Q5 i często do nich wracam. Przez lata wydawało się jednak, że dyskografia tej amerykańskiej grupy nie wyjdzie już nigdy więcej poza te dwie pozycje. Tym większe było więc moje zaskoczenie gdy okazało się, że zespół powrócił przed dwoma laty w 3/5 oryginalnego składu, nagrywając wkrótce po tym nowy album. "New World Order" na pewno zachwyci fanów grupy i takiego melodyjnego, ale całkiem mocnego grania. Minus dostrzegam tu jeden, częst zresztą zauważalny u wielu wykonawców zachłystujących się pojemnością krążka CD, bo płyta składa się z 14 kompozycji i trwa prawie 65 minut - jakby zrezygnować z 2-3 słabszych utworów, w rodzaju bonusowego "Get Next To You" czy melodyjnego rocka w stylu lat 70. "Just One Kiss", to byłaby petarda i nokaut. Ale i tak jestem pozytywnie zaskoczony formą muzyków, szczególnie wokalisty Jonathana K. - śpiewa rzecz jasna niżej niż przed 30. laty, bliżej mu teraz do maniery Bona Scotta/Biffa Byforda, ale wciąż ma kawał głosu. Oczywiście legendarny gitarzysta Floyd Rose odpuścił sobie granie z dawnymi kolegami, ale zastępujący go reprezentant młodego pokolenia Dennis Turner radzi sobie niezgorzej, tym bardziej, że drugą gitarą wciąż włada Rick Pierce, a basowe struny szarpie Evan Shelley. Drummer jest niby nowy, ale skoro Jeffrey McCormack grał wcześniej choćby w Bloodgood, Fifth Angel, Heir Apparent oraz kontynuacji Q5, tj. Nightshade, to wiadomo, jaki poziom prezentuje. Jak dla mnie najmocniejsze punkty "New World Order" to: mocarny opener w średnim tempie "We Came Here To Rock", miarowy, kojarzący się z Saxon, singlowy "The Right Way" oraz równie udany, tytułowy rocker. Szybszych, udanych numerów też nie brakuje: surowy "Tear Up The Night" ze szponiastym śpiewem to rzeczy żywcem wyjęta z lat 80., równie siarczysty jest "Fear Is A Killer". Panowie potrafią też nawiązać do bluesa ("Halfway To Hell"), a w instrumentalnym - pierwszym w historii
Quicksand Dream - Beheading Tyrants 2016 Cruz del Sur
Ta ledwie 32-minutowa płyta to uczta dla miłośników wysmakowanego, epic melodyjnego heavy metalu zahaczającego o doom metalowe rejony. Okładka zaczerpnięta z obrazu (Vincenta van Gogha) naprowadza na trop albumów spod znaku Atlantean Kodex, Bathory czy Candlemass. Rzeczywiście, choć płyta obraca się w melancholijnych klimatach, posiada wiele cech z rzeczonych zespołów. Przede wszystkim rozpoczynający krążek "Daughters of Eve" kojarzy się z "Sol Invictus" Atlantean Kodex. W podobnym "kodexowym" nastroju utrzymany jest "The Shadow That Bleeds". Mimo że wokal Görana Jacobsona nie jest tak zachwycający, jak glos Marcusa Beckera z Atlantean Kodex, można znaleźć wiele wspólnych cech w smych liniach wokalnych w obu formacjach. W nieco bardziej klasycznie doomowe tony uderza "White Flames on Black Water", a pod sam koniec numer ten przeobraża się w inspirowany epickim Bathory finał. Zupełnym wyjątkiem jest dynamiczny, nieco vintage' owy "The Girl from the Island", który odróżnia się ubóstwem typowej dla tej płyty melancholii, ale mimo wszystko bardzo pasuje. Wydaje mi się, że jest to ten sam "typ pasowania", który cechuje szybki "Girl with the Raven Mask" zespołu Avatarium na tle reszty ich albumu (nawiasem mówiąc, muzycy Quicksand Dream nie czują tego podobieństwa). Kluczem do spójności tej płyty jest niewątpliwie naturalne brzmienie, przestrzeń i umiejętne operowanie nastrojem od kameralnego do pełnego rozmachu, epickiego. Bardzo się cieszę, że po latach zespołowi udało się wyjść z dołka i rozpocząć działalność pod skrzydłami wytworni (Cruz del Sur), zwłaszcza że obecnie tego typu granie znajduje odbiorców. Popularne są zarówno doomowe inklinacje, jak i vintage'egowe brzmienia, które tu i ówdzie przebłyskują przez "Beheading Tyrants". Pozycja dla miłośników subtelnych, poetyckich, ale niepozbawionych gitar brzmień. (4,5) Strati
Rik Emmett & RESolution9 - RES 9 2016 Mascot
Triumph wznawia działalność okazjonalnie, a ostatni studyjny album ta ka-
RECENZJE
153
nadyjska legenda melodyjnego hard rocka wydała na początku lat 90. Nie próżnuje jednak gitarzysta/wokalista Rik Emmett, a do rosnącej listy jego solowych wydawnictw doszła ostatnio płyta zespołu RESolution9. Poza Emmettem tworzą go: gitarzysta Dave Dunlop, basista Steve Skingley i perkusista Paul DeLong, którego kojarzę z krążków innego gitarowego wirtuoza Kima Mitchella. W RESolution9 nie ma jednak powrotu do rozbuchanych popisów z lat 80. - Emmett z kolegami eksploruje rejony blues rocka i hard rocka, z rzadka tylko nawiązując do czasów największej świetności Triumph. Właściwie tylko "Heads Up" i finałowy "End Of The Line" mogą kojarzyć się z mocniejszym hard rockiem/AOR dzięki solidnej sekcji i licznym gitarowym popisom. Pozostałe kompozycje to owszem, zwykle dość dynamiczne, ale znacznie lżejsze utwory, coś na styku bluesa ("Stand Still"), southern rocka ("The Ghost Of Shadow Town", "Rest Of My Life") czy klimatów Toma Petty'ego ("Human Race", "Sweet Tooth"). Kolejne utwory płyną niespiesznie, niesione melodyjnymi solówkami i organowym podkładem ("When You Were My Baby"), "My Cathedral" ma w sobie coś z "Let It Be" The Beatles, z kolei w bonusowym "Grand Parade" pobrzmiewa stary, dobry Triumph, ale nie bez przyczyny, skoro poza Emmettem grają w nim Gil Moore i Mike Levine z tego właśnie zespołu. Inni goście na "RES 9" też są zacni, bowiem w "Human Race" solówka należy do Alexa Lifesona (Rush), w balladzie "I Sing" udziela się James LaBrie (Dream Theater), zaś obu panów słychać jeszcze w "End Of The Line". Mimo wszystko "RES 9" broni się doskonale i bez tych gościnnych występów, jednak dzięki nim jest na pewno płytą znacznie ciekawszą i barwną. (5) Wojciech Chamryk
Saddiscore - Demons Of The Earth 2016 Boersma "Demons Of The Earth" to debiutancki album tej, istniejącej od pięciu lat, niemieckiej grupy. Gra ona całkiem sprawnie, ale w stylistyce, której najzwyczajniej w świecie nie czuję - to nowoczesny metal z elementami metalcore. Mamy tu więc nisko nastrojone gitary, cięte riffy, ten specyficzny groove, czysty śpiew przechodzący w demoniczy ryk - typówka. Czasem robi się z tego wręcz black metal ("Demons Of The Earth"), gdzieś tam migną thrashowe patenty ("Mental Warfare"), surowe riffy w stylu Black Sabbath ("Fsk") czy zagrywki Rage Against The Machine ("The Reaper"), ale nic to w sumie nie zmienia, bo i zmienić nie może. (2)
i zapominają. Dużo gorzej, gdy taka sytuacja przytrafia się obiecującym debiutantom. Taki los spotkał powstałe w 2003r. trio Scissortooth, które dopiero w 2015r. wypuściło coś swojego. To, co Scissortooth nam zaoferowało charakteryzuje się tym, że nie zamykają się w jednym gatunku i słyszalne jest tu wiele grup i każdy znajdzie tu coś dla siebie. Przykładowo - wita nas elektroniczny wstęp, który przeradza się w zwarty, dynamiczny kawałek a'la Slayer, choć jest bardziej różnorodny, ponieważ w połowie mamy zwolnienie, które przygotowuje nas na solidną solówkę. Do tego w refrenie słychać inspirację starym rock and rollem, a sam wokalista brzmi jak skrzyżowanie Toma Arayi z Dee Snider'em z Twisted Sister. Za to "10 30" zabiera nas z powrotem do lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych poprzez widoczne inspiracje NWOB HM łącząc to z ciężarem i masywnością od Alice in Chains, do których wokalista idealnie się wpasował. Wpływy Alicji słychać w następnym numerze, lecz widać też ukłon w stronę Rage Against The Machine czy nawet Korna. Osobiście zauroczył mnie jeszcze "Shoegazer", który zaskakuje sabbathowym riffem, a potem miesza to z melodiami współczesnego Iron Maiden (jeśli ktoś z Was kojarzy takie utwory jak "The Reincarnation of Benjaming Breeg" czy "Coming Home" to będzie wiedział o co mi chodzi), choć Derek Lundblad nie tylko dobrze imituje spokojną barwę Bruce'a Dickinsona, ale również bezproblemowo osiąga wysokie rejestry przywodzące na myśl Iana Gilliana z czasów świetności. Jednak wszystkie kompozycje są przygotowaniem na to co nas czeka w tytułowej piosence, która stanowi kumulację wszystkich wpływów i dotychczasowych napotkanych elementów. Mamy tu akustyczne intro, deathmetalowe riffy i refreny, krzyk, rozpacz, spokój. Niesamowite ile rzeczy zmieściło trzech facetów w ośmiu minutach. Jedyne co mi przeszkadza to brzmienie, które jest płaskie, zbite i bardzo, ale to bardzo sterylne, co męczy zwłaszcza w "Hostile Takeover", gdzie mamy wrażenie jakby jeden głośnik lub kanał w słuchawkach się popsuł albo płyta została nagrana na ścieżkach monofonicznych, a szkoda, bo krążek jest naprawdę wart polecenia. (4) Grzegorz Cyga
Wojciech Chamryk
154
Scissortooth - Nova Gommorah
Serious Black - Mirror World
2015 Galy
2016 AFM
Są produkty, m.in płyty, na których powstanie czeka się bardzo długo. Ten czas oczekiwania jest tak długi, że nierzadko ludzie, do których ma trafić dana rzecz przestają czekać, tracą nadzieję
Serious Black powstał w 2014 jako składanka muzyków z kapel, które wyznaczały to, czym jest power metal jak: Helloween czy Blind Guardian. Głównym pomysłodawcą był Roland Gra-
RECENZJE
pow, Thomen Stauch i Urban Breed ex-wokal z BloodBound. Niestety na najnowszej płycie można usłyszeć już tylko tego ostatniego. O tym, dlaczego tak się stało postaram się dowiedzieć z wywiadu z zespołem, na który czekam. A co można usłyszeć na najnowszej płycie "Mirror World"? Właściwie to nic odkrywczego, niestety. Ale na plus można powiedzieć, że można za to mieć składankę "The Best of..." zespołów, z których muzycy się wywodzą. I tak pomijając intro, pierwsze dwa utwory to nic innego jak szybki i energetyczny BloodBound, dwa następne to spokojniejsze i melodyczne Vision of Atlantis. Następne utwory są mieszanką obu styli, ale i też daje się usłyszeć melodie a'la Masterplan, czy Firewind. Na uwagę na pewno zasługuje skala głosu Urbana, bo wręcz przy kolejnych utworach nie sposób oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z innym wokalistą. Ale wiem też, że w studiu można sporo zdziałać różnymi efektami i modulować ścieżki dźwiękowe. Każdy utwór na płycie jest dobrze dopracowany i słychać, że muzycy wiedzieli co zagrać i mieli pomysł na to. Choć ja bym narzekał, że w niektórych utworach jest mocne energetyczne intro, a potem ta energia spada, przechodząc nawet w bardziej nostalgiczne brzmienia, ale taka jest charakterystyka niektórych zespołów, z których wywodzą się muzycy Seriuos Black. Ale przekornie właśnie to, że na płycie można usłyszeć taki "mix" utworów ja uważam ze coś fajnego. Gdyż każdy z muzyków może się wyrazić i dać upust swoim pomysłom i co najważniejsze pozostali na to idą i grają to. A często jest tak, że w zespole jest jedna czy dwie osoby odpowiedzialne za teksty i muzykę a pozostali muszą się dopasować i grać to, co ktoś inny wymyślił. A tutaj na "Mirror World" mam wrażenie, że każdy coś od siebie dorzucił. Czy to dobrze czy źle? Mi akurat ta płyta przypadła do gustu i choć nie jest to coś, co będzie w głośnikach brzmieć non-stop, to nie jest to coś o czymś szybko zapomnę. Moja ocena (4) Lucjan Staszewski
Night"), utwory na poły balladowe, bardziej urozmaicone i dłuższe ("Seven Sisters", "Cast To The Stars"). Fajnie brzmią też numery stopniowo się rozpędzające ("The Silk Road") i szybkie ("Pure As Sin" i "Commanded By Fear"), ale i tak najlepszy z tej ósemki jest "Gods And Men Alike" - trzy minuty czystej energii w najlepszym stylu lat 80. Pewnie gdyby ten numer ukazał się na singlu tak w okolicach 1980-81 roku, to dziś kolekcjonerzy płaciliby ciężkie pieniądze za to wydawnictwo - my mamy luksus, że przynajmniej w najbliższych miesiącach "Seven Sisters" będzie dostępna za normalną cenę. (5) Wojciech Chamryk
Shotgun Justice - State Of Desolation 2016 Kernkraftritter
Grają oldschool heavy metal, nie unikają też hard rocka, ale i thrashu. Nie znają ograniczeń, są kreatywni i pełni świeżości, mają też klasycznie wykształconego wokalistę. Prawda jest niestety znacznie bardziej prozaiczna i ma się nijak do tych reklamowych sloganów bez pokrycia. Shotgun Justice po kilkunastu latach istnienia, kilku demówkach i innych pomniejszych wydawnictwach zafundowali sobie płytę długogrającą. Znalazł się nawet ryzykant Kernkraftritter Records - który w swej naiwności/bezmyślności "State Of Desolation" wydał. Dziwię się jakim cudem, ponieważ to amatorski pod każdym względem, wtórny, nijaki i fatalnie brzmiący materiał. Jeśli ktoś szuka prezentu dla wroga, albo chciałby mieć pomoc naukową do udowodnienia tezy, że heavy metal to muzyka tworzona przez półgłówków bez cienia umiejętności, polotu i wyobraźni, musi(!) mieć tę płytę. Niedowiarkom polecam przesłuchanie którejkolwiek z tych długich, rozwleczonych do 5-8 minut "kompozycji", choćby dla zapoznania się z wokalnymi wyczynami Marco Kräfta - w kontekście kabaretowym "State Of Desolation" nabiera całkiem innego wymiaru, ale sęk w tym, że oni tak chyba na poważnie... (1) Wojciech Chamryk
Seven Sisters - Seven Sisters 2016 High Roller
Takie debiuty to ja rozumiem i doceniam. Czterech młodych Anglików nie tylko wygląda bowiem tak jak zespół w 1982 roku, ale również tak gra. Właściwie to gdyby nie wypychające kieszenie ich spodni smartfony, to można by bez trudu zaryzykować stwierdzenie, że te zdjęcia powstały co najmniej 30 lat temu. Dźwięki z "Seven Sisters" są równie klasyczne, nic dziwnego, że High Roller Records zainteresowali się tymi londyńczykami niemal od razu. Można tu bowiem przeżyć swoiste deja vu New Wave Of British Heavy Metal zakończyła się w 1983 roku? Niemożliwe, przecież Dark Forest, Wytch Hazel, Ascalon czy właśnie Seven Sisters wciąż przecież grają w tym stylu, mimo upływu tylu lat! Nie brakuje na tej płycie miarowych numerów z wykorzystaniem mrocznych, syntezatorowych partii ("Destiny's Calling"), są kroczące, riffowe rockery ("Highways Of The
Silent Pray - Metropolis Dreams 2016 Self-Released
Silent Pray to młody zespół ze Słowenii, który swoją działalność rozpoczął w 2014 roku. Natomiast EPka "Metropolis Dreams" to ich pierwsze wydawnictwo w ogóle. Muzyka, jaka tam się znalazła, to europejski melodyjny heavy/power metal, który przycupną gdzieś pomiędzy Gamma Ray, Hammerfall i Stratovarius. Niekiedy potrafi popaść w bardziej ambitne, progresywne barwy. Utwory są dość interesujące, o ciekawej konstrukcji, z niezłymi mu-
zycznymi pomysłami i melodiami, w dodatku całkiem nieźle są zagrane. Muzycy sprawdzają się w normalnych kompozycjach, jak i tych ciut dłuższych, doskonale operują nastrojami, jak i czasami z pasją potrafią pędzić do przodu. Umiejętności mają już spore i powoli zmierzają, ku mistrzowskiemu warsztatowi. Generalnie pokazują, że mają talent i potencjał. Jednak mimo starań nie potrafią się przebić przez najlepsze dokonania w tym stylu, ale obecnie, to akurat rzadko komu się zdarza. Jak już wspomniałem pasje w tych pięciu nagraniach odnajdziemy, jedynie brakuje mi jakiegoś szaleństwa i młodzieńczego temperamentu. Prawdopodobnie jest to wina wokalisty. Nie fałszuje, jakoś specjalnie nie pieje, trzyma fason, ale jego barwa wydaje się taka zwyczajna, jakby brakowało jej charakteru. Tak przynajmniej to odbieram. Produkcja i brzmienie przyzwoite, więc na tym polu jakiś specjalnych niedogodnych bodźców nie odczujemy. Niemniej, pierwsze koty za płoty. Fani melodyjnych odmian europejskiego heavy/power metalu powinni mieć na oku Silent Pray. (3,5)
utwory, jeszcze z wokalistą Diego Valdezem, ale na "Legacy Of Blood" śpiewa już Martin McManus - też niezgorszy zawodnik, znany choćby z drugoligowego, ale godnego uwagi Chaos Asylum. Problem z tą płytą mam jednak taki, że jest to zagrany bardzo profesjonalnie, nośny i chwytliwy, świetnie brzmiący, ale zarazem też bardzo sztampowy, power/folk metal. Czyli jednym uchem wpadnie, drugim wyleci i nawet po kilku przesłuchaniach niewiele się z tej płyty zapamiętuje. Ot, po prostu zestaw mniej lub bardziej udanych dziewięciu wariacji na temat "dudy plus gitary z dużą dozą melodii". Czasem brzmi to jak prawdziwy folk, niekiedy jak parodia metalowych szant, sporo w tym powerowego patosu - fani będą pewnie zachwyceni, ale ja odpadam. (3) Wojciech Chamryk
\m/\m/
Snaggletooth - A Tribute To Lemmy 2016 Metalville
Sinnery - A Feast of Fools 2016 Pitch Black
Izrael. Kraj bardzo ubogi jeśli chodzi o muzykę ciężką. I na pewno w sferze lokalnej, zespół Sinnery ma możliwość popisania się. A w sumie jest czym. Muzykę graną przez ten zespół mogę sklasyfikować jako wybuchową mieszankę NWOBHM oraz Sodom, Exodus. Raz to słyszymy rasowy thrashowy motyw, by zaraz przejść do riffu godnego NWO HBM, np. w "Mad Dog". Wszystko to w towarzystwie wokalu przywodzącego na myśl Toma Angelrippera (Tomek Rozpruwacz Cherubiątek). Tematycznie? Trochę polityki, trochę fantazji. "A Feast of Fools" kompozycyjnie zawiera kawałki o różnej budowie, motywach, a nawet instrumentach (chociażby ten quasi symfoniczny wstęp do "Black Widow"), które spaja głównie charakter wokalu. Zalety? Całkiem dobry wokal, świetnie zaaranżowany klimat groteski utworu tytułowego inspirowany zapewne dziełami Lewisa Carrolla. Solówki w porządku, jednakże nie są to oryginalne motywy. Co do wad: żeńskie chórki w "Built To Kill" wydają mi się wtłoczone na siłę. Albo ta chałtura na wstępie "Holy Grounds". Tak poza tym, wydaje mi się, że (4,3). Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Zdaje się, że takich wydawnictw w zbliżających się czasach czeka nas sporo. Lemmy to legenda i zawsze będzie okazja aby go wspomnieć. Taki tribute jak ten to nie pierwszyzna, a wydawcy podejść do nich mają kilka. Metalville postawiło na zestawieniu kilku coverów, tym razem w wykonaniu Overkill, Onslaught, Karbholz, Destruction, Perzonal War, Korpiklaani, a w wypadku przeróbek Ugly Kid Joe zespół wspomagał Phill Cambell, zaś Doro sam Pan Kilmister. Jak to zawsze bywa jedni odgrywają covery lepiej inni gorzej, a człowiek przeważnie ma wrażenie, że oryginały i tak są lepsze. Płytę uzupełniają jeszcze cover Queen "Tie Your Mother Down" w wykonaniu Lemmy' ego, który swego czasu znalazł się na "Dragon Attack: A Tribute To Queen" oraz kawałek nagrany wspólnie z gitarzystą Ramstein, Richard'em Kruspe "Rock City Night", który ukazał się na płycie "Silent So Long" pobocznego projektu Kruspe, Emigrate. Dwa ostatnie utwory odstają od reszty, a to za sprawą tego, że bardziej przypominają Hwkwind niż Motorhead. Ale Hawkwind, to też część historii Lemmy'ego, który jest inspiracją ostatniego kawałka "Location 9" w wykonaniu Black Explosion. Większość utworów na "Snaggletooth" jest znana fanom Lemmy' ego, znalazło się na niej też parę ciekawostek. Do albumu dopasowano grafikę, która jest utrzymana w formie karykatur, ale jednoznacznie symbolizuje Lemmy'ego i jego Motorhead. Mamy też kilka wspomnień muzyków o bohaterze tego albumu. Generalnie jest wszystko aby docenić to co zrobił dla nas wszystkich Lemmy Kilmister. A czy będziecie chcieli mieć w swoim zbiorze ten tribute czy też inny, to tylko od was zależy. (-) \m/\m/ Sonick Plague - Sonick Plague
Skiltron - Legacy Of Blood 2016 Trollzorn
Fajnie gra ten Skiltron. Z wcześniejszych płyt słyszałem tylko pojedyncze
2015 Pavement Music
Sonick Plague to zespół z zachodniej części Virginii, który powstał w 1984r. i gdyby nie rozpad grupy po wydaniu debiutu w 1988r. może byśmy mieli Wiel-
ką Piątkę Thrash Metalu zamiast Wielkiej Czwórki. Słychać, że muzycy mieli spore aspiracje, aby dostać się do tego panteonu, jednak wewnętrzne zawirowania spowodowały, że po wydaniu pierwszej płyty zniknęli z metalowego rozkładu jazdy. Dziś po prawie trzydzestu latach postanowili nagrać ponownie swój debiut i przypomnieć się publiczności. Zadanie mieli niełatwe, ponieważ w 2012 zmarł ich podstawowy gitarzysta, Tony Teodoro, co dodatkowo wydłużyło proces powstawania, ale jednak wreszcie udało się ją wydać w 2015r. Jak dziś te numery wypadają? Czy są w stanie zrobić jeszcze wrażenie i się obronić? Zapraszam do lektury. Już w samej introdukcji do "Street Wars" słychać, że Panowie są jeszcze z lat 80. i inspirują się ówczesnym hard rockiem. Akustyczna gitara wprowadza nas w klimat, jednak szybko zostaje zastąpiona przez agresywną gitarę elektryczną, przez co trochę w tym wszystkim brakuje spójności, słychać że intro jest doklejone i nie do końca pasuje, bo dalsza część kompozycji to już absolutna jazda rodem z pierwszego albumu Metalliki, a sam wokal brzmi jak młody Dave Mustaine. Utwór bardzo łatwo wpada w ucho mimo prawie siedmiu minut trwania. Drugi z kolei "My Gun" jest już dużo bardziej thrashowy, znacznie bliżej mu do Megadeth czy Anthraxu (przed którym Sonick Plague występowało w latach 80.), choć solówki przypominają styl Kirka Hammeta. "AA" to hołd w stronę Slayera, bardzo wyczuwalne nawiązania do późniejszego "Seasons In The Abyss" i podobnie jak on męczy przydługim wstępem, które przez dłuższy czas sugeruje, że to instrumental. Bardzo miłym za to dla ucha jest "I Don't Want To Relax" z marszową, dostojną melodią, która potem nabiera rozpędu. Niestety tu najbardziej widać zbyt dużą chęć rozciągnięcia w czasie, bo kawałek trwa blisko 8 minut, a już po dwóch mamy dość, wszystko jest rozwleczone, monotonne i poza początkiem i niezłą solówką nic z tego nam w głowach nie zostaje. Drugą połowę rozpoczyna energiczny "View of Death", który podobnie jak "Street Wars" mimo swej długości nie nuży, do tego ma niezły staccatowy riff, choć brakuje mu chwytliwego refrenu, jakim szczycił się otwieracz ze strony A, tutejszy mógłby mieć trochę więcej mocy, do tego irytuje "wyszczekane" frazowanie, które jest kontynuowane na następnym "One Swift Kick", który już absolutnie nie ma nic w sobie ani ciekawego, ani odkrywczego (no może za bardzo klimatycznym, nieco latynoskim środkiem - szkoda, że tak krótko trwa). Dwie ostatnie pozycje "Miss Bullshit" i "NRG" brzmią jak jeden bardzo długi numer (obie trwają po sześć minut), które jedynie oddziela okrzyk "One, two, Fuck You", niczym się nie wyróżniają, przelatują mimowolnie koło ucha, z czego zwłaszcza ostatnia piosenka brzmi jak jam session. Podsumowując album zgubiła po pierwsze długość niektórych utworów, miało być progresywnie, a wyszło nudno i monotonnie, co też tyczy się całości, bo chociaż z początku brzmi obiecująco, po chwili zaczynamy dostrzegać schematy i po-
dobne do siebie dźwięki, przez co wszystko nam się zlewa i po skończeniu materiału, nie jesteśmy w stanie wyróżnić choćby jednego potencjalnego przeboju, a trzeba przyznać, że zespół umie swe kompozycje zaczynać z wysokiego C. Niemniej jednak plus za brzmienie. Jest to bardzo dobre połączenie surowości z początków thrashu z obecną klarownością, przez co ucho się nie męczy, ani nie drażni nas jakość dźwięku. Jednak trochę szkoda niewykorzystanego potencjału i nie dziwi fakt, że Sonick Plague lata temu zginęło w natłoku ówczesnych thrashowych kapel, dziś prawdopodobnie będzie tak samo. (3) Grzegorz Cyga
Souls Of Tide - Join The Circus 2016 Mighty Music
Wydawałoby się, że klasyczny hard rock to obecnie już tylko domena dinozaurów pokroju Deep Purple i piewców retro rocka, tymczasem ciągle powstają nowe zespoły, stawiające na pierwszym planie powrót do korzeni heavy z wczesnych lat 70. Norweski Souls Of Tide też należy do tego nurtu, czerpiąc przede wszystkim od Black Sabbath, Deep Purple czy Uriah Heep, ale też i zespołów rockowych jak The Doors. Efekt może nie rzuca na kolana, trudno bowiem przebić tak klasyczne dzieła jak "Paranoid", "In Rock" i "Look At Yourself", ale czasu poświęconego na słuchanie "Join The Circus" w żadnym razie nie mogę uznać za stracony. Mocny i wysoki głos Vegara Larsena nie jest może szczególnie oryginalny, jednak śpiewa swobodnie i czuje się, że świetnie odnajduje się w tej stylistyce. Instrumentaliści, szczególnie gitarzysta solowy Ole Kristian Ostby i hammondzista Kjetil Banken, też są niezgorsi, a gitarowo-organowe pojedynki nieźle ubarwiają "Once Again", "Devils", "Spray-Tan Magic" czy "Calm Water". Fajnie wybrzmiewa też lekko progresywny w klimacie tytułowy "Join The Circus", jest ładna ballada "Prisoners" z mocną końcówką - mimo tego, że intro "Faith" to ewidentna zżynka z Ozzy' ego, zasłużyli na: (4) Wojciech Chamryk
Status Quo - Aquostic II - That's A Fact! 2016 earMusic
Podejrzewam, ze większość z was zna Status Quo jedynie z przeboju "In The Army Now" (zreszta jest też na właśnie recenzowanej płycie) i nie bardzo rozumie czemu ten zespół w ogóle znalazł się w dziale recenzji naszego magazynu. W latach siedemdziesiątych ci co słuchali hard rocka dość często podejmowali temat Status Quo, a to za sprawą
RECENZJE
155
ich ciężkiego spojrzenia na boogie. A że było to inspirujące przypomnę fakt, że niektóre zespoły NWOBHM - tak jak Spider - rozprawiały się po swojemu z ich sposobem na granie. Nie będę jednak rozprawiał się z historią Status Quo, ani historią muzyki - choć parę ciekawostek o Brytyjczykach można byłoby napisać - i od razu przejdę do zawartości "Aquostic II". Jak sam tytuł wskazuje to mamy do czynienia zaprezentowanie dokonań zespołu w wersji akustycznej i to z jej drugim podejściem. Choć człowiek doskonale zna te utwory (w zdecydowanej większości) to i tak dziwi się, że można byłoby je tak zaaranżować. Muzyka Status Quo ogólnie jest prosta, ale tak bogate akustyczne instrumentarium nadało każdemu z kawałków zupełnie innego wymiaru. Czasami ma się wrażenie, że słucha się jakiegoś topowego przedstawiciela ze sceny folkowo-country-bluesowej, jakiegoś dziwnego połączenia Boba Dylana, Willie Nelsona z Dire Straits… Hulają gitary akustyczne, mandolina, smyki, harmonijka ustna, akordeon, fortepian, wielogłosowe kobiece chórki i mieszane. Nie zapominając o akustycznej sekcji rytmicznej (choć co do basu mam pewne podejrzenia). Zaś wszystko zagrane na wielki luzie i z wielką swobodą. Takie granie po prostu robi wrażenie. A jest tego cała masa, w wersji deluxe 20 kawałków studyjnych (wliczając "For You" specjalnego bonusa na wersje winylową) i 6 nagranych w wersji "live". Jak wspomniałem repertuar "Aquostic II - That's A Fact!" oparty jest na ogranych kawałkach z całego spectrum kariery zespołu. Znalazło się jednak miejsce na zupełne nowości. Mam na myśli "One for the Road", "One of Everything" oraz "Is Someone Rocking Your Heart". Słuchając tego albumu można rozpływać się nad muzyką, wykonaniem czy brzmieniem, mimo że ciężaru nie ma tu nawet za grosz. Dla fanów Status Quo mus, dla tych co nie boja się dobrej muzyki też! (5) \m/\m/
Steel Inferno - Aesthetic Of Decay
ma też mowy o coraz częstszej zmorze obecnych zespołów, to jest syntetycznym, pozbawionym mocy brzmieniu jeśli więc ktoś lubi Bitch, Acid, Chastain, Warlock czy nasz Crystal Viper, to "Aesthetic Of Decay" może brać w ciemno. (5) Wojciech Chamryk
Steve 'N' Seagulls - Brothers In Farms 2016 Spinefarm
Finlandia to kraj w którym wszystko jest możliwe. Skoro czterech klasycznie wyedukowanych wiolonczelistów może zrobić światową karierę przerabiając utwory jednej z legend thrashu, to ich pobratymcy po fachu z kapeli country/ bluegrass też mogą zyskać taką szansę. Chłopaki z Steve 'N' Seagulls obrali jednak inną metodę, bo coverują różne zespoły, od rockowych do metalowych. Pierwsza płyta okazała się sukcesem, więc szybciutko popełnili drugą. "Brothers In Farms" (nie, akurat Dire Straits zostawili w spokoju) to 14 utworów w tym jeden autorski - bezpretensjonalna piosnka "Fill Up The Tank". Poza tym mamy tu lepsze i gorsze, ale w sumie zawsze czymś zaciekawiające wersje klasyków, np. "Aces High" Maidenów, "Sad But True" Metalliki, "In Bloom" Nirvany, "Symphony Of Destruction" Megadeth, nie zabrakło też numerów AC/DC, Guns 'N Roses (aż dwóch) czy Deep Purple. Jeśli chcecie sprawdzić jak wypadają w totalnie odjechanych aranżacjach z wykorzystaniem Bałałajki, banjo, mandoliny, akordeonu, kontrabasu i licho wie czego jeszcze, warto sięgnąć po "Brothers In Farms", tym bardziej, że to idealna płyta na imprezę. Jak dla mnie to bardziej żart niż poważne wydawnictwo, ale w "Out In The Fields" Gary'ego Moore'a (melodyjne smyki połączone z niemal blastowym przyspieszeniem) i w "Born To Be Wild" Steppenwolf (skoczna melodia przechodząca w klimaty reggae, a później niemal psychodeliczne zwolnienie z fletem w roli głównej) Steve 'N' Seagulls potwierdzają dobitnie, że niezgorsi z nich muzycy. (3,5)
2016 Inferno
Wojciech Chamryk
Wojciech Chamryk
Steel Inferno pochodzą z Danii, ale zespół poza obywatelami tego kraju tworzą też muzycy z Francji i Polski. Nie wiem jak doszło do tego, że założyli zespół akurat w Kopehnadze, ale ich debiutancki long "Aesthetic Of Decay" potwierdza, że w dziedzinie tradycyjnego heavy metalu radzą sobie całkiem nieźle. Cieszy mnie, że po okresie zauważalnego zastoju w tej dziedzinie powstaje tyle młodych, dobrze grających zespołów hołdujących dawnym czasom. Kopiować to jedno i próbuje naprawdę wielu, ale oddać tamten klimat to już trudniejsza sztuka - Steel Inferno zdołali to uczynić. Dlatego słucham "Aesthetic Of Decay" z przyjemnością, przypominając sobie tamte lata, kiedy tradycyjny heavy, speed i rodzący się thrash metal były czymś nowym i ekscytującym. Śpiewa tu niezła wokalistka Karen Collatz, czasem tylko, jak np. w "The Civil Serpent" albo "Infernal Steel Brigade" towarzyszą jej męski głos bądź takież chórki. Kompozycje są wyrównane i pełne energii, nie
156
popularnym albumie "Passion And Warfare". Jednak co się odwlecze, to ponoć nie uciecze, dlatego też gitarzysta przy okazji celebrowania 25-lecia premiery swej najpopularniejszej płyty wrócił też do jej swoistej poprzedniczki. Na pierwszym dysku "Modern Primitive" mamy więc ten archiwalny materiał, na drugim zaś "Passion And Warfare 25th Anniversary Edition" z bonusami, zremasterowany z oryginalnej, półcalowej taśmy Ampex. Utwory z 1984 roku to już Vai w całej okazałości - w podszytym funkiem "Bop!" "gada" gitarą, również "Mighty Messenger" i "Never Forever" mają w sobie coś z funkowego czy jazzrockowego pulsu fusion. Nie brakuje też utworów z partiami wokalnymi, np. balladę "The Lost Chord" śpiewa Devin Townsend, mamy też wokalny duet w "And We Are One" i żeńskie chórki w dynamicznym "Fast Note People". Konkretne uderzenie zapewnia z kolei "No Pockets", a trademarkowe, gitarowe odjazdy Vai'a słyszymy choćby w "Light Are On" czy uduchowionym "Upanishads". Mocnym punktem jest też trzyczęściowy finałowy "Pink And Blows Over". Part I to delikatna ballada z lirycznym śpiewem Jazz James, II trwa ponad 13 minut, będąc gwizdane melodie z freejazzowo/ progresywnymi odlotami, zaś finałowa część III to koda z jazzrockową gitarą, a warto przy tej okazji wspomnieć, że jako sekcja towarzyszą tu gitarzyście Stu Hamm i Chris Frazier, pojawia się też Mike Mangini. Zawartość klasycznego "Passion And Warfare" chyba nie wymaga przybliżania, ale warto przyjrzeć się czterem utworom dodatkowym. "As Above" to dwuminutowe demo z gitarą, klawiszami i najpewniej automatem perkusyjnym. "So Below" w orkiestrowej aranżacji trwa niewiele dłużej, z kolei "And We Are One (Solo #2)" to wersja alternatywna z inną solówką. Najciekawszy z tych bonusów wydaje się "Lovely Elixir", kompozycja w pełni dopracowana i czarująca gitarowymi harmoniami oraz solówką. Jeśli dziwnym trafem ktoś jeszcze nie ma "Passion And Warfare" to warto sobie to nowe/stare wydawnictwo kupić. (5)
RECENZJE
Stimulans - Dust 2010 One
Steve Vai - Modern Primitive/ Passion And Warfare 25th Anniversary Edition 2016 Legacy Recordings
Krótko po wydaniu swego debiutanckiego albumu solowego "Flex-Able" gitarzysta Steve Vai, kojarzony dotąd z zespołem Franka Zappy, trafił - via Alcatrazz Grahama Bonneta - do grupy Davida Lee Rotha, a później do Whitesnake. W tej sytuacji zaczęte wtedy, a częściowo nawet już nagrane utwory trafiły do archiwum, bo w roku 1990 Vai miał już mnóstwo nowego materiału, który ukazał się na niebywale
Ta chorwacka ekipa wydała dotąd dwa albumy. "Dust" jest pierwszym z nich i ukazał się sześć lat temu. Sporo tu udanych numerów, takich jak: szybki i surowy opener "Without Control", bardziej miarowy "Sacrifice" z akcentami ludowo-orientalnymi, miadenowy "Distance" czy idealny na zlot motocyklowy "Steel Dragon". Są też niestety utwory bardziej sztampowe, by wymienić choćby "Back To You" czy "No Words", nie wydaje mi się też dobrym pomysłem porywanie się na trwajacy ponad dziewięć minut utwór instrumentalny, bo "War" wyraźnie jest szyty zbyt grubymi nićmi i rozłazi się w szwach. Całość jednak na solidne: (3) Wojciech Chamryk
Stimulans - See The Lights 2015 Miner
Ubiegłoroczny "See The Lights" jest już znacznie ciekawszy i bardziej dopracowany jako całość. Słychać, że zespół okrzepł, nabrał doświadczenia, zaczął też pisać lepsze utwory. Oczywiście wciąż nie jest to twórczość w 100 % oryginalna ("Reach For The Freedom" ma w sobie coś z motoryki Saxon, nie brakuje też kolejnych nawiązań do Iron Maiden), są też utwory po prostu monotonne i nijakie ("Dance Of The Headless Swan"). Jednak już "Slave Of The Veil" (te gitarowe pojedynki!), kroczący "Heavy Heart" oraz, przede wszystkim, fantastyczny i najlepszy na tej płycie, rozpędzony "Sailing On" dowodzą, że na kolejne wydawnictwo Stimulans warto czekać. (4) Wojciech Chamryk
Temtris - Enter The Asylum 2016 Battlegod
Ta australijska kapela konsekwentnie nadrabia stracony czas i po dobrze przyjętym, również na naszych łamach, albumie "Shallow Grave" wydała niedawno krążek numer cztery. Jeśli ktoś słyszał wcześniej Temtris, to zawartość "Enter The Asylum" niczym go nie zaskoczy, bowiem to wciąż nieźle wpadająca w ucho mieszanka tradycyjnego metalu z lat 80. rodem i bardziej brutalnych dźwięków. Sam zespół określa to wszystko mianem dark metalu, na który składają się zarówno archetypowe dla gatunku numery w rodzaju tytułowego killera, mrocznego "Mind Games" czy bardziej melodyjnego, instrumentalnego "Too Deep", ale też ostrzejsze utwory z rykiem nowego gitarzysty Anthony'ego Hoffmana, typowo deathowo-blackowym ("The Summoning", "Empty Room" i kilka innych). Dodaje to poszczególnym utworom swoistego kopa, ale w żadnym wypadku nie razi, tym bardziej, że to jednak tradycyjny heavy, tak jak choćby w bodaj najlepszym na płycie, rozpędzonym "Night Stalker", jest tu punktem wyjścia i podstawą stylu zespołu. Wokalistka Genevieve Rodda też nie spuściła z tonu, a jej zwykle niski, iście demoniczny głos jest naprawdę mocnym punktem zespołu. Jeśli więc ktoś lubi Zed Yago, Bitch czy Hellion, powinien też sięgnąć po "Enter The Asylum" Temtris. (5) Wojciech Chamryk These Hands Conspire - Sword Of Kohan 2015 Van
Ponoć ta berlińska ekipa zaczynała od psychodelicznego, jamowego grania, jednak szybko powędrowali w rejony hard rocka i doom metalu, generalnie
dźwięków z lat 70. i 80. "Sword Of Kohan" jest jej pierwszym albumem i chociaż prochu tu na nowo nie wymyślają, to rzecz jest na konkretnym poziomie. W warstwie tekstowej to koncept, opowiadający historię Iliora z planety Korhan i jego międzygalaktycznej misji, tak więc mamy tu instrumentalne wprowadzenie oraz zakończenie, a poszczególne główne rozdziałyutwory są dość zróżnicowane. Są zresztą dość długie, bo trwają w granicach 6-8 minut, muzycy mają więc okazję wykazać się nie tylko grą solową, ale też zgraniem w długich, instrumentalnych pasażach. "Praise To The Nova Rider", "The Beast Cometh" i "Son Of Korhan" to mocarne, doomowe walce, którym zdecydowanie bliżej do bardziej współczesnych czasów, jednak już "The Inner Core Of The Middle Sun" i "Ambush At Antarox IV" to całkowity powrót do czasów, kiedy Black Sabbath zdefiniowali swe brzmienie. Jest więc totalnie archaicznie i archetypowo, surowe riffy wybrzmiewają, bas pulsuje - czasem nawet solowo, perkusja łomocze, a nad tym wszystkim góruje wysoki, ostry głos Felixa. Pewnym odejściem od tego schematu jest najkrótszy z tych właściwych kompozycji "The Battle Of Sur" - numer szybki, zadziorny, wzbogacony organowymi partiami i z patetyczną solówką w zwolnieniu, tak więc chłopaki potrafią też przyłoić, co dobrze rokuje ich ewentualnej, kolejnej płycie. (4,5) Wojciech Chamryk
Torture Of Hypocrisy - RBMK-1000
zaprezentowali się jako sprawny zespół grający techno thrash/groove metal. Tym razem większy nacisk położono na inne akcenty, podkreślające apokaliptyczną wymowę "RBMK-1000". Więcej więc w tych 12 kompozycjach technicznego death metalu o industrialnym posmaku, odniesień do djentu czy ambientowych dźwięków, pozostał jednak ten progresywny, jakże charakterystyczny dla ekipy z Mikołajek, klimat. Pojawiają się też nawiązania do ukraińskiej ludowej muzyki w "Man Vs. Technology" i "Stench Of Death", w "AZ-5" wziął udział Mooze, autor muzyki do gry "S.T.A.L.K.E.R.: Shadow of Chernobyl", za ambientowe tematy "Night Shift Begins" i "Blowout" odpowiada Uzbazaur. Warto też odnotować debiut nowego wokalisty Rafała Kocyby, a jako całość "RBMK-1000" jawi się jako najlepsze i najbardziej dojrzałe dzieło Torture Of Hypocrisy. (5,5)
Kacper Hawryluk
Wojciech Chamryk Traitor - Venomizer 2015 Violetn Creek
Toxic Waltz - From a Distant View 2016 Violent Creek
Na początek mała lekcja chemii. Co otrzymamy po złączeniu Exodusa, Angelus Apatrida i nowofalowych standardów thrashu? Odpowiedź to Toxic Waltz. Oczywistym jest skojarzenie z utworem pierwszego z łączonych zespołów. I słusznie. W ich muzyce czuć ducha starego, dobrego Exodusa, a także pazur, który posiada Angelus Apatrida (nawet zajebali im riff, a to niedobre chłopaki). "From a Distant View" to bardzo ciekawy album. Dynamiczny, zakorzeniony w latach świetności thrashu, a przy tym nowoczesny, niczym nie odstający od poziomu prezentowanego przez współczesne, młode, obiecujące kapelki. Każdy fan thrashu znajdzie w tym albumie coś dla siebie. W szczególności nowofalowcy. Ja bardzo kibicuję chłopakom i życzę im sukcesu. Są na tyle zdolni, by go odnieść. (3)
2016 Self-Released
26 kwietnia 1986 - pewnie ta data nie mówi za wiele co młodszym czy niezbyt interesującym się historią czytelnikom Heavy Metal Pages, jednak właśnie tego dnia miała miejsce jedna z największych katastrof w historii światowej energetyki jądrowej. Awaria w Czarnobylu odbiła się szerokim echem w świecie i miała niewyobrażalne wręcz skutki. W 1988 roku zespół Saxon, będący w kwietniu 1986 w trasie po krajach wschodniej Europy, poświęcił jej utwór "Red Alert", a teraz, niejako na 30-lecie katastrofy, polski zespół Torture Of Hypocrisy wydał album koncepcyjny o tym wydarzeniu, poprzedzony zresztą, nagranym już przed laty, utworem "Chernobyl". "RBMK-1000" został oparty na filmach dokumentalnych oraz relacjach osób biorących udział w likwidowaniu skutków awarii, a w poszczególnych utworach wykorzystano też liczne sample i nagrania archiwalne. Już tytuł "RBMK-1000" nie jest przypadkowy, jest to bowiem symbol reaktora atomowego który uległ awarii, a cała opowieść naprawdę wciąga. Na poprzednim wydawnictwie "Random Augmentation" Torture Of Hypocrisy
zaskoczyć, musiałby on trafić w ręce osoby, która nigdy nie słyszała Slayera, Exodusa, Dark Angel, wczesnej Metalliki. Panowie nie dodają tutaj kompletnie nic od siebie. Koncertowo pewnie wypada to fajnie, ale studyjnie jest to nic więcej jak totalna zrzyna ze starych zespołów. Jeśli ktoś jest fanem zespołów, które są tylko kalką tego, co było kiedyś, jest to płyta dla niego. Jeśli ktoś chciałby usłyszeć coś nowego, lepiej niech omija ten album szerokim łukiem. (2)
Traitor trzy lata po swoim debiucie wydaje kolejny album. Tym razem o wdzięcznym tytule "Venomizer". Chyba szykuje nam się zrzyna z Venomu, no ale mam nadzieję, że się mylę. I znowu mamy to typowe dla drugiej fali logo oraz okładkę. Najważniejsza jest muzyka, a jak z nią tutaj? Wszystko zaczyna się od intra mającego być dziwieniem licznika Gejgera, a potem słyszymy wiadomości o wybuchu w Czarnobylu i dość prosty riff, ale w miarę klimatyczny. I na tym koniec. Znowu mamy prosty do bólu thrash. Coś się jednak zmieniło. Zaczęli eksperymentować z dodaniem do tego wszystkiego melodii. Dość skromnie, ale jednak ważne, że pojawia się coś nowego. W połowie albumu, próbują dodać do swojej muzyki patosu i polotu co niestety nie wychodzi jakoś mega super, ale plus za starania. Jest to płyta lepsza niż debiut, ale dalej nie porywa i nie sprawia, że chce się do niej wracać. Ogromny plus, za próbę dodania czegoś w miarę od siebie do tej muzyki. W tym tępię może doczekamy się ich albumu do którego będzie się chciało wracać. (3) Kacper Hawryluk
Lavish
Traumer - Avalon 2016 FastBall Music
Traitor - Thrash Command 2012 Self-Released
Traitor to niemiecki zespół thrash metalowy powstały w 2004r. pod inną nazwą i tak systematycznie ją zmieniający aż do 2009r.. Od tego czasu trzymają się tej jednej nazwy. I tak w 2012r. wydali swój debiutancki album ,,Thrash Command". Chyba bardziej sztandarowo się nie da. Logo, okładka typowe dla drugiej fali thrash metalu. A muzyka? Thrash i nic więcej. Dostajemy jedenaście kompozycji, które nie zaskakują. Album leci cały czas szybko, agresywnie, podsycany jadowitym wokalem, ale nie ma to kompletnie polotu. Aby
Traumer to kolejny przedstawiciel melodyjnego power metalu, lecz tym razem pochodzi ze słonecznej Brazyli. "Avalon" to ich drugi studyjny album, oprócz tego mają także debiutancką EPkę. Wzorcem jaki sobie obrali muzycy z Traumer to niewątpliwie jedna z najjaśniejszych gwiazd tego nurtu, a mianowicie Stratovarius. Trzeba przyznać, że Finom wstydu nie robią i tworzą muzykę z klasą. Utwory Brazylijczyków trzymają wszystkie standardy, pod względem konstrukcji, wykonania i produkcji. Nie odpuszczają także przy aranżacjach, które potrafią zaskoczyć ciekawym ozdobnikiem, a to dobrą orkiestracją, a to paroma dźwiękami fortepianu, smyków, cymbałków czy fletni
pana, albo nawet ciekawie wkomponowanymi naturalnymi odgłosami. Większość kawałków jest utrzymana w szybkich tempach. Wydaje się, że to naturalne środowisko tego zespołu. Jednak Brazylijczycy nie unikają wolniejszych tematów ("Changes"). Cieszy mnie, że gitary choć nie brzmią mega ciężko, to są mocne i zbliżone do produkcji z najlepszego okresu Stratovarius. Umiejętności Fabio Polato są naprawdę spore, a w dodatku ma swoje zwracające uwagę pomysły, które dają ogólnej energii muzyce Traumer. Zaś słuchaczowi poczucie, że ma odczynia z wartościową i klasową power metalowa produkcją. Jego koledzy pod względem umiejętności i kreatywności w niczym mu nie ustępują. W dodatku znają swoje miejsce. Dzięki czemu takie klawisze nie chlaszczą nas swoja intensywnością - a jak już - to słyszymy interesujące dźwięki czy podkład muzyczny. Perełką na tym słodkim torcie jest wokalista Guilherme Hirose, fakt jego glos brzmi bardzo melodyjnie, czasami gdzieś też zapieje, ale jest na wskroś klasyczny, a dla Timo Kotipelto może być partnerem. Myślę, że starzy i nowi adepci melodyjnego power metalu przywitają "Avalon" z zadowoleniem, wręcz będą mieli wrażenie, że mają do czynienia z klasykiem. Mnie jedynie trochę denerwuje to, że muzyka na tym krążku sprawia wrażenie lekko wyciszonej i wycofanej. Na przyszłość proponuje panom z Traumer więcej rozmachu. "Avalon" to propozycja jedynie dla tych, którzy lubią melodyjne granie. (4) \m/\m/
Trick Or Treat - Rabbits Hill Pt. 2 2016 Frontiers
Włosi, power metal, Frontiers Records... W dodatku Trick Or Treat zaczynali jako tribute band Helloween i to gdzieś cały czas słychać w ich twórczości, choćby w liniach wokalnych "Cloudrider", śpiewie Alessandro Contiego czy strukturach większości kompozycji. Byłoby jeszcze OK, gdyby chłopaki zdecydowanie trzymali się tej drogi, ale postanowili pokombinować. Zwroty w kierunku mroczniejszego, tradycyjnego heavy są nawet całkiem, całkiem (opener "Inle' (The Black Rabbit Of Death)"), rozpędzony "They Must Die" z udziałem Tima "Rippera" Owensa, tęgi instrumental "Beware The Train", ale mamy też na tym koncepcie również inne utwory. "The Great Escape" to power w wydaniu p2p2 ogranym do bólu, "Efrafa" to też bardziej żonglowanie schematami niż pełnoprawna kompozycja, a trwający ponad 11 minut "The Showdown" to power metal w wydaniu symfonicznym, jednak w takiej dawce niezbyt strawny. Są też ewidentne niewypały, z najgorszym "Never Say Goodbye" na czele, położonym przez fatalny śpiew Sary Squadrani. Całość na: (3) Wojciech Chamryk
RECENZJE
157
unowocześnionej wersji, ale też i gitarowymi partiami granymi slide. Nie ma co, całkiem ładny prezent sprawił sobie i nam Vincent na obchodzone w tym roku 30-lecie! Nakład płyty jest limitowany, tak więc warto pospieszyć się z decyzją o jej zakupie, żeby później nie żałować. (5) Wojciech Chamryk Tygers Of Pan Tang - Tygers Of Pan Tang 2016 Mighty Music
Tak jak darzę ten zespół wielką estymą za pierwsze płyty z początku lat 80. (raptem w 14 miesięcy, od sierpnia 1980 do października 1981, wyszły świetne LP's "Wild Cat", "Spellbound" i "Crazy Nights"), to później nigdy nie było już tak dobrze, zespół nawet rozpadł się na kilkanaście lat. Po reaktywacji w 1999 roku też było raczej nijako: seria przeciętnych płyt z "Noises From The Cathouse" na czele, nagrywanie na nowo starych numerów, kompilacje... Światełko w tunelu pojawiło się przy okazji premiery "Ambush" przed czterema laty, ale to nie było jeszcze do końca to. Resztki wątpliwości rozwiał nowy singlowy numer "Only The Brave" - Tygrysy dawno nie grały z taką energią i tak stylowo. Co prawda więcej słychać tu hard rocka niż NWOBHM, pojawiają się też akcenty bluesowe ("Glad Rags"), czy rockowe (ballada "Praying For A Miracle"), ale przeważają konkretne, dynamiczne utwory. Najlepsze z nich są bez wątpienia archetypowe dla lat 80. "Do It Again", "Never Give In" i "The Devil You Know", z kolei bardziej przebojową stronę swej twórczości zespół Robba Weira prezentuje w "The Reason Why" oraz "Blood Red Sky", mamy też niezgorszy "I Got The Music In Me", czyli cover "I've Got The Music In Me" The Kiki Dee Band. Tak więc może to i weterani, ale wyraźnie przeżywający drugą młodość. (5)
Vanexa - Too Heavy To Fly 2016 Punishment 18
Vanexa to prekursorzy tradycyjnego heavy metalu we Włoszech, ale jak to zwykle z pionierami bywa, częściej mieli pod górkę i w latach 1983-94 wydali zaledwie trzy płyty, by w końcu zawiesić działaność. Po 10 latach wrócili w zreformowanym składzie - nowi gitarzyści i wokalista - a "Too Heavy To Fly" jest jego premierowym studyjnym dokonaniem. Jednak jak pierwsze płyty Vanexa brzmiały może niezbyt odkrywczo i surowo, ale ciekawie, szczególnie na tle innych włoskich zespołów, to jednak "Too Heavy To Fly" za bardzo nie zachwyca. Co dziwne nie brakuje na tej płycie konkrentych, naprawdę robiacych wrażenie utworów, jak: dynamiczny, typowy dla lat 80. "It's Illusion", czerpiący z bluesa "Kiss In The Dark" czy "Traveller" z gościnnym udziałem dawnego klawiszowca Uriah Heep Kena Hensley'a, ale te bardziej udane kompozycje giną w natłoku znacznie słabszych sąsiadów. Szczególnie rozczarowuje mnie początek płyty, bo począwszy od nijakiego, tytułowego openera aż do czwartego w kolejności "Rain" dzieje się naprawdę niewiele - od zespołu z takim stażem i umiejętnościami mozna i trzeba wymagać więcej. (3) Wojciech Chamryk
Violent Revolution - State of Unrest 2016 Iron Shield
Violent Revolution to wręcz podręcznikowy przykład thrash metalu. Brzmienie, które aż wręcz zionie garażem (perkusja). Tematyka, obrana już tyle razy przez zespoły tego nurtu czy riffy, które przywołują Nuclear Assault, Xentrix bądź Testament, Exodus oraz Vio-Lence. Tak, czuć tu sztampę. Brzmienie jest trochę nieczytelne, kompozycje dość ubogo rozbudowane, jednak na pewno nie brakuje tutaj wczucia się w klimat staro-szkolnego thrashu, w prędkość i solówki. Zespół bowiem przez większość czasu szaleńczo repetuje pojedyncze motywy. Czasami pozwala sobie zwolnić (by potem znowu przyspieszyć), jak w "Sudden Death", które jest zainspirowane D.R.I i S.O.D. W natłoku dźwięków tworzonych przez zespół prym wiodą gitary oraz wokal, o jednostajnej manierze. Specjalnie złe to nie jest, jednakowoż ani to przełomowe, ani techniczne. Dobra rzemieślnicza robota. Polecam ludziom, którzy mają ochotę na porcję US Thrash. (3,5). Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Wojciech Chamryk
Vincent - Infinity 2016 Self-Released
Unhoped - Sonic Violence 2016 EBM
Nowy album finlandzkiego zespołu Unhoped, "Sonic Violence" to bardzo przyjemne 40 minut nowofalowego, lekko melodyjnego wpierdolu. Utwory na płycie są różnorodne, potrafią też zaskakiwać, co jest dodatkowym plusem. Nie jest to może najbardziej oryginalny album na świecie, czuć w nim inspiracje np. Deicide czy Morbid Angel, ale nadal jest on miły dla ucha i przede wszystkim nie męczy jak większość jebanych, współczesnych gniotów. Kolejną rzeczą na plus dla owego tworu jest jego mix i mastering - nagrania są równe, bardzo dobrze wytonowane, każdy dźwięk jest słyszalny, bas mocny, lecz nie powodujący skurczu jelit. Serdecznie polecam ten album, jak i pozostałą twórczość Unhoped każdemu, kto lubi death/thrashowe klimaty, a akurat nie ma czego słuchać - pasuje jak znalazł! (5) Lavish
158
RECENZJE
Wrocławski Vincent powrócił do pełnej aktywności 2,5 roku temu albumem "Aura" i był to kawał niezgorszego hard 'n' heavy, ale "Infinity" to materiał pod każdym względem lepszy i ciekawszy. Co ciekawe zespołowi ta trudna sztuka udała się mimo rozstania z jednym z jego filarów, gitarzystą Waldemarem Mleczką i licznych zmian na stanowisku perkusisty. Już na wstępie mamy dobitną deklarację, że klasyczny nie jest w żadnym razie tożsamy z rachitycznymi, niezbyt mocnymi i wtórnymi numerami, bowiem Vincent uderza "Nocnym śpiewem" i "Tylko twoje usta", a szczególnie ten drugi utwór charakteryzuje się bardzo konkretnym ciosem. Dalej też nie brakuje konkretnych riffów i mocarnej sekcji ("Dziewczyna", dynamiczny "98 ran"), Boogie Skiedrzyński wycina efektowne solówki ("Czego chcesz"), a gitarowe struktury kilku utworów dopełniają partie instrumentów klawiszowych i mroczna, nowocześnie brzmiąca elektronika ("Taka gra", "Iracki"). Nie mogło też zabraknąć ballady z fortepianowym wstępem i emocjonalnym śpiewem Piotra Sonnenberga ("Jesteś sam"), nie brakuje też smaczków w postaci partii flamenco w "Do rana", smyków w balladowym "Taki świat" czy przeróbki "20th Century Boy'' T. Rex w
Vörgus - White Thrash Hellraisers 2016 Inferno
"White Thrash Hellraisers" od pierwszych chwil epatuje swoistym laniem moczu na wszystkie konwenanse. Zresztą mówi to sama okładka, która wyniosła turpizm na nowy poziom (ma pewien urok, nie powiem). Już nie wspominając o trackliście, z tytułami takimi jak "Sado Zombies", "Exterminator" czy "Hellfuck 2015". A wstęp do muzyki, którą zgotowali nam ci Szwedzi, całkowicie pasuje do jej charakteru. Kilka dźwięków zupełnie nie zespalających się w jedną całość, brzmiących trochę jak jakiś motyw z filmu grozy klasy B. Następnie parę warknięć trochę w stylu Tomka Wojownika (a trochę jednak nie). Potem dalej jazda na pełnej kurwie, eskapada wśród crossoverowych i speed metalowych motywów, granych w prędkich tempach. No okazyjnie redukują bieg w swoim nietoperzwagonie (czy czym tam jeżdżą po zmroku księżyca) na "Raising Hell". No i potem znowu szybciej. Czym oni się inspirują podczas tworzenia swoich tekstów? Cholera, wydaje mi się że lubią "Dod
sno", ogólnie pewnie zapaleni fani horrorów spod ręki Petera Jacksona. Brzmieniowo? Stara szkoła obecna w każdej frazie, w każdym riffie. Perkusja i gitary wraz z wokalami odstawiają lekko w tył bas, aczkolwiek czasami dają mu wyjść naprzód słuchacza. Kompozycyjnie? Prosto, bez wodotrysków, brak solówek. Riffy zaczerpnięte z Exodusa, Razora i Metalliki. Ogólnie? Jest przaśnie, jest staroszkolnie, jest prosto, a czasami nawet prostacko, oraz jest to coś, co zadowoli każdego niepatyczkującego się metala, który znudził się dopieszczonymi do perfekcji i zeszklonymi riffami jakże brutalnych kapel thrash metalowych, próbujących ukryć fakt, że są odtwórcze. Oni tego nie kryją, są po prostu szczerzy i zapewne grają to bo lubią. A że nie mam nic przeciwko takim kwadratom, poza faktem że są na jedno posiedzenie, to wystawiam (3,6). Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Vultures Vengeance - Where The Time Dwelt In 2016 Gates Of Hell
Na swym debiutanckim MLP "Where The Time Dwelt In" młodzi Włosi z Vultures Vengeance hołdują starej szkole tradycyjnego i epickiego metalu. Słychać w tych czterech kompozycjach echa dokonań Attacker, Liege Lord, Omen, Steel Assassin czy Mercyful Fate - to mroczny i surowy heavy zakorzeniony wręcz w latach 80. ubiegłego wieku, ale w żadnym razie nie brzmiący niczym jakieś archeologiczne wykopalisko. Chłopaki łoją konkretnie, sound jest surowy, ale jak na podziemne w sumie nagranie całkiem "zjadliwy", a wokalista Tony T. Steele też dobrze odnajduje się w takim graniu ze swym niskim, czasem też wyższym, głosem. Momentami ma to wszystko delikatny posmak black metalu, jak choćby w zwolnieniu "A Curse From Obsidian Realm", ale reszta to już tradycyjne granie, z popisowym - kłania się Mercyful w połączeniu z Manilla Road - ośmiominutowym "On A Prisoner's Tale" na czele. Niezgorszy jest też instrumentalny utwór tytułowy, tak więc wygląda na to, że warto czekać na longplaya Vultures Vengeance. (5) Wojciech Chamryk
Winterstorm - Cube Of Infinity 2016 NoiseArt
Niemcy zawsze mieli coś takiego, że obok wręcz fenomenalnych zespołów hołubili też jakieś dziwolągi typu piąta woda po kisielu czy tribute band coverowego zespołu znanej niegdyś grupy. Winterstorm w tym towarzystwie nie jest może ostatni, ale i jakiejś większej kariery temu sekstetowi z Bawarii nie wróżę. Power metal z elementami folk
metalu robił może bowiem wrażenie jakieś kilkanaście lat temu, ale teraz ani to nowe, ani ciekawe. Wydawca może sobie w promocyjnej notce wypisywać te dyrdymały w stylu "powiew świeżości", "kamień milowy" czy "unikalnym połączeniu power i folk metalu", ale to w większości słowa bez pokrycia. Oczywiście Winterstorm tworzą sprawni muzycy, "Cube Of Infinity" to kawał solidnego grania, ale tylko dla jego najbardziej zagorzałych zwolenników. (2,5) Wojciech Chamryk
Zakk Wylde - Book Of Shadows II 2016 Spinefarm Ci co znają dobrze dokonania Zakka Wylde nie są i nie będą zdziwieni zawartością drugiej części "Book Of Shadows". Akustycznego, balladowego i melancholijnego rocka, zahaczającego o brzmienie kojarzone z południem Stanów, można było już odnaleźć na, jak na razie jedynej płycie, projektu Pride and Glory z 1984 roku oraz pierwszej części "Book Of Shadows" z 1996 roku. Inaczej jest z tymi, którzy Zakka kojarzą jedynie z Black Label Society. Tym może być ciężko przełknąć taką propozycję Pana Wylde. Kompozycje zebrane na omawianym albumie, to rockowe granie, na elektrycznym zestawie, choć mocno wykorzystującym instrumenty akustyczne, typu gitara akustyczna, fortepian, organy, skrzypce itd. W wielu momentach opierając się tylko na takim graniu. Chociażby w "The King" wokalowi Zakka towarzyszy jedynie fortepian, wiolonczela i skrzypce. Jedynie gdzieś w środkowej części kawałka słyszymy wyśmienite solo gitary elektrycznej. Każdy z tych utworów ma konkretną konstrukcję, swój temat muzyczny, bogatą aranżację, nawet przy minimalnym instrumentarium. Wszystkie utrzymane są w lekkim, sentymentalnym i melancholijnym klimacie, niekiedy tylko pobrzmią żwawiej. Wśród tych dźwięków najjaskrawiej wybrzmiewają popisy solowe Zakka zagrane na gitarze elektrycznej, które są pełne pasji, wirtuozerii i energii lecz nie przełamują klimatu. Wraz z muzyką płynie pełen emocji, zachrypnięty głos Zakka lecz tym razem zadziwia swoim stonowanym liryzmem. Do tej pory myślałem, że mistrzami "smęcenia" są Eric Clapton, Snowy White czy Mark Knopfler, teraz do tej listy można spokojnie dodać również Zakka Wylde, a jego kawałek "Sleeping Dogs" powinien znaleźć miejsce w zestawie najlepszych liryczno-melancholijnych piosenek rockowych. Mnie takie granie w większych dawkach nie pasuje, ale taki krążek Zakka raz na dwadzieścia lat wytrzymam. Na "Book Of Shadows II" nie znajdziemy dzikiej gitarowej mocy, niemniej płyta jest bardzo mocna. (5) \m/\m/
RECENZJE
159
Alcatrazz - Disturbing The Peace 2016 HNE
Kiedy ego Yngwie J. Malmsteena okazało się zdecydowanie wykraczać poza ramy Alcatrazz, a jego konflikt z liderem zakończył się wylaniem Szweda, pojawił się problem szybkiego znalezienia jego następcy. Malmsteen zawiesił poprzeczkę wysoko, więc pod uwagę brano konkretne kandydatury. Przesłuchiwano np. Chrisa Impellitteri, ale ostatecznie wakat zapełnił Steve Vai, wówczas 25-letni gitarzysta, znany z gry w zespole Franka Zappy i solowego albumu "Flex-Able". Ponoć o jego przyjęciu zadecydowała opinia Davida Rosenthala, który wiedząc o problemach zespołu z Malmsteenem polecił Steve'a jako kogoś, kto doskonale sprawdzi się w kolektywnie i nie będzie próbował wysuwać się na plan pierwszy. Alcatrazz w nowym składzie szybko weszli do studia, gdzie pod okiem producenta Eddiego Kramera nagrali 11 nowych kompozycji. Aż dziewięć z nich było dziełem spółki Bonnet/Vai, instrumental "Lighter Shade Of Green" firmował sam gitarzysta, zaś tylko "Mercy" był dziełem zespołowym. Pamiętam, że kiedy usłyszałem tę płytę po raz pierwszy byłem lekko rozczarowany, bowiem w porównaniu z "No Parole From Rock 'N' Roll" to materiał znacznie lżejszy, bardziej komercyjny i niezbyt mocno
brzmiący. Paradoksalnie to puszczanie oka do szerszej publiczności nie dało większych efektów, bowiem w USA skończyło się na 145 miejscu na listach, znacznie słabszym od poprzednich płyt Alcatrazz. Nie znaczy to oczywiście, że "Disturbing The Peace" jest płytą słabą, bo mamy na niej kilka perełek w rodzaju kojarzących się z dokonaniami Rainbow oraz Deep Purple "Mercy" i "Stripper", ostrzejszy "Wire And Wood" czy mroczny "Breaking The Heart Of The City". Komercyjniaki w rodzaju "God Blessed Video" czy "Painted Lover" też są przyjemne, Vai stosuje w nich wiele ze swych trademarkowych patentów, śpiew Bonneta jest wyżyłowany i pełen energii, ale same utwory niezbyt się bronią. Jeśli już miałbym kogoś namawiać do kupienia wznowienia "Disturbing The Peace" to na pewno nie z powodu innej wersji "Will You Be Home Tonight" czy ośmiu instrumentalnych demo, w tym popisowego "Steve Vai Rehearsal", ale tylko z powodu drugiej płyty. Jest to bowiem DVD z zapisem koncertu w Tokio z 10 października 1984 roku. Zespół nie dość, że gra ostrzej aż siedem utworów z przygotowywanej wtedy płyty, ale śmiało sięga też do swych klasyków ("Jet To Jet", "Hiroshima Mon Amour", "Kree Nakoorie", "Too Young To Die, Too Drunk To Live"). Są też oczywiście obowiązkowe "Since You Been Gone" i "All Night Long" Rainbow, wybrzmiewa też "Night Games" z solowej płyty Bonneta. Blisko 80 minutowy show jest bardzo dynamiczny, zarejestrowany przez sześć kamer. Widać, że muzycy mają sporą frajdę ze wspólnego grania, co przekłada się na jakość występu, a wszędobylscy kamerzyści ułatwiają nam obserwowanie tego wszystkiego, pokazując nie tylko frontmana, ale też gitarową ekwilibrystykę
Vai'a, ale też np. grę Uveny na dwie stopy czy dwojącego się za klawiaturami Jimmy'ego Waldo. O tym, że atmosfera w grupie była wtedy świetna przekonują też wygłupy mu-zyków z ostatniego bisu "All Night Long", kiedy to Bonnet i Vai najpierw "piłują" statyw mikrofon gitarą, później zaś przerzucają się nią przez całą scenę, a zespół łoi w tym czasie w najlepsze. Świetny show, warto więc postawić na półce to efektownie wydane wznowienie "Disturbing The Peace". Wojciech Chamryk
Alcatrazz - Dangerous Games 2016 HNE
Oj, nie miał jakoś Graham Bonnet szczęścia do gitarzystów. Ledwo co zwerbował świetnego i bezkonfliktowego wymiatacza, a już podkradł mu go, rozpoczynający solową karierę, David Lee Roth z Van Halen. Steve Vai nie mógł odrzucić takiej propozycji, tym że wiązała się ona nie tylko z konkretnymi apanażami, ale zapewniała też artystyczny rozwój, wejście do najwyższej ligi i mnóstwo koncertów. Tych ostatnich po wydaniu "Disturbing The Peace" Alcatrazz nie grali zaś za wiele, co mogło mieć wpływ na brak powodzenia tego wydawnictwa. Wyrwę w składzie szybko zapełnił Danny Johnson (ex Rick
Derringer, Alice Cooper, Rod Stewart). Na umiejętnościach w żadnym razie mu nie zbywało, nie był jednak typem gitarzysty-wirtuoza, co pasowało zarówno Bonnetowi, jak i włodarzom firmy Capitol, optującym za jeszcze bardziej komercyjnym kierunkiem Alcatrazz. Był to jednak przysłowiowy strzał w stopę, bowiem dotychczasowi fani odwrócili się od zespołu, a nowych nie udało się pozyskać, mieli oni zresztą wtedy innych idoli, jak choćby Bon Jovi czy Whitesnake. Płyta przepadła więc na listach, a z perspektywy lat oceniam ją jako najsłabszą w dyskografii Alcatrazz. Efektowna okładka skrywa bowiem kilkanaście miałkich, w większości popowych numerów. Są wśród nich przeróbki "It's My Life" The Animals (cover openerem - to też o czymś świadczy) oraz "Only One Woman" The Marbles, duetu, który na przełomie lat 60. i 70. uczynił ten numer przebojem w Anglii, a główym wokalistą był w nim... Graham Bonnet. Autorskie utwory też nie powalają, zresztą sporo z nich napisała ponoć razem z wokalistą jego ówczesna żona, Jo Eime. Nie słuchałem tej płyty od kilkunastu lat i kiedy na potrzeby recenzji ponownie po nią sięgnąłem zastanawiam się jakim cudem dopuszczono do jej wydania, bo nawet najsłabsze krążki z nurtu pudel metalu zjadają "Dangerous Games" na śniadanie. Broni się jakoś "No Imagi-nation" (wpływy Rainbow z Turnerem), do przyjęcia jest ballada "The Witch-wood" z ładną solówką, ale reszta wymyka się wszelkim klasyfikacjom. Fanów Bonneta tegoroczne wznowienie "Dangerous Games" może zainteresować z racji ośmiu koncertowych bonusów zarejestrowanych 29 listopada 1986 roku, bo są tu numery nie tylko z nowej płyty, ale to bardziej bootlegowa ciekawostka nagra-
na z publiczności niż solidna rejestracja. Jeśli ktoś zaś nie słyszał dotąd Alcatrazz niech sprawdzi lepiej ich wcześniejsze płyty, bo nawet nieco słabsza "Disturbing The Peace" to przy "Dangerous Games" mistrzostwo świata. Wojciech Chamryk
At War - Ordered to Kill 2016/1986 High Roller
Dzięki High Roller Records na rynku ukazała się kolejna reedycja thrashowego komando z Virginia Beach, czyli At War. W 2014 roku pojawił się limitowane wydanie winylowe, natomiast teraz mamy wersję CD. Na temat samej muzyki zawartej na "Ordered to Kill" nic nowego raczej nie napiszę. Pierwotnie wydany w 1986 roku debiut tej ekipy klasa sama w sobie i kwintesencja metalowego podejścia do sprawy. Zwolennicy chamskiego, brudnego, bezpośredniego i mającego w dupie polityczną poprawność thrashu z pewnością znają ten materiał na pamięć. Natomiast jeśli jest ktoś kto oczekuje od At War setki riffów, błyskotliwych solówek, ładnych zaśpiewów czy, o zgrozo, tekstów będących apoteozą najgorzej rozumianej tolerancji to może sobie darować. Proste, ale nie prostackie riffy z bardzo wyraźnym basem, a do tego zachrypnięty wokal Paula Arnolda brzmiący jak połączenie Lemmy'ego z Cronosem to najbardziej charakterystyczne cechy tej ekipy. Thrash w wykonaniu At War ma w sobie również sporo speed metalu i rock'n'rollowego pazura. Czuć tu ducha Motorhead, którego cover "The Hammer" zresztą znalazł się w programie oraz Venom. Teksty rzecz jasna w dużej mierze dotykają tematyki wojennej ("Ordered to Kill", "Capitulation", "Mortally Wounded"), a także politycznej ("Fackadafi"). "Rapechase" natomiast odnosi się do problemu gwałtów, a "Ilsa (Shewolf of the S.S.)" opisuje zwyrodniałą działalność pewnej chorej nazistowskiej suki. Płyta na całe szczęście ma zachowane swoje oryginalne surowe i brzmienie z pierwotnej wersji i nie została poddana żadnemu masteringowi. Jakakolwiek ingerencja mogłaby pozbawić tę muzykę jej pierwotnej siły. At War jest dla mnie zespołem jedynym w swoim rodzaju i wyjątkowym na thrashowej scenie i stąd też moje uwielbienie dla nich. Tych, którzy jeszcze nie mają tego krążka w swojej kolekcji zdecydowanie namawiam do nabycia go drogą kupna, tym bardziej, że jest to według mnie ich najlepszy materiał. Maciej Osipiak At War - Retaliatory Strike 2016/1988 High Roller
"Retaliatory Strike", pierwotnie wydany w 1988 roku drugi album At War, również doczekał się reedycji zrobionej
przez High Roller. Wydaje mi się, że jest trochę mniej doceniany niż "Ordered to Kill", ale naprawdę ciężko jest mi zrozumieć czemu? "Retaliatory Strike" został zremasterowany, podobnie jak debiut w 2014 roku przez Patricka W. Engela. Z pewnością jest to ten sam wysoki poziom i ta sama pierwotna siła emanuje z ich muzyki. Nie ma tu już tak dużo rokendrolowych czy speedowych wpływów jak na "jedynce", ale za to mamy konkretne, brutalne thrashowe łojenie. Mniej Venom i Motorhead, więcej Slayer, Exhorder czy Sacred Reich. Brzmienie jest mniej suche, głębsze, a wszystkie numery kopią dupsko aż miło. W tekstach bez zmian czyli polityczno - militarna tematyka. Są tu zarówno wątki patriotyczne, czyli niestety dzisiaj niezbyt popularne wśród thrashowych ekip, oraz takie jak choćby konieczność oddzielenia państwa od kościoła. Trio z Virginia Beach nie bierze jeńców i jest jak dobrze naoliwiona maszyn wojenna. Uderza szybko i skutecznie pozostawiając za sobą tylko zgliszcza. Wciąż nie mogę rozumieć czemu ten zespół nie zdobył odpowiedniego mu statusu na scenie. Kierunek wyznaczony na dwóch krążkach z lat '80 kontynuowali później również na powrotnym albumie "Infidel" z 2009 roku, który również był porządnym thrashowym wpierdolem. Jednak od tego czasu minęło już ponad 7 lat, więc chyba najwyższa pora na jakiś nowy materiał, prawda? Tym bardziej, że w tym czasie wydarzyło się sporo na naszej planecie, więc Paul Arnold i reszta kompanii mieliby o czym pisać. Maciej Osipiak
Banshee - Race Against Time + Cry In The Night 2016/1989/1986 Divebomb
Banshee to wręcz podręcznikowy przykład zmarnowanej kariery. W 1986 roku wydali samodzielnie MLP "Cry In The Night" - solidny, metalowy materiał, który szybko został wznowiony przez Metal Blade i Roadrunner Records. Więcej, na zespół zwrócił uwagę Jason Flom, dzięki któremu wypłynęli choćby Twisted Sister. Następnym krokiem było więc podpisanie kontraktu z gigantem Atlantic i w roku 1989 ukazał się debiutancki album Banshee. "Race Against Time" to płyta z materiałem porównywalnym do ówczesnych dokonań Wild Dogs, Leatherwolf czy
Lizzy Borden. Z jednej strony jest więc melodyjnie i przebojowo (znany z MTV "Shoot Down The Night", "All Alone", "Precious Metal", numer tytułowy), ale zespół potrafi też nieźle dołożyć do pieca ("Call Of The Wild", "Desire", "Desert Moon"). Sporo to błyskotliwych solówek, efektownych riffów, świetne wrażenie robi też mocarna sekcja rytmiczna, a już wokalista Tommy Lee Flood wyróżnia się zdecydowanie na tle tych wszystkich ówczesnych imitatorów Vince'a Neila. Płyta jednak przepadła na rynku - czytaj nie sprzedała się tak, jak oczekiwali szefowie Atlantic - i Banshee podzielili los swych kumpli z wytwórni Malice. Wydali jeszcze w 1993 roku kolejny album "Take 'Em By Storm" w własnej Snowblind Records, był to już jednak łabędzi śpiew formacji. Wznowiła co prawda działalność przed kilku laty, jednak wydany wtedy CD "Mindslave" to już nie to. Dobrze jednak, że Divebomb Records wznowiła w postaci podwójnego CD "Race Against Time" i "Cry In The Night", bo to bez dwóch zdań klasyka amerykańskiego metalu drugiej połowy lat 80.
jak do niedawne produkcje tego nurtu. Prawdopodobnie to wymóg ówczesnego rynku, takie granie nie miało już wielkiego zainteresowania, więc starano się podrasować brzmienie. Z całego zestawu tej płyty najbardziej w pamięci zapadają "Afterlife", "We Won't Be Forggotten" i "Love From The Ashes". Reszcie też niczego nie brakuje, każdy z tych utworów jest bardzo solidny. Album zaś zamyka znany z Rainbow "All Night Long". Jednak reedycja ma też swoje bonusy, są to już wymieniane kompozycje "Afterlife" i "We Won't Be Forggotten" zagrane unplugged w japońskiej telewizji i jakiś dziwny fragment z próby. Graham Bonnet jest w znakomitej kondycji, instrumentaliści również mu nie ustępują, przy produkcji nikt niczego nie sknocił. Niestety zupełna zmiana rynku muzycznego nie pozwoliła rozwinąć skrzydeł kolejnemu projektowi, w którym śpiewał Bonnet. W sumie wielka szkoda. "Afterlife" to dla mnie bardzo fajna sentymentalna podróż. \m/\m/
Wojciech Chamryk
Blackthorne - Don't Kill The Thrill 2016 HNE
Blackthorne - Afterlife 2016/1993 HNE
Ludzie z Hear No Evil bardzo się namęczyli aby przypomnieć wczesne dokonania Graham'a Bonnet'a. Dzięki nim mogliśmy poznać jego praktycznie nieznane pierwsze solowe płyty, przypomnieć sobie zapomnianą "Line Up", jak i jego dokonania z Alcatrazz. A w tej chwili przypominają nam o jego działalności w Blackthorne. I w tym momencie mnie zagięli. Wydawało mi się, że coś wiem o tym zespole oraz, że słyszałem ich muzykę. Jednak muzykę z "Afterlife" poznałem dopiero z pierwszym odsłuchem reedycji HNE Recordings. Wrócę jednak do tego, że grupę stworzyli muzycy dość znani, oprócz Bonneta jest gitarzysta Bob Kulick, klawiszowiec Jimmy Waldo, perkusista Frankie Banali i basista Chuck Wright. Zespoły, z którymi wymienieni muzycy byli związani robią duże wrażenie na fanach hard'n'heavy, Kiss, Meat Loaf, New England, Quiet Riot, Dokken, Giuffria i wiele, wiele innych. Jeżeli dobrze zorientowałem się to w 1993 roku ten album na rynek wypuściło Music For Nation. A co zawiera? To co wspomniałem, standardowe hard' n'heavy z tamtej epoki, wypadkową tego co do tej pory muzycy grali i bardzo łatwo zestawić to z pierwszymi dokonaniami Alcatrazz. Bob Kulick grać potrafi ale zdecydowanie jest "zawodnikiem" zespołowym, w odróżnieni od Steve Vai'a czy tym bardziej od Yngwie'go Malmsteen'a. Przez co nawet kawałki wydają się ciekawsze. Na pewno ten album wygrywa brzmieniem, jest ono mocniejsze, bardziej masywne
Rok później zespół znów był gotów walczyć o swoją pozycję na rynku. Przygotowali materiał na kolejny album, który miał nosić tytuł "Don't Kill The Thrill". Niestety oprócz kapeli nikt na to nie był gotowy, ba, nikt nie był tym zainteresowany. Muzycy musieli być bardzo rozczarowani ale tak bywa w tym biznesie. Na repertuar albumu składało się jedenaście kompozycji. Każda z nich wydaje się być ciekawsza niż te z debiutu. Najwyraźniej muzycy rozumieli sięcoraz lepiej, pisali ciekawsza muzykę, mieli fajne pomysły, znakomicie grali. Bonnet im starszy wydaje się lepszy. Kulick sypie ciekawymi riffami i solówkami bez zastanowienia. Album wydaje się wyrównany. Niestety nie ma ani jednego utworu, który byłby bardziej wyróżniający się i bardziej wpadał w ucho, tak jak na poprzedniej płycie było z "We Won't Be Forggotten". To co znalazło się na wydaniu HNE Recording brzmi bardzo dobrze - jak surowy heavy metal - ale wydaje się, że nie jest to gotowy produkt. Słychać pewne niedociągnięcia, które bardziej pasują do tzw. przedprodukcji. Także mamy bardziej wyobrażenie, jak mógłby brzmieć przyszły album, niż gotowe wydawnictwo. To nie wszystko co znalazło się na tym wydaniu "Don't Kill The Thrill". Panowie z Hear No Evil znowu wykonali niesamowitą robotę i skompletowali dodatkowe nagrania i to w bardzo pokaźnej ilości. Przeważnie są to utwory zarejestrowane na koncertach ale też znalazło się miejsce na wywiady, głównie z japońskiej telewizji. To co udało im się zebrać w sumie dało dwa dyski. Niestety wszystkie te nagrania mają
RECENZJE
161
bootlegową jakość, co mnie średnio odpowiada. Niestety nie przepadam za takimi rarytasami. Jedynym pocieszeniem jest dla mnie wykonanie coveru Free, "Wishing Well". No cóż, to wydanie pod względem muzycznym jest bardziej ciekawostką i jest skierowana do najwierniejszych fanów Grahama Bonneta. I to tyle albo aż tyle. \m/\m/
Chaser - Raiders - The Anthology 2016 Skol
Kiedy Chaser wydawali debiutanckiego singla "Raiders" po NWOBHM pozostało już tylko wspomnienie. Nic dziwnego więc, że zespół nawet nie "czekał w poczekalni sławy" jak w piosence Kombi, ale bezskutecznie się do niej dobijał. Muzycy spasowali w 1987 roku, ale okazało się, że zanim zawiesili gitary na kołku nagrali profesjonalnie sporo utworów z myślą o debiutanckim LP. Trzeba było jednak aż 30 lat by ukazały się one na płycie dzięki polskiej Skol Records. Tytuł "Raiders - The Anthology" mówi wszystko, bo to całość dorobku Chaser, przynajmniej tego dobrze nagranego, bez taśm z prób, demówek, etc. Bo chociaż takie utwory są na pewno ciekawym dodatkiem i rarytasem dla fanów, ale i tak zwykle się ich nie słucha, poza pierwszym kontaktem z daną płytą. Antologii Chaser taki los na pewno nie grozi, mamy tu bowiem archetypowe dla tamtego okresu, solidne, metalowe granie. Już dla "Raiders" i strony B "Final Stand" warto mieć tę płytę, a to przecież nie koniec atrakcji. Wśród 13 dalszych utworów kryją się przecież prawdziwe perełki, jak: czerpiące od Black Sabbath "Crucifix" i "Salute The Warrior Queen" oraz, również utrzymane w średnim tempie, ale całkiem przy tym dynamiczne, dzięki pracy sekcji i zadziornemu śpiewowi Steve'a Bakera, "On My Own" i "Tragedy". Szybkich killerów też nie brakuje, a najciekawsze z nich są na pewno precyzyjnie punktujące, a przy tym niepozbawione też melodii, "Sudden Break", "Octopus" i "Dressed For The Kill". Dla maniaków New Wave Of British Heavy Metal zakup obowiązkowy. Wojciech Chamryk
Crossbones - Crossbones 2016/1989 Jolly Roger
Nazwa Crossbones mówi pewnie niewiele nawet tym najbardziej zakręconym kolekcjonerom, jednak to własnie w tym zespole debiutował gitarzysta Dario Mollo, znany z późniejszej współpracy z The Cage i Tonym Martinem. W latach 80. preferował jednak znacznie mocniejszy, tradycyjny heavy, a LP/CD "Crossbones" potwierdzał to
162
RECENZJE
w całej okazałości. Wydana jednak w roku 1989 tylko we Włoszech płyta była białym krukiem i dopiero teraz została wznowiona. Jak to mówią, lepiej późno niż wcale, bowiem tych dziewięć utworów to surowy, dynamiczny, tradycyjny metal. Czasem podszyty rock 'n' rollem (a jakże, "Rock 'N' Roll"), niepozbawiony melodii ("Cry From The Heart"), z licznymi partiami syntezatorów (gra na nich gościnnie m.in. sam Don Airey). Z tych ostrzejszych numerów bardzo fajnie z kolei brzmią: opener "Fallen Angel", mroczny "Venom" i "Bad Dreams" z drapieżnym śpiewem Giorgio Veronesiego. Mamy też ciekawostkę, instrumentalny "Winter", to jest ni mniej, ni więcej, a fragment "Czterech pór roku" Antonio Vivaldiego w metalowo-patetycznej aranżacji. Crossbones niedawno wznowili działalność z nowym wokalistą Carlem Sentance, znanym choćby z Persian Risk, Krokus czy Nazareth. Nie wiem jeszcze czy nagrana z nim płyta "Rock The Cradle" jest warta uwagi, ale "Crossbones" kupię na pewno. Wojciech Chamryk
Cruel Force - The Rise Of Satanic Rise 2016/2010 High Roller
Cruel Force to młoda prężnie działająca niemiecka grupa, grająca black speed thrash metal, ten klasyczny z przed... 30 lat? Tak właśnie brzmią i tak ich słychać od pierwszego dźwięku. W katalogach Heavy Foces Records prócz nich jest wiele młodych im podobnych kapel, w tym dwa klasyczne albumy Stormwitch. Ale przejdźmy do Cruel'ów, charakteryzują się tu ostrym prymitywnym/ old school'owym brzmieniem. Prą tu Niemcy do przodu jak Hitler podczas II Wojny Światowej, jak w "Forces Of Hades", "Deathstrike", "Victim Of Hellfire" czy w "Queen Of Heresy". Nie ma litości, old school do szpiku kości! Jest też zwariowany "Leather And Metal", który mógłby trafić śmiało na płytę "Kill'em All" Krzysztofa Krawczyka. Nóżka i łepetyna przy tym aż same chodzą - dla mnie najlepszy z całości. Próżno tu szukać jakiś ładnych wyrafinowanych solówek, jest wajcha w górę i do przodu! Teksty o szatanie, o wojnie, i że to wszystko zaraz pierdolnie. Jest tu i ciężki "March For The Pentagram", który i tak po minucie przyśpiesza, by wrócić znów do diabelskiego bitewnego rytmu. Mamy też i zacnie wykonany cover Bathory "Necromansy". Nie skłamie podsumowując, że cały album brzmi jak debiut Bathory, tyle że o lepszym brzmieniu. A wokalista o pseudonimie Carnivore ma tu niezły ochrypły niski wokal bliski growlingu. Jest moc i w tym jest diabeł pogrzebany. A że dawno nie słuchałem Szwedów z tych pierwszych trzech albumów bezwzględnej sieczki to teraz dopiero dostrzegam gdzie był początek tego diabelskiego prawdziwego młynu - na pewno nie w Stanach. Przestałem słuchać takiej muzy po zgoleniu mojego pierwszego wąsa w '87 roku, więc dzięki nakazowi naczelnego o zrecenzowanie jakiegoś tam Cruel Force wrócę jednak do korzeni. Bo i w prymitywizmie też jest piękno, bez zbędnych melodyjek, jak z wesela wyjętych chóral-
nych sztampowych refrenów. Przyjemna miazga, która przypomniała mi o starych pierwszych rzeźnikach z Bathory i Possessed... Jak na debiutantów, to niezły złego początek oraz przypomnienie młodym thrashers, jak się kiedyś grało i jak to można i teraz nieźle odtworzyć... Mariusz "Zarek" Kozar
Cruel Force - Uner The Sighn Of The Moon
kolejnym wydawnictwem Metalliki, Slayera, Anthrax, Megadeth i innych grup thrash, a z drugiej tradycyjny czy US power metal oddawał pole glam/hair metalowi. Eden nie poszli jednak w ślady Bon Jovi, Poison czy Cinderelli, proponując materiał nieodległy nie tylko od kultowego debiutu August Redmoon, ale też tego, co w tym okresie proponowały choćby Warrior, Malice czy Savage Grace. Jest więc mocno, ciężko i surowo, ze sporą dozą melodii, a Michael Henry czaruje głosem jak na "Fools Are Never Alone". Lubię "Eden" jako całość, tak więc trudno wyróżnić mi tu któryś z utworów, jednak spośród tych 11 wyrównanych kompozycji prawdziwymi lokomotywami są: opener "Pound It Out", rozpędzony "Judgement Day" z ostrą solówką i "Fighting Mad". Klasyka, bez dwóch zdań. Wojciech Chamryk
2016/2011 High Roller
Drugi album Niemców poprzedzony singlem "Ancient Black Spirit" przynosi nam lepsze brzmienie i bardziej skondensowanie zbudowane numery. Nie będę tu standardowo pisał jak to się ma od początku do końca. Ale nie ma tu chaosu jak na debiucie, jest za to konkretne młócenie z lekką dozą melodii ("Infernal Winds") ale w stylu Motorhead ("Blach Witch Of Doom", "Obscure Evil") i starego Slayer'a z debiutu. Szczególnie tego drugiego da się tu wyczuć "Obscure Evil", ("Infernal Winds"). Wciąż jest to stara dobra szkoła z lat 80-tych i wciąż hołdują Bathory nagrywając ich kolejny cover "The Return Of The Darkness Of Evil". Tempa utrzymane są w raczej "polkowych" rytmach, prócz dostojnego wolnego tytułowego numeru i kończącego album "The Gallows Prayer". Choć brzmienie jest lepsze, to debiut jest o piekło lepszy mimo tej całej rozpierduchy. Brakuje mi tu spontanu ,młodzieńczego zapału i prymitywizmu z "jedynki". Płyta jest jak śledzik na raz z Biedronki, ale polecam za to pyszny debiut wielokrotnego spożycia niczym Jack Daniels. Nic poza tym... Mariusz "Zarek" Kozar
Eden - Eden 2016 Divebomb
Jeśli ktoś zna EP-kę "Fools Are Never Alone" August Redmoon, a umknęły mu późniejsze dokonania innych wcieleń tego zespołu, to jest Terracuda i Eden, to jest świetna okazja do nadrobienia zaległości. Divebomb Records wznowiła bowiem debiutancki i zarazem jedyny album Eden sprzed 30 lat, i to od razu w wersji deluxe, to jest z dziewięcioma dodatkowymi utworami demo z lat 1985-97 oraz EP-ki "Judgement Day" sprzed 11 lat. Dodatki jak dodatki: chociaż nie brakuje wśród nich utworów naprawdę udanych, jak choćby rozpędzony "Satisfaction Guaranteed", wersji surowszych od tych znanych z albumu ("Pound It Out"), sama EP-ka też jest niezgorsza, to jednak warto kupić tę płytę dla podstawowej zawartości. Rok 1986 był bowiem w Stanach Zjednoczonych momentem przełomowym: z jednej strony coraz silniejszą pozycję zdobywał, krzepnący z każdym miesiącem i
Elf - Carolina County Ball 2016/1974 Cherry Red
Już przy debiucie opisywałem muzykę Elf, jako specyficzną mieszankę bluesa, rocka i hard rocka i wszystkich innych segmentów, typu: boogie, ragtime, gospel, soul, coutry i nie wiadomo czego jeszcze. Na "Carolina County Ball" ten stan rzeczy się utrzymuje, tyle tylko, że tak jakby hard rocka było więcej, a Dio zdecydowanie śmielej eksponuje swoje walory głosowe. Tytułowy utwór - a zarazem otwieracz - wprowadza fortepian, który brzmi niczym te z bluesowych spelun, rozwija się to w rockowy utwór ale oparty o sporą dawkę bluesa, boogie, a nawet czegoś co kojarzy się nowo-orleańską muzyką, wspieraną instrumentami dętymi (klarnet, trąbka, itp.). W początkowej fazie kawałek snuje się nieśpiesznie aby w finale roztańczyć się w rytmie boogie/rock'and'rolla. Kolejną kompozycję "L.A. 59" rozpoczyna również fortepian, który oprócz bluesa trąci ragtime'm. Jest to rasowy kawałek rocka/hard rocka, z posmakiem hipisowskim, który bardzo kojarzy mi się z muzyką filmu/musicalu "Hair". "Ain't It All Amusing" to typowy rockowo/hardrockowy kawałek, ale bardzo zrytmizowany, co w pewnym momencie uwidacznia się świetną partią perkusji (żadne tam solo). "Happy" to doskonały i klimatyczny blues-rockowy kawałek. Istna perełka. "Annie New Orleans" to już rasowy hard-rock z wpływami rock'n'rolla. Najciekawszą kompozycją na tym albumie, niewątpliwie jest "Rocking Chair Rock'N'Roll Blues". Rozbudowana, ciekawa, pomysłowa i zawierająca to, co najlepsze w hard rocku i rocku. "Rainbow" to kawałek w stylu Elf, czyli hard rock z klimatem rock'n'rolla. W jej wolniejszych fragmentach uwagę zwraca śpiew Dio, który można później znaleźć w balladowych wcieleniach Rainbow, Black Sabbath czy Dio. Najbardziej dynamicznym utworem jest "Do The Same Thing", rock'n'rollowe wcielenie aż kipi. Kończąca album "Blanche", to trochę infantylna piosenka, choć swój klimat ma. Tak jak w wypadku poprzedniej płyty, całość zagrana jest raźnie, żwawo, ze swobodą i na luzie. Świetna produkcja, soczysta, wyśmienicie wyważona, każdy instrument wyraźnie sły-
chać, wtedy muzycy umieli grać i nie musieli się wzajemnie za sobą chować. Wraz z "Carolina County Ball" coraz mniej powodów do dziwienia się, że muzykami tego zespołu zainteresował się sam Blackmore. \m/\m/
Elf - Trying To Burn The Sun 2016/1975 Cherry Red
Wraz z "Trying To Burn The Sun", Elf rozwinął się na dobre. Okrzepły wszelkie cechy i walory zespołu. A wokal Dio już w pełni czaruje słuchaczy. Jak poprzednie albumy miały wyśmienitą produkcję, to tym razem zespołowi uzyskać jeszcze lepsze brzmienie. Oczywiście, kolejny raz dzięki talentom Roger'a Glover'a. Muzyka została napisana w sposób przypominający kompozycje z poprzednich albumów, ale sama muzyka jest bardziej wyrafinowana i bardziej wysmakowana. Aranżacje również wydają się ciekawsze. Chociażby pojawiły się subtelne orkiestracje (głównie instrumenty smyczkowe), bardziej rozbudowane chórki czy dodatkowe perkusyjne przeszkadzajki. Najciekawsze dla mnie na tej płycie, to rozbrykany i świetnie zagrany "Shotgun Boogie" oraz wolny, balladowy z klimatem wzbudzającym ciarki na plecach, "Wonderworld". W tej kompozycji najokazalej brzmi orkiestracja. Co do reszty muzyki. Jeżeli słyszeliście dwa poprzednie albumy, możecie jedynie spodziewać się czegoś lepszego, chociażby kończący "Streetwalker" rozpoczyna się, jak u Elfa bywa, bluesiorem opartym na fortepianie, który rozwija się w rasowego hard rocka z pewnym soulowo, funkowym drivem, aby w końcówce znowu przejść na akustyczny blues, który z kolei przeistacza się w rasowego elektrycznego białego bluesa. Elf na koncie ma tylko trzy studyjne albumy, ale każdy jest godzien naszej pamięci i to nie tylko ze względu na kunszt i głos Dio, bo talentami obdarzeni byli wszyscy muzycy tego zespołu. \m/\m/
Éxodo - The New Babylon 2016/1988 No Remorse
Reedycji ciąg dalszy. Tym razem pora na jedyny długograj baskijskiego Exodo "The New Babylon". Oryginalnie wydany w 1988 roku nakładem rodzimej dla zespołu wytwórni Discos Suicidas, natomiast w tym roku dzięki No Remorse album ten po raz pierwszy ukazał się na CD. Materiał oczywiście został zremasterowany, a booklet wzbogacony o wiele zdjęć i notek. Muzycznie mamy tu do czynienia z klasycznym europejskim heavy metalem. W notce promocyjnej napisano, że jet to muzyka dla fanów Judas Priest, Iron Maiden i
Accept i nie da się ukryć, że słychać te inspiracje. Zresztą jak u większości heavy metalowych zespołów w tamtych latach i obecnie. Utwory są dynamiczne, tryskające energią, melodyjne. Świetnie spisują się przede wszystkim gitarzyści, a ich pojedynki to ozdoba tego krążka. Czasem pojawiają się też w tle klawisze i z pewnością nie przeszkadzają. Słucha się tego naprawdę miło, nawet pomimo nie najlepszego brzmienia. Czuć tutaj ten magiczny klimat charakterystyczny tylko dla płyt z lat '80. Takie utwory jak "Groups of Defence", "The New Babylon", "Sex" czy "Heart in Flames" są naprawdę świetne, zresztą prawdę mówiąc słabego numeru tu nie znajdziemy. Minusem jest paskudna okładka, która wygląda jak namalowana kredkami i zdjęcia zespołu, ale w tamtych latach bywali jeszcze gorsi osobnicy. Akcent i sposób w jaki wyśpiewuje angielskie teksty wokalista też są srogie. No i na koniec nie mogę nie skomentować tekstów, które są naprawdę chujowe, a fragment: "Drinking and walking, and after, make love, They have no roof, their roof is the moon, They are sons, sons of the night", dobił mnie już całkowicie. Szczególnie wizja pijanych "Synów nocy" uprawiających miłość przyprawia o dreszcz przerażenia. Jednak koniec końców najważniejsza jest muzyka, a ta jest bardzo dobra. Jeśli chcielibyście zaopatrzyć się ten krążek to radzę się pośpieszyć, bo wyszedł w limicie 1000 kopii.
nami tempa, zaś o minutę krótszy "Resurrection" to rzecz zdecydowanie bardziej melodyjna, chociaż rzecz jasna również utrzymana w speed/thrashowej stylistyce. Tylko splot niesprzyjających okoliczności i ówczesny monopol MMP na polskim rynku sprawiły, że Exorcist nie miał wtedy szans nagrania i wydania płyty - gdyby jeszcze w latach 80. ukazał się LP z tymi utworami, to kariera grupy potoczyłaby się pewnie zupełnie inaczej. Potwierdzają to zresztą, dotąd niepublikowane, dwa instrumentalne utwory z próby, powstałe z myślą o kolejnym demo "Tutanchamon" - ostre, szybkie, piekielnie dynamiczne, ale też bardziej zakręcone, idące w kierunku nieco bardziej technicznego grania. Cztery utwory live z "Thrash Camp '88" w Rogoźniku i z wcześniejszego koncertu na warszawskich Stegnach są z kolei znacznie bardziej surowe, ale potwierdzają, że na żywo Exorcist nie miał wtedy zbyt wielkiej konkurencji. Losy grupy potoczyły się jednak tak, a nie inaczej - stała się przedmiotem swoistego kultu wśród fanów i znawców tematu, zdających sobie sprawę z tego, że bez "Voices From The Graves" i "After The North Winds" polski metal nie rozwinąłby się na pewno w takiej formie. Warto więc sięgnąć po tę wyjątkowo staranną kompaktową edycję demówek Exorcist, z książeczką wzbogaconą archiwalnymi materiałami i zdjęciami oraz rozmową Wojtka Lisa z muzykami, bo to kult w czystej postaci.
Marek Osipiak Wojciech Chamryk
Exorcist - Voices From The Graves/ After The North Winds 2016 Thrashing Madness
Dwa lata temu ukazał się długo wyczekiwany debiutancki album Exorcist "Utterances Of Going Forth By Day". Poza trzema nowymi utworami zespół nagrał na potrzeby tej płyty swe najstarsze kompozycje wybrane z demówek "Voices From The Graves" i "After The North Winds", a teraz Thrashing Madness wznowiło je w ramach serii "Speed metal classic", wzbogacając oba materiały bardzo interesującymi dodatkami. Podstawą są jednak kultowe i epokowe wręcz dla polskiego metalu kasety demo z lat 1987-1988. Pierwsza została nagrana w piwnicy perkusisty Tomasza Godlewskiego, jednak jakość tych czterech utworów jest naprawdę niezła. Muzycznie zaś to szaleńczy i totalnie bezkompromisowy thrash/ speed metal, zakorzeniony w germańskiej odmianie gatunku. Wpływy takich tuzów jak: Possessed, Sodom, Kreator, Destruction czy nasz rodzimy Kat są tu bardzo słyszalne, jednak już w tych pierwszych nagraniach, szczególnie w "Ostatnim diakonie" i "Sabacie zakonnic", można też już mówić o kształtowaniu się własnego stylu Exorcist. Utwory z drugiego demo, nagrane już w bardziej profesjonalnych warunkach w DK Ochota jesienią roku 1988, dokumentują zwrot Exorcist w kierunku równie bezkompromisowej, ale też znacznie bardziej dopracowanej muzyki. Utwory stały się znacznie dłuższe i urozmaicone: po klimatycznym "Intro: The Wind" uderza, trwający blisko siedem minut, utwór tytułowy demówki - szybki, totalnie agresywny, ale też z licznymi zmia-
Fil Di Ferro - Hurricanes 2016/1986 Jolly Roger
Ta istniejąca od 1979 roku włoska grupa nie imponuje może obszerną dyskografią, bo to raptem pięć albumów, ale większość z nich jest naprawdę udana. Debiutancki "Hurricanes" z 1986 roku (Discotto Metal) nie zestarzał się ani trochę - to wciąż porywający, surowy heavy najwyższych lotów. Czasem czerpiący od AC/DC czy Krokus (tytułowy opener, "Over The Light"), niekiedy brzmiący niczym Rainbow na sterydach ("King Of The Night"). Słychać też wpływy NWOBHM ("Rock Fever", "Over The Light"), czasem też muzycy nader dobitnie udowadniają znajomość ostrzejszych, metalowych trendów, jak w niemal speedmetalowym ("Burning Metal"). Trochę odstaje na ich tle mniej udany, brzmiący niczym demo balladowy "Fil Di Ferro", ale i tak "Hurricanes" to solidny debiut. Wojciech Chamryk Fil Di Ferro - Fil Di Ferro 2016/1988 Jolly Roger
Zespołowi nie udało się jednak odnieść sukcesu, dlatego nastąpiła zmiana wydawcy i "Fil Di Ferro" ukazał się dwa lata po debiucie już z logo Dischi Noi. Była to w sumie transakcja typu "zamienił stryjek siekierkę na kijek", bo była to firma jeszcze mniejsza od poprzedniego wydawcy, ale po latach każdy jest mądry. Opener to znowu "Hurricanes", tym razem w krótszej o półtorej minuty, mocniejszej wersji, jednak reszta materiału nie robi już tak dobrego wrażenia jak
utwory z debiutu. To sztampowy, niezbyt porywający, tradycyjny metal - czasem tylko wybijający się ponad przeciętność, jak choćby dynamiczny "Nightmare", rozpędzający się "I'm Free" czy równie szybki, surowy brzmieniowo "Dropping Down". Jednak jak na rok 1988 nie było to nic odkrywczego i zespół kolejną płytę wydał dopiero w 1992 roku. Wojciech Chamryk
Hard Knox - Psyco's R Us 2016/1993 Divebomb
Hard Knox z Salt Lake City w stanie Utah założyli wokalista Therron Arrington i gitarzysta Chris Gigliotti. Zainspirowani dokonaniami Led Zeppelin, Bad Company, wczesnego AC/DC czy Scorpions zaproponowali melodyjny, typowy dla ósmej dekady ubiegłego wieku, hard 'n' heavy z domieszką AOR i glam metalu, coś na styku ówczesnych propozycji Dirty Looks, Dangerous Toys czy Kix. Wydawało się nawet, że podobnie jak temu ostatniemu zespołowi dopisze im szczęście w postaci kontraktu z wytwórnią Atlantic, jednak nic z tego nie wyszło i największym sukcesem Hard Knox było dzielenie sceny z Davidem Lee Rothem, Great White, Mr. Big, Slaughter oraz Panterą, a zespół rozpadł się wkrótce po wydaniu własnym sumptem debiutanckiego CD "Psyco's R Us" w roku 1993. To co wtedy nie chwyciło i sprzedało się w śladowych ilościach obecnie jest jedną z najbardziej poszukiwanych płyt - bywa, że płacono za nią na aukcjach nawet po 300 $ - nic więc dziwnego, że Divebomb Records wznowiła to wydawnictwo z bonusami w postaci nagrań demo. W sumie dziwi mnie trochę to zainteresowanie "Psyco's R Us", bo to bardziej chyba popyt na coś z gatunku "rare", a nie z racji rzeczywistej wartości muzycznej tej płyty, choć nie przeczę, słucha się jej całkiem przyjemnie. Chłopaki zauważyli boom na grunge, tak więc do niezbyt mocnego hard rocka/heavy metalu wplatają też zagrywki charakterystyczne dla Soundgarden bądź Alice in Chains, słychać też, że wrażenie zrobił na nich sukces Skid Row z przełomu lat 80. i 90. Nie jest to jednak nawet w połowie granie tak dobre jak na "Badmotor-finger", "Dirt" czy "Slave To The Grind". Wojciech Chamryk Heavy Metal Eruption 2016/1983 Jolly Roger
Składanka ta prezentuje 10 włoskich zespołów. Oryginalnie ukazała się w 1983 roku nakładem Metal Eye Records tylko na winylu, a niedawno doczekała się kompaktowej reedycji dzięki
RECENZJE
163
Jolly Roger Records. I bardzo dobrze, bo walor kolekcjonerski i archiwalny tego wydawnictwa jest niewątpliwy, zawiera też sporo interesującej muzyki. Właściwie tylko najbardziej znany z tych zespołów, to jest Death SS, trochę eksperymentuje, wplatając w "Black & Violet" awangardowe, fortepianowe akordy, proponując później numer kojarzący się z hard rockiem Black Sabbath. Inne zespoły to już nowocześniejszy, oczywiście jak na tamte lata, heavy metal i hard 'n' heavy. Niektóre brzmią już zawodowo ("Vikings" Halloween, "Non się normale" Strana Officina, "Wild Town" Rollerball), ale są też bardziej amatorskie utwory ("Thundergods" Crying Steel, "Prisoners In The Box" Steel Crown). Mamy też nawiązania do rocka progresywnego (kojarzący się z Saracen czy Twelfth Night wczesnych lat 80. "The Lord Of The Ring" Electra Drive), numery bardziej w stylu hard rocka ("Angels In Leather" Revenge, "Freakish Footsteps" Shining Blade), a całość wieńczy również dość amatorski i surowo brzmiący, ale unikatowy - to jedyne nagranie tego zespołu - "Death' Line" Ransackers. Oryginalny LP upolować trudno, zafunduję więc sobie to wznowienie, bo warto. Wojciech Chamryk
Holy Moses - Queen of Siam 2016/1986 High Roller
Ponownie reedycja i ponownie High Roller Records. Tym razem padło na debiut Holy Moses "Queen of Siam". Okazja jak najbardziej dobra, bo w roku 2016 mieliśmy 30-stą rocznicę wydania tego krążka. Oprócz dziewięciu numerów składających się na pierwotną wersję "Queen of Siam" dostaliśmy też bonus w postaci "Walpurgisnight" w wersji alternative mix, który nie jest niczym nadzwyczajnym. Jednak jeśli ktoś nie ma tego krążka, a lubi stary niemiecki speed/thrash to powinien z całą pewnością się w niego czym prędzej zaopatrzyć. Słychać, że jest to debiut i trochę różni się od późniejszych płyt, ale posiada niezaprzeczalny urok. Jest tu jeszcze dużo naleciałości starego heavy metalu, tempa nie są jeszcze tak szalone i nie ma tu jeszcze tyle agresji. Oczywiście mam tu na myśli tylko sferę muzyczną, bo wokale Sabiny Classen są totalnie obłąkane. To naprawdę niesamowite jakie dźwięki potrafiła z siebie wydobywać ta laska. W tamtych czasach rzadko który facet używał w ten sposób swoich strun głosowych, nie mówiąc już o kobietach, więc musiało to robić na słuchaczach spore wrażenie. Tempa są bardzo zróżnicowane. Mamy więc szybkie "Necropolis", Motorheadowy "Roadcrew", w którym śpiewał ówczesny mąż Sabiny, gitarzysta, a obecnie znany producent Andy Classen, oraz
164
RECENZJE
"Walpurgisnight". Są też bardziej rytmiczne, zagrane w średnich tempach "Devil's Dancer", numer tytułowy, "Dear Little Friend" oraz najwolniejszy i najcięższy z totalnie diabelskimi wokalami "Don't Mess Around with the Bitch". Holy Moses dzięki "Queen of Siam" udało się zaistnieć na scenie i nie ma się czemu dziwić, gdyż jest to po prostu dobry krążek. Jeśli miałbym podać jakieś punkty odniesienia to byłyby to takie nazwy jak Iron Angel, Living Death etc. Jednak są to dość luźne skojarzenia i bardziej mam tu na myśli ogólny klimat tej muzyki. Później zespół podążył w kierunku agresywnego i bardziej technicznego thrashu, a jego popularność zaczęła rosnąć. Warto jednak sprawdzić jak to się wszystko zaczęło. Maciej Osipiak
Holy Moses - Finished with the Dogs 2016/1987 High Roller
Oprócz debiutu, High Roller wydało również reedycję drugiej płyty Sabiny i załogi czyli "Finished with the Dogs". Pierwotnie ten krążek wyszedł rok po "Queen of Siam" w 1987. Jest to już trochę inny Holy Moses, bardziej dojrzały, zwarty, agresywniejszy i przede wszystkim lepszy. Już pierwszy, tytułowy wałek pokazuje, że zespół stał się pełnokrwistym thrashowym potworem. Pomimo bardziej technicznego podejścia ta muzyka nie straciła nic na swojej mocy. Przecież takie numery jak "Current of Death", "Criminal Assault" czy też choćby "In the Slaughterhouse" wypierdalają z butów, łamią karki i tańczą na naszych grobach. Dopiero w piątym z kolei "Fortress of Desperation" tempo spada, ale za to oblepia nas gęsty, ponury klimat. Ależ to jest znakomity numer. Pierwsza część tego krążka to jest totalna zagłada. Później moim skromnym zdaniem zdarza się trochę mielizn jak choćby w "Six Fat Women" czy też refren "Life's Destroyer", ale i tak w dalszym ciągu jest pożoga. Wystarczy posłuchać jednego z moich faworytów "Corroded Dreams", by pozbyć się wszelkich wątpliwości co do jakości drugiego rzygu Holy Moses. Nie ma tu za wiele melodii, ale nie to jest przecież siłą tej kapeli. Są nią za to przede wszystkim ostre i agresywne riffy, bezustanne parcie naprzód i opętane wrzaski Sabiny, to właśnie stanowi sedno sprawy. Nie można też zapomnieć o dynamicznej grze perkusisty, znanego pewnie wszystkim doskonale Uli'ego Kusch'a, dla którego był to debiut w tym zespole. Poprawie uległy też teksty, które są już mniej infantylne, ale w dalszym ciągu poezją bym ich nie nazwał. Do podstawowych 10 numerów, został dołączony bonus w postaci "Roadcrew" w wersji z 1987 roku i również jak w przypadku analogicznej sytuacji z reedką debiutu spodziewałem się jednak czegoś ciekawszego. Może na przykład jakichś starych nagrań live? "Finished with the Dogs" to pieprzony monolit, który powinien się znaleźć w waszej kolekcji. Jest to z pewnością jeden z najlepszych krążków ekipy z Aachen oraz klasyk niemieckiej sceny thrashowej. Maciej Osipiak
Ice Age - Double Freature: The Great Divide / Liberation 2015 Magna Carta
Czytając ten tekst należy mieć świadomość, że dotyczy on rockowego bytu, który już nie istnieje. Biografia Ice Age oraz dorobek fonograficzny bandu jest skromny, a przyczyną takiego stanu rzeczy kiepski odzew słuchaczy na propozycje artystyczne Amerykanów, oraz zmiana preferencji stylistycznych uprawianej dyscypliny muzycznej, czyli szeroko pojmowanego rocka. Kwartet założono w Nowym Jorku w roku 1992, a jego członkowie od początku istnienia wymieniali precyzyjnie źródła swoich inspiracji wskazując z jednej strony na Kansas, Yes i Rush jako prominentnych przedstawicieli klasyki rocka progresywnego, z drugiej zaś strony podkreślali fascynację drogą twórczą formacji uznawanych za wiodące na polu progresywnego metalu, Dream Theater czy Queensryche. I słuchając efektów pracy muzyków Ice Age trudno zaprzeczyć, że wymienione drogowskazy stylistyczne nie są zgodne z realiami, czyli materiałem zarejestrowanym na dwóch dużych płytach długogrających. Szczerze mówiąc przebieg kariery zespołu budzi zdziwienie w jednej kwestii, że mając "zabezpieczone" takie warunki do pracy, nie potrafili ich wykorzystać w pełni i na dłużej zagościć w świadomości słuchaczy. Po okresie posuchy, bo od roku 1992, czyli daty formalnego sformowania projektu, przez prawie siedem lat w muzycznej biografii bandu nie działo się absolutnie nic godnego uwagi. Jednak w roku 1999 trafił im się, jak nie przemierzając, "ślepej kurze ziarno" trzyletni kontrakt na wydanie dwóch albumów pod egidą znanej w środowisku wytwórni, zajmującej się promowaniem metalowej progresji, Magna Carta. Muzycy z pasją "ruszyli z kopyta" i bardzo szybko sfinalizowali prace nad pierwszym pełnowymiarowym longplayem "The Great Divide", który opublikowano w roku 1999. Nie minęły nawet dwa lata i słuchacze otrzymali do rąk drugi album studyjny "Liberation" (2001). Po okresie wzmożonej aktywności twórczej nagle wszystko utknęło w martwym punkcie. Wskaźniki sprzedaży obu wymienionych płyt nie powalały (to wyłącznie moja teoria, oparta na pogłoskach z tak zwanego "środowiska") i management Magna Carta wysunął sugestię nie przedłużania umowy, po czym Ice Age i label rozstali się bez słowa. Komentując przebieg wypadków i znając zawartość albumów można wykazać zrozumienie wobec decyzji kierownictwa Magna Carta, bo nie ma co ukrywać, że muzyka grupy do odkrywczych nie należy. Owszem słucha się tych kompozycji przyzwoicie, ale trudno ukryć rozczarowanie z powodu znacznego stopnia naśladownictwa bardziej znanych i możnych progmetalowych konkurentów. Liczne fragmenty obszernej materii zawartej na dwóch płytach klonują patenty Teatru Marzeń, oraz innych przedstawicieli tej sceny, brakuje im świeżości i mimo rzetelnego warsztatu instrumentalnego łatwo można dojść do wniosku, że już to kiedyś, gdzieś słyszałem. Coś więcej na temat poszczególnych utworów znajdą Pań-
stwo poniżej. Kontynuując wątek biograficzny Ice Age należy dodać, że brak wymiernych sukcesów, brak źródła finansowania w postaci kontraktu z inną wytwórnią zniechęcił czwórkę Jimmy Pappasa (gitara/ wokal), Josha Pincusa (instr. klawiszowe), Arrona DiCesare (bas) i Hala Aponte (perkusja) do dalszego eksplorowania prezentowanego stylu. Kwartet podjął dosyć desperacką próbę odejścia od stylistyki progresywnego metalu, całkowicie zrywając łączność ze swoją artystyczną przeszłością, porzucając nazwę i logo Ice Age i przeobrażając się w inny organizm rockowy o nazwie Soulfractured. Zgodnie z deklaracjami artystów zupełnej zmianie uległy założenia programowe. Muzycy obwieścili, że czują się zmęczeni "progresywnym eksperymentowaniem" i chcieliby stricte artystyczne akcenty przesunąć w kierunku struktur łatwiejszych w odbiorze, bardziej melodyjnych i nastawionych na formę piosenkową. W tej inkarnacji wydali w roku 2006 EP-kę zatytułowaną tak, jak nazwa nowego zespołu, a dwa lata wcześniej jeszcze jako Ice Age inną "małą" płytę, zawierającą 19 minut muzyki, "Little Bird", w nieco zmienionym składzie (rolę basisty przejął Doug Odell). Zespół po krótkim okresie działalności jako Soulfractured uległ rozwiązaniu. Magna Carta korzystając z praw wydawniczych dwóch albumów Ice Age postanowiła wydać je ponownie w formie tzw. double freature, z zachęcającą ceną zestawu, co nastąpiło w październiku 2015. Takie wydawnictwo, grubo ponad dwie godziny muzyki, stało się w pewnym sensie gratką dla kolekcjonerów, ponieważ muzyka uprawiana przez amerykańską kapelę, pomimo swojej niestety, według mojej wynikającej z przekonania opinii - wtórności, wyróżnia się in plus instrumentalnie, pod względem złożoności struktury, oraz przynosi kilka fragmentów, które melodycznie ekscytacji może nie wywołują, ale pewnego potencjału w tej mierze trudno im odmówić. Dlatego przyznaję, że czasami, dosyć z rzadka, ale jednak wracam do tych publikacji, "wyławiając" z mnogości dźwięków takie, które odpowiadają moim wyobrażeniom o przyzwoitej progresji metalowej. Uczciwie przyznać należy, że niektóre kompozycje mogą zadowolić nawet wybredne uszy, ale ich nadmiaru na ścieżkach albumów nie uświadczymy. Ta uwaga dotyczy w szczególności tych najbardziej rozbudowanych nagrań, a takich długasów na obu dyskach nie brakuje. Dla słuchaczy leniwych i nieznających twórczości Ice Age mam dobrą wiadomość. Dobrym, wiarygodnym drogowskazem prezentowanego przez amerykański kwartet stylu jest już pierwszy utwór z albumu "The Great Divide", "Perpetual Child", trwający grubo ponad dziesięć minut. Autorzy zawarli w nim w mocno skondensowanej formie mnogość swoich najlepszych komponentów artystycznych. Już pierwsze sekundy zwiastują dynamiczny progmetal, bo jako forma "Welcome" dostajemy po "uszach" głębokim, agresywnym i motorycznym riffem, a po chwili gitarowo perkusyjną nawałnicę wzmacniają klawisze, zagęszczając paletę dźwięków i wydatnie wzmacniając brzmienie. A w następnych minutach przeżywamy istny rollercoaster, od agresywnych gitarowych zagrywek, wywołującą uznanie swoją potęgą sekcję, w której bębny wymiatają na prawo i lewo i bas dudni jak miech kowalski (kowal mnie zaraz powiesi, bo miech co najwyżej sapie, a nie dudni). Instrumenty klawiszowe raz wtapiają się w tło, innym razem kreują orkiestracje, z akcentem na smyczki. Je-
dnak już na początku kompozycji "wyłazi" z jej natury pewna przewidywalność, bo każdy przeciętnie osłuchany odbiorca wie, że przez cały czas instrumentaliści "łoić" decybelami nie mają zamiaru i wkrótce dojdzie do przełamania wprowadzającego nieco spokoju, rytmicznej równowagi i spłaszczenia krzywej dynamiki. I tak rzeczywiście się dzieje, gdzieś około 2:10, gdy nadchodzi czas na "wpuszczenie" w przestrzeń instrumentalną wokalu. Na następny etap to regulowanie tempem i wprowadzanie zmienności rytmicznych, przyspieszeń w refrenach, po czym "do głosu" dochodzą dosyć oszczędne partie solowe gitary, syntezatora, sekwencja mocniejszych beatów perkusyjnych, całość w dbałości o wyrazistą melodykę. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że to wszystko takie typowe dźwięki z kraju wuja Sama, wykrojone według pewnej sztancy. Owszem nie można zaprzeczyć, że początkowo słucha się tego wybujałego bogactwa dźwięków z zainteresowaniem, ale przy "entym" razie jesteśmy już w stanie przewidzieć, co wydarzy się zaraz "za rogiem", dlatego odczuwamy pewną monotonię i marazm tej muzyki. Być może niektórzy odbiorcy będą mieć zupełnie inne zdanie i stwierdzą, że szukam dziury w całym i marudzę jak "stary aligator przed śniadaniem", ale nie ukrywam, że jestem dosyć krytycznie nastawiony do amerykańskiej produkcji, która w wielu przypadkach polega na szukaniu klonów. Opisując następną kompozycję "Sleepwalker" mógłbym zastosować metodę "wytnij - wklej", bo na czysto muzycznym polu zmian jest tyle, co "kot napłakał". Także "Join" to kalka poprzednika. Jeden "Dream Theater" już jest, po co nam drugi, identyczny? Dlatego trudno postępując uczciwie wykazać zdziwienie, że band Ice Age nie odniósł spektakularnego sukcesu i po edycji dwóch albumów zniknął z pola widzenia sympatyków rocka. Ale żeby nie walić wszystkiego w czambuł, wspomnę o instrumentalnym "Spare Chicken Parts", w którym muzycy potrafią przedłożyć solidne dowody na to, że należą do grona dobrych instrumentalistów, którzy potrafią "wjechać" bezkolizyjnie na terytorium heavy metalu z potężnym brzmieniem, tnąc riffami przestrzeń aż miło. Paradoksalnie najciekawszym, najbardziej urozmaiconym punktem programu albumu "The Great Divide" jest najkrótszy utwór w całym towarzystwie "The Bottom Line", smakowicie zaaranżowany, tętniący energią, z zadziornym wokalem, fajną melodią i soczystymi partiami gitar. Zwyczajowo proponuje się słuchaczom także coś relaksującego, nazywanego najczęściej balladą. Także Ice Age posiadają taki song w swoim repertuarze , zatytułowany "One Look Away", spokojny, melodyjny, ale w całości elektryczny. Adresatem tego zastrzeżenia powinni być fani uważający, że jak ballada to bez akustyki się nie obejdzie. W przypadku tej piosenki ta recepta się nie sprawdza, z wyjątkiem słyszalnego przez większość utworu, zresztą świetnego, fortepianu. Ten rozdział to jeden z najbardziej udanych akapitów albumu z doskonałym, długim solo gitary elektrycznej (zaczyna się po 4:30 i trwa, trwa prawie do końca utworu, ale jest czego słuchać). Niespełna dwa lata po debiucie Kalifornijczycy stworzyli album sygnowany numerem "2", na którym artyści oferują ponad godzinę swoich nowych koncepcji muzycznych. Zmian wiele nie zaszło, ale jednak "w powietrzu" wyczuwa się, że kwartet okrzepł, przybyło mu doświadczeń, a to spowodowało poszerzenie spektrum stylistycznego. W utworach z
longplaya "Liberation" pojawiają się pierwiastki dotąd nie słyszane w twórczości Ice Age. Do tych elementów zaliczyć można niewątpliwie obecność w szerszym wymiarze fraz akustycznych, odcinków motorycznego heavy metalowego riffingu, vide "The Wolf", porównywanego przez fachowców nawet do maniery Metalliki, oraz odniesień do symfonicznego metalu. Może to mylne wrażenie, ale wydaje mi się, że pomysły melodyczne także stanowią wyróżnik tej płyty w konfrontacji z debiutem fonograficznym. A tak na marginesie chciałbym zachęcić do "skonsumowania" wymienionego już kawałka "Wolf", bo obok dojrzałej instrumentacji posiada on niezwykle zaraźliwy temat melodyczny, który w połączeniu z agresywnym brzmieniem daje bardzo dobry efekt. Cechą tego utworu jest także kompaktowość, zwartość struktury, w której w niezbyt rozległej przestrzeni czasowej ("The Wolf" trwa tylko 4:41) udało się zmieścić ostre riffy, partie syntezatorów, czysty, klarowny wokal i kilka dynamicznych wejść solowych z piękną, wywołującą ciary partią solową gitary po drugiej minucie. Poszczególne utwory są czasowo zwarte, dosyć jednorodne, przez to bardziej intensywne, wiele fragmentów dysponuje dużym potencjałem dynamiki, a brzmienie nasycono dźwiękami gęsto wypełniającymi swój zakres. Do programu albumu artyści wprowadzili także cztery miniatury o zmiennej charakterystyce, stanowiące spoiwo pomiędzy rozbudowanymi formami. Każda z tych miniatur posiada inną specyfikę i właściwości. "March Of The Red Dragon" (1:06) to odcinek o rosnącej w miarę upływających sekund intensywności, zdominowany symfonicznym brzmieniem klawiszy i sporą dozą elektroniki. "Monolith" (1:17) to śliczny kawałek rozpisany na akustykę gitar, którym w drugiej części akompaniuje pasaż klawiszowy. "Howl" (1:41) to mocny, gitarowy fragment, w którym wspaniała, łkająca gitara prowadzi swój motyw na syntezatorowym tle. Najmniej udanym pomysłem jest finałowy akapit "Tong - Len" (1:33), który sądzą po tytule miał stanowić powiew pewnej egzotyki, ale skończyło się na dobrych chęciach. W ogóle pierwsze 30 sekund jest dla mnie nie do zniesienia, a to poprzez jakiś pseudo azjatycki motyw instrumentalny, który na kilometry "pachnie" sztucznością. Dopiero po wejściu fortepianu (0:35) aura zmienia się radykalnie, na bardziej klasyczną, z minimalnym "dotykiem" jazzu. Wszystkie cztery wymienione "drobiazgi" to sekwencje instrumentalne. W ofercie "Liberation" znajdziemy bez problemu liczne przełomy, gwałtowne zwroty muzycznej akcji, sporo indywidualnych popisów, zagranych z wyczuciem i bez przeciągania partii w nieskończoność. Wyróżniłbym także blisko 9-minutowy "When You're Ready", który startuje jak melodyjna ballady, nabierając z biegiem czasu coraz większej mocy, a muzycy podłączają znacznie więcej prądu zaraz po przekroczeniu granicy dwóch minut. W tym utworze wyjątkowo przypadła mi do gustu praca wokalisty oraz epizodyczne chórki, chwilowe złagodzenie brzmienia w części środkowej, by uderzyć ze zdwojoną mocą. Podsumowując album "Liberation" warto podkreślić, że w wielu aspektach wykazuje on znaczącą progresję jakości w porównaniu do swojego poprzednika. Koncepcje autorów wydają się bardziej dopracowane, różnorodne, tak jakby wykonawcy z pełną świadomością wyzwolili się z orbity wpływów bardziej możnych kolegów z Dream Theater czy Shadow Gallery. Poniżej spojrzą Państwo na moją ocenę
całego wydawnictwa Magna Carta, a ta uwzględnia oba longplaye w pakiecie. Gdybym miał przydzielić cenzurki każdej płycie Ice Age z osobna, to debiutancki dysk "The Great Divide" otrzymałby w porywach trójkę, natomiast "Liberation" solidną czwórkę z tendencją do plusa. Włodek Kucharek
metalu, jak i młodego dopiero co edukującego się w tej diabelskiej muzyce każdego metalowca... Mariusz "Zarek" Kozar
Iron Angel - Hellish Crosfire 2016/1985 High Roller
Infernal Majesty - None Shall Defy 2016/1987 High Roller
Kolejny kanadyjski przedstawiciel thrash metalu z lat 80-tych, zaraz po Voivod, Razor, czy Sacrifice. Nie wliczając tu oczywiście death metalowego Slaughter, w którym udzielał się sam Chuck Schuldiner i speed metalowych gigantów (Anvil, Exciter, Piledriver)... I choć z krainy syropu klonowego znany był też Rush, piękna Lee Aaron, klasyczne Helix, czy Kick Axe, i hard core' owy Brian Adams, to przez Stany Zjednoczone przebiły się do Europy wtedy tylko Voivod i Annihillator. A Infernal Majesty jest tu przecież ważnym przedstawicielem tego nurtu. Klasyczny debiut "None Shall Defy" rozpoczyna sie od razu z kopyta bez zbędnego intra, rozbudowanym szybkim "Overlord". Po nim krótki balladowy przerywnik "R.I.P." by znów zacząć ciężkim i długim walcem "Night Of The Living Death". Gitary duetu Nemes/Hallman gęsto tu grzeją i raczej nie ma tu super prędkości, która znana jest np. na albumie ziomków z Sacrifice z tego samego roku ("Forward To Termination"), czy morderców ze Slaughter. Tutaj kapela postawiła na ciężkie mordercze gitary które wgniatają człowieka w ziemie a wokalizy Chrisa Baileya dają ostrą chrypą ale są wyraźne i czytelne. Kolejne "S.O.S." i przede wszystkim tytułowy też wciskają w glebe gęstością riffów i mnóstwem solówek, i przede wszystkim zmianami rytmu. Kawałki nie należą tu do krótkich, bo trwają tu średnio od 5-8 minut, i mimo, że dopiero w szustym kawałku "Skeletons In The Closet" zespół wskakuje na wysokie obroty, to i tak w środku hamuje na średnie tempa. Na "Antology Of Death" znów zasuwają na początku by znów zwolnić i tak bez przerwy. Nie ma tu tanich schematów typu zwrotka/refren/ solo/refren, są tu ciągłe nieprzewidywalne motywy ze świetnymi solówkami. Na końcu znów groźny melodyjny przerywnik z chóralnymi śpiewami... Na reedycji z 1996 roku jest dołożone demo "Nigresent Dissolution" z 1988 roku, na którym są dwa utwory "Into The Unkown" i "Hell On Earth" o podobnej budowie co na debiucie, tylko o trochę gorszym brzmieniu. Nie jest to łatwa płyta w słuchaniu od dechy do dechy, dlatego jest ciekawa i daleka od prymitywizmu. Klimatem przypomina mi wydany... rok później album Slayer "South Of Heaven", ciężki i mięsisty. Więc jak na tamte czasy, w których kapele prześcigały się w prędkości z hasłem - "kto zagra szybciej", "None Shall Defy" jest bardzo unikatową i bardzo ambitną płytą! Wręcz klasyk! Inna od typowych łupanek, przemyślana i dopracowana jak sztuczki David'a Coperfield'a i Sashy Grey razem wzięte! Obowiązkowy muss dla fana thrash
Rok 1985 to ważna data dla thrash/ speed metalu. W Stanach takie tuzy jak Metallica, Slayer czy Anthrax wydały już po dwa albumy. A tuż za nimi Exodus, Possessed czy Overkill wydały rewelacyjne debiuty (nie wspominając już o Megadeth, Agent Steel, S.O.D. czy Watchtower). W sąsiedniej Kanadzie debiutem pochwalił się Razor, w odległej Brazylii Sepultura. W Europie podobnie - Anglie debiutem zaatakował Onslaught, we Wloszech Bulldozer, w Szwajcarii Celtic Frost, a w Danii Artillery. Więc w Niemczech nie mogło być gorzej bo niebezpieczne "jedynki" wydały Helloween, Kreator, Destruction, a po dwa albumy na koncie miały juz konkurenci Iron'ów czyli Running Wild, Living Death czy Grave Digger! To tyle w skrócie, ale do czego zmierzam - poziom był wysoki, jak się do tego miał Iron Angel? Wręcz doskonale! Był równy poziomem ze swoimi ziomkami, sama barwna okładka wzbudzała dreszczyk emocji co to może być za muzyka. Już pierwszy numer "The Metalian" serwował nam mroczny diabelski speed metal, podobnie i następne szybkie "Sinner 666" z zapamiętywanym tekstem ("...666 is my number, Satan lives by my side"),"The Church Of The Lost Souls", "Rush Of Power", "Wife Of The Devil", czy z łatwo wpadającym w ucho refrenem "Heavy Metal Soldier". Mamy też i dynamiczne "Black Mass", "Legions Of Evil", zaczynający sie balladowo ale wciąż ponury "Nightmare" oraz skoczny luźny "Hunter In Chains", który w 2 minucie przeobraża się w grobowe ciężkie klimaty a'la Slayer. Odnośnie porównań (których nikt nie lubi) gitary nieżyjącego już duetu Struven/ Witke są tu gęste i brudne, czuć tu od nich diabelską siarkę. Muza kręci się między Slayer, a szybkimi numerami Venom z germańską nutą dekadencji... Mnie osobiście kojarzy się z naszą rodzimą produkcją wydaną rok później, a mianowicie debiutem Kata. Wokale Dirk'a Schroder'a są też odśpiewywane posępnie i jakby od niechcenia porównywalne z wokalem Jeff'a Becerra'y (exCzerwone Gitary). Dirk śpiewa tu i wysokim jak i niskim ochrypłym demonicznym głosem. Przede wszystkim nie ma tu mdłych melodii, reszta sunie zdrowo i do przodu, a wszystkie kawałki są wyśmienite. Dlatego ośmielę sie tu nazwać "Hellish Crossfire" płytą kultową(!) za energie, świeżość i pogrążoną w ciemnościach niepowtarzalność całej jego zawartości. Przede wszystkim nie ma tu prymitywnego grania jak na pierwszych EPkach, czy albumach innych niemieckich kapel z tego okresu. Wiele jest zespołów tzw. "jednej płyty" i tu jest właśnie czysty tego przykład! Po następnej nie mającej wiele wspólnego z demonicznym debiutem, zespół sie rozpadł, a po próbie reaktywacji w 1999 roku Żelazny Anioł nie nagrał żadnej płyty grając okazjonalne koncerty. Dla-
RECENZJE
165
tego stawiam ten album wysoko obok wyżej wymienionych zespołów. Tej magii już nikt później (no może Living Death dwa lata później na "Protected From Reality") nie odtworzył, a następny album Iron Angel jest tego smutnym przykładem... Mariusz "Zarek" Kozar
Iron Angel - Winds Of War 2016/1986 High Roller
Po rewelacyjnym wręcz kultowym demonicznym debiucie, tylko rok musieliśmy czekać na nowy album Żelaznego Anioła. Sklad bez zmian, wytwórnia też trochę groteskowa okładka, a muzyka? Płytę otwiera dwu minutowe intro "Winds Of War" z groźną melodeklamacją i wiatrami wojny, które słychać w oddali. Tuż po nim w końcu wyskakuje szybki sztandarowy "Metalstorm", w którym już wyraźnie słychać zbyt czyste wyraźne brzmienia gitar i perkusji, ale mający jeszcze charakter tego Żelaznego Anioła z "jedynki". Wokal Dirk'a Schroder'a wciąż brzmi ochryple ale częściej wysoko bez niskich gniewnych tonów i jest podobny do wokali Kaia Hansena (ex-Trubadurzy). Numer energicznie pędzi na dwa kopyta, kąsek pierwsza klasa choć razi te wypolerowane brzmienie. Po nim następuje "Son Of A Bitch" i od razu skojarzenie z Accept, miły dla ucha, skoczny ale nie podobny do "starego" Anioła z przed roku. Nie pomaga tu kolejny szybki "Vicious" mimo prędkości to zwykły speed metalowy kawałek bez dozy siarki. Ale czar goryczy przelewa dopiero "Born To Rock" kiczowaty w amerykańskim stylu. Kolejne trzy kawałki śmiało można by wrzucić do jakiegoś albumu Grave Digger, Stormwitch czy SDI. A nawet Helloween z gitarowymi wycieczkami (szczególnie w "Sea Of Flames" i "Creatures Of Destruction") bo Dirk juz na maksa zawodzi jak Hansen. Na koniec mamy krótką balladę "Back To The Silence" pięknie zaśpiewaną przez Dirka, niczym balladę Scorpions'ów... Historia zna już przypadki tzw. "polerki" którą ofiarą padły m.in. trzecie albumy Flotsam And Jetsam czy Onslaught. Czy ogólne zmiany stylu jaką miał np. Grave Digger w epizodzie o nazwie Digger i wydaniu "Stronger Than Ever" - nic z tego dobrego nie wyszło... I tak było i w tym przypadku, niedługo po wydaniu albumu, z powodów różnic muzycznych zespól sie rozpadł. Choć Iron Angel swym debiutem skopał tyłki wszystkim swoim germańskim ziomkom to na tym albumie poległ... Choć czytam po latach recenzje tej płyty że mimo wszystko jest to dobry udany i niedoceniany album, to ja miałem to szczęście słuchać go jeszcze ciepłego w 1986 roku. I już wtedy po dwu krotnym przesłuchaniu został mi w pamięci tylko jeden numer "Metalstorm" i tak też jest teraz, po wysłuchaniu go 30 lat później... Mariusz "Zarek" Kozar Jack the Ripper - Tortured and Twisted 2016 Heaven And hell
Amerykanie też mają swojego Kubę
166
RECENZJE
Rozpruwacza. Narodził się w 1980 roku w Columbia w Południowej Karolinie, a do życia powołało go pięciu młodych ludzi. Jack the Ripper mimo chwytliwej nazwy nie przebił się nigdy do szerszego grona słuchaczy i pozostawił po sobie jedynie dwa dema nagrane w latach 83-86. Zespół jednak powrócił do życia, a w tym roku dzięki Heaven and Hell Records pojawiła się kompilacja zatytułowana "Tortured and Twisted" zawierająca nagrany, ale nigdy wcześniej nie wydany debiutancki album pod tym samym tytułem, obie demówki oraz EP "Bloodbath" nagraną w 1984 roku, a wydaną dopiero w 2002. Tak więc na krążku mamy chyba wszystkie zarejestrowane przez nich utwory z czego, cztery w dwóch wersjach, a "Bloodbath" nawet w trzech. Całość trwa ponad 73 minuty, więc jest zdecydowanie czego słuchać. Tym bardziej, że Jack the Ripper jest przedstawicielem amerykańskiej sceny power metalowej, która szczególnie w pierwszej połowie lat '80 obrodziła wieloma wspaniałymi nazwami. Kwintet z Columbii porusza się w tym gatunku z dużą swobodą i radzi sobie bardzo dobrze. Jeśli miałbym wskazać jakieś muzyczne drogowskazy to nie zastanawiając się długo byłyby to takie ekipy jak Jag Panzer, Liege Lord, Helstar, ale że słychać tu też i brytyjskie granie to wspomniałbym wczesny Maiden i Angel Witch. Od razu uwagę zwraca niezły zmysł kompozycyjny, dzięki czemu utwory nie zlewają się w jedną identyczną papkę. Jest tu sporo ciekawych riffów, błyskotliwych solówek oraz typowo metalowych melodii. Muzycy wiedzą jak się posługiwać swoimi instrumentami, ale to w tym gatunku akurat nic dziwnego. Wokalista nie jest może wybitny, ale śpiewa odpowiednio zadziornie i czasem wchodzi nawet w wyższe rejestry. Wszystkie kawałki są utrzymane w tym samym stylu, w tempach średnio-szybkich, z wyjątkiem ballady "Leaving for Yesterday". Jedynym numerem, który mi się nie spodobał był "My Life", natomiast takie "Iron Lady", "Accept Your Fate" czy "Destructor" robią doskonałe wrażenie. Zresztą pozostałe są na podobnym poziomie. Fajnie, że ukazało się takie wydawnictwo i to nie tylko ze względów kolekcjonerskich, ale także tych czysto muzycznych. US power metal to gatunek, w którym co chwila odnajduję jakąś dawno już zapomnianą perłę i chociaż Jack the Ripper to nie jest żadne objawienie to jednak słuchanie "Tortured and Twisted" to była czysta przyjemność. Maciej Osipiak Killer Khan - Kill Devil Hills 2016/1999 Heaven and Hell
Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie jest to pierwszy kontakt z tą załogą, więc na początek kilka zdań biograficznych. Zespół powstał we wczesnych latach '90 w Moorseville w Półocnej Karolinie i do 1997 roku działał pod nazwą Holy Moses. Z wiadomych przyczyn nazwa musiała zostać zmieniona, więc do życia powołany został Killer Khan. W 1999 roku pojawił się ich debiutancki krążek zatytułowany "Kill Devil Hills", a dwa
lata później kolejny "Rock 'n Roll Forever". Niestety w tym samym roku zespół przestał istnieć. W 2015 roku Killian Khan, wokalista i gitarzysta postanowił wskrzesić grupę. W 2016 roku pojawił się ich trzeci, najnowszy materiał "Global Killer", ale jak na razie tylko w cyfrowym formacie. Niniejsza recenzja dotyczy jednak debiutu, którego wznowienie pojawiło się w tym roku na rynku dzięki Heaven and Hell Records w ilości zaledwie 500 kopii. Jak prezentuje się zawarta na nim muzyka? Otóż jest to w głównej mierze tradycyjny heavy/power metal. Są tu też speedowe czy doomowe fragmenty, ale nie stanowią podstawy stylu Killer Khan. Utwory oparte są na konkretnych riffach i utrzymane w szybko-średnich tempach. Są niezłe melodie, jest ciekawy, dość mroczny klimat, a wokalista swoim głosem i sposobem śpiewania bardzo przypomina Ozzy'ego Osbourne'a. No i właśnie z tego powodu całość kojarzy mi się trochę z twórczością Black Sabbath, ale tą z lat '80. Takie połączenie "Heaven and Hell" z "Headless Cross" i "Dehumanizer" tyle, że z Ozzym za mikrofonem. Oczywiście są też inne wpływy jak choćby Mercyful Fate w zamykającym całość bonusowym "Tzar of Love", który znalazł się tylko na wersji digital. Materiał całościowo może się podobać, ale obawiam się, że 12 utworów trwających trochę ponad godzinę może w pewnym momencie zacząć nużyć. Jest tutaj kila numerów wyróżniających się na tle pozostałych. Na pewno zaliczyć do nich można rozpędzony i melodyjny utwór tytułowy oraz następujący po nim wolniejszy i dużo bardziej posępny "Wicked Chimes of Southern Bells", w którym pojawiają się klawiszowe plamy wprowadzające słuchacza w złowieszczy klimat. Oba te wałki to zdecydowanie najlepsze momenty krążka i gdyby całość była na tym poziomie to bym był rozjebany na atomy. Wyróżnić można też bardzo sabbathowy, zaczynający się klasycznym riffem "Supersonic Masquerade", a także najbardziej klasycznie doomowy "Mt. Olympus", zakończony przecudownym, długim solo. Na tym utworze kończy się podstawowa część albumu, a następnie następują dwa numery bonusowe, które jakoś specjalnie nie powalają oraz trzeci dodatkowy, o którym wspomniałem wyżej. "Kill Devil Hills" to dobry krążek z kilkoma świetnymi kawałkami i kilkoma słabszymi. Całość brzmi dobrze, mocno i selektywnie. Nie do końca jednak pasuje mi wokalista, którego partie momentami bardzo mnie męczyły. Na koniec muszę też wspomnieć o okładce, która jest naprawdę znakomita i niszczy w przedbiegach to gówno, które zdobiło pierwszą wersję. Maciej Osipiak
truje się na legendy i próbuje nam przenieść cząstkę tych czasów do teraźniejszości. Takim zespołem jest Mantic Ritual, który powstał w 2005 roku, choć pod tym szyldem działa od 2008, wydał swą jedyną jak na razie płytę, by potem na kilka lat się zawiesić i wrócić w 2013r. z nową dawką energii. Już w pierwszym utworze słychać, że w dużej mierze ten album to hołd dla podwalin gatunku. Główny riff tej kompozycji jest bliźniaczo podobny do kultowego "The Oath" od Mercyful Fate. Co prawda różni się od niego detalami, ale w dużej mierze Mantic Ritual gra ten sam motyw. Mimo tego jest nośny, posiada zmiany tempa i całkiem niezłą partie solową. Szkoda tylko, że ten jakby nie patrzeć plagiat stanowi lwią część kompozycji, ponieważ przysłania pozostałe elementy i mi osobiście ciężko tego słuchać bez uczucia deja vu. Na szczęście następne skrzętnie zmazują tą plamę na honorze, a nawet próbują grać nieco progresywnie jak w "Black Tar Sin", który ma kilka świetnych fragmentów, ale niestety jest trochę przesadzony i przydałoby się skrócić go o parę minut, bo zanim dotarłem do piątej minuty zdążyłem usnąć. I niestety tak jak na całym krążku dobre kawałki przeplatają się z nijakimi, które zrzynają na potęgę i takim sposobem byłem w stanie jeszcze tylko kilka wyróżnić. Na pierwszy ogień idzie "Thrashatonament", który zaczyna się ociężale, by potem przejść w chwytliwy, ale i głupawy refren na tym wydawnictwie, tak bardzo, że wokaliście mimo chęci wysiada głos, co jest zrozumiałe, skoro dotychczas krzyczał dokładnie tak samo i mocno wysilał swe struny głosowe. Niezły jest też "Double The Blood", który pędzi niczym karuzela w wesołym miasteczku, by w pewnym momencie zwolnić i wnieść trochę grobowego nastroju a la Black Sabbath. Jedyne co mu brakuje to wyraźnych linii wokalnych, przez co przez większość czasu słuchamy popisu gitarzystów. I ostatni jest "Next Attack" z najdłuższym wstępem, jak dla mnie zdecydowanie za długim. W porządku, jest na czym zawiesić ucho, ale to absurd, aby wokal wchodził dopiero w drugiej minucie. Poza tym mamy najlepszy chorus, który jest cholernie melodyjny i najlepsze solówki, które nie dość, że da się zanucić to jeszcze wnoszą ducha NWOBHM. Niestety całość wypada bardzo przeciętnie. 55 minut to za dużo jak na tak mało urozmaicone granie. Nawet dla kogoś kto jest zapatrzony w lata 80. i dostrzeże puszczone w jego stronę oczka to najzwyczajniej w świecie zanudzi się słuchając "Executionera", no chyba że pojedynczo, wtedy ten debiut jest jak najbardziej strawny. Mam nadzieję, że ta przerwa w działalności pozwoliła na dostrzeżenie tych błędów i jeśli zdecydują się na nagranie następcy to będzie w nim więcej własnej inwencji niż zdzierania ze skóry thrash metalu.
Mantic Ritual - Executioner Grzegorz Cyga
2015/2009 MetalMind
Wielu uważa, że najlepszym okresem dla muzyki, zwłaszcza rockowej i metalowej były lata 80. I ciężko się z tym stwierdzeniem nie zgodzić patrząc na to, ile mamy gwiazd aktywnych po dziś dzień. Dlatego też młodzież wciąż zapa-
Manilla Road - Metal/Invasion 2014 Golden Core
Po tym jak szeregi Golden Core Records zostały zasilone przez bogów epickiego metalu we własnej osobie, kwe-
stią czasu było pojawienie się reedycji wcześniejszych, klasycznych albumów Manilla Road. Na pierwszy, a właściwie to drugi ogień, bo zaraz po legendarnej "Crystal Logic" poszła kompilacja dwóch pierwszych krążków czyli "Metal/Invasion". Jest to wydawnictwo dwupłytowe. Na pierwszy krążek składają się oba albumy, natomiast drugi, bonusowy cd to nagrania z koncertów, prób i ogólnie rzecz biorąc różnego rodzaju wykopaliska. Najpierw napiszę kilka zdań o podstawowej części tego wydawnictwa. Zarówno debiut "Invasion" jak i jego następca "Metal" to nie jest jeszcze ta klasyczna Manilla, która zaczęła się na fenomenalnym "Crystal Logic". Jest tu dużo rozwlekłych kompozycji, którym stylistycznie bliżej do progresji czy też nawet space rocka. Sporo rozwleczonych solówek, momentami ma się wrażenie, że zespół improwizuje. Mam tu przede wszystkim na myśli tak znakomite utwory jak "Cage of Mirrors" czy "The Empire". Jest też miejsce dla krótszych heavy rockowych strzałów w rodzaju "Street Jammer" oraz będącego przedsmakiem tego czym już niebawem stanie się ten zespół, czyli "Queen of the Black Coast", który spokojnie mógłby się znaleźć na jednym z kilku kolejny krążków. Mamy tu też dwie wersje "Far Side of the Sun". Krótszą, heavy metalową z nomen omen "Metal" oraz bardziej rozbudowaną i kosmiczną z debiutu. Oba albumy to kawał historii Marka Sheltona i jego załogi i doskonałe wprowadzenie do późniejszych genialnych dokonań Manilli. Na bonusowym krążku znajdziemy koncertowe wersje "Street Jammer" (2012) i "Queen of the Black Coast" (2011) i są to chyba jego najmocniejsze strzały. Niezła jakość nagrań pokazuje jaką moc te numery maja w wersjach live. Dalej mamy nie publikowany wcześniej "Over and Over Again the End" podobnie jak trzy inne utwory nagrany na żywo w zamierzchłych czasach. Ich jakość delikatnie mówiąc nie powala i tak naprawdę mało co słychać, więc należy to potraktować wyłącznie jako ciekawostkę. Podobnie jak nagrane podczas próby "Hey Joe" i "Far Side From the Sun". Podsumowując jest to bardzo udane wydawnictwo, choć pisząc to mam na myśli przede wszystkim pierwszy krążek, natomiast ten bonusowy traktuję tylko jako miły, ale nie niezbędny dodatek. Całość jest też pięknie wydana co również podnosi jakość tej reedycji. Fanów namawiać nie muszę, pewnie już mają "Metal/Invasion" w swoich zbiorach, natomiast pozostali powinni również się o nie postarać, choćby po to, by się przekonać jak rodził się geniusz.
tak samo dobry, a moim zdaniem w pewnych aspektach nawet lepszy. Przede wszystkim nastąpiła zmiana na stanowisku bębniarza. Ricka Fishera zastąpił Randy "Thrasher" Foxe, którego charakterystyczne, bardzo gęste walenie w gary stało się na dłuższy czas znakiem rozpoznawczym Manilli i drogowskazem dla jego następców. Poza tym nomen omen wykrystalizowały się składowe stylu zespołu. "Open the Gates" jest bardziej barbarzyńska jednocześnie nie tracąc nic ze swojej epickości. Tę pierwszą stronę reprezentują takie mordercze strzały jak otwieracz w postaci "Metalstrom", "Weavers of the Web" czy "Witches Brew". Natomiast utwory z przewagą epickości klasyki w rodzaju "Astronomica", "The Fires of Mars" oraz genialny, najdłuższy na płycie "The Ninth Wave". Jeśli dodamy do tego jeszcze choćby doskonały, bardzo melodyjny "The Road of Kings" czy też nie mniej udany numer tytułowy to otrzymujemy album idealny. Mistycyzmu i magii tym dźwiękom dodaje również warstwa liryczna, która jest niezwykle ważnym elementem tej układanki. Teksty oparte przede wszystkim na dziełach takich pisarzy jak Alfred Lord Tennyson czy Robert Graves doskonale oddają ducha muzyki Manilla Road. Poza głównym programem na reedycji są też trzy bonusy w postaci dwóch numerów koncertowych ("Witches Brew" i "Weavers of the Web") oraz starego nagrania z próby zatytułowanego "Touch the Sky". Numer ten nie jest najlepszej jakości i raczej będę omijał go przy kolejnych przesłuchaniach. Natomiast wałki live są jak najbardziej miłym dodatkiem i tylko utwierdzają mnie w przekonaniu, że bardzo chętnie posłuchałbym całej koncertówki Manilla Road. Na temat tej płyty napisano już chyba wszystko, więc nic nowego nie wymyślę. "Open the Gates" to po prostu jeden z najwybitniejszych krążków epic metalowych jakie powstały na tej planecie, a także jeden z najlepszych jeśli weźmiemy pod uwagę metal ogólnie. Jeśli jeszcze ktoś z was nie ma tego dzieła w swojej kolekcji to niech jak najszybciej zmieni ten stan rzeczy, bo takie albumy najzwyczajniej w świecie trzeba mieć. Maciej Osipiak
Marcin Osipiak Minds Eye - The Awakening Manilla Road - Open the Gates 2016/1985 Golden Core
Kolejnym wydawnictwem Manilla Road, które wznowiła Golden Core był "Open the Gates". Pierwotnie ukazał się w 1985 i był następcą wielkiego "Crystal Logic" co oczywiście wiązało się również z wielkimi oczekiwaniami. Shelton nie pierwszy i nie ostatni raz im sprostał i nagrał album co najmniej
2016 Divebomb
Minds Eye to kolejny z amerykańskich pechowców. Tak jednak jak zespoły z ósmej dekady XX wieku mogły mówić o pechu wynikającym z nadmiaru konkurentów, to w przypadku ekipy z Baltimore w Maryland problem leży gdzie indziej. Jakie bowiem szanse jakiegokolwiek powodzenia mógł mieć założony w 1991 roku zespół grający
power/thrash metal, inspirujący się klasycznymi dokonaniami Led Zeppelin, Judas Priest, Rush, Iron Maiden czy Metalliki? Można było liczyć tylko na cud, ale nic takiego nie nastąpiło i samodzielnie wydany w 1992 debiutancki album "Minds Eye" przepadł z kretesem, stając się, znaną nielicznym, kolekcjonerską perełką. Zespół co prawda nie skapitulował, próbował też sfinalizować wydanie kolejnego longa "Minds Eye 2000", jednak po ośmiu latach tkwienia w podziemiu i koncertach w Maryland czy Pensylwanii, czasem na-wet przed Savatage i Nuclear Assault, w końcu odpuścił. Divebomb Records wznowiła właśnie całość dorobku Minds Eye w ramach swej bootlegowej serii i muszę przyznać, że materiał ten, szczególnie z pierwszej płyty, robi wrażenie. Co starsi pamiętają przecież co wtedy w ciężkim graniu było popularne, a młodsi może wiedzą, tymczasem czterech muzyków, nie zważając na trendy i sezonowe mody, poszło na całość, nagrywając cudownie archaiczną płytę. Wtedy nie mogło się to powieść, teraz "Minds Eye" brzmi szlachetnie i klasycznie, niczym jakaś zapomniana perełka, która powinna ukazać się kilka lat wcześniej. Szczególnie interesujące są utwory czerpiące z bezkompromisowości surowego thrashu i zarazem jego bardziej technicznej odmiany, takie jak: "Revived" czy "O.P.D.", typowe dla lat 80. i bardziej tradycyjne "Peaceful Minded" i "Just Me" oraz nawiązujący do speed metalu "Red Lady" z efektownymi solówkami. Wokalista Randy Willis też nie odstaje od instrumentalistów śpiewa ostro, z histeryczną manierą, ale swobodnie radzi też sobie z falsetami w stylu Kinga Diamonda w "Unevolved". Osiem utworów z "Minds Eye 2000" już tak nie zachwyca, słychać w nich niestety, że muzycy wyciągnęli wnioski z tego co jest akurat modne w ciężkim graniu. Stąd nowoczesne wtręty, cięte riffy i maniera Phila Anselmo, pojawiają się też echa grunge ("So Young"), jednak debiutancki materiał jest warty ceny tej płyty. (4,5)
na epce, singlu i dwóch demach się skończyło. "Warriors of Time - The Anthology" to zbiór wszystkich kompozycji z tych właśnie wczesnych lat zremasterowanych przez Barta Gabriela i ozdobiony znakomitą okładką namalowaną przez Roberto Toderico, który współpracował wcześniej choćby z Tygers of Pan Tang czy Quartz. Booklet zawiera teksty do wszystkich numerów i mnóstwo wcześniej nie publikowanych fotek. Teraz przejdźmy do kwestii najważniejszej czyli muzyki. Jest to czysty jak łza NWoBHM w stylu Diamond Head, Angel Witch czy pierwszy Iron Maiden. Bardzo energetyczne granie na dwie gitary, niezbyt ciężkie, ale cięte i ostre riffy, melodyjne wokale i dynamiczna sekcja. Takie numery jak "Heaven Lies Above", "New Life", "Machine" czy "Killer" można spokojnie zaliczyć w grono klasyków brytyjskiej nowej fali. Słuchając ich naprawdę przestaję się dziwić statusowi ekipy z South Shields. Jak dla mnie zdecydowanie ekstraklasa, może nie ścisła czołówka, ale zawsze. Oprócz starych klasyków mamy tu również pięć całkowicie nowych, bo napisanych i nagranych w 2015 roku kompozycji. Powiem szczerze, że ktoś kto podczas słuchania nie będzie miał pojęcia o tym fakcie może je potraktować jako numery ze starych czasów. Świetne są zwłaszcza "Reaching Out", "You" i bardzo melodyjny, wręcz przebojowy "Face in the Mirror". To niesamowite, że muzycy Mythra potrafili po tylu latach nagrać kawałki w swoim klasycznym stylu i w tym samym klimacie. Nie przypominam sobie w tej chwili podobnej sytuacji. Nie ma tu żadnych eksperymentów z nowymi brzmieniami, prób pójścia z duchem czasu i innych gówien. Jest za to ognisty brytyjski heavy metal najwyższej próby i za to im chwała. Znakomite wydawnictwo bez dwóch zdań. Maciej Osipiak
Wojciech Chamryk
Ninja - Liberty 2016/1992 Karthago
Mythra - Warriors of Time 2015 Skol
W notce prasowej z wytwórni Skol Records napisano, że Mythra to jeden z najbardziej tajemniczych zespołów brytyjskich zespołów heavy metalowych, a jego reaktywacja była ogromnym wydarzeniem dla fanów NWoBHM. Może faktycznie coś w tym stwierdzeniu jest, bo nazwa ta wielokrotnie przewijała mi się w różnych rozmowach, wywiadach etc, natomiast samej muzyki słyszałem jedynie śladowe ilości w tym między innymi cover "Machine" zagrany przez Niemców z Roxxcalibur. Ponoć ich debiutancka EPka "The Death and Destiny" z 1979 roku ma porównywalnie kultowy status jak osławiona "The Soundhouse Tapes" Iron Maiden, a członkowie Metalliki uważają Mythra za jeden ze swoich ulubionych zespołów wszech czasów. Jak widać, we wczesnych latach udało im się zdobyć szacunek sceny jednak nie udało się tego przekuć w bardziej wymierny sukces i
"Liberty" to drugi album tej zachodnioniemieckiej grupy, oryginalnie wydany w 1992 roku, a obecnie wznowiony przez Karthago Records w serii "Heavy Metal Classics". Ninja kontynuują na tej płycie drogę zapoczątkowaną cztery lata wcześniej na LP "Invincible", nie zważając ani trochę na zmianę czasów i muzycznych trendów. Nie wiem czy była to artystyczna konsekwencja, czy też nieumiejętność reagowania na zmiany ówczesnego metalu, ale z perspektywy czasu widać i słychać, że to okopanie się na upatrzonych pozycjach wyszło Ninja na zdrowie, a "Liberty" jest według mnie najlepszą płytą tej formacji. Holger vom Scheidt z kolegami zdołali bowiem nagrać bardzo spójny materiał: typowy dla heavy metalu lat 80., a jednocześnie pełen energii i mocy. Kłaniają się tu Accept, Stormwitch, Tyrant czy Trance, szczególnie w surowym "Ice In Your Hand", rozpędzonym openerze "Glory Seven", archetypowym "Get It All Up" czy zadziornym "Killer No. 9", ale inne utwory w niczym im nie ustępują. Niestety, rok 1992 nie był dobrym okresem dla tego typu wydawni-
RECENZJE
167
ctw, więc grupa rozpadła się, by powrócić po pięciu latach niezgorszym "Valley Of Wolves", a przed dwoma laty wydać premierowy "Into The Fire". Można sięgnąć i po nie, bo to solidne, teutońskie granie na poziomie, ale "Liberty" zdecydowanie wyróżnia się na ich tle. Wojciech Chamryk
Ninja - Valley Of Wolves 2016/1997 Karthago
Ninja założyli w 1986 roku wokalista Holger vom Scheidt (ex Danton, Mordor) i gitarzysta Ulrich Siefen (ex Black Jack). Grupa zadebiutowała dwa lata później LP "Invincible", sporo koncertowała, nie zdołała jednak przebić się w bardzo silnej konkurencji i rozpadła się w 1992 roku, zdążywszy wydać jeszcze drugi materiał "Liberty". Po pięciu latach panowie spotkali się ponownie i nagrali "Valley Of Wolves", był to jednak jednorazowy zryw, tym bardziej, że nie były to czasy przychylne dla tradycyjnego metalu. Przed dwoma laty zeszli się ponownie, co zaowocowało czwartym albumem "Into The Fire", zaś wcześniejsze wydawnictwa LP/CD-R zostały wznowione przez Karthago Records w serii "Heavy Metal Classics". Kiedy słucham "Valley Of Wolves" nie mam żadnych wątpliwości dlaczego Ninja nie zdołali zainteresować praktycznie nikogo tym albumem, bo wtedy na topie był alternatywny czy ekstremalny metal, a panowie grali heavy w stylu lat 80. Teraz przyjęto by to pewnie niczym objawienie, ale wtedy fani Korna czy White Zombie traktowali raczej Ninja niczym jakąś archeologiczną skamielinę, zaś dawnych zwolenników pewnie nie było zbyt wielu. Tymczasem może i "Valley Of Wolves" nie rzuca na kolana, ale to solidny, teutoński metal. Trochę odstaje brzmieniowo perkusja - automat? - ale cała reszta jest już bez zarzutu. Szczególnie ciekawe są pierwsze utwory, bo pod koniec robi się jednak nieco monotonnie, ale surowy, obskurny tytułowy opener, równie dynamiczny "King Of Waltz", kojarzący się z Accept mocarny "Majesty", szybki, ukazujący bardziej komercyjne oblicze grupy - kłania się tu choćby ZZ Top - "Dirty Job", speedowy "The Amazing World Of Franki K." czy balladowy "Silver Dagger" są warte swej ceny. Podobnie jak w przypadku innych pozycji z tej serii nakład "Valley Of Wolves" jest limitowany, tak więc zainteresowani powinni się pospieszyć. Wojciech Chamryk Pessimist - Call To War 2016/2010 MDD
Crazy". Podobny zestaw znalazłem na "Live 1983" wydanym przez Cleopatra Records w roku 2010. W tej sytuacji są tylko nagrania na żywo. Koncert wydaje się bootlegiem, jednak jakość nagrań sprawia wrażenie bardzo dobrych. W dodatku w 1983 roku zespół był w swoim najlepszym okresie, więc muzycznie też jest wyśmienicie. Quiet Riot zaliczana jest do glam metalu, innym razem do hard rocka. Coś w tym na pewno jest ale dla mnie jest to band bardziej heavy metalowy, co nawet odnotowali ludzie współpracujący z metal archives. Oczywiście ich kawałki utrzymane są w prostym i przebojowym stylu, gdzie prym wiedzie znakomity i melodyjny śpiew oraz udane riffy i solówki. Świadczą o tym chociażby wykonania "Let's Get Crazy", "Condition Critical", "Metal Health", "Danger Zone" czy cover Slade "Cum On Feel The Noize". Drugi dysk z opisywanej kompilacji nosi tytuł nomen omen "Cum On Feel The Noize". Swoim repertuarem bardzo mocno przypomina "Alive And Well" ale ze zmieniona kolejnością utworów. Pewności nie mam, jednak to, że nagrania przynajmniej w większości - zostały na nowo nagrane, to tą informację czyni jeszcze bardziej wiarygodną. Na pewno w 1999 roku na nowo nagrano "Cum On Feel The Noize", "Don't Wanna Let You Go", "Mama Weer All Crazee Now", "Metal Health", "Sign Of The Times" i "The Wild And The Younmg". W sumie cała płyta brzmi i sprawia wrażenie jakby była nagrana w latach osiemdziesiątych. Oprócz tych najbardziej znanych typu "Metal Health" świetnie słucha się "Against Then Wall", "Alive And Well" czy "The Ritual". Ciągle niesamowite wrażenie robią covery Slade, "Cum On Feel The Noize" i "Mama Weer All Crazee Now". Ale wyśmienicie wypada także "Highway To Hell" wiadomo kogo. Nie bardzo wiem jak podejść do tego wydawnictwa. Podejrzewam, że fani Quiet Riot od dawna posiadają w swoich zbiorach "Live And Rare. Volume 1." i "Alive And Well" i raczej nie zakupią "Highway To Hell". No chyba, że tylko dla okładki. Może też tak się zdarzyć, że oba wyżej wymienione wydawnictwa maja status mało dostępnych, wtedy na tę składankę należałoby spojrzeć inaczej. Niemniej muzyka broni się sama, świetny przebojowy heavy metal z naleciałościami hard i glam rocka w bardzo dużych ilościach. Jak ktoś lubi a kupi pewnie nie straci.
*Arthur Schopenhauer - przedstawiciel pesymizmu w filozofii.
\m/\m/
RECENZJE
2016 ZYX Music
To dość dziwna kompilacja. Sporo wertowałem interneta kilka informacji odnalazłem, ale nie jestem pewien ich wartości. Pierwszy dysk na omawianej składance nosi tytuł "Backstage - Live 1983" jego zawartość pokrywa się z materiałem, który znalazł się na "Live And Rare. Volume 1." Z roku 2005. W tym wypadku dziewięć nagrań "live" uzupełniają trzy nagrania demo "Thunder Bird", "Love's A Bitch" i "Let's Get
Maciej Osipiak
Slave Raider - Bigger, Badder & Bolder 2015/1990 Divebomb
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak Quiet Riot - Highway To Hell
"Call To War" to album niemieckiej grupy Pessimist wydany pierwotnie w 2010r., zaś w 2016r. uzupełniony o demo "Nuclear Holocaust" i wydany ponownie, sumptem MDD Records. Album trwa godzinę z kawałkiem, zawarte jest na nim czternaście utworów. Pierwsze wrażenie jakiego doznałem to: Ziemia przeorana zasiekami. Rdza w czerni. Pociski kaemów przecinające powietrze. Czerwień. Cierpiący żołnierze. Złote łuny. Ostrzał artylerii. Lecący pocisk. Ogień huraganowy. Do tejże
168
scenerii nawiązuje Pessimist w utworze wstępnym "Trommelfeuer". Wszechobecna zagłada i beznadzieja, wojna, śmierć i oczywiście parę nawiązań do Szatana o tym głównie będzie grzmiało na tym albumie. Zresztą, przechodząc do kolejnego utworu dostajemy tylko tego potwierdzenie, w postaci poruszenia bolesnej i odległej nam tematyki rzezi Nankinu, której rozmiar przerastał tą znad Bugu i Dniepru - mowa tutaj o "The Massacre of Nanking". Zespół trafnie dobrał swoją nazwę - z ich muzyki wręcz wyziera ta smoła i siarka beznadziei i bezsilności jednostki, człowieka wobec wyższym siłom - co zresztą jest przedstawione chociażby w "Call To War", gdzie zostaje przedstawiona tematyka krucjat - w zwrotce jest "Jerusalem is burning, The world still keeps Turing, Death conquers All, But Damascus will not fall", gdzie ludziom działania ziemi są doskonale obojętne, pomimo krwi i walki. Artur* byłby dumny. Poza tym, są jeszcze inne kawałki oparte o podobny schemat: "Death By Torture" czy "Sons of Satan". Na demie jest podobnie - wojna, śmierć, nienawiść. Oczywiście pomijam tutaj "It's Time To Fuck (With Hate)", które jest trochę bardziej skierowane w tematy społeczne. W większości teksty nie są rozbudowane - jednak ich prostota pozwala podkreślić dosadność przekazu, a powtórzenia potęgują wrażenie. Brzmienie albumu nie jest najwyższych lotów - jednak jest przystępne i pasujące do ogólnego przekazu. Demo natomiast w tej kwestii jest o wiele bardziej siermiężne. Kompozycyjnie jest dość prosto. Wokal na "Call To War" pasuje idealnie - nie mam ku temu żadnych wątpliwości. Wypozycjonowanie instrumentów jest też dobre, pomimo tego, że bas czasami jest zbytnio z tyłu. Natomiast jeśli chodzi o demo to wokal jest bardziej surowy i tak samo agresywny jak na "Call To War". Kompozycje są utrzymane w średnioszybkim oraz wolnym tempie - często są dynamiczne pod względem zmian tempa. Co do inspiracji czy podobieństw. to w sumie widzimy trochę niemieckiej szkoły thrashu, trochę amerykańskiej. Warto posłuchać - szczególnie, że jest to wznowienie z dodatkowymi utworami. Moje ulubione? "Trommelfeuer", "The Massacre of Nanking". Co do oceny zawartości - demo mi mniej przypadło do gustu, niemniej też stoi na podo=bnym co "Call To War" poziomie (czyli dobrym).
Sacred Few pochodzą z Cleveland w stanie Ohio, a na ich dyskografię składa się demo "Sacred Few" z 1983 roku i wydany dwa lata później album "Beyond the Iron Walls". Wydana pod koniec 2015 roku przez Shadow Kingdom reedycja ich jedynego krążka została wzbogacona o numery z demo oraz cztery inne bonusy. Muzycznie mamy tu do czynienia z tradycyjnym heavy metalem ubranym w archaiczne brzmienie. Słychać tu wpływy zarówno Judas Priest jak i Black Sabbath. Natomiast ze względu na wokalistkę Sandrę Kruger, niektóre wolniejsze numery przypominają mi trochę Zed Yago z tym, że o żadnych wpływach nie może być mowy ze względu na to, że ekipa Jutty Weinhold powstała trochę później. Jeśli jesteśmy przy wolniejszych kawałkach to należy wspomnieć o znakomitym "Beyond the Iron Walls" oraz również bardzo udanych "Dream of Me" i "Sea of Thought". Słychać, że w takim graniu Sacred Few czuje się bardzo swobodnie. Pomimo gry na jedną gitarę nie brakuje w nich ciężaru i mocy. Jest to zasługą gęstego basu, który perfekcyjnie wypełnia tło. Grupę szybkich, heavy metalowych ciosów reprezentują otwierający całość "Wildfire", który udanie wprowadza nas w klimat płyty, a także "Coming to Your Town" oraz "Screaming Guitars". Natomiast na trzecią kategorię składają się numery z bardziej hard rockowym zacięciem w rodzaju "Are You Out There", "Running From Luck" oraz "Children of the Night". Utwory bonusowe nie są najlepszej jakości jeśli chodzi o brzmienie, natomiast muzycznie nie ustępują tym z debiutu, szczególnie ciężki "Gotta Believe". Dwie ostatnie kompozycje pochodzą z pierwszego i jedynego dema, a słychać na nim jeszcze oryginalnego wokalistę Raya Garstecka. Muzycznie jest bardziej hard niż heavy i zdecydowanie czuć w tych dźwiękach lata '70. Summa Summarum jest to ciekawe wydawnictwo, zwłaszcza dla maniaków wszelkich wynalazków z najgłębszych otchłani podziemia, ale na pewno scena się od niego nie zatrzęsie. Dobry, poprawny heavy metal jakiego ósma dekada ubiegłego millenium była pełna, ale stanowczo za słaby, żeby wyróżnić się z tego tłumu. O wiele lepsze zespoły przepadły w odmętach zapomnienia, więc nie powinno dziwić, że spotkało to również Sacred Few.
Sacred Few - Beyond the Iron Walls 2015 Shadow Kingdom
Zapewne jak większość z was nie spotkałem się wcześniej z tą nazwą, a co ciekawe w przyszłym roku zespół będzie obchodził 40-stą rocznicę powstania.
Ten amerykański zespół zyskał nawet pewną popularność pod koniec lat 80., szczególnie po drugim albumie "What Do You Know About Rock 'n Roll?" wydanym przez Jive Records, jednak w kolejną dekadę Slave Raider wkroczyli bez kontraktu. W sumie nie ma w tym nic dziwnego, bo podszyty glamem melodyjny hard 'n' heavy przestał być wtedy popularny, tak więc trzeci album "Bigger, Badder & Bolder" zespół wydał własnym sumptem, a Divebomb Records właśnie go wznowiła. Może to nawet i zapomniany klasyk gatunku, osiągający zawrotne, sięgające 150$ ce-
ny na aukcjach, ale jak dla mnie nie ma na tej płycie niczego nadzwyczajnego. Siedem utworów, typowych i sztampowych. Owszem, siarczysty "Bad Boy Boogie" czy podszyty rock 'n' rollem "I Don't Need Your Love" są całkiem OK, ale reszta nie jest już tak udana. Mamy też dwa bonusy: "Win Twins Win!", czyli chyba cover "T.N.T." AC/DC z innym tekstem i funkujący/rapmetalowy "You Can't Hide From The Purple Pride", nader dobitnie świadczący o tym, że zespół próbował też odnaleźć się w ówczesnych trendach. Wojciech Chamryk
Takashi - Kamikaze Killers 2016/1983 Heaven And Hell
Takashi to zespół pochodzący z Nowego Jorku i działający w latach 1982-88. W tym czasie udało im się nagrać tylko jedną, cztero-utworową EPkę "Kamikaze Killers"('83). No i właśnie ten materiał wzbogacony trzema studyjnymi kawałkami i jednym koncertowym wypuściła na rynek wytwórnia Heaven and Hell Records. Pierwsze cztery numery składające się pierwotnie na program epki to dobrze brzmiący i skomponowany tradycyjny heavy metal zagrany w klasycznym amerykańskim stylu. Utwory są utrzymane w szybkośrednich tempach, oparte na wyrazistych riffach, niezłej motoryce napędzanej przez sekcję rytmiczną i może niezbyt oryginalnym, ale z pewnością świetnie pasującym do reszty głosie wokalisty. Trzy pierwsze kawałki, czyli "Strangler", "Kamikaze" i "Mad Max" utrzymane są w podobnym stylu, natomiast czwarty "Playboy Girls" zarówno tematycznie jak i muzycznie wydaje się być pisany z trochę komercyjnym nastawieniem, choć uważam, że też jest bardzo udany. Kolejne dwa numery "Kill or be Killed" i "Live to Rock" ukazały się najpierw na wydanym w 1985 roku splicie "Metal over America" między innymi z takimi zespołami jak Blacklace, Attila czy Trace. Pierwszy z nich to power metalowa petarda z rozpędzonymi gitarami i wysokimi agresywnymi partiami wokalnymi. Drugi to zdecydowanie inna para kaloszy. Heavy rockowy, wesoły numer, napisany pewnie z myślą o koncertach i wspólnym śpiewaniu z publiką. Następny wałek to nigdzie wcześniej nie publikowany "Ninja Warrior". Zaczyna się marszowym rytmem i soczystym riffem, a potem jest jeszcze lepiej. Klasyczny heavy metalowy hymn zagrany w średnim tempie z lekkim epickim posmakiem i przebojowym refrenem. Zdecydowanie jedna z lepszych kompozycji na tym krążku. Całość wieńczy nagrany na żywo "No Pay Toll", który muzyczni zdecydowanie mnie porywa, a do tego jeszcze sama jakość nagrania jest słabiutka. Ogólnie rzecz biorąc "Kamikaze Killers" nie jest żadnym wielkim klasykiem, ale z pewnością jest to wydawnictwo godne uwagi. Takashi reaktywowali się już w 2011 roku, ale nie mam pojęcia czy zamierzają nagrywać coś nowego. Maciej Osipiak
Tempest - …Control The World… The Tempest Anthology 2016 Golden Core
Gdy zobaczyłem reklamę tego wydawnictwa to napaliłem się, jak szczerbaty na suchary. Gdy już mogłem posłuchać muzyki, to lekko się rozczarowałem. Owszem muzyka Niemców z wczesnych lat nawiązuje do nurtu NWOBHM ale nie brzmi to, jak pierwsze dokonania Saxon czy Iron Maiden, a nawiązania do Fates Warning wykrystalizowały się dopiero pod koniec ich istnienia. Z kolei wokalista Thorsten Dierks w żaden sposób nie pasował mi do John'a Arch'a, a tym bardziej do Ray'a Alder'a. No i całość nie brzmiała zbyt rewelacyjnie. Okazało się, że nie wszyscy Niemcy byli bogaci, niektórzy mieli tak samo pod górkę, jak polscy metalmaniacy w czasach PRL'u. Na pierwszym dysku "…Control The World…" zebrane zostały wszystkie nagrania z EPek, składanek i dem. Bonusami są nagrania, "Heavy Metal Fans Unite" z koncertu z 1993 roku oraz wersja z 2004 roku nie nagranego kawałka Tempest, "Baracuda", w wykonaniu zespołu Seducer. Muzyka tu zebrana kojarzy się klasycznym heavy metalem, który był wypadkową NWOBHM, niemieckiego heavy, speed i power metalu, granego z pewnym ambitnym zacięciem. Znalazłem też pewne inspiracje wcześniejszą epoką, jak UFO, Wishbone Ash czy Budgie. Nie najlepsza realizacja, trochę specyficzna budowa kompozycji oraz lekko monotonny głos wokalisty, nie pozwalały na natychmiastowy entuzjazm wobec muzyki Niemców. Wszystkie te nagrania zdecydowanie zyskiwały po wielokrotnym przesłuchaniu. A wyobrażenie jaka jest różnica miedzy tym, co zespół zarejestrował w latach 80/90, a tym jak to powinno brzmieć, obrazuje wykonanie "The End Of A Dream" z 2016 roku na Up The Hammers Festival (to znalazło się na drugiej płycie). Najciekawszą część tego dysku stanowią trzy nagrania z demo "The Voice Inside" z wyjątkowym "Warmaker". Tu po raz pierwszy zdecydowanie mocniej ujawniły się cechy progresywnego metalu Tempest. Nie ma wersji tytułowego utworu z tego demo ale kawałek ten został wykorzystany na materiale, który miał być dużym debiutem zespołu, o tytule "Heavy Metal". Muzycy pracowali nad nim w latach 1994 - 1996. Niestety nigdy się nie ukazał i co najgorsza nigdy nie został ukończony, bowiem prace zakończono jedynie na wstępnym miksie. Najbardziej odbiło się to na brzmieniu perkusji, której gra czasami zanikła pod innymi instrumentami. Wielka szkoda bo Niemcom udało się zarejestrować wyśmienity materiał, bardzo bliski dokonaniom Fates Warning. A ich sztandarowy utwór, ponad 20-sto minutowa suita "The Tempest" mogła i może lekko sponiewierać fanów progresywnego metalu. Prawie jestem pewien, że gdyby Niemcom udało się w pełni nagrać ten materiał i wydać go z kimś konkretnym, to dzisiaj obok takiego Vanden Plas mógłby stanowić jeden z filarów niemieckiego progresywnego metalu. A tak przedstawia jedynie kolejną ciekawostkę z przepastnego niemieckiego un-
dergroundu sceny metalowej. Drugi dyski uzupełniają jeszcze wspominane nagrania z Up The Hammers Festival 2016, "The End Of A Dream" i "Baracuda". Ważną rolę na tym krążku i nie tylko odegrał Andreas "Neudi" Neuderth. On to na nowo oczyścił i zremasterował wszystkie nagrania. On to namówił Thorsten'a Dierks'a aby choć na kilka koncertów odrodzić Tempest oraz aby skompilować niniejszą antologie, ku uciesze wszystkich, muzyków, kolekcjonerów i fanów. Wydawnictwo to jest dla miłośników starego heavy metalu, dla tych co bardzo interesowali się i interesują tym, co działo się w podziemiu w latach osiemdziesiątych (i nie tylko) oraz wszelkiej maści kolekcjonerów. Po części dla fanów progresywnego metalu, ale obawiam się, że ta grupa z trudnością może zaakceptować niedoskonałości brzmieniowe nagrań Tempest. Mimo wszystko udzielam temu wydawnictwu dobra opinię. \m/\m/
The Sweet - Live In Concert - Denmark 1976 2010 ZXY Music
Przeważnie nie sięgam po takie wydawnictwa, a to dlatego, że są to bootlegi. Nie inaczej jest z "Live In Concert". Słychać, że są to nagrania bez większej obróbki z pewnymi niedoskonałościami brzmieniowymi, choć w tym wypadku są dość przyzwoite. Brzmienie jak na Sweet jest bardzo mocne, ciężkie gitary, mocarny bas, dynamiczna perkusja. Ogólnie instrumenty lekko przesterowane. Głos Brian'a Connolly dobrze słyszalny choć trochę zniekształcony, gorzej jest z głosami wspierającymi. Jednak, jak już wspominałem jakość brzmieniowa tej płyty jest do zaakceptowania. Sweet jako kapela glam rockowa kojarzona jest z hitami. Spora część tych przebojów jest jednak dość ostra, ocierająca się o hard rock. Takie szlagiery odnajdziemy także na tym krążku. Wystarczy wymienić "Ballroom Blitz", "Action" czy "Fox On The Run". Jednak utwory z tego koncertu (koncertów?) nie są odegrane w sposób znany nam z radia, singli czy nawet longplay'ów. Już wspomniałem o mocniejszym brzmieniu, jednak tym co wyróżnia ten koncert, to partie improwizacji. Rzecz obecnie niespotykana i wręcz niezrozumiała przez współczesnych odbiorców. Na koncertach nawet perkusyjne sola z ledwością wytrzymują. A tutaj muzycy Sweet swobodnie potrafią dość ciekawie rozwinąć temat ze swoich kompozycji, umiejętnie wplatając pewne elementy bluesa, jazzu, muzyki progresywnej czy nawet psychodeli. Zagranie improwizacji nie jest niczym łatwym, to jeden z najtrudniejszych poziomów w muzyce, tym bardziej zaskakuje, że wykonali to "trefnisie" z przebojowego glam rockowego zespoliku. Co prawda nie ma tu tyle finezji co u muzyków jazzowych czy grających progresywne odmiany rocka ale muzycy Sweet mogą spokojnie stanąć wśród tych lepszych i ambitniejszych hard rockowców. Angole świetnie zespoli tu swoje przeboje zestawiając je z mocniejszym brzmieniem i ambitniejszym graniem. "Live In Concert - Denmark 1976" to ciekawy
dokument i kawał dobrej muzyki. Szkoda jednak, że to bootleg, czego nic nie zmieni. Mimo wszystko warto jej posłuchać. \m/\m/
Tygers Of Pan Tang - Noises From The Cathouse 2016/2004 Angel Air
"Tygrysy" nigdy nie zdobyły popularności Iron Maiden czy Saxon, nie zmienia to jednak faktu, że to jedna z legend NWOBHM, przede wszystkim dzięki trzem albumom wydanym w latach 1980-1982. Później bywało już różnie, bo zespół kilkakrotnie rozpadał się, nagrywał płyty wręcz kuriozalnie słabe, chociaż przed czterema laty udało mu się powrócić do niezłej formy za sprawą CD "Ambush". W poprzedniej dekadzie nie było jednak tak dobrze, a wydany w 2004 roku i niedawno wznowiony album "Noises From The Cathouse" potwierdza to nader dobitnie. Gitarzysta Robb Weir zebrał niby niezły skład, z byłym wokalistą Angel Witch, Richie Wicksem na czele, ale nie zdołał on stworzyć praktycznie żadnej, choćby nawiązującej do klasy zespołu sprzed lat, kompozycji. Mamy za to ponad godzinę nudnej, wtórnej i męczącej muzyki, coś na styku hard rocka i tradycyjnego metalu. Czasem wręcz żenująco słabego (rozlazły "Highspeed Highway Superman", podbity syntetyczno-elektronicznymi dźwiękami "Cybernation", plastikowopopowy "Three In A Bed", niewiele mocniejszy "Godspeak"). I pomyśleć, że lata wcześniej zespół potrafił stworzyć takie może i bardziej przebojowe, ale też zadziorne i dynamiczne numery na LP "The Cage"... Owszem, mamy też na "Noises From The Cathouse" kilka lepszych numerów, jak szybki "Boomerang", hard rockowy "The Spirit Never Dies" z organami i długą gitarową solówką czy nawet ładną balladę "Deja Vu", ale to i tak ledwo cień formy z przełomu lat 70. i 80. Są też gnioty niemożebne, jak blisko dziewięciominutowy, teoretycznie progresywny i wlokący się niczym flaki z olejem "Master Of Illusion", a czary goryczy dopełniają bonusy: "Highspeed Highway Superman" jako "Two Wheeled Version" oraz odgrzane po raz kolejny i , niestety nie ostatni, klasyki "Slave To Freedom" i "Don't Touch Me There". Omijać szerokim łukiem, mimo tego, że wydawca zadbał o efektowniejszą okładkę, a zespół w sumie zasłużony. Wojciech Chamryk
RECENZJE
169
Coroner - Autopsy - The Years 1985 2014 In Pictures 2016 Century Media
Jeżeli dobrze liczę to jest pierwsza aktywność wydawnicza tego zespołu po dwudziestu trzech latach. Punktem centralnym "Autopsy" jest dysk zwany "Rewind", który zawiera film o historii Coroner w reżyserii panów Bruno Amstutz'a i Lukas'a Ruttmann'a. Trzej panowie siedzą przed kominkiem i snują swoją opowieść. Robią to nawet ciekawie i o dziwo nie nużą mnie te wszystkie wspomnienia. Przerywają je różne wypowiedzi innych zaprzyjaźnionych muzyków - chociażby Mikael'a Akerfeldt'a oraz Max'a Cavalera - czy też inne muzyczne wstawki. Coroner na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych zyskał status zespołu wybitnego, a lata niebytu nadała mu patynę kultu. Na pewno znacznie przekraczał granice swojego gatunku. Z tym większą uwagą człowiek przysłuchuje się temu jakie słowa padają w tym filmie. Jednak "Rewind" nie był tym co przyciągnęło bardziej moją uwagę. Zdecydowanie ciekawszym jest dysk "Reunion". Znalazło się na nim siedemnaście kawałków (w tym intro), które zostały zebrane z różnych festiwali i koncertów klubowych upamiętniających ów reunion zespołu, głównie z roku 2011, ale są także urywki występów z lat 2012, 2013 i 2014. Wśród festiwali znalazły się m.in. Helfest, Impetus, Vagos Open Air, Metal Meeting, Bloodstock Open Air, Roadburn, Maryland Death Fest. Klubów znalazło się znacznie mniej, wymienię chociażby Mascotte, Plazza, Volkshaus (wszystkie to szwajcarskie kluby), Gagarin (Ateny). Zebrane utwory to dość dobre spektrum dorobku zespołu, informujące, że mimo upływu czasu muzycy są nadal w niezłej formie. W perspektywie nowego albumu Coronera napawa to optymizmem. Być może muzykom uda się udanie nawiązać do swoich dawnych dokonań. Kolejny krążek DVD to "Archives". Rozpoczyna się on rejestracją z festiwalu Thrashing East Festival, który odbył się 4 marca 1990 roku w Berlinie. Nosi tu tytuł "Live In East Berlin". Mam jednak wrażenie, że jest to materiał, który ukazał się w 1990 roku na kasecie VHS, a nosił wtedy tytuł "No More Color - Live In East Berlin". Ten drugi tytuł nie jest przypadkowy, bowiem wtedy zespół promował album "No More Color", z którego mamy też większość nagrań. Koncert zarejestrowany jest profesjonalnie. Jakość ujęć nie straciła na swojej jakości. Brzmienie muzyki wyśmienite. Sam zespół również w znakomitej formie, można mieć właściwe wyobrażenie o tym, jak wtedy prezentowali się Szwaj-
170
RECENZJE
carzy oraz jakie wrażenie robiła wtedy ich muzyka. Naówczas tego VHSa nie widziałem, być może dlatego najważniejszą częścią tego wydawnictwa jest właśnie ten fragment. Za rejestracją koncertu Coroner, lecą trzy teledyski do kompozycji "Masked Jackal", "I Want You" i "Last Entertaiment". Następnie mamy fragment koncertu z 1986 roku, gdzie utwór "Spectators Of Sin" śpiewa sam Tom G. Warrior, oraz z próby kawałek "The Invivible". Niestety akurat te dwa nagrania są kiepskiej jakości, po prostu ktoś nagrał to na wtedy dostępnych kamerach VHS. Na zakończenie dysku "Archives" mamy "Funeral Tour Excerpts". Całe wydawnictwo uzupełnia dysk audio, który najzwyczajniej w świecie jest składanką "the best of...". Jak dla mnie zadanie karkołomne, bowiem w wypadku Coronera najlepiej jest znać całość dyskografii. Poważna sprawa, bo muzyka ciężko wchodzi do głowy, a bez dobrego osłuchania całości ich muzyki, trudno stać się ich prawdziwym fanem. Czasami mnie dziwi, że młodzi mówią o tej kapeli z taka atencją. Ciekaw jestem, czy faktycznie dogłębnie mają osłuchane wszystkie nagrania tej kapeli. Oby nie okazało sie tak, jak w wypadku Primus'a. Swego czasu zespół rozpoznawalny, zachwycali sie nim muzycy, fani, dziennikarze i wydawcy, ale po bliższym przyjrzeniu się sprawie okazało się, że nie wielu zna muzykę tego zespołu. Ja dawno nie słuchałem płyt Coroner'a, więc ciężko mi podjąć się opisania muzyki zespołu. Na razie jestem obsłuchany wstępie, co pozwala mi napisać, że muzyka szwajcarów nie jest łatwa, bardzo techniczna, ma specyficzny klimat i na pewno rozszerza horyzonty słuchacza. "Autopsy The Years 1985 2014 In Pictures", generalnie to niesamowita przystawka do tego co nas czeka w najbloższym czasie, czyli nowy album Coroner'a. \m/\m/
Live" (2003), "Foghat Live II" (2007). Jedynymi oryginalnymi członkami Foghat są Roger Earl i Craig MacGregor (z tym, że Craig dołączył do kapeli w 1976r., a powrócił na stałe w 2005r.). Na scenie muzycy wyglądają, zachowują się i grają jak klasyczny rockowy zespół. Tak jak pisałem w recenzji "Under The Influence", ich muzyka osadzona jest w hard rocku z mocnymi naleciałościami boogie i bluesa, a jej cechą charakterystyczną jest gitara slide. W dodatku zachowuje maestrie i elegancje znaną tylko muzykom wywodzącym się ze złotej ery hard rocka. Jeżeli ktoś się para boogie hard rockiem, to przeważnie porównywany jest do Status Quo, rzadko kto unika takiego zestawienia. Fogath stanowi chyba jedyny wyjątek. Mimo, że grają w tym samym stylu, to unikają pomysłów, które wprowadziło Quo. Może dlatego, ten zespół nie przebił się w czasie moich wcześniejszych poszukiwań, interesującej mnie muzyki, bo jednak Status Qou miało bardziej przebojowe propozycje. Do tej tezy pasuje też to, że żaden z utworów zagranych na "Live In St.Pete" nie przebija ich mega przeboju "Slow Ride". To nagranie to przynajmniej jeden poziom wyżej. Niemniej pozostałe kawałki mają swoją klasę, weźmy chociażby "Fool For The City" czy covery "Take Me To The River" (Al'a Green'a) i "I Just Want To Make Love To You" (utwór Willie Dixon'a po raz pierwszy nagrany przez Muddy Waters'a). To oznacza, że czeka mnie studiowanie całkiem niezłego kawałka historii hard rocka. Całość brzmi świetnie, jak w rasowym hard rockowym zespole powinno być, więc produkcja nie jest stroną do której trzeba się czepiać. Wizja też jest zarejestrowana odpowiednio, nic nie zmęczyło mojego oka. "Live In St.Pete" zostało nagrane w 2011 roku i jest typowym przedstawieniem zespołu z tamtych czasów. Koncert odbył się w dość sporym klubie (scena przypomina tą ze Stodoły), publika reaguje żywo, więc nie jest przypadkową, a raczej tą, która doskonale zna zespół. Ogólnie bardzo fajna rzecz, która na pewno nie jest stratą czasu. Jeżeli wśród naszych czytelników zaplącze się jakiś fan Foghat to mocno namawiam go do zakupienia tego DVD. Innych fanów starego hard rocka również namawiam, może to nie jest Deep Purple czy Led Zeppelin a nawet Nazareth, Uriah Heep czy wspominane Status Quo, ale przypomni dobre stare i zapomniane czasy.
Foghat - Live In St.Pete
\m/\m/
2016 Metalville
Dopiero co przesłuchałem najnowszy album Foghat "Under The Influence", a już mogłem skonfrontować kolejne wydanie zespołu. Uczyniłem, to z tym większą ochotą, iż ostatni album Foghat był bardzo dobry. W dodatku okazało się, że Foghat to dla mnie tajemnica, którą warto poznać. Także skwapliwie zasiadłem przed telewizorem. Fogath działa od 1971 roku aż do dzisiaj, jedynie w latach 1984 - 1986 zespół zawiesił działalność. W aktualnym wieku muzycy głównie koncertują choć od czasu do czasu wydaja albumy studyjne "Family Joules" (2003), "Last Train Home" (2010), "Under The Influence" (2016) i albumy koncertowe "Decades
Saxon - Let Me Feel Your Power
wydał pod tytułem "Clean Your Clock". Ta myśl lekko burzyła odbiór "Let Me Feel Your Power". Jednak krótka dedykacja z kolejnego setu, który nagrano w styczniu 2016 w Brighton, rozwiała ten dyskomfort. Jak już jesteśmy przy ustalaniu zawartości, to bonusem "Let Me Feel Your Power" jest występ Saxon w Chicago z września 2015 roku. Z Monachium mamy trzynaście kawałków, z czego przygniatająca większość to hiciory z całej kariery zespołu, a że akurat kapela promowała studyjny krążek "Battering Ram" to na setliście znalazły się aż trzy kawałki z repertuaru tej płyty, tytułowy, "Destroyer" i "The Devil's Footprint". Ogólnie program części monachijskiej jest bardzo płynny, dynamiczny i mocno kopiący tyłki. Chciałbym żeby zawsze tak wyglądały i brzmiały występy Brytyjczyków. Ogólnie koncert przebiega sprawnie, według pewnego harmonogramu, z zaangażowaniem muzyków jak i publiczności. Ten poziom obowiązuje już od ładnych paru lat i tego muzycy Saxon trzymają się, a fani i widzowie tego wymagają od zespołu. Wizualnie nie notuje tu jakichś szczególnych bajerów, bo najważniejsza jest muzyka i to jakie emocje wywołuje. Po show w Monachium następują trzy utwory zagrane w Brighton, są to "Eye Of The Storm" z "Battering Ram", "Battaluins Of Steel" i "Requiem" dedykowany Lemmy'emu. Repertuar koncertu z Chicago jest trochę inny. W największe przeboje Saxon wplecione są takie kompozycje, jak "This Town Rocks", "Solid Ball Of Rock", "Rock The Nations", "Back To The Wall" czy "Just Let Me Rock". Przez to koncert wydaje się bardziej subtelny, tak jakby bardziej pod gusta Amerykanów. Chyba w tym wypadku jest coś na rzeczy. Niemniej zgromadzona na tym show publika też chętnie bawi się podśpiewuje, pokrzykuje i ogólnie reaguje na to co dzieje się na scenie. "Let Me Feel Your Power" to w sumie potężna muzyczna propozycja zespołu dla swoich fanów, choć kolejna z seri koncertówek ale na tyle zajmująca, że każdy będzie ją chciał. Tym bardziej, że oprócz dysku DVD można przesłuchać sobie całego programu na dwóch krążkach audio.
2016 UDR
To kolejna koncertówka w karierze tego zespołu. Jest jednak coś w Saxon, że nie wzdrygam się, czy przed ich nowym studyjnym albumem, czy też właśnie płytą z nagraniami na żywo. Lata osiemdziesiąte zeszłego wieku nie wrócą się ale Saxon zawsze przygotuje krążek, który chętnie się słucha i chętnie po niego się wraca. Niewielu zespołem ze szczytów tamtego okresu udaje się taka sztuka. Główną atrakcją tego wydania jest koncert z Monachium. Na tą chwilę nie mam takich informacji ale mam podejrzenia, że był to ten sam koncert/koncerty, który zarejestrował Motorhead i
\m/\m/