Spis tresci
Intro Najnowszy nasz numer (72) ma swoich dwóch głównych bohaterów. Pierwszym jest znany szwedzki zespół wywodzący się z nurtu NWO THM. Oczywiście chodzi o Enforcer. Już przy poprzednim albumie "From Beyond" z 2015 roku zastanawiałem się, czy nie zaryzykować dla nich okładki. Pomyślałem jednak, że dopiero przy kolejnej płycie wrócę do pomysłu. Niestety, a może wcale nie, muzycy Enforcer zrobili psikusa. Wraz z najnowszym, albumem - "Zenith" - postanowili wprowadzić pewne zmiany. Do tej pory kapela była kojarzona z oldschoolowym speed metalem oraz tradycyjnym heavy metalem. Gdzieniegdzie w ich muzyce pojawiały się różne odnośniki, a to do bardziej melodyjnych odmian heavy rocka, hard roka, a nawet glam metalu. W sumie fajne smaczki. Tym razem to speed metal i heavy metal są takim smaczkami. Szwedzi tłumaczą zmiany obawą przed zjadaniem własnego ogona, jednak od dawna wiadomo, że zwycięskiej drużyny nie zmienia się... A tu bach! Daleki jestem jednak od obrzucaniem błotem najnowszej płyty Enforcer. Ba, nawet często ją sobie słucham. Z drugiej strony rozumiem zawód tych, którzy oczekiwali kontynuacji obranej drogi na wczesnych albumach przez ten zespół. Niemniej wierzę w Enforcer i ufam, że muzycy przy okazji tworzenia kolejnych dźwięków, dokonają odpowiednich wyborów. Drugim zespołem z okładki jest tunezyjski Myrath. Ich muzyka początkowo inspirowana progresywnym metalem w stylu Dream Theater ewoluowała w stronę ambitnego melodyjnego power metalu a la Kamelot. Do tej pory oba kierunki przenikają się i wzajemnie uzupełniają. Jednak główną cechą Myrath jest wykorzystywanie elementów muzyki orientalnej, bezpośrednio z ich rodzimego podwórka oraz zbliżonych regionów. Jak dla mnie muzyka ciekawa i intrygująca, dlatego z zapartym tchem czekam na ich kolejne krążki. Niestety mam wrażenie, że taka zbitka stylistyczna pasuje tylko mnie, chociaż może się mylę, bowiem już niedługo Tunezyjczycy ze swoim show pojawią sie w Polsce po raz trzeci. Równie ważne są dla mnie wywiady z trzema weteranami polskiej sceny Destroyers, Stos i Turbo. Turbo w wybornym stylu bije kolejne iluś tam lecia, a i u Wojtka Hoffmanna dzieje się pod względem artystycznym i nie tylko, więc ma o czym opowiadać. Z okazji drugiej edycji Hellicon Metal Festival reaktywowały się stare wygi z Stos i Destroyers. W wypadku tego drugiego są duże szanse na kontynuacje, co oldschoolowców powinno cieszyć. No i w sumie dzięki temu wydarzeniu mogliśmy porozmawiać z dawno niesłyszanymi muzykami. Pozostałe materiały z nowego magazynu zostały przygotowane według doskonale znanego schematu, a jego kierunki wyznaczały tradycyjny thrash i heavy metal. Jednak na wyróżnienie zasługują dwa tematy. Pierwszym z nich dotyczy się muzyki z pogranicza thrash metalu i ekstremy. Zawsze staramy się aby jakiś ciekawy przedstawiciel tego stylu znalazł się w kolejnym numerze, jednak tym razem została wyeksponowana ich spora gromadka. Niech wymienię tylko: Possessed, Protektor, Usurper, Bewitcher czy nasz rodzimy Empheris. Drugi motyw, na który warto wskazać, to przedstawiciele doom metalu charakteryzującego się sporą dozą epiki i klasycznego heavy metalu. Dużą przyjemnością, a nawet dumą, jest fakt, że ich najwa-
żniejszymi przedstawicielami są nasi rodacy z Evangelist i Monasterium. A przecież takie Smoulder czy Spirit Adrift mimo również niewielkiego doświadczenia potrafiły zwrócić na siebie uwagę. Choć stosunkowo w bieżącym numerze jest niewiele thrash metalu ale prawie na samym początku znajdziecie rozmowy z muzykami Exumer, I.N.C. (Indestructible Noise Command) i Xentrix. W dalszej części odnajdziecie artykuły o Ravager, Critical Defiance czy Fabulous Desaster. Jest także rozmowa z Dave'em Silverem, którego power/thrashowy Savage Messiah, na ostatnim albumie "Demons" trochę poeksperymentował z melodią. Do tego grona trzeba również zaliczyć kolaborującego z nowoczesnością West Of Hell czy też naszego bardziej alternatywnego ale ambitnego Hunter. Zespołów ze sceny tradycyjnego heavy metalu w nowym magazynie znajdziecie na prawdę sporo. Jednak najbardziej imponujące jest nie ta ilość ale różnorodność tych zespołów. Wystarczy spojrzeć na starych wiarusów z Ruthless, Steel Prophet, St. Elmos Fire, Attica, Ritual, Wretch, Zarpa czy ladies z Rock Goddess. Jeszcze więcej stylistycznych zawirowań odnajdziecie wśród młodzieży, które ciągle dobija się o zainteresowanie, a są to Traveler, Chevalier, Riot City, Booze Control, Skull Fist, Vultures Vengeance, Leathurbitch, Bat, Sanhedrin, Pulver, Ironflame, Pounder, itd. A przecież są jeszcze zespoły, którym daleko do wiarusów a żółtodziobami dawno przestali być, chociażby Twisted Tower Dire czy Metal Inquisitor. Nietaktem byłoby, abym nie wspomniał choćby słowem, o królowej metalu Doro. Cieszy taka aktywność na tej scenie. Oby trwała jak najdłużej. Nie zapominamy o bardziej melodyjnym power metalu. W tym numerze będziecie mogli poczytać artykuły z Paragon, Icarus Witch, Iron Fire, Emerald, Astral Doors itd. Tak naprawdę miało być tych zespołów trochę więcej. Pomyślałem sobie o małym bloku wywiadów aktualnie działających kapel ze sceny melodyjnego power metalu. Niestety ostatecznie zainteresowanie taką formą promocji wyraziła tylko kilka zespołów. Trochę to dziwne, bo ostatnimi czasy niewiele poświęca się im uwagi. Odnajdziecie także kila rozmów z grupami reprezentującymi scenę hard rockową. Przede wszystkim na uwagę zasługuje artykuł o Quiet Riot, ale mamy też wywiad z polskimi młodziakami z Lady Killer czy też króciutki interview z Jamesem Kottakiem o jego nowym projekcie A New Revenge. Miłośnicy progresywnego rocka z pewnością chętnie przeczytają obszerne wywiady z Lion Shepherd i Amarok. Oba wywiady wcześniej znane były z oficjalnej strony naszego magazynu, ale myślę, że nasi czytelnicy są już przyzwyczajeni do takiej formy dostępności naszych materiałów. I tak oto, mniej/więcej wygląda zawartość nowego 72. numeru naszego magazynu. Co do szczegółów całej treści proszę o jej przewertowanie. Jak zawsze liczę, że odnajdziecie dla Siebie drodzy czytelnicy coś do poczytania. Z taka nadzieją, życzę Wam miłej lektury. Michał Mazur
3 4 6 10 12 14 16 18 20 22 23 24 26 28 30 32 34 36 38 40 42 44 46 47 48 49 51 52 54 56 58 60 62 64 66 68 70 72 74 77 80 81 82 83 84 86 88 90 92 93 94 96 97 98 100 102 104 106 107 108 109 110 112 114 115 116 118 120 123 126 127 128 160
Intro Enforcer Myrath Destroyers Stos Turbo Exumer Indestructible Noise Command Xentrix Twisted Tower Die Metal Inquisitor Possessed Protector Usurper Evangelist Monasterium TYR Doro Herman Frank St. Elmos Fire Attika Ritual Steel Prophet Booze Control Ruthless Traveler Pulver Chevalier Pounder Ironflame Savage Messiah Hunter Ravager Bat Empheris Critical Defiance Bewitcher West Of Hell Paragon Icarus Witch Riot City Powergame Sanhedrin Skull Fist Vultures Vengeance Chainbreaker Spirit Adrift Smoulder Leathurbitch Vanik Zarpa Rock Goddess Devil’s Gun Wretch Fabulous Desaster Diabol Boruta Emerald Iron Fire Cryonic Temple Astral Doors Sinbreed Frozen Land Fatal Curse Madog A New Revenge Quiet Riot Lady Killer Lion Shepherd Amarok Reminiscencje NWOBHM Zelazna Klasyka Decibels` Storm Old, Classic, Forgotten...
3
liśmy zapełniać albumu przewidywalnymi utworami.
Wysoka poprzeczka i wiele skrajności Wywiad rzuca trochę światła na to, dlaczego i jak zmienił się Enforcer. Zespół obawiał się syndromu Motörhead i AC/DC, kapel, których urok wciąż opiera się na kilku wczesnych płytach. Szwedzi z piątą płytą kombinowali przez cztery lata. Co wyszło, już wiemy, a jak wychodziło dowiecie się z naszej rozmowy. HMP: Zapowiadając nowy album mówiliście, że pragniecie stworzyć coś naprawdę wielkiego. Jak trudno pracuje się pod presją narzuconego celu? Olof Wikstrand: Dobre pytanie. Chcieliśmy zrobić coś wielkiego. Nie po prostu "kolejny album". To nie miał być przypadkowy zestaw piosenek, ale utwory, które stworzą udaną całość. Jak nam się to udało? Myślę, że bawiąc się różnego rodzaju ekstremami, tworząc bardzo zróżnicowane utwory. Żaden kawałek na albumie nie powinien brzmieć jak poprzedni, wszystkie powinny służyć nadrzędnemu celowi. Jednocześnie całość powinna być dobrze napisana, chwytliwa, a każdy utwór powinien być hitem. Niezwykle rzadko zespoły są niezadowolo-
Mötley Crüe. Wybierając ten utwór do promowania nowej płyty chcieliście zaznaczyć nowy kierunek Enforcer? Z jednej strony tak, ale z drugiej strony już wcześniej bawiliśmy się tego typu brzmieniem, jak np. na "Diamonds" z 2010 roku, który zawiera wiele takich rockerów. Podążanie w tym kierunku jest dla nas naturalne. Tym razem jednak nie chcieliśmy jedynie sygnalizować inspiracji, lecz wykorzystać to brzmienie na 100%. Iść na całość. Pomysł na zmianę estetyki przyszedł spontanicznie, czy rzeczywiście uznaliście, że dobrze jest kiedy zespół się rozwija, zmienia i wdraża nowe pomysły? Nie uważam, żebyśmy zmienili naszą estetykę, a przynajmniej nie było to intencjonal-
Słychać, że nadal chętnie czerpiecie z muzyki lat 80. Na "Zenith" poza riffami słychać też popularną w tamtym okresie perkusję z efektem pogłosu - na początku "The End of the Universe" czy inspirowane latami 80. klawisze w "One Thousand Years of Darkness". Na jakieś zasadzie dobieracie te efekty lat 80. do swojej muzyki? Jak długo zastanawiacie się nad ich użyciem, tak, żeby dodać klimatu a jednocześnie nie przesadzić? Nie da się ukryć: jeśli grasz metal, to będziesz się inspirował latami 80., bo to była złota era dla tego typu muzyki. Do swojej twórczości możesz dodawać różnego rodzaju rzeczy. Nie mam żadnego problemu z używaniem klawiszy. Dodajemy je, aby trochę podkolorować utwory, aby wykreować atmosferę. Tego typu zabiegi zmieniają "zwyczajny" riff w coś, co ty, jako słuchacz, zapamiętasz. Taka dodatkowa szczypta przyprawy. Metallica zrobiła sporo takich zabiegów na swoim "Czarnym albumie". Mają tam masę dogrywek, efektów dźwiękowych, o których tak naprawdę nie myślisz, gdy słuchasz tej płyty po raz pierwszy. Jednak gdy już je zauważysz, to stwierdzisz, że dodają one głębi każdemu riffowi. Ciężko pracowaliśmy, aby uzyskać podobny efekt; stworzyć atmosferę nie tylko samą przesterowaną gitarą, ale dodać do niej sporo smaczków. Fundamentem oczywiście nadal powinna być gitara, perkusja i bas, wciąż przecież jesteśmy zespołem metalowym, czy też rock'n'rollowym. Kiedy przesuwasz ciężar w stronę keyboardów, wtedy stajesz się czymś innym, my natomiast używamy ich jako dodatku. "The End of an Universe" kryje jakąś symbolikę? Zaczyna się podobnym stylu jak kawałek Queensryche o tytule... "En Force". To pewnie nie przypadek? To czysty przypadek. Nigdy nie słuchałem zbyt dużo Queensryche szczerze powiedziawszy.
Foto: Nuclear Blast
ne z najnowszej płyty. Wy postawiliście sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Czujesz, że udało Wam się sprostać Waszym wymaganiom? Wiąże się to po części z faktem, że wydanie albumu zajęło nam tak dużo czasu. Zawiesiliśmy poprzeczkę zajebiście wysoko. Zdaje się, że robiliśmy tak w przypadku każdego albumu. Robimy to, ponieważ chcemy stawać się lepsi i za każdym razem lepiej robić każdą rzecz. Powiedziałbym, że postaraliśmy się najlepiej, jak było możliwe spełnić te wymagania. "Die for the Devil", kawałek, którym promujecie nową płytę nawiązuje stylistyką do hard'n'heavy lat 80, choćby do wczesnego
4
ENFORCER
ne. Naprawdę myślę, że wciąż jesteśmy tacy sami. Udało nam się jednak wstrzyknąć trochę różnorodności w ten album. Jedyna zmiana to fakt, że odważyliśmy się zamieścić na nim wiele skrajności. Fakt, oczywiście nie porzuciliście swoich korzeni. Oba speedowe kawałki na Waszej płycie, "Thunder and Hell" i "Searching for You" są w klasyczny dla Was stylu. Pochodzą z jakichś sesji nagraniowych z przeszłości czy nagraliście je celowo na "Zenith"? Nie, to są nagrania pod nowy album. Wiedzieliśmy, że będziemy chcieli nie tylko odkrywać nowe lądy dla Enforcer, ale również pokazać, że się nie zmieniliśmy, że wciąż mamy takie same pomysły, przy czym nie chcie-
Z tym kawałkiem wiąże się jeszcze jedno skojarzenie. Motoryka i budowa kompozycji kojarzy się z "For Whom the Bell Tolls" Metalliki. To celowe nawiązanie? Nie, tak naprawdę to nie, a przynajmniej ja o tym w ten sposób nie myślałem. Jak w ogóle idzie ten kawałek? (zaczyna nucić pierwsze takty Metalliki). To chyba inne tempo, jakieś 6/8 (nuci dalej). Bardzo ciekawa jest aranżacja, zwłaszcza sekcji rytmicznej, w "Sail on". Skąd pomysł na tak nietypowy dla Was kawałek? Masz na myśli wykorzystanie shakerów? Używaliśmy ich właściwie w każdym utworze na płycie, żeby podbić hi-hat, nadać mu trochę więcej wyrazistości. Ten pomysł też wzięliśmy od Metalliki z "Czarnego albumu", przy czym tam shakery są nałożone na hi-hat przez cały czas. Sprawia to, że jest on bardziej słyszalny a rytm bardziej buja, kiedy stosujesz ten efekt w tle. Nie powinieneś tego jednak słyszeć, lecz poczuć. Innym zupełnie zaskakującym połączeniem jest zaaranżowanie kawałka o mrocznym
tytule "Forever we Worship the Dark" w zupełnie lekki sposób - mam na myśli chwytliwy wręcz taneczny refren i chóralne ozdobniki. Celowo chcieliście zaskoczyć słuchacza takim zderzeniem światów? Ostatnio z takich zabiegów słynie Ghost. Byli Waszą inspiracją w tej materii? I tak i nie. Tzn. wyrażamy siebie głównie przez mroczne teksty, zawsze tak było, więc jest to jakby normalne. Muzycznie ten utwór może wydawać się inny, ale… Teraz jak o tym wspomniałeś, to naprawdę podoba mi się ten kontrast: wyrażasz jedno muzyką, a co innego tekstem. Gdybyś miał radosną muzykę i taki sam tekst, wyszłaby z tego niemal parodia czy też kalka. Można z tym jednak zrobić coś bardziej oryginalnego. Tak to po prostu u nasz wyszło, całkiem naturalnie.
ny? Tak, ponieważ i tak znał już wszystkie kawałki. My go znaliśmy, a on wiedział, w jaki sposób pracujemy. Wiele razem graliśmy, więc wszystko odbyło się bezproblemowo. Kiedy wypuściliście klip do "Die for the Devil" w wersji hiszpańskiej wyglądało to tylko na jeden ukłon w stronę hiszpańskojęzycznych fanów. Zaskoczyliście nas, kiedy okazało się, że wydaliście całą płytę w tym języku. Wydajecie ją z myślą o rynku Ameryki Południowej? Zgadza się, zrobiliśmy to głównie dla fanów w Ameryce Południowej, ale każdy kto chciałby posłuchać tej wersji albumu, oczywiście może to zrobić. Wyszło to całkiem
mu jakieś wskazówki, surowe pomysły, ale to właściwie jego wizja. Co będzie po "Zenith"? Pisząc tę płytę chcieliście osiągnąć coś wielkiego. Masz już plany na to, jak ustawić sobie poprzeczkę po tej płycie? Zbyt wcześnie, żeby cokolwiek powiedzieć na ten temat. Nawet nie wiem czy zrobimy kolejny album (śmiech). Póki co dobrze mi z tym uczuciem, że udało się zrobić "Zenith" i mogę już o tym nie myśleć. Na fanpage'u Enforcer widnieje wiele zdjęć fanów z tatuażami z okładką "From Beyond". To chyba najczęściej tatuowana Wasza okładka. Zastanawiacie się czy "Ze-
Zupełnie inną stronę płyty prezentują takie kawałki jak "Zenith of the Black Sun" i "Ode to Death", które uderzają w majestatyczną epicką nutę. Na poprzedniej płycie tego typu utworem był znakomity "Mask of Red Death". Po cichu liczyliśmy, że właśnie ten typ kawałków rozwiniecie na nowej płycie. Jak się czujesz w takiej estetyce? Mimo, że nowa płyta jest bardziej rock'n'rollowa niż poprzednia, umieściłeś dwa tego typu kawałki. Tu znów chodzi o zróżnicowanie i kontrast pomiędzy utworami. Uważam, że warto mieć tego typu kawałki jako przeciwwagę dla pozostałej zawartości płyty, która jest taka, jak wspomniałeś - bardziej rock'n'rollowa. Tak jak mówiłem na początku, chcieliśmy zrobić album, który składałby się z różnych ekstremów. Co więcej, na krążku jest też numer zaaranżowany na pianino. Jego użycie też wiązało się z "chęcią zrobienia czegoś nowego"? To kolejny element, który sprawia, że album staje się dobry. Jeśli wszystko brzmi inaczej, to staje się lepsze. Tak uważam. Są zespoły, które się nie rozwijają, nie dojrzewają. Na przykład Motörhead czy AC/DC zawsze grają to samo. Grają bezpiecznie. Przy czym oczywiście są to wielkie zespoły. Motörhead przebił się swoim pierwszym czy drugim albumem i od tamtego czasu zbytnio się nie rozwinął. Wszyscy chcą słuchać utworów głównie z ich drugiej płyty. To samo tyczy się AC/DC: rozwijali się jakoś tak do 1980 a potem już osiadli. Po "Back in Black" nie stworzyli nic nowego, wiesz co mam na myśli? Tak. Mimo umieszczenie na "Zenith" wielu różnych stylistyk, temp i aranżacji, brzmienie albumu jest znakomite i - co ważne - bardzo spójne. Jak udało Wam się tak dobrze nagłośnić tak różnorodny album? Staramy się mieć otwarte umysły. Nie mówimy sobie, że nie możemy czegoś zrobić, bo nie jest wystarczająco heavy metalowe; to nie jest nasze podejście. Wręcz przeciwnie - każdy pomysł uważamy za dobry i tworzymy z niego utwór, w jakimkolwiek stylu nam wyjdzie. Przy czym w tym wszystkim nadal brzmimy jak Enforcer. Tym razem Jonathan Nordwall dołączył do zespołu na stałe. Pamiętam go jak grał gościnnie na Waszym koncercie w Berlinie. Jego wybór na gitarzystę był zatem natural-
Foto: Nuclear Blast
nieźle. Jak trudno było przetłumaczyć tekst tak, żeby pasował do linii melodycznych i żeby te nie straciły mocy? Zdarzało Wam się zamieniać zdania miejscami lub wprowadzać inny tekst? To właściwie niemożliwe. Nie tłumaczyliśmy tekstów, lecz napisaliśmy je na nowo. Inaczej się nie dało; ten język działa zupełnie inaczej, zdania są zdecydowanie dłuższe, więc napisaliśmy je ponownie. Fani w Szwecji nie czują się zawiedzeni, że nie powstała wersja w Waszym rodzimym języku? Nie jesteśmy rozpoznawalnym zespołem w Szwecji, ludzie nas za bardzo tu nie znają. Szwecja to nie jest dobry kraj dla ciężkiej muzyki.
nith" też trafi na ciała fanów? Może można po tatuażowych statystykach oceniać popularność Waszych płyt? Okładka "From Beyond" doskonale się sprawdza jako tatuaż. Jest bardzo prosta i bezpośrednia. "Zenith" jest bardziej złożony, ma więcej kolorów. Może też się nada, nie wiem w sumie. Nie jest to zbyt oczywisty wzór. Myślałem o tym, ale nie wiem. Zobaczymy najpierw jak ludzie przyjmą album. Może go znienawidzą? Maciej Uba, Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Paweł Izbicki
Jak zawsze Waszej muzyce towarzyszą przemyślane grafiki na wysokim poziomie. Okładkę do "Zentith" zaprojektował Velio Josto. Domyślam się, że koresponduje ona z takimi kawałkami jak "Zenith of the Black Sun" i być może "Forever we Worship the Dark". Co kryje się za tą koncepcją? Daliście Josto konkretne wytyczne czy sam narysował tak ciekawy obraz? W większości to była jego koncepcja. Dałem
ENFORCER
5
...nic nie jest niemożliwe... Moja znajomość z tym, zespołem trwa od albumu "Desert Call" z roku 2010. Muzyka utrwalona na nim zdobyła mnie szturmem. Był to pomysłowy i melodyjny prog-power z dużą dawką muzyki orientalnej, rozpalającą wyobraźnie słuchacza. Wraz z kolejnymi płytami mój szacunek do poczynań muzyków Myrath wzrastał. Zdaje się, w ten sam sposób reagowali fani w Europie i Japonii. Mimo, że Myrath w Polsce był już dwa razy, to takiej pewności nie mam, jeśli chodzi o polskich fanów ambitnego power metalu. Z przekonaniem i chęcią zmiany takiego stanu rzeczy zachęcam do poznania najnowszego dokonania Tunezyjczyków płyty "Shehiki". Jej jakość wzbudza wśród muzyków Myrath nadzieję zdobycia kolejnego szczebla drabiny na szczyt kariery. Natomiast we mnie, że wszelkie dotychczasowe realne i wyimaginowane bariery polskich fanów w zaakceptowaniu Myrath zostaną wyeliminowane, pozostawiając jedynie szczere zainteresowanie muzyką tego zespołu. HMP: Wasz nowy album "Shehiki" promują single "Dance" i "No Holding Back". Do każdego z nich nakręciliście teledysk. Utrzymane są one w konwencji przygodowych filmów fantasy. Oba filmy to kon tynuacje teledysku do utworu "Belive" z poprzedniego krążka "Legacy". Czy ta swoista trylogia to zamknięta księga czy możemy spodziewać się jej kontynuacji? Zaher Zorgati: Zawsze staramy się pozostawiać rzeczy otwarte. Zdecydowanie, zrobiliśmy trylogię, ale kto wie - może będziemy mieli nowy materiał w niedalekiej przyszłości. Z "Believer", "Dance" i "No Holding Back"
innym - o ludzkości, wojnie, wierze, nadziei i naszym spadku. Jak chodzi o teksty, to byliśmy bezpośrednio inspirowani przez same kawałki, ich tempo, radość, którą w nie włożyliśmy. Właśnie dlatego, jak na razie, nigdy nie mieliśmy chęci, by zrobić album koncepcyjny. Różnie to bywa u muzyków. Jedni piszą najpierw muzykę a później starają się dopa sować teksty. Drudzy najpierw piszą histo rie, które mają opowiedzieć na płycie a następnie muzykę. Jak to jest w waszym wypadku? Zawsze zaczynamy od muzyki. W ten sposób
jak najbardziej zaangażowani. To pierwszy album Myrath, przy którym pracował Hiba. Aymen jest naszym tekściarzem od początku, a Perrine działa z nami od czasu "Legacy". Napisanie tekstów do całego albumu zajęło prawie cały miesiąc pracy. Co ogólnie inspiruje was w czasie pisania tekstów. Czy są to wydarzenia z codzien ności, czy raczej refleksje po obejrzeniu filmu czy też przeczytaniu książki? Zwykle po obejrzeniu filmu, tak jak w przypadku paru kawałków z "Legacy". Na przykład "The Unburnt" był o Khaleesi z "Gry o Tron", "Nobody's Lives" czerpało inspirację z "Mister Nobody". Jak chodzi o "Shehili", album zainspirowały nasze własne uczucia: szczęście, smutek i rozpacz, ból, żal, dzieciństwo. W waszej muzyce słuchacza uderza jej bajkowość. Pewne aspekty bajkowości można zobaczyć też w Waszych ostatnich teledyskach. Czy lokalne tunezyjskie baśnie miały na Was jakiś wpływ? Oczywiście, w Tunezji się urodziliśmy (śmiech). Ale jak chodzi o klipy, zainspirowały nas "Baśnie tysiąca i jednej nocy", które zaadaptowaliśmy na potrzeby naszego onirycznego świata. To tak bogata historia, że masz dzięki niej tysiące pomysłów! My zrobiliśmy z tego coś nieco bardziej osobistego. Nie wiem, czy zauważyłeś, ale w "No Holding Back" wpletliśmy też trochę World of Warcraft, kiedy mag Elyes zmienia żołnierza w owcę. Zachód uwielbia orientalne baśnie. Nie ma chyba na świecie dziecka, które by nie znało przygód Aladyna... Jak myślicie, co bardziej przyciąga zachodnią kulturę, orientalizm tych historii czy raczej uniwersalny język awanturniczej przygody ich bohaterów? Myślę, że chodzi o obydwie rzeczy. Orientalizm to dla wielu ludzi magia i dawne, mistyczne czasy. To ze względu na unikalność orientalnej architektury i cywilizacji, ale też przez sposób, w jaki Disney zaadaptował go pod wyobraźnię dziecięcą. I nawet nie będąc z kraju zachodu, podoba nam się sposób, w jaki jest prezentowany światu.
Foto: earMusic
próbowaliśmy zmienić podejście do promowania muzyki, łącząc naszą muzykę z silną wizualną historią. Będziemy tak robić dalej, nawet jeśli zmienimy samą historię, czy nawet cały zamysł. Utwory "Dance" i "No Holding Back" inte gruje treść. Czy pozostałe kompozycje z "Shehiki" łączy ta sama opowieść? O czym opowiadacie na nowej płycie? "Shehili" nie jest albumem koncepcyjnym, "Dance" i "No Holding Back" są ze sobą połączone, ponieważ musieliśmy zrobić do nich dobrą historię wizualną. Teksty nie są ze sobą połączone. Każdy utwór opowiada o czymś
6
MYRATH
komponuje Myrath. Zaczynamy śpiewać fonetycznie do riffów, refrenów itp., a potem staramy się wydobyć z tego mocny motyw przewodni z silnym przesłaniem. Ale to musi pasować do rytmu flow. Nigdy nie próbowaliśmy zaczynać od tekstu. Jak długo pracowaliście nad tekstami na "Shehiki"? Kto jest ich głównym twórcą? Kto w ogóle pisze je za zwyczaj? Mamy na tym albumie trzech tekściarzy: Aymen Jaouadi, Perrine Perez-Fuentes i Hiba Ghanem. Każdy z nich wybrał sobie utwór według upodobania i w ten sposób mieliśmy pewność, że będą mocno zainspirowani oraz
Jak długo pisaliście muzykę na nową płytę? Czy macie swój sposób na pisanie kompozycji? Dopracowaliście się jakiegoś specjalnego kodu muzycznego? Nie mamy żadnego kodu. Najlepszy sposób na zrobienie czegoś to myślenie nietuzinkowe, bez zasad - właśnie tak robi to Myrath. Każdy z nas komponuje, nawet producent Kevin Codfert, który jest jednym z głównych kompozytorów. Jeśli coś jest dobre, to bierzemy to, jeśli złe - usuwamy: bez ego, pracy w kilka osób. Komponowanie zajęło pół roku, ale aranżacja trwała ponad rok. Staramy się zachować prostotę: czy dany utwór brzmi dobrze z jedna gitarą akustyczną? Tak? Bierzemy. Na początku wasza muzyka mocno nawiązywała do progresywnego metalu i dokonań takich zespołów jak Dream Theater czy Symphony X. Te inspiracje są nadal słyszalne ale moim zdaniem swoją muzykę skierowaliście bardziej w rejony ambitnego power metalu typu Kamelot. Dobrze to zaobser-
wowałem? Szczerze mówiąc, "Shehili" nie jest inspirowane przez Dream Theater, Symphony X czy Kamelot, słuchaliśmy dużo muzyki andaluzyjskiej, berberyjskiej i francuskiej muzyki, ale nic z tego nie było zespołem metalowym. Ale masz rację, na początku, zwłaszcza na pierwszych albumach, musieliśmy odnaleźć własną osobowość, tak jak każdy nowy zespół, więc jako fani progresywnego metalu, przełożyliśmy nasze inspiracje do naszej muzyki, a to główny powód, dla którego w przeszłości można było słyszeć takowe inspiracje. Skąd u Was zainteresowanie właśnie takimi stylami muzycznymi? Jakie zespoły Was najbardziej inspirowały? Kiedy miałem 13 lat, mój kuzyn przyniósł mi taśmę, na której było mnóstwo metalowych zespołów, typu Metallica, Pantera, WASP, itd. Wtedy też pierwszy raz w życiu słuchałem metalu. Wzorowaliśmy się wieloma zespołami, ale, jako wokalista podjąłem decyzję dzięki Dio.
czy tylko wasza interpretacja? Tunezyjska muzyka to nie do końca muzyka orientalna (śmiech). To jeden z powodów, dla których musieliśmy stworzyć nowy styl muzyczny nazwany Blazing Desert Metal, który jest nowym gatunkiem. Orientalna dźwięczność oczywiście jest częścią tunezyjskiej muzyki, ale to nie jedyny składnik. Nasza Ojczyzna miesza sporo różnych wpływów, jak berberyjska czy andaluzyjska muzyka. Czy w swojej twórczości wykorzystujecie również muzykę z innych regionów arabskich? Chcielibyśmy wmieszać rytmy muzyczne z regionu Gnawa (w Maroku), uwielbiamy tamtejszą muzykę, ale nigdy nie mieliśmy okazji
nów w utworach, ale niestety doszły do nas opinie metali, którzy tego nie rozumieli, a nawet uznawali to za potknięcia. Szczerze mówiąc, nieco zrezygnowaliśmy z ornamentów, które dla Europejczyków były zbyt skomplikowane. Trzecia cecha Waszej muzyki to melodia. W zasadzie z każdym albumem tej melodii w Waszej muzyce jest coraz więcej... Tak, to prawda. Kiedy komponujemy utwór, chcemy żeby dobrze brzmiał w najmniejszej konfiguracji: wokalista i gitara. Chyba właśnie dlatego wychodzą nam mocne melodie. Jak już wspomniałeś, swoją muzykę określacie sloganem Blazing Desert Metal, co według Was on oznacza, Jak to maja rozu -
Pochodzicie z Tunezji czyli z kraju, które nie kojarzy się z rockiem a tym bardziej z heavy metalem. Gdzie i w jaki sposób można poz nać w Tunezji muzykę rockową czy też met alową? Ojciec Maleka był metalem. Może jednym z pierwszych w Tunezji (śmiech). Odkrył tę muzykę kiedy kończył studiować w USA. No i sam wiesz, że metal jest muzyką viralową, nie potrzebuje wcale silnej promocji… Ale jest jednak bardzo słabo znana w Tunezji. Czy bycie fanem albo muzykiem heavymetalowym w Tunezji to jakiś problem? Niespecjalnie, znaczy - to nie jest niebezpieczne. Dużo ludzi łączy to z Satanizmem, ale nikt w Tunezji nie został zabity podczas słuchania metalu. Foto: earMusic
Domyślam się, że tunezyjska scena metalowa jest niewielka. Co możesz o niej powiedzieć? Tak, metalowa scena jest mała, nie mamy żadnej platformy dla metalu, żadnej wytwórni, wydawców. Jest parę dobrych zespołów, ale przez brak rynku prawie niemożliwym jest zrobić cokolwiek dla nich. Jednakże, mogę cię zapewnić, że tunezyjscy metale i fani są najlepsi na Ziemi. Powinieneś sprawdzić na Youtube koncert, który daliśmy dla 7000 fanów Myrath w amfiteatrze Carthage, zrozumiesz o co mi chodzi (śmiech). Kolejnym ważnym elementem Waszej twór czości jest muzyka orientalna, a raczej muzyka regionalna. Czy ta muzyka wsiąkła w Was od małego czy też na potrzeby zespołu studiujecie ten temat, wyszukując coraz to nowe źródła wiedzy o niej? Tunezyjska muzyka płynie w naszej krwi, Myrath urodzili się z nią. Nie musimy głowić się nad wplataniem tych wpływów, bo one są już w naszej głowie kiedy komponujemy. Nie znaczy to oczywiście, że nie szukamy nowych źródeł wiedzy. Na przykład, coraz bardziej interesują nas marokańskie i indyjskie rytmy. Nasza muzyka będzie ewoluowała wraz z każdym kolejnym albumem. Czy te fragmenty orientalizmów to oryginalna muzyka pochodząca z Waszego kraju,
eksperymentować z nią w kontekście Myrath. Do nagrania tych partii używacie oryginal nych instrumentów i muzyków, czy raczej są to sample i sami je aranżujecie? Przeważnie współpracujemy z prawdziwymi muzykami. Pracowaliśmy z wiolinistami tunezyjskiej orkiestry symfonicznej, prawdziwych klarnecistów, darbokistów, itp… Głównym powodem jest to, że to oczywiście brzmi lepiej, ale też prawie niemożliwym jest odtworzenie prawdziwego wiolonczelisty przy zwykłym VST czy samplach! Niektóre partie wokalne śpiewane są w Waszym rodzimym języku, robicie to dla jeszcze większej ekspresji, różnorodności... no właśnie, dlaczego? Łatwiej jest mi śpiewać ćwierćtony i arabskie fleksje w moim ojczystym języku. Zależnie od aranżacji wokalnej, jestem pewien jakiego języka użyję. Jestem ciekaw jak w ogóle Europejczycy odbierają Wasz pomysł na muzykę, a szczegól nie na wspomniane ornamenty orientalne? Bywają osoby, które negatywnie reagują na mocno wyeksponowaną o Was muzykę regionu śródziemnomorskiego? Zdarzało się to w przeszłości. Na przykład na albumie "Desert Call" było dużo ćwierćto-
mieć Wasi fani? Blazing Desert Metal to gatunek muzyczny Myrath. Wpletliśmy w naszą muzykę tyle inspiracji, że głupio byłoby teraz nazywać ją "oriental" czy "prog", czy nawet "symfoniczną". Nasza muzyka przywodzi na myśl Płomienną Pustynię, dlatego tak ją nazwaliśmy. Każdy Wasz album to spotkanie z niesamowicie nasyconą i bogatą muzyką. Dzięki czemu mozolnie i powoli zdobywacie coraz większa popularność. Nie inaczej jest z "Shehiki". Jak myślicie czy Wasz najnowszy album będzie przełomowy i dobijecie do pułapu zespołów typu Kamelot czy Symphony X, bo chyba na szczyt, jaki osiągnął Dream Theater, to w dzisiejszych czasach nikt nie ma szans wspiąć się tak wysoko... Osiągnęliśmy pewien poziom popularności bez żadnej promocji. Dzisiaj jest pierwszy raz, kiedy pracujemy z prawdziwą wytwórnią z prawdziwą promocją. Trzymajmy za to mocno kciuki... A na marginesie, nic nie jest niemożliwe, osiągnięcie poziomu Dream Theater wydaje się możliwe, nawet jeśli będzie to bardzo trudne (śmiech). Uwielbiam takie albumy jak "Shehiki", słucha się je od pierwszej nuty do ostatniej z zapartym tchem. Promujecie go singlami "Dance" i "No Holding Back" ale w
MYRATH
7
zasadzie każda kompozycja może być takim singlem. Będziecie wypuszczali kolejne sin gle/teledyski z tej płyty? Bardzo byśmy chcieli. "Monster In My Closet" zdaje się być dobrym kandydatem na czwartego singla (śmiech). Jesteście niesamowitymi muzykami, czy grę na instrumentach i sztukę śpiewania uczyliście sami czy też pobieraliście prywatne nauki u nauczycieli lub szkołach muzy cznych. Jacy muzycy są dla was wzorami i idolami? Malek i Morgan byli w tej samej szkole: MAT, która jest słynna rockową szkołą muzyczną we Francji, Anis sam nauczył się grać an basie, Elyes skończył konwersatorium, ja
niż we Francji, ponieważ japońscy fani zdają się przywiązywać większą wagę do szczegółów. Chcą wiedzieć wszystko o zespołach, a to coś naprawdę wyjątkowego. Gracie koncerty klubowe i duże festiwale, gdzie czujecie się lepiej? Osobiście wolę małe kluby, bo jest się bliżej publiki. W Polsce wystąpiliście dwa razy. Pod koniec roku 2017 w Krakowie i na początku 2016 roku w Warszawie. Jakieś miłe wspomnienia? Oczywiście. Wiesz, zasadniczo publika jest tym, co pamięta muzyk, a ja pamiętam, że tłum był fantastyczny. Bardzo chciałbym
ceny. Wszystko jest teraz strasznie drogie, ale jak chodzi o bezpieczeństwo, wszystko gra. Ostatnie lata Europę nęka bardzo duży napływ ludności z Azji Mniejszej i Afryki. Jakie jest wasze zdanie dotyczące tej migracji? Czy słusznie są niepokoje tych ludzi, że napływowa arabska ludność nie jest w stanie zintegrować się w Europie i jest dużym problemem, a nawet zagrożeniem dla europejczyków? Ogromna populacja nieprzygotowana na integrację może być potencjalnym zagrożeniem. To nie kwestia bycia z Azji Mneijszej czy Afryki. Edukacja i tolerancja są kluczowe. Obecne migracje to tylko początek, w najbliższej przyszłości świat będzie musiał się zmierzyć z olbrzymimi migracjami z powodów klimatycznych. Musimy nauczyć ludzi tolerancji. Europejczycy też mogą w najbliższej przyszłości zacząć emigrować do innych państw - one też muszą być gotowe na odpowiednie przyjęcie Europejczyków. Zaczęliśmy od teledysków i na nich skończymy. Wyprodukowanie takich teledysków to są konkretne koszty. Wy w dodatku zaan gażowaliście wielu aktorów i statystów, a także postawiliście na nie tak tanią technikę cyfrową. Ogólnie zespoły uciekają od tej formy promocji, dlaczego Wy mimo wszystko postawiliście na nią? Jedynym sposobem na przekazanie naszych szalonych historii było użycie 3D i post produkcji. Współpracowaliśmy z ekipą Icode, która jest świetną firmą z Serbii, do tego nie tak drogą, jak ludzie sobie to wyobrażają. Oczywiście, to jest drogie, ale na przykład zrobienie tego samego we Francji wyniosłoby pięć razy tyle.
Foto: earMusic
jestem autodydaktyczny, a Kevin Codfert, nasz producent, jest absolwentem konserwatorium, gdzie w wieku 12 lat otrzymał złote wyróżnienie. Gdzie i z kim nagrywacie swoją muzykę? Są to Wasze domowe studia czy też wyspecjalizowane i profesjonalne studia? Macie swoich ulubionych techników dźwięku i pro ducentów muzycznych? Nagraliśmy niemal wszystko z Kevinem Codfertem, poza perkusją, za to odpowiadał Eike Freese. Kevin z nami komponuje i produkuje naszą muzykę, ale po raz pierwszy, przy "Shehili", współpracował z dwoma innymi producentami (Eike Freese i Jens Bogren). W sumie trzech producentów, jedna wizja. Ogólnie dość często koncertujecie... jak odbierane jest Wasze show przez fanów w Europie? Każdy koncert jest dla nas jak impreza. Na scenie gramy z orientalnymi tancerkami, które tańczą taniec brzucha. Europejskim fanom bardzo odpowiada, że chcemy uszczęśliwiać ludzi. Atmosfera jest generalnie bardzo gorąca jak chodzi o Myrath (śmiech). Kilka razy graliście w Japonii, jak bardzo różni się tamtejsza publiczność? Uwielbiamy Japonię, ich kulturę i fakt, że tamtejsi fani są pokorni wobec muzyków i bardzo ich szanują. Publika jest nieco inna
8
MYRATH
mieć czas na odwiedzenie Polski, żeby dowiedzieć się czegoś o jej kulturze! Opowiedz o trasie promującej "Shehiki", czego możemy spodziewać sie w najbliższym czasie? Właściwie, to aktualnie nad tym pracujemy. Niedługo ogłosimy daty koncertów. Naszym celem jest grać jak najwięcej koncertów promujących "Shehiki". Od jakiegoś czasu współpracujecie z earMusic. Jak oceniacie tę współpracę, macie ich wsparcie, czujecie, że są wstanie zapewnić Wam dużą promocję? "Shehili" to tak naprawdę pierwszy album, nad którym pracowało earMusic. Ufamy im, odwalają dobrą robotę: okładki magazynów, setki wywiadów, promocje, itp… Tak, uważamy, że dają nam naprawdę dużą promocję. Nadal stacjonujecie w Tunezji czy przeprowadziliście się już do Europy? Elyes i Morgan mieszkają we Francji, Anis w Gruzji, Malek i ja dalej mieszkamy w Tunezji, ale naszym celem jest przeprowadzić się do Europy. Ale musimy mieć sprzedaż na dobrym poziomie, żeby mieć okazję na przeprowadzkę (śmiech). Jak żyje się w Tunezji? Życie jest OK. Znaczy, nie jest tak dobrze jak wcześniej, przed rewolucją, jeśli chodzi o
Choć do produkcji hollywoodzkim trochę im brakuje, ale zachwycają pomysłowością i rozmachem. Wy też lubicie serie filmów z Indiana Jones, Lara Croft czy Jacka Sparrowa? Tak, uwielbiamy te filmy! Poziom klipów wideo Myrath jest oczywiście daleko od Hollywood, ale najważniejsza jest historia. Przy dobrej historii, ludzie są dużo bardziej pobłażliwi co do "kwestii technicznych". W Polsce mówi się, że w każdym dorosłym mężczyźnie drzemie mały chłopiec. Wy też macie w sobie takiego małego chłopca? Bycie dorosłym oznacza stratę mnóstwa kreatywności. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że to nasza praca - mieć w sobie takie małe dziecko. To właśnie ten wewnętrzny dzieciak tworzy historie i komponuje utwory. Michał Mazur Tłumaczenie: Karol Gospodarek
prawdę oryginalny progresywny band. (4) Myrath - Desert Call 2010 XIII Bis/Amro
Myrath - Hope 2007 Brennus Music
Gdzieś w 2010 roku w moje ręce wpadła płyta Myrath "Desert Call". Co tu dużo mówić. Zachwyciłem się nią. Wtedy myślałem, że mam do czynienia z debiutem. Jednak dość szybko okazało się, że parę lat wcześniej - bo w 2007 roku Tunezyjczycy wydali swój pierwszy album zatytułowany "Hope". Krążek rozpoczyna się intro, które od razu wyjaśnia w czym tkwi wyjątkowość tego zespołu. A chodzi o wykorzystywanie znakomicie zaadaptowanych orientalnych melodii, basenu śródziemnomorskiego, a najpewniej, bezpośrednio z ojczyzny muzyków Tunezji. Owe orkiestracje są niezwykle barwne i bajkowe, do tego z wykorzystaniem oryginalnego instrumentarium. Nie chodzi tylko o same wstawki ale także o melodie, które nierzadko są głównymi tematami poszczególnych utworów. Same orkiestracje, bogato zaaranżowane, na razie są dość dyskretne, choć przez swoją specyfikę intensywnie wyróżniają się na tle całej muzyki. Znakomicie można to zaobserwować w tytułowej kompozycji "Hope". Niemniej prawdziwą istotą Myrath na debiucie to znakomitej jakości progresywny metal, w stylu Dream Theater, Symphony X czy Pagan's Mind. Wielowątkowością, wielobarwnością, emocjonalnością, klimatycznością, bogatą strukturą, techniką czy niezwykle tajemniczą aurą Tunezyjczycy od samego początku dorównują swoim idolom. Na polu wykonawczym też nie słychać jakiejś różnicy. Jak to bywa w wypadku muzyków grających procesywny metal ociera się on o wirtuozerię. O ich rozmachu i braku respektu do wielkich i mocno rozbudowanych form, niech za przykład posłuży ponad jedenasto-minutowy "Confession". Choć pod względem melodyjności zdecydowanie wolę równie pokaźny "Seven Sins". W kwestii kompozycji zdarzają się również wpadki, a w zasadzie na "Hope" miało miejsce jedno takie potknięcie, a jest nim słabo wymyślona końcówka "My Inner War". A może to tylko moje odczucie... Kontynuując wytykanie słabych stron debiutu Myrath trzeba wspomnieć o produkcji i brzmieniu. Jeśli ktoś myśli, że teraz obrzucę błotem muzyków tego zespołu to jest w błędzie. Ogólnie jest dobrze, jednak trochę brakuje do perfekcji, którą charakteryzuje się ich muzyka na następnych płytach. Przez co czasami zawartość "Hope" brzmi trochę szorstko i topornie. Ten efekt podkreślają z rzadka pojawiające się mocne szarpane i lekko nowoczesne gitarowe riffy. Chociażby te z "All My Fears". Następną różnicą względem kolejnych krążków jest wokal. Na debiucie śpiewa klawiszowiec Elyes Bouchoucha. Ma on mocny acz melodyjny głos, jednak do klasy Zahera Zorgati jednak mu brakuje. Pod względem melodii i śpiewu na "Hope" jest zacnie, nie ma co drzeć szat. Niemniej dobrze, że na "Desert Call" pojawił się już Zaher. W sumie niezły debiut, z niezgorszą muzyką, w świetnym świetle prezentujący ten na-
Wszystko zaczęło się właśnie od tej płyty. Zrobiła na mnie duże wrażenie i w sumie trzyma mnie tak do dziś. Na tej płycie - w stosunku do poprzedniej zmieniają się szczegóły, ale właśnie w tym tkwi diabeł, dzięki któremu tak bardzo polubiłem "Desert Call". Progresywny metal wymyślony przez Tunezyjczyków nabiera na tej płycie niesamowitej płynności. Obojętnie czy to są ciężkie gitarowe momenty czy zdecydowanie bardziej subtelne muzyczne fragmenty, czy też zupełnie inne kontrasty, typu; zestawienie technicznego "szarpanego" progresywnego metalu z wysublimowanym progresywnym rockiem, wszystko nie tylko brzmi świetnie ale jest natychmiast przyswajane przez odbiorcę. Starsi koledzy z Dream Theater czy z Symphony X nie tylko powinni być dumni, że mają tak wybitnych naśladowców, ale też zazdrościć im talentu, dzięki któremu potrafią w tak ekscytujący sposób zinterpretować ten konkretny styl. Tym bardziej, że muzycy Myrath na tym albumie śmielej rozwinęli również wpływy ambitnego melodyjnego power metalu czy nawet symfoniki. Dzięki czemu w muzyce tego zespołu jest więcej przestrzeni oraz akcentów takich zespołów jak Angra czy Heavenly. A przecież są jeszcze fragmenty inspirowane muzyką orientalną tak wyśmienicie zinterpretowanej przez tunezyjskich muzyków. Wprowadzone są w całość "Desert Call" zdecydowanie śmielej oraz przygotowane z dużo większym rozmachem, równocześnie zachowują precyzję i umiar. Piękne jest to, że te partie nie odgrywane są wyłącznie przez rokowe instrumentarium ale również za pomocą oryginalnych arabskich instrumentów. Te wschodnie brzmienie wnika również w melodie oraz rytm. Jego obecność odczuwalna jest praktycznie na każdym kroku. Te wszystkie składowe na wzajem bardzo płynnie przenikają się i jest to prawdopodobnie tajemnica sukcesu baśniowych dźwięków Myrath. Dodatkowo muzyczny efekt podkreśla świetna narracja nowego wokalisty Zahera Zorgati. Jego wokal jest czysty, melodyjny a zarazem pełen mocy. Po prostu rockowo klasyczny. Że Tunezyjczycy trafili akurat na niego, to trzeba wręcz domniemywać boską interwencję. Ogólnie rzecz ujmując, muzycy stanowiący ten zespól należą do jednostek wybitnych, ich talent i umiejętności mogą wielu wpędzić w kompleksy. Takie albumy słucham w całości, nie ma w nim miejsce na wyróżnienie, bowiem całość jest wyjątkowa. Zawiera, znakomite pomysły muzyczne, iskrzące różnorodnością kompozycje, przenikające się wieloma wpływami, gdzie najbardziej wyraziste są dźwiękowe wycieczki na Bliski Wschód. "Desert Call" trwa ponad siedemdziesiąt minut, a za każdym razem mam wrażenie, że to zbyt krótka chwila. (5) Myrath - Tales Of The Sands 2011 XIII Bis/Amro
Już tak jest, fani jak dostaną dobry produkt, to następny chcą jeszcze lepszy. Muzycy, gdy uda się im nagrać dobrą muzykę przy następnej produkcji starają się napisać jeszcze lepszy materiał. Tylko, gdy ta sztuka się nie uda, to fani mają kolejna radość i mogą dopiec swoim pupilom, a muzycy jedynie mogą próbować wymigać się od dostawania razów po głowie czy innych zadów. By-
wa też, że zespół w ramach "rozwoju" zmienia wypracowane przez siebie regułom, nie raz dokonując ogromnej stylistycznej rewolty. Co przeważnie nie daje dobrych efektów, ani dla kapeli ani dla jej zwolenników. Całe szczęście Myrath nic takiego nie uczynił. "Tales Of The Sands" to w prostej linii kontynuacja "Desert Call". W podstawowym czasie (45 minut), to nadal wyśmienity, wielowątkowy i niezwykle barwny progresywny metal przepełniony emocjami i tajemniczą aurą wschodniej kultury. Kapela nadal pozwala zachwycać się bogactwem pomysłów ale także ich czytelnością, mimo programowej złożoności muzyki. W wypadku tego albumu nacisk na przystępność i komfort odbioru muzyki wydaje się głównym założeniem tej sesji. Podobnie jest z orientalnymi ornamentami, choć nadal wykorzystywane jest oryginalne arabskie instrumentarium, to więcej ich opracowań wtłoczone jest w klasyczne orkiestracje. Ogólnie rzecz biorąc na tym krążku orkiestracji jest sporo ale wiele z nich stanowi bardzo dyskretne tło dla całości muzyki. I właśnie jedynie powyżej wymienione elementy stanowią pewne novum w dokonaniach Tunezyjczyków. "Tales Of The Sands" to ciągle wysoki pułap muzyczny choć nie aż tak porywający jak na "Desert Call". Oczywiście najlepiej słucha się tej płyty jako całości. Aczkolwiek w jej wypadku szczególnie lubię wracać do utworu "Braving The Seas". Tej harmonii nie zaburzają nawet dodatkowe dwa utwory. Potwierdza to przypuszczenie, że muzycy tego zespołu nie schodzą poniżej swoich kompozytorsko-wykonawczych wysokich standardów. W dodatku jeden z nich "Apostrophe For A Legend" zapowiada śmielsze postawienie muzyków na trochę prostszy ale za to ambitny melodyjny power metal. Muzykom Myrath nie udało się przeskoczyć jakości "Desert Call" ale w żaden sposób nie dali powodów aby nad nimi wyzłośliwiać się. (4,5) Myrath - Legacy 2016 Verycords
"Legacy" błyszczy w podobny sposób co "Desert Call" ale w trochę inny sposób. Zespół zachowuje swoje muzyczne DNA ale zaczyna przeważać w nim wcielenie ambitnego melodyjnego power metalu czy jak kto woli melodyjnego prog-poweru. Przed wczesne inspiracje Dream Theater, Symphony X, Pagan's Mind przedzierają się wpływy Kamelot, Angra i powiedzmy Orden Ogan. Jednakże ta ewolucja to nie przejęcie wzorów od innych, a po prostu wewnętrzna i naturalna potrzeba muzyków z Myrath. Przepięknie obrazuje to bajkowe i zagadkowe orientalne intro "Jasmin" oraz następujący po nim, dynamiczny i ekscytujący niczym "filmowy hit", "Believer". To ostatnie porównanie nie jest przypadkowe, bowiem utwór zaopatrzony jest w doskonały teledysk zrealizowany niczym "hollywoodzki" film przygodowy w stylu "Król Skorpion". Kolejną cechą "Legacy" jest pewien podział. Pierwsza część albumu jest bardziej dynamiczna niż druga. W drugiej połówce kompozycje są bardziej rozmarzone, zadumane, tkliwe oraz pełne liryzmu. Nie jest to jakaś szczególna nowość bo takimi emocjami Tunezyjczycy raczą nas na każdej płycie. Jednak nie na taką skalę jak tym razem. Przy czym osiągają pewien pułap doskonałości. Nie wiem, jak wielu zespołom pokroju Myrath udało się w ostatnim czasie napisać tak piękne, a zarazem nie kujące uszy banałem, przesiąknięte melancholią kompozycje. W tym bloku niewątpliwie rządzi "I Want to
Die". Niemniej jakich by standardów nie udało się im osiągnąć na tej niwie, to jednak zdecydowanie wolę, gdy w muzyce Tunezyjczyków przeważa wigor, witalność, energia, dynamika i moc skrząca się wielobarwnością. I właśnie tego najbardziej zabrakło na "Legacy". Mimo tego potknięcia trudno powiedzieć o tej płycie, że jest słaba. (4) Myrath - Shehili 2019 earMusic
Tunezyjczycy od dłuższego czasu dążyli do takiej muzyki jaka znalazła się na "Shehili". Pełnej energii melodyjnego progresywnego power metalu z orientalnymi wpływami muzyki Bliskiego Wschodu, gdzie bogate muzyczne konstrukcje naszpikowane są wieloma tematami muzycznymi, całą paletą emocji, kontrastów oraz klimatyczną i tajemniczą aurą ocierającą się o fantastyczne baśniowe opowieści. Jednak całość miała być tak zaaranżowana aby potencjalny słuchacz nie miał problemu z przyswojeniem muzyki. W moim mniemaniu tą sztukę muzycy Myrath osiągnęli już dawno, nawet w momencie gdy ich muzyka była bardziej skomplikowana i bardziej akcentowała elementy progresywnego metalu. Przede wszystkim rezultat ten uzyskali dzięki niesamowitej zdolności do pisania znakomitych melodii, którymi przesiąknięte są ich utwory. Wszystkie te melodie znakomicie podkreśla wyśmienity głos Zahera Zorgati. Niemały wpływ mają także wszelkie wtręty arabskiego folkloru aranżowane na modę oryginalnej muzyki basenu śródziemnomorskiego, ewentualne przetworzone na wielobarwne orkiestracje. Zresztą owe orientalizmy przemycane są w szerszym muzycznym znaczeniu, bowiem przenikają i melodie, rytm, konstrukcje utworów czy też klimat, który przekazuje album, a także poszczególne kompozycje. Nie można zapomnieć o konstrukcjach kompozycji, to one w dużej mierze pracują na przychylność słuchaczy. Taka jest zdecydowana większość zawartości "Shehili". W ten trans i pląs wprowadza już intro, oczywiście teleportując nas w gorące i baśniowe rejony Tunezji, za to zupełnie porywają i wytrącają z poczucia czasu oraz rzeczywistości pierwsze kompozycje "Born To Surview" i "You've Lost Yourself". Reszta kompozycji też nie odpuszcza, wystarczy przytoczyć utwory singlowe "Dance" czy "No Holding Back". Należy tu nadmienić, że obrazy do tych kawałków nagrano w stylu teledysku "Believer" i w sumie stanowią one całość filmowej przygody, która dodaje kolejny wymiar do muzyki Myrath. Każdy utwór na "Shehili" to w zasadzie wielowymiarowa i wielobarwna dynamiczna kompozycja. Jednak w drugiej części pojawiają się tracki, w które wkrada się pewna doza melancholii i zadumy. Należą do nich "Lili Twil", "Stardust" i "Mersal". Niemniej ukoronowaniem tej części jest zamykający płytę oraz z niezwykłą melodią i klimatem utwór tytułowy, w specyficzny sposób podsumowuje on cały album, ale też jest zaproszeniem do zainteresowaniem się następnym krążkiem Myrath. Jestem przekonany, że jeżeli ktoś jest fanem melodyjnego i ambitnego power metalu, a także progresywnego metalu i nie przeszkadzają mu interpretacje muzyki orientalnej, z pewnością tak uczyni. Tym bardziej, że Tunezyjczycy jak do tej pory nie obniżyli swoich standardów co do kompozycji, połączenia melodii z mocą, wykonania czy ogólnie produkcji. Fantastyczny muzyczny świat Myrath czeka na Was. (5) \m/\m/
MYRATH
9
Powrót legendy - W ogóle nie wiedziałem czego się spodziewać, bo chodząc wcześniej na koncerty zaliczałem i takie, na które przychodziło kilka osób i to właśnie z tego powodu nigdy nie myślałem o koncertowej reaktywacji. Nie przypuszczałem, że będziemy grali w pełnym klubie - mówi o powrotnym koncercie Destroyers podczas Helicon Metal Festival wokalista Marek Łoza. Bytomska grupa została tak dobrze przyjęta, że zamierzony jako jednorazowy występ stał się zaczątkiem pełnej reaktywacji, a poza kolejnymi koncertami planowana jest też płyta - pierwsza w dyskografii Destroyers od 1991 roku: HMP: Niemożliwe stało się faktem: po ponad ćwierć wieku niebytu w ubiegłym roku wróciliście do pełnej aktywności, ale zdaje się, że myśl o reaktywacji zespołu chodziła za wami już od kilku lat? Marek Łoza: Tak! Ja myślałem od jakiś dwóch-trzech lat o zebraniu składu i nagraniu kilku starych utworów w nowych wersjach i skomponowaniu kilku, tj. dwóch-trzech nowych nagrań, nagraniu tego w studio, wrzuceniu do netu, ot tak, dla własnej satysfakcji. Z jednej strony żeby umożliwić też starym kawałkom "nowe życie", gdyż muzycznie wydaje
ście nie mam FB, więc nie miałem pojęcia, że ktoś może chcieć nas jeszcze na scenie. Jak wspomniałem, bardziej chciałem coś nagrać dla własnej satysfakcji, żeby zobaczyć czy potrafię coś jeszcze skomponować, napisać i co z tego wyjdzie, ale o takiej formie pełnej reaktywacji z nową płytą i serią koncertów nawet nie śniłem. Odkładałem ten pomysł o kolejne miesiące. Ja chciałem, ale Waldek, który pracuje za granicą, wyjechał i nie było go chyba prawie pół roku, więc wszystko się opóźniało i przesuwało w bliżej nieokreśloną przyszłość, a tak jak wspomniałeś w pytaniu kilka dobrze
Pewnie początkowo podeszliście do tej propozycji dość nieufnie, bo praktycznie wszyscy przez długi czas nie mieliście do czynienia z profesjonalnym graniem, ale kiedy okazało się, że propozycja jest poważna, a Atrej to człowiek godny zaufania, przestaliście się wahać i zaczęliście próby? Tu z kolei było odwrotnie. Jakoś podświadomie od razu poczułem pozytywną energię do tego projektu i bez kalkulowania na zimno zapaliliśmy się jak małolaty. Ja, jak wspomniałem wcześniej, w najśmielszych snach nie marzyłem o ponownym wystąpieniu na scenie i to na scenie, gdzie ludzie przychodzą żeby zobaczyć właśnie ciebie. Pojęcia nie miałem, że fani będą śpiewać nasze teksty, jak ja sam ich nie pamiętałem. To było niesamowite uczucie. Mieliście też pewnie poczucie, że w latach 90. rozwiązaliście zespół z przyczyn w sumie od was niezależnych, bo polski rynek ulegał wówczas przeobrażeniom, thrash przestał być modny, przytłumiony nie tylko przez bardziej ekstremalne odmiany metalu, ale też i grunge - wróciliście więc, mając świadomość, że wtedy nie powiedzieliście jeszcze wszystkiego? Pamiętam taką scenę z filmu "Wrestler" z Mickey'em Rourke gdzie mówi: "Heavy metal był super, a potem przyszła Nirvana i grunge i wszystko spie…". Tak było, ale nie był to jedyny czy najważniejszy powód, że zespół się właściwie rozpadł. Bardziej zaważyły tu względy ekonomiczne. Kolejni gitarzyści wyjeżdżali do Niemiec, nawet Bolek też wyjechał na rok. Wojtek zajął się biznesem. Właściwie zostałem sam z perkusistą z drugiej płyty - Tomkiem, więc jakoś umarło to wszystko samo, śmiercią naturalną. Początkowo miał to być ponoć jednak tylko jednorazowy koncert, celebracja 30-lecia wydania debiutanckiej płyty "Noc królowej żądzy"? Tak, taki był plan reaktywującego koncertu na Heliconie, ale włożyliśmy w te próby tyle pracy, tak dobrze nam się razem pracowało, dało nam to tyle funu, że postanowiliśmy, że podejmiemy decyzję co dalej po koncercie i po odzewie z strony fanów. Ponieważ reakcja na ten koncert była pozytywna, ludzie po koncercie przychodzili, pytali czy będzie kolejna płyta, czy zagramy gdzieś jeszcze, jakie plany, to wszystko tym bardziej działało mobilizująco.
Foto: Emilia Pluta
mi się, że są fajne, tylko źle brzmiały, były nierówno zagrane, źle zmiksowane itp. Perkusista Wojtek Zięba w ogóle chciał grać od kilku lat, chyba jeszcze wcześniej niż ja na to wpadłem. Z tą pełną aktywnością to też tak nie od razu było. Próby zaczęliśmy dopiero od stycznia i właściwie po koncercie na Heliconie postanowiliśmy, że szkoda by było nie spróbować dalej, skoro mieliśmy tak ciepłe przyjęcie, którego zupełnie się nie spodziewałem. To było coś, co mnie bardzo mile zaskoczyło. Z jednej strony mieliście pewnie sygnały od fanów, że czekają na wasz powrót, z drugiej zaś takie sytuacje jak choćby nagła śmierć Grzegorza Fredyka, gitarzysty pierwszego składu Destroyers, uświadamiały wam, że nie ma co z tym zwlekać, bo kolejnej szansy może już po prostu nie być? Nie do końca miałem sygnały. Wiesz, ja osobi-
10
DESTROYERS
życzących mi osób mówiło: "Marek, albo teraz albo nigdy, bo chyba nie będziesz grał, jak będziesz miał 60 lat". Nie byłoby tego powrotu bez dwóch ludzi: waszego fana Dawida Walkowiaka oraz organizatora cyklicznego Helicon Metal Festival Pawła Kowalewskiego, który wymarzył sobie, że na kolejnej edycji zagrają Stos oraz Destroyers i dopiął swego? Tak, to prawda, to w stu procentach zasługa tych ludzi. Nie miałem pojęcia, że tacy ludzie w ogóle istnieją. Dopiero Wojtek, który mnie odnalazł, któregoś jesiennego wieczoru opowiedział mi o takim pomyśle i zapytał co ja na to. Oczywiście ucieszyłem się, w pewnym sensie można powiedzieć, że udało mi się wejść w "gotowy projekt", więc wystarczyło się spotkać, pogadać, zapytać czy wszyscy chcą i czy mają czas, i ruszyć do pracy na próbach.
Pamiętam, że w tym szalonym dla Polski roku 1989 najpierw jakoś wiosną pojawiła się w sprzedaży kaseta firmy Tesco z tym mate riałem, a LP Tonpressu ukazał się później byliście pewnie przeszczęśliwi, mając w końcu, po tych wszystkich splitach i składankach, regularny album? To oczywiście było marzenie każdego zespołu. Dziś mając nawet tylko kilka tysięcy złotych można nagrać materiał w studio, które mieści się czasami kilka ulic od ciebie. Wtedy to była poważna i nieosiągalna rzecz wejść do prawdziwego studia i nagrać płytę. Mało kto wie, że jeszcze w tym samym roku wasz debiut ukazał się nakładem holenderskiej Barricade Records jako "A Night Of The Lusty Queen". Jak do tego doszło, pewnie dzięki firmie Metal Mind? O wszystkim decydował wtedy Metal Mind. My wtedy uważaliśmy, że nam się to należy, że jesteśmy tego warci. Teraz z perspektywy tych minionych lat widzę, że świętej już pamięci
Tomek Dziubiński zaryzykował stawiając na nas, bo nie umieliśmy grać, jedyne co w nas było to zapał, chęć i jak czas pokazał niezłe pomysły na utwory. Ponieważ studio wtedy było tak koszmarnie drogie, więc nagrywane to było w strasznym pośpiechu, bez możliwości poprawek, dlatego brzmi to tak jak brzmi. Nie bez znaczenie była też kwestia sprzętu, bo kupienie nowych strun graniczyło z cudem. Nie wspomnę już o zaporowej cenie. Dziś to się wydaje śmieszne, ale wtedy były to realne problemy. Co do "A Night Of The Lusty Queen", to wydanie tego na zachodnim rynku w polskiej wersji językowej było głupotą i z tego co wiem nie zakończyło się jakimś wielkim sukcesem. Bodajże sprzedało się 5 tysięcy płyt, ale wynikało to z tego, że jak manager Dziubiński zorientował się, że ma szansę sprzedania tego materiału na Zachód, to producent, czyli Andrzej Puczyński, który nagrywał pierwszą płytę, zdążył zmazać już taśmę matkę i nie można było dograć angielskiej wersji wokalu. Tego błędu nie powtórzyliśmy już na drugiej płycie i tam dograłem angielską wersję jakiś czas po wydaniu już polskiej wersji i ukazała się też wersja angielska. Osobiście marzy mi się wydanie na nowo nagranej idealnie brzmiącej "A Night Of The Lusty Queen" po angielsku, ale wiem, że takie wznowienia nie kończą się jakimś sukcesem.
"Bastiony śmierci", "Krzyż i miecz", oczywiste "Czarne okręty" - zabrakło jednak innego waszego sztandarowego numeru z tego okresu, to jest "Młota na świętą inkwizycję"? Nie wiedziałem, że ten kawałek cieszy się takim wzięciem u fanów. Robimy go i będzie grany na następnych naszych koncertach. Nie tak dawno przypadkowo wpadliśmy na nagranie video, na którym Kabaret Hrabi robi na swojej stronie na Facebooku żarty z helem z balonika i tym zmienionym, piskliwym głosem jeden z członków kabaretu recytuje właśnie fragment naszego tekstu z "Młota na świętą inkwizycję". Ciekawe doświadczenie. Macie jednak szansę poprawić się na kolej-
Bolek i zespół umarł śmiercią naturalną. Bisowaliście trzy razy - spodziewaliście się aż tak entuzjastycznego przyjęcia? Nie, takiego nie! W ogóle nie wiedziałem czego się spodziewać, bo chodząc wcześniej na koncerty zaliczałem i takie, na które przychodziło kilka osób i to właśnie z tego powodu nigdy nie myślałem o koncertowej reaktywacji. Nie przypuszczałem, że będziemy grali w pełnym klubie. Po czymś takim nie było innej opcji, jednogłośnie uznaliście, że nie może zakończyć się tylko na tym jednym, jedynym koncercie? Tak, dokładnie tak. Szkoda by było nie pójść
Nie miało to jednak żadnego przełożenia na waszą ewentualną karierę na Zachodzie, a wydanie drugiego LP "The Miseries Of Virtue" też niczego tu nie zmieniło, bo ukazał się tylko w Polsce? Tak, "The Miseries Of Virtue" ukazała się tylko w Polsce. Z tego co pamiętam to miała być jakaś promocyjna trasa po Holandii i Niemczech, ale nie pamiętam, albo po prostu nie wiem, dlaczego nic z tego nie wyszło. Wielu fanów spodziewało się, że z racji owego 30-lecia zagracie na Helicon Metal Fe-stival całość "Nocy królowej żądzy", tymcza sem przedstawiliście wybór utworów z tej płyty, dopełniony wcześniejszymi kompozycjami? Tak, zagraliśmy siedem utworów, ale żeby się wytłumaczyć dlaczego przygotowaliśmy tylko te siedem, a nie całą płytę muszę przedstawić tło sytuacji przygotowań do Heliconu. Dowiedzieliśmy się o tej imprezie tuż przed Wigilią, więc pierwsze próby zaczęliśmy robić z początkiem stycznia. Tyle, że w tym czasie ani gitarzysta Adam, ani Waldek nie mogli być na próbach. Waldek pracuje za granicą w takim trybie, że trzy tygodnie jest w Polsce, a kolejne trzy pracuje, więc na te trzy miesiące prób od stycznia do marca wypadły mu tylko dwa okresy po trzy tygodnie na miejscu, co dało w efekcie tylko kilkanaście prób. Z Adamem było jeszcze gorzej, gdyż na stałe mieszka w Niemczech i przyjechał dopiero na trzy dni przed koncertem po 30 latach niegrania razem. Wysyłaliśmy mu nagrania sekcji z prób, które robił tylko Wojtek z Bolkiem, a on w domu w Niemczech ćwiczył do tego gitarę. Tak więc nawet wspólne przegranie tych siedmiu numerów w pełnym składzie w ciągu trzech dni było niezłym wyzwaniem. Gdybyśmy w pełnym, pięcioosobowym składzie próbowali przez pełne trzy miesiące, to nasz koncert byłby zupełnie inny, o wiele lepszy i pewnie zdążylibyśmy zrobić wszystkie numery. Robimy je teraz, już po Heliconie i na kolejnych koncertach zagramy całą "Noc królowej żądzy".
Foto: Emilia Pluta
nych koncertach (śmiech). Był to również historyczny dla was występ o tyle, że w Warszawie zadebiutowaliście w pięcioosobowym składzie, gdy choćby "Noc królowej żądzy" nagraliście jako trio, a kolejny album w kwartecie? Podczas już 35-letniego istnienia zespołu graliśmy w różnych składach i najczęściej zmieniali się gitarzyści, ale nie dlatego, że były jakieś nieporozumienia, tylko że kolejni gitarzyści odchodzili bo emigrowali do Niemiec. To były takie czasy, końcówka komuny i kto mógł i miał pochodzenie, to stąd wyjeżdżał. Najpierw graliśmy jako trio: Wojtek na perkusji, nieżyjący już Grzesiu Fredyk na gitarze i ja na basie i śpiew. Może mało kto wie, ale ja nie miałem i nie chciałem być wokalistą. Szukaliśmy go dość długo na początku. Zakochany byłem w basie i jemu chciałem się poświęcić w stu procentach. Każdemu kto przychodził do nas na próby próbować śpiewać pokazywałem jak chcemy by coś śpiewał i nikomu to nie wychodziło. Po jakimś czasie doszliśmy do wniosku, że pokazując kolejnym wokalistom jak mają śpiewać, robię to lepiej od nich, to po co szukać. I tak zacząłem sam śpiewać. Grzesiu pierwszy wyemigrował już chyba w roku 1987, więc jego miejsce zajął Adam Słomkowski, a gdy w 1990 wyjechał Adam to jego miejsce zajął Waldek Lukoszek i doszliśmy do wniosku żeby wziąć basistę, bo po pierwsze nie umiałem grać tak jakbym tego chciał, a po drugie będę wolny na scenie i będę mógł się ruszać. I tak wzięliśmy Bolka. Ostatecznie po nagraniu drugiej płyty wyjechał i Waldek i
krok dalej, "popłynąć" na tej fali choć trochę. Non Iron też ostatnio podjęli podobną decyzję i myślą nawet o kolejnej płycie, podobnie jak wy? Chciałbym bardzo nagrać dobrze brzmiący album, z którego będę dumny. Będzie to zupełnie premierowy materiał, czy też macie w zanadrzu jakieś utwory z lat 90. na przykład z okresu po wydaniu "The Miseries Of Virtue"? Nie, niczego nie mam w zanadrzu. Dopiero po Heliconie i pytaniach fanów o nowy album zacząłem intensywnie myśleć, w głowie komponować nowe kawałki i powiem ci, że najciężej było zacząć, wymyślić pierwszy takt, a potem jakoś to poszło i na daną chwilę sam mam już około sześciu pomysłów, a są jeszcze gitarzyści, którzy też coś na pewno skomponują. Trzecia płyta Destroyers i trzecia z okładką Jerzego Kurczaka, a licząc dwie wersje coveru debiutu, to nawet i czwarta - jest szansa na kontynuację tej udanej współpracy? Mam wielką nadzieję, że tak. Jerzy od pewnego czasu znowu jest aktywny przy okładkach, więc chcielibyśmy utrzymać kontynuację stylu także w tej kwestii. Wojciech Chamryk
DESTROYERS
11
Szalony plan - Był cel i był sens ćwiczyć. Tak, to specjalnie na Helicon Metal Festival II były te przygotowania. I tylko to się liczyło. Nie przewidujemy już regularnego grania - mówią liderzy Stosu. Legendarna grupa wróciła na pożegnalny koncert, ale kto wie, może jeszcze dadzą namówić się na kolejne występy, bo jak sami mówią: ciągnie wilka do lasu: HMP: Reaktywowaliście się po blisko dekadzie niebytu, bo pewnie mieliście ogromny niedosyt po tych pierwszych latach istnienia zespołu, mimo wydania debiutanckiej płyty, udziału w licznych kompilacjach czy koncer tach. Można było jednak odnieść wrażenie, że ten powrót w roku 2000 nie do końca spełnił wasze oczekiwania: wzmożona aktywność na początku, demo o symbolicznym tytule "Przebudzenie", potem kolejne i znowu cisza na kilka lat - nigdy nie było wam łatwo, ale wtedy jakoś wyjątkowo się to wszystko nie układało? Irena "Rosa" Bol i Jan Bol: "Ciągnie wilka do lasu...", brakowało nam po prostu naszej muzyki!!! Po zawieszeniu działalności, każdy sobie
ciaż recenzje miała zdecydowanie lepsze niż debiut... Zrobiliśmy przerwę na ochłonięcie i pozbieranie myśli... ale nie leniuchowaliśmy. W międzyczasie negocjowaliśmy z MMP w sprawie wznowienia naszego albumu na CD, chcieliśmy ją poświęcić Jankowi Kardasowi... i udało się!!! W 2007 roku ponownie zabraliśmy się do pracy w składzie: Irena Bol - śpiew, Jan Bol - perkusja, Marcin Frąckowiak - gitara, Łukasz Krawiec - gitara i Janusz Sołoma bas. Zaczęła się normalna praca, regularne koncerty i tworzenie utworów na nową płytę. Sielanka nie trwała jednak długo... W maju 2010 roku podczas koncertu w szesnastej minucie na rozległy atak serca na scenie umarł
śmy albumu w MMP (pierwsze rozmowy były prowadzone z tą wytwórnią), ale jakoś daliśmy się przekabacić Adamczykowi i wyszło, co wyszło... czyli kupa... Tu przynajmniej nikt nie dopisywał się wam jako "współautor" tekstów/"współkompozy tor", ale i tak nie była to sytuacja godna poza zdroszczenia? Nikt w tym kontrakcie nie dopisywał się do tekstów czy kompozycji... ale co z tego? Gość tylko wytłoczył płyty i zmył się, nie dotrzymując warunków umowy i nie regulując finansów. Nie ma chyba gorszego uczucia niż obserwowanie, że płyta, której poświęciło się kilka lat życia jest dla kogoś, komu teoretycznie powinno na niej zależeć, choćby z czysto merkantylnych powodów, czymś całkowicie bez znaczenia, przez co przepada, sprzedając się w minimalnym nakładzie i docierając tylko do najwierniejszych fanów? Poświęciliśmy trochę siebie na stworzenie tego albumu w ciężkim okresie naszej działalności z powodu śmierci Janusza i szlag nas trafiał, że ktoś to spier... Płyta sprzedała się w minimalnym nakładzie, bo nie było w ogóle obiecanej dystrybucji... Fani chcieli kupić płytę, ale nie mieli szans jej zdobyć (leży gdzieś w magazynie RDS), a jak gdzieś się pokaże, to za horrendalną kwotę... przez co stała się trochę takim "białym kruczkiem". Żal dupę ściska, że tak to poszło!!! To dlatego w połowie 2013 roku gitarzyści Marcin Frąckowiak i Łukasz Krawiec odeszli z zespołu? Mieli poczucie, że w tej sytuacji niczego już nie osiągniecie, stąd ta decyzja? Ewidentnie do odejścia gitarzystów i rozpadu Stosu przyczynił się Adamczyk. Nie będziemy mówić o szczegółach, bo szkoda nerwów.
Foto: Paweł Olewniczak/digiheart.pl
gdzieś tam grał, ale to nie było to. W końcu przyszedł moment, że postanowiliśmy reaktywować Stos. Udało nam się to zrobić prawie w oryginalnym składzie z 1990 roku. Jedynie basistę Waldka Rosiaka zastąpił Janusz Sołoma. Najpierw przypomnieliśmy sobie stary materiał, później pracowaliśmy nad nowym, w międzyczasie dużo koncertując. W tym okresie wydaliśmy dwa dema "Przebudzenie" i "Za horyzont". Już szykowaliśmy się do wydania kolejnej płyty, gdy nagle zachorował i zmarł nasz super-gitarzysta Jasiek Kardas. Drugi gitarzysta Waldek Harwig podjął decyzję o rezygnacji z bytu w szeregach zespołu i wtedy Stos ponownie zawiesił działalność. Zebraliście się jednak ponownie, czego efektem był album "Jeźdźcy nocy", wydany w roku 2012 przez firmę RDS. I znowu było trochę tak jak ze "Stosem" w roku 1990, bo ta płyta też przeszła bez większego echa, cho -
12
STOS
nasz basista Janusz Sołoma... To już nas zupełnie rozwaliło!!! Po pewnym czasie postanowiliśmy dokończyć wspólną pracę z Januszem nad nowym albumem "Jeźdźcy nocy". Na tej płycie znajduje się utwór "Dla Janusza", który opiera się na linii basu skomponowanej przez Janusza. Nie wiedział on, że ten utwór będzie poświęcony właśnie jemu. Przy nagrywaniu płyty jak również na kilku koncertach wspomógł nas basista Tomasz Skorek. Recenzje płyty były dobre, a przeszła bez większego echa z jednego powodu... Z perspektywy lat błędem wydaje się związanie z Jackiem Adamczykiem, bo nie dość, że promocja "Jeźdźców nocy" leżała, to kulała też dystrybucja, podobnie zresztą jak innych wydawnictw tej firmy? Kontynuując, tym powodem był Jacek Adamczyk... zniszczył całą naszą pracę w tym trudnym dla nas okresie. Żałujemy, że nie wydali-
Doszły do tego problemy zdrowotne i Stos znowu stał się historią. I kto wie, gdyby nie przypadek, pewien impuls, to może ów stan rzeczy trwałby do dnia dzisiejszego, ale okazało się, że dostaliście niecodzienną propozycję, żeby zagrać koncert na kolejnej edy cji Helicon Metal Festival. Byliście zdziwieni, zaskoczeni, zszokowani? W ciągu tych sześciu lat milczenia, mieliśmy dużo różnych propozycji zagrania koncertów, ale stanowczo odmawialiśmy - nie... już nie gramy i już nie zagramy!!! Pewnego dnia zadzwonił Atrej... i o dziwo nas przekonał (śmiech). Chyba trafił w dobry okres, w momencie gdy byliśmy już bardzo głodni muzyki... zagrania na żywo i spotkania z ludźmi... Czarodziej z niego, czy cóś... (śmiech). Nie jesteście jednak duetem - żeby zagrać potrzebowalibyście pełnego składu, czyli mini mum czteroosobowego. Długo zastanawialiście się nad sensownością takiego powrotu, czy niemal od razu zaczęło się sprawdzanie kontaktów w celu wysondowania, kto by w ten szalony plan wszedł? Po telefonie od Atreja przegadaliśmy we dwójkę za i przeciw, podejmując decyzję o próbie reaktywacji zespołu z ostatniego składu. Jeżeli się to uda, to zagramy. Chłopaków nie trzeba było namawiać, a Froncek załatwił nowego basistę Adam Kłoska. Byliśmy trochę sceptyczni, bo Kłosiu mieszka w Warszawie i bez wspólnych prób jakoś nie widzieliśmy tego w różowych kolorach. Udało się, że Adam przybył na jedna próbę i nas uspokoił. Po tej jednej
próbie byliśmy pewni, że da radę. Szalony plan wypalił!!! Wrócił Marcin Frąckowiak, macie też basistę Adama Kłoska i tak po cichu, bez fanfar, jesienią ubiegłego roku znowu zaczęliście grać próby - do trzech razy sztuka? To nie tak (śmiech). Grać nam się chciało cały czas... Przez ten czas, kiedy nie graliśmy, było wiele zaproszeń i propozycji. Jednak nie mieliśmy już składu. Froncek cały czas pracował i robi to nadal z różnymi kapelami... Kraft założył rodzinę i spłodził potomka (brawo!!!). Tomek, który po śmierci naszego basisty Janusza pomagał nam na wielu koncertach, również podjął granie w swoim ulubionym gatunku punk. Moja choroba zniszczyła mój zapał i ograniczyła siły... Mijał czas i po prostu zaczęliśmy... podróżować (śmiech)... wszystko fajnie, ale o muzyce nie dało się zapomnieć. Wreszcie padła propozycja od Atreja... no i stało się (śmiech). Najpierw rozmowy z muzykami, a potem decyzja... gramy!... ten ostatni raz! Bez problemu wrócił i Froncek, i Kraft. Kłosiu - kolega Fronca, który też od razu się zgodził (wielkie dzięki Kłosiu). Potem już były tylko próby i praca... i przysięgam... na początku były fanfary (śmiech). Jakie to uczucie wrócić do tych numerów po sześciu latach przerwy? Zdarzały się jakieś luki w pamięci, czy też nie było o nich mowy? Nawet była niezła zabawa w odszyfrowywaniu, który gitarzysta grał którą kwestię... było super... Jak dobra krzyżówka... pierwsza próba, to była najprawdziwsza rzeźnia, ale jaka radocha!!! Bez ściemy powiem... Byliśmy naprawdę szczęśliwi. Pr zygot owal i ś c i e pr ze kr oj owy set , c zy t e ż oparliście go na utworach z lat 80.? Wiedzieliśmy, że to raczej będzie pożegnanie... Wiedzieliśmy również, że mamy godzinę... Musieliśmy podjąć decyzję na temat wybrania utworów... Zdajemy sobie sprawę, że były utwory te "lepsze" i "słabsze". Wybraliśmy te, które na dawnych koncertach były najbardziej czadowe i najlepiej przyjmowane. Większość z nich to te z lat 80., ale nie mogło też zabraknąć "Za horyzont" i "Dla Janusza". Ponoć już po pierwszej z tych prób wiedzieliście, że zagracie na Helicon Metal Festival II - wypadła aż tak dobrze, czy może raczej tak
Foto: Paweł Olewniczak/digiheart.pl
brakowało wam grania, że uznaliście, iż na kolejnych się podciągniecie, bo jak będzie cel, to będzie sens ćwiczyć? Był cel i był sens ćwiczyć. Tak, to specjalnie na Helicon Metal Festival II były te przygotowania. I tylko to się liczyło. Nie przewidujemy już regularnego grania. Było i jest fajnie, ale tak jak mówię, te próby były tylko na jeden raz. Można tylko pogdybać co by było, jakbyście spotkali Pawła Kowalewskiego nieco wcześniej? No fakt... nie wiadomo. Było kilka fajnych propozycji i cały czas nam się wydawało, że to już nie wyjdzie... Atrej wygrał (śmiech). Tak nam ładnie zaproponował koncert, że postanowiliśmy zagrać. Potem jak się dowiedzieliśmy, że będzie nasz ulubiony Monstrum i starzy kumple, których nie widzieliśmy blisko 40 lat, czyli Destroyers, to zgodziliśmy się z wielką przyjemnością. To prawdziwa satysfakcja zagrać z takimi ludźmi. Dzięki za wspólną sztukę!!! Spotkacie się na tym festiwalu z dobrymi kumplami z Destroyers, którzy też niedawno się reaktywowali - wygląda na to, że Atrej to prawdziwy cudotwórca? (śmiech) W ogóle niezły pomysł. Atrej wie co robi, a ludzie na szczęście wciąż lubią te stare kapele.
Niech się nazywa cudotwórcą, ale odwala kawał dobrej roboty. To będzie fantastyczne spotkanie... i bardzo się cieszymy, że weźmiemy w tym udział. Winylowy split z serii "Metalmania '87" dzieliliście z Open Fire, ale Destroyers też mieli w nim swój udział - co prawda planowane 30lecie tego festiwalu wspomniany już dzisiaj osobnik zawalił, ale fani polskiego heavy z lat 80. będą mieli w VooDoo prawdziwe święto? Tak. W pełni się z tobą zgadzam. To prawdziwy powrót do przeszłości. Wierzę, że przyjdzie wielu fanów tamtych czasów i będzie miało powód do tego, aby poczuć się jak jakieś 30 lat temu. To będzie prawdziwe święto. Dla nas też. Koncert jest wyprzedany - to pewnie połączenie kilku czynników, bo gra też przecież niemiecki Sacred Steel, są młode zespoły, tzw. świeża krew naszego tradycyjnego metalu i wy, kultowi weterani razy dwa - dobre połączenie, jest więc sold out? Dobrze, że młodzi ludzie grają i ciągną polski metal w dalszą drogę. Może jest on już trochę inny, ale jest!!! I jak to się mówi... doceniaj, nie oceniaj... To połączenie, to bardzo efektywny wykładnik pokoleń. Niech młodzi grają i dają czadu... Tak... to bardzo dobry sold out. Jeszcze raz podkreślam... Atrej... dobra robota!!! Tu i ówdzie można natknąć się na informację, że będzie to wasz pożegnalny koncert, ale jakoś trudno mi w to uwierzyć, żebyście po raptem jednym występie nieodwołalnie zwinęli interes? Stary... to bardzo trudna decyzja... Muzyka towarzyszyła nam od najmłodszych lat. Byliśmy z nią całe życie. Mamy wielu przyjaciół i ludzi, którzy nam "kibicują" i wspierają. Jest z zewnątrz wiele propozycji... Jednak rozsądek i realia podpowiadają, że to musi kiedyś się skończyć... Różne myśli przychodzą do głowy, ale jedna z nich przeważa... to już chyba ten czas... Wojciech Chamryk
Foto: Paweł Olewniczak/digiheart.pl
STOS
13
Chciałem dołożyć do pieca Blisko czterdzieści lat na scenie jest zespół Turbo. Muzyka, którą gra Wojciech Hoffmann z kolegami miała wpływ na powstanie heavy metalu w Polsce. Gitarzysta nie ukrywa jednak, że dzisiaj legenda kapeli nieco przygasła, chociaż nie ma mowy o odcinaniu kuponów. Z tej rozmowy dowiecie się, że Wojciech Hoffmann ma sporo planów co do przyszłości swojej i grupy Turbo. HMP: Trasa dotyczy jubileuszu płyty "The Last Warrior", która jest pier wszą anglojęzyczną pozycją w dyskografii Turbo. Czy możesz przypomnieć jak doszło do nagrania "Ostatniego Wojownika" po angielsku? Wojciech Hoffmann: Wtedy zajmował się nami Tomasz Dziubiński z Metal Mind Productions i wielokrotnie z nim rozmawiałem o tym, że mając w domu paszport i znając perfekcyjnie angielski powinien wsiąść w samochód, pojechać na Zachód i sprzedawać to, co ma w swojej aktualnej ofercie. Tak też zrobił i któregoś dnia przywiózł nam stamtąd wiadomość, że firma Noise Records wysłuchała "Ostatniego Wojownika" i "Kawalerię Szatana" i jest zainteresowana podpisaniem z
szcze nie ma na rynku. Jak wspominasz współpracę z Noise Records, które współpracowało z takimi artystami jak Helloween, Celtic Frost czy Saint Vitus? Bardzo dobrze, ponieważ wtedy pojechaliśmy do Berlina Zachodniego i zobaczyliśmy inny świat, jakiego nie widzieliśmy wtedy w Polsce - dookoła czysto, nowinki techniczne, inne samochody, pociągi, ulice, sex shopy. W biurach Noise Records wszystko było z Ikei co na tamte lata siłą rzeczy robiło na nas wrażenie czegoś ekskluzywnego. Dzięki tej współpracy Turbo zagrało trasę koncertową na Węgrzech z Kreatorem.
moth. A dlaczego potem Wasze drogi się rozeszły, skoro następne płyty także nagrywaliście w języku angielskim? To jest dość skomplikowana sytuacja, ponieważ to Noise Records podjęło decyzję o rozwiązaniu z przyczyn, których nie znamy i nigdy już nie poznamy, bo Dziubiński nie żyje. Chyba że kiedyś spotkamy Karla UlrichaWalterbacha - właściciela Noise Records i on nam to może wyjaśni. Niestety po zerwaniu tej umowy w zespole pogorszyły się nastroje i zaczęło się wszystko psuć. Jaka jest różnica pomiędzy tamtymi koncertami, a obecną trasą "The Last Warrior Tour"? Myślę, że obecnie jesteśmy lepszym zespołem - gramy ten materiał dużo lepiej niż wtedy, w końcu czterdziestoletnie doświadczenie przynosi efekty. Ponadto mieliśmy sporo prób i jesteśmy bardziej zgrani ze sobą. Oczywiście pozwalamy sobie na jakąś spontaniczność, ale jednak jest to pod jakąś kontrolą. To nie jest łatwy materiał i myślę, że gdybyśmy jeszcze z miesiąc całymi dniami poćwiczyli to by była miazga. Ówczesne warunki prób były mniej więcej takie jakie są teraz, choć wiadomo, że obecnie mamy lepszy sprzęt i technicznie można to lepiej ogarnąć. Natomiast gorzej jest pod względem zainteresowania publiczności wtedy był straszny głód i mogliśmy grać trzy koncerty dziennie, na które przychodziło po tysiąc osób. Obecnie w Warszawie, półmilionowym mieście do Hydrozagadki przyszło dwieście osób i to nie jest zbyt pozytywne zjawisko. Racja, chociaż jestem zdania, że Turbo powinno grać w większych klubach jak Progresja, gdzie w ostatnim czasie wystąpiliście przed Uriah Heep. Tak, ale większość przyszła tam jednak na Uriah Heep i to była ich trasa, na której my wystąpiliśmy w roli gościa. Owszem, byli tam również i nasi fani ale to już nie są te same czasy co kiedyś.
Foto: Kara Rokita
nami kontraktu. Tak to się wszystko zaczęło przygotowaliśmy materiał w wersji angielskiej, pojechaliśmy do Berlina Zachodniego i nagraliśmy tą płytę. Dlaczego dopiero przy okazji rocznicy angielskiej edycji zdecydowaliście się na trasę z tym materiałem? Fakt, zajęło to sporo czasu, niemniej jednak decydujące znaczenie miała tutaj zeszłoroczna oferta promotora w Krakowie, który bardzo naciskał na wykonanie tego materiału w całości. Musieliśmy włożyć w to trochę pracy, bo jednak niektórych numerów nie graliśmy trzydzieści lat i trzeba było zaczynać niemal od zera. Na tamtym koncercie odzew publiki był wprost niesamowity. Pomyśleliśmy zatem, że skoro włożyliśmy w to już tak wiele pracy to może warto wyruszyć w większą trasę pod kryptonimem "The Last Warrior Tour" tym bardziej, że nowego albumu Turbo wciąż je-
14
TURBO
Czego nauczyły Was te koncerty? Nie wiem czego nas nauczyły, ale wiem jedno - jak wróciliśmy do Polski i stanęliśmy na scenie to było widać, że jesteśmy innym zespołem. Myślę, że pokazali nam oddech zachodniego profesjonalizmu, wiarę że można wyrwać się z więzów komuny i zrobić coś fajnego. Okazało się, że my też potrafimy grać i nie jesteśmy jakimś gównianym zespołem. Na pierwszym koncercie w Budapeszcie mieliśmy tylko dwa kanały. Wkurwiłem się i powiedziałem, że albo dadzą nam więcej albo nie zagramy. Dzięki Dziubińskiemu udało się, a jak chłopaki z Kreatora nas zobaczyli to oprócz bębnów dali nam cały swój sprzęt. Mille Petrozza powiedział wtedy, że gdyby wiedzieli jaką jesteśmy kapelą to zabraliby nas ze sobą na trasę po Stanach... Kreator leciał tam wtedy na czterdzieści parę koncertów i gdyby to wówczas się stało to sądzę, że być może bylibyśmy teraz w tym miejscu co Behe-
Być może dlatego, że w dzisiejszych czasach upodobania ludzi są strasznie skrajne - słuchają albo bardzo ciężkiej, nowoczesnej muzyki albo czysto komercyjnej. Masz rację, nie ma niczego pośrodku. Regularnie słucham radia i prócz kilku stacji nie ma tam miejsca dla konkretnego rocka i metalu. Czy zamierzacie wyjechać za granicę z "The Last Warrior Tour" i przypomnieć się tamtejszej publiczności? Jeżeli dostaniemy konkretną ofertę to jak najbardziej. Szczerze, to chciałbym wznowić to, co kiedyś ucięliśmy. Po dwóch festiwalach, które zagraliśmy w Szwecji i w Niemczech zauważyliśmy, że ludzie nas tam jednak rozpoznają, a po obu występach do naszego stoiska ustawiły się duże kolejki. Mottem niektórych muzyków jest umrzeć na scenie, tymczasem ty chcesz wziąć ślub na scenie. Zazwyczaj to fani chcą się oświad czać na koncertach, a nie muzycy. Czy możesz zdradzić kulisy tego pomysłu? Pomysł jest szalony i będzie miał miejsce 4 maja w Poznaniu w klubie Blue Note. Wiesz, dwa lata temu miałem czterdziestą rocznicę pracy zawodowej, ale jakoś wówczas nie
zabrałem się za to. Natomiast 4 maja tego roku moja przyszła małżonka kończy pięćdziesiątkę więc pomyślałem, że warto byłoby to połączyć z moim koncertem. To będzie rock and rollowy ślub bez garniturów i będę chciał go nagrać i być może gdzieś udostępnić. Skoro planujesz to z takim rozmachem to czy nie myślałeś o tym, aby tę uroczystość zor ganizować przy okazji koncertu z Uriah Heep? Nie ponieważ to były głównie występy Uriah Heep, a ten 4 maja będzie już moim, prywatnym koncertem. Podobno "Ostatni Wojownik" miał być kon tynuacją "Kawalerii Szatana", ale ze względu na Twoje obawy przed represjami ze strony ówczesnych władz postanowiłeś zmienić koncept płyty. Czy możesz to potwierdzić? Nie pamiętam już dokładnie, ale faktycznie był taki pomysł, aby była to "Kawaleria Szatana II"… Nigdy natomiast nie byliśmy szczególnie zaangażowani politycznie. Oczywiście, interesowaliśmy się tym, co się dzieje dookoła bo przecież żyliśmy w tym kraju i pewne sprawy dotykały nas wszystkich. Byliśmy zatem wkurwieni na to czy na tamto, ale nigdy nie mieliśmy takich zapędów, żeby zorganizować jakiś konkretny protest tudzież manifest muzyczny. "Ostatni Wojownik" to była kontynuacja naszych wizji i upodobań dźwiękowych tamtego okresu oraz rozwinięcie formuły, jaka była na "Kawalerii". Na jakim etapie są prace nad nową płytą Turbo, która podobno ma się ukazać jesienią tego roku? Materiał był już zrobiony w zeszłym roku i na ubiegłorocznym koncercie w Poznaniu, zagraliśmy nawet dwa nowe numery. Potem jednak kiedy przesłuchałem wszystko co zrobiłem to uznałem, że to jest za miękkie, za bardzo heavymetalowe, a ja tu chciałbym dołożyć do pieca. Postanowiłem więc zrobić wszystko od początku i siedząc dniami i nocami przez ostatnie pół roku stworzyłem zupełnie nowy materiał. Na płycie będzie dziewięć dużo ostrzejszych i thrashowych, ale też melodyjnych numerów z jednoczesnym uwzględnieniem stylistyki klasycznych dokonań Turbo. Czy premierowe kompozycje będą stylistycznie zbliżone "Wojownika", "Kawalerii" czy będą kontynuacją "Piątego Żywiołu"? "Piąty Żywioł" nie jest moją ulubioną płytą, ponieważ jest kompromisowa. To oczywiście bardzo solidny album ale to nie jest coś, czym ja osobiście byłbym szczególnie zachwycony. Z nowych kompozycji jestem zadowolony w stu procentach i dla mnie to będzie najlepszy album Turbo. Krążek będzie wypadkową agresji thrash, melodyki i techniki oraz idealnym pomostem między "Wojownikiem", "Kawalerią" i ostatnimi płytami Turbo. Z czego to wynika? Czy nie jest tak, że artysta nie wydaje rzeczy, z których nie jest w pełni zadowolony? To nie jest tak do końca - kiedy coś robię to dla mnie jest najważniejsze czy mi się to podoba. Niestety tworzenie płyty to splot wielu czynników i inspiracji poszczególnych członków zespołu, z czym wypada się czasem liczyć bo inaczej będzie to już wyłącznie twój projekt solowy. Na etapie tworzenia "Piątego Ży-
wiołu" nie byłem może w pełni zadowolony, jednak wziąłem też pod uwagę sugestie kolegów. Niedawno zakończyłeś trasę z reaktywowanym Non Iron. Na ostatnim koncercie w Toruniu ogłosiliście, że planujecie w niedalekiej przyszłości nagrać nową płytę. Co stoi za zmianą planów dotyczących przyszłości zespołu? Odpowiedź jest prosta - wrażenia, jakie wynieśliśmy z tego tournee stały się inspiracją do dalszej współpracy, o czym wcześniej nie mieliśmy za grosz pojęcia. Pamiętaj, że nie było nas w tym układzie trzydzieści lat a to jest szmat czasu. Ludzie się zmieniają, każdy ma swoje obowiązki, nawyki i upodobania, do tego nasz wokalista Leszek Szpigiel mieszka na stałe w Niemczech. Odzew na trasie był jednak niesamowity i kolegom tak się to spodo-
czasie z uwagi na inne obowiązki. Czy jest jakiś współczesny zespół, w którym odnajdujesz inspiracje dla siebie? Przede wszystkim inspiruje mnie muzyka progresywna i metalowa. Lubię klimaty kapel pokroju Gojira, Decapitated czy Behemoth. Zdradzę ci również, że mam w zanadrzu kolejny projekt i ten band to będzie coś takiego masakrycznego. Z innych inspiracji to zawsze interesował mnie jazz, fusion i jazzrock i czasami gram takie rzeczy w klimatach Mike'a Sterna, Johna Scofielda czy Pata Metheny' ego. To mnie każdorazowo bardzo intryguje, bo jest to muzyka nieoczywista, która daje ci nieprawdopodobne spektrum rozwoju wyobraźni. Heavy metal jest za to bardzo statyczny i przewidywalny - wiadomo, że po E będzie A dur lub B zwane także H albo C, natomiast jazz jest nieprzewidywalny i to czyni go
Foto: Kara Rokita
bało, że zgodnie postanowiliśmy zrobić z tym w przyszłości coś jeszcze. Czy jesteś już w stanie określić czego będzie można oczekiwać po nowym krążku od Non Iron? Jeżeli takowy powstanie to będzie to bezwzględna kontynuacja kierunku znanego z albumu "Innym Niepotrzebni". Mamy już propozycję nagrania płyty, a co ważniejsze mamy już jakiś materiał - Leszek przez całe lata siedział w zaciszu i wiemy, że coś stworzył. Drugi gitarzysta Janusz Musielak ma dużo numerów, ja też mam sporo pasujących pod ten projekt pomysłów. Kluczem będzie zgranie się wszystkich w jednym miejscu i czasie co nie jest łatwe przy naszych napiętych harmonogramach. Kilka lat temu wspominałeś o chęci nagrania autorskiej muzyki z grupą The Klenczon Experience oraz bluesowej z własną córką. Możesz zdradzić czy prace postępują i kiedy ewentualnie można się spodziewać tych albumów? Z córką póki co jednak płyty nie nagram. Co do The Klenczon Experience to mam w komputerze materiał na dwa albumy - są tam setki wartościowych pomysłów, lecz nie wszystkie jestem w stanie zrealizować o miejscu i
szczególnie kreatywnym, ciekawym i inspirującym. Jako muzyk szukam nowości i jest wciąż dużo rzeczy, które są zajebiste i pokazują zupełnie inne myślenie oraz podejście do formy. Zdarza się, że wystarczy zagrać dwa dźwięki w różnych konfiguracjach i nagle leżysz na glebie! Niedawno wyznałeś, że na przyszłoroczne czterdziestolecie ma się ukazać biografia zespołu. Możesz powiedzieć coś więcej na ten temat? Taki jest zamysł. To jest gruba książka ze zdjęciami licząca ok. pięćset stron. Powiem ci, że pomimo tego, że to ja niemal wszystko opowiadałem to dziewięćdziesiąt procent materiału czytam dziś z taką chęcią, jaką miałem przy lekturze biografii Lemmy'ego czy Ozzy' ego Osbourne'a. Z tej książki dowiedziałem się na przykład, jakim ch**** byłem przez te wszystkie lata! Autor nie bał się osobistej oceny i przemyśleń, w dużej części napisał to z własnej perspektywy. Nieraz nam dołożył tu i ówdzie, ale ja tego w ogóle nie autoryzowałem bo chciałem, aby szczerze o wszystkim napisał. Tak czy inaczej książka jest już na ukończeniu, a szczegółów dotyczących premiery wypatrujcie niebawem! Grzegorz Cyga
TURBO
15
Życie jest darem Jest to coś, o czym łatwo zapomnieć, cierpiąc na depresję. Owa depresja, jak i inne choroby psychiczne, są czymś, o czym wokalista grupy Exumer, Mem von Stein, chce porozmawiać. Wznieca ową dyskusję najnowszym albumem, "Hostile Defiance", który swoją premierę miał w kwietniu tego roku. Głównie o tematyce tego albumu, choć nie tylko, dowiecie się z poniższego wywiadu. HMP: Cześć! Czy mógłbyś opisać odbiór waszego najnowszego albumu, "Hostile Defiance", przez media i fanów? Mem von Stein: Cześć! Tak, odbiór był naprawdę wspaniały. Doświadczyliśmy nawet więcej niespodziewanej pozytywnej uwagi tym albumem niż w wypadku ostatniego krążka, "The Raging Tides". Dlaczego niespodziewanej? Ponieważ uważaliśmy, że "The Raging Tides" był super udany, zaś "Hostile Defiance" przekroczył nasze najśmielsze oczekiwania. Mieliśmy dwa miejsca w zestawieniach albumów magazynu Rock Hard na miesiąc kwiecień. Przede wszystkim był to album miesiąca tego magazynu w Niemczech. Weszliśmy też na oficjalne zestawienie albumów, na miejscu 42 (coś jak
mieszczenie większej ilości utworów w średnich tempach na "Hostile Defiance". To jest dokładnie to cośmy zrobili, dodaliśmy więcej melodii, rozwinęliśmy się bardziej w kierunku średnich prędkości z "The Raging Tides", gdzie mieliśmy z dwa utwory, które były trochę wolniejsze, potem wszystko to daliśmy do "Hostile Defiance". Okazało się to być dobrą decyzją. Jak wiele znasz albumów metalowych, które za główny temat poruszają choroby psychiczne? Personalnie bym stwierdził, że "Time Does Not Heal" Dark Angel ma coś z tego. Nie wiem jak wiele albumów porusza zagadnienie chorób psychicznych. Nie piszę tekstów z powodu innych ludzi, piszę je dlatego, by opi-
się skupiać na zagadnieniu dostępu do broni. Jak to jest, że w tym samym czasie w Walmarcie możesz kupić karton mleka, trochę aspiryny i broń samopowtarzalną? Za każdym razem kiedy ktoś postanawia dokonać takiego zamachu, to pierwszą rzeczą jaką robią politycy, to wskazanie, że choroby psychiczne powinny być leczone. Co jest zasadne, ze względu na to, że ludzie którzy wychodzą i mordują piętnaście osób w biały dzień, z pewnością mają problemy emocjonalne. Jednak to rzuca negatywne światło na cały ten temat. Moim pomysłem było utrzymać dyskusję na temat chorób psychicznych, aczkolwiek wiesz, im dłużej o czymś mówisz, tym bardziej staje się to normalne. Choroby psychiczne wciąż mają to piętno. Większość ludzi ma kogoś w rodzinie lub w gronie przyjaciół, kto ma z tym problem. Myślę, że najlepszym sposobem by zniwelować tą negatywną konotację jest podtrzymywanie owej dyskusji. I każdy utwór z "Hostile Defiance" omawia pewną chorobę psychiczną lub jej objawy. To co zrobiłem, było wzięcie naszego zamaskowanego protagonisty, maskotki zespołowej i przeprowadzenie go przez wszystkie poziomy tych chorób. Każdy z tych utworów to opisuje. "Hostile Defiance" jest o zaburzeniu opozycyjno-buntowniczym, zwykle spotykanym u młodzieży, zaś teledysk do tego utworu przedstawia wszystkie te elementy, które wpłynęły na rozwój agresji przedstawionego protagonisty i trudności w próbach regulowania jego nastroju. "Raptor" jest o depresji, gdzie podmiot liryczny wczuwa się w symptomy, które mówią do osoby będącej w tym stanie i doświadczającej tych symptomów. O tym jest tekst "Raptor", tak więc każdy utwór traktuje tu o pewnych formach chorób psychicznych bądź problemów emocjonalnych. Który gatunek muzyczny poza thrashem pasowałby do tego tematu? Nie wiem, myślę, że każdy gatunek muzyczny może pasować do tego tematu. To nie ma znaczenia. Piszę głównie dla własnego dobra i wiesz w sposób, który współgra z motywami i nastrojem muzyki. Mam pewne koncepty, lecz poza tym myślę, że każdy gatunek może ten temat poruszać… no być może poza prog rockiem.
Foto: Evgeny Lomonosov
zestawienie sprzedaży, w stylu niemieckiego Billboard). Jest to naprawdę duże osiągnięcia dla zespołu, który działa już tak długo. Tak, jesteśmy bardziej niż zadowoleni. Nie moglibyśmy być bardziej z tego zadowoleni. Jak bardzo się różni najnowszy album od waszego poprzedniego "The Raging Tides"? "Hostile Defiance" od poprzedniczki różni się zwiększoną ilością motywów na nagraniu, ma więcej niż kiedykolwiek mieliśmy. To się odnosi zarówno do riffów jak i do wokali. To co zwykle staramy się robić, to budować nowy materiał na zaletach naszych poprzednich albumów. Sprawdziliśmy, co zadziałało na "Fire & Damnation", następnie wzięliśmy te najlepsze elementy i zamieściliśmy je na "The Raging Tides". Z kolei sprawdziliśmy co było dobre na "The Raging Tides". Dzięki koncertom i rozmowom z fanami odkryliśmy, że naszym fanom najbardziej podobają się utwory w średnich tempach, więc zdecydowaliśmy się na za-
16
EXUMER
sać jak ja się czuję. Kiedy pracujemy nad nagraniem, to ja jestem odpowiedzialny za to, by stworzyć tematykę danego albumu oraz zagadnienia tych utworów. Lubię tworzyć teksty, które są dla mnie ważne. Uważam, że "Time Does Not Heal" Dark Angel nie ma nic wspólnego z tym tematem, poza może motywem znęcania się, jednak nie odnosi się stricte do tematu chorób psychicznych i na pewno nie w taki sposób, w jaki ja ukazałem to na "Hostile Defiance". Co zainspirowało was do wyjścia przed szereg i stworzenia albumu o chorobach psychicznych? Czy są to wydarzenia, które mają obecnie miejsca w zachodniej cywilizacji i statystyki samobójstw? Siedzę w tym już dwadzieścia lat. Zaś przez ostatnie sześć, siedem lat w Stanach Zjednoczonych było dużo strzelanin. Czułem zawsze, że rozmowa zwykle skupiała się na tym, że zamachowcy byli psychicznie chorzy, a powinna
Czy masz jakieś możliwe rozwiązania proble mu wzrastającej liczby osób dotkniętej chorobami psychicznymi poza informowaniem o ich istnieniu? Co do rozwiązań, to do końca nie wiem. Może usunięcie piętna chorobom psychicznym, całej tej negatywności tych schorzeń i podjęcie próby traktowania ich jako normalnych chorób. Jeśli masz nadciśnienie to bierzesz lekarstwa, jeśli masz na przykład nie wiem, cukrzycę, to zażywasz lekarstwa na cukrzycę. Tak więc powinniśmy traktować choroby psychiczne w taki sam sposób, jak traktujemy inne choroby. Jakie przedstawienie problemu zdrowia psy chicznego w kulturze poleciłbyś do przeczyta nia / zobaczenia / posłuchania? Nie wiem co do końca masz na myśli. Studiowałem psychologię na uczelni. Zdobywam informacje czytając czasopisma medyczne i literaturę opartą na medycynie, czy w tym wypadku na psychiatrii. Tak więc, mam na myśli to, że pracuje w tym zakresie. Myślę, że dobrym początkiem będzie pójście na dowolną stronę rządową kraju, w którym dba się o problemy zdrowia psychicznego, zobaczyć o czym oni piszą i co myślą o postępie rozwoju rozwiązań na ten temat w tych krajach. A także o jakich
rozwiązaniach i sposobach leczenia się tam mówi. Co sądzisz o grach traktujących o temacie zdrowia psychicznego, jak "What Remains of Edith Finch"? Nie grałem, nie wiem o czym tu mówisz, więc się nie wypowiem. Jak duży wpływ ma Chrześcijaństwo na muzykę metalową w Twojej opinii? Na przykład w temacie piekła? Nie mam pojęcia o wpływie Chrześcijaństwa na metal. Nie obchodzi mnie żadna forma zorganizowanej religii, czy to jest Chrześcijaństwo, Islam, cokolwiek. Myślę, że każda religia ma swoje pozytywne aspekty i ja to szanuję, jednak nie wierzę nic z tego. Nie wiem jaką rolę Chrześcijaństwo ma w metalu, jeśli jakąś, to szatan ma duże znaczenie w metalu, jednak jest to dla mnie tylko kolejna zmyślona postać. Temat piekła jest bardzo metalowy, jednak to tyle o tym. Myślę, że jeśli patrzysz na raj w niebie i piekło poniżej, to jesteś w bardzo dużym błędzie. Ponieważ my wszyscy już jesteśmy w raju jeśli chodzi o sam fakt życia. Życie jest darem. To Ty decydujesz, czy otaczający Cię świat będzie Twoim rajem, lub czy będzie piekłem na ziemi. Wszystko inne jest dla mnie fajną opowieścią. Tylko opowieścią. "Dust Eater" brzmi jak Exodus z okresu ich "Fabulous Disaster", zgodziłbyś się ze mną? Mógłbyś wymienić swoje muzyczne inspiracje na waszym najnowszym albumie? Więc, my pracowaliśmy z tym typem riffów i muzyczne inspiracje dla nas… my działamy od 1985 roku i byłoby trochę głupio cytować inne zespoły poza nami samymi jako odniesienie. Obecnie nie potrzebujemy patrzeć na inne zespoły, mamy własne brzmienie, nie zaczęliśmy trzy lata temu. Jasne, jeśli zagrałeś motyw taki jak na "Dust Eater", to jest on podobny do utworu Exodus, ale zasadniczo to możesz tego typu riffy znaleźć na każdym z naszych albumów… no może poza "Rising From The Sea". Jednak, wiesz od czasów "Possessed By Fire" mamy ten rodzaj riffów, o których ludzie mówią: "oh wow, gracie jak Exodus". Pewnie, jak zaczynaliśmy naszą karierę w roku 1985, to często słuchaliśmy pierwszego Exodusa, tak jak słuchaliśmy często "Hell Awaits", jak wszyscy inni. Za każdym razem jak usłyszysz kogoś kto ma podobny motyw do Slayera, to powiesz mu, że brzmi jak Slayer? Wtedy każdy by brzmiał jak Slayer. Dochodząc do sedna, muzycznie nie inspirowaliśmy się niczym innym, poza nami samymi. Czy "Splinter" został zainspirowany przez motyw zombie? Który film byłby najlepszym przedstawieniem tego utworu? Nie, "Splinter" nie został zainspirowany przez ten motyw. Jeśli chodzi o najlepsze przedstawienie tego utworu za pomocą filmu… jeśli jakikolwiek, to bardzo mi się podoba film "Splint". Jest o zespole mnogiej osobowości. Powinieneś go sprawdzić. Czy wasz kolejny album będzie zawierał kolejne dwie interpretacje utworów metalowych, jak to było z "The Raging Tides" oraz "Hostile Defiance"? Poza tym te interpretacje w przypadku późniejszego pasują do tematu albumu, czyż nie? Tak, chcemy kontynuować to wyzwanie, żeby nie grać ciągle tych samych rzeczy. Każdy album na które piszę, ma swój oryginalny temat liryczny. Nie znam jeszcze tematyki kolej-
Foto: Silvy Maatman
nego albumu. "The Raging Tiles" było albumem bardzo politycznym, ponieważ mówiło o rzeczach które, działy się w tamtym czasie, zaś jak wiesz "Hostile Defiance" jest o chorobach psychicznych. Nie wiem jeszcze o czym napiszę na kolejnym albumie. "Fire & Damnation" oraz "The Raging Tides" odnoszą się w temacie do "Possessed By Fire" i "Rising From The Sea", czy mam rację? Czy był to celowy zabieg? Zagrałem tym trochę tutaj. Jednak pomysłem na "Fire & Damnation" było stworzenie albumu powrotnego, który będzie opowiadał o tym jak my, jako zespół przebyliśmy przez tytułowy ogień i potępienie by przejść na drugą stronę. Jak przeszliśmy piekło, w przenośni, jeśli chodzi o sam proces powrotu i jak on trudny dla nas był. Natomiast "The Raging Tides" jest płytą na temat sytuacji politycznej tamtego czasu, wydarzeń takich jak powstanie ISIS, wybór Donalda Trumpa. Album mówi o wielu rzeczach, o których czytałem w tamtym czasie. Pisałem teksty o torturach... tak więc potem to połączyliśmy. Tytuły mające podobny charakter był celowym zabiegiem z naszej strony. Musiałem mieć te dwa nagrania z lat 80. połączone z tymi z lat dwutysięcznych, jednak bez robienia tego połączenia oczywistym. Jednak oczywiście już jesteśmy poza tym, ponieważ mamy piąty album z kolei. Okładka na najnowszy "Hostile Defiance" jest świetna, jak sam teledysk na utwór tytułowy. Pasujący do albumu i historii Exumera. Czy mógłbyś powiedzieć coś więcej o współpracy z Costinem Chioreanu, jak się spotkaliście? Tak, grafika na "Hostile Defiance" jest dobra. Costin Chioreanu zrobił naprawdę świetną robotę. Spotkaliśmy się z nim za pośrednictwem Century Media. Nasz gitarzysta Marc tam pracuje. Spodobała nam się jego praca dla At The Gates i Voivod. Oba te zespoły mają umowę z Century Media. Tak więc skontaktowaliśmy się za pośrednictwem tego wydawnictwa z Costinem. Pogadałem z nim, opisałem mu co mniej więcej zawartość tematyczną na
nagraniu i koncept na nagranie, następnie on wysłał nam parę szkiców. Niedługo potem zgodziliśmy się na to co, obecnie widzisz jako grafikę "Hostile Defiance". Jest on wspaniałym gościem i dobrze rozumie to, że posiadanie naszej maskotki jest istotne, tak jak to. że okładka musi przedstawiać zagadnienia albumu. Co zamierzacie robić w latach 2019 i 2020? W roku w 2019 zamierzamy wrócić do Europy. jak sądzę. Planujemy też ruszyć w trasę po Stanach Zjednoczonych. Jednak nasza ostatnia trasa w Europie skończyła się za wcześnie ze względu na bardzo złego promotora w Hiszpanii, byliśmy zmuszeni… nie byliśmy. Chcemy wrócić do Europy i przeprowadzić dobrą trasę koncertową, która prawdopodobnie się odbędzie późną jesienią. Zamierzamy zagrać festiwali w lecie, parę w Niemczech, jeden w Portugalii, jeden w Czechach, na Brutal Assault. ...zaś nowy Skull Pit coraz bliżej i bliżej? Skull Pit? Zaskoczyłeś mnie. Debiut został wydany niedawno, rok temu. Jak sądzę ja i Tatsu potrzebujemy tak roku, dwóch, by stworzyć dobre nagranie. Oczekiwałbym kolejnego albumu Skull Pit prawdopodobnie w przyszłym roku, na pewno nie przed rokiem 2020, może nawet 2021, nie wiem, zobaczymy. Co sądzisz o powrocie Vio-Lence (z Seanem Killianem i prawie całym pierwotnym składem poza Robb Flynnem)? Myślę, że z Vio-Lence teraz jest w porządku, nie mam tu zbytnio opinii. Lubię Vio-Lence, myślę, że jest spoko i życzę im powodzenia! Dziękuje za wywiad, ostatnie słowa należą do Ciebie. Również tobie dziękuję, dziękuje fanom, za wsparcie okazane nam przez ostatnie trzydzieści cztery lata, mam nadzieję, że spodoba wam się "Hostile Defiance". Cześć! Jacek Woźniak
EXUMER
17
Jak coś robić, to na 100% "Terrible Things" to zajebista płyta, jebać Trumpa, Queen jest spoko, ale punk rock też, rynek muzyczny zasysa, małe wytwórnie są... A zresztą sami przeczytajcie. O tych i paru innych kwestiach opowiedział nam Eric Barath - lider wesołej ekipy thrasherów o nazwie Indestructible Noise Command (znanej też jako I.N.C.). HMP: Słuchając juz pierwszych riffów kawałka "Fists Go Rek" otwierającego Waszą nową płytę miałem tylko jedno skojarzenie Slayer... Eric Barath: Slayer powiadasz... Cóż, Indestructible Noise Command powstało w roku 1985, w samym środku najlepszej dekady dla heavy metalu. Jeśli pytasz o nasze bezpośrednie inspiracje, to wskazałbym tu Metallikę oraz Anthrax. Oczywiście cenimy Slayer, to wielki zespól, jednak grają oni tą zdecydowanie mroczniejszą i bardziej agresywną odmianę thrashu. My natomiast w swej wesołej twórczości odwołujemy się do punkowych korzeni gatunku, oraz do nowojorskiej sceny hardcore. Nasze teksty zaś pomimo, że bywają brutalne, to jednak bije z nich specyficzne poczucie humoru. No właśnie, punkowe korzenie. Taki "Identifier" na przykład to kawałek niemalże w 100% punkowy. Eric Barath: Otóż to. Wiesz, ja słucham wielu rodzajów muzyki. Klasyczny rock w wykonaniu Queen czy The Beatles, sporo punku, ale nie pogardzę też disco z lat siedemdziesiątych (śmiech). Dlaczego "Terrible Things". Uważasz, ze to dobry tytuł na płytę? Eric Barath: Oczywiście, że tak! Kawałek tytułowy był drugim utworem, który napisałem z myślą o tym albumie. Opowiada on o najeźdźcach, którzy podbijając obcy kraj ciemiężą miejscową ludność. Niektóre Wasze teksty są bardzo zaangażowane politycznie. Nie uważasz, że do Wa-
szej twórczości bardziej pasowałyby liryki o szatanie i piciu piwa? (śmiech) Eric Barath: W swych tekstach poruszamy masę różnych spraw. Na przykład wspomniany "Fists Go Rek" opowiada o chlaniu w pubie, które pod wpływem ilości wypitego alkoholu zmienia się ostatecznie w regularną bijatykę (śmiech). "Bonesaw Ballet" natomiast jest o sytuacji, gdy nic Ci nie wychodzi, życie kładzie Ci kłody pod nogi, ale Ty zamiast narzekać i załamywać się, zaciskasz pięść, krzyczysz "jebać to!!!" i ciśniesz dalej! Jeśli chodzi o teksty z politycznym kontekstem, to na "Terrible Things" są takie dwa. Pierwszy to "Identifier", o którym zresztą wspomniałeś. Jest to wyraz naszego wkurwienia po wyborze Donalda Trumpa na prezydenta USA. Dotychczas nie rozumiem, jak mogło do tego dojść i ciężko mi się z tym faktem pogodzić. Drugi utwór poruszający takie tematy to "Salmonella". Mówi on o kwestii braku akceptacji dla radykalnego islamu w społeczeństwach zachodnich. Nie jestem zbyt chętny, by poruszać szczególnie trudne tematy, gdyż uważam, że muzyka powinna stanowić swego rodzaju odskocznie od dnia codziennego. Są jednak pewne kwestie na tyle poważne, że nie umiem ich przemilczeć. Kto jest autorem tekstów w Waszym zespole? Eric Barath: Ja piszę wszystkie teksty i tworzę większą część muzyki. Wydaliście "Terrible Things" własnym sumptem. Skąd taki pomysł? Eric Barath: Nasze ostatnie dwa albumy wyszły pod szyldem małych wytwórni. Niestety
ich działanie nie spełniło naszych oczekiwań. Chcemy mieć całkowitą kontrolę nad procesem wydawniczym, a takową możemy uzyskać tylko, gdy weźmiemy sprawy w swoje ręce. Nie powiem, że nie podjąłbym współpracy z dużą wytwórnią pokroju Nuclear Blast czy Metal Blade. Jednak tak zwanym "niezależnym" wytwórnią mówię stanowcze nie. Nagrywaliście w studiu Dexter Lab we współpracy z producentem Nicky'm Ballmore'm. Eric Barath: Dokładnie. O wyborze tego studia zdecydowała jego lokalizacja. Po prostu wszyscy mieszkamy blisko niego. Co do Nicky'ego, to znamy się kupę lat. Pracowaliśmy z nim już przy okazji poprzedniego albumu. Świetny fachowiec znający się na rzeczy, a ponadto wspaniały kumpel. Co więcej, grał na perkusji w Toxic Holocaust, a ostatnio grywa u Dee Snidera. Potrafi zatem zrozumieć proces nagrywania z punktu widzenia muzyka. Jak spędziliście pięcioletnią przerwę pomiędzy "Black Hearse Serenade" a "Terrible Things"? Eric Barath: Ostatnia trasa wykończyła nas pod względem finansowym. Potrzebowaliśmy parę lat przerwy, bo sobie przemyśleć parę kwestii i w przyszłości uniknąć podobnych błędów. Jak już wspomniałem, "Black Hearse Serenade" była wydana przez małą niezależną wytwórnię, która regularnie dawała dupy
Foto: I.N.C.
18
INDESTRUCTIBLE NOISE COMMAND
we wszystkim (śmiech). Potrzebowaliśmy czasu, by całkiem zmyć ten niesmak z naszych ust. W 2011 roku wróciliście na scenę po dwudziestu latach przerwy. Czy nie byliście zszokowani zmianami, jakie przez ten okres niewątpliwie miały miejsce na rynku muzycznym? Eric Barath: Rynek muzyczny zawsze zasysał. Oczywiście teraz jest jeszcze gorzej. Winę za to ponosi wszechobecna cyfryzacja. To chore, że dziś każdy może sobie ściągnąć czyjąś muzykę, nie płacąc za nią złamanego grosza. Dziś już mało kto kupuje płyty. Wytwórnie nie mają już takich budżetów jak dawniej, a co się z tym wiąże, większość zespołów podejmuje działanie na własną rękę i za własne pieniądze, często nie odzyskując nawet poniesionych kosztów. A co tu dopiero mówić o zarobku. Co było głównym impulsem tego comebacku? Eric Barath: Szczerze mó- Foto: I.N.C. wiąc, to w ciągu tej przerwy kilkakrotnie poruszaliśmy temat powrotu. Jednakże jedyna perspektywa, jaką w większości przypadków wtedy mieliśmy, to co najwyżej zagranie kilku pojedynczych koncertów w lokalnych klubach. Szkoda było mi czasu na bawienie się w coś takiego. Jak coś już robię, to robię to na 100%. Uważałem, że jeśli I.N.C. ma rzeczywiście wrócić do świata żywych, to na poważnie. To znaczy z płytą, trasą, promocją, wywiadami, koszulkami itp. Nadzieja na coś takiego pojawiła się dopiero w 2009 roku. Rozumiem zatem, że przez te dwadzieścia lat mieliście ze sobą stały kontakt. Eric Barath: Dokładnie! Jesteśmy kumplami z czasów szkolnych. Nasza przyjaźń wykracza daleko poza ten zespół. A co z Waszym dawnym bębniarzem Garrym Duguyem. Z nim też masz kontakt. Eric Barath: Tak, przez Facebook. Śledzi dokładnie poczynania I.N.C. Mam nadzieję, że latem zobaczymy się na jakimś koncercie. W przeszłości grywaliście wspólne koncerty z takimi gwiazdami, jak King Diamond, Megadeth czy Testament. Jak teraz wygląda sytuacja z Waszymi występami na żywo? Eric Barath: To prawda, graliśmy z wymienionymi zespołami. Pochwalę się ponadto, że kiedyś supportowała nas Pantera, ale to było przed wydaniem przez nich kultowego "Cowboys From Hell". Teraz ciężko o dobrą trasę w towarzystwie dobrego zespołu. Wszystko to kwestia pieniędzy. Takie to smutne czasy nastały.
drogę życia. Jak postrzegacie go po latach? Eric Barath: Zupełnie tak samo, nawet gdy mieliśmy pięcioletnią przerwę wydawniczą, w swoim wnętrzu czułem, że coś tracę, coś mnie omija. Muzyka scala ludzi. Niektórzy w celu zacieśnienia więzi jeżdżą na ryby lub polowania. My w tym celu gramy rockendrolla. Wydaliście dwie demówki pod nazwą Genocide Inc. Czy ten materiał jest gdzieś dostępny w sieci? Eric Barath: Fajnie, że o to pytasz. Pisało do mnie paru naszych maniaków, którzy twierdzą, że są w posiadaniu tych nagrań. Staram się, by trafiło to do sieci i powiem, że szanse na to są naprawdę spore. Mam jeszcze pytanie, które chciałem zadać Dave'ovi Campo. Co z jego projektem Payback, który grał hardcore. W tym wywiadzie padło już stwierdzenie, że jesteście zafas cynowani tym gatunkiem, zwłaszcza jego nowojorską odmianą. Dave Campo: Oto jestem (śmiech). Dorastałem jako fan heavy metalu, potem thrashu. Zawsze pociągała mnie agresja w muzyce. Kiedy zacząłem poznawać hardcore oraz punk, zauważyłem tam wiele wspólnych mianowników z metalem. Podobało mi się ponadto podejście muzyków uprawiających te gatunki do fanów. Zawsze po koncertach wychodzili, było podawanie rąk, uściski. Scena hardcore w Nowym Jorku, to jedna wielka rodzina. Bartek Kuczak
Gdy zakładaliście kapele jako dzieciaki, traktowaliście thrash metal jako swego rodzaju
INDESTRUCTIBLE NOISE COMMAND
19
studiu. Technologia umożliwiła nam otrzymanie świetnego rezultatu bez potrzeby korzystania z drogiego pobytu w studiu. Potem wysłaliśmy całość do Andiego, by dokonał cudów.
Czasami zło żyje również w szarości Xentrix chyba jest zespołem którego nie trzeba przedstawiać większej części czytelników tego czasopisma. Zespół stojący za bardzo dobrymi "For Whose Advantage?" oraz "The Shattered Existence" wreszcie powrócił ze swym kolejnym krążkiem, zatytułowanym "Bury The Pain". Nim też zapieczętował zmiany personalne w zespole, dokonane w 2017 roku. O tym, dlaczego tak długo to trwało oraz o samym albumie opowie nam gitarzysta zespołu. Nie zabraknie w tym wywiadzie także paru powrotów do przeszłości. HMP: Cześć! Myślę że to pytanie wcale Cię nie zaskoczy, dlaczego musieliśmy czekać tak długo na wasz kolejny album? Kristian Havard: Kiedy graliśmy nasze pierwsze koncerty z okazji powrotu w 2013 roku, czyniliśmy to głównie po to, by celebrować naszą przeszłość i grać utwory z naszej historii. Nie chcieliśmy pisać ani nagrywać nowego materiału. Jednak proces twórczy jest jak swędzenie, którego nie można podrapać. Wciąż drażni głowę i próbuje zwrócić nas na jego drogę. Niestety po tym jak zakończyliśmy nagrania, Chris Astley (gitara, wokale) uznał, że nie chce mieć nic wspólnego z muzyką i zostawił nas na lodzie. W sumie, wtedy nie wiedzieliśmy co ze sobą zrobić. Znalezienie Jaya
nowo. Jednak Heavy Metal Records stwierdziło, że da nam kontrakt, gdy zostaniemy pod starą nazwą. Tak więc schowaliśmy naszą dumę i stanęliśmy w szeregu. Lubię "Scourge", niemniej było to mocne odejście od naszej starej muzyki, dawało uczucie desperackiej próby ratowania zespołu. Rzeczywistość była taka, że na tym albumie było dwóch nowych muzyków (Simon Gordon i Andy Rudd), którzy wnieśli własne pomysły. My zaś chcieliśmy spróbować czegoś świeżego, więc uznaliśmy, że to zrobimy. Co sprawia, że "For Whose Advantage?" i "The Shattered Existence" są tak popularne i dobre?
Foto: Listenable
(który zastąpił Chrisa Astley) i ponowne nagranie zajęło nam dwa lata. No i jesteśmy tutaj. Co sądzisz o poprzednich albumach, czyli "Scourge" i "Kin" jako dziełach per se? Czy są one niedocenione, czy raczej jest tutaj słuszny powód, dlaczego nie są one tak popularne jak ich poprzednicy czyli "For Whose Advantage?" oraz "The Shattered Existence"? "Kim" próbował rozwinąć zespół w kierunku czegoś, czym my nie byliśmy. Był to dziwny okres w Zjednoczonym Królestwie dla thrashu. Natomiast nie czuję żeby "Scourge" był albumem Xentrix, myślę, że wtedy powinniśmy zmienić nazwę zespołu i spróbować na
20
XENTRIX
Jest to dla mnie trudne pytanie. Myślę, że "The Shattered Existence" niosło to uczucie żywego nagrania, które najpewniej pochodzi ze sposobu, w jaki nagraliśmy ten album. John Cuniberti nalegał byśmy zagrali wszyscy razem w tej samej sali by uzyskać ten specyficzny klimat, bez metronomu i innych urządzeń. Tylko prosty i bezpośredni thrash, który został zagrany na setkę. I teraz o waszym najnowszym albumie... możesz powiedzieć nam o procesie produkcyjnym "Bury The Pain"? Partie perkusji nagraliśmy w studiu Andy Sneapa (Backstage Studios) w weekend, rezultat tej sesji zabraliśmy do domu i nagraliśmy wszystkie gitary, bas i wokal w moim
Jak przebiegała ta współpraca z Andym Sneapem i Russem Russellem? Po tym jak nagraliśmy wokale Jaya, wysłałem je do Andiego by dokonał miksu, jednak nieszczęśliwie dla nas był on zagranicą, w Japonii, wraz z Judas Priest. Tak więc napisałem do Russa i spytałem się go czy by dokończył dla nas master, co uczynił. Russ jest świetnym gościem i zrobił fantastyczną robotę kończąc ten album. Obaj panowie są najwyższą światową półką w tym co robią i uznajemy, że mieliśmy wielkie szczęście, móc zaangażować ich obu do pracy nad tym albumem. Co muzycznie zainspirowało wasz najnowszy album? Zawsze byliśmy pod wpływem staroszkolnego metalu, takich zespołów jak Iron Maiden, Black Sabbath czy Judas Priest. Uwielbiam thrash, ale w głębi serca jestem fanem heavy metalu. Trochę thrashowych zespołów zawsze będzie grało tak, jak byli inspirowani, czyli punkiem bądź hard-core, jednak ja zawsze byłem i będę fanem metalu. Jeśli miałbyś porównać "Bury The Pain" do waszych poprzednich albumów, to który byłby mu najbliższy i dlaczego? Chciałem żeby ten album był kontynuacją "For Whose Advantage?", jednak z bardziej nowoczesną produkcją. Chciałem żeby był to album, który powinniśmy wydać w 1991 roku. Myślę, że okładka gra dużą rolę w stworzeniu wrażenia kontynuacji i łącznika z poprzednimi albumami. Postać na okładce "Bury The Pain" jest tą samą osobą, co protegowany "For Whose Advantage?", sprawdź jego krawat... Zasadniczo, czy Jay Walsh jest Chrisem Astley'em w przebraniu? Żarty na bok, on naprawdę świetnie śpiewa w podobnym stylu na "Bury The Pain". Czy jak najbliższe odtworzenie oryginalnych wokali było celowe, czy też nie znaczyło to tak wiele dla Was? Nie skupiliśmy się na tym by znaleźć kogoś, kto brzmiałby ja Chris, jednak, gdy Jay po raz pierwszy zaczął z nami śpiewać, to od początku brzmiał jak ktoś z Xentrix, co było czymś wspaniałym dla starszych utworów, które graliśmy na żywo. Jay był fanem zespołu, więc powiedział nam, że wiedział jak Xentrix powinno brzmieć. Osobiście uważam, że ma trochę bardziej agresywny ton w głosie, co sprawia, że brzmimy ciężej. Wróćmy na chwile do roku 2017. Czy mógłbyś powiedzieć więcej o odbiorze waszego występu przez fanów na Bloodstock? Czy ten koncert był dla was stresujący? Tak, to był dla nas prawdziwy chrzest w ogniu. Jay śpiewał z nami od jakichś dwóch miesięcy, gdy Simon z Bloodstock spytał się czy moglibyśmy zastąpić zespół, który wycofał się z uczestnictwa z festiwalu. Na początku odrzuciłem ofertę, mówiąc, że nie jesteśmy gotowi i chcielibyśmy najpierw zrobić parę mniejszych występów przed Bloodstock. Jednak Simon wciąż namawiał mó-
wiąc mi, że: "będzie w porządku, Jay to profesjonalista". W końcu uznaliśmy, że "niech będzie" i na szczęście ten pierwszy duży występ był wspaniały. Jak sądzę to utwór "There Will be Consequences" w wielkim uproszczeniu jest o prostej zasadzie: akcja równa się reakcja. Jednak co zainspirowało ten utwór sam w sobie? "There Will be Consequences" został zainspirowany widokiem publicznych egzekucji w krajach muzułmańskich umieszczonych w prasie. Obraz rzędów ludzi, wszyscy na klęczkach z rękami związanymi za plecami, czekającymi na śmierć. Jednak tak, masz rację, ten utwór jest o karmie, "zbierasz to, co sobie zasiałeś".
Jaki twór nazwałbyś jako zaprojektowane zło ("Evil By Design"). Czy istnieje naprawdę takowy? Jak utwór ma w tekście: "my wszyscy jesteśmy źli z definicji" / "we're all evil by design". Utwór zajmuje się konceptem, w którym my wszyscy mamy złą passę od momentu narodzenia i nie jesteśmy w stanie nic z nią zrobić. Czy sądzisz, że to kontekst czyni dane zachowanie złym / dobrym? Nie jestem pewien czy zrozumiałem pytanie, ale... Wierzę, że nie wszystko jest czarne i białe. Czasami zło żyje również w szarości-
mi się jeszcze bardziej. Dan jest wspaniałym artystą, część z detali jest naprawdę wspaniała. Lubię twarze demonów i krwiste plamy na koszuli. Nie mogę się doczekać by zobaczyć tą okładkę w winylowej wersji. Czy utwór "The Red Mist Descends" zainspirował paletę kolorystyczną okładki? Nie, Dan jest odpowiedzialny za całość grafiki. Dostał ode mnie tylko koncept. Prawdę powiedziawszy, usłyszał on tylko skończony album. Czy mógłbyś skomentować jedno dowolnie
Zauważyłem również, że parę wstępów do waszych utworów są bardziej spokojniejsze niż inne. Wstępy do "The One You Fear" lub "The Truth Lies Buried" brzmią bardziej jak coś mistycznego, medytacyjnego. Co zainspirowało te intra? Zawsze próbowaliśmy eksperymentować z cichszymi częściami naszych utworów. To potrzeba dynamiki w metalu. Jeśli przez cały czas będziesz grał w tym samym tempie, to będziesz brzmiał płasko. Dlatego my preferujemy posiadanie światła i cieni. "The Truth Lies Buried" jest utworem, który napisałem po obejrzeniu dokumentu o konflikcie na Ukrainie i zestrzelenia lotu 17 Malaysia Airlines w roku 2014. Dlatego też ten utwór zaczyna się z linią basową i strasznymi motywami gitarowymi przed szarżą we właściwy utwór. Wstęp do "The World of Mouth" z drugiej strony brzmi bardziej jak coś wziętego z dwóch pierwszych albumów, skąd jak sądzę również czerpaliście inspiracje. Poza tym, utwór sam w sobie jest o obecnym przeładowaniu informacjami? Ta kompozycja jest o tym w jaki sposób Internet daje wszystkim głos, co powinno być dobrą rzeczą, jednak czasami ta moc jest używana negatywnie, ta "anonimowość" siedzenia przed komputerem zmienia część ludzi w "trolli". To był pierwszy utwór, który został napisany na ten album. Chciałem żeby miał bardziej thrashowy klimat, który by właśnie przypominał ludziom o dwóch pierwszych albumach. Kogo masz na myśli pisząc "obiekt, którego się boisz" ("The One You Fear")? Ten utwór jest o zmianie pozycji w życiu, byciu kimś na przegranej pozycji, wzrastaniu i zdobywaniu kontroli. Czasami w życiu jesteś postawiony w pozycji, w której ludzie Cię wykorzystują, zaś ten utwór jest o zmianie dynamiki, której efektem jest strach tych ludzi przed Tobą. Co wprowadza Cię w szał ("The Red Mist Descends")? Wraz z wiekiem coraz więcej i więcej rzeczy (śmiech). Jednak na serio, myślę, że zdrada jest dużą sprawą dla mnie. Uznaje siebie za bardzo lojalną osobę i moment, w którym ktoś zdradza, jest tym, który wprowadza mnie w szał. Trochę z tematów zawartych na tym nagraniu jest o lojalności, zemście i złości.
Foto: Listenable
ach. Zabicie kogoś jest złym uczynkiem, jednak jeśli miałbym to uczynić by uratować moją rodzinę, pociągnąłbym spust bez wahania. Czy powinniśmy traktować "Bury The Pain" jako opis personalnych przeżyć? Nie pogrzebałem mojej żony w lesie, jeśli o to pytasz (mam nadzieję, że ona tego nie czyta). Utwór tytułowy jest o głosach w twojej głowie, które mówią Ci żeby atakować, kiedy ktoś Cię krzywdzi. Te małe demony, które biorą całą Twoją złość i furię, sprawiając, że myślisz, że dobrym pomysłem jest poddanie się gniewowi. Nie jest to zawsze dobry pomysł by się tym bękartom dawać ponosić. Okładka na "Bury The Pain" autorstwa Dan Goldsworthy trochę przypomina mi tą Eda Repki z wznowienia "Destruction System" zespołu Morbid Saint. Możesz stworzyć płynną historię z ich zawartości w mojej opinii. Co byś powiedział na temat tego powiązania i waszej okładki per se? Wiem co masz na myśli. Główną różnicą jest to, że na ich okładce jest samobójstwo, na naszej mściwe morderstwo. Miałem koncept na tą okładkę, gdzie gość jest dręczony przez demony, które mu mówiły co ma zrobić, jednak to wszystko jest tylko wytworem jest jego umysłu. Następnie skontaktowałem się z Danem z tym pomysłem. Bardzo szybko odpowiedział przysyłając wstępny szkic. Z miejsca mi się spodobał, był dokładnie tym, co sobie zobrazowałem. Wtedy on poszedł krok dalej, umiejscowił na okładce postać z "For Whose Advantage?". Wtedy spodobała
wybrane wydarzenie, które miało miejsce w 2019 roku? Myślę, że jeśli chodzi o to związane z zespołem, to wydanie tego albumu. Zabrało to sporo czasu od początku do końca. Jednak wspaniale, że w końcu udało się to wydać. Jak już wspomniałem, nie mogę się doczekać by potrzymać winylową wersję w moich rękach. Co zamierzasz robić w ciągu kolejnych miesięcy? Mamy do zrobienia masę promocji w prasie i trochę innych rzeczy marketingowych oraz parę zaplanowanych koncertów. Obserwujcie tą kwestię. Dziękuje za wywiad, ostatnie słowa należą do was. Dziękuje wszystkim, którzy wspierali Xentrix przez ostatnie trzydzieści lat. Proszę o sprawdzenie naszego nowego albumu, jest to staroszkolny thrash metal wraz z uaktualnionym brzmieniem. Jacek Woźniak
XENTRIX
21
Tworzenie muzyki ciągle sprawia nam radość US power metal, epic metal, true metal etc... Dużo tych szufladek, nie? Dave Boyd z Twisted Tower Dire uważa dokładnie tak samo. Nasza rozmowa nie dotyczyła tylko tego wątku. Sporo jest tu o nowej płycie "Wars In The Unknown" oraz mnóstwo wątków ze starych czasów. Oddajmy zatem głos głównemu zainteresowanemu. HMP: Swój pierwszy album wydaliście równe 20 lat temu. Czujecie się metalowymi weteranami? Dave Boyd: W pewnym sensie tak. Jestem wystarczająco stary, by sobie przykleić łatkę z napisem "weteran" (śmiech). Tworzenie muzyki ciągle sprawia nam radość i cieszę się, ze jest jeszcze spora grupa ludzi, którzy ciągle chcą tego słuchać. Kiedy zaczynaliśmy, tradycyjny heavy metal był w odwrocie i nie było zbyt wielu zespołów uprawiających ten gatunek. Teraz czasy się zmieniły. I całe szczęście.
łe doświadczenie. Zaliczyliśmy też Headbangers Open Air i Keep It True. Dla zespołu, który dopiero stawiał pierwsze kroki na rynku to było coś pięknego.
Nie myśleliście by uczcić tą rocznice jakimś specjalnym wydawnictwem? Twisted Tower Dire powstało około 25 lat temu. Nie planujemy z tej okazji jakichś specjalnych wydawnictw, prowadzimy natomiast
Macie ustabilizowany skład od 2007 roku. Czujecie się grupą przyjaciół, czy może łączą Was raczej stosunki zawodowe? Zdecydowanie jesteśmy dobrymi przyjaciółmi. Niestety mieszkamy dość daleko od siebie i nie
Zatem jakie cele macie obecnie? Granie na tylu europejskich festiwalach, na ilu tylko damy radę. W Europie czujemy się jak w domu. Dzięki dużym europejskim festiwalom, wiele zespołów podniosło swój status. Ponadto chcemy tworzyć nową muzykę tak długo, jak tylko damy radę.
Foto: Twisted Tower Dire
rozmowy na temat reedycji naszych wczesnych albumów. Myślę też o ponownym nagraniu kilku starych utworów z Johnym na wokalu, jednak nie mam jeszcze koncepcji, w jaki sposób miałoby to być wydane. Pamiętasz jakie były Wasze cele przed wydaniem debiutu w 1999 roku. Czy udało Wam się je osiągnąć? Wtedy naszym głównym celem było nagranie płyty oraz granie koncertów. Zresztą podobnie jest u większości początkujących kapel. To, że nasz pierwszy album spotkał się z dobrym przyjęciem, było dla mnie dużym zaskoczeniem, ponieważ produkcja była moim zdaniem mierna. Ludziom spodobało się to do tego stopnia, że w 2000 i w 2003 roku wystąpiliśmy na Wacken Open Air. Było to wielkie i wspania-
22
TWISTED TOWER DIRE
widujemy się tak często, jak byśmy chcieli. Oczywiście poza przyjaźnią istnieje także biznesowa strona naszej działalności. Nie mniej jednak, nauczyliśmy się traktować pewne rzeczy na luzie i nie podchodzić do pewnych spraw zbyt serio. Co w ogóle działo się z Twisted Tower Dire po wydaniu albumu "Make It Dark" w 2011 roku? Wielu z nas udziela się także w innych zespołach (Volture, Walpyrgus, Division, etc.), co sprawia, że na nadmiar wolnego czasu nie narzekamy (śmiech). Zatem też potrzebowaliśmy czasu, by wziąć się za tworzenie materiału na nowy album. Po wielu dyskusjach, Scott zapytał mnie, czy zamierzam zacząć pisać utwory na nową płyte. Baliśmy się trochę, że Twisted
Tower Dire i Walpurgys z racji tego, że mają trzech wspólnych członków, zaczną brzmieć zbyt podbnie do siebie. Następnie potrzebowaliśmy czasu, by przemyśleć całą koncepcję nowego wydawnictwa oraz nagrać demo we dwójkę z Marckiem. Ogolnie rzecz biorąc powstawanie tej płyty to długotrwały proces. Nikt z nas jednak nie zakładał, że zajmie to aż osiem lat! Poza tym Johnny w tym czasie dorobił się gromadki dzieci, a Scott zaczął biegać w maratonach, co stało się jego głównym zajęciem i głównym źródłem dochodów. Dedykowaliście "Make It Dark" Waszemu dawnemu wokaliście Tony'emu Taylorowi. Jak go zapamiętałeś. Co czułeś w momencie, gdy dowiedziałeś się, że odszedł z tego świata? Niestety, Tony opuścił zespół będąc w lekkim konflikcie z resztą muzyków. Mimo wszystko potem starałem sie utrzymać kontakt, powyjaśniać kwestie sporne i oczyścić tą napięta atmosferę jaka między nami była. Przynajmniej na tyle, na ile było to możliwe. Kiedy usłyszałem, że miał śmiertelny wypadek, byłem w sporym szoku. Wszyscy uczestniczyliśmy w jego pogrzebie na Florydzie. Pożegnanie przyjaciela było dla nas kwestią honoru. Mam wiele wspomnień związanych z Tonym. Był wspaniałym charyzmatycznym wokalistą z naprawdę wielkim głosem, który podczas koncertów potrafił porwać fanów. To on był naszym liderem podczas tras koncertowych. Był parę lat starszy od nas, więc naturalnie wczuł się w ta rolę. Często zdarza mi się o nim myśleć z uczuciem tęsknoty. Niech spoczywa w pokoju. Na samym początku waszej działalności mieliście w składzie wokalistkę, mianowicie Janet Rubin. Dlaczego po jej odejściu zdecy dowaliście się kontynuować z facetem za mikrofonem. Szczerze mówiąc, Janet była wówczas jedyną osobą, która chciała śpiewać w Twisted Tower Dire, jednocześnie mając jakiekolwiek zdolności wokalne. Kiedy zdecydowała się opuścić grupę, Tony był pierwszym kandydatem na jej miejsce. Z tego co pamiętam, to znaleźliśmy go z ogłoszenia w lokalnej gazecie (śmiech). Jak zatem widzisz zatrudnienie wokalistki, jak i zastąpienie jej później wokalistą nie było jakimś przemyślanym krokiem. To po prostu wyszło samo, tak na spontanie. Kiedy ja dołączyłem do zespołu, Janet jeszcze w nim była. Zdążyliśmy nawet zagrać parę prób, zanim wyjechała do Niemiec by kontynuować tam karierę jako śpiewaczka operowa. Pierwszym wokalistą Twisted Tower Dire tak w ogóle był Tom Phillips. To z nim zespół nagrał pierwsze swoje demo. Nim dołączyłem do zespołu, miał on może na koncie kilka pojedynczych koncertów. Dopiero kiedy Tony stanął za mikrofonem, Twisted Tower Dire na poważnie rozwinęło skrzydła. Pomówmy może o Waszym najnowszym wydawnictwie "Wars In The Unknown". Częściowo już o tym powiedziałeś, jednak chciałbym byś powiedział coś więcej o procesie jego powstawania. Kiedy tak na poważnie żeście się wzieli za tworzenie tej płyty? Tak całkiem na poważnie, to wydaje mi się, że gdzieś około 2014 roku. Zacząłem wszystko od przesłuchania wczesnych płyt Twisted Tower Dire zastanawiając się, co tak właściwie mi się podoba w tamtych utworach. Bardzo chciałem, żeby ten album nawiązywał do tamtych czasów, był takim powrotem do korzeni.
Potrzebowałem trochę czasu, by zebrać do kupy muzykę na 10 utworów, potem wzięliśmy się za pisanie tekstów. Następnie standardowo każdy z nas nagrał swoją partie, z wyjątkiem Johnny'ego, który swoje wokale nagrał na samym końcu. Potem nasz producent Kevin 131 odwalił kawał dobrej roboty. Dokładnie tak, jak 20 lat temu podczas pracy nad albumem "The Isle Of Hydra". To wielka przyjemność pracować z nim ponownie po tak długim czasie. Kto był autorem tekstów na "Wars In The Unknown"? Głównie Scott, ale ja oraz Jim też dorzuciliśmy coś od siebie. Zaczął od "The Thundering" oraz "These Ghosts Can Never Leave". Chciał się poruszać w tematyce Drugiej Wojny Światowej, nie mniej jednak wspólnie stwierdziliśmy, że dobrze byłoby też wyjść poza te klimaty. Zatem powstało kilka takich utworów. Mimo to uważam, że album zarówno pod względem muzycznym, jak i tekstowym jest spójny. Powiedz mi coś o tych samplach na początku "The Thundering". To startujący samolot? Tam jest kilka sampli nałożonych na siebie. Startujący samolot, strzelający pistolet i chyba jakieś eksplozje. Bardzo podobny efekt uzyskaliście w "Riding The Fortress". Słychać tam dźwięk motocykla oraz wyjącą syrenę. Nagraliście to sami czy może to też sample? Nie, to sample dostępne z otwartego ogólnie dostępnego archiwum. Każdy może je wykorzystać w swoim za darmo. Kim jest ten czerwony gość z okładki? Czy w tekstach pojawia się jakieś nawiązanie do tej postaci? Tajemniczy morderca z płonącym mieczem. Jego wątek pojawia się w utworze "Light Of The Sword". Twisted Tower Dire jest zazwyczaj szufladkowany jako US power metal. Myślisz, że to dobry opis gatunku, który uprawiacie? Myślę, że tak. Kiedy zaczynaliśmy, określaliśmy swą twórczość jako "true metal", czasami też "epic metal". Określenie "power metal" też nam poniekąd pasuje. Aczkolwiek zdaję sobie sprawę, że tym mianem określa się zespoły grające o wiele bardziej melodyjnie od nas. Zresztą teraz się narobiło tych dziwnych szufladek. Kiedy zaczynałem słuchać metalu jako dzieciak, mieliśmy heavy metal, thrash metal, speed metal, death metal, grindcore i coś tam jeszcze. Teraz tych podgatunków jest o wiele za dużo (śmiech).
Nie śpieszymy się "Twardy jak skała, szybki jak... Skała"!!! Cokolwiek by nie zrobili, Metal Inquisitor zawsze będzie mi się kojarzył ze śpiewanym specyficzną polszczyzną coverem grupy Open' Fire "Twardy Jak Skała". Nie mogłem sobie darować pytania o tą przeróbkę. Ten temat jednak nie zdominował naszej rozmowy z Cliffem Bubenheimem. Zresztą sami przeczytajcie. HMP: Cześć Cliff. Właśnie nagraliście nowy album po pięciu latach przerwy. Co było przyczyną tej przerwy? Cliff Bubenheim: Cóż, były różne powody, które ostatecznie doprowadziły do tego opóźnienia. Zwykle nagrywamy materiał w miesiąc, może półtora. Tym razem było niestety inaczej. Najpierw facet ze studia miał kłopoty z właścicielem, a potem musieliśmy poczekać, aż powstanie drugie studio. Do tego czasu wszystkie terminy na nagrania zostały zarezerwowane, więc musieliśmy uczęszczać do nowego studia dzień po dniu po naszej normalnej pracy i nagrywać przez kilka godzin. Czasami ktoś z nas musiał sobie wziąć dzień wolny w pracy lub zrezygnować z innych prywatnych spraw. To wszystko sprawiło, że tyle nam nad tym zeszło. Zwykle między waszymi albumami studyjnymi występują długie przerwy. Po prostu nie spieszymy się. Chcemy dokładnie dopracować wszystkie piosenki, które mamy zamiar zamieścić na albumie. Zwykle zaczynamy pisać nowe rzeczy zaraz po wydaniu albumu, ale często przerabiamy utwory wiele razy, zanim jesteśmy zadowoleni z ostatecznej wersji. Wasz piąty album jest zatytułowany "Panopticon". Dlaczego wybraliście ten tytuł? Ten tytuł został wybrany przez El Rojo. Widział kiedyś szkic i opis Panopticonu w książce historycznej i był zafascynowany tym konstruktem. Pomysł polega na tym, że całe więzienie może być zarządzane przez jednego strażnika, który pozostaje w wieży usytuowanej na środku więzienia. Mógłby wtedy obserwować każdego więźnia, ale więźniowie go nie widzieli. El Rojo jest takim historycznym freakiem. Dał propozycję i wszyscy uznaliśmy, że to dobry pomysł. Oto cała historia.
Powiedz mi proszę, które kawałki z nowej płyty są Ci najbliższe i dlaczego? Moimi osobistymi faworytami są "Change Of Front" i "War Of The Priests", ponieważ te dwa utwory trafiły dokładnie w sedno, jeśli chodzi o mój gust muzyczny. Masz takie kawałki, przy których masz ochotę zacząć niszczyć pokój? Ja tak. Rozpoczyna się piosenka, zaczyna się impreza (śmiech). Istniejecie 21 lat, ale wydaliście tylko pięć albumów studyjnych. Czy masz czasem poczucie, że mogliście zrobić coś więcej? Mogę odpowiedzieć tylko z mojego punktu widzenia. Jasne, że zawsze możesz zrobić więcej, ale czy zawsze jest to równoznaczne z lepiej? Zacząłem od bycia wielkim fanem Metal Inquisitora Zawsze w pierwszym rzędzie i zawsze machałem głową prawie do tego stopnia, że parę razy uszkodziłem kręgi szyjne. Zawsze czułem jakieś dziwne połączenie z tą kapelą. A teraz jako członek mogę powiedzieć dokładnie to samo. Wolę zespół, który wydaje albumy rzadziej, ale za to są to naprawdę dobre płyty. Nasze albumy mają tak, że kiedy słyszysz je po raz pierwszy, brzmią ładnie. Za drugim razem brzmią trochę ładniej, ładniej, ładniej i tak dalej, aż do momentu, gdy je kochasz. W takim razie zawsze jest super. Niektóre zespoły z dużą dyskografią mają dobre płyty, ale nie mam potrzeby częstego powrotu do nich. Po kilku przesłuchaniach mi się nudzą. Ale wracając do twojego pytania, nie, myślę, że jest to odpowiednia ilość. Czy uważasz, że dobrze jest być członkiem zespołu heavy metalowego w 2019? Myślę, że zawsze było i zawsze będzie dobrze być członkiem zespołu grającego heavy metal. Szczególnie dzisiaj, kiedy wszystko staje się bardziej sztuczne i cyfrowe, dobrze jest wiedzieć, że wciąż są ludzie, którzy biorą instru-
Będziecie jedną z gwiazd festiwalu Legions Of Death w Chicago, gdzie gwiazdami będą LiegeLord oraz reaktywowany Cirith Ungol. Dokładnie i czujemy się podekscytowani tym faktem. Scott akurat nie będzie mógł zagrać na tym show, dlatego zastąpi go nasz dobry przyjaciel Reid Rogers (Knightmare, Salvacion, Cerebus). Patrząc na zestaw kapel, jakie występują, to będzie wspaniały festiwal. Ma on się szansę stać za parę lat czymś porównywalnym do Keep It True oraz innych europejskich festiwali. Popularność klasycznych odmian metalu rośnie i myślę, że takich imprez będzie coraz więcej. Bartek Kuczak Foto: Maily Fernandez
METAL INQUISITOR
23
HMP: Po 33 latach udało wam się wejść do studia, jakie to uczucie nagrywać nowy materiał po tak długiej przerwie? Jeff Becerra: Wiesz minęło sporo czasu od ostatniego nagrania, więc wszyscy byliśmy bardzo podekscytowani. Jaraliśmy się możliwością nagrania nowego albumu i to jeszcze dla tak dużej wytwórni. Chcieliśmy nagrać najlepszy album jaki tylko możemy i na pewno nie zejść poniżej poziomu znanego z starych dokonań Possessed. Chce, żeby ludzi myśleli, że Possessed ma przed sobą jeszcze długą przyszłość.
menty i robią swoje, bez względu na wszystko. Więc to granie jest dla wszystkich. I starszych i młodszych. Trzeba je trzymać przy życiu! Czym jest dla Ciebie heavy metal? Stylem życia, czymś na kształt religii, a może po prostu tylko hobby i odskocznią po pracy? Wszystkim po trochu. Mogę zdecydowanie powiedzieć, że dla nas wszystkich to styl życia. Zajmujemy się metalem od czasów, gdy byliśmy nastolatkami. Nie ma nic lepszego do wyjścia na miasto niż czarna skóra i oryginalna koszulka kapeli z lat osiemdziesiątych, z której jesteś dumny. Niektóre weekendowe wieczory spędzamy w ulubionym metalowym pubie na kilka zimnych browarach. Czuję radość na samą myśl o tym. Z drugiej strony to także hobby po pracy. Wracasz do domu i chcesz się zrelaksować, więc co robisz? Słuchasz jakiejś zabójczej płyty przy jakimś zimnym napoju, czytasz ciekawe czasopismo muzyczne. Myślę, że hobby często staje się stylem życia. Czy były jakieś sytuacje, kiedy chciałeś przestać grać metal i skupić się na tak zwanym normalnym życiu? Zdecydowanie tak. Był czas, kiedy nic się nie układało. Byłem zmęczony codzienną walką, kiedy musiałem tłumaczyć wszystkim, dlaczego jestem tym, kim jestem. To dość zabawne, że za każdym razem moje zdanie zmieniało się, gdy włączałem muzykę. Metalowcy to szczególny rodzaj ludzi. Często słuchają brutalnych i ciężkich rzeczy, ale jednocześnie są jednymi z najmilszych ludzi, jakich możesz spotkać na tej planecie. Ja zawsze byłem dumny z tego, że jestem jednym z nich. Teraz mam poczucie, że wiele rzeczy w moim życiu się udało. Jestem szczęśliwym człowiekiem, żyjącym dobrą muzyką, wspaniałymi ludźmi i piwem (śmiech). I życzę wszystkim innym, aby dotarli do tego stanu. Teraz na świecie mamy dużą liczbę zespołów uprawiających klasyczny heavy metal. Czy myślałeś o tym, by w jakiś sposób uczynić Metal Inquisitor wyjątkowym zespołem, innym niż pozostałe? Myślę, że jeśli ludzie poznają zespół, zdadzą sobie sprawę, że jesteśmy dość wyjątkowi. Nie udajemy gwiazd rocka, ponieważ nimi nie jesteśmy. Nie koncertujemy stale, ponieważ po prostu nie możemy. Jeśli gramy, robimy to z radością i dlatego, że chcemy, a nie dlatego, że
24
METAL INQUISITOR
nasza umowa sprawia, że nie mamy innego wyjścia. Jeśli nas spotkasz, zawsze możesz dołączyć do nas w barze, porozmawiać i poznać nas jeszcze lepiej. Przypuszczam, że jesteśmy zgraną grupą. To, że publikujemy płyty co pięć lat, już samo w sobie wyjątkowe. Mam rację? (śmiech) Czy możesz przekonać swoją muzykę ludzi, którzy nie słuchają metalu lub grasz tylko dla metalowych maniaków? Oh myślę, że tworzymy całkiem niezły styl heavy metal. Spotkałem hardkorowych maniaków, którzy kochali nasze koncerty i płyty, ale także "normalnych" ludzi, którzy nigdy wcześniej nie słuchali metalu i kupili płytę CD lub LP po tym, jak zobaczyli lub usłyszeli nas. Nigdy nie wykluczamy nikogo z naszych koncertów. Przyjdź i posłuchaj, a jeśli lubisz nasze gówno, jeszcze lepiej! Gdy zaczynałeś grać metal, z kim najbardziej chciałeś jechać w trasę koncertową? Czy to marzenie się spełniło? Gdybym mógł wybrać, chciałbym pojechać na tournee z RAM lub Satan. Ale otwarcie granie z Iron Maiden również byłoby niesamowite. Ale to może jeszcze zdarzy w przyszłości. Nigdy nie wiadomo. Zobaczymy. Prawdopodobnie na początku swojej kariery, często graliście jako support. Czy to było dla Was trudne doświadczenie? Nie jestem w zespole od początku. Ale myślę, że to było tak trudne, jak dla każdego innego zespołu. Metal Inquisitor często grywał jako pierwszy. To przecież była długa droga na szczyt. W którym kraju, gdzie jeszcze nigdy nie byłeś nigdy nie byłeś, chciałbyś zagrać koncert? Zdecydowanie chcę jechać do Polski i Wielkiej Brytanii. USA też byłyby świetne, ale te pierwsze, które wymieniłem są na mojej priorytetowej liście. Jak często polscy dziennikarze zadają pytanie o cover "Twardy Jak Skała"? (śmiech) (Śmiech) Z tego, co wiem, jesteś pierwszym gościem od dłuższego czasu pytającym o ten kawałek. Open Fire to absolutny zabójca! Bartek Kuczak
A jak wyglądał proces komponowania? Przez cały czas coś tworzyliście czy dopiero na kilka tygodni przed wejściem do studia postanowiliście zacząć pisać materiał? Wiesz co, proces komponowania zaczęliśmy jakoś w 2007 roku. Przez długi czas graliśmy tylko stare albumy, lecz zawsze mi zależało na wydaniu czegoś nowego. Postanowiliśmy od czasu do czasu, grać coś nowego i sprawdzać jak fani będą na to reagować. Kompletnie nie wiedzieliśmy kiedy nadarzy się okazja do podpisania umowy z wytwórnią. Przez około półtora roku graliśmy nowe utwory i nagraliśmy demo, które rozesłaliśmy. Tak doszło do podpisania kontraktu. Potem na spokojnie wszystko komponowaliśmy, dlatego zajęło nam to tyle czasu. Jak wygląda Twój proces pisania tekstów dla zespołu? Czytam o różnych rytuałach, czarnej magii, religijnych rzeczach. Dość często teksty dotyczą też tego co sam przeszedłem na przestrzeni tych wszystkich lat. Czasami one powstają one po prostu w śnie, budzę się rano i opisuje coś co nazywam pięknym koszmarem. Nie będę nikogo okłamywać, że to proste. Pisanie zajmuje mi naprawdę sporo czasu. Słuchając Possessed zawsze mam wrażenie, że teksty inspirowane są starymi horrorami. Wiesz co, nie specjalnie chcemy się inspirować horrorami, chociaż mamy z nimi naprawdę dużo wspólnego. Taka tematyka jest nam bliska. Wracacie po tych latach z nowym albumem, którego okładka jest najbardziej okazała w całym waszym dorobku. Zrobił nam ją polak na którego wołam Z, nie jestem w stanie wymówić jego imienia ani nazwiska. (śmiech) Uwielbiam jego prace, są bardzo indywidualne. Za każdym razem jak jesteśmy w Europie on pojawia się na koncercie. Na początku nie miałem zielonego pojęcia co to za typ. Zawsze dawał mi nowy kalendarz jaki zrobił, a na maila wysyłał swoje najnowsze szkice. Zawsze mi się cholernie podobały te szkice i nie miałem pojęcia, że zrobił okładki
co zaczyna grać. Tak się scena zmieniła przez okres naszej przerwy.
W latach 80. wszyscy byli na fazie Są na świecie takie zespoły, które każdy fan ekstremalnego grania powinien znać. Jednym z nich jest na pewno Possessed, zespół, który praktycznie stworzył death metal. Powracają oni po 33 latach nie obecności studyjnej z jednym z bardziej wyczekiwanych krążków 2019 roku. Mowa tutaj o "Revelations of Oblivion". O tym albumie jak i o innych sprawach udało mi się porozmawiać z jedynym oryginalnym członkiem kultowej grupy - wokalistą Jeffem Becerrą. tylu zespołom. Postanowiłem dać mu szanse i tak zaczęliśmy rozmawiać o nowym albumie. Na naszym pierwszym albumie był kościół, lecz postanowiliśmy nie wracać do przeszłości i miał być to ósmy kościół, zresztą na początku tak się miał nazywać ten album. Mieszanka nowego i starego. Z posłuchał albumu i tekstów i stworzył to dzieło. Na okładce możemy zobaczyć płonący kościół, a kilka tygodni po jej ukazaniu spłonęła pewna bardzo znana katedra w Paryżu… Mam nadzieje, że nie zaczęliśmy jakiegoś kolejnego ruchu podpaleń kościołów. To wielka tragedia dla wielu ludzi i mam nadzieje, że nie będziemy z tym powiązani.
2006 roku? Skończyłem szkołę i zacząłem pracować w szpitalu. Robiąc to wszystko w pewnym momencie po prostu zabrakło mi grania i występowania na scenie. Wszystko długo trwało, żebym po wypadku (postrzeleniu) poczuł się naprawdę dobrze w swojej skórze. Potem Sadistic Intent zaprosiło mnie, żeby nagrać z nimi jeden utwór Possessed. I postanowiłem dać temu zespołowi szanse z tymi właśnie ludźmi. Oni byli bardzo świadomi czym było Posses-
A mógłbyś porównać jak było kiedyś a jak jest teraz? Najbardziej z tego wszystkiego to ja się zmieniłem. Wydaje mi się, że teraz jakoś bardziej chodzi o muzykę o skupieniu się na niej. Kiedyś bardziej liczyły się imprezy i narkotyki. W latach 80. wszyscy byli na fazie. Teraz jest jakoś wszyscy bardziej interesują się tym. Co sądzisz o tym, że wielkie zespoły takie jak Slayer przechodzą na emeryturę? Jest to dla mnie strasznie smutne. Pamiętam jak byłem na pierwszej trasie z nimi i jak grałem z nimi wspólne koncerty. Teraz się spotkamy w Europie. Jest to dla mnie dziwne, że kończą, ale może to dlatego, że my dopiero co wróciliśmy i czuje się świeżo i nie mam zamiaru kończyć jeszcze przez długi okres czasu. Wracacie do Polski na trzeci koncert w kari erze, jak wspominasz poprzednie dwa? Kocham do was wracać. Poprzednio graliśmy małe klubowe koncerty, które wprost uwielbiam. Publika u was jest szalona, przypomina mi trochę USA w latach 80. Za każdym razem koncert w Polsce to jak kapsuła czasu do po-
Czy czułeś stres i presję tworząc najnowszy album czy wszystko przyszło naturalnie? Miałem wyjebane na stres i presję, tworzę muzykę. Od zawsze się tym zajmuję więc czym się tutaj stresować. Jest to dla nas totalnie naturalne. Oczywiście jest lekki stres co ludzie powiedzą o tym albumie. Nie chcemy iść na emeryturę, więc mam nadzieje, że im się spodoba. Mam nadzieje, że po premierze będzie zajebiście i ludzie pokochają tą płytę. Mógłbyś mi powiedzieć coś o początkach Possessed? Jasne, wszystko zaczęło się w 79, kiedy poznałem Larrego. Jak miałem 11 lat grałem z nim w zespole Blizzard. Nawet jedna piosenka z tego zespołu została przerobiona i wykorzystana przez Possessed. Właśnie po Blizzard powstał obecny twór o nazwie Possessed. Chciałem grać po prostu szybko i ciężko. Zresztą właśnie przez chęć grania szybko i ciężko zostałem wykopany z Blizzard i co zabawne większość pierwszego składu Possessed była muzykami Blizzard, więc można powiedzieć, że to taka personalna zemsta na tych, który mnie z tego zespołu wykopali. Pytam o to, bo czy jako 11 latek wyobrażałeś sobie zostaniesz ojcem chrzestnym death metalu? Zawsze miałem wrażenie, że robimy coś specjalnego. Nie wiedziałem, że to będzie stworzenie death metalu. Czułem, że rozpoczynamy rewolucję. Zresztą zawsze obracałem się w takim towarzystwie, muzyków kapel jak Exodus czy Metallica. W powietrzu czuć było rewolucje. Wszyscy czuliśmy, że tworzymy coś wspaniałego i specjalnego. Wszyscy byliśmy szczęśliwi, że mogliśmy grać w tym czasie i tworzyć coś naprawdę wyjątkowego i niepowtarzalnego. A co Cię skłoniło do powrotu z Possessed w
Foto: Nuclear Blast
sed i jak to powinno wyglądać, z kim jak z kim ale z nimi ten powrót musiał się udać. Słuchasz może młodych zespołów zainspirowanych przez Possessed? Czujesz dumę? Jasne, że słucham i jasne, że jestem z tego mega dumny. Dość często te młode kapele są po prostu zajebiste. To niesamowite słyszeć w innych zespołach wpływ własnego. Nawet jak nie znają niektórzy z nich Possessed to i tak słychać w ich utworach riffy wyjęte prosto z naszego pierwszego albumu. Jestem dumny z tego, że death metal jeszcze żyje i są strażnicy tej wiary, którzy nie pozwolą by ten ogień zgasł.
czątku tej sceny. Na zakończenie, naprawdę wierzysz, że w piekle nie ma już miejsca? Wisz co, sądzę, że wszystkie demony są tutaj na ziemi. Usłyszałem ten tytuł jakoś strasznie dawno temu i mi się spodobał. Co ciekawe masa ludzi go już wykorzystywała. Jeśli miałbym już wierzyć w jakieś piekło to na pewno jest ono tutaj na ziemi. Dzięki za wywiad i do zobaczenia w Polsce. Dzięki! Jeśli będziesz tylko na koncercie to znajdź mnie po nim to sobie pogadamy jeszcze. Na razie!
Jakie masz plany po wydaniu albumu? Trasy, trasy i trasy. Zaraz w czerwcu zaczynamy sporą trasę po europie. Dalej musimy płacić nasze rachunki za to, że wróciliśmy. Z powodu tej przerwy dość często jeśli o to chodzi jesteśmy traktowani jak zespół, który dopiero
Kacper Hawryluk
POSSESSED
25
Rozmowa o agresywnych zwierzętach ...I nie tylko. Co do samego zespołu, chyba wiele nie trzeba pisać. Szanowany thrash/death z Niemiec, który w ostatniej dekadzie wydał już trzy albumy długogrające w nowym składzie. W wywiadzie krótko o tych dwóch pierwszych i dłużej o najnowszym "Summon The Hordes". Zapraszam do rozmowy z wokalistą zespołu Martinem Missy. HMP: Cześć! W ostatnim wywiadzie, który miał miejsce jakieś trzy lata temu mój kolega rozmawiał z Tobą między innymi o "Reanimated Homunculus" oraz ogólnie o historii Protector. Co się zmieniło od tamtego czasu? Martin Missy: Od wydania "Reanimated Homonculus" w roku 2013, wydaliśmy kolejny album długogrający "Cursed and Coronated" w roku 2016 i zagraliśmy około 25 występów w północnej i centralnej Europie. Czy wspomniane albumy - "Reanimated Homonculus" oraz "Cursed and Coronated") spełniły Twoje oczekiwania? Tak, zrobiły to. Jesteśmy bardzo zadowoleni z utworów, brzmienia i pozytywnej odpowiedzi
mon the Hordes"? Być może taka, że pracowaliśmy mocniej nad nowymi utworami, na przykład słuchając ich w kółko i wprowadzając małe poprawki tu i ówdzie. Oraz brzmienie może być trochę inne, ponieważ mieliśmy innego inżyniera dźwięku na "Summon the Hordes". Był nim Harris Jones. Czy "Summon The Hordes" było jakkolwiek muzycznie zainspirowane przez Demolition Hammer lub Cannibal Corpse? Na przykład motyw ze zwrotki "Stillwell Avenue" brzmi podobnie do wstępu z "44 Caliber Brain Surgery". Nie słucham zbyt dużo muzyki Cannibal
Foto: High Roller
ze strony fanów oraz prasy. Niebieskie tony okładki "Reanimated Homonculus", zielone z "Cursed and Coronated" i czerwienie z waszego najnowszego "Summon the Hordes"… czy to odwrócone odniesienie do modelu barw RGB (używanego w wyświetlaniu cyfrowym) było celowe? Paleta barw raczej niekoniecznie była wybrana w celu odniesienia się do modelu RGB, jednak tak, chcieliśmy żeby ta okładka była głównie w kolorze czerwonym, ponieważ inne dwa albumy miały niebieski i zielony jako główne kolory. Jeśli będzie kolejny album pod szyldem Protector, to pewnie będzie głównie w żółtym lub w jakimś innym kolorze. Zobaczymy... Jaka jest różnica pomiędzy "Cursed and Coronated" oraz Waszym najnowszym "Sum-
26
PROTECTOR
Corpse oraz Demolition Hammer, tak więc zasadniczo nie wiem czy motywy w naszych utworach są podobne do riffów z ich utworów. Głównie słucham metalu z lat 80. Jak wiele wspólnego ze sobą ma "Summon The Hordes" z "Golem", pominąwszy zakończenie w postaci "Glove of Love" podobnie jak wieńczący "Golem" kawałek "Space Cake". Oh, szczerze nie wiem. Z nowym Protectorem zawsze próbowaliśmy brzmieć jak Protector z lat 80., tak mocno, jak to tylko możliwe. Jeśli nam się to udało, byliśmy przeszczęśliwi, jednak to już zależy od odczucia naszych fanów. Słyszałem te utwory tak wiele razy, że tak naprawdę nie mogę powiedzieć jak one brzmią, bądź jak one nie brzmią.
Co zainspirowało "Glove of Love"? "Glove of Love" jest o przeszukaniu ciała. Jest ono przeprowadzane oględnie, przez sprawdzenie wizualne (prześwietlenie), albo tak jak w przypadku "Glove of Love", penetracji otworów ciała w celu znalezieniu zakazanych materiałów (kontrabandy), takich jak nielegalne narkotyki, pieniądze lub broń. Ten utwór był zainspirowany przez przyjaciela naszego zespołu, który raz został w taki sposób przeszukany. "The Celtic Hammer" brzmi, jak oczywiste odniesienie do muzyki Hellhammer oraz Celtic Frost. Ale czy pamiętasz kiedy po raz pierwszy się z nią spotkałeś i kiedy ta muzyka Cię inspirowała? Czy jesteś w stanie stwierdzić w jaki sposób te zespoły zainspirowały wasz najnowszy album? Tak, "The Celtic Hammer" jest dedykowany Celtic Frost. Wtedy ten zespół był jednym z moich ulubionych. Z tego co się orientuję, wszyscy inni członkowie zespołu - wtedy, jak i dzisiaj - również lubili / lubią ten zespół. Pamiętam jak kupiłem "Morbid Tales" w połowie lat 80., kiedy przeczytałem w artykule: "Celtic Frost sprawia, że Hellhammer brzmi jak Boy George". Nie słyszałem w tym czasie Hellhammer, jednak jeśli zespół z taką nazwą brzmi jeszcze ciężej niż ten z brutalną nazwą, to z pewnością powinien być dobry. W pierwszym momencie byłem rozczarowany odsłuchem tej EPki. Tak więc odstawiłem ją na chwilę. Kiedy ją przesłuchałem po raz kolejny, tak dwa tygodnie później, to była ona absolutnie fenomenalna. Nie wiem czy Celtic Frost czy Hellhammer zainspirowali nasze nowe utwory, jednak jeśli byłoby tak (nieintencjonalnie), to byłoby super. Które państwo byłoby najbliższe do miejsca opisanego w "Realm of Crime". To jest pytanie, które powinieneś zadać naszemu basiście Mathias Johanssonowi. "Realm of Crime" jest jednym z dwóch utworów na naszym albumie, do którego on napisał tekst. Czy mógłbyś opowiedzieć historię stojącą za "Two Ton Behemoth"? Co dokładnie zainspirowało Cię do napisania tego utworu? Myślę, że sam temat, który zainspirował mnie do napisania tekstu na ten utwór, przyszedł podczas z jednej z moich niekończących się podróży na koncerty. Jednym z naszych tematów była rozmowa o agresywnych zwierzętach, gdzie zostały wspomniane również hipopotamy. Kiedy sprawdziłem później to stwierdzenie, okazało się, że jest ono prawdziwe. Hipopotam jest jednym z najbardziej agresywnych zwierząt na tej planecie. To było coś o czym po prostu musiałem napisać utwór.
Skąd pochodzą Twoje historyczne inspiracje zaprezentowane w utworach takich, jak "Three Legions"? Inspiracje na utwory z historycznymi tekstami pochodzą głównie z książek i dokumentów telewizyjnych. Czy mógłbyś wskazać nam swoją ulubioną okładkę z dyskografii Protector? Utrudnię to pytanie, z pominięciem "Summon The Hordes". Nigdy nie byłem wielkim fanem okładek, które dostawaliśmy od wydawnictw. Przynajmniej tych z lat 80. i 90. Jeśli miałbym wybierać, to bym pewnie stwierdził, że "Golem". Widziałem trochę nagrań z późniejszych występów Protectora, które ilustrowały "A Shedding of Skin", jak na przykład te z Berlina 2018 i Muskelrock 2014. Jestem ciekawy, co sądzisz o "A Shedding of Skin" i reszcie dyskografii Protector po tym albumie a przed rokiem 2001. Myślę, że wszystkie wydawnictwa Protector są solidne, brutalne i agresywne. Część z nich jest thrash metalowa, część bardziej death metalowa. Na szczęście Protector nigdy nie zrobił albumu z totalnie inną muzyką, różną od tej, która jest kojarzona z zespołem. Jeśli jedna z inkarnacji naszego zespołu stworzyła by album z gatunku grunge lub nu metal, to bym tego nie zrozumiał. Poza tym, lubię "A Shedding of Skin". Graliśmy już z tego albumu trzy utworu w obecnym składzie. Co sądzisz o muzycznym talencie Olly Wiebela? Czy chciałbyś w przyszłości ponownie współpracować z nim przy kolejnym projekcie/ albumie/ utworze. Czy sądzisz, że będzie mieć to miejsce? Olly i ja znamy się od dłuższego czasu, nawet trochę przed Protector. I wciąż jesteśmy w kontakcie. Kiedy odwiedzam moje miasto rodzinne Wolfsburg, zwykle spotykam się z nim, a także z Hansim aby pogadać sobie. Poza tym Olly miał dwukrotnie naprawdę świetne występy gościnne w czasie grania "A Shedding of Skin", na koncertach w Berlinie oraz w Hanowerze (2019). Jest naprawdę dobrym kompozytorem (przynajmniej nim był na "A Shedding of Skin" oraz "The Heritage"), jednak gdy przychodzi do pisania muzyki dla Protector dzisiaj, jedynie obecny skład przystępuje do
Foto: High Roller
procesu tworzenia. Czy wolisz środowisko wydawnicze z lat 80. nadto obecne? Co sądzisz o obecnym sposobie zdobywania popularności na rynku muzycznym. Więc, oba mają swoje zalety i wady, jednak uważam, że to dobrze, że teraz można pobrać sobie utwory, co pozwala każdemu wybrać, czy chce kupić CD, LP bądź wpłacić pieniądze za pobrany utwór od danego zespołu. Zauważyłem jedną zasadniczą rzecz na taśmie "Protector of Death". Jest to wymienienie Twojej osoby - Missy - na tyle taśmy, w sekcji podziękowań. Czy mógłbyś powiedzieć o Twoich relacjach z Protector, zanim do nich dołączyłeś? Michael Hasse śpiewał w pierwszym speedthrash'owym zespole z Wolfsburga o nazwie Death Attack w latach 1985 i 1986. Niestety nigdy nie nagrali całego dema, jedynie dwa utwory, które otrzymałem od mojego wtedy najlepszego przyjaciela, Petera Laske. Był on basistą rzeczonego zespołu. Pamiętam, że pomagałem Death Attack napisać owe utwory, jednak z tego co sobie przypominam, nigdy
wtedy nie spotkałem personalnie Michaela. Po raz pierwszy spotkałem go, kiedy Peter i ja odwiedzaliśmy go w roku 1986 lub na początku roku 1987, wtedy też dostałem od niego podpisaną kopię demo "Protector of Death". W tym samym czasie przeprowadziłem wywiad do szkolnej gazetki (nad którą wtedy pracowałem) z Michaelem, Hansim i Edem w salce prób Protectora znajdującej się spoza Wolfsburgiem. Parę tygodni potem Michael usłyszał taśmę z prób Inzest, speed metalowego zespołu w którym śpiewałem w latach 1986 i 1987 i spytał mnie, czy chciałbym dołączyć do Protector. Co sądzisz o niemieckim Minotaur? Czy uważasz, że grają podobną muzykę do Protector? Muszę powiedzieć, że nie słuchałem zbyt wiele tego zespołu, tak więc nie mogę powiedzieć zbyt dużo o ich muzyce. Co sądzisz o nadciągającym albumie Possessed, zatytułowanym "Revelations of Oblivion"? Myślę że jest fajny. Naprawdę podoba mi się utwór, który wydali jako zapowiedź, "No More Room In Hell". Co Was czeka na przełomie lat 2019 i 2020? Naprawdę to czekamy na naszą trasę promującą najnowszy album (Summon the Hordes tour) we wrześniu i październiku, która zabierze nas do Kassel, Pragi, Budapesztu, Koszyc, Warszawy oraz Wolfsburga. Co sądzisz o ostatnim roku? Rok 2018 był bardziej lub mniej "rokiem pomiędzy" 2017 i 2019. Zagraliśmy tylko trzy koncerty (w Belgii, Niemczech i Czechach). Koncentrowaliśmy się głównie na pisaniu nowych utworów i nagrywaniu "Summon The Hordes". Dziękuje za wywiad, ostatnie słowa należą do Ciebie. Dziękuje za przeprowadzenie wywiadu ze mną Jacek. Stay Metal! Jacek Woźniak
Foto: High Roller
PROTECTOR
27
zawsze lubiłem.
Musieliśmy zejść z tej drogi Stwierdził tak gitarzysta i wokalista Rick Scythe, spytany o przyczynę przerwania działalności zespołu po wydaniu "Cryptobeast", w 2007 roku. Jednak niecałą dekadę później, w roku w 2015, Usurper powrócił z nowymi siłami, by następnie przyprowadzić black / thrashową pożogę, inspirowaną takimi zespołami jak Celtic Frost. Więcej o przerwie, muzyce zespołu, tematyce i planach opowie już nasz gość. HMP: Czy mógłbyś opisać swój zespół w paru zdaniach? Rick Scythe: Usurper, powstał w roku 1993. Podstawa naszego stylu pochodzi z połowy lat 80. podziemnego thrash metalu połączonego z paroma hymnami heavy metalowymi i hard rockiem z lat 70. oraz pewną dozą czarnej, melodycznej atmosfery. Uznajemy ten zespół za oryginalny, ale wciąż mający korzenie w tradycji. Jak duży wpływ ma Celtic Frost na Was. Mógłbyś opisać swój ulubiony album Celtic Frost? Kiedy zaczynaliśmy Celtic Frost było wielką inspiracją dla Usurper. Jednak, Usurper był
Co sądzisz o "Diabolosis…" obecnie? Czy chciałbyś zmienić coś na tym albumie? "Diabolosis..." ma prawie 25 lat! Od tego czasu dorośliśmy jako muzycy, jednak brzmienie i poruszające głowę utwory są tym, co wciąż kocham. Nadal gramy z tego albumu utwory takie jak "Full Moon Harvest", "Blood Passion" czy tytułowy. Jeśli miałbym coś zmienić, to bym dołączył do niego "Anno Satanas" i parę innych nowszych utworów, zaś wyłączył stamtąd demówki. Poza tym bym użył grafiki z LP, gdyż nie lubię tej z wydania kompaktowego. Jak duży wpływ na Waszą popularność miały splity "Headbangers Against Disco vol.2" i
Jak swego czasu został odebrany "Threshold of the Usurper"? Świetnie dla nas. Do dnia dzisiejszego wciąż jest wydawany. Był on wytłoczony w trzech różnych wersjach CD, LP z grafiką czy ze składaną wkładką, kasetowo i oczywiście lata później również cyfrowo. Od roku 1997, z tego co wiem, to sprzedało się ponad 20 000 kopii. Jak bardzo różnił się "Skeletal Season" od "Diabolosis..."? Co zainspirowało Wasz drugi album? Był odmienny. Częściowo celowo, częściowo przypadkowo. To był nasz pierwszy album z perkusistą Davem Hellstormem. Oryginalny perkusista, Joe Warlord opuścił nasz zespół w roku 1996, zaś Dave go zastąpił. Jego styl trochę się różnił, zaś on sam naciskał na nagrywanie w inny sposób. Dlatego brzmienie na tym albumie jest dość mętne. Uwielbiam z niego wiele utworów, jednak nie podoba mi się na nim produkcja. Wiele naszych fanów kocha ten album, więc dla mnie jest to spoko. Jest to pierwszy krążek, na który napisałem większość liryk. Zawszę piszę muzykę, jednak nasz stary wokalista nie czuł natchnienia, więc ja napisałem wiele słów za niego. Nie jestem specjalnie w temacie satanizmu, więc napisałem o rzeczach, które mnie interesowały, folklorze potworów, zjawiskach paranormalnych i heavy metalu. Uwielbiam artwork i ułożenie. Chciałbym tylko żeby produkcja na nim była lepsza. Co zainspirowało was tematycznie na "Necronemesis"? To było więcej tego samego co na "Skeletal Season". Wciąż pisałem większość tekstów, więc wchodziłem coraz głębiej w dziwne zagadnienia, którymi się interesowałem, folklor związany z obcymi/aniołami/demonami, podróże w czasie, nawiedzenia, starożytne rytuały, zaginione cywilizacje i okultystyczne technologie. Co sądzisz o Proscriptorze McGovern? Z tego co wiem, zrobił wokale wspierające na "Full Metal Maelstrom". Mógłbyś powiedzieć więcej o tej części historii Usurper? No kurwa! Proscriptor z Absu, to ktoś do kogo mam największy szacunek. Jest on legendarnym założycielem amerykańskiego black metalu, jak i profesjonalnym perkusistą i fanem metalu. Nagrywaliśmy w jego miejscu pochodzenia, w Teksasie, więc spytaliśmy się go zagra z nami gościnnie. Zgodził się i spędziliśmy dobrze czas. Jego wokalizy są fantastyczne.
Foto: SoulSeller
zawsze bardziej oryginalny niż ludzie sądzili. Jasne, Celtic Frost był inspiracją, tak samo, jak Black Sabbath, Sodom, Manowar i Mercyful Fate. Tak, śmiertelne chrząkanie i ciężkie motywy są niezaprzeczalne, jednak my idziemy we własnym kierunku. Nie jesteśmy jak te tysiąc zespołów, które grają gore/grind i rażąco rżną z Carcass. Zawsze bierzemy nasze inspiracje i tworzymy z nich naszą własną rzecz. Mówiąc to wszystko, powiedziałbym, że "Morbid Tales" i "Emperor's Returns" to najlepszy okres Celtic Frost. Martin Ain był geniuszem. Jeden z moich ulubionych basistów wszechczasów.
28
USURPER
ten z zespołem War? Oba były bardzo fajnymi wydawnictwami. Jestem pewien, że pomogły nam uzyskać popularność w połowie 90., jednak uznajemy je po prostu za spoko albumy. Co sądzisz o wcześniej wspomnianym zespole War? Dla mnie ta EPka jest spoko! Nie jestem tylko zbyt pewny przesłania tekstów tego albumu… Nigdy nie czytałem z niego tekstów, więc wciąż nie mam pojęcia o czym jeszcze śpiewają poza szatanem. Lata później część ludzi zaczęła mi mówić, że cechuje ich parę kontrowersyjnych elementów. Ale jak dla mnie agresja tej muzyki z jej rytmicznością była tym, co
Który album w waszej dyskografii uznajesz za najbardziej popularny. Czy jest to "Twilight Dominion"? Na pewno "Twilight Dominion", aczkolwiek również "Threshold of the Usurper". "Necronemesis" również, chociaż z jakiegoś powodu został wznowiony tylko dwukrotnie. Mógłby się sprzedać w wiele większym nakładzie, jednak dałem Earache prawa do albumu, z którymi zasadniczo nic nie zrobili. A jak udany był "Cryptobeast"? To był pierwszy album, dla którego zrobiliśmy trasę. Było naprawdę dużo szumu o nim a sam "Cryptobeast" został dobrze przyjęty. Kiedy graliśmy na żywo, fani śpiewali teksty, zaś "Kill For Metal" jest jak do tej pory naszym
największym utworem. Aczkolwiek zdarzyło się to w momencie kiedy internet i pobieranie muzyki stały się powszednią rzeczą. Byliśmy tym zaskoczeni, ponieważ pomimo tego, że każdy słyszał o albumie, to zysk ze sprzedaży był bardzo niski. Tak niski, że Earache odebrała nam fundusze na kolejny album, w następstwie czego zespół się rozpadł. Co się dokładnie stało w roku 2007 i co sprawiło, że wróciliście do zespołu w roku 2015? Jak powiedziałem wcześniej, zarobki ze sprzedaży "Cryptobeast" były najniższe w naszej karierze, pomimo tego, że byliśmy wtedy u schyłku swej popularności. Mieliśmy trasę w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, graliśmy w Meksyku, byliśmy główną gwiazdą pierwszego dnia na głównej scenie Inferno Fest w Oslo (Norwegia). Głównie graliśmy wypełnione publiką koncerty, których my byliśmy największą atrakcją. Jednak nie zauważyliśmy tego wtedy, że pobieranie z internetu i udostępnianie plików zaczęło dominować rynek. Większe zespoły były w stanie się przystosować, jednak my nie. Earache nawet nie wiedział co z tym zrobić… Żadne wydawnictwo nie wiedziało. Więc, dla takich zespołów jak nasz, oddaliło to nas od naszych planów. To spowodowało masę frustracji wewnątrz zespołu. Wiele kłótni i bójek. Nie wspominając, że pewne osoby miały problem z używkami. Naprawdę musieliśmy zejść z tej drogi i ogarnąć nasze osobiste żywota. Zawsze wiedzieliśmy, że będziemy w stanie ponownie się zebrać, kiedy czas będzie właściwy. W roku 2009 zacząłem dostawać poważne oferty związane z występami na festiwalach. Rozmawiałem z Joe Warlordem w roku 2010 i obaj zgodziliśmy się, że skorzystamy z nich, w momencie kiedy będziemy gotowi. Próbowaliśmy już w roku 2013, jednak Dan był na łożu śmierci, w nagłej potrzebie oczekiwał na przeszczep wątroby, tak więc to się nie udało. W roku 2014 Dan otrzymał nową wątrobę i powrócił do Chicago, co pozwoliło nam rok później zreformować się i zacząć grać. Czy mógłbyś porównać "Cryptobeast" do "Lords of the Permafrost"? Pewnie. "Lords…" ma muzykalność i jakość kompozycyjną z "Cryptobeast" połączoną z oryginalnym stylem "Threshold…" oraz "Necronemesis". Brzmi on jak coś co mogłoby powstać pomiędzy "Skeletal Season" oraz "Necronemesis". Czy mógłbyś opowiedzieć o procesie produkcji "Lords of The Permafrost"? Czym wyjątkowym różnił się od waszego poprzedniego albumu? Tak, był bardziej bliższy sposobowi, w który nagrywaliśmy "Diabolosis..." oraz "Threshold of the Usurper". Przyszliśmy do studia po solidnej dawce prób i nagraliśmy to na setkę. Czy "Lords of the Permafrost" był inspirowany przez prace H. P. Lovecrafta, w jakikol wiek sposób. Czy to była bardziej inspiracja i hołd dla Celtic Frost oraz skandynawskiego metalu? Żadna z powyższych. Był zainspirowane przez te same rzeczy, którymi się inspirowałem od czasu "Skeletal Season". Parę z tych tematów to. bestiariusz folkloru natywnych Amerykanów, sekrety okultystyczne Antarktydy, opowieści o wilkołakach z Ameryki Południowej, starożytne bitwy, zaginione cywilizacje i metalowe hymny.
"Lords of the Permafrost" ma podobne motywy i tematy z waszych poprzednich albumów. Rzeczy jak mróz i gargulce były już wcześniej włączone do waszych poprzednich album, jak "Twilight Dominion", tak więc mają pewną kontynuację, czyż nie? Tak. Gargulce i groteskowe gotyckie rzeźby są bardzo zagadkowe. "Lords of the Permafrost" jest bardziej hybrydowym stworzeniem, o którym śpiewamy na "Mutants of the Iron Age". Jest on jednak usadowiony jak gargulec. Co do gargulców, to mamy utwór o tym tytule, który jest metaforą na podziemnych fanów metalu. Które stworzenie byś wybrał jako swoją obronę, Golema czy Wilkołaka? Prawdopodobnie Golema. Wilkołak by Ci raczej rozerwał twarz na strzępy. Nie jest on znany jako obrońca, raczej jako myśliwy. Czy mógłbyś w skrucie opisać wszystkie wydawnictwa, które wydały wasze albumy? "Diabolosis..." zostało wydane na CD przez
ulubioną grafiką. Jednak lubię wszystkie po "Threshold of the Usurper". Nie jestem fanem oryginalnej okładki do "Diabolosis..". Jestem artystą, który jest w stanie narysować szkice dla grafików, którzy je zilustrują. Artystą stojącym za "Skeletal Season" był Juha Vuorma, który następnie zrobił "Visions from the Gods" i teraz najnowszą do "Lords of the Permafrost". Jego styl pasuje bardzo dobrze do muzyki Usurper. Poza tym, sporo maluję. Część z moich grafik jest umieszczona w środku CD/LP "Lords of the Permafrost". Najbardziej zauważalne rysunki to świeca i czaszka. Czy mógłbyś opisać wasz obecny koncertowy set? Obecnie robimy tylko występy i trasy promujące "Lords of the Permafrost", wyjątkiem jest tutaj sytuacja, w której jesteśmy częścią dużego festiwalu. Robimy to ponieważ chcemy zagrać dłuższy set. Włączamy do niego utwory z każdego albumu i tak około czterech lub pię-
Foto: SoulSeller
HeadNotFound / Voices of Wonder (Norwegia), zaś LP przez RIP Records (USA). "Threshold of the Usurper" został wydany oryginalnie przez Necropolis Records jak i Merciless Records. Potem został wydany ponownie przez wiele innych wydawnictw. Ostatecznie wznowiony w roku 2007 przez Primitive Reaction (Finlandia). Poza tym parę wydawnictw z Zjednoczonego Królestwa i Polski również były. "Necronemesis" było oryginalnie wydane również przez Necropolis Records i Merciless Records. Następnie Earache wydało dwa albumy "Twilight Dominion" i "Cryptobeast". Wznowiło również "Necronemesis" oraz "Visions from the Gods". Zaś w Rosji Nightbird Records ponownie wydało kasetowe wersje paru albumów. Natomiast ostatecznie za wydanie najnowszego albumu "Lords of the Permafrost" odpowiada SoulSeller Records (Holandia).
ciu utworów z "...Permafrost". Co zamierzacie robić na przełomie lat 2019/2020? W roku 2019 głównie występy w USA. W tym tygodniu (w momencie udzielania wywiadu przyp. red.) mamy występ w Milwaukee, potem Nowy Jork i trochę innych koncertów. W roku 2020 mamy festiwal w Finlandii, a następnie dwu tygodniowa trasa po Ameryce Południowej. Dziękuje za wywiad, ostatnie słowa są dla Ciebie. Dziękujemy za wiele lat wsparcia! Sprawdźcie naszą stronę na Facebooku by znaleźć więcej informacji. Jacek Woźniak
Ja pierdolę, macie naprawdę dobre okładki do waszych LP. Moim faworytem jest ta z "Skeletal Season". Mógłbyś opowiedzieć o swojej ulubionej okładce? Myślę, że "Skeletal Season" również jest moją
USURPER
29
Wena z nieba Jeśli ktoś po zespole wychwalającym Pana, spodziewa się wywiadu przepełnionego miłosierdziem, miłością i łaską, może być zaskoczony. Krakowski duet żartem mówi, że Varg to przy nich ministrant. Evangelist pod kurtyną obojętności i niszowości wbija szpilkę w odradzającą się scenę epic heavy metalu, starzejący się Manowar, w "zakneblowanych" muzyków i marzycieli śniących o życiu z muzyki. HMP: Opowiedzcie coś o sobie i jakie były początki... a nie, to nie ten zestaw pytań... Wydaliście trzecią płytę i nadal ukrywacie tożsamość. Da się tak aż do śmierci? Evangelist: Nie przesadzajmy, to nie o to chodzi, że coś robimy, w sensie "ukrywamy się", tylko o to, że czegoś nie robimy, czyli nie pchamy się przed muzykę. Tak było od początku i nie zamierzamy tego zmieniać. Nie ścigamy też nikogo za "wiedzę tajemną" o naszych nazwiskach. To naprawdę nic nie znaczy i w ogóle kogo to obchodzi? W dzisiejszym świecie, w którym najcen niejszą walutą jest informacja, a nośnikiem popularności są zdjęcia, anonimowość wyda je się strzałem w stopę. Upodobniacie się do średniowiecznych monogramistów, których praca była ad maiorem Dei gloriam. Zakładam, że chcecie krzewić Waszą muzykę jak najmocniej. Co będzie, jeśli anonimowość to uniemożliwi? Wystarczy Wam chwała "malarza warsztatu świętego Hieronima" czy innego "malarza lat 1443-1458"? Evangelist: Pewnie, że wystarczy. Non nobis, Domine. Muzyka, którą gramy, jest już tak niszowa, że naprawdę nie wiem, jakich sztuczek trzeba użyć, żeby jeszcze bardziej ograniczyć grono odbiorców. Wierz mi, że w ogóle nie rozważamy aspektów naszej anonimowości, nie rozmawiamy o tym, nie doktoryzujemy się z tego tematu. Dla nas jest to stan zupełnie naturalny. Chciałabym, żeby w Polsce zespoły heavymetalowe grały na takim poziomie kompozytorskim, wykonawczym, koncepcyjnym jak Wy. Dlaczego u licha nie gracie heavy met alu? Evangelist: Wiesz, w sumie gramy. Od początku mówimy o sobie jako o zespole heavy/ doom metalowym z epickimi inklinacjami. Nasze wcześniejsze zespoły to też był tradycyjny heavy metal, oględnie rzecz ujmując. Gdyby-
30
EVANGELIST
śmy jednak zaczęli tak grać, z pewnością moglibyśmy liczyć na więcej w każdej możliwej kwestii: szans wydawniczych, sprzedaży płyt, koncertów i tak dalej, a to wystarczający powód, żeby tego nie robić. Zresztą heavy metalu jest teraz mnóstwo, stare dziady się reanimują, młode kapele dużo i często wydają i koncertują, jest w czym wybierać. My po prostu robimy swoje i nie przewidujemy radykalnych zmian. Doczekaliśmy się wspaniałych czasów, w których motywy chrześcijańskie w metalu kojarzone są tak samo majestatycznie i epicko jak motywy bitewne czy zaczerpnięte z literatury i filmów o Conanie Barbarzyńcy. Wyobrażacie sobie coś takiego w latach 90.? Evangelist: Nie mam pojęcia, w latach 90. byłem nastolatkiem i nie myślałem zbyt wiele o metalowej poetyce, chciałem po prostu dawać czadu. Czy obecnie jest tak, jak piszesz - nie wiem. Nie spotykamy się z otwartą wrogością, to prawda, ale być może wynika to z kompletnego zaskoczenia słuchaczy, a może z zupełnej obojętności. Nie jestem w stanie tego ocenić. Obecne czasy są prawdziwie epickie, wielkie zmiany są tuż za rogiem, być może stąd taka przychylność i zrozumienie dla epickiego grania. Teraz wszystko jest "epickie". Naprawdę, to wręcz zadziwiające, że dziś można nagrać na przysłowiowym kolanie "epickie demo/EP" z tekstami opartymi na Howardzie czy Moorecocku, dorzucić kilka naszywek Manilla Road, czy Cirith Ungol i rozbijać "epicki bank". Ostatnim razem coś takiego miało miejsce w przypadku drugiej fali black metalu z Norwegii, jak sądzę. Jakiś czas temu nawet zastanawialiśmy się, czy nie zrobić takiego demo i poobserwować jak to działa, tak z czysto laboratoryjnego punktu widzenia. Co prawda musielibyśmy się zamienić instrumentami, żeby wypadło to wiarygodnie, ale i tak byłoby całkiem zabawnie. Zazwyczaj pierwsza płyta zespołu to zbiór pomysłów składanych skrzętnie od lat. I dlatego najczęściej to pierwsza jest tą najbardziej żarliwą i prawdziwą. Moim zdaniem Wasz magnum opus to trzecia płyta. Jak porównacie siebie u progu działalności Evangelist z chwilą
obecną? Evangelist: Trochę się zestarzeliśmy, prawdę mówiąc. W naszym przypadku nie było zbierania pomysłów latami, pierwszy album został skomponowany i ograny w ciągu kilkunastu miesięcy. Z procesu realizacyjnego mam jak najgorsze wspomnienia, więc nie przepadam, choć uważam, że piosenki są bardzo dobre. Jesteśmy teraz innymi ludźmi, to oczywiste. To całe gadanie, że ludzie się nie zmieniają, można włożyć między bajki. Przede wszystkim jestem ojcem i mężem, mieszkamy teraz w dwóch różnych miastach, więc nie mamy regularnych prób. Teraz akurat przed koncertami mamy, ale mówię ogólnie. Mamy większy dystans do wszystkiego, nieco inaczej mamy ułożone role w procesie twórczym, można długo wymieniać. Mimo tego wszystkiego, muzycznie jest w zasadzie to samo, tylko przepuszczone przez nieco inne filtry. "Deus Vult" to kopalnia ciekawych pomysłów kompozycyjnych, zwłaszcza na linie wokalne. Atut "God Wills It!" to refren, w którym naprzemiennie pojawia się fraza melodyjna i chóralnie skandowana. Kiedy wyczuliście, że "to właśnie to"? Efekt jest kapitalny! Evangelist: Nie wyczuwamy takich rzeczy, one po prostu do nas przychodzą. Wena zstępuje na nas z nieba jak gołębica. Dziękujemy jednak za dobre słowo! Nie obawialiście się głosić tekstu "niech giną Saraceni!"? Evangelist 1: Absolutnie nie. Islam i jego wyznawcy muszą zniknąć z powierzchni ziemi. Inaczej cywilizacja zachodu nigdy nie zazna pokoju. Evangelist 2: Nie, nie wiedzieliśmy, że to tekst niosący zagrożenie. Chyba za starzy jesteśmy na zastanawianie się, czy aby przypadkiem ktoś nie zamknie się w sobie z powodu naszych liryków. Zorientowaliśmy się, że coś jest na rzeczy, gdy w naszych recenzjach w niemieckiej prasie muzycznej pojawiły się jakieś niejasne odniesienia do Trumpa i amerykańskiej polityki wewnętrznej. Przypuszczalnie z ostrożności procesowej nie było wywiadów, bo jeszcze powiedzielibyśmy coś nieprawomyślnego i byłby kłopot (śmiech)… Coś pięknego, nie wiedzieliśmy, że jesteśmy aż tak kontrowersyjni, widocznie Varg z Burzum to przy nas ministrant (śmiech)… Właśnie, kiedy rozmawialiśmy przy okazji Waszego debiutu, mówiliście, że "szczerość i pierwotność to coś, czego brakuje, bo metal stał się ugrzeczniony i wszedł na salony". Czujecie, że nie jesteście wśród tych "ugrzecznionych", bo poruszacie niepopularne współcześnie tematy? Evangelist: Jak najbardziej, patrz wyżej. Niesamowite jest to, jak obecnie, świadomie, lub nie, kapele dają sobie zakładać knebel, lub co gorsza, same się kneblują. Ostatnio obijają mi się o uszy jakieś dziwne akcje z bananowymi dzieciakami z Antify, uroczyste deklamowanie antyfaszystowskich deklaracji, tudzież składanie samokrytyki w starym, PRL-owskim stylu. Byłoby to całkiem zabawne, gdyby to nie było naprawdę i ludzie z tego powodu nie mieliby rzeczywistych problemów. Niestety, takie są skutki cierpliwego znoszenia przesuwania granic w życiu publicznym i akceptowania zmian znaczenia pojęć. Szczerze mówiąc, to mamy ochotę dołożyć jeszcze bardziej do pieca na kolejnym albumie, i zapewne tak zrobimy.
Lament wzbije się pod niebiosa. Wasz utwór "Memento Homo Mori" jest doskonałą wizytówką atrakcji Krakowa, jakim jest jedyne w Polsce bractwo męki pańskiej. Byliście u nich na przeszpiegach, żeby podpatrzeć rytuał? Podesłaliście im później Wasz gotowy kawałek? Evangelist: Z pewnością nie użyłbym słów "atrakcja" i "rytuał". To są poważni faceci w poważnym wieku z poważnym brzemieniem historii na barkach, uczestniczący w tradycyjnym nabożeństwie. To nie są ludzie, którzy mają profil na FB, albo maila. Rozmowa tylko w cztery oczy. Zresztą, kim my jesteśmy, żeby naprzykrzać się naszym hałasowaniem... Słyszeliście jakąkolwiek opinię ze środowiska duchownych czy w ogóle ze środowiska religijnego na temat Evangelist? Evangelist: Nie, naprawdę, przeceniasz nas. Doskonałą linię melodyczną refrenu ma "Heavenwards" - znów bazujecie na zderze niu kontrastów, a świetny klimat robi ostatni wers "Quia Sanctus Dominus". Dochodzicie do takich kapitalnych rozwiązań metodą prób i błędów czy niczym Herman Frank śpicie z dyktafonem? Evangelist: Dziękujemy, duża część linii, w tym refren w "Heavenwards", zostały wymyślone w korkach samochodowych w drodze z roboty do domu. Nagraliśmy w salce na setkę proste demo wszystkich piosenek w formacie bębny plus gitara, wrzuciłem to na CD-R i do niego śpiewałem sobie pod nosem, aż coś sensownego z tego wynikło. Zwykle nagrywam na aplikację dyktafonową w telefonie. Macie takie chwytliwe, podniosłe refreny. Aż się proszą na koncerty. Naprawdę tak trudno w Polsce skompletować skład, który mógłby regularnie koncertować? Evangelist: Nie jest łatwo, ale walczymy z materią. Skład koncertowy już jest, klasyczny kwartet z jedną gitarą, czyli taki sam format jak poprzednio. Z tym regularnym koncertowaniem też nie przesadzajmy, nie ma zbyt wielu festiwali na których można zagrać, a jak się zagra, to przez kilka lat już się tam nie wraca. Poza tym uważam, że intensywne koncertowanie jest niebezpieczne dla kapeli. Podnosi oczekiwania, dużo kosztuje, można łatwo przegrzać temat i stracić zapał i radość z grania. Znika magia i wszystko powszednieje. Ludzie, którzy marzą o tym, by żyć z grania, w większości wypadków nie wiedzą, o co proszą. Muzyka to ostatnia rzecz, z jakiej chciałbym się utrzymywać. Ze świecą szukać na "Deus Vult" klasy cznego doomu zakorzenionego w Black Sabbath. Taki klasycznie doomowy riff prze tacza się głównie w "Prophecy". To taki Wasz odpowiednik "Heresiarh" Atlantean Kodex na "White Goddess"? Evangelist: Nie patrzyliśmy na ten numer przez pryzmat kogoś innego, trudno mi o porównanie, bo nie wiem, co stoi za piosenką Kodexów, tak od kuchni. Technicznie rzecz ujmując, owszem, są to najbardziej klasycznie doomowe piosenki na swoich albumach, ale to chyba tyle. Poza tym Kodeksi są naprawdę wyjątkowi, za pomocą zupełnie powszechnych środków budują coś, co ma posmak tajemnicy, mistyki, swego rodzaju sacrum. Potrafią wciągnąć słuchacza w swoją narrację.
Graliście z Kodeksami. Udało Wam się nawiązać kon takt, muzy czną relację? Dla niektórych słuchaczy zafascynowanych takim erudycyjnym epic heavy doomem jesteście uwielbiani prawie na równi z Kodexem. Wyobrażaliście sobie coś takiego kilka lat temu? Evangelist: Pogawędziliśmy kilkanaście minut, ale my mamy raczej skłonności socjopatyczne, nie czujemy głębszej potrzeby bratania się z innymi zespołami. Oczywiście nic nikomu nie ujmując, bo Kodeksi to naprawdę świetni goście, a z Markusa jest niezły żartowniś. Erudycyjny metal to jednak oksymoron, swoją drogą. Nie należymy do metalowej mafii akademickiej, ale wystarczy trochę łaciny i już niektórym się wydaje, że siedzimy na uniwersyteckich katedrach i piszemy rozprawy naukowe na jakieś humanistyczne, wydumane tematy. Tak właśnie budowane są fałszywe legendy. Obaj pracujemy w sektorze prywatnym i nie obciążamy podatników naszą egzystencją. Z drugiej strony ta sytuacja świadczy o tym, że ludzie podświadomie mają potrzebę uczestniczenia w czymś wyższym i szlachetniejszym. Mają poczucie, że cywilizacyjnie coś straciliśmy i szukają dróg do zapełnienia tej wyrwy w duszy. Czasami im się to udaje. Za to taką wizytówką tej bardziej heavy epic strony Evangelist jest "The Passing". To niemalże w prostej linii inspiracja pierwszymi płytami Manowar. Są zespoły, które oddawanie hołdu Manowar rozumieją jako rymowanie "steel-kneel". Są też takie, które potrafią rozłożyć na czynniki nastrój wokali, sekcję rytmiczną etc. Jak mocno trzeba mieć Manowar w sercu, żeby umieć wyjść poza powierz chowne "steel-kneel"? Evangelist: Manowar zawsze był dla nas największą inspiracją i mimo to, że na stare lata stali się karykaturą samych siebie, to stare dokonania są niewyczerpanym źródłem natchnienia. Muzycznie nie chcemy powtarzać tego samego, to nie ma sensu. Użyciem podobnych słów i rymów można jedynie narazić się na śmieszność. Staramy się uchwycić ducha, pasję i zaangażowanie, ubrać je w nasze dźwięki i starać się, aby pojawiła się w tym namiastka własnego stylu, który może sobie z czasem wypracujemy.
ktoś szuka wzorów do naśladowania, to sugeruję żywoty świętych. "Leper King" to z jednej strony prosty muzy cznie utwór, z drugiej strony bardzo nastrojowy za sprawą linii wokalnych. Wiele zespołów do dziś nie ogarnia, że można grać jednocześnie prosto i ciekawie. Żeby pisać takie kompozycje trzeba mieć talent czy być osłuchanym? Evangelist: Nie mam pojęcia, prawdopodobnie obie z tych rzeczy. Prostota jest zawsze najlepszym wyjściem. Na końcu liczy się tylko piosenka, reszta to tylko otulina, która może pomagać samemu utworowi, lub ciągnąć go na dno. Akurat "Leper King" jest mocno narracyjny, oparty na historii, a to zawsze ułatwia budowanie nastroju. Jest to jednak sprawa indywidualna, każdy komponuje, jak chce. Płyta zaczyna się wezwaniem do walki z Saracenami, kończy opowieścią o samotnym eremicie. Długo zastanawialiście się nad tym, żeby utwory na płycie tworzyły narracyjną całość? Evangelist: Każdy z nas przemyślał dynamikę albumu we własnym zakresie, więc uzgodnienie właściwej kolejności zajęło nam dosłownie minutę. W takich sprawach w 95% przypadków myślimy identycznie. Przy poprzednich albumach kolejność utworów była po prostu kolejnością ich powstawania. Kiedyś nie doceniałem tego aspektu, teraz jednak uważam, że skonstruowanie właściwej dynamiki jest absolutnie kluczowe dla słuchalności albumu. Utrzymanie słuchacza w napięciu przez trzy kwadranse to nie lada sztuka. Katarzyna "Strati" Mikosz
Jak sądzicie, co powiedzieliby templariusze czy joannici, gdyby wiedzieli, że ich spadkobiercy, czcząc metalowe zespoły, grzeszą przeciwko pierwszemu przykazaniu? Evangelist: Jeśli masz na myśli nas, to o oddawaniu czci nie ma w ogóle mowy. To jest tylko muzyka, a tworzący ją muzycy... szkoda słów. Większość tych ludzi jest naprawdę godna pożałowania. Nie polecam nikomu poznawania bliżej swoich muzycznych idoli, można się srodze zawieść, a w najgorszym wypadku zniechęcić się do muzyki w ogóle. To nie jest żadna artystyczna, czy kulturalna elita. Jak
EVANGELIST
31
Nie oglądamy się na trendy Zadebiutowali przed trzema laty bardzo udanym "Monasterium", by teraz wydać jeszcze ciekawszą płytę "Church Of Bones". Doom metal nie jest w Polsce zbyt popularny, ale jeśli będzie ukazywać się więcej tak dobrych albumów, to ten zaskakujący stan rzeczy powinien wkrótce ulec zmianie: HMP: Dwa-trzy lata to chyba optymalny czas na przygotowanie nowego materiału, szczególnie jeśli ma się inne obowiązki, również pozamuzyczne? Filip Malinowski: Przeważnie jest to wystarczający czas, natomiast tak jak wspomniałeś, każdy z nas ma swoje życie, obowiązki, pracę i nie zawsze łatwo jest pogodzić to wszystko ze sobą. A co za tym idzie czas tworzenia, czy też samego nagrywania, na pewno się wydłuża. Tomasz Gurgul: Taki okres wydaje się też optymalny - można na spokojnie dopracować materiał, a zarazem nie dać o sobie zapomnieć. Natomiast utwory powstają u nas praktycznie cały czas. W momencie kiedy jesteśmy usatysfakcjonowani jakością i ilością materiału, decydujemy się wejść do studia. Często zanim to nastąpi, testujemy też wybrane kompozycje na
tak jest, to znaczy, że nasza praca przynosi efekty i rozwijamy się i jako zespół, i jako muzycy. Ale to nie tak, że zamykamy się w salce prób i mówimy sobie "to teraz zróbmy coś znacznie lepszego". Po prostu piszemy najlepsze doomowe piosenki na jakie nas stać. Fakt, że wydawcą tego materiału była grecka wytwórnia No Remorse Records też o czymś świadczy. Staliście się dzięki temu bardziej rozpoznawalni poza granicami kraju? Michał Strzelecki: Nie do końca ponieważ promocja wytwórni nie była najlepsza. Zagraliśmy jednak na "Up The Hammers" w Atenach więc były też jakieś plusy... Nie poszła za tym jednak jakaś większa promocja, w tym koncertowa - to dlatego
dużo łatwiej dotrzeć do większego grona odbiorców. Tomasz Gurgul: Warto podkreślić, że wiele wytwórni z okolic tradycyjnego metalu całkiem sprawnie ze sobą współpracuje działając dla dobra sceny - choćby sprowadzając płyty i sprzedając je na własnym podwórku. Ale przede wszystkim ważny jest ten aspekt, o którym wspomniałeś, czyli internetowa globalizacja. Drobny przykład to NWOTHM na YouTube kanał, na którym za zgodą wytwórni i artystów pojawią się albumy nowych, obiecujących zespołów. To naprawdę kopalnia fantastycznych nowych dźwięków. A wracając jeszcze do meritum twojego pytania - śledzę recenzje "Church Of Bones" w internecie i na ponad 20 teksów, które znalazłem, póki co tylko trzy są po polsku. To kolejny dowód na potwierdzenie twojej tezy. Mieliście więc już odzew na swoją muzykę z jakichś zaskakujących miejsc czy odległych regionów świata? Michał Strzelecki: Tak, zdarza się, że mamy wiadomości lub zamówienia np. z USA, Kanady lub Ameryki Południowej. Natomiast jakiejś skrajnej egzotyki jeszcze się nie doczekaliśmy. Tomasz Gurgul: Z innych kontynentów pamiętam też zamówienie z Australii, czyli w sumie dość daleko.
Foto: Michał “Xaay” Loranc
koncertach, np. "Embrace The Void" graliśmy już na "Hammer Of Doom" w 2016 roku, jeśli dobrze pamiętam. Domyślam się, że przystępując do pracy nad "Church Of Bones" chcieliście nagrać płytę znacznie lepszą od debiutanckiej "Monasterium", co było chyba swoistym wyzwaniem z racji tego, że już na starcie podnieśliście sobie poprzeczkę całkiem wysoko? Filip Malinowski: Szczerze mówiąc nigdy nie stawiamy sobie takich celów. Oczywiście fajnie, jeśli z każdą kolejną płytą poziom rośnie, natomiast staramy się po prostu robić swoje i jeśli ktoś uważa, że jest progres w dobra stronę, to pozostaje nam się tylko cieszyć. Tomasz Gurgul: Docierają do nas różnorakie głosy, że "Church Of Bones" jest albumem lepszym - taki odbiór cieszy, bo jeśli faktycznie
32
MONASTERIUM
"Church Of Bones" wydała polska Nine Records, czy też kontrakt z Grekami opiewał tylko na jedną płytę? Filip Malinowski: Tak kontrakt opiewał tylko na jedną płytę, Przy drugim albumie zdecydowaliśmy się na Nine Records, głównie ze względu na lepszą promocję. W dobie internetowej globalizacji lokalizacja wytwórni nie ma chyba zresztą większego znaczenia, szczególnie w przypadku zespołów spoza mainstreamu, bo zainteresowani i tak dotrą do muzyki, która ich zainteresuje? Filip Malinowski: Jest dokładnie tak jak piszesz. W dobie internetu, możliwości zamawiania płyt z zagranicznych wytwórni, czy też dostępu do muzyki w formie cyfrowej, lokalizacja wytwórni nie ma żadnego znaczenia. Co oczywiście w mojej opinii jest plusem, można
Paradoksalnie jednak epicki doom metal nie jest zbyt popularny w Polsce, gdzie jest swego rodzaju niszą w niszy - podobno nikt nie jest prorokiem we własnym kraju, ale jest to mimo wszystko dziwne, że ludzie zach wycają się choćby klasykami z Candlemass czy młodszymi zespołami tego typu, a rodzime grupy, wcale nie gorsze, interesują nielicznych? Michał Strzelecki: Trochę tak jest, ale staramy się nie zwracać na to większej uwagi. Musimy robić swoje bez względu na okoliczności. Tomasz Gurgul: Kto wie, może w końcu nastąpi jakiś przełomowy moment i nagle epic doom stanie się tak popularny jak stoner? Ale zupełnie szczerze nie ma to dla nas jakiegoś dużego znaczenia - parafrazując to co powiedział Michał, gramy to co kochamy nie oglądając się na trendy. "Church Of Bones" powinien i może według was zmienić ten stan rzeczy, tym bardziej, że to przecież płyta znacznie lepsza od debiutanckiej? Michał Strzelecki: Nie mamy takich oczekiwań. Jeżeli faktycznie więcej osób zwróci na nas uwagę to wspaniale. Jeżeli jednak tak się nie stanie to dalej będziemy grać to, co gramy dla garstki maniaków...
Nie czekaliście zresztą bezczynnie na pozy tywny obrót spraw, przygotowaliście bowiem lyric video do utworu "The Last Templar" - to nie tylko dobra wizytówka tego albumu, ale też ciekawostka z tej racji, że udziela się w nim gościnnie wokalista Forsaken Leo Stivala? Filip Malinowski: Tak, jest to istotnie dobra forma promocji albumu. Natomiast sam pomysł gościnnego występu Leo na płycie powstał dużo wcześniej, bo już podczas naszego koncertu na "Malta Doom Metal" w 2016 roku, na którym Leo dzielił z nami scenę wykonując cover Candlemass "Samarithan". Tomasz Gurgul: Leo to fenomenalny wokalista, który wręcz żyje heavy metalem. Do tego absolutnie przesympatyczny człowiek. Z reguły daleki jestem od komentowania muzyki, którą sam współtworzę, ale tym razem zrobię wyjątek - Michał i Leo wykonali tu kawał znakomitej wokalnej roboty. Byłoby świetnie móc to wykonać razem na żywo. Kto wie, może kiedyś będzie okazja. To chyba nie przypadek, że pojawia się w utworze traktującym o końcu zakonu templariuszy, skoro został on napisany w formie dialogu pomiędzy wielkim mistrzem Jacquesem de Molay'em a królem Filipem Pięknym, poza tym pewnie interesuje go ta tematyka? Michał Strzelecki: Prawdę mówiąc nie wiemy czy Leo interesuje się historią, ale możesz go podpytać przy okazji jakiegoś wywiadu z Forsaken. Jeżeli tak to obstawiam, że bliższa jest mu historia zakonu Szpitalników, bo to z ich obecności słynie Malta. Myślisz, że jest coś z prawdy w tych wszystkich teoriach spiskowych dotyczących tem plariuszy, historiach o ich skarbach czy klątwie rzuconej na króla Filipa? Było to tak dawno temu, że nie możemy zweryfikować czy potwierdzić prawdziwości wielu informacji, dlatego często są to tylko hipotezy? Michał Strzelecki: Wydaje mi się, że prawdy w tym niewiele, a rzeczywistość była znaczniej bardziej przyziemna. Niemniej jednak wszelkie spiski i tajemnice zawsze stanowią dobre tło opowieści. Zakon templariuszy obrósł przez stulecia mnóstwem rozmaitych teorii więc na pewno dostarczy nam jeszcze niejedną historię do opowiedzenia. Nie wszystkie zespoły przykładają należytą
Foto: John Nikitas Protopapas
wagę do jakości tekstów, wychodząc z założenia, że muzyka jest ważniejsza, ale w waszym przypadku oba te składniki funkcjonują na równoprawnych zasadach, a ciekawa historia jest równie ważna jak dobry riff? Michał Strzelecki: Zdecydowanie tak. Nawet bardziej błahe tematy staramy się ciekawie ubrać w słowa. Tekst jest bardzo osobistą formą wyrazu i bardzo ważnym elementem całości. Zależy nam, aby strona liryczna płyty była na dobrym poziomie. Zaczynacie od muzyki, czy też nie ma dla was większego znaczenia co jest pierwsze i zdarza się, że najpierw macie tekst, do którego dopasowujecie później całą resztę? Michał Strzelecki: Zwykle zaczynamy od strony instrumentalnej, później staram się coś do tego napisać. Jesteście zresztą w tej luksusowej sytuacji, że możecie w ramach swego stylu wydłużyć dany utwór nawet do kilkunastu minut, bez potrzeby skracania tekstu, wyrzucania iluś zwrotek, co zdarza się innym tekściarzom, dopasowującym słowa do 3-5 minutowych, często już dokładnie zaaranżowanych czy nawet nagranych już numerów? Tomasz Gurgul: Szczerze mówiąc nie wiem czy nazwałbym to szczególnie luksusową sytu-
acją. Fakt, w doom metalu zdarzają się kilkunastominutowe kompozycje, pytanie tylko czy to dobrze. Według mnie to ogromna sztuka nagrać tak długi utwór, który będzie jednocześnie spójny i przyciągnie uwagę słuchacza od początku do końca. Obecnie całkiem nieźle czujemy się formach oscylujących pomiędzy 4 a 8 minutami i szczerze mówiąc nigdy nie zabrakło czasu, aby opowiedzieć całą historię, którą sobie wymyśliliśmy. Ale oczywiście nie zakładamy z góry ile dany utwór ma trwać. Jeśli przyjdzie nam do głowy dzieło na miarę "The Rime Of The Ancient Mariner", to granica 10 minut zostanie przekroczona. Na koncertach trzymacie się ściśle tych płytowych wersji, czy też zdarza się wam coś wydłużyć, pociągnąć dłużej solówkę, etc.? Filip Malinowski: Trzymamy się raczej wersji studyjnych. Tomasz Gurgul: Zdecydowanie nie ciągnie nas w kierunku długich solówek czy improwizacji. Zresztą nigdy też nie słyszeliśmy głosów, że czegoś takiego brakuje. Macie już za sobą pierwszy koncert promujący "Church Of Bones", a jest to materiał godny jak najczęstszej prezentacji również w wersji live - przygotowujecie więcej koncertów jeszcze przed letnią kanikułą, macie w planach jakieś festiwalowe występy, albo coś na kształt klubowej trasy jesienią? Michał Strzelecki: Aktualnie nie mamy w planie kolejnych występów. Na pewno nie będziemy grali żadnej trasy ponieważ skończyłoby się to graniem dla pustych sal i wtopą finansową. W grę wchodzą wyłącznie festiwale, na których jest możliwość pokazać się większej publiczności i sprzedać trochę merchu. Kiedy gra się niszową muzykę, trzeba bardzo ostrożnie podchodzić do koncertów, ponieważ podejmując złe decyzje można się bardzo szybko zniechęcić do grania. Wojciech Chamryk
Foto: John Nikitas Protopapas
MONASTERIUM
33
Chciałem wyjść z tego błędnego koła Czy ktoś zastanawiał się dlaczego tak długo musieliśmy czekać na najnowszy album Týr? Wydaje się, że odpowiedzią jest zmiana podejścia do tworzenia muzyki. O tym, a także o inspiracjach, ulubionych sagach czy przedstawieniu mitologii nordyckiej w kulturze opowie wokalista i gitarzysta zespołu Heri Joensen. HMP: Czy uważasz, że "Hel" miało udane wydanie? Heri Joensen: Jesteśmy z tego bardzo zadowoleni, jak i nasz wydawca, Metal Blade. Statystyki z YouTube, Spotify, iTunes i sprzedaży fizycznej wyglądają bardzo dobrze. Recenzje również są świetnie. Myślę, że według większości standardów jest to sukces. Chociażby w porównaniu do naszych poprzednich wydawnictw. Co sądzisz o odbiorze "Hel"? Bardzo dobre jak na tą chwilę. Jedynym częstym motywem krytyki jest długość albumu,
Co inspiruje was muzycznie? Jak sądzę jest to mieszanina europejskiego poweru i Iron Maiden, zgodzisz się ze mną? Tak, Iron Maiden, Judas Priest, Rainbow, Helloween, Accept, Deep Purple, Uriah Heep, Dio, Slade, Dream Theater oraz tradycyjna muzyka nordycka i jej melodie. Co sprawia że Týr brzmi oryginalnie? Z tego co mi mówiono mój styl układania harmonii, aranżacji i wokali są bardzo rozpoznawalne. Jeśli miałbym wymienić zespoły, które słu-
pomysłu jak odpowiedzieć odpowiednio na to pytanie i wątpię żeby była na nie jakaś faktyczna odpowiedź. Jeśli miałbyś opisać "Hel" w jednym zdaniu, to jak ono by wyglądało? Melodyjny i harmonijny metal, który sięga po najdalsze gwiazdy dzięki zimnym wiatrom północy. Czy możesz porównać Wasze poprzednie albumy do najnowszego? Jak sądzę, to wszystkie nasze poprzednie albumy były trochę prostsze i bardziej bezpośrednie (może poza "Ragnarok") i bardziej jednolite stylowo niż "Hel". Poza tym większość naszych albumów miała mocniejszy nacisk na melodie ludowe, aczkolwiek jest również trochę tych na "Hel". To jest pierwszy raz, na którym spróbowałem bardziej ekstremalnych wokali, zaś moje czyste wokale są bardziej szorstkie niż wcześniej. Nasze aranżacje są teraz lepsze niż kiedykolwiek. W porównaniu do naszych poprzednich albumów, motywy basowe są tak dobre jak tylko potrafiliśmy je zrobić i naprawdę bardziej obecne w naszej muzyce. Na dodatek zagraliśmy wiele dłuższych solówek, w tym parę najlepszych solówek na obecną chwilę. Co sądzisz o obecnym przedstawieniu mitologii nordyckiej w mediach masowych? Na przykład seriale ("Wikingowie" z Netflix), gry ("God of War", "The Banner Saga"). Czy uważasz, że mitologia nordycka jest obecnie nadmiernie eksploatowana, w porównaniu do np. egipskiej? Obejrzałem część "Wikingów", jednak jestem trochę z tyłu. W gry w ogóle nie gram. Mitologia raczej nie może być nadmiernie eksploatowana. Jest ona obecnie uniwersalnym elementem ludzkiej natury oraz bardzo istotną rzeczą wartą wiedzy i uwagi. Nie wiem jak dużo możesz wyeksponować jej w grach, jednak wszystko, co pozwala zdobyć wiedzę o mitologii, stwarza Tobie możliwość głębszego spojrzenia w ludzką naturę oraz Twoje cele.
Foto: Metal Blade
ale sądzę, że wynika ona z tego, że recenzenci nie mają zbyt dużo czasu. Z tego co wiem, Týr jest zespołem, który tworzy muzykę o mitologii nordyckiej, sagach i sposobie życia? Mam rację? Czy zapomniałem o czymś? Tak, te teksty są głównie osadzone w tym uniwersum. Jednak temat samych utworów może być współczesny bądź ponadczasowy. Do tego dochodzi polityka, filozofia lub rozwój osobisty. Czy mógłbyś wymienić swoją ulubioną sagę? Gdzie można ją przeczytać po angielsku? Myślę, że saga o Njál jest moją ulubioną. Ma ona wiele dobrych tłumaczeń, z tego, że jest to bardzo ważna i wybitna saga. Wszystko co musisz zrobić to wpisać w wyszukiwarkę "Saga Njáls" i ją znajdziesz.
34
TYR
chałem, równocześnie są blisko Waszych tematów muzycznych, z pewnością bym wymienił Manilla Road oraz Bathory (okres viking metalu). Co sądzisz o tych zespołach? Czy zainspirowały Waszą muzykę / teksty? Próbowałem posłuchać trochę Bathory, ponieważ wiele osób mówiło mi, że na pewien sposób są bardzo podobni do Týr. Myślę, że ten zespół miał dobre koncepty, które mogły być o wiele lepsze z lepszą produkcją i lepszym technicznym wykonaniem. O Manilla Road nigdy nie słyszałem. Jak duży wpływ miała natura na tematykę tekstów na "Hel"? Nadanie numeru, liczby lub oszacowanie na tak abstrakcyjnym koncepcie jest niemożliwe. Lubię impresywną naturalną scenerię i czasami staram się włożyć to uczucie do mojej muzyki. To samo w sobie już jest bardzo abstrakcyjne, ale połączenie między nimi jeszcze bardziej abstrakcyjne i luźne. Naprawdę nie mam
Która popularna książka fantastyczna przedstawia krasnoludy najbliższe nordyckiej mitologii. Jak wiele książki fantastyczne biorą z mitologii nordyckiej Twoim zdaniem? Nie czytałem tak wiele opowieści fantastycznych, aczkolwiek książki "Władcy Pierścieni" są zbliżone do nordyckiej mitologii jeśli chodzi o przedstawienie krasnoludów. Są oni naprawdę świetnymi kowalami i wojownikami, choć nie są za specjalnie miłymi postaciami. Przed waszym najnowszym albumem byliście często w trasie, jak to jest ukazane w waszej biografii napisanej przez Dana Slessora. Poza tym zaadresowaliście ten długi okres pomiędzy waszym najnowszym albumem a "Valkryrja" słowami: "Podeszliśmy do tego inaczej, ponieważ zauważyłem, że jeśli będziemy kontynuować pracę nad albumami w taki sposób, jaki to obecnie robimy, to bym umarł na zawał przed 50!". Mógłbyś nam powiedzieć, jak wcześniejsze albumy były tworzone i dlaczego ten proces był taki… stresujący? Od albumu "Ragnarok" przychodziliśmy do studia nie mając ukończonego materiału. Spędzałem w nim ciurkiem trzy - cztery tygodnie, pod wielką presją czasu, pracując dnie i noce, pisząc i aranżując muzykę oraz tekst w nocy, zaś nagrywając gitary i wokal za dnia, nie zasy-
piając dzięki dużym ilością cukru. I mogłem poczuć na końcu każdej sesji nagraniowej, że bardzo negatywnie odbija się to na moim zdrowiu oraz czułem, że jeśli tylko byśmy poświęciliśmy trochę więcej czasu, to bylibyśmy w stanie stworzyć o wiele lepsze albumy. Chciałem wyjść z tego błędnego koła. Co zainspirowało okładkę "Hel"? Czy mógłbyś opowiedzieć nam o współpracy z autorem grafiki? Jedyne co zrobiliśmy, to powiedzieliśmy artyście Gyula Havancsák, że tematem albumu jest "Hel". Resztę on zrobił sam. Mieliśmy parę uwag tu i ówdzie, aczkolwiek uznanie za okładkę należy się w całości grafikowi. Jeśli się nie mylę, to zarówno na "Valkyrja:, jak i na "The Lay of Thrym" macie po dwa covery. Na najnowszym nie ma żadnego, dlaczego? Chcieliśmy tylko nagrać cztery interpretacje. Te plany były zrobione przed "The Lay Of Thrym", jedna interpretacja dla każdego członka zespołu. W taki sposób to wypełniliśmy. Obecnie nie mamy planów na kolejne covery. Powiesz coś więcej na temat ostatnich zmian w zespole? Z tego co mi wiadomo, Amon Djurhuus (perkusista) oraz Terji Skiben?s (gitarzysta) opuścili zespół. Zostali zastąpieni odpowiednio przez Tadeusz Rieckmann i Attila Vörös. Terji wyrósł z tego typu muzyki i ma obecnie inne zainteresowania. Sygnalizował to już od jakiegoś czasu. Zasugerował nam, żeby Attila
go zastąpił i okazało się, że Attila zastąpił go perfekcyjnie. Jednak wyzwaniem okazało się znalezienie perkusisty na stałe. Nasz menedżer zasugerował. Teraz Jest z nami już od trzech lat. On naprawdę do nas pasuje i nasza współpraca jak to tej pory była świetna. On ma naprawdę głębo- Foto: Metal Blade ką pasję do muzyki i grania na perkusji, a granie z nim na scenie jest czystą przyjemnością. Co zamierzasz robić w późnym rokiem 2019? Będziemy grać trasę po Stanach Zjednoczonych z zespołem Demons And Wizards oraz tam, gdzie jeszcze nie byliśmy. Co sądzisz o poprzednim roku? 2018 był naprawdę dobrym rokiem dla nas. Skończyliśmy album i w końcu mieliśmy trasę w Stanach Zjednoczonych, która zakończyła się sukcesem większym, niż tego się spodziewaliśmy. Czy mógłbyś powiedzieć więcej na temat sceny metalowej na Wyspach Owczych? To nie jest tak naprawdę metalowa scena, lecz
jedynie dziesięć w porywach do piętnastu aktywnych zespołów metalowych. Tak naprawdę to dużo jak na 50 tysięcy osób, ale nie jest to wystarczająca liczba by stworzyć scenę w szeroko pojętym tego słowa znaczenia. Zespoły metalowe grają festiwale wspólnie z zespołami reprezentującymi inne gatunki, zaś część z nich radzi sobie także zagranicą, jak chociażby Hamferd i Asyllex. Dziękuje za wywiad, ostatnie słowa należą do Ciebie. Dziękuje za przeprowadzenie tego wywiadu. Mam nadzieję, że wkrótce zagramy w waszym wspaniałym kraju! Do szybkiego zobaczenia! Jacek Woźniak
True at Heart Zanim przeszłyśmy do "właściwej" rozmowy, Doro wspomniała swój ostatni koncert w Polsce. Doskonale pamiętała, że było wtedy śnieżnie i zimno, a ludzie dopisali. Można by pomyśleć, że po prostu przygotowała się do rozmowy z polskim magazynem, ale im dłużej jej słuchałam, tym mocniej przekonywałam się do jej absolutnej spontaniczności. Ona z pewnością wyciągnęła to wspomnienie ad hoc z głowy. Wywiad, który możecie przeczytać, jest tylko w 90% dokładnym zapisem naszej rozmowy. Gdyby nie to, że HMP stawia na słowo pisane i to w ojczystym języku, wywiad ten dużo bardziej nadawałby się do umieszczenia go w wersji audio. Doro w swoje wypowiedzi zdanie wkłada ogromne emocje, nie sposób oddać tego w wierny sposób w transkrypcji. Niektóre powtórzenia pozwoliłam sobie zatem wyciąć. HMP: Na początku chciałabym Cię zapytać o przemiany. Na początku Twojej solowej kariery "Doro" to był hard rock, w połowie lat 90. klimaty industrialne, a od kilku lat znów wracasz do klasycznego heavy metalu i stylu Warlock. Doro: Te płyty odzwierciedlały swoje czasy. Wywodzę się ze świata metalu, ale w latach 90. było zupełnie inaczej, królował grunge. Wszyscy byliśmy totalnie zaszokowani i zaskoczeni, że metal przestał być tak popularny,
"Calling the Wild", nad którą pracowałam 2 lata i na nią trafiło już więcej tradycyjnych utworów. Koniec końców każdy rok, czy każde kilka lat sprawiało, że chciałam próbować nowych rzeczy. Tak samo zresztą jest teraz. Na płycie "Forver Warriors, Forever United" też są inne utwory, jak choćby "Caruso", który posiada piękne orkiestracje, które bardzo chętnie umieszczam. Dla mnie każdy kawałek musi bronić się sam. Poza tym ja po prostu kocham muzykę, nie musi być zaszufladkowana.
jak wcześniej. W tym właśnie okresie, w 1991 roku, wydałam nagraną w Stanach płytę, "True at Heart" z przepięknymi utworami. Nie był to metal, ale też nie był to grunge, bo grunge'u nigdy nie czułam i nie go tworzyłam. Tworzę muzykę, którą sama czuję. Później w Ameryce bardzo trudno było przetrwać heavy metalowym zespołom, bo te łącznie 10 lat przebiegły pod znakiem innej muzyki, również industrialnej. W takiej sytuacji naprawdę trzeba było przemyśleć, co robić. Wiele metalowych zespołów przestało wydawać płyty. To był bardzo, bardzo trudny czas, trzeba było więc usiąść i przyjrzeć się temu. Moje życie to muzyka i nie chciałam jej w żaden sposób porzucać, dlatego postanowiłam odrobinę poeksperymentować. Wydaje mi się, że udało nam się wydać dwie wspaniałe płyty. Jedną z nich kocham szczególnie, to "Love me in Black", nad którą pracowałam ponad 3 lata. Są na niej fantastyczne kawałki. Była ona odzwierciedleniem tych lat. Później, w roku 2000 wyszła
Tak samo w czasach Warlock, była masa kawałków, które stały się hitami, na przykład "Für Immer". Napisałam go w Nowym Jorku w latach 80., ale przecież to też nie był kawałek metalowy! Mimo to stał się czymś, co zawsze gramy dla fanów. Ludzie go uwielbiają, to coś specjalnego, coś innego. Zawiera marszujący werbel, trzy języki - frazy angielskie, niemieckie i francuskie (Doro się przejęzyczyła hiszpańskie - przyp. red.). Bardzo więc lubię niezwykłe rzeczy, których nikt się nie spodziewa. Przykładem z nowej płyty jest duet z Johanem Heggiem z Amon Amarth. Kawałek wyszedł świetny, super agresywny, "heavy" i jednocześnie emocjonalny. Najważniejsza sprawa to to, żeby był prawdziwy, pochodził z serca, był szczery - to zawsze moje kryterium. Musi pochodzić z głębi duszy, niezależnie czy jest brutalny czy bardzo delikatny.
Foto: Nuclera Blast
36
DORO
Właśnie, wspomniałaś o współpracy z Amon Amarth. Kto pierwszy ją rozpoczął?
To piękna historia, opowiem ją krótko. A więc byłam na Wacken podczas którego widziałam koncert Amon Amarth. Uznałam, że był naprawdę ekstra i dlatego zapytałam mojego tour managera, co myśli o ewentualnej wspólnej trasie. Pomysł mu się spodobał, jak najbardziej wyobrażał sobie taką opcję. Potem jednak ruszyłam w trasę, pisałam kawałki, znowu byłam w trasie, jakiś festiwal i ni stąd, ni zowąd dostałam maila od Amon Amarth. Pisali, że są właśnie w studiu, robią nową płytę i, że bardzo chcieliby zrobić ze mną jeden kawałek. Byłam całkowicie zachwycona, to było dokładnie to! Szybko odpisałam, że jak najbardziej wchodzę w to! Wysłali mi najpierw demo. Od razu mi się spodobało. Miało trafić na nową płytę Amon Amarth, "Jomsviking", a kawałek nazywał się "A Dream That Cannot Be". Udaliśmy się do studia producenta, Andy'ego Sneapa niedaleko Birmingham. Johan odebrał mnie z lotniska, potem zaprezentował mi płytę na etapie, w jakim wtedy była. Było super, zjedliśmy coś wieczorem i potem całą noc pracowaliśmy. Wyszło tak, że wszyscy byli bardzo zadowoleni. Udało nam się zaprzyjaźnić. Zapytali mnie, czy miałabym ochotę zrobić razem DVD na Wacken lub Summer Breeze Open Air. Pomyślałam, jasne. Kiedy byłam 2017 roku na Wacken, weszłam na scenę i zaśpiewałam razem ten kawałek z nimi. Johan miał ochotę pociągnąć temat wokalnej współpracy i faktycznie powstał wspólny kawałek. Zaśpiewało zresztą na nim też wiele innych osób, takich jak Warrel Dane z Sanctuary, z którym się znaliśmy od mojej pierwszej trasy po Stanach z Sanctuary i Megadeth (Doro śpiewała wtedy jeszcze w Warlock - przyp. red.), ale też Jeff Waters z Annihilator, Ross the Boss z Manowar. Ten wspólny kawałek to "All for Metal". Potem zagrałam kilka koncertów w kilku krajach na Sweden Rock Festival i Norway Rock, na których graliśmy całą płytę "Triumph and Agony". Wyszło świetnie. Był ze mną były gitarzysta z Warlock, Tommy Bolan. Kilka razy wspólnie pojammowaliśmy i tak powstał kawałek "If I Can't Have You - No One Will". Wtedy wyznałam Tommy'emu, że czuję, iż świetnie pasowałby do niego Johan Hegg. Z marszu zadzwoniłam do Johana, żeby zanucić mu kawałek. Zapytałam też, czy chciałby napisać tekst do zwrotek, ponieważ mieliśmy tylko refreny. Johan rzeczywiście je napisał i tak powstał "If I Can't Have You - No One Will" Tak też rozwinęła się nasza znajomość. Potem wystąpiliśmy razem na Wacken, grając oba kawałki zarówno ten Amon Amarth "A Dream That Cannot Be" jak i "If I Can't Have You - No One Will". Płyta wtedy jeszcze nie wyszła, byliśmy więc nieco przejęci, ale fani dali czadu, udało się wszystko nagrać. Dzięki tej historii zyskałam nową przyjaźń, a wszystko wyszło naprawdę fajnie. Wspomniałaś też wcześniej Warlock. Dla mnie jest to coś niesamowitego. Przecież ten zespół istniał ledwie 6 lat! Mimo to, ludzie, słysząc o "zespole Doro", myślą o Warlock. Skąd ten fenomen? To był naprawdę fajny okres, absolutne złote czasy metalu. Teraz nieco wracają, ale jednak to, co się działo w latach 80., było fantastyczne. "Triumph and Agony" była świetną płytą, doskonale się wtedy dogadywałam w czasie koncertów z Tommym Bolanem. Byliśmy przecież w trasie z Dio w Europie i z Megadeth w Stanach. Mieliśmy ogromne wsparcie mediów, MTV emitowało nie tylko "All we
are", ale też "Für immer", co było zaskakujące, bo puszczało nawet mimo tego, że kawałek posiada częściowo niemiecki tekst. Metal też był w radiu, a w MTV czy VH1, czasem teledyski leciały cały dzień i noc. Później, w latach 90. było już go mniej, chętniej puszczano grunge. Z czasem MTV w ogóle zrezygnowało z klipów. Po prostu było inaczej. Ale ci ludzie, którzy ten czas przeżyli, którzy wtedy byli młodzi, ale i ci, którzy teraz są młodzi, wiedzą, że to te czasy dały nam takie grupy jak Maiden, Metallica, Judas Priest czy Motörhead. Do dziś ten czas postrzegany jest jako coś niesamowitego. Dzisiejsze czasy są zupełnie inne, wiele kwestii jest problematycznych. Kiedy zaczynaliśmy w latach 80. z muzyki można było żyć, wytwórnie wydawały płyty na dużą skalę i cały czas dbały o ich promocje, wydawanie teledysków, trasę, supporty i oczywiście sprzedaż płyt była zupełnie inna. Obecnie większość korzysta z spotify, nie ma sensu tłoczyć płyt w dużym nakładzie. Wiele osób korzysta z muzyki za darmo. Czasy się bardzo mocno zmieniły. A są przecież ludzie, którzy pragną rzeczy, które są prawdziwe. Prawdziwa płyta budzi zupełnie inne uczucie. Na przykład w czasach Warlock wydaliśmy picture disc, który miał kolorową, wyciętą wkładkę. Miały miejsce rzeczy, które w obecnych czasach są niemożliwe, bo muzyczny biznes stał się mniejszy. Obecnie muzykę pobiera się przez internet. Jednak mimo tego, że czasy się zmieniły, wiem, że jeśli ktoś kocha muzykę i jest fanem metalu, to kocha to, co prawdziwe. Pragnie nie tylko posłuchać jednego kawałka w internecie, ale chce mieć w ręce całą płytę. Ci, którzy to kochają i którzy kochali, oldschoolowcy, którzy mają to we krwi, po prostu chcą znów odnaleźć ten klimat, znów to przeżywać. Czasy, w których żyjemy, są dobre, ale lata 80. to była absolutnie złota era rocka i metalu. Lata 90. były ogromnie ciężkie, ale po 2000 roku ten klimat zaczął wracać. Widać to choćby o rozmiarze festiwali. Są pełne, Wacken ostatnio znów było wyprzedane. Ludzie czują nowe dobre kapele i może nam się wydawać, że jest tak jak w latach 80. - to znaczy mam nadzieję. Jednak tamten czas był niepowtarzalny. Mnóstwo super zespołów wydawało płyty rok po roku. Dziś tak się nie dzieje, bo większość zespołów, żeby przetrwać, musi wciąż grać koncerty i wciąż jest w drodze (nie ma czasu na nagrywanie tak często płyt przyp. red.). Nagrywanie płyt zatem nie daje możliwości przetrwania. Wciąż jednak chcę dawać coś od siebie - wiem, że mamy wiernych fanów. Jednak zespołom naprawdę trudno jest żyć z muzyki. To oczywiście zależy od bardzo wielu czynników, czasem po prostu ma się szczęście. Raz się jest na wozie raz pod wozem i tak w kółko, do tego trzeba się po prostu przyzwyczaić.
Wróćmy zatem do "Forever Warriors, Forever United". Kiedy przeczytałam tytuł "Soldier of Metal", pomyślałam, że będzie to jakiś szybki, heavymetalowy numer. Byłam zaskoczona, kiedy kawałek o takim tytule, okazał się balladą. Na samym początku w ogóle planowałam zrobić ten kawałek a capella. To utwór o fanach, którzy nigdy nie opuszczają metalu i chcą być jego żołnierzami. Już w studiu zaśpiewałam go a capella, ale że bardzo dobrze pracuje mi się z Andreasem Bruhnem, byłym gitarzystą Sisters of Mercy, zmieniłam koncepcję. Pracujemy razem od 1996 roku. Bardzo się zakumplo-waliśmy, mamy do siebie zaufanie. Jest super gitarzystą i w ogóle super muzykiem. Moim pomysłem był kawałek a capella. On jednak
ale też na "Machine II Machine". Jack wyprodukował wiele rzeczy, napisał wiele świetnej muzyki, jak choćby "Love's Loaded Gun" dla Alice'a Coopera. Ten kawałek od początku mi się ogromnie podobał. Właśnie tak się poznaliśmy. Kiedy byłam w Nashville, żeby nagrać płytę "True at Heart", w hotelu zadzwonił telefon, rzecz jasna jeszcze nie komórka (śmiech). Rozmówca przedstawił się jako Jack Ponti. Mówi: "Doro, chyba mnie nie znasz, ale myślę, że byłoby świetnie razem pracować!". Podpytałam, wyjaśnił, że jest gitarzystą i jednocześnie autorem wielu kawałków. Oczywiście dopytywałam jakich... on opowiadał, że napisał "to, to i tamto", a także... "Love's a Loaded Gun". "Co? To byłeś Ty?!" Ależ się ucieszyłam na naszą współpracę! Zaprosił mnie do swojego studia w
Foto: Nuclera Blast
później dograł gitarę i uznałam, że może faktycznie można to nagrać z akompaniamentem instrumentów, niekoniecznie zostawiać w pierwotnej wersji. Ważne, że wypływa prosto z serca. Ważne, bo ten kawałek stworzony jest dla fanów. Jako że jest "od serca", nie ma w nim agresywniejszych riffów. W końcu od tego są inne utwory na płycie, takie jak "Bastardos". Ten kawałek taki właśnie miał być, totalnie z serca. A fani są moim życiem i to się nigdy nie zmieni. Jeśli chodzi o ballady, jesteś specjalistką... Lubię oba rodzaje kawałków! Lubię grać też cięższe rzeczy heavymetalowe, takie jak "Bastardos" z nowej płyty, czy patrząc wstecz "Touch of Evil". Z nimi czuję się świetnie. Ballady mają z reguły zły pijar, ale kiedy się w nie wsłucha, da się wyczuć, że pochodzą z głębi duszy. Gram ich dużo na koncertach. Przecież numerem jeden obok "All we are" jest "Für Immer". Nawet kiedy słucham ludzi, będących normalnie fanami cięższych i brutalnych odmian metalu o to, co chcą usłyszeć mówią "Für Immer"! Na "Forever Warrors" słychać kawałki, które pasowałyby do Twoich poprzednich nagrań. Na przykład "Backstage to Heaven" brzmi jak numer z płyty "Angels Never Die". Tak! Właśnie tak! Napisałam go razem z Jackiem Pontim. Stworzyliśmy wspólnie wiele kawałków na wspomniany "Angels Never Die",
New Jersey, do którego udałam się, najszybciej jak tylko się dało. Właśnie tam nagraliśmy płytę "Angels Never Die" i napisaliśmy wiele innych kawałków, na krążek "Machine II Machine" oraz właśnie utwór "Backstage to Heaven". Jest to zatem kawałek napisany przez Jacka i mnie i dlatego da się zauważyć, że brzmi jak z tego okresu. Ma charakterystyczne riffy, akordy, refren, to absolutnie słychać! Widziałam na Twoim fanpage'u na Facebooku, że znów bierzesz udział w akcji PETA. Myślę, że to bardzo szlachetne, jednak ciekawi mnie jak podjęłaś tę decyzję? Przez wiele lat nosiłaś naturalne skóry. Wcześniej nie miałam takiej świadomości. Zawsze nosiłam skóry i dopiero z biegiem lat dotarło do mnie dokładnie, jak się ją produkuje. Kocham zwierzęta, dorastałam z nimi i bardzo ubolewam, że nie da się hodować żadnego zwierzęcia w tour-busie (śmiech). Szczególnie kocham psy i konie, towarzyszyły mi one zresztą też w dzieciństwie. I kiedy zaczęłam sobie zdawać sprawę z pewnych rzeczy, pomyślałam, cholera, nie chce więcej się do tego przykładać. Czuję się dobrze w skórze, ale nie chcę, żeby zwierzęta ginęły tylko po to, żebym ja się dobrze czuła na scenie. Dlatego poszukałam alternatywy. Jest przecież naprawdę wiele rzeczy świetnej jakości, wyglądających jak skóra, ale uszytych ze skóry sztucznej, przy których produkcji żadne zwierzę nie ucierpiało. A że było to dla mnie ważne, zaczęłam szukać in-
DORO
37
Fight the Fear" to Twoja czwarta HMP: "F płyta nagrana jako "Herman Frank". Od wydania pierwszej solowej płyty minęło już 10 lat, mimo to wciąż odbieram "Loyal to None" jako coś zupełnie nowego. Masz podobne obserwacje jako twórca tej muzyki czy wręcz przeciwnie? Herman Frank: Dla mnie każda płyta jest nowa. Pierwsza była wydana w 2009, ale czas biegnie bardzo szybko. Teraz mam już czwartą płytę i przede wszystkim to jest dla mnie ekscytujące. Z Accept też nagrałeś cztery płyty. Tak.
Foto: Nuclera Blast
nych opcji. Sama je szyłam w taki sposób, żeby dobrze wyglądać i dobrze się czuć na scenie. Jest dużo świetnych udających skórę materiałów, naprawdę nie trzeba nosić prawdziwej skóry. Im więcej o tym wszystkim czytałam, też w internecie czy widziałam w telewizji, tym intensywniej myślałam, że chętnie zrobiłabym coś więcej. Kiedy zobaczyłam naprawdę okropne rzeczy związane z warunkami życia koni, nie mogłam spokojnie spać. Wiedziałam, że muszę coś zrobić. I wtedy zupełnym przypadkiem trafiłam na PETA. Natychmiast umówiłam się telefonicznie na udział w kampanii. Zdaję sobie sprawę, że nie każdy będzie miał aż takie podejście jak moje, ale wiem też, że tą metodą można kogoś choć trochę uwrażliwić. Myślę, że już to jest ważne. Świat staje się okrutny, brutalny i dlatego czuję, że powinnam coś zrobić. Zeszłego roku adoptowałam dwa źle traktowane konie, które żyły w złych warunkach. Angażuję się naprawdę często i cieszy mnie, że są ludzie, którzy działając wolontariacko, dbają o zwierzęta. Dzięki muzyce poznaję tak dużo wspaniałych ludzi, że czuję, że chcę to dobro posłać dalej. W końcu w czasach, w których dorastałam, zwierzęta były moimi najlepszymi przyjaciółmi. Wrócę na chwilę do ubrań. Mówiłaś, że szy jesz je sama. Wymyślam je razem z projektantką i krawcową - Ute Mazochą, potem szyjemy. Mam też wiele rzeczy, które kupuję, a potem przerabiam. Niektóre ubrania robię sama, ale te najpiękniejsze tworzy Ute Mazocha. Jest fachowcem i szyje na profesjonalnych maszynach, to zupełnie inna liga. Czasem będąc w różnych stronach świata, kupuję coś, co przyda mi się na trasie. Odwiedzam wtedy małe sklepiki z ciuchami w stylu"punk/metal" (Doro opowiadała mi jeszcze więcej o ubraniach, daruję Wam jednak te szczegółowe opowieści - przyp. red.). Moje ostatnie pytanie jest nieco osobiste. Nie wiem, czy to prawda, ale słyszałam, że Twoja mama pochodzi z Wrocławia. Tak! Co prawda w czasie wojny jako dziecko stamtąd wyjechała - wtedy wszyscy musieli uciekać - ale faktycznie pochodzi z Wrocławia. Zapytałam, bo sama mieszkam we Wrocławiu. Naprawdę!? Ale super! Czasy, w których moi
38
DORO
rodzice dorastali, były bardzo ciężkie. Mój tata już nie żyje, a mama nigdy nie była zbyt chętna, żeby o nich opowiadać. Wiem w zasadzie tylko tyle, że pochodzi z Wrocławia i że jako dziecko przeżyła wojnę. Myślę, że dla wszystkich była to wielka trauma, nie da się tego tak po prostu wyrzucić. Do dziś moja mama je spleśniały chleb i kiedy jej mówię, "mamo, wyrzuć to, przecież to pleśń!" odpowiada, iż wciąż pamięta, że jak była dzieckiem, nie miała prawie nic co jedzenia. Obecne pokolenia nie mogą sobie tego po prostu wyobrazić. Dziękuję Ci za te piękne opowieści. Dzięki, za czas poświęcony dla nas, było mi niezmiernie miło z Tobą rozmawiać. Fascynujące jest to, że wszystko jest w jakiś sposób połączone. Twoje ostatnie pytanie... to niesamowite. Czasem naprawdę myślę o świecie jako o domu. Często spotykam ludzi, których łączą korzenie, których łączy pasja, w tym przypadku pasja do muzyki - do rocka, do metalu. Fani metalu to w ogóle najlepsi ludzie na świecie. Te więzy, ale też lojalność są szczególnie zauważalne wśród tej grupy ludzi. Masz rację... Ale muszę Ci jeszcze powiedzieć, że mamy świetnego technicznego z Polski! Obsługuje też wiele polskich zespołów, to jeden z najlepszych roadie, jakich mieliśmy. Z pewnością przyjedziemy w przyszłym roku do Polski. Bardzo się cieszę! Który kawałek z nowej płyty chciałabyś usłyszeć? Myślę, że "Backstage to Heaven". Dobrze! Z przyjemnością! Pogramy go na próbach i zobaczymy! W takim razie czekam z niecierpliwością. Z przyjemnością Cię poznam i dziękuję za super rozmowę, cieszę się, że mogłyśmy porozmawiać po niemiecku. Katarzyna "Strati" Mikosz
Może w przyszłym roku proporcje będą 4:5 (śmiech)? Jak mógłbyś porównać Twoje dwie muzyczne działalności? Tak, z Accept nagrałem cztery płyty, a różnica jest duża. Accept to zespół. "Herman Frank" to też zespół, ale w tym drugim przypadku to ja piszę całą muzykę, piszę wszystkie kawałki. To nie miało miejsce w Accept. Teraz sam produkuję muzykę i mam po prostu na nią wpływ. Daje mi to dużo większą frajdę. A w której roli czujesz się najlepiej? Miałeś ich kilka jak choćby w Accept w latach 80., w Accept po reunionie czy teraz w solowym projekcie. Bez wątpienia w moim solowym projekcie. Sam jestem swoim szefem i robię to, co chcę. Takim znakiem firmowym Twojej grupy jest energia i tempo. Dzięki! Rozważałeś jaki styl swojej grupy obrać czy ten znak rozpoznawczy wyszedł spontanicznie? Dla mnie takim znakiem rozpoznawczym zespołu jest mnogość riffów, fakt, że muzyka jest prowadzona przez ciężkie gitary i, jak słusznie powiedziałaś, dominują w nim szybkie metal-rockowe kawałki. Są one wzbogacone o dobre melodie i refreny. Są to po prostu, jak sądzę, dobre utwory. Mam nadzieję, że melodie uzupełniają muzykę i tę energię, którą słusznie zauważyłaś. Zawsze zawczasu zastanawiam się, jak dany kawałek wypadnie na scenie. Wspomniałeś, że w "Herman Frank" masz komfort tworzenia wszystkiego samodzielnie. Kiedyś mówiłeś, że i pierwsze linie wokalne też piszesz sam. Próbowałeś śpiewać kiedyś profesjonalnie? Tak (śmiech).
Wypalenie? Mam na nie jeszcze czas Większość kojarzy Hermana Franka z Accept. Słusznie. Jednak warto zauważyć, że Frank nagrał już tyle samo płyt z Accept co... jako solowy muzyk. Teraz sam jest sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Niedawno wyszła czwarta płyta gitarzysty - "Fight the Fear" i to wokół niej toczyła się moja rozmowa z Hermanem Frankiem. Masz dobre wyczucie, jeśli chodzi o pisanie wokali! Myślę, że mam dobre wyczucie i muzykalność. Kiedy śpiewam sobie wersję demo, brzmi ona zupełnie inaczej, niż kiedy robi to Rick. Szkicuję linie wokalne. Wiele utworów na początku brzmi mocniej i brutalniej, bo śpiewam je niewyszkolonym głosem. Interesujące jest to, że na jednym wydań ostatniej płyty jest dołączone demo, na którym sześć kawałków zaśpiewałem sam i zostało to przez ludzi przyjęte bardzo dobrze. Właśnie. W normalnym trybie w ogóle nie wydajesz żadnych EP czy koncertówek. Myślisz, że to niepotrzebne lub przebrzmiałe? Nie, z pewnością nie. Mamy w planie wydać EP z pięcioma kawałkami, a koncertowy album może się jeszcze ukaże pod koniec tego roku, po tym, jak zagramy jakieś koncerty. Jeśli nie gra się wielu koncertów, nie ma sensu wydawać płyty live. Do tej pory chciałem tworzyć nowy materiał i pierwszeństwo miały nowe kompozycje. Teraz jednak, po czwartej płycie może w końcu trochę pokoncertujemy i zrodzi się okazja, żeby nagrać album koncertowy. To w sumie dobry pomysł. Dzięki! Za to nagrywasz bardzo długie płyty studyjne (śmiech). Skąd czerpiesz tyle pomysłów, żeby zapełnić ponad 60 minut płyty? Nie wiem! (śmiech) Najczęściej pomysły przychodzą do mnie rano. Zawsze mam koło siebie gitarę, więc mogę szybko zagrać riff, który wpadł mi do głowy i sprawdzić, czy na przykład dane ADD jest dość dobre, czy nie. Potem nagrywam je na Iphone lub na dyktafon i już w studiu odtwarzam i upewniam się, czy mogę z tego ułożyć jakiś kawałek. W ten sposób powstaje większość moich utworów. Czasem jednak odrzucam kawałki, w ostatniej sesji odrzuciliśmy chyba 6 lub 7 i koniec końców nagraliśmy ich 14. A wracasz czasem do starych pomysłów? Tak, z czasem używam wcześniejszych pomysłów. Na płytach jest trochę dawniejszego materiału. Z tej sesji zostało mi z 6 kawałków, więc może wykorzystam je za rok czy trochę później. Na pisanie płyty ma się z reguły konkretne okienko czasowe - rok albo półtora roku, czasem dwa lata. Jeśli w tym czasie narodziły się jakieś kawałki, sprawdzam je, czy się nadają. Kiedy ostatni raz rozmawialiśmy - choć drogą mailową, nie była to, tak jak teraz roz mowa - powiedziałeś mi, że nie masz lęku przed wypaleniem zawodowym. (śmiech) Sądząc po energii, jaka bije od "Fight the Fear" nadal, po 3 latach, nie masz go?
(śmiech) Mam na nie jeszcze czas! Wiem! Nigdy się nad tym nie zastanawiam. Wciąż tworzę coś nowego. Martwiłbym się, jakbym nie miał więcej żadnych nowych pomysłów. Robię to jednak całkiem automatycznie, więc dopóki tak to funkcjonuje, dopóty będę mógł nagrywać nowe płyty... Ale że nie rozważam wypalenia, po prostu się go nie boję. Mam jedynie obawy tego rodzaju, czy płyta, którą nagram będzie dobra, czy spodoba się ludziom. To dla mnie zawsze jest pewne napięcie. Na nowej płycie w kawałku "Terror" Twoja
booku Twoje zdjęcie z dzieciństwa. Rzecz jasna w tamtym czasie heavy metal nie ist niał, jestem jednak ciekawa, jakich grup wtedy słuchałeś? Jako dzieciak, w szkole uczyłem się grania koncertów na gitarze, to była niemiecka muzyka ludowa. Ale dzięki starszej siostrze miałem już kontakt z bluesem. Miałeś jednak okazję widzieć narodziny heavy metalu. To naprawdę niesamowite. O tak... Jakie masz skojarzenia i doświadczenia związane z tymi czasami? Mój pierwszy, duży koncert wydarzył się w moim rodzinnym mieście. Miałem wtedy 12 lub 13 lat i była to niemiecka grupa, która już dawno nie istnieje. Grali w wielkiej hali ze wzmacniaczami. Kiedy oglądałem ten koncert i poczułem moc głośników, uznałem, że sam bym chciał coś takiego robić. To była ta pierwsza iskra. Zaraz potem były inne koncert, widziałem Scorpions, którzy byli już relatywnie znani. Potem było ich jeszcze więcej, Deep Purple i wiele innych, wielkich ówcześnie kapel. To były moje wzorce, chciałem
Foto: AFM
gitara gra motyw, który brzmi jak z "Teutonic Terror". Nie sądzę, że to przypadek? To musi być przypadek (śmiech) Nie... Skąd taki pomysł? (śmiech) To wygląda nieco inaczej. Prawdopodobnie brzmi to dla słuchaczy dość podobnie, ale jak przeanalizuje się, to w rzeczywistości brzmi zupełnie inaczej. To naprawdę przypadek. Słyszę też coś, co od razu wzięłam za przy padek. Refren w "Hitman" kojarzy mi się nieco z Grave Digger (postanowiłam zapy tać, bo nawet zastanawiałam się, czy gościnnie nie zaśpiewał tam Boltendahl - red.). Nie! Prawie nie słucham Grave Digger. Kiedyś od czasu do czasu słuchałem niektórych kawałków, uważam, że są ekstra, ale to naprawdę musi być przypadek. Nie słucham ich za często. Z innej beczki, widziałam ostatnio na Face-
tworzyć i grać jak oni. Nagrywałeś też wraz ze swoją żoną, Martiną Frank. Tak, nagraliśmy jedną płytę Poison Sun. Jak trudno albo... jak łatwo jest pracować z rodziną? Właściwie to bardzo łatwo. Moja żona jest świetną wokalistką. Czasem w sali prób gra na gitarze i również robi to świetnie. W ten sposób powstał zresztą pomysł wspólnego nagrywania i został zrealizowany. Sprawiło nam to wielką frajdę i powstała piękna płyta. Brała też udział w nagrywaniu Twoich płyt? Kiedy napiszę nowy kawałek, często jej pytam co o nim sądzi, czy jest to dobre, czy złe, jest zatem moją pierwszą recenzentką. Katarzyna "Strati" Mikosz
HERMAN FRANK
39
Jestem totalnym oldschoolowcem Pamiętacie może taki kawałek grupy Open' Fire jak "Ognie Świętego Elma"? Jak nie, to trudno, ale mniejsza z tym. Jak widać jednak, nie tylko Polacy podchwycili ten motyw. Kapela Jeffa Jonesa od niego wzięła swą nazwę. Jeff, który to sam swój zespół pieszczotliwie nazywa "Elmo", właśnie wrócił sobie na scenę jak gdyby nigdy nic po... dwudziesty pięciu latach. Zresztą niech sam zainteresowany o tym opowie. HMP: Cześć Jeff. Rok temu powróciliście po dwudziestu pięciu latach z albumem zatytułowanym "Evil Never Sleeps". Jak odnajdujecie się w nowej muzycznej rzeczywistości? Jeff Jones: Witaj. Przede wszystkim chciałbym serdecznie podziękować za ten wywiad. Powrót po dwudziestu pięciu latach absencji to coś naprawdę pięknego. W ogóle to ćwierć wieku upłynęło nam błyskawicznie. Czasami odnoszę wrażenie, że wszystko dookoła wygląda, jak za dawnych dni. Ale też wiele się zmieniło. Przede wszystkim kwestia dystry-
we współczesnym metalu jest growl. Dla mnie brzmi to bardzo groteskowo. Powiedz mi proszę, czy po tak długie, bo trwającej całe ćwierć wieku przerwie trudno było Ci przypomnieć sobie Wasz stary materiał? O tak. Niektórych utworów praktycznie całkowicie zapomniałem. Jednak po dokładnym przesłuchaniu naszych starych nagrań wszystko sobie przypomniałem. Założyłem ten zespół w 1979 roku, czyli spory kawałek czasu temu. Nowi członkowie musieli się na-
Foto: St. Elmos Fire
40
bucji. Gdy zaczynaliśmy nikt nawet nie marzył o czymś takim jak internet, platformy streamingowe, czy Youtube. Jeśli chciałeś zaistnieć, musiałeś grać sporo koncertów i starać się o kontrakt płytowy.
uczyć całego materiału od nowa. Powrócić do takich kawałków, jak "Into The Night", "Breaking Out", czy "Hearts On Fire" było czymś wspaniałym. Myślę, że nasi fani również chętnie je sobie odświeżą.
Czego najbardziej Ci dziś brakuje, gdy wspominasz czasy sprzed 1992 roku? Myślę, że tej prostoty i bezpośredniości w metalowej muzyce. Wówczas metal był czymś bardziej dosadnym. Ostre riffy, przy których głowa sama się kiwała. I to jest dokładnie to, co chcieliśmy osiągnąć na "Evil Never Sleeps". Skończyło się na tym, że trafiło do nas kilka negatywnych recenzji, gdzie owa prostota była głównym zarzutem. Przypuszczam, że pisały to jakieś dzieciaki. To jest jedyny sposób, w jaki chcę grać. Za kanon heavy metalu uznaję takie kapele, jak Judas Priest, Saxon, Iron Maiden i ogólnie całe NWOBHM. Rzeczą, której bardzo nie lubię
Czy podczas tej długiej przerwy angażowałeś się w jakieś inne projekty muzyczne? Rozwiązałem St. Elmos Fire w 1993 roku po koncercie w Meksyku. W tamtym okresie byłem totalnie wypalony. Pisanie utworów, produkowanie i jeżdżenie w trasy przez 15 lat dało mi naprawdę w kość. Moje życie osobiste też na tym ucierpiało, więc musiałem zrobić sobie przerwę. Jednak w tym samym roku napisałem kilka kawałków z myślą o St. Elmos Fire, które ostatecznie trafiły na mój solowy album "Ride" z 1995 roku. Dołączyłem także do kalifornijskiego zespołu Vamp Le Stat, z którym to nagrałem płytę "Bloodline". To kawał porządnego grania, w którym
ST. ELMOS FIRE
miałem spory swój udział. Dziś ten krążek jest białym krukiem poszukiwanym przez masę kolekcjonerów. Z drugiej strony jest dostępny na Spotify, Apple i innych platformach streamingowych, zatem mogę polecić każdemu. Potem na jakieś pięć lat odstawiłem gitarę i to w sensie dosłownym. W ogóle nie brałem jej w tym okresie do ręki. Około roku 1998 zacząłem znowu pisać, ale głównie dla innych wykonawców. Jak w ogóle pojawiła się inicjatywa powrotu St. Elmos Fire? To trochę zawiła historia. Zaczęło się od tego, że ludzie z Pure Steel Records skontaktowali się ze mną i zapytali, czy zgodzę się, by wydali nasze wczesne albumy jako edycje limitowane. To było około pięciu lat temu. Potem z ich strony padło pytanie, czy nie myślałem o tym by, wydać całkowicie nowy materiał pod szyldem St. Elmos Fire. Szczerze mówiąc takie pomysły chodziły mi po głowie już wcześniej, nie mniej jednak ponowne zebranie oryginalnego składu było praktycznie niemożliwe. Zdawałem sobie sprawę, że jeśli St. Elmos Fire miałoby powrócić do świata żywych, wiązałoby się to z zebraniem zupełnie nowego składu. Moja odpowiedź odnośnie nowego albumu była twierdząca, zatem zacząłem poszukiwania nowych muzyków. Jestem cholernie zadowolony z zebranej ekipy. Zarówno perkusista Tom Frost i basista Chris Stringini to osoby, z którymi wcześniej miałem już okazje współpracować. Nasz nowy wokalista Kevin Brady to jedyny gość z naszej ekipy, z którym wcześniej nie miałem okazji współpracować. Polecił mi go Tom i uważam, że to bardzo dobry wybór. Miałem kilku innych kandydatów na rolę wokalisty, nie mniej jednak żaden nie prezentował takich umiejętności jak Kevin. Jeżeli miałbyś porównać "Evil Never Sleeps" ze starymi albumami St. Elmos Fire, to jakie widzisz stylistyczne podobieństwa, a jakie różnice? Myślę, że "Evil Never Sleeps" jest zdecydowanie bardziej spójnym albumem. Wszystkie motywy mają jakiś wspólny trzon. Poświęciłem na pisanie znacznie więcej czasu, niż w przypadku poprzednich albumów. Wracając do dawnych czasów, gdy nagrywaliśmy "Powerdrive", "Desperate Years" czy "Warning From The Sky" nie mieliśmy takiego komfortu, który pozwalałby nam dopracować dokładnie każdy utwór. Wynajęcie studia w Los Angeles do tanich rzeczy nie należało, a że nasz budżet był skromny, często musieliśmy uwijać jak w ukropie. I często niestety odbijało się to na jakości brzmienia. Mimo wszystko uważam, że nasze starsze albumy nie brzmią źle. Jestem cholernie z nich dumny. Podobieństwo do "Evil Never Sleeps" widać przede wszystkim w szybkości i prostocie utworów. Stare kawałki takie, jak "Burning Out", "Street Lethal" czy też "Powerdrive" dobrze komponują się z nowymi np. "Across The Nation", "Rise" czy "Soultaker". Główną różnicą może być natomiast fakt, że każdy ze starszych albumów zawierał dwie-trzy ballady. Wolniejsze i spokojniejsze kawałki, jak "More Than The Air" z naszego debiutu, czy "I Need Your Touch" z "Powerdrive". Na "Evil Never Sleeps" nic takiego nie znajdziesz. Gdy planowałeś nagranie nowego albumu
po tak długim czasie, to w Twojej głowie rodziły się pomysły na bardzo oldschoolowe brzmienie, czy raczej brałeś pod uwagę pójś cie z duchem czasu? Chciałem brzmieć oldschoolowo, jednak zdecydowałem się na nieco bardziej nowoczesną produkcję. Jestem totalnym oldschoolowcem! W produkcji sporo pomógł mi Tom i sporo żeśmy rozmawiali o brzmieniu, zanim przystąpiliśmy do pracy prowadziliśmy długie rozmowy na temat brzmienia. Chciałem, by album brzmiał surowo, bez jakichś przesadnych ozdobników. Mimo wszystko, to brzmienie do najbrudniejszych nie należy. Wiesz jak sami muzycy tłumaczą skrót KISS? "Keep It Simple Stupid". To właśnie była filozofia, która nam przyświecała podczas nagrywania. Jesteś jedynym autorem materiału z Evil Never Sleeps", czy kumple też mieli w tym swój udział? Zanim zaczęliśmy nagrywać, miałem sporo surowych wersji demo, które nagrałem w swoim domowym studio. Robiłem tak od początku istnienia tej grupy. Dałem te dema innym członkom grupy, by mogli się zapoznać, a po wejściu do studia zmienić to, co zmian rzeczywiście wymaga. Nie przepadam za tworzeniem utworów w sali prób podczas jam session. Najpierw musi być demo. Na "Evil Never Sleeps" każdy coś od siebie dorzucił, by nadać temu krążkowi ostateczny kształt i wyraz. Foto: St. Elmos Fire
A skąd pomysł na tytuł? Tytuł jest bardzo wymowny i znajduje swe odniesienie niemalże w każdym utworze. Wierzę, że zło jest czymś namacalnym. Że może ono zarazić jedną osobę lub miliony ludzi i sprawić, że będą robić przerażające rzeczy. Świat zawsze musiał sobie z tym radzić. Musimy uczyć się z historii, że zło nie śpi nigdy. To zawsze jest niebezpieczeństwo na świecie. Mieliśmy przywódców krajów, religii, biznesu, korporacji, którzy robili złe rzeczy niewinnym ludziom, aby zarabiać pieniądze, przejąć inny kraj lub wykorzystać swoją moc do nienawiści. Wierzę, że większość ludzi jest dobra i po prostu chce żyć w spokoju. I dlatego stają się obojętni i patrzą w drugą stronę, gdy pojawia się zło. Nie chcą radzić sobie ze złem, dopóki ich nie uderzy, a potem jest już za późno. Przesłanie "Zło nigdy nie śpi" polega na tym, że wszyscy dobrzy ludzie muszą się temu przeciwstawić, ilekroć je zobaczą. Bądź czujny, zanim zło cię skrzywdzi. Pierwsza piosenka na albumie rozpoczyna się pewnym przemówieniem. Co jest jego źródłem? Mowa rozpoczynająca album pochodzi od bardzo znanego generała armii amerykańskiej z czasów II Wojny Światowej. Nazywał się on George Patton a podczas tej przemowy motywował żołnierzy przed walką z nazistami. Ta mowa pokazuje pewien koncept całego albumu. Tytuł tego utworu - "We Will Never Die" w sytuacji Waszego powrotu brzmi jak deklaracja Waszej niezniszczalności (śmiech). Czy mam rację? To naprawdę ma dwa znaczenia. Ale tak, masz rację. To sprawia, że nasze stwierdzenie, że zespół był przez jakiś czas nieobecny w
świecie muzyki metalowej, ale nie jesteśmy martwi i wracamy silniejsi niż kiedykolwiek! Jest to również deklaracja powstania i walki ze złem w jakiejkolwiek formie. W piosence "I Begin" słyszymy coś, co przy pomina chóry. Czy mógłbyś powiedzieć coś więcej na ten temat? Dlaczego zdecydowałeś się umieścić takie efekty w swojej muzyce? Nigdy tak naprawdę nie myślałem o tym, żeby ten refren brzmiał jak chór, ale może rzeczywiście tak jest. To była twórcza rzecz, która brzmiała tak, jakby powinna. Myślałem o tym, żeby uzyskać efekt przypominający wielki tłum śpiewający razem, jak na wiecu politycznym lub koncercie. Postanowiłeś dodać alternatywne wersje "Betrayer", "Wasted" i "Evil Never Sleeps Doomsday" jako dodatkowe utwory. Czy masz podobne wersje innych utworów? Tak, dodano alternatywne wersje, aby fani mogli posłuchać kilku różnych miksów i pomysłów, które nie znalazły się w końcowych wersjach utworów. I miałem prawdopodobnie co najmniej dziesięć różnych i alternatywnych wersji każdej piosenki. Zmiksowaliśmy wiele wersji próbujących różnych dźwięków, różnych solówek i linii wokalnych. Bonusowa wersja "Evil Never Sleeps / Doomsday" ma inne intro. W 2015 roku otrzymaliśmy nowe wersje Waszych starych albumów wydanych przez Karthago Records. Jak w ogóle do tego doszło? Są to edycje limitowane, ręcznie numerowane (po 500 kopii z wyjątkiem "Warning From The Sky", które ma 666!) I wyposażone w hologram, który gwarantuje autentyczność.
Wkładki są znacznie obszerniejsze niż oryginalne. Są naprawdę piękne. Wykonali świetną robotę. Wasi czytelnicy i fani Elmo powinni spróbować je zdobyć. W rzeczywistości nasz pierwszy album, zatytułowany "St. Elmo's Fire", który był wydany przez Dream Records w 1986 roku, nigdy nie był na CD, dopóki Karthago go nie wydało. Czy po reaktywacji często występujecie na żywo? Niestety nie byliśmy w stanie koncertować, aby promować album. Po prostu to nie na naszą kieszeń. Domyślam się, że jeśli promotor byłby zainteresowany i mógłby nam pomóc zorganizować trasę, zrobilibyśmy to. Touring nie jest tak łatwy jak w przeszłości. Czy masz jakieś plany na kolejny album? Kolejny album? Może. Domyślam się, że jeśli fani będą chcieli następnej porcji naszej muzyki, powiadomią nas o tym! Ale miejmy nadzieję, że nie będziemy czekać kolejnych 25 lat. Dziękuję bardzo za wywiad. Ja również bardzo dziękuję za możliwość udzielenia wywiadu. Chcę również podziękować fanom Elmo, którzy utknęli z nami przez te wszystkie lata. Nasza muzyka jest dostępna na Spotify, Apple Music i wszystkich innych platformach streamingowych. Sprawdź także naszą stronę internetową. Dzięki jeszcze raz! Bartek Kuczak
ST. ELMOS FIRE
41
Zawsze mieliśmy pod górkę Ten amerykański zespół istniał co prawda w pierwszym okresie działalności aż 10 lat, ale pozostawił po sobie raptem dwa albumy, w dodatku wydane w USA tylko na kasetach. "Attika" oraz "When Heroes Fall" są jednak całkiem zacnymi przykładami amerykańskiego power/heavy metalu przełomu lat 80. i 90. , dlatego są wciąż wznawiane, do tego jeszcze reaktywowany niedawno zespół zapowiada na jesień premierowy materiał: HMP: Kiedy w roku 1983 zakładaliście zespół heavy metal był w USA na komercyjnym szczycie, ale to pewnie nie dlatego chcieliście go grać? Robert VanWart: Chcieliśmy grać i tworzyć coś więcej dzięki naszym inspiracjom. To nie przez dziewczyny, ani popularne wtedy "hairmetalowe" zespoły. Wielu muzyków było wcześniej wielkimi fanami, kolekcjonującymi bez opamiętania płyty i kasety, czytającymi magazyny czy fanziny, a do tego nałogowo chodzącymi na kon certy i wy pewnie nie byliście tu jakimś wyjątkami? Osobiście miałem tak samo. Razem z Jeffem chodziliśmy na wiele koncertów. Rodzice nie protestowali, kiedy z etapu fan przechodziliście na ten wyższy stopień wta jemniczenia, bo instrumenty były przecież droższe od płyt, muzycznej prasy czy biletów na koncerty? A może byliście już wtedy samodzielni i pracując nie musieliście się na nikogo oglądać? Wszyscy bardzo wcześnie zaczęliśmy pracować. Byliśmy niezależnymi finansowo muzykami. Poszczęściło nam się z rodzicami, którzy
chcieli, byśmy odnieśli sukces. Pierwszy etap istnienia Attiki był chyba czasem rozwijania się pod każdym względem, dlatego też do 1988 roku niczego nie nagraliś cie, może poza taśmami z prób? Zgadza się. Spędziliśmy dużo czasu na próbach, przymiarkach do nagrywania i odkrywaniu kim naprawdę jesteśmy. Był to jednak też okres stopniowego przesuwania się środka ciężkości na metalowej scenie, bowiem w drugiej połowie lat 80. tradycyjny power/heavy metal nie był już modny królował glam i hair metal, nawet wielkie zespoły szły w kierunku bardziej komercyjnej muzyki, bardzo popularne były też zespoły thrashowe - wy byliście gdzieś pośrodku, jakby na rozdrożu? Myślę, że tak... Nie byliśmy wystarczająco ładni, żeby grać komercjalną muzykę w stylu hair metal. I jestem pewien, że mieszanie stylów było dla nas odpowiednią opcją. Próbowaliście zainteresować swą muzyką potencjalnych wydawców, czy też było to bardzo trudne? W tamtym czasie, gdy nie pochodziłeś z Tam-
pa i nie grałeś ostro, to miałeś problem, by cokolwiek osiągnąć. Nie było dużo zespołów powermetalowych, zwłaszcza w Space Coast na Florydzie. Zawsze mieliśmy pod górkę. Tak czy siak, musieliśmy skupić się na Europie. Jasne, że muzyczny biznes też jest przede wszystkim biznesem i nikt nie będzie w nim inwestować w coś niepewnego, ale nie wydaje ci się, że gdybyście znaleźli wtedy kogoś potrafiącego spojrzeć na wszystko z nieco szerszej perspektywy, to losy zespołu potoczyłyby się inaczej? Tak myślę. Duże wytwórnie i agenci chcą natychmiastowych rezultatów. Rozumiem to. Wszystko było tymczasowe, nic nie było pewne, nic oprócz tego, że udawało się zarabiać. W tamtym czasie to był glam i hair metal, era pokaźnych fryzur. Ale my nie chcieliśmy być wrzuceni do worka z rockowymi zespołami z późnych lat 80. Paradoksalnie byliście jednak doceniani przez b r a n ż o we me d i a , b o p r z e c i e ż d z i e n n i k a r z e brytyjskiego "Kerranga!" potrafili być bezli tośni nawet dla wielkich zespołów, a wasz debiut dostał u nich aż pięć K, czyli gwiazdek? Tak, poszczęściło nam się. Nie mieliśmy pojęcia, że umieścili nas w magazynie, zanim nie zadzwonił przyjaciel i mnie o tym nie poinformował. Byliście rozczarowani, że nie idzie za tym nic więcej - kontrakt, nagrania, trasy? Niespecjalnie. Byliśmy młodzi. Bardzo nas ucieszyła ta recenzja. Nie mieliśmy jednak pojęcia jak sprawić, by jakoś to bardziej zadziałało. Samodzielne wydawanie muzyki w takim kraju jak Stany Zjednoczone pewnie nie było szczególnie trudne, ale skończyło się to tylko na kasetowych wersjach waszych obu albumów, "Attika" oraz "When Heroes Fall" - nie starczyło wam środków na wytłoczenie płyt i kompaktów, choćby w niewielkich nakładach? (Śmiech) Płyty CD wtedy jeszcze nie były popularne. Wówczas były popularne płyty winylowe, ale królowały kasety. W samochodach wciąż można spotkać odtwarzacze do kaset. Kaseta nie była wtedy prestiżowym nośnikiem w waszej ojczyźnie, ale czymś użytkowym do samochodu czy kojarzonym z podziemiem, demówkami, tak więc to pewnie też w jakimś stopniu określiło status zespołu na przełomie lat 80. i 90.? Tak, trzeba wydawać to, co jest powszechnie używane.
Foto: Attica
42
ATTICA
W roku 1993 niemiecka Massacre Records wydała "When Heroes Fall" na CD, ale był to już wyjątkowo niekorzystny czas dla tradycyjnego metalu i pewnie to wznowienie niczego w waszej sytuacji już nie zmieniło, może poza satysfakcją z posiadania swej płyty również w wersji CD? Zamiast rozpaczać nad faktem, że nie szło nam w Stanach, cieszyliśmy się z sukcesu za granicą. Zawsze wolimy patrzeć pozytywnie na to, co dzieje się wokół nas. Można było wtedy kupić tę płytę w USA, czy też ukazała się tylko w Europie, a rok później również w Japonii? Z tego, co mi wiadomo, dostępna była tylko w metalowych sklepach w dużych miastach takich jak Nowy Jork czy Los Angeles. Głównie produkowano je na europejski rynek. Ostatecznie wydano ten album również w Japonii. Zrezygnowaliście z grania dopiero w roku 1996 - uznaliście wtedy, że ciągnięcie tego dalej nie ma już najmniejszego sensu, bo nie macie żadnych perspektyw? Wiele czynników wpłynęło na tę sytuację. Byliśmy w miejscu, gdzie nikt nie chciał słuchać naszego stylu muzycznego, zespoły z Seattle jeszcze to pogorszyły. Część z nas dokonywała ważnych decyzji życiowych takich jak przeprowadzki. Chciałem iść dalej, ale na tamtą chwilę rezygnację uznałem na najlepsze rozwiązanie. Mieliście chyba jednak poczucie niespełnienia, niewykorzystanej szansy, stąd myśl o reaktywacji zespołu? W 2015 roku Glenn spytał czy chciałbym się spotkać i pograć. Po ciągłych zmianach muzyków zespołu, zadzwoniliśmy do Jeffa, żeby sprawdzić, czy chciałby grać z nami. Wtedy zdecydowaliśmy się na reaktywację Attiki. Powodzenie wznowienia debiutanckiego albumu nakładem greckiej Cult Metal Classics utwierdziło was w przekonaniu, że macie do kogo wracać, że fani wciąż pamiętają Attikę? Tak, zawdzięczam dużo Manosowi z Cult Metal Classics. Zawsze miałem nadzieję, że europejscy fani będą nas pamiętać. Miało to miejsce w 2008 roku, długo przed podjęciem decyzji o reaktywacji zespołu. Ale pomogło mi
Foto: Attica
to w moich decyzjach. Szczególnie jesteście lubiani w Niemczech, czego mamy kolejne potwierdzenie w postaci reedycji "When Heroes Fall" nakładem tamtejszej Pure Steel Records - jak doszło do waszej współpracy? Andreas skontaktował się ze mną po przez Facebooka. Bardzo nam kibicuje! Był na tyle miły, żeby dać nam świetną okazję do przypomnienia ludziom o Attice. Mamy tu koncertowy bonus "Silent Rage" czemu tylko jeden, bo pozostawia on uczucie niedosytu? Tak, stare przysłowie - zawsze trzeba pozostawiać niedosyt - wciąż działa. Chciałem, żeby było na tej płycie również coś ekstra. Za wersją CD pójdzie też winylowa? Macie też może w planach wznowienie debiutanck iego albumu, jeśli zainteresowanie "When Heroes Fall" okaże się spore? Wydamy "When Heroes Fall" równieżna winylu, ale za jakiś czas. Jeśli chodzi o ponowne wydanie pierwszej płyty, zależy to tylko od Pure Steel. To wszystko pewnie bardzo was cieszy, ale może pora pomyśleć o kolejnym materiale
studyjnym, chociaż coraz więcej doświadczonych muzyków twierdzi, że ludzie i tak chcą słuchać tylko starych, doskonale znanych utworów, a te nowe już ich nie interesują? Myślę, że odnosi się to do zespołów takich jak Iron Maiden czy Judas Priest. My nagraliśmy tylko dwa albumy. Myślę, że zawsze będziemy grali te utwory na koncertach. Jest nowy legion młodych metalowców, którzy szukają takich zespołów jak Attika, Wretch czy Glacier. Sądzę, że w przyszłości otworzy się nowy rynek. Poza tym nie zamierzacie tylko odcinać kuponów od przeszłości, poza koncertami myślicie też o nowym albumie? Nie. Pure Steel wyda naszą nową muzykę w listopadzie tego roku. Wszystkie utwory są już napisane i wstępnie nagrane. Wchodzimy do studia pod koniec czerwca. Nowy album będzie nosił tytuł "Metal Lands". Będzie to również nasz pierwszy album z Billem i Glennem. Interesujące jest to, że Bill i Glenn są aktywną częścią Attiki dłużej niż inni byli członkowie. Jest więc dużo emocji w obecnym składzie Attiki. Wojciech Chamryk, Paulina Manowska, Karol Gospodarek
Nieplanowane zmiany Wymyślanie wstępu do wywiadu to zwykle zadanie jego autora, ale wokalista amerykańskiego Ritual, który niedawno doczekał się wznowienia swej debiutanckiej płyty z roku 1993, postanowił mnie wyręczyć: "Cześć Wojciech. Super, że się do nas odezwaliście. Koncertowałem przez tydzień w Polsce razem z Sunless Sky w 2017 roku i było świetnie! Tak na marginesie, moja dziewczyna ma na imię Agnieszka i urodziła się w Krakowie, jest więc "Krakowianka" i kazała przekazać… "Polscy fani są najlepsi!" HMP: Jesteście zespołem, który chyba najczęściej zmieniał nazwę - czym było to spowodowane? Juan Ricardo: Zmiana nazwy z Torment na Ritual nie była planowana. Kiedy podpisaliśmy kontrakt z Massacre, zasugerowali, abyśmy zmienili szyld, bo inna kapela już takiego używała. Zdecydowaliśmy się na Ritual. To było w 1992 roku. Przez lata pojawiło się sporo kolejnych kapel, które używały tej samej nazwy, więc kiedy ponownie wydaliśmy nasz debiut, nazwaliśmy się Ritual Of Torment, ale teraz działamy znów jako Ritual. Nie sądzisz jednak, że miało to negatywny wpływ na rozpoznawalność zespołu, istotną najbardziej w pierwszych latach istnienia, bo konkurencję mieliście przecież nielichą? Tak, wyobrażam sobie, że niektórzy fani mogli poczuć się skołowani, ale debiut wydaliśmy jako Ritual i jesteśmy z tego faktu bardzo dumni. Wykonywanie tych piosenek pod innym szyldem nie byłoby właściwe. Oznaczałoby to kolejną zmianę nazwy a nikt tego nie chce! (śmiech) Ritual też nie był zbyt fortunnym szyldem, bo istniało już przecież kilka innych zespołów o tej nazwie - to dlatego nazwaliście się później Ritual Of Torment, łącząc w jedną dwie nazwy? Cóż, wtedy, w 1992 roku, myśleliśmy, że jesteśmy jedyna kapelą o takiej nazwie. Jednak gdy wróciliśmy do grania i ponownie wydaliśmy "Trials Of Torment", fani mogli nie wiedzieć o co chodzi. To dlatego umieściliśmy naszą starą nazwę w tytule albumu. Jesteśmy Ritual, który wcześniej zwał się Torment. W latach 80. różne odmiany metalu były w waszej ojczyźnie niezwykle popularne, ale też niełatwo
było zainteresować swą muzyką potencjal nych wydawców - to dlatego nie udało wam się wtedy niczego wydać? W latach 80. wytwórnie podpisywały papiery głównie z zespołami, które brzmiały komercyjnie, albo grały tylko w określonym gatunku. Nie pasowaliśmy do tych wymagań. Brzmieliśmy ciężko lecz melodyjnie i mieliśmy "operowego" śpiewaka. Nie próbowaliście w tej sytuacji wypuścić samodzielnie jakiegoś krótszego materiału czy choćby bardziej profesjonalnie przygotowanego demo, żeby mieć choćby co sprzedawać na koncertach? Cóż, dokładnie właśnie to zrobiliśmy. Nagraliśmy i wydaliśmy profesjonalne demo zatytułowane "Relapse Of Aggression" w 1990 roku. Najpierw sprzedawaliśmy je na koncertach, a potem w sklepach. Jako Torment mieliście więcej szczęścia do nagrań, ale też nie wyszliście poza etap demówkowy? Demo sprzedawało się na tyle dobrze, że zaczęliśmy wysyłać je do Europy i właśnie wtedy niemiecka wytwórnia, Massacre, nas usłyszała i zaproponowała kontrakt. To był 1991 rok. Paradoksalnie udało wam się zrealizować płytowy debiut już w latach 90., kiedy to metal był w odwrocie, zdominowany grunge czy alternatywnym graniem? Tak. W tamtym czasie scena muzyczna w Ameryce odwróciła się od metalu na korzyść grunge i alternatywy; z tego też powodu mieliśmy więcej fanów w Europie. Ponoć na "Trials Of Torment" trafiło sporo utworów czy pomysłów z okresu, kiedy używaliście nazwy Torment?
Znowu prawda. Wszystkie utwory znajdujące się na "Trials Of Torment" napisaliśmy gdy używaliśmy nazwy Torment. Kontrakt również podpisaliśmy jako Torment, a dopiero gdy w studio w Niemczech nagrywaliśmy płytę, wytwórnia zdała sobie sprawę, że nie możemy wypuścić jej pod taką nazwą i powiedziała, że musimy ją zmienić. Czymś niespotykanym było na pewno to, że nagrywaliście tę płytę w Niemczech, co było pewnie efektem podpisania kontraktu z tamtejszą firmą Massacre? Mieliśmy wybór: mogliśmy zostać w domu i tam dokonać nagrań albo przylecieć do Niemiec. Zdecydowaliśmy, że wyjazd dobrze nam zrobi. W domu bylibyśmy zbyt zrelaksowani. Chcieliśmy dać sobie kopa i nagrać album w mniej niż trzy tygodnie w Europie. Mieliście już okazję być wcześniej w Europie, czy też była to wasza pierwsza wyprawa tego typu? Gdy w 1992 roku wylecieliśmy ze Stanów, to była dla nas pierwsza tego typu wyprawa. Podróż do Europy była niesamowitą przygodą. Wywarła na mnie ogromne wrażenie i dlatego staram się tam wracać tak często jak to możliwe. Ponoć nie obyło się bez pewnych kontrower sji związanych z tekstami, wskutek czego musieliście zrezygnować z utworu "The Return Of The Thousand Year Reich", żeby nie być posądzanymi o propagowanie faszyzmu? W Ameryce ten utwór był bardzo popularny, zawsze zamykaliśmy nim nasze koncerty, ale szybko zdecydowano, że nie powinien znaleźć się na płycie. Ponieważ największej sprzedaży spodziewaliśmy się w Niemczech, nie byłoby to w dobrym guście.
Foto: Ritual
44
RITUAL
Niemiecka wytwórnia być może dmuchała tu na zimne - może tego nie wiesz, ale w Niemczech zmieniano nawet logo Kiss na okładkach płyt, żeby jego końcowe litery nie kojarzyły się ze zbrodniczą formacją SS, co więc mówić o takim tekście? W tamtych czasach wszystko co miało jakikolwiek związek z tym tematem budziło kontrowersje. Rozumiem, co wytwórnia miała na myśli. Nie chcieli zrobić czegoś, co zablokowałoby sprzedaż. Z problemami bo z problemami, ale udało wam się ukończyć tę płytę. Było to pewnie dla was nie lada wydarzenie, ale czy doszło do jakiejś szerszej promocji "Trials Of Torment"? Była ona szerzej dostępna w USA, czy też fani mieli problemy z jej zakupem? To druga strona medalu. W Europie album dobrze sobie radził, ale w Ameryce prawie wcale nie miał dystrybucji. Jak wspominałem wcześniej, Ameryka chciała grunge i większość sklepów nie sprzedawała naszego albumu. Później wydaliście jeszcze EP "Relapse Of Aggression", po czym... staliście się Ritual Of Torment, wydaliście raptem jedną płytę, by przed dwoma laty wrócić do starego szyl du Ritual - zdajesz sobie sprawę z tego, że Peter Frame, pracując nad waszym drzewem genealogicznym, nielicho by się napocił? (śmiech) (Śmiech) Tak, byłoby to dość pokręcone drzewo, ale sprawia nam to frajdę. Ludzie przychodzą na koncerty dzierżąc stuff zarówno Ritual, jak i Torment. Wszyscy są mile widziani. Domyślam się, że powrót do dawnej nazwy był spowodowany zainteresowaniem "Trials Of Torment" ze strony Pure Steel Records? Tak, dokładnie tak. Zaprosiłem byłych członków zespołu do zagrania reunion w 2018 roku na Pure Steel Metalfest, którego jestem organizatorem. Występ był tak udany, że wytwórnia zdecydowała ponownie wydać album, a my postanowiliśmy dalej koncertować. Jak widać macie szczęście do niemieckich wydawców, ale pewnie nie byłoby tego wznowienia, gdyby wasza muzyka z powo-
Foto: Ritual
dzeniem nie zniosła próby czasu, co jest dla muzyka największą satysfakcją? Mam ogromne szczęście, że jest tylu oddanych fanów zespołu w Europie a szczególnie w Niemczech, ale to głównie dlatego, że od dawna współpracuję z niemieckimi wytwórniami. Kocham śpiewać, pisać muzykę, nagrywać i dawać koncerty. To jest to, co mnie napędza w życiu. Każdy album jest jak nowo narodzone dziecko, więc nie umiałbym wskazać, którą płytę lubię najbardziej. Mogę jednak powiedzieć, że dwumiesięczna trasa po Europie Wschodniej, która zahaczyła o Polskę, była jednym z najjaśniejszych punktów mojej dotychczasowej kariery. Pokusiliście się tylko o remastering tego materiału, inne zabiegi nie były potrzebne? Myśleliśmy o ponownych miksach, ale najwyraźniej oryginalna wersja cieszy się takim uwielbieniem, że porzuciliśmy ten pomysł i dokonaliśmy samego remasteringu. Nie ma potrzeby naprawiania czegoś, co nie jest zepsute. Trochę szkoda, że mamy tu tylko dwa utwory dodatkowe: "Beyond The Sea" i kon certową wersję "The Forgotten" - nie mogliś cie dorzucić jeszcze dwóch-trzech bonusów
live, przecież zmieściłyby się bez problemu? Była to kwestia braku czasu. Chcieliśmy aby reedycja ukazała się na czas naszego przylotu do Europy w marcu 2019 roku. Zagraliśmy powrotny koncert w październiku 2018 roku, po czym zdecydowaliśmy się na dalsze granie, a następnie w styczniu padł pomysł umieszczenia na płycie utworów bonusowych. Nagrywanie i miksowanie większej ilości materiału spowodowałoby przesunięcie daty wydania poza zakładane terminy. Niedawno mieliście też okazję zadebiu tować koncertowo w Europie podczas niemieckiego festiwalu "FullMetal Osthessen" - jesteście zadowoleni z tego występu? Koncert był naprawdę niesamowity. Wyobraź sobie, że zajęło 25 lat, aby Ritual mógł wreszcie zagrać w Europie. To jakby spełnienie nieprawdopodobnego snu. Festiwalowe występy rządzą się swoimi prawami - to dlatego już wcześniej podjęliś cie decyzję, że wrócicie na kontynent europejski z regularną trasą, promującą wznowie nie "Trials Of Torment"? Tak, postanowiliśmy zakręcić się z koncertami wokół festiwalu. Miało to największy sens z finansowego punktu widzenia. Chcieliśmy przyciągnąć jak najwięcej fanów w jak najkrótszym czasie. Może myślicie też o nagraniu kolejnego albumu, żeby nie być zespołem kojarzonym tylko z przeszłością, tak jak wielu innych muzyków sprzed lat? Z pewnością planujemy nagrać kolejny album Ritual. Mamy mnóstwo świetnych utworów, które nigdy nie zostały nagrane, kawałków, które zostały napisane przed tym, ale i potem jak podpisaliśmy kontrakt i wróciliśmy do Ameryki. Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki, Paweł Gorgol
Foto: Ritual
RITUAL
45
Zapytaj dziesięć osób a dostaniesz dziesięć różnych odpowiedzi Lider Steel Prophet noszący niezbyt popularne ostatnio w tym kraju nazwisko Steve Kachinsky do osób zbyt rozmownych nie należy. Odniosłem wręcz wrażenie, że gdyby mógł, to na niektóre z pytań odpowiedziałby "tak" lub "nie". Nie mniej jednak parę szczegółów na temat nowego albumu Steel Prophet o tytule "The God Machine" udało mi się wyciągnąć. HMP: Wasz nowy album nosi tytuł "The God Machine". Macie na myśli "boga osobowego" wyznawanego przez religie monoteistyczne, czy może "boga" traktowanego w kategorii symbolu? Steve Kachinsky: To może być cokolwiek sobie pomyślisz. Każdy może zinterpretować tytuł po swojemu i dla każdego może on znaczyć coś innego. Zapytaj dziesięć osób a dostaniesz dziesięć różnych odpowiedzi. Jakie on ma znaczenie dla Ciebie? Wasze teksty są pełne religijnych odniesień, co w metalowym świecie może być bardzo
że być. Album ma dość intrygującą okładkę, na której ukazany jest pewien dziwny, dość osobliwy rytuał. To naukowcy, którzy jednocześnie są mnichami, tworzący potwora. Laboratorium jest jakby kościołem, widzimy w nim efekt pracy boskiej machiny. Nie uważasz, że to byłby dobry obrazek na album death metalowy? Kto jest jego autorem? Stworzył ją Dusan Marković. Tak, zgadzam
ko jednego z dziewięciu przygotowanych utworów. Był bardzo zajęty swoją codzienną pracą. Korespondowałem z Lia na temat pomysłów na wokale i wtedy wpadło mi coś do głowy! Zapytałem czy nie chciałby zaśpiewać na nowym albumie. Z początku odmówił, dziękując za propozycję. Po kilku dniach znów rozmawialiśmy i znów go wtedy o to zapytałem. Powiedział, że się zastanowi. Po jednym czy dwóch dniach wrócił z pozytywną odpowiedzią! Byłem bardzo podekscytowany, ponieważ jest on wokalistą dokładnie takiego kalibru, jakiego poszukiwaliśmy. Dogadaliśmy się, że będzie on mógł swobodnie zmieniać aranżacje utworów, aby się do nich dopasować i dość szybko zaczęliśmy pracę! On naprawdę może zaśpiewać wszystko, wliczając w to wysokie nuty, co daje nam sporą swobodę w pisaniu materiału. Jak już wspominałeś, jest on także producentem Waszego nowego albumu. Czy szybko wpasował się w zespół i przyjął jego tempo pracy? Tak, dopasowaliśmy się od samego początku. Kiedy w ogóle zaczęliście tworzyć ten mate riał? Już w roku 2017. Napisałem dziewięć utworów jesienią, a jakieś sześć miesięcy później dołączył do nas Lia. Wtedy też zaczęliśmy wszystko sklejać. Steel Prophet jest pod dużym wpływem US power metal,u NWOBHM oraz klasycznego hard rocka. Słuchasz czasem jakichś młodych zespołów? Tak, lubię sporo młodszych zespołów. Night Demon, Stryker, Enforcer, Kyng, High Spirits, Venomous Maximus, Smoulder, Pallbearer to wszystko świetne młode kapele. Patrząc w przeszłość, powiedz mi czy są jakieś decyzje, których żałujesz i których konsekwencje czujesz do dziś? Jako artysta nie masz kontroli nad wszystkim co się dzieje. Tworzysz muzykę, ale co się stanie później, to już nie do końca decyzje zespołu. Wytwórnia decyduje jak mocno będzie materiał promować, więc albo masz dobre wsparcie i organizację koncertów albo nie. Niektóre rzeczy, których żałuję nie były zależne ode mnie.
Foto: ROAR!/Steel Prophet
rożnie postrzegane. Czy zdarzyło Ci się z tego powodu słyszeć jakieś głosy krytyki? Nie, ale nie uważam też żeby zawartość tekstów była religijna w dosłownym sensie. To bardziej pytania o naturę wszechświata, naturę ludzką itp. Dla niektórych to religijne bądź duchowe tematy, dla innych naukowe. Skąd zatem czerpiesz inspiracje do swoich liryków? Z tak zwanych "świętych ksiąg" czy też może z bardziej przyziemnych źródeł? Nie mam jednego lecz wiele źródeł inspiracji: od wiadomości do teorii naukowych, społeczeństwo, inna muzyka, wiersze i literatura, matematyka, natura. Wszystko jest dozwolone i nigdy nie wiem, z którego kierunku przyjdzie natchnienie. Czy w z związku z tym "The God Machine" jest concept albumem? Do pewnego stopnia, tak. Każdy utwór opowiada o innym sposobie postrzegania tego, czym "Boska Machina" ("God Machine") mo-
46
STEEL PROPHET
się, że mogłaby to być okładka albumu death metalowego. "The God Machine" brzmi o wiele potężniej niż Wasz ostatni album zatytułowany "Omnistcient". Czy to realizacja jakiejś zamierzonej koncepcji? Tak, z pewnością chcieliśmy, żeby album zabrzmiał mocno i potężnie. Zmiksował go Henrik Udd i wykonał moim zdaniem świetną robotę. Za produkcję odpowiadam ja i Lia. A jak w ogóle doszło do tego, że Lia stanął za mikrofonem w Steel Prophet? Początek naszej współpracy to w zasadzie zabawna historia. Rozmawiałem z nim na temat tego, czy byłby zainteresowany miksowaniem nowego albumu. Mieliśmy już nagrane gitary, klawisze i perkusję do dziewięciu piosenek i udzielał mi on wskazówek czysto technicznych dotyczących nagrań. Mieliśmy już wtedy osobę, którą uważaliśmy za przyszłego wokalistę, ale w osiem miesięcy nagrał on demo tyl-
Jakieś plany koncertowe na najbliższy czas? Mamy nadzieję, że nowy album będzie się dobrze sprawował i może wtedy przylecimy do Europy na 10-15 koncertów. Zobaczymy jak pójdzie! Czy marzy Ci się wystąpić obok jakiegoś wielkiego zespołu? Jeśli tak, to jakiego? Metallica, Iron Maiden albo Scorpions. Zalety życia w trasie, to... Spotykanie co wieczór nowych ludzi, dobre zgranie całego zespołu, spędzanie wspólnie czasu i zwiedzanie nowych miejsc. A wady? Brudne kluby i kible, częsty brak możliwości zrobienia prania i wzięcia prysznica, spanie w autokarze, brak prywatności. Bartek Kuczak Tłumaczenie: Paweł Izbicki
Gramy to, czego chcemy słuchać Jak słychać, muzycy niemieckigo Booze Control pragną przede wszystkim słuchać heavy metalu. Mieli nawet odwagę nazwać tak jedną zes swoich płyt - ot "heavy metal". Dlaczego? Dowiecie się z naszej rozmowy z perkusistą, Lauritzem "Lore" Jilge i gitarzystą Jendrikiem Seilerem. HMP: "Forgotten Lands" to wasza czwarta płyta. Kamelot czy Stratovarius rozpoczęli karierę po swojej czwartej płycie. Dla Warlock czwarta płyta oznaczała koniec. A dla Was? Jendrik "Jenne" Seilerem: Dla nas "Forgotten Lands" to logiczna kontynuacja tego, co zaczęliśmy na poprzednich płytach. Dużo lepiej zdefiniowaliśmy nasz styl, przez co jednocześnie łatwiej było eksperymentować i napisać parę kawałków, które wprowadzają nowe pomysły, bez psucia całej koncepcji.
scy razem i zastanawialiśmy się, jak nasza nowa płyta powinna się nazywać i pomyśleliśmy, że jeśli jasno napiszemy, co jest w środku, nie bezie żadnych nieporozumień i ludzie będą wiedzieć, z czym się liczyć. Na Waszej płycie są też wzniosłe, epickie kawałki, takie jak "Cydonian Sands". Początkowo Wasza muzyka była raczej dow cipna, nie podniosła. Jendrik "Jenne" Seilerem: Nie piszemy żadnych albumów koncepcyjnych, ale po pro-
każdy z naszej czwórki ma inne podejście do tej kobiety. Nie jest żadną konkretną postacią ze świata realnego lub jakiegoś uni-wersum fantasy. Wiele kawałków na prze-strzeni istnienia zespołu opowiada lub wz-miankuje części jej historii, ale nie ma ona żadnego konkretnego początku i końca Niemcy mają bardzo rozbudowaną scenę heavymetalową. Zdarzyła Wam się jakaś sytuacja, w której jakaś znana grupa dała Wam wsparcie lub dała cenną radę? W przeszłości wiele kapel spotkało coś podobnego Paragon czy Stormwarrior. Jendrik "Jenne" Seilerem: Przez lata graliśmy z bardzo wieloma dobrymi kapelami z Niemiec i całą masą kapel z innych krajów i udało nam się też zaprzyjaźnić. Wiadomo, dzielimy backstage i rozmawiamy o doświadczeniach przy piwie. Jednak rady czy wsparcia od konkretnej grupy właściwie sobie nie przypominam. Właśnie, zwróciłam uwagę, że nie gracie wielu koncertów. Muszę przyznać, że granie na żywo jest absolutnie najlepszą metodą na
Booze Control istnieje 10 lat. Jak wspominacie Wasze początki? Domyślam się, że byliście bardzo młodzi, ale przecież i twórcy "Keeper of the Seven Keys" mieli po 19 lat. Lauritz "Lore" Jilge: Kiedy zaczynaliśmy, była to dość spontaniczna decyzja. Mieliśmy tylko kilka tygodni między założeniem kapeli a pierwszym występem, żeby napisać niektóre kawałki i je przećwiczyć. Pomiędzy kolejnymi płytami było więcej czasu na przemyślenie całej wizji i ogólnie na bardziej koncepcyjne podejście. W roku 2009 kasety były popularne chyba tylko w świecie black metalu, ale od kilku lat stały się cenione też w heavymetalowym kręgu. Dlaczego Wy zdecydowaliście się wydać "Forgotten Lands" na kasecie? Macie wielu nabywców? Jendrik "Jenne" Seilerem: Już "Lizard Rider" wydaliśmy na kasecie, ponieważ wciąż jest wiele fanów tego nośnika. Rzecz jasna dużo bardziej lubiane są płyty kompaktowe i winylowe, ale wielu fanów cieszy się z możliwości kupiena kaset. W roku 2013 wydaliście płytę pod tytułem... "Heavy Metal". Skąd taka... odważna decyzja? Czujecie, że Booze Control może być definicją heavy metalu? Lauritz "Lore" Jilge: Byliśmy wtedy na takim etapie, w którym wszystko musiało się szybko potoczyć. Jednego wieczoru usiedliśmy wszy-
Foto: Gates Of Hell
stu muzykę, której sami chcielibyśmy posłuchać, a ona zmienia się w pewnym stopniu na przestrzeni lat. Chociaż mamy pomysły na nasz każdy album, zmierzaliśmy też do uchwycenia elementów, które należą do innych gatunków. Na końcu wybieramy kawałki, które nam podobają się najbardziej. One mogą wyrażać się w czymś epickim, czasem w czymś szybkim. Wspomniany kawałek, "Cydonian Sands" jest dodatkowo ciekawy, bo jego zarys powstał na płytę "Heavy Metal", przez lata dojrzał i ostatecznie trafił na aktualną płytę.
zdobycie popularności. Nie macie zbyt wielu możliwości czy według Was ta meto da nie działa? Lauritz "Lore" Jilge: Ogólnie rzecz biorąc, Niemcy to ekstremalnie dobre miejsce dla zespołów. W ciągu dwóch godzin jazdy zawsze coś jest. A to oznacza rzecz jasna, że trzeba się dopasować, żeby nie pokrywać się z innym wydarzeniem i nie podbierać sobie wzajemnie publiczności. Z drugiej strony wszyscy pracujemy zawodowo i niestety nie jest możliwe, żebyśmy cały tydzień byli w trasie po Niemczech.
Tytuł tego kawałka ma związek z Cydonią, wyżyną na Marsie? Jendrik "Jenne" Seilerem: Tak jest! Utwór opowiada epicką historię, w której główny bohater zatrzymuje się w Cydonii.
Katarzyna "Strati" Mikosz
Prawia każda Wasza okładka przestawia wizerunek kobiety. Kim ona jest? Jendrik "Jenne" Seilerem: Wydaje mi się, że
BOOZE CONTROL
47
wszy (śmiech). Zostaliśmy zaproszeni na festiwal w Niemczech, zagraliśmy i od tego czasu tu jesteśmy.
Metal nigdy nie umarł i nigdy nie umrze! Cztery lata po powrotnym "They Rise" Ruthless zaatakowali kolejną płytą. "Evil Within" na pewno nie będzie konkurencją dla ich klasyka "Discipline Of Steel", ale to kawał solidnego power metalu w amerykańskim wydaniu, zaś wokalista Sammy DeJohnjest w dodatku przekonany, że przyszłość jego zespołu wygląda świetnie: HMP: W roku 2015 udało wam się dokonać czegoś przełomowego, bo w momencie pre miery "They Rise" przestaliście być zespołem jednego albumu? Sammy DeJohn: Cóż, stworzyliśmy "They Rise" w 2015 roku, ale mieliśmy na tamtą chwilę przyjacielu nie jeden, a dwa albumy. Pięć utworów, trwających niewiele ponad 20 minut to, jeśli już, ewentualnie pół albumu... Z jednej strony posiadanie w dyskografii takich perełek amerykańskiego metalu jak EP "Metal Without Mercy" czy "Discipline Of Steel" jest powodem do dumy, z drugiej je-
ich muzyka, ale dziwi mnie to, że od metalu i ulubionych zespołów odwrócili się też starsi fani, co było tym przysłowiowym gwoździem do trumny? Wiele zespołów nigdy nie odeszło. Metal nigdy nie umarł i nigdy nie umrze. Jest coś z prawdy w twierdzeniu, że amerykańska publiczność jest jedną z najbardziej niestałych na świecie, kierując się tylko sezonowymi trendami, o czym przekonywali się niegdyś nawet najwięksi, jak Judas Priest czy Iron Maiden: zdobywający bez trudu platynowe płyty, przy kolejnym albu -
Z perspektywy czasu można chyba określić "They Rise" takim startem na nie najwyższych obrotach, płytą bardzo potrzebą, ale jednak nie tak udaną jak "Discipline Of Steel"? "They Rise" przyjęło się bardzo dobrze. Dlatego zależało wam na stworzeniu zgranego składu i udowodnieniu, że Ruthless stać jeszcze na wiele? Nie, niezupełnie. Mieliśmy dużo niepozamykanych spraw, "They Rise" to dopiero początek. Było to pewnie trudne, bo nie ma co ukry wać, że z grania metalu nie ma obecnie jakichś kokosów, a do tego często trzeba liczyć się z dokładaniem do tego hobby, ale w końcu udało wam się zwerbować odpowiednich ludzi? Musimy po prostu grać więcej koncertów, ale nam to odpowiada. Kochamy fanów Ruthless i granie dla nich. Co ciekawe tylko jeden z nich, gitarzysta Chris Westfall nie jest szerzej znany, ale już basista Sandy K. Vasquez tak, bo grał choćby w Bloodlust, a perkusista Joe Aghassi w Axehammer - uznaliście, że nie ma co ryzykować z jakimś nieopierzonymi młokosami? To świetny skład, najlepszy jaki kiedykolwiek mieliśmy. Kocham z nimi grać. Chris i Sandy wsparli was przy komponowaniu nowego materiału, co było zapewne nie tylko pomocne, ale wręcz odświeżające, bo dodali wam też sporo energii? Sandy i Chris są świetnymi autorami muzyki, w dodatku świetnie rozumieją się ze mną i Kennym. Mieliście też komfort pracy, bo ludzie z Pure Steel Records was nie opuścili, mogliście nadal liczyć na wsparcie tej wytwórni? Podpisaliśmy umowę na trzy albumy, a to bardzo honorowi ludzie. Pure Steel odwaliło kawał dobrej roboty, zawsze możemy liczyć na ich wsparcie.
Foto: Pure Steel
dnak może ciążyć, bo fani zawsze będą porównywać do tych klasyków każdą waszą kolejną płytę - to dlatego powrotny album ukazał się dopiero sześć lat po reaktywacji? Nie, po prostu czuliśmy, że już czas wypuścić nowy album.
48
mie nawet nie złote, chociaż nie były gorsze, a często lepsze od tych starszych? Tak, Amerykanie potrafią podążać za modą, ale jest też masa prawdziwych fanów metalu.
Rozpadliście się w roku 1990 - mieliście już dość tej szarpaniny, bycia niezależnym zespołem bez perspektyw nie tylko na jakiś sensowny kontrakt, ale jakikolwiek rozwój? Rozpadliśmy się, ponieważ każdy miał inną wizję odnośnie kierunku zespołu i nie mogliśmy się porozumieć.
Takie postawy tym bardziej utrudniają życie mniej znanym zespołom, ale jednak w 2008 roku zdecydowaliście się wrócić - uznaliście, że to jest ten moment, kiedy warto i trzeba wskrzesić Ruthless? Tak, zreformowaliśmy zespół w 2008 roku, ale wróciliśmy ponieważ chcieliśmy, a do tego tęskniliśmy za graniem i tworzeniem w Ruthless.
Niejako sami w tym przypadku wyprzedzil iście rozwój wydarzeń, bo rok-dwa później wiele metalowych zespołów musiał pójść w wasze ślady w momencie eksplozji popularności nurtu grunge. Akurat fakt, że najmłodsza publiczność poszła za nowymi gwiazdami wcale mnie zaskakuje, bo to była
Wiedzieliście oczywiście, że jesteście dla wielu fanów zespołem kultowym; docierały pewnie do was takie sygnały, widzieliście zainteresowanie starszymi płytami, wznawianymi przecież na CD? Właściwie nigdy nie myśleliśmy o byciu kultowym zespołem, nazwałeś nas tak jako pier-
RUTHLESS
Pracowało wam się więc nad tą płytą znacznie łatwiej, co miało też przełożenie na jej jakość? Nie spieszyliśmy się z pisaniem, by stworzyć z pomocą Rona Sandovala fantastyczny album. Uniknęliście jednak pokusy wydania długiego albumu, bo "Evil Within" składa się z dziewięciu utworów i trwa niewiele ponad 40 minut - można rzec klasycznie, tak jak w latach 80.? Nie, czuliśmy, że to najlepsze dziewięć utworów na tę płytę. Coraz częściej słyszy się, ze rock jest martwy, ale zważywszy na to, ile metalowych płyt ukazuje się na całym świecie każdego miesiąca, to jego najcięższej odmiany raczej to nie dotyczy? Mówią, że rock jest martwy odkąd byłem dzieckiem, a teraz mam 61 lat. (śmiech)
Kasety, winyle i test samochodowy W Kanadzie ostatnio dobrze się dzieje w świecie tradycyjnego i "oldskulowego" heavy metalu. Częściowo za sprawą prężnie działających wytwórni, częściowo dzięki wzajemnemu nakręcaniu się zespołów. Traveler jest debiutantem w tym świecie, choć w jego obecnym składzie grają muzycy Riot City i Striker, a wokalistę na pewno znacie z Borrowed Time i Gatekeeper. HMP: Gratuluję świetnej płyty! Matt Ries: Dziękujemy! Spotkało nas ogromne wsparcie. Nie mogliśmy być szczęśliwsi. Foto: Joe Botiari
Druga sprawa, jak się one sprzedają, bo czas trwania "Evil Within" pasuje idealnie do wersji winylowej, ale zdziwiłem się, że ukaże się ona w limitowanym nakładzie 300 egzemplarzy - jasne, to czasy streamingu, mało kogo obchodzą już fizyczne nośniki, ale to naprawdę niewielka ilość, nawet jak na mniej znany zespół? Nie tak wiele zespołów decyduje się na wydanie czegoś na winylu, nieważne jak dużym zespołem są. Kiedy te trzysta się sprzeda, jestem pewien, że wypuszczą więcej. Nie da się też nie zauważyć, że w waszej ojczyźnie rock/metal nie są już tak popu larne, a nawet znani artyści skarżą się, że kurczy się ilość miejsc do grania, a media nie są zainteresowane promowaniem mocnej muzyki? Tak, nie ma dużego odzewu od mediów, ale za to jest sporo fanów prawdziwego metalu. Jak widzicie więc przyszłość Ruthless? Wróciliście przecież z udaną płytą, warto byłoby promować ją na koncertach, ale gdzie je grać i przede wszystkim dla kogo - nie jesteście już przecież smarkaczami, którzy cieszą się z możliwości zagrania za piwo dla garstki przypadkowej publiczności? Przyszłość wygląda świetnie. To zabawne pytanie. Nie ma znaczenia czy dla 50 czy 5000 ludzi, za każdym razem zagramy fanom świetny koncert. Dziękuję za wywiad!
Mam wrażenie, że Jean-Pierre Abboud w Traveler i Gatekeeper śpiewa inaczej. W Traveler śpiewa bardziej naturalnie. Wynika to ze stylistyki kapeli czy chęci odróżnienia jednej kapeli od drugiej? Powiedziałbym, że to różnica stylistyczna. Gramy również w strojeniu E, dlatego jego głos naturalnie będzie brzmiał nieco inaczej. To główna zaleta pracy z nim - jest w stanie działać w każdym stylu. Jean zaśpiewał też na jednej z ciekawszych klasycznie heavymetalowych płyt obecnych czasów - Borrowed Time. Wszystkie płyty, na których śpiewa łączy podobna stylistka, tradycyjny heavy metal osadzony w styl istyce amerykańskiego metalu lat 80. Rodzi się pytanie czy to on szuka tego typu kapel, czy one go znajdują? (śmiech) Jestem pewien, że większość tych zespołów znajduje sam, ale w naszym przypadku, to my znaleźliśmy jego (śmiech). Taka zachcianka. Podczas nagrywania demo, bardzo chciałem znaleźć kogoś dokładnie w jego stylu. Pomimo tego, że mieszkamy w innych krajach, nie potrafię wyobrazić sobie lepszej osoby do Traveler. A teraz jest z nami. W Waszym składzie jest kilkoro muzyków grających w innych bardzo dobrych zespołach obracających się w tej estetyce (Striker, Riot City). W Albercie rodzi się jakiś nowy ruch znakomitego, tradycyjnego heavy metalu? Cóż, Sriker istnieje już od jakiegoś czasu.
Riot City od około 2012 roku. Alberta bez wątpienia ma świetnych muzyków. Ale ogólnie nie brakuje w Kanadzie tradycyjnego metalu. Chciałbym, żeby mniej znane zespoły z okolicy rozszerzyły działalność. Z pewnością na to zasługują! W "Starbreaker" w minucie 3.20 pojawia się motywy bardzo podobny do motywu w instrumentalnym utworze Running Wild "Final Gates". To przypadek czy hołd dla Running Wild? (śmiech) Wcześniej tego nie zauważyłem! Nie było to celowe, ale uwielbiamy Running Wild, więc ma to sens. Zdecydowałeś się na ciepłe, analogowe brzmienie. Uzyskaliście je analogowymi metodami? Nie, niestety taśmy analogowe są w tych czasach dość drogie. Jan Loncik zajął się miksem. Zostawiłem to dla niego, żeby pobawił się z produkcją, póki obaj nie uzgodnimy, co brzmi najlepiej. Coś, z czym się zawsze zgadzamy, to, żeby nie przekombinować brzmienia albumu. Wkurza mnie, kiedy mamy świetny album, ale cała perkusja brzmi nienaturalnie. Wysysa to całą osobowość nagrania. Najprawdopodobniej jednak przy najbliższym nagraniu polepszymy trochę produkcję. Wasza debiutancka płyta wyszła na kilku różnych nośnikach. Przygotowywałeś mate riał już na etapie nagrywania na potrzeby trzech różnych nośników? Przygotowaliśmy go poprzez klasyczny test samochodowy (śmiech). Jeśli dobrze brzmi w samochodzie, będzie brzmiał dobrze wszędzie. Jednak zdecydowanie najlepiej pasuje
Wojciech Chamryk, Paulina Manowska, Karol Gospodarek +
Foto: Gates Of Hell
TRAVELER
49
HMP: Obserwując rockową scenę od początku lat 80. widzę ile w tym czasie przeminęło sezonowych mód i trendów. Jednak są też wartości niezmienne i ponadczasowe, takie jak tradycyjny heavy metal czy nurt NW OBHM - wy również, jako młodzi ludzie, też ulegliście tej fascynacji, dostrzegając fakt, że to wciąż coś aktualnego i porywającego, mimo tego, że powstało kilkadziesiąt lat temu? Dave Fröhlich: Dla nas jest to rodzaj muzyki przy którym się wychowaliśmy i który nadal kochamy. Co do trendu, to tak jak w każdym innym rodzaju muzyki, w heavy metalu są subkategorie, które przeżywają co parę lat pewien boom, by następnie odejść, ustępując miejsca następnej subkategorii. Powodem dla którego tradycyjny heavy metal i NWOBHM pozostają nietknięte przez te trendy jest fakt, iż wiele, jeżeli nie wszystkie, wspomniane podgatunki są głęboko zakorzenione w wyżej wymienionych stylach. To bardzo ciekawa sprawa, bo mnóstwo muzyków jako jedną ze swych pierwszych fas cynacji muzycznych wymienia Iron Maiden starsi poznawali ten zespół gdy wydawał pierwsze płyty, młodsi dochodzili do niego stopniowo. U was było podobnie, a Maiden to jeden z waszych największych ulubieńców, zespół mający na członków Pulver największy wpływ? Oczywiście, Maiden jest zdecydowanie jednym z zespołów, które wszyscy kochamy, ale każdy z nas indywidualnie słucha całej masy innych zespołów, które miały wpływ na naszą twórczość, poza oczywistymi klasykami jak Thin Lizzy, Manowar, Motörhead itp.
Foto: Gates Of Hell
na winyl.
uwaga z punktu widzenia "z zewnątrz". RIP Mark!
Która "skrajna" wersja Waszej płyty cieszy się większą popularnością, wersja cyfrowa czy na kasecie? Powiedziałbym, że sprzedaż winyli przewyższa wszystkie inne. Pomiędzy między kasetami i digitalami - ściągnięcia gwałtownie przerosły kasety. Nie było to jednak nie do przewidzenia. Wiele razy na "Traveler" słychać silne inspiracje Manilla Road, zwłaszcza w liniach melodycznych np. w "Mindles Maze". Jak ważną rolę pełni ten zespół jeśli chodzi o Wasze inspiracje? Ja i JP uwielbiamy Manilla Road, ale nigdy nie był wielką inspiracją przy pisaniu tych utworów. Mimo to uważam, że to świetna
Większość składu pojawiła się w Traveler rok przed wydaniem płyty. Skompletowałeś skład specjalnie z myślą o nagraniu płyty? Uzupełniłem skład z kilku powodów; by, po pierwsze i najważniejsze, stać się zespołem dobrym do grania na żywo. Potrzebowałem też Toryin'a, żeby na okrągło grał ze mną solówki na album. Mam tę podwójną dynamikę gitary. Toryin dał czadu, ale na album to ja nagrałem wszystkie basy. Dave wstąpi na następnym albumie! Wśród muzyków nie ma jednej opinii doty czącej tego czy obecne czasy są lepsze dla heavy metalu od lat 80. Wy w latach 80. jeszcze nie tworzyliście, ale - słychać - fascynuje Was estetyka tego okresu. Jak sądzisz, warto byłoby się cofnąć o 30 lat wstecz? Trudne pytanie! Myślę, że wspaniale byłoby stworzyć Traveler w dni chwały heavy metalu. Jednak szanse na bycie zmiecionym pod dywan przez tuzy tamtych czasów byłyby spore (śmiech). Być zespołem w obecnych czasach jest łatwiejsze niż kiedykolwiek. Zasadniczo internet gra taką samą rolę jak dawniej koncertowanie. Zaczynasz istnieć od razu, zamiast spędzać lata w trasie i na nagrywaniu taśm. Jestem za to bardzo wdzięczny. Katarzyna "Strati" Mikosz, Tłumacze: Paulina Manowska, Karol Gospodarek
50
TRAVELER
Z tego co słyszę na "Kings Under The Sand" zdajecie się cenić bardziej ten pierwszy okres w historii grupy, kiedy to jej wokalistą był Paul Di'Anno? W rzeczywistości, w trakcie pisania piosenek nie planujemy brzmieć jak jakiś zespół - po prostu zbieramy w kupę to co nam przyjdzie do głowy. Jeżeli faktycznie tak brzmimy, to nie jest to celowe, aczkolwiek odbieramy to jako komplement (śmiech). To wielka strata dla muzyki, że ten charyz matyczny wokalista po wyrzuceniu z Maiden tak naprawdę niczego już nie osiągnął, poza pojedynczymi utworami/płytami Di' Anno, Battlezone czy Killers, stając się z czasem dość karykaturalną, bazującą tylko na przeszłości postacią, w dodatku coraz bardziej niedomagającą głosowo? Nie zapominaj o Gogmagog - ta EP-ka była świetna! To prawda, fajnie by było móc zobaczyć jak odnosi większy sukces niż odniósł dotychczas. Aczkolwiek zaśpiewał na dwóch absolutnie najlepszych metalowych albumach i nikt nie zrobiłyby tego tak dobrze jak on. I to jest coś, czego nikt mu nie zabierze. Jednak nie czerpiecie tylko od zespołu Steve'a Harrisa, bo musicie też lubić choćby Pagan Altar, Tank, Jaguar, Motörhead czy Manilla Road? Oczywiście, że wszyscy je lubimy! Wszystkie zespoły o których wspomniałeś miały wpływ na nas i tak jak mówiłem jest tego znacznie więcej, choć niekoniecznie są to tylko grupy grające NWOBHM lub tradycyjny metal czy nawet generalnie heavy metal.
Śladami Iron Maiden Nowa fala brytyjskiego heavy metalu wciąż inspiruje rzesze młodych muzyków. Niemiecki Pulver nie jest tu żadnym wyjątkiem, a ich debiutancki album "Kings Under The Sand" na pewno zaciekawi fanów wczesnego wcielenia Iron Maiden i innych grup tego typu, które na przełomie lat 70. i 80. ubiegłego wieku reanimowały trupa zwanego hard rockiem: Jest coś niezmiernie ekscytującego w ciągłym odkrywaniu kolejnych, świetnych zespołów, tym bardziej, że od lat 70. powstało mnóstwo wspaniałej muzyki? Masz absolutną rację! Wciąż jest ogrom wspaniałych kapel do odkrycia. Od wczesnej ery rock'n'rolla do świetnych albumów, które wyszły w tym roku. Miło jest widzieć, że muzyczna scena wciąż żyje i ma się dobrze. Macie więc na kim się wzorować, ale od bycia fanem do chęci grania daleka droga - skąd pomysł na założenie zespołu? Wszyscy byliśmy muzykami zanim jeszcze powstał Pulver. Jeżeli grasz na instrumencie i jesteś fanem ciężkiej muzyki, prędzej czy później poczujesz palące pragnienie, by samemu założyć zespół i grać - to coś zupełnie naturalnego.
Jest w sumie nie tak wiele od was starszy, więc to też miało pewnie wpływ na fakt, że nie było między wami jakiejś bariery i szybko znaleźliście wspólny język? Jak wspomniałem wcześniej, znamy się od pewnego czasu, więc tak naprawdę żadnej bariery nie było. Myślisz, że bez kogoś takiego jak Behrens udałoby wam się nagrać tak udaną płytę jak "Kings Under The Sand"? W końcu nie na darmo nawet największe zespoły korzystają z pomocy producentów z zewnątrz?
my się tematyką science fiction w grach, filmach, książkach itp. Są zespoły jak Nile, które konsekwentnie drążą ten temat na swych kolejnych płytach, bo świat mitów, wierzeń i bóstw starożytnego Egiptu nie ma końca - wy też macie taki zamiar, czy też byłoby to zbyt przewidy walne, wtórne i na na dłuższą metę po pros tu nudne? To nie było planowane. Fajnie było obracać się w tych sferach podczas nagrywania naszych pierwszych dwóch wydawnictw, lecz zobaczymy co tym razem przyniesie przyszłość. Fajnie mieć w rodzinnym mieście kogoś takiego jak Max Löffler, dzięki czemu okładka "Kings Under The Sand" prezentuje się nad wyraz efektownie, szczególnie w 12" winylowym formacie? Tak! Jesteśmy naprawdę zadowoleni z okładki jaką wykonał dla nas Max Löffler. Jest świetnym facetem i całkiem nieźle przetranspor-
Pulver jest da was pierwszym poważnym zespołem, czy też mieliście już okazję grać gdzieś wcześniej? Wszyscy wcześniej graliśmy w innych zespołach, ale oprócz Orcus Chylde ,w którym grał Lukas, to żaden nie osiągnął tego, co udało nam się z Pulver. Jak na tak młody, istniejący raptem od trzech lat zespół udało wam się już sporo osiągnąć to kwestia determinacji czy jednak bardziej szczęścia? Kto wie! Determinacja jest zdecydowanie ważna, ale szczęście również jest potrzebne. Ale koniec końców chodzi tylko o to, czy ludziom podoba się to co wydajesz! EP-ka "Pulver" z ubiegłego roku była takim pilotażowym wydawnictwem o typowo podziemnym charakterze, dzięki któremu Gates Of Hell Records przekonali się, że warto dać wam szansę wydania debiutanckiego albumu? Cóż, to ich musiałbyś o to zapytać aby być stuprocentowo pewnym! Jednakże jesteśmy bardzo wdzięczni, że zaufali nam na tyle, że pozwolili wydać nam długogrający materiał i mamy nadzieję, że spełnił ich oczekiwania! Posiadanie tak wspaniałej wytwórni za naszymi plecami to naprawdę krzepiące uczucie! Pewnie nie posiadaliście się ze szczęścia na wieść, że wejdziecie do lepszego studia w Berlinie, w którym będziecie pracować ze znanym producentem Richardem Behrensem? Nie mieliście wtedy momentu zawahania: kurczę, a może te utwory wcale nie są takie dobre, co taki muzyk i producent jak Richard powie na te aranżacje? Niektórzy z nas przyjaźnili się z Richardem od lat, zanim jeszcze pojechaliśmy do Berlina aby nagrać z nim album, tak więc decyzja byłą dość oczywista gdzie nagramy nasz album. I nie uważaliśmy tak - jeżeli nie bylibyśmy zadowoleni z aranżacji, to nie chcielibyśmy ich nagrywać.
Foto: Pulver/Cruz Del Sur Music
Oczywiście, że producent odgrywa bardzo ważną rolę podczas nagrywania. Aczkolwiek nie pozwolilibyśmy nikomu innemu, poza nami, zadecydować jak nasz album ma brzmieć. Richard doradzał nam, ale jeżeli się nie zgadzaliśmy, to do nas należała finalna decyzja. Jesteśmy po prostu zbyt uparci, żeby zrobić to w inny sposób (śmiech).
tował muzykę i teksty w formę wizualną!
Weszliście do studia mając już w pełni dopracowane tych siedem utworów plus intro, czy też zmienialiście w ostatniej chwili jakieś partie czy aranże? Dokonaliśmy paru drobnych zmian, aby poprawić płynność całego albumu, ale utwory były już skomponowane przed wejściem do studia.
Z czasem jednak będzie ich pewnie coraz więcej, tym bardziej, że macie też w Niemczech wiele festiwali, w tym takich, na których podziemne zespoły jak Pulver są mile widziane? Na szczęście mamy w Niemczech sporo świetnych undergroundowych festiwali metalowych. Oczywiście, że chcielibyśmy na nich zagrać!
Fascynuje was, nie pierwszych zresztą w historii metalu, tematyka starożytnego Egiptu - skąd te zainteresowania, z lekcji historii czy z płyt, choćby Mercyful Fate? Wymyśliliśmy parę riffów, których brzmienie przywodziło na myśl starożytny Egipt, więc pomysł na album przyszedł dość szybko. Pomógł też fakt, iż wszyscy wspólnie interesuje-
Teraz przed wami równie gorący okres, bo będziecie promować "Kings Under The Sand" - ruszycie z koncertami poza rodzinną Bawarię, czy też póki co skoncentrujecie się na występach w swoim regionie? Zobaczymy co uda nam się ugrać!
Wojciech Chamryk, Paweł Gorgol, Karol Gosdpodarek
PULVER
51
Klasyczny sznyt Chcieliśmy, aby nasz album brzmiał surowo, mrocznie, dziko i chaotycznie jak również aby dawał wrażenie kapeli grającej na żywo w średniowiecznym zamku i sądzę, że nam się to udało - mówi gitarzysta Chevalier Tommi. Może z tym zamkiem trochę odleciał, ale co do reszty wszystko się zgadza, a ich debiutancki album "Destiny Calls" na pewno uraduje maniaków ostrego speed/heavy metalu: HMP: Dla każdego młodego zespołu debiu tancki album jest czymś więcej niż tylko pierwszą płytą - spełnieniem marzeń, czymś znacznie poważniejszym niż demo czy EPka, wkroczeniem na ten wyższy poziom. Dlatego nie spieszyliście się aż tak jak inne grupy, potrafiące wydać długogrający mate riał już kilka miesięcy po powstaniu, woleliście wszystko dopracować? Tommi: Dokładnie - uważam, że dobrze jest dać zespołowi i jego muzyce trochę czasu na dojrzenie i uformowanie się przed nagraniem albumu. Mieliśmy więcej piosenek do wyboru i dokładnie obmyśliliśmy jak album powinien wyglądać zanim jeszcze uderzyliśmy do studia celem nagrania "Destiny Calls". W ten sposób album został nagrany jako jednolita całość, a nie zbiór przypadkowych utworów. Niektórzy ludzie niecierpliwili się dostając
prób, a nagrania w profesjonalnym studio to jednak zupełnie odmienne doświadczenia? Tak, poza siedmiocalowym splitem z Legionnaire, który nagrywaliśmy w tym samym studio, nagrywanie albumu było naszym pierwszym prawdziwym studyjnym doświadczeniem. Pokazało nam ono jak stresująca jest praca pod presją czasu w kontraście do nagrywania we własnej sali próby, gdzie masz tyle czasu, ile dusza zapragnie. Z drugiej strony w studio wszystko odbywa się w profesjonalny sposób, którego nie doświadczylibyśmy nagrywając samodzielnie, są więc dobre i złe strony tej sytuacji. W przyszłości będziemy już wiedzieć jak podchodzić do następnych wydawnictw. Musieliście mieć jednak sporo satysfakcji gdy okazało się, że te pierwsze nagrania
Foto: Gates Of Hell
kolejne małe wydawnictwa zamiast pełnej płyty, ale to już ich problem. Nagranie EP było dla nas ważne, pozwoliło nam poeksperymentować i rozwinąć się. Myślisz, że "Destiny Calls" byłaby tak dobrą płytą bez tych waszych wcześniejszych doświadczeń, wydania tych kilku krótszych materiałów? Mogliście się przecież dzięki nim lepiej zgrać, przekonać jak radzicie sobie podczas nagrań jako zespół? Właśnie, to nie byłoby to samo bez poprzednich wydawnictw oraz czasu i wysiłku, który poświęciliśmy na zgranie się i pracę zespołową. Przygotowywanie demówki we własnej sali
52
CHEVALIER
brzmią na tyle dobrze, że można je wydać jako EP "A Call To Arms", a później pojawiły się też firmy zainteresowane wypuszczeniem tego materiału nie tylko na CD, ale też winylu i kasecie? Mówiąc szczerze, planowaliśmy to wydawnictwo od samego początku jako MLP. Nawet jeśli nagranie było bardzo prymitywne, zrobienie tylko kasetowego dema z sześciu utworów tworzących jeden koncept byłoby raczej marnotrawstwem. Oczywiście to bardzo miłe zaskoczenie, że materiał spotkał się z tak pozytywnym odzewem i zainteresowaniem. Otrzymanie zaproszenia na kilka niesamowitych zagranicznych festiwali, kiedy nie mieliśmy jeszcze nagranego albumu, było niemal obezwładniające!
To zainteresowanie potencjalnych wydaw ców sprawiło, że pracowało wam się nad "Destiny Calls" łatwiej? Cóż, po tym jak wypuściliśmy split z Legionnaire dzięki Gates Of Hell Records było niemal pewne, że będziemy kontynuować współpracę z tą wytwórnią, ponieważ byliśmy bardzo zadowoleni z tego, jak się sprawy z nimi ułożyły - wszystko wyszło bardzo dobrze. Trafiły na tę płytę wasze najnowsze utwory, z wyjątkiem nagranego ponownie "The Curse Of The Dead Star" z EP "Chapitre II" - uznaliście, że jest zbyt dobry, by pozos tał znany tylko waszym najwierniejszym fanom? (Śmiech) Coś w tym stylu! EPka "Chapitre II" miała być szybkim demem, służącym przygotowaniu piosenek na album, ale ponieważ wyszła lepiej niż zakładaliśmy, a do tego miałem więcej gotowego materiału, zdecydowaliśmy, że nagramy ponownie tylko jeden z tamtych kawałków: ten, który naprawdę zasługiwał na drugie życie. Zarejestrowaliście ten album w Black Floyd Analog Studio. Domyślam się, że nie był to przypadkowy wybór, bo zależało wam na klasycznie brzmiącym materiale, bez tego syntetycznego posmaku? Poza ograniczonym czasem na nagrywanie, zrobienie tam splitu było dobrym doświadczeniem, a właściciel studia Tapio wie dobrze o jakiego rodzaju brzmienie, efekty itp. nam chodzi, wydawało się więc to najlepszą opcją dla nagrywania albumu. A to, że studio jest analogowe, dodaje właściwego posmaku do naturalnego brzmienia płyty, nie było to jednak głównym powodem, dla którego wybraliśmy akurat to miejsce. Wiele nagrań z lat 80., szczególnie jeśli chodzi o te mniej znane czy nawet podziemne zespoły może nie imponuje jakością dźwięku niczym z płyt Maiden, Priest czy Saxon, ale też brzmią one organicznie, surowo i często znacznie lepiej od współczesnych produkcji z tego co słyszę zależało wam właśnie na takim brzmieniu i efekt ten udało się osiągnąć? Tak, to właśnie te podziemne zespoły, które nagrywały w małych lokalnych studiach uzyskiwały najbardziej interesujące brzmienie na swoich płytach. Wielu się nie zgodzi, w niektórych przypadkach nawet same zespoły, ale osobiście uwielbiam produkcję pierwszych albumów Dark Quarterer, "Metal From Hell" Satan's Host czy zwłaszcza "Black Death" Brocas Helm i chciałem, aby nasz album (jak również poprzednie wydawnictwa) brzmiał jak kolejny z tych mniej znanych diamentów w przeciwieństwie do bezpiecznej "oldschoolowej" produkcji z 2019 roku, nie mającej w sobie nic wyzywającego czy interesującego. Jeśli nasze decyzje w tym względzie odstraszają ludzi, którzy nie mają pojęcia o produkcji albumu różniącej się od wytyczonych norm i standardów, to tylko dodatkowy plus! Chevalier nie jest zespołem, którym każdy może się "bezpiecznie" zainteresować. Chcieliśmy, aby nasz album brzmiał surowo, mrocznie, dziko i chaotycznie jak również aby dawał wrażenie kapeli grającej na żywo w średniowiecznym zamku i sądzę, że nam się to udało.
Destiny Calls" wyróżnia się też różnorod "D nością w obrębie metalowego stylu - trady cyjny heavy, doom, speed, nawet thrash - w żadnym razie nie chcieliście się ograniczać, tak jak wasi wielcy poprzednicy z lat 70. czy 80.? Nawet jeśli główny nacisk stawiamy na speed metal, nie chcemy sami siebie zapędzać w kozi róg, brzmieć tylko i wyłącznie jak np. Agent Steel i ignorować pomysły, które nie pasują do tej stylistyki. Mamy dużo inspiracji, które zawsze uwzględniamy w swojej muzyce, a brzmienie i styl zespołu rozwinęły się naturalnie. Uważam za niedorzeczne to, że obecnie ludzie zawsze zakładają nowy zespół gdy wpadną na kilka riffów, które nie pasują do ich macierzystej formacji. Masz np. thrashmetalowy zespół, ale napisałeś kilka bardziej tradycyjnie metalowych riffów więc musisz założyć nowy heavymetalowy projekt, zamiast rozważyć rozwinięcie brzmienia swojej aktualnej kapeli. To dlatego tak wiele nowych zespołów brzmi generycznie i przewidywalnie - one są takie z założenia! Lubujecie się też w rozbudowanych kompozycjach i jest to w sumie waszą wizytówką od początku istnienia zespołu - lepiej i pełniej wyrażacie się w tych dłuższych formach? Jako słuchacz zawsze bardziej doceniałem tego typu utwory, więc ma to naturalnie wpływ na moje własne kompozycje. Większość, jeśli nie wszystkie kawałki Chevalier, mają z założenia posiadać mocną narrację oraz specyficzną i zmienną atmosferę, co byłoby niezwykle ciężko uzyskać dwoma riffami na
Foto: Gates Of Hell
krzyż. Gdy nadejdzie wena, po prostu piszę piosenkę i nigdy nie zastanawiam się czy dany riff wyrzucić, aby nie komplikować zbyt mocno kompozycji i ułatwić w ten sposób sprawę słuchaczom. "Destiny Calls" właśnie ujrzała światło dzienne, czeka więc was sporo pracy - w Helsinkach jesteście już pewnie dość rozpoznawalni wśród metalowej braci, teraz pora, by stało się tak w całej Finlandii, a stopniowo też w innych krajach Europy, a może i świata? Wręcz przeciwnie, uważam, że w Finlandii
czy Helsinkach jesteśmy o wiele mniej znani niż za granicą. Nie ma tu zbyt wielu ludzi, którzy znają i doceniają korzenie, z których wyrosło brzmienie Chevalier i rozumieją co chcemy osiągnąć swoją muzyką. Będziemy grać na festiwalach w Szwecji, Danii, Francji, Norwegii i Grecji w dalszej części tego roku. Do tego jeden mały występ klubowy w Helsinkach. To wiele wyjaśnia. Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki, Paweł Gorgol
Tylko heavy metal! Nie kieruje nami nostalgia czy chęć bycia retro. Robimy to, bo chcemy grać muzykę, która nas bawi, a nie rekonstruować przeszłość - podkreśla gitarzysta i wokalista Pounder Matt Harvey. Nazwisko brzmi wam znajomo? Nic dziwnego, bo to również muzyk Exhumed, który z kumplami z Nausea i Carcass wrócił do dawnej fascynacji tradycyjnym heavy metalem. Grają go na "Uncivilized" tak, że nie ma mowy o jakiejś ściemie - słychać, że uwielbiają takie dźwięki, tak więc z czasem Pounder może stać się czymś więcej niż tylko pobocznym projektem: HMP: Wielu muzyków nie lubi określenia supergrupa, ale nie da się ukryć, że wszyscy jesteście doświadczonymi instrumentalistami, graliście i gracie nadal w licznych, w tym również znanych, zespołach - skąd pomysł na założenie kolejnego? Matt Harvey: Cóż, określenia "supergrupa" nie lubię głównie dlatego, że brzmi to jakby zebrała się grupa dyrektorów z wytwórni płytowej i zlepiła zespół z niczego. Poza tym daje to też wrażenie tymczasowości. Założyłem Pounder, ponieważ chciałem grać rzeczy, które nie pasowałyby do innych moich zespołów
Zarządzamy czasem najlepiej jak to możliwe. Aktualnie Pounder dopiero zaczyna, więc jak na razie nie ma żadnych konfliktów w terminarzach. Mam nadzieję, że projekt nabierze pary i wtedy nasze życia staną się naprawdę skomplikowane z logistycznego punktu widzenia! (śmiech). Bierzemy pod uwagę zobowiązania każdego członka zespołu - tylko w ten sposób zespół jak ten może funkcjonować. Czyli wszystko polega na odpowiedniej organizacji czasu i planowaniu z dużym wyprzedzeniem sesji nagraniowych czy kon -
Foto: Pounder
- po prostu chciałem grać tradycyjny metal. Amerykanin, Kolumbijczyk i Brytyjczyk w jednym zespole to totalnie międzynarodowy skład, ale waszą kwaterą główną pozostaje Los Angeles, tak więc formalnie jesteście grupą amerykańską? W zasadzie tak. Alejandro mieszka w południowej Kalifornii od kilku lat, Tom mieszka w Bay Area, w San Francisco a ja jakby pośrodku. Więc praktycznie jesteśmy z Kalifornii, natomiast LA podajemy, aby łatwiej było ludziom to ogarnąć. Pewnie dobrze się między sobą dogadujecie, bo inaczej nie gralibyście razem, ale nie obawiasz się sytuacji, że z czasem Pounder zejdzie na plan dalszy, bo jednak Nausea, Exhumed czy Carcass mogą pochłaniać większość waszego czasu?
54
POUNDER
certów, to cała filozofia? W zasadzie tak! Początek Pounder był dość standardowy, a waszym pierwszym poważniejszym wydawnictwem była EP "Faster Than Fire", świetny przykład nieszablonowego, tradycyjnego metalu w stylu lat 80. Domyślam się, że Pounder miał być dla was od początku taką odskocznią od tej bardziej ekstremalnej muzyki, takim sentymentalnym powrotem do szczenięcych czasów dominacji NWOB HM i tradycyjnego metalu? Wyobrażałem sobie ten zespół jako zupełnie osobny twór. Porównywanie go z naszymi innymi zespołami może być krzywdzące, ponieważ gramy kompletnie inny rodzaj muzyki. Oczywiście część fanów będziemy mieli wspólną - kocham grindcore, ale również hard rock i oldschoolowy metal - ale utożsamianie się z
innymi naszymi projektami to obosieczna broń. Z jednej strony w grę wchodzi ciekawość ludzi, którzy lubią nasze inne zespoły, z drugiej strony niektórych może to odrzucić, ponieważ heavy metal to sposób na życie i grupka kolesi, grających death metal może zostać z miejsca skreślona za bycie sezonowcami. Nie marnowalibyśmy czasu innych ludzi gdybyśmy nie byli stuprocentowo szczerzy w tym co robimy. Wierzymy w ten zespół, w materiał, który piszemy i uważamy, że zasługuje on na to, aby być usłyszanym przez każdego, kto lubi ten rodzaj muzyki Ale lubicie też speed czy thrash metal, a do tego również hair/AOR, a wszystkie te wpływy i fascynacje znajdują odbicie w muzyce Pounder? Tak, mamy wszystko od Blue Oyster Cult, do Savage Grace, Journey, W.A.S.P. oraz oczywistości w stylu Priest/Maiden/ Manowar. W samym sercu tego co robimy jest NWOBHM, nie kieruje nami jednak nostalgia czy chęć bycia retro. Robimy to, bo chcemy grać muzykę, która nas bawi, a nie rekonstruować przeszłość. Nie uważasz, że to nieco dziwne, kiedy wielu metalowców odrzuca te lżej grające zespoły tylko z racji ich specyficznego image, nie patrząc na to, że nie brakowało wśród nich naprawdę świetnych grup? Weźmy takich Mötley Crüe, o których znowu jest głośno po premierze filmu "The Dirt" - prze cież ich pierwsze płyty "Too Fast For Love" i "Shout At The Devil" do dziś robią wrażenie, a i te trzy późniejsze, bardziej komercyjne, też są OK, zwłaszcza "Theatre Pain" i "Dr. Feelgood"? Uważam, że łatwo popaść w obsesję przyczepiania łatek muzyce i oceniać ją na podstawie tego czy pasuje, czy też nie do pewnego wyobrażenia czym metal powinien, bądź nie powinien być. Jest to część tego, co czyni zainteresowanie tym tematem jeszcze ciekawszym, jednak słucham metalu od ponad 30 lat i nie przejmuję się już tego typu myśleniem. Lubię każdy rodzaj muzyki i większość podgatunków metalu. W większości podobają mi się dobre, chwytliwe piosenki i wyjątkowe umiejętności gitarzystów, nieważne czy to Deep Purple, Sublime Cadaveric Decomposition czy Sacred Reich. Jeśli mnie coś rusza, zainteresuję się tym. "Too Fast For Love" jest super od początku do końca - pierwsze albumy, aż do "Dr. Feelgood" włącznie, zawierają świetny materiał. Aż dziwne, że firma Shadow Kingdom Records nie była zainteresowana wydaniem waszego długogrającego debiutu, ale w Hells Headbangers Records też nie macie źle? Obydwie wytwórnie blisko współpracują ze sobą i razem podejmują decyzje, więc tak czy inaczej jesteśmy zadowoleni. "Uncivilized" był już nagrany, gotowy do wydania i w takiej formie przedstawiliście go firmie, czy też rozsyłaliście demówki i Hells Headbangers wyrazili zainteresowanie sfi nalizowaniem tego materiału? Podpisaliśmy z nimi kontrakt po wydaniu siedmiocalówki "Faster Than Fire", ale materiał już mieliśmy napisany. Nagraliśmy album w lutym 2018 roku, więc utwory są już trochę stare. Z niecierpliwością oczekujemy powrotu
do studia i dalszego pisania. Jak nad nim pracowaliście? Spotkaliście się w pełnym składzie jednym studio, czy też pracowaliście korespondencyjnie? Nagraliśmy wszystko samodzielnie, pracując głównie zdalnie, ale czasem się spotykaliśmy. Alejandro dowodził produkcją płyty, to tak naprawdę jego dziecko w tym względzie. Wszystko wypaliło, ponieważ ja napisałem większość materiału, Gus (Rios, nasz sesyjny perkusista) i Tom nagrali znaczną część całości zdalnie, następnie ja i Alejandro ukończyliśmy nagrania, po czym już sam Alejandro wykonał miks i inne techniczne sprawy zanim przekazał album Joelowi Grindowi, aby ten zrobił mastering. Dynamika pracy była bardzo produktywna, mieliśmy dużo swobody, ale też ufaliśmy sobie - mieliśmy takie samo podejście, a materiał wykonaliśmy na poziomie, z którego możemy być dumni. To chyba wciąż najlepsza metoda nagrań, mimo niewyobrażalnego wręcz rozwoju technologii, zarówno w sensie technik nagraniowych, jak i przesyłania danych/informacji? W pełni wykorzystujemy możliwości nagraniowe, które są aktualnie dostępne. Wszystko jest teraz znacznie tańsze oraz pozwala na korygowanie pewnych rzeczy w locie, co jest znacznym plusem dla takiego bandu jak nasz. W idealnym świecie siedzielibyśmy w studio wartym miliony z Martinem Birchem albo Muttem Langem i mielibyśmy 45 dni na stworzenie płyty za pomocą analogowej taśmy, jednak nagraliśmy album niesamowicie tanio, wkładając w niego dużo własnej pracy, co było możliwe tylko i wyłącznie z pomocą nowoczesnego sposobu nagrywania. Nie macie jednak stałego perkusisty. Obecnie wspomaga was Gus Ros, wcześniej korzystaliście z pomocy Carlosa Sergio Denogeana? Ś.p. Carlos nagrał z nami siedmiocalówkę oraz demo "Heavy Metal Disaster", natomiast Gus zagrał na albumie. Na żywo graliśmy z kilkoma różnymi perkusistami i miejmy nadzieję, że niedługo znajdziemy kogoś, kto będzie posiadał odpowiednie połączenie dostępności/umiejętności oraz muzycznej perspektywy. Jego nagła śmierć była pewnie dla was ogromnym szokiem, stąd pomysł nagrania dedykowanego mu utworu "Desert Rain"? To było totalne zaskoczenie. Nawet jeśli nie graliśmy z nim zbyt długo i mieszkaliśmy na dwóch końcach kraju, Carlos był nam bratem i przyjacielem. Co w tym wszystkim było najbardziej nieprawdopodobne to to, że cieszył się świetnym zdrowiem i miał niesamowicie pozytywne nastawienie do życia. To była niewyobrażalna tragedia. Uważam, że "Desert Rain" jest próbą doszukania się w tym jakiegoś sensu. Dla mnie osobiście, ponieważ straciłem też parę lat temu szwagra w równie nieoczekiwany i tragiczny sposób, i nadal sobie z tym nie poradziłem, ten utwór był naprawdę osobistą sprawą i posłużył mi jako katharsis. Szkoda jednak, że nie zamieściliście go na "Uncivilized", choćby w charakterze bonusu na CD i kasecie, bo z LP mogło być już gorzej, z racji ograniczeń czasowych tego nośnika? Gdy powstał ten utwór album był już prze-
kazany do tłoczni, a gdy mieliśmy okazję go nagrać, płyta już jechała do sklepów. Miał to więc być taki jedyny w swoim rodza ju hołd dla Carlosa, a może kiedyś wydacie ten utwór na jakiejś kompilacji? Rozmawialiśmy o tym, by umieścić go na następnej płycie, ale nie jestem pewien czy to wypali. Ludzie mówili nam, że ta piosenka wiele dla nich znaczy, a sami uważamy, że to naprawdę mocny utwór, więc miejmy nadzieję, że więcej ludzi go usłyszy w ten czy inny sposób. Wznowiliście zresztą niedawno nagrane z jego udziałem demo "Heavy Metal Disaster", ale tylko w wersji cyfrowej - to według was przyszłość na rynku dystrybucji muzyki, przynajmniej jeśli chodzi o takie niszowe materiały? Demo były tylko tym - demówką, a gdy ją nagrywaliśmy, bardzo nas cisnął czas, więc nie mogliśmy się do końca zgrać i znaleźć tej chemii którą mamy teraz. Dzięki współczesnej technice nagrywania mogliśmy trochę to nagranie wyczyścić i wykonać je tak, aby oddać
tnie wygląda na koszulce. (śmiech) Na szczęście koncerty też nie odeszły jeszcze do lamusa i staracie się grać jak najczęściej. Zorganizowaliście sobie nawet trasę z zaprzyjaźnionym Gygax, obejmującą osiem miejsc w 10 dni - to zupełnie tak jak kiedyś, kiedy grało się kilka tygodni, miesię cy, a nawet dłużej? Bardzo byśmy chcieli zagrać pełną, cztero-pięciotygodniową trasę. Tak naprawdę to tylko kwestia dogadania terminów i pieniędzy. Wszyscy dzielimy czas między różne zespoły, pracę, związki i tego typu sprawy. Ciężko więc znaleźć dobry powód na tak długi wyjazd, gdy kasa się nie zgadza. Dla Exhumed czy Carcass długie trasy to norma. Miejmy nadzieję, że z Pounder też dojdziemy do tego poziomu i będziemy mogli grać wszędzie, gdzie ludzie lubią heavy metal i zimne piwo. Zaczyna jednak przeważać opcja week endowych koncertów, co jest wygodne o tyle, że można połączyć wtedy granie z innymi obowiązkami, albo udziałem w innych zespołach, tak jak w waszym przypadku?
Foto: Pounder
mu sprawiedliwość. Tak więc ludzie, którzy mają jedną za 125 kopii kasety mają teraz prawdziwy rarytas kolekcjonerski. (śmiech) "Uncivilized" rozejdzie się pewnie w więk szym nakładzie, tym bardziej, że poza świetną muzyką zadbaliście też o okładkę - kim jest ta demoniczna kobieta o aparycji gwiazdy filmów dla dorosłych? (śmiech) Nazywamy ją Poundress i została naszą maskotką. Uważam, że najwyższy czas, aby powstała żeńska maskotka metalowego zespołu. Jest seksowna, potężna i nie pierdoli się w tańcu - mój typ kobiety! Czasy mogły więc się zmienić, rynek muzy czny również, ale bez przyciągającej wzrok okładki nie ma co myśleć o zainteresowaniu słuchaczy - to jest akurat niezmienne? Uważam, że okładka płyty jest ważnym sposobem na podsumowanie jej zawartości oraz samego zespołu bez używania słów. Patrzysz na front "Uncivilized" i powinieneś momentalnie wiedzieć jak album brzmi. Do tego świe-
Tak, to bardzo pomaga zmniejszyć logistyczne pojebaństwo tego typu przedsięwzięć. I znów - używamy nowoczesnej technologii: kalendarza Google itp. aby dopasować grafik każdego z nas jak najlepiej i w ten sposób grać najwięcej koncertów jak to możliwe. Pounder jest teraz w kluczowym dla zespołu momencie, krótko po wydaniu debiutanckiej, udanej i zbierającej świetne recenzje płyty liczycie, że to tylko pierwszy etap, wstęp do czegoś większego? Naprawdę mam taką nadzieję. Jak mówiłem, nie traktujemy zespołu jako projektu pobocznego, ale jako w pełni funkcjonujący twór i możemy konkurować z każdym, kto gra podobną muzykę. Aż mnie świerzbi, żeby to udowodnić. Dzięki za miłe słowa i wsparcie! Stay heavy!!! Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki, Karol Gospodarek
POUNDER
55
Nie zaufam nikomu, kto nie lubi Dio! Andrew Della Cagna to ciekawy gość. Sam obsługuje całe metalowe instrumentarium, występuje w kilku kapelach, sam prowadzi swój jednoosobowy projekt Ironflame, a mimo wszystko twierdzi, że nie jest profesjonalistą. Jak widać, nie każdy ma kij w zadku. W sumie to na dobrą sprawę nie do końca wiadomo, czy ten cały Ironflame należy traktować jako jednoosobowy projekt, czy jako regularny zespół. Sprawa jest trochę zawiła, ale Andrew nam ją, jak i wiele innych kwestii rozjaśnił. HMP: Cześć. Powiedz mi proszę na początku, czy uważasz, że to fajna sprawa być muzykiem heavy metalowym w USA w roku 2019? Andrew Della Cagna: Cześć! Nie mogę wypowiadać się za wszystkich heavy metalowych muzyków ze Stanów, ale jeśli o mnie chodzi, to wkładam w tę pracę całe serce. Od ponad dwudziestu pięciu lat w tej czy innej formie występuję w metalowych zespołach i zawsze robię to z miłości do muzyki. A skoro rozmawiamy o heavy metalowej scenie, to Stany bardzo różnią się od Europy, ponieważ trendy są tutaj tym, co nakręca rynek. Było tak odkąd pamiętam. Występowałem zarówno w kapelach klasycznie metalowych jak również bardziej ekstremalnych, death i black metalowych. Jednak niezależnie od gatunku granej muzyki, zebranie ludzi na koncert czy spowodowanie, że będą wspierać kapelę, było zawsze wyzwaniem. Mieszkam w raczej wiejskiej okolicy, gdzie nigdy nie było większej liczby fanów metalu, którzy mogliby cię wspierać. Jednak ci, którzy tu mieszkają, są bardzo oddani i pasjonują sie muzyką, za co jestem im niezmiernie wdzięczny. Życzyłbym sobie jednak, aby znalazło się więcej takich fanów w mojej okolicy. Najbliższe większe miasto to Pittsburgh w Pensylwanii. Zawsze roiło się tam od świetnych kapel i doskonałych muzyków. Nie-
stety nie byli oni dostrzegani przez media czy promotorów. Z dobrych wieści mogę powiedzieć, że czasy się zmieniają i ogólna kondycja sceny muzycznej w moim kraju polepszyła się w ostatnich latach. Publika na koncertach jest coraz liczniejsza a ludzie kupują więcej merchu zespołów niż kiedykolwiek wcześniej. Jesteś multinstrumentalistą. Co sprawiło, że w ogóle zacząłeś uczyć się grać? ?Czy to wyniknęło w jakiś sposób z Twojej facynacji metalem, czy może zaczęło się wcześniej? Zainteresowanie graniem przyszło mi zaraz po tym jak zacząłem samodzielnie odkrywać muzykę. Kupuję płyty od dwunastego roku życia. Jednym z pierwszych zespołów, który odkryłem był Iron Maiden. Słuchałem więc metalu od kilku lat zanim sięgnąłem po pierwszy instrument. Chłopak mojej siostry był basistą i klawiszowcem, namiętnie słuchał też Rush. Przynosił swoje klawisze do nas do domu i zakładał mi słuchawki, żebym mógł posłuchać jak na nich gra. Pewnego razu pozwolił mi pożyczyć swój bas i trochę się nim pobawić. Jestem leworęczny a gitara była dla praworęcznych, jednak nie przeszkodziło mi to w graniu - obróciłem ją do góry nogami i jakoś dawałem radę. Zacząłem od odtwarzania riffów zespołów, których wtedy słuchałem, wszystko: od Metalliki do Minor Threat. Kilka lat gra-
łem w swoim pokoju zanim w wieku piętnastu lat dołączyłem do pierwszego zespołu. Byłem wokalistą w kilku kapelach a potem zacząłem pisać swoją własną muzykę. Od tego momentu zarówno śpiewałem jak i grałem na gitarze. Przez te wszystkie lata grałem w różnych zespołach na każdym instrumencie, wliczając w to perkusję, jednak zawsze najbardziej lubiłem śpiewać i grać na basie. Jaki zatem był Twój pierwszy instrument? Właściwie to bas był pierwszym instrumentem, na którym nauczyłem się grać, ale w zespole pierwsze co, to grałem na gitarze. Po tym jak kilka lat ćwiczyłem w swoim pokoju, dołączyłem w połowie lat 90-tych do kapeli kumpla i grałem tam na gitarze. Byliśmy zespołem black metalowym w stylu drugiej fali, jak stary Emperor czy wczesny Enslaved. To była niezła zabawa. Naprawdę wiele się nauczyłem o tym co to znaczy być w zespole. Przedtem nie zdawałem sobie sprawy, jak ciężka jest to praca. Nie wiedziałem też, że chemia pomiędzy muzykami odgrywa tak dużą rolę. Ludzie grający na różnych instrumentach zawsze mnie fascynowali. Może dlatego, że ja sam nie potrafię grać na niczym (śmiech). Próbowałem kiedyś uczyć się grać na basie, ale dotarło do mnie, że to rzecz pochłaniająca masę czasu, zatem szybko się zniechęciłem. Jestem ciekaw, jak znajdowałeś czas, by ćwiczyć grę na wszystkich instrumentach? Nigdy nie miałem problemu ze znalezieniem czasu na ćwiczenia. Pokochałem muzykę i chciałem się jej uczyć, brałem więc jakiś instrument i podglądałem jak inni na nim grają, aż nie załapałem o co w tym chodzi. Od tego momentu pchała mnie do przodu pasja; powodowała ona, że chciałem być coraz lepszy. Nigdy nie brałem żadnych formalnych lekcji na instrumentach, na których gram. Minusem tego jest to, że jestem trochę ograniczony jeśli chodzi o umiejętności. Gdybym uczęszczał na tego typu lekcje i uzyskał odpowiednie wykształcenie, z pewnością bym błyszczał swoją grą na tym czy innym instrumencie. Jednak zamiast tego umiem grać na tyle, aby uchodzić za niebezpieczną osobę (śmiech). Nie uważam siebie za profesjonalistę w niczym poza śpiewem, w którym najlepiej potrafię się odnaleźć. Jestem amatorem jeśli chodzi o gitarę, a już w ogóle gdy mówimy o perkusji. A obecnie jak dużo czasu poświęcasz na ćwiczenia? Na ten moment jestem członkiem trzech koncertujących zespołów oraz dwóch projektów studyjnych. Z reguły poświęcam każdej z tych aktywności jeden wieczór tygodniowo. W dwóch z trzech projektów koncertowych jestem tylko wokalistą. W trzecim zespole gram na basie i śpiewam. W moich projektach studyjnych biorę na siebie bas, perkusję i realizację nagrań. Na gitarze gram tylko jeśli komponuję muzykę dla Ironflame, co zwykle zdarza się raz do roku i trwa może z miesiąc. To samo tyczy się perkusji - gram na niej tylko jeśli mam do zrobienia nagrania. W przypadku śpiewu, poświęcam na niego około osiem, dziewięć godzin na tydzień. Na bas mam zaplanowane trzy albo cztery godziny tygodniowo. Do tego mam pracę na pełen etat i kochającą rodzinę, więc pozostały czas spędzam z nimi. Rzadko kiedy mam czas wolny, ale w ogóle mi to nie przeszkadza. Kolejną rzeczą, która mnie zawsze intereso-
Foto: First Angel Media
56
IRONFLAME
wał jest to, jak wygląda proces komponowa nia w "zespołach" jednoosobowych. Mógłbyś może coś zdradzić w tej kwestii? Znów, nie mogę wypowiadać się za każdego muzyka, który samodzielnie komponuje, jednak dla mnie jest to dosyć prosty proces. Zaczynam od posiedzenia z gitarą i pisania riffów aż wyjdzie z tego coś fajnego. Kontynuuję granie do momentu, w którym mam wystarczająco dużo riffów żeby zbudować z nich cały utwór. Powtarzam tę czynność, aż uzbiera się materiału na osiem do dziesięciu kawałków. Na drugi ogień idzie nagrywanie perkusji, następnie bas i na końcu wokale. Kolejnym krokiem jest miksowanie i podczas tej czynności wysyłam piosenki do moich gitarzystów, aby dograli solówki. Gdy już je mam, kończę miksy, mastering i album jest gotowy do tłoczenia. Ironflame jest właśnie takim jednoosobowych "zespołów". Nie myślałeś, by zmienić go w regularny band? W moich oczach Ironflame jest zespołem pełnowymiarowym. Mamy próby i gramy na żywo tak dużo, jak tylko możemy, zupełnie jak każdy inny aktywny koncertowo zespół. Robimy wszystko to, co robi każda pełnoprawna kapela. Jedyną różnicą jest to, że samodzielnie nagrywam większość instrumentów w studio. Taka formuła jest powszechna na scenie black metalowej, jednak rzadko można ją spotkać w świecie klasycznego heavy metalu. Jak w ogóle zrodził się pomysł, by działać w ten sposób? Gdy wpadłem na pomysł założenia Ironflame, chciałem żeby był to projekt solowy. Robiłem to dla siebie i jako hołd dla dobrego przyjaciela, który niedawno odszedł. Po tym jak album się ukazał, okazało się, że ludzie bardzo go polubili i chcieli usłyszeć go na żywo. Musiałem więc na nowo ułożyć priorytety i zamienić się w zespół grający koncerty. Od tego momentu nie uważam Ironflame za jednoosobowy projekt. Teraz jest to zespół na serio i takim pozostanie tak długo, jak się da. Czym się kierowałeś w doborze muzyków koncertowych? AByłem naprawdę wybredny podczas szukania muzyków do zespołu. Skaptowałem Jima Dofkę i Jamesa Babcocka z zespołu Dofka, w którym byłem wokalistą pod koniec lat 2000nych. Na perkusji z początku grał Todd G. Był on wspólnym znajomym z czasów Dofki. Quinna znałem od lat z zespołu Icarus Witch, w którym aktualnie śpiewam. Szybko się zaprzyjaźniliśmy, ponieważ łączy nas miłość do Iron Maiden i kilku innych zespołów. Przez długi czas rozmawialiśmy o wspólnym graniu i teraz nadarzyła się ku temu okazja. Pomiędzy pierwszym i drugim albumem Jim i Todd opuścili zespół, ale nie było w tym złej woli. W zastępstwie Jima zatrudniłem Jesse'a. Znałem go od szczeniaka. Jest świetnym gitarzystą i doskonale się wpasował. Noah zaoferował się jako bębniarz zanim Todd odszedł. Jego również znam od lat z poprzednich zespołów, z którymi wielokrotnie nagrywałem. Od tego czasu nasz skład jest stabilny. Podczas koncertów pełnisz tylko i wyłącznie rolę wokalisty. Czujesz jakiś opór, by sięgnąć po instrument na scenie? Ciężko byłoby mi śpiewać numery Ironflame i jednocześnie je grać. Gdybym musiał, to pewnie bym podołał, ale na szczęście nie ma ta-
kiej potrzeby. Jesteśmy bardziej skuteczni, gdy każdy koncentruje się na swoim instrumencie. Niedawno Ironflame wydał drugi album o tytule "Tales Of Splendor and Sorrow", który stylistycznie jest kontynuacją debiutu zatytułowanego "Lightning Strikes The Crown". Działasz zgodnie z formułą "if it's not broken, don't fix it". Jednak moim skromnym zdaniem dobrze jest się rozwi jać. Nie myślałeś o tym, by wprowadzić do muzyki Ironflame jakieś nowe elementy? Formuła, którą przywołujesz, wynika tak naprawdę ze sposobu, w Foto: First Angel Media jaki piszemy utwory. Debiut powstał praktycznie bez żadnego wysiłku. Bardzo podoba mi się to, jak wyszła jego produkcja. Utrzymałem więc ten sam sposób nagrywania z nadzieją, że wynik będzie podobny. Używałem tych samych gitar, tych samych mikrofonów, wzmacniaczy i perkusji. Myślę, że drugiemu albumowi bardzo blisko do debiutu jeśli chodzi o brzmienie. "Tales Of Splendor and Sorrow" to dość intrygujący i nieco tajemniczy tytuł. W jaki sposób jest on powiązany z tekstami? Czy mamy do czynienia z concept albumem? Tak, w pewien sposób jest to powiązane oraz istotne z punktu widzenia każdej piosenki z osobna, jednak nie uważam, żeby był to concept album pełną gębą. "Tales of Splendor and Sorrow" ma według mnie bardziej poważną atmosferę w porównaniu z "Lightning Strikes The Crown", który z kolei był bardziej wyluzowany. W zasadzie to nie chciałem nagrywać pełnego albumu, lecz raczej EPkę. Planowałem, aby każdy utwór opowiadał o greckorzymskiej mitologii: różne postacie i historie wplecione w muzykę. Gdy miałem już dość materiału na EPkę, Jim zasugerował, abym pisał dalej, skomponował jeszcze kilka piosenek i nagrał pełny album. Posłuchałem go i tak właśnie zrobiłem. W rezultacie powstał "Tales of Splendor and Sorrow". Utwory Ironflame zdaja się mocno nawiązywać do tworczości zespołu Steve'a Harrisa. Czy to "iron" w nazwie to swego rodzaju hołd dla Iron Maiden? Wszystko co robię z Ironflame jest hołdem dla heavy metalu w ogóle, nie tylko dla Iron Maiden. Muszę jednak przyznać, że gdy dorastałem, byli oni moją największą inspiracją. Słucham każdego gatunku metalu już od trzydziestu lat i czuję, że wszystko to na mnie wpływa. Znalezienie nazwy dla zespołu nie było łatwe, bo wszystko już wymyślono. To jak zespół się nazywa jest po prostu metaforą, mówiącą o utrzymywaniu płomienia metalu przy życiu, niczym więcej. Pozostając w temacie Maidenów, Twoja maniera wokalna bardzo przypomina Bruce'a Dickinsona. Omówiliśmy już twoją pasje do grania, teraz może pomówmy trochę o śpie-
waniu. W jaki sposob w ogole odkryłeś swoj talent wokalny? Bardzo wcześnie odkryłem, że mój wokal jest dość wysoki. Śpiewałem do różnych nagrań i moi znajomi zauważyli, że mogłem sięgnąć rejestrów występujących w zespołach typu Rush. Tak więc zacząłem śpiewać w różnych kapelach. Tak naprawdę to chciałem być perkusistą, ale perkusja jest bardzo drogim instrumentem, a dorastałem raczej w biedzie (śmiech). Album kończy się utworem "The Great Defender", który jest dedykowany Ronniemu Jamesowi Dio. Jakie znaczenie ma dla Ciebie jego twórczość? Można śmiało powiedzieć, że Ronnie James Dio miał znaczący wpływ na całą metalową społeczność, na mnie również. Tak czy inaczej, uważam, że był najlepszym metalowym wokalistą jaki kiedykolwiek stąpał po ziemi. W jego głosie słychać było czyste emocje, a jego teksty znakomicie oddawały istotę metalu. Otaczał się również jednymi z najlepszych muzyków wszech czasów. Nie zaufam nikomu, kto nie lubi Dio! A inni wokaliści, których cenisz? Jest ich tak wielu, że ciężko wybrać! Bruce Dickinson, Rob Halford, Geoff Tate, Jon Oliva, Eric A.K., Russ Anderson, Michael Kiske, można by długo wymieniać. Powołałeś Ironflame do życia pod koniec 2016 roku. W 2017 ukazał się pierwszy album, a rok później drugi. Zamierzasz utrzymać to tempo wydawnicze? Czy w tym roku możemy spodziewać się kolejnego wydawnictwa? Nowego albumu możesz się spodziewać na początku 2020 roku. Wszystkie utwory są już napisane i nagrane. Podczas gdy rozmawiamy, klarują się solówki. Z pełną odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że będzie to najlepszy album Ironflame. To doskonałe połączenie pierwszych dwóch płyt, doszlifowane do perfekcji. Potem planujemy wrócić do Europy i grać tak dużo koncertów, jak pozwolą na to nasze grafiki. Bartek Kuczak
IROMFLAME
57
Życie jest trudne Savage Messiah powstał w roku 2007 z inicjatywy Dave'a Silvera i od tego czasu zdążył sobie wyrobić nazwę, wydając jedną EPkę i cztery albumy. Obecny, piąty album "Demons", wyszedł w maju. Tematyka albumu inspirowana jest m.in Dostojewskim, zaś jego muzyczne motywy były inspirowane również przez Judas Priest. Ale o tym więcej opowie sam Dave Silver. HMP: Czy mógłbyś opisać muzykę, którą tworzycie jako Savage Messiah? Dave Silver: Jesteśmy zespołem metalowym. Jest to jasne i proste. Oznacza to, że nasza muzyka pokrywa pełne spektrum metalu, od thrashu, przez klasyczny metal, do nowoczesnego metalu oraz pewnych motywów hard rockowych… tworzymy wszystko. Staramy się nie szufladkować lub cytować coś co było, jak jakiś hołd czy powrót do przeszłości. Jesteśmy oczywiście fanami metalu i rocka, jednak sposób, w jaki podchodzimy do zespołu jest całkiem otwarty, w tym sensie, że nie próbujemy dopasować się do konkretnej sceny
zwany "Demons"? Ponieważ jest wiele demonów na świecie. Zasadniczo ten album był zainspirowany przez książkę "Demony" Fiodora Dostojewskiego (tłumaczoną również jako "Biesy"). Jeśli spojrzysz na obecną polityczną i kulturalną płaszczyznę obecnych czasów, zauważysz, że jest bardzo duża polaryzacja i dla mnie klimat polityczny (szczególnie w Wielkiej Brytanii) jest podobny do tego z przedrewolucyjnej Rosji. To naprawdę jest alarmujące. Jeden z konceptów tej książki odkrywa, w jaki sposób ideologia może zawładnąć człowiekiem, niczym demon oraz, że zawsze możesz powiedzieć kie-
Foto Ross Halfin
bądź wskoczyć do jakiegoś nurtu. W tym co robimy jest pewna doza bezwstydnego pierdolnięcia, ponieważ nie pasujemy do jakiejś tam sceny, po prostu robimy swoje. Ktoś kiedyś powiedział, że jesteśmy jak Metallika, która spotkała Bon Jovi, a nasza muzyka została zagrana po przez pryzmat Judas Priest i Avenged Sevenfold... jak dla mnie ten opis pasuje. Jak został przyjęty "Hands of Fate"? Stosunkowo dobrze, dostaliśmy powszechnie dobre opinie. Część naszych starszych fanów narzekała, gdyż nie napisaliśmy niczego thrashowego na tę płytę, jednak nie specjalnie mnie to obchodzi. "Hands of Fate" był albumem, który wyciągnął nas ze złej sytuacji, z tego powodu patrzę na niego z pewną przychylnością. Dlaczego wasz najnowszy album został na-
58
SAVAGE MESSIAH
dy ktoś jest owładnięty ideologią, ponieważ w momencie, w którym mówią, po prostu powtarzają pewne formuły. To nie oni mówią, to ideologia zawładnęła nimi. To w części wyjaśnia tendencję ideologicznego purytanizmu prowadzącego do autorytatywnej władzy i masowych okrucieństw po obu stronach polityki: lewej i prawej. To co mnie zadziwia (mówię tu głównie o Zjednoczonym Królestwie) jest powstanie radykalnej lewicy i wolna droga dla nich do ekspansji w społeczeństwie. My wszyscy słusznie potępiamy historyczne konsekwencje polityki ekstremalnej prawicy, jednocześnie zapomina się, a nawet odrzuca fakt, że ekstremalna lewicowa ideologia była powodem śmierci setek milionów ludzi. Nie budzi to refleksji tych, którzy nazywają siebie komunistami, bądź przy pokazywaniu komunistycznej symboliki. Jest to dla mnie naprawdę dziwne. Te bardziej filozoficzne tematy są zestawione z tymi bardziej osobistymi
aspektami radzenia sobie z personalnymi demonami, ponieważ - szczerze mówiąc - życie jest trudne! Dla każdego, zawsze powstanie jakiś nowy problem, z którym będzie musiał sobie poradzić. Czy mógłbyś wskazać różnice pomiędzy "Hands of Fate" oraz "Demons"? Zostały napisane w innym czasu i miejscu, dosłownie jak i w przenośni… kiedy tworzyliśmy "Hands of Fate", byliśmy świeżo po rozstaniu z Earache Records, tak więc stworzyliśmy ten album bez kontraktu nagraniowego. Byliśmy z niczym, musieliśmy wszystko zaczynać od zera. Z "Demons" nie byliśmy pod taką presją, gdyż mieliśmy wszystkie te rzeczy poukładane, z tego na tej płycie było trochę mniej prób i błędów, a większy i swobodniejszy przepływ konceptów. "Demons" jest albumem, który ma więcej kreatywnego ognia w sobie, jest bardziej natchniony, co w mojej opinii jest sekretem dobrej muzyki. Jeśli artysta jest czymś zmotywowany, wtedy ta inspiracja ma pewną energię i wagę, która definiuje charakter danego albumu. Jak przebiegał proces produkcji najnowszego albumu? Zaczęliśmy w Sztokholmie (Szwecja) z kolekcją pomysłów, pracowaliśmy nad tym i próbowaliśmy składać utwory. Mieliśmy dwóch perkusistów sesyjnych, w tym jednego z którym byliśmy w trasie w poprzednich latach. Współpraca układała się nieźle. Moją filozofią jest - po prostu rzuć to na ścianę, nie rozmyślaj o tym w nieskończoność - jeśli wizja jest czysta, wtedy nie ma potrzeby by utknąć na długo w jednym koncepcie, po prostu napisz to z serca i trochę z głowy. To jest proste! Jak duży wpływ na kształt albumu mieli nowi członkowie? Dokonaliśmy zmian w zespole po tym jak album został stworzony, więc powiem, że raczej nie mieli na niego żadnego wpływu. Wstęp do "Virtue Signal", jak również parę motywów z "Under No Illusions" brzmi jak coś od Dismember z okresu ich "Massive Killing Capacity". Czy byliście nimi zain spirowani, czy to tylko przypadek? Zobacz, nie próbuję tu być zabawny... Ostatnio sporo słuchałem Foreigner, a obecnie puszczam sobie dużo Golden Earring. Nie wiem czy w moim życiu odsłuchałem cały album Dismember… Nie jest to prztyczek w nos dla zespołu, znam tą nazwę i potrafię sobie przypomnieć logo, jednak nie jest to typ mojej muzyki. Myślę, że to musimy uznać za przypadek.
Kto inspiruje was muzycznie? Lubię głównie dobre utwory i twórców. Ostatnio słuchałem dużo Budgie, The Who, Golden Earring... Lubię takie zespoły jak UFO, Rush, Uriah Heep, The Police i tak dalej… Mój smak ostatnio poszedł bardziej w lata 70. I co jest bardzo interesujące dla mnie, niedawno słuchałem coś takiego jak "You Know, You Know" autorstwa The Mahavishnu Orchestra, sam utwór tak bardzo mnie nie ruszył, ale przyciągnął jego pewien aspekt, i to jest fajne. Wciąż jest jakość w muzyce z tamtego okresu, być może dlatego, że sposób nagrywania był w powijakach, jednak odnajduje pewne brzmienia w tych zespołach, które są dla mnie atrakcyjne. Możesz powiedzieć, że jest to uczucie autentyczności lub coś w tym stylu. Wspaniała muzykalność... Myślę, że większość z tego jest związana z sekcją rytmiczną. Jak dla mnie, przewaga współczesnej muzyki nie ma tego samego powabu. Nawet te zespoły, które próbują brzmieć, jak te zespoły z lat 70. nie wchodzą mi, ponieważ po prostu nie czuję tych piosenek lub są one kiepskim "skokiem na kasę", jak Greta Van Fleet. Jeśli chodzi o większość nowego metalu, to jest ona dla mnie nudna, szczególnie kiedy nie możesz nawet porządnie usłyszeć basu. Gdzie wszystko jest za czyste i okrutne dla uszu. Z wokalami jest podobnie - jest naprawdę okropne - poważnie! Ile razy chcesz słyszeć kogoś wykrzykującego "uuuurghhhhhhhh"? To absurd!!! Inną rzeczą, którą lubię z lat 70. jest to, że ma prawie libertariańską perspektywę. Nie mam na myśli politycznego aspektu, chodziło mi tu o wolność do podejścia, do eksperymentów prowadzonych przez zespołowy. Nie wiem, mam nostalgię do tamtego czasu, zaś przyszłość jawi się stosunkowo blado, jak dla mnie. Co chcecie przekazać Waszym najnowszym albumem? Nie ma tutaj jakiejś większej narracji, jest to heavy metalowy album, podczas tworzenia którego mieliśmy dużo frajdy, byliśmy kreatywni i tak dalej… mam nadzieje, że ta naiwna niewinność będzie dla kogoś pociągająca, więcej, być może ten ktoś będzie czerpał przyjemność ze słuchania tego! Tak po prostu. Która książka będzie najbliższa tematycznie
Foto: Savage Messiah/Century Media
waszemu "Demons"? Zasadniczo parę książek. Po pierwsze będzie to powieść, z której pożyczyłem tytuł "Demony" Dostojewskiego. Poza tym trochę "Zbrodni i kary" również Dostojewskiego, naprawdę podobała mi się jej lektura. Jednak w większości byłby to George Orwell z powieści "Na dnie w Paryżu i w Londynie" oraz "Wiwat Aspidistra". Głównie ta ostatnia, sentyment do tej książki jest czymś, z czym jestem mocno związany. Kto stworzył grafikę do waszego najnowszego albumu? Co sądzisz o współpracy z nim? Alex Eckman-Lawn stał za tym. Uważam, że zrobił naprawdę świetną robotę, przy tym wykonując ją profesjonalnie i szybko! Co jest zawsze dużym plusem! Okładki na "Plague of Conscience" oraz "The Fateful Dark" mają tą samą główną postać. Zgaduje, że są połączone tematy cznie, czyż nie? Czy mógłbyś powiedzieć o tym coś więcej? Tak naprawdę nie są połączone, to była tylko źle przemyślana próba stworzenia naszej maskotki. Jednak znowu, zmieniła się perspekty-
wa i dla nas nie był to kierunek, którym chcielibyśmy podążać. Czy "Insurrections Rising" i "Spitting Venom" przetrwały próbę czasu? Uważam, że "Insurrections Rising" brzmi całkiem dobrze, jednak nie jestem w stanie ich ocenić całkiem w obiektywnym sposób, gdyż są moimi albumami. Czy powinniśmy traktować wasze albumy jako jedną dużą historię? Nie ma tu zasad. Możesz je traktować jak tylko chcesz. Dla nas - one wszystkie - są tylko częścią życia tego zespołu, każda płyta na swój sposób doprowadziła do kolejnej, zaś my kontynuujemy tę drogę małymi kroczkami, idąc przed siebie. Co zamierzacie robić w późnym 2019r. i wczesnym 2020r.? Grać wiele koncertów! Co mogę powiedzieć z pewnością, gdyż mamy już wiele z nich zarezerwowanych. Jeśli chcesz być zaangażowany w muzykę tej ery, musisz prowadzić życie trubadura i jest to życie, które uwielbiamy. Tak więc trasy są tym, co zamierzamy robić. Co sądzisz o najnowszym albumie Xentrix? Zaskakujące pytanie! Szczerze nie miałem okazji tego słyszeć, ale nie mam nic przeciwko temu. Niemniej nie jest to zespół, którym się interesuje. Dziękuje za wywiad. Ostatnie słowa należą do was. Dziękuje Tobie za pytania, zaś waszym czytelnikom za poświęcony czas na przeczytanie wywiadu. Mamy nadzieję, że w tym roku, bądź w przyszłym, uda nam się dotrzeć do waszego kraju. Jako kraj pochodzenia moich przodków, czuję, że jest to przeoczenie z mojej strony, że nie miałem jeszcze okazji zagrać u Was koncertu. Jacek Woźniak
Foto: Savage Messiah/Century Media
SAVAGE MESSIAH
59
(śmiech) Myślę, że pająki przy ludziach to niewinne stworzenia. One polują i zabijają, żeby przeżyć a ludzie dla władzy, kasy, żądzy, z zemsty a także zwykłej przyjemności. To nas stawia absolutnie na szczycie łańcucha istot żyjących. Nikt nam nie dorównuje.
Z przymrużeniem oka oraz na poważnie Hunter przyzwyczaił nas już do nieszablonowej twórczości, zarówno w warstwie muzycznej, jak i tekstowej. Na najnowszym albumie "Arachne" jest jednak jeszcze ciekawiej, a Drak pisze o tak wielu wartych uwagi, niepokojących i ważkich sprawach, że było o czym rozmawiać: HMP: Sprawa nie jest nowa, problem nabrzmiewał od wielu lat, ale teraz jest chyba sprzyjający czas ku temu, by wreszcie przer wać zmowę milczenia wokół pedofilii w Kościele. Poruszaliście ten temat wcześniej już kilkakrotnie, choćby w "Armii Boga", teraz mamy "Arachne"? Paweł "Drak" Grzegorczyk: Tak. A w międzyczasie nagraliśmy utwór "NieWesołowski", który znalazł się na płycie "NieWolnOść". Nakręciliśmy również do niego teledysk wspólnie z aktorami olsztyńskiego Teatru im. Stefana Jaracza. Problem poruszamy już od ponad dziesięciu lat. I w końcu mamy
Nie zaskakuje cię, że z jednej strony papież Franciszek walczy z pedofilią w Kościele, przygotowuje kolejne wytyczne czy rozporządzenia mające jej zapobiegać, a nasi dos tojnicy nie chcieli wystąpić w tym dokumen cie? Czyżby wyznawali zasadę, że jeśli o czymś nie mówimy, to tego nie ma? Mam wrażenie, że to co mówi i robi obecny papież nie robi żadnego wrażenia na naszych dostojnikach kościelnych. Może, gdyby to był nasz papież to ktoś by posłuchał. Ale chwileczkę, nasz papież przecież nie mówił. A nie wierzę, że nie wiedział. Musiał wiedzieć. I nic nie zrobił. Skoro Franciszek może to i on by
Foto: Aleksander Ikaniewicz
przełom. "Kler" i dokument braci Sekielskich otworzył puszkę Pandory. Oby tylko spowodowało to konkretne działania. Jeśli nie teraz to kiedy? "Tylko nie mów nikomu" Tomasza i Marka Sekielskich w dwa dni od premiery obejrzało na YouTube ponad 11 milionów ludzi - to też o czymś świadczy. To wstrząsający film, szczególnie w kontekście rozmów z ofiarami molestowania, ciebie też pewnie poruszył? Jeśli kogoś nie poruszy tzn. że ten ktoś ma bardzo poważny problem. Nie mogę powiedzieć jednak, że byłem zaskoczony. Myślę, że większość Polaków słyszała, wie, widzi takie historie od lat. A nawet od wieków. Niestety brak reakcji i ta przerażająca zmowa milczenia jest nie mniej wstrząsająca niż sama zbrodnia. I jak to świadczy o naszym społeczeństwie i nas, ludziach.
60
HUNTER
mógł. Powinien. To jest dopiero cios. Hunter od lat porusza niewygodne i ważkie tematy. Tym razem zabieracie nas w surre alistyczną "podróż w głąb siebie", chcąc pokazać złożoność i nieprzewidywalność ludzkiej natury? Człowiek jest tak skonstruowany, że raczej unika niewygodnych i ciężkich tematów. Zwłaszcza gdy dotyczą jego samego. Odsuwa, zamiata, przenosi winę na innych. I mało kogo to nie dotyczy. Ale unikanie tematów rzadko kiedy prowadzi do ich rozwiązania. O ile oczywiście ma się wrażliwość i empatię a sumienie nie pozwala z tym żyć. Dlatego warto o tym jednak mówić i po prostu samemu się z tym zmierzyć. Zważywszy jednak, że czasem potrafimy być istnymi potworami, to "Arachne" nie jest płytą tylko i wyłącznie o ludziach?
Wśród tych mało pozytywnych obrazów wyróżnia się "Figlarz Bugi", traktujący o bezmyślnym żartownisiu, nie zdającym sobie sprawy z tego, że swymi "żartami" krzy wdzi innych, jeden z bohaterów najbardziej odlotowego komiksu w dorobku Janusza Christy "W krainie borostworów"? Odlotowy to dobre słowo. Zastanawiałem się często czy i co palił Christa tworząc ten komiks, bo odstaje on bardzo od innych. Jest, powiedziałbym, bardzo surrealistyczny. Nasza płyta jest hybrydą. W połowie z przymrużeniem oka, a w drugiej na poważnie. Przy czym ta część z przymrużeniem oka też jest poważna, ale dużo głębiej trzeba pokopać (śmiech). Wszystkie utwory mają swoje inspiracje postaciami realnymi, i do tego w większości żyjącymi obecnie. I bardzo blisko nas. A czasem w nas. To prawda, że chciałeś pierwotnie zatytułować tę płytę "Borostwory", ale reszta zespołu postawiła zdecydowane veto? Nie było zdecydowane właśnie. I dlatego żałuję, że jednak nie przeforsowałem tego pomysłu. Jakoś by to zgryźli (śmiech). Zwłaszcza, że wiele osób uważa, że "Borostwory" byłyby lepszym tytułem. Myślę, że opór wynikał z tego, że nie znali jeszcze większości tekstów w momencie gdy musieliśmy tenże tytuł podać do publicznej wiadomości. Nauczka dla mnie, żeby na przyszłość nie odpuszczać i zaufać intuicji. Widocznie są fanami "Tytusa, Romka i A'Tomka" (śmiech). Od "Kajka i Kokosza" przez "Hobbita"/"Władcę pierścieni" do "Mistrza i Małgorzaty" - mnóstwo na tej płycie literackich inspiracji z najwyższej półki, bo przecież komiksy Christy to również klasyka, a "Szkoła latania" jest nawet na liście lektur obowiązkowych w szkole podstawowej? Naprawdę? Ale super! Bardzo się cieszę. To są bardzo mądre komiksy i bardzo życiowe. Które z wiekiem nie tracą, a wręcz zyskują, gdy człowiek zaczyna rozumieć wszystkie podteksty i życiowe odniesienia. Można dorastać wraz z nimi. Polecam niezależnie od wieku. Nie darowałeś sobie rzecz jasna tak dla siebie typowych zabaw słowem, różnych zbitek czy wieloznaczności - tak już masz, tak piszesz, a słuchacze mają mieć frajdę z doszukiwania się czy w takim "Szata na bal" faktycznie chodzi o szatę, czy może jednak szatana, albo kim jest "SrebrniKomiko Twór" z "O worze"? W pierwszym chodzi i o to i o to. To prawda. Nie mogę się powstrzymać. I muszę tu przyznać, że świetnie się bawię przy tych łamisłówkach. W drugim wypadku sprawa jest dość skomplikowana i jakkolwiek nie chcę odbierać frajdy szukania samemu, zdradzę tylko, że dotyczyło to w dużej mierze przyjaciół, gdy zaczynają się zachowywać irracjonalnie, tworząc pod przykrywką rzeczy nielojalne.
Utwór ma jednak także drugie dno - pazerności. Nie stronisz też od polityki ("Kim"), "Casus Belli" zdaje się dotykać naszego bezlitosnego i bezmyślnego eksploatowania środowiska naturalnego, a "iŻółć" jest o nienawiści w sieci? Ciężko byłoby mi wymienić czego te teksty nie poruszają. Z głównych motywów przewodnich wymieniłbym wycinkę lasów, hejt, niszczenia środowiska i ziemi, pewnej posłanki, ex ministra, zakonnika, ludzipająków i ich sieci, ale też wielu, wielu i innych. Jak myślisz dlaczego w tak zwanym realu jesteśmy zupełnie inni? To ta pozorna anon imowość wyzwala w ludziach najgorsze instynkty, pozwala opluwać innych? Dużo trudniej spojrzeć komuś w oczy i mówić rzeczy, które z taką lekkością przychodzą w zacisznym pokoju, przed monitorem lub w smartfonie. Opluć kogoś, zhejtować, zalać żółcią i frustracją niespełnionych marzeń i marnowanego życia? W bezpośrednim kontakcie? Trzeba mieć odwagę i jaja. Anonimowość zamienia to w tchórzostwo. A zabawne jest to, że w sieci jej nie ma. Jeśli komuś naprawdę ktoś nadepnie na odcisk to znajdzie tego kogoś. I raczej prędzej niż później.
kilku spotkaniach. Ale za to dzienno-nocnych. Tworzyliśmy i aranżowaliśmy. Potem już się zagrzebałem w domu i do tych instrumentalnych form układałem linie wokalne i pod nie pisałem teksty. Następnie ślady powędrowały do Jelonka, który zaaranżował do tych naszych nagrań z sali swoje smyki i nowatorsko - klawisze. A propos brzmienia: poza nagraną w studio Heinricha perkusją całą resztę ścieżek nagraliście sami w warunkach domowych. Dzieje się tak już od czasów "Imperium", tak więc jest to już taka wasza norma, tym bardziej, że sprawdza się brzmieniowo w 100 %? Zgadza się, choć ma to także swoje mroczne strony. W domu ciężko się zmobilizować i czasowo wychodzi to słabo. Dlatego teraz jednak spróbujemy nagrać główne partie w studio. Właśnie po to, żeby był konkretny termin i bat nad głową. Teksty są mroczne, niepokojące i dające do myślenia, ale mamy też na tej płycie potenc jalne hity: wspomnianego już "Figlarza Bugiego" oraz "Saurumana", tylko czy bardziej komercyjne stacje radiowe będą chciały grać
robić. Pewnie w związku z naszym wiekiem (śmiech). No ale pozostajemy w tej kwestii wierni zasadzie, że jak coś nam się podoba i dobrze się z tym czujemy, to gramy. A jeśli nie do końca to przynajmniej próbujemy to tak zmienić, żeby nam się podobało. Na koncertach nie ma już za to żadnych ograniczeń. Na razie macie za sobą mar cową odsłonę trasy promującej "Arachne", teraz koncertów będzie pewnie stopniowo coraz więcej, bo scena to wasze środowisko naturalne? Życzylibyśmy tego sobie, ale to wbrew pozorom nie jest takie proste. Koszty produkcji naszych koncertów nie pozwalają nam grać tam gdzie zechcemy. A chcemy wszędzie. To niestety sprawia, że nie jest ich aż tak dużo. Ale postawiliśmy na to, żeby były jak najlepsze. Zatrudniliśmy najlepszą naszym zdaniem ekipę. Postawiliśmy nie tylko na dźwięk, ale i na światło. Do tego elementy scenografii. Wszystko po to, żeby były one jak najlepsze pod względem technicznym, wizualnym i dźwiękowym. A to są niestety koszty. Poprzednią rozmowę też kończyliśmy w ten
W "NieBanalnym" mieliśmy parafrazę frag mentu "Murów" Jacka Kaczmarskiego, w "Iżółć" sięgnąłeś po fragment "Arahji" Kultu, który po zmianach brzmi: "Nasz kraj podzielony nie jest nawet murem, tylko zwykłym, szarym płotem" - czyli nawet gdy różnimy się brakuje nam klasy? W duszach większości Polaków niestety gra disco polo. A to trudno nazwać klasą. Banalne, prymitywne teksty ku uciesze gawiedzi. Trzy funty ma krzyż, do tego często mylnie użyte. Wiocha, zacofanie, smutek. Potrzebujemy klasy na szybko. I dużo. Jesteśmy bardzo smutnym, sfrustrowanym ale też i skrzywdzonym narodem. Ale tu już wkracza na scenę historia. Czyli "(...) plagowym słowem Polski stała się żółć" i "nie masz, nie masz nadzieje", że zacytuję czarnoleskiego mistrza, na jakąkol wiek poprawę tego stanu rzeczy? Żółć jest bardzo polskim słowem. I nie tylko ze względu na to jak wiele jej mamy w sobie, ale także dlatego, że każda jego litera jest napisana polską czcionką. Może porozmawiamy też w końcu o warstwie muzycznej "Arachne", bo nagraliście bardzo urozmaiconą, ciekawą płytę. To Hunter jaki znamy, ale z drugiej strony w jakby odnowionej wersji - to rezultaty tego, że płyta jest efektem wytężonej pracy was wszystkich, bo nawet jeśli ktoś nie komponował, to miał wpływ na aranżacje czy brzmienie poszczególnych utworów? Warstwa muzyczna powstała na próbach. Tym razem wszystkie utwory stworzyliśmy właśnie w naszej sali. Nikt nie przyniósł gotowych form, jak to wcześniej najczęściej bywało. Do tego opracowaliśmy metodę cichego grania, która pozwoliła nam grać kilkanaście godzin. Wcześniej, na odkręconych na maksa piecach, dawało się wytrzymać zaledwie kilka. To bardzo przyspieszyło pracę. I tak naprawdę wszystko się rozegrało dosłownie na
Foto: Aleksander Ikaniewicz
utwory tak "kontrowersyjnego" zespołu? Nie wierzymy już w to. Antyradio trochę popuszcza i w audycjach autorskich też możemy liczyć na okazjonalną emisję, ale tak, żeby w głównych rozgłośniach wejść na plejlistę i pojawić się w odbiornikach w pracy i samochodach w ciągu dnia to nawet z tak nieszkodliwym utworem jak "Figlarz Bugi" już nie liczymy. Zresztą wasz największy przebój "Kiedy umieram" też nie miał banalnego tekstu w stylu "Dmuchawce, latawce, wiatr", tak więc to w sumie nic nowego? (śmiech) Tak. To smutne. Bo jest wiele wartościowych utworów polskich wykonawców, które nie pojawią się w tych mediach. Szkoda. Słychać w tych utworach, że zaczynaliście od tradycyjnego, melodyjnego metalu - to taki nieświadomy powrót do przeszłości? Tak. Trochę sentymentalni zaczynamy się
sposób, pytałem bowiem o zapowiadaną od lat płytę akustyczną, nad którą wciąż pracu jecie. Ukaże się w końcu, bo póki co, nader regularnie, wydajecie płyty elektryczne cztery w niespełna siedem lat, to niezła średnia? Tak, to nasza płyta widmo (śmiech). Co ciekawe pracujemy nad nią. Nie poddajemy się. Ale tym razem nic nie będę obiecywał. Lepiej jak będzie to niespodzianka niż kolejny falstart. Takie wyjątkowe wydawnictwo akustyczne warto byłoby uświetnić specjalną trasą myślicie o czymś takim, tak dla odmiany tego, czym zajmujecie się już od tylu lat? Jeśli tylko ją nagramy to planów mamy tyle, że ho ho. (śmiech) Wojciech Chamryk
HUNTER
61
...istnieje ogromne prawdopodobieństwo, że w końcu zabrzmisz podobnie... Ravager to niemiecki zespół thrash metalowy, który w moim odczuciu gra stosunkowo dobry thrash. Nie jest on wybitny, w najgorszym wypadku przeciętny, jednak w większości momentów wciąż dobry. Niemniej, o ile muzyka czasami może wydawać się średnia, tak nastawienie oraz podejście zespołu do udzielania wywiadu jest już inną kwestią. Gitarzysta Dario wydaje się mieć to całkiem dobrze opracowane. Pokazuje to, odpowiadając treściwie na moje pytania i jeśli jesteś zainteresowany zespołem, bądź po prostu chcesz przeczytać przykład kolejnego dobrze udzielonego wywiadu, to zapraszam dalej. HMP: Cześć, czy mógłbyś opisać swój zespół w paru zdaniach? Dario: Cześć, Ravager to młody zespół z małego miasta w północnych Niemczech. Jesteśmy piątką przyjaciół grającą coś, co można najlepiej określić jako oldschoolowy thrash metal. Wiele recenzji naszego nowego albumu, "Thrashletics", sugeruje, że brzmienie mamy bardziej w kierunku Bay Area niż nie-
który na naszych nielicznych koncertach był najlepiej przyjmowany, postanowiliśmy dać EPce tytuł po nim. Na płycie tak naprawdę nie ma konceptu opartego na czasie, budzikach czy terroryzmie. Czy mógłbyś podać tytuły innych albumów, które używają "czasu" w tytule bądź jako temat przewodni? Ja podam taki przykład:
su? Nadal otrzymujemy zamówienia na ten album z wielu różnych krajów. Ludzie wciąż kochają słuchać tych utworów na żywo, więc można powiedzieć, że radzi sobie całkiem nieźle. Oczywiście nasza uwaga jest teraz całkowicie skupiona na nowym albumie. Słyszę jeden z motywów stworzonych przez Dark Angel (z "Psychosexuality") w waszym "Unknown Dreams". Aczkolwiek, by być uczciwym, to jest tylko jeden motyw. Ale czy tak naprawdę byliście zainspirowani Dark Angel? Zasadniczo to słyszę trochę podobnie brzmiących riffów też w "Trapped Inside". Czy mógłbyś powiedzieć więcej o waszych muzycznych inspiracjach? Dark Angel raczej nie było inspiracją, riffy do tych kawałków napisałem wspólnie z Marcelem, a jak wspomniałem, nie znam zbyt dobrze tej kapeli i wątpię czy Marcel ich kojarzy. Mógł to być czysty przypadek. Czasami zwracamy sobie na to uwagę, gdy któryś riff zbyt przypomina coś, co znamy, tak żeby ludzie nie pomyśleli, że kopiujemy inne zespoły. Zwykle Marcel przynosi jakieś riffy, nad którymi potem wspólnie pracujemy i tworzymy nowy utwór.
Foto: Ravager
mieckich thrashowych załóg w rodzaju Destruction czy Sodom. Jak zaczęliście? Zaczęliśmy jako zespół po tym jak Marcel, nasz drugi gitarzysta, pod koniec 2014 roku odezwał się do mnie z zapytaniem czy nie chciałbym grać w kapeli. Powiedziałem, że chętnie, a do tego zwróciłem się do kolegi z poprzedniej grupy, Philipa (wokal) i spytałem czy również byłby zainteresowany. Marcel zaprosił dodatkowo Andre (perkusja), grali już wcześniej razem i tak zaczęliśmy jako kwartet. Z początku Andre był basistą, a perkusisty wciąż nie mogliśmy znaleźć. W końcu zdecydował, że zasiądzie za garami, bo zawsze miał ku temu ciągoty. Jakiś czas później Philip i ja na jakimś grillu zapytaliśmy Justusa (bas) czy nie chciałby grać u nas na basie. Co zainspirowało waszą pierwszą EPkę, "Alarm Clock Terror" wydaną w roku 2016? Po tym jak napisaliśmy pierwszy kawałek, chcieliśmy sprawdzić się w studio, żeby zobaczyć jak ludzie przyjmą naszą muzykę. A ponieważ "Alarm Clock Terror" był utworem,
62
RAVAGER
"Time Does Not Heal" autorstwa Dark Angel... Pierwsze co przychodzi mi do głowy to "Persistence Of Time" Anthrax, który nie jest złą płytą, jednak wolę ich wcześniejsze nagrania. Dark Angel nie słuchałem dotąd zbyt dużo, powinienem chyba to nadrobić. Czy czas naprawdę istnieje? Czas jako kon cept jest interesujący sam w sobie, czyż nie? Zgadza się. To coś co zostało wymyślone typowo przez ludzi i istnieje tylko w naszej wyobraźni. "Rzecz", która naprawdę istnieje, to entropia. Czy w waszej opinii pierwsza EPka była sukcesem? Przede wszystkim pomogła nam złapać kontrakt na debiutancką płytę z Iron Shield Records, co jest niemałym sukcesem, zważywszy na to, gdzie znajdujemy się teraz. Rok po EPce wydaliście swój debiutancki album nazwany "Eradicate… Annihilate… Exterminate…". Jak on przetrwał próbę cza-
Zapytam cię jako muzyk, czy w ogóle da się ominąć tworzenia muzyki, która brzmi podobnie do czegoś, co już powstało, skoro mamy skończoną ilość akordów, skal, rytmów i instrumentów? Zawsze znajdzie się jakaś kapela, której udaje się zabrzmieć naprawdę oryginalnie. Nie wiem czy jest na to jakaś matematyczna formuła, ale kiedyś chyba czytałem coś na ten temat i pisali tam, że ilość różnych sposobów na zaaranżowanie dwunastu nut w czasie trzech minut jest o wiele większa niż wiek wszechświata liczony w sekundach. Jeśli jednak grasz pewien rodzaj muzyki, istnieje ogromne prawdopodobieństwo, że w końcu zabrzmisz podobnie do jakiegoś innego zespołu. "The Walking Dead" był zainspirowany serialem o tej samej nazwie? Czy raczej był to ukłon w stronę filmów Romero? Czy mógłbyś powiedzieć więcej o inspiracjach na liryki z debiutu? Inspiracją był serial TV, który Marcel często oglądał. Teksty pozostałych utworów powstały z fascynacji wojną i filmami grozy ale też żoną Marcela, która podczas wakacji zawsze nastawiała budzik. Co chcielibyście zmienić na waszym debiu cie?
Jego brzmienie. Nagrywaliśmy ten album za niewielką kasę, niemniej jednak okazał się on sukcesem i jesteśmy z niego dumni. Poza tym, to może aranżacje w jednym czy dwóch utworach. Kto wykonał grafiki na EPkę i "Eradicate… Annihilate… Exterminate…"? Okładki zrobiła dziewczyna Justusa, Isi, która wykonuje też większość naszych zdjęć. Kanał na Youtubie o nazwie New Wave of Old School Thrash Metal wrzucił twój cały album. Z tego co wiem (z komentarzy), jesteście tego świadomi. Mógłbyś powiedzieć więcej o takim sposobie promocji muzyki? Zapytali nas, czy nie mielibyśmy nic przeciwko, gdyby wrzucili nasz album na Youtube. Powiedzieliśmy, że nie. W tych czasach nie ma sensu zmuszać ludzi do kupowania muzyki. Gdybyśmy tak robili, prawdopodobnie nikt by o nas nie usłyszał. Cały czas odkrywam nowe świetne zespoły na Youtube. Wielu ludzi robi tak samo, później, na tej podstawie decydują czy zakupić płytę albo merch danego zespołu, czy też przyjść na ich koncert i w ten sposób okazać wsparcie. Czy mógłbyś powiedzieć coś więcej na temat produkcji waszego najnowszego albu mu, "Thrashletics", co pominęliście na fil mach z Soundlodge, wrzuconych na waszym kanale Youtube? Nagrywać zaczęliśmy gdy większość materiału była już skomponowana. A ponieważ nasz poprzedni album sprzedał się całkiem nieźle, mieliśmy pieniądze na wynajęcie profesjonalnego studia. To była naprawdę dobra decyzja. Świetnie spędziliśmy czas w studio i Jörg bardzo nam pomagał. Czy mógłbyś porównać wasz debiut do najnowszego albumu? Poza tym, że obydwie płyty nagrał ten sam zespół, to większych podobieństw nie ma. Oczywiście wiele się nauczyliśmy podczas nagrywania debiutu i tę wiedzę wykorzystaliśmy przy tworzeniu "Thrashletics". Czy "Slaughter Of Innocents" był zainspirowany masakrą w M? Lai? Jak zdobyliście informacje o tym wydarzeniu? Czy był to temat zainspirowany przez osadzony w podo-
Foto: Ravager
bnych realiach "Agent Orange"? "Agent Orange" to płyta Sodom, którą prawdopodobnie wszyscy lubią, więc tak, była dla nas inspiracją. Tematyka zawarta na tamtym albumie również miała na nas wpływ. "Slaughter Of Innocents" oparte jest na wspomnianej przez ciebie masakrze, która miała miejsce podczas wojny w Wietnamie. Jest kilka robiących wrażenie filmów dokumentalnych oraz sporo interesujących artykułów w Internecie na ten temat. Czy mógłbyś nam powiedzieć coś więcej czym inspirowaliście się pisząc teksty, poza tymi, które zostały wcześniej wspomniane? Pomysły na teksty czerpiemy z tego co zauważymy, przeczytamy, usłyszymy lub doświadczymy i uznamy, że warto na ten temat napisać utwór. To dlatego mamy na albumie taką różnorodność motywów, od małych niewygód dnia codziennego aż do globalnych katastrof, które zagrażają naszej egzystencji. Motywy z "Kill For Nothing" dla mnie brzmią trochę jak Vio-Lence z ich "Eternal Nightmare" zmieszane z Slayerem? Też wam się tak wydaje? Czy mógłbyś powiedzieć coś więcej o muzycznych inspiracjach na tym albumie? Ciężko nam porównywać się z innymi zespo-
łami, ponieważ jesteśmy z naszą muzyką mocno związani i nie chodzi tylko o przywiązanie do dźwięków, ale ma to związek ze wspomnieniami z sali prób. Nie umiem więc odpowiedzieć na to pytanie, sam zdecyduj. Czerpiemy inspiracje z wielu różnych odmian heavy metalu. Pomiędzy tymi wszystkimi czysto thrashowymi riffami możesz usłyszeć kilka zagrywek, które mogą się kojarzyć z death czy nawet black metalem. Oczywiście w tym wszystkim jest również oldschoolowy heavy metal jak np. w drugiej połowie "Dead Future". Kto stworzył grafikę na "Thrashletics"? Okładkę wykonał Timon Kokott z Timon Kokott Art-work na podstawie naszego wstępnego wyobrażenia o tym, co chcielibyśmy na niej zobaczyć. Uważamy, że końcowy rezultat jest fantastyczny, a Timon jest świetnym gościem we współpracy. Który teledysk Ravager jest waszym ulu bionym? Osobiście stawiam na "Dead Future", głównie dlatego, że to mój ulubiony kawałek. Co zamierzacie robić w 2019? Zagramy każdy koncert, który uda nam się zabookować i będziemy kontynuować pisanie utworów na kolejny album. Co sądzisz o poprzednim roku? Był świetny, zagraliśmy mnóstwo fajnych koncertów i poznaliśmy dużo wspaniałych ludzi. Nagrywanie albumu latem było zdecydowanie jednym z najlepszych momentów zeszłego roku. Dziękuje za wywiad, ostatnie słowa należą do was. Przede wszystkim ogromne podziękowania dla wszystkich, którzy nas wspierają, przychodzą na nasze koncerty i sprawiają, że granie jest doskonałą zabawą! Wspierajcie lokalne kapele i kluby! Oni na was liczą, a w większości, koncerty są w przystępnej cenie. Nie ma więc usprawiedliwienia na siedzenie w domu, nudzenie się i czekanie aż sezon letnich festiwali się rozpocznie. Thrash on!
Foto: Ravager
Jacek Woźniak Tłumaczenie: Paweł Izbicki
RAVAGER
63
"Devil Takes the High Road" jest tego świetnym przykładem Odpowiedział mi tak basista i wokalista Ryan Waste, spytany o wybory estetyczne na okładce ich najnowszego oraz niedawno wydanego albumu, "Axestasy". Zapewne fanom bardziej heavy metalowych zakątków nie muszę przedstawiać tej amerykańskiej kapeli, jednak czuję, że wśród czytelników są osoby, którzy nie do końca kojarzą furię wyzierającą z albumów BAT. I w tym pomoże mi wcześniej wymieniony Ryan, który opowie o historii zespołu. Zapraszam. HMP: Cześć, na początek czy mógłbyś opisać swoją muzykę? Ryan Waste: Prymitywny heavy metal, bezpośredni, bez jakiś fanaberii, prosto w twarz i przez czaszkę. Dlaczego nazwałeś swój zespół BAT. Lubię jednoczłonowe nazwy dla zespołów, mają w sobie mocne uderzenie. Wiele zespołów, które słuchałem dorastając, miały nazwę złożoną z jednego słowa i nie mógłbym sobie darować żeby BAT nie podążył tą ścieżką. Jest ono mocne i złe, tak jak my. Jak się spotkaliście? Poznałem naszego perkusistę Felixa na wystę-pie Municipal Waste w 2007 roku, w Austin, Texas. Z tego co prawdopodobnie
był waszym pierwszym wydanym materiałem? Jak duży wpływ miał na was Motörhead? Wydaliśmy demo nazwane "Primitive Age" w roku 2013 na kasecie i to był nasz pierwszy materiał. Zawierał on pięć oryginalnych utworów. Zinterpretowaliśmy "Speedfreak" na naszym pierwszym występie wraz z "Into Crypts of Rays" Celtic Frost. Russ Tripping z brytyjskiego Satan nagrał nasz cały występ, który graliśmy na ich otwarcie, jako nasze pierwsze trzy koncerty. "Speedfreak" wyszedł nieźle, więc wrzuciliśmy go do internetu jako hołd dla Lemmy'ego, kiedy on umarł… tak więc nie było to nigdy oficjalne wydanie, tylko hołd. Motörhead jest dla mnie największą inspiracją, nie tylko muzycznie, ale także estetycznie z grafikami oraz sposobem życia.
Foto: BAT
wiesz, to grał on wcześniej w DRI w latach 80. i słyszał porównanie pomiędzy tymi dwoma zespołami i chciał sprawdzić nasz zespół. Szybko doszliśmy do porozumienia i staliśmy się przyjaciółmi. Gadaliśmy na temat robienia projektu razem, jednak nie stworzyliśmy nic przed rokiem 2012. Znałem naszego gitarzystę Nicka od roki 2004, od czasu kiedy przeniósł się do Richmond, Virginia, gdzie w roku 2008 rozkręciliśmy heavy metalowy zespół zwany Volture. Wiedzieliśmy, że będzie pasował do BAT i w momencie, w którym on wszedł do BAT, zdecydowaliśmy się, że będzie to prawdziwy zespół złożony z nas trzech, a nie tylko projekt. Czy cover utworu "Speedfreak" Motörhead
64
BAT
Miałem przyjemność spotkać się z Lemmym ponad dziesięć lat temu. Nalał mi drinka, porozmawiał ze mną i puścił ich najnowszym album w tamtym czasie, którym był "Motörizer" przed publikacją. Byłem naprawdę wdzięczny mu za to, że poświęcił uwagę mojej opinii. Widziałem jak traktował swoich przyjaciół, fanów i kogokolwiek kto wszedł do jego pokoju jako, zachowywał się jak gentleman, co zostawiło na mnie ogromne wrażenie. Nigdy już nie będzie kolejnego Motörhead, my możemy tylko aspirować do naszej własnej drogi do chwały. Jeśli miałbyś porównać waszą muzykę do jednego albumu Motörhead, to który by to był?
Nie ma pojedynczego albumu, który mógłbym porównać do BAT, ponieważ ogółem czerpiemy elementy z całej dyskografii Motörhead. Wymienię natomiast album, który jest świetny, ale nie dostał dostatecznej uwagi i jest to "Another Perfect Day". Nie powiedziałbym, że BAT brzmi jak ten album, ponieważ jesteśmy bardziej inspirowani okresem Fast Eddiego, jednak ta płyta często jest grana w moim domu. Wasz debiut został wydany w roku 2016. Co mógłbyś powiedzieć o nim trzy lata po wydaniu? Czy był on udany? Jestem bardzo dumny z "Wings of Chains". Pokazał on wczesny materiał w sposób, w który demo nie było w stanie zademonstrować. Tak było dzięki temu, że graliśmy te utwory na żywo w klubach przed nagraniem tego albumu, gdzie demo było tak naprawdę nagrane w czasie przed jakimkolwiek występem lub trasą. Oswoiliśmy się z nimi i czuliśmy się bardziej pewni w studiu. Ludzie zaczęli się interesować zespołem w momencie wydania debiutu, więc z tego co mi się wydaje, jest to sukces. Czy mógłbyś opisać zawartość waszego debiutanckiego albumu? Utwory "Rule of the Beast" oraz "Code Rude" były pierwszymi, które napisaliśmy. Były one na demie wraz z "Total Wreckage", "Primitive Age" oraz "BAT". Fajnie było je nagrać ponownie na długograja z lepszą produkcją i po długim marynowaniu ich na żywo. "Condemner" został napisany w studiu. Co do "Ritual Fool", to miałem napisane teksty wcześniej, potem pozbieraliśmy całość w studiu na debiut. Dlatego też chciałem później nagrać ten utwór na "Axestasy". "Cruel Discipline", "Master of The Skies" i "Bloodhounds" graliśmy na żywo przez jakiś czas i były one już ważną częścią naszego setu. "Wings of Chains" i "You Die" były relatywnie nowe w tamtym czasie, jednak okazały się być moimi ulubionymi na tym albumie. Sam album powstał jako integralna całość bez zapychaczy i sądzę, że to osiągnęliśmy. Czy mógłbyś opisać proces produkcyjny na waszej najnowszej EPce, nazwanej "Axestasy"? Gdzie, jak i z kim pracowaliście nad tym albumem? Proces nagrywania perkusji, gitar oraz basu dokonaliśmy w Austin, Texas, w Emphatic Audio ze starym przyjacielem Felixa, Stuartem Lautrencem. Nagraliśmy solówki gitarowe i wokale w Richmond VA, w studiu w moim sąsiedztwie, nazwanym Minimum Wage, wraz z moim starym znajomym, Lance
Koehlerem. Zadzwoniłem do Slasher Dave'a z Acid Witch żeby wrzucił parę syntezatorów i sampli do utworów pomiędzy stroną B, włączając to łamiący się lód na "ICE", starożytne chórki przed "Ritual Fool" oraz motyw starej taśmy video na "Slash of the Blade". To wszystko zostało zmiksowane i poddane masteringowi w Florydzie przez Roba Caldwella, zaś nadzorowany przeze mnie jako realizatora dźwięku. Co zainspirowało tematy liryczne na EPce? Na większości utworów najpierw tworzę tekst, zanim zacznę pisać muzykę. Dla EPki chciałem mieć stronę A gorącą, zaś B zimną. Dlatego "Wild Fever" jest na A. zaś "ICE" na B. To daje naszej muzyce zarówno dotyk ognia, jak i lodu. "Axestasy" samo w sobie jest opowieścią grozy, która opowiada o dziewczynie z grafiki albumu, która jest bardzo pociągającą, ale i morderczą partią. Utwór "Long Live the Lew" to "Code Rude Part 2", który pomaga nam z naszym bardziej punkowym podejściem, który zawsze przeplata się z surowością naszego prymitywnego heavy metalu. Czy mógłbyś porównać "Axestasy" do waszego debiutu? Pomimo tego, że jest krótszy, to jest bardziej dynamiczny. Nigdy wcześniej nie graliśmy tak wolno jak na "ICE", czy nie poszliśmy tak melodycznie z gitarami jak na "Wild Fever". Utwór "Axestasy" pokazuje bardziej złożoną strukturę wraz z motywami zagranymi na syntezatorach, które zaskakują ludzi. Jedynym bezpośrednim utworem jest "Long Live the Lewd", jednak było to z naszej strony zamierzone działanie. Z tego co widzę, to wzięliście "Ritual Fool" z waszego debiutu i nagraliście ponownie na EPce. Czy mógłbyś porównać obie te wer sje? Wersja z EPki jest przedstawieniem sposobu, jaki gramy ten utwór na żywo. Jak wspomniałem wcześniej, oryginalnie zostało to nagrane w studiu na "Wings of Chains". Miałem trochę tekstu, powiedziałem Felixowi by dorzucił parę motywów perkusyjnych, zaś my dopisaliśmy gitary. Nie graliśmy tego na żywo
Foto: BAT
przed nagraniem na "Wings of Chains". Tak więc po tym jak ograliśmy to na koncertach, uznaliśmy że chcemy nagrać teraz właściwą wersję tego. Okładka na "Axestasy" ma coś estetyki zespołów NWOBHM, ten monochromaty czny motyw przypomina mi okładkę z albu mu "Devil Takes The High Road" zespołu Traitor's Gate oraz "Mythical and Magical" Pagan Altar. Kto stworzył grafikę na ten album? Czy możesz powiedzieć coś więcej o niej? Jestem wielkim fanem NWOBHM oraz prostoty w sztuce. "Devil Takes the High Road" jest tego świetnym przykładem. Być może to miałem na myśli kiedy wybierałem kolor tła. Grafik, Dave English jest moim bliskim przyjacielem oraz ulubionym tatuażystą. Zrobił na mnie wiele tatuaży, podczas tworzenia których zawsze włączam mu podziemny heavy metal. Myślę, że oddał to na okładce. Czy wasza kolejna EPka będzie również zawierała kobiece plecy na okładce? Kobieta na okładce została również sportre-
towana na singlu "Cruel Discipline", tak więc jest spora szansa, że pojawi się ona ponownie. Jest ona siłą, z którą należy się liczyć. Tyłek jest bardzo ważny dla mnie. Oryginalny artysta na "Cruel Discipline", Andrei Bouzikov rysował to ponad dziesięć razy. Grafikowi na "Axestasy" Dave English udało się uchwycić pośladki już za drugim razem. Co sądzicie o Hells Headbangers Records? Jest to rodzinny interes, łatwo możesz sie o tym przekonać. Wydaje się bardziej jako przyjaźń i to jest to, co mi się w tym podoba. Oni dają nam wolną rękę jeśli chodzi o prezencję i brzmienie, czego nie miałbym w inny sposób. Co zamierzacie robić w późnym 2019r.? Zamierzamy grać więcej występów. Felix na chwilę trochę przystopował z graniem na perkusji by zająć się bardziej sprawami rodzinnymi i obowiązkami wynikającymi z pracy, nie chciał nas do tego powtrzymać. On żyje bardzo daleko od Nicka i mnie, mieszka w Teksasie, zaś my w Virginii. Nie moglibyśmy mieć próby jako pełny zespół i musieliśmy odrzucać wiele ofert koncertowych. Jesteśmy wciąż naprawdę dobrymi przyjaciółmi, jednak na poprzedni rok wzięliśmy na perkusję naszego przyjaciela Chrisa Marshalla. Uderza twardo, rozumie styl i robi naprawdę dobrą robotę za zestawem perkusyjnym. Tak więc zobaczysz nas w Europie wkrótce, z rockowym koncertem blisko Ciebie! Co sądzisz o minionym roku? Patrzę tylko w przyszłość. Zawsze staram się robić więcej. Wymień mi swój ulubiony film z nietoperza mi... "The Devil Bat" z Bela Lugosi... Dziękuje za wywiad, ostatnie słowa należą do Ciebie. Dziękuje za waszą cierpliwość podczas oczekiwania na ten wywiad! Mała ciekawostka, jestem w połowie Polakiem ze strony ojca. Stay heavy and Long Live the Lewd! Jacek Woźniak
Foto: BAT
BAT
65
Do trzech razy sztuka Można już było pomyśleć, że trzeci album Empheris nigdy się nie ukaże, tym bardziej, że zespół kilkakrotnie podejmował próby jego nagrania, ale zawsze bez powodzenia. Jednak faktycznie do trzech razy sztuka i "The Return Of Derelict Gods" w końcu stał się faktem - dostępny póki co w formie promówek, ale już od 1. kwietnia na CD, dzięki Old Temple. To bez wątpienia najlepsza płyta warszawskiej formacji i black/thrash na najwyższym poziomie, a o mozolnej drodze do jej nagrania, problemach z międzynarodowym składem i wielu innych ciekawych sprawach opowie nam wokalista Adrian: HMP: Wasza poboczna dyskografia powiększa się w tempie zbliżonym - jak na nasze realia - do osiągnięć Nunslaughter czy Sabbath, ale bez większego ryzyka mogę stwierdzić, że pod względem studyjnych albumów stanęliście w miejscu, bowiem "Regain Heaven" ukazał się ponad 10 lat temu. Co zdopingowało was do intensyfikacji procesu, zwieńczonego nagraniem i wydaniem "The Return Of Derelict Gods"? Adrian: Witaj Wojtek! Wymienione kapele mają tych materiałów zdecydowanie więcej, tak też w ilości pełnych albumów nie dorastamy im do pięt. Historia "The Return Of De-
które są aktywne, koncertują, coś nawet od czasu do czasu wydają, ale premierowe albumy w ich przypadku to już prehistoria? (śmiech) (Śmiech), byłoby fajnie być Possessed czy Dark Angel, jesteśmy jednak Empheris i mamy swoje własne piekło! Tak więc jest już kolejna płyta i pojawiają się powoli plany związane z jej następcą. Mam nadzieję, że nie będzie to trwało kolejną dekadę. (śmiech) Jest też jednak niewątpliwy plus takiej sytuacji, bo przecież już dawno mogliście skompilować dwa-trzy długogrające krążki z nume-
Foto: Empheris
relict Gods" jest dość zawiła, wszak na przestrzeni minionej dekady przystępowaliśmy do nagrania kolejnej płyty aż trzy razy. W 2007 zostały nagrane bębny na dwupłytowy album, były jakieś ścieżkir gitary, etc., jednak materiał wylądował w koszu. Później jakoś w 2014 powstał kolejny materiał, który miał ukazać się pod tym tytułem, jednakże jako zespół mieliśmy w nim udział "szczątkowy"- co znaczy tyle, że został on skomponowany i nagrany przez Wita. Nie spodobał nam się ten stuff, wkrótce też Wit opuścił zespół i wydał to jako Eris "Alea Discordia". Minęło kolejnych parę lat i w nowym składzie nagraliśmy w końcu "The Return Of Derelict Gods". Do trzech razy sztuka. Nie obawialiście się, że z każdym kolejnym rokiem będzie z tym coraz trudniej i w końcu będziecie niczym Possessed czy Dark Angel,
66
EMPHERIS
rów publikowanych na splitach czy demówkach, zresztą w przeszłości wydawaliście już takie materiały, ale najwidoczniej nie chcieliście iść na łatwiznę - ten trzeci album miał być prawdziwym ciosem między oczy, prezentacją świeżutkich utworów, a nie odgrze waniem staroci? Nagrywanie splitów, EPek, itd. to zupełnie inna bajka jak nagranie spójnego albumu. Kompilowanie takich nagrań i wydawanie jako całej płyty to rzecz absolutnie niedopuszczalna. Pełniak musi być materiałem absolutnie premierowym i jednolitym, musi też być kolejnym krokiem na drodze zespołu. Pozostałe wydawnictwa to zwykłe próby własnych możliwości. Uwielbiamy obie formy ekspresji i w obu świetnie się odnajdujemy. Jest coś z prawdy w tych twierdzeniach, że trzecia płyta to być albo nie być i przełomo-
wy moment dla każdego zespołu, czy też w przypadku podziemnej grupy wygląda to zupełnie inaczej? My trzecią płytę nagrywaliśmy trzy razy przez ponad dekadę z trzema różnymi materiałami, więc zdecydowanie jest to dla nas przełom! Dodajmy: przełom, który spotkał nas po trzykroć. No i rzeczą oczywistą jest, że "magia trzeciej płyty" sprawdza się praktycznie zawsze. Debiut musi być mocny, ma za zadanie zwrócić uwagę. Sukcesor musi mu co najmniej sprostać i podtrzymać stworzoną markę. Natomiast "trójeczka" musi to wszystko przebić. Czy sprawdza się to w przypadku podziemnej grupy? Posłuchaj "The Return…" i oceń. Mnie brak dystansu z przyczyn oczywistych. Prac nad tą płytą nie ułatwiały wam też pewnie ciągłe zmiany składu, które zresztą nie zakończyły się po jej nagraniu? Dokładnie, po zakończeniu nagrań pożegnaliśmy się z Giorgim. Bardzo nam pomógł, niestety dalsza nasza współpraca nie mogła trwać dłużej. "Nie ten kierunek ekstremy", że się tak wyrażę. Gruzin, wcześniej Rosjanka, Argentyńczyk - iście międzynarodowe towarzystwo i z jednej strony fajna sprawa, ale z drugiej pewnie też problemy, bo te wszystkie wizy, prawa pobytu, etc. potrafią pewnie dać się we znaki i nieźle utrudniać życie/aktywność muzyczną? Zgadza się, mieliśmy w związku z tak międzynarodowym składem powracające co jakiś czas problemy, o których wspominasz. Zdarzały się przekładane próby, czy nawet rezygnacja z kilku koncertów. W pewnym momencie cholernie ciężko było nad tym wszystkim zapanować i naprawdę nie wiem jakim cudem to wszystko udało nam się przetrwać, nie rozwiązując w cholerę tego zespołu. Niemniej chyba musiało się to wszystko wydarzyć w taki właśnie sposób, żebyśmy mogli znaleźć się w miejscu, w którym jesteśmy aktualnie. Mylę się, czy też po stopniowym wzmocnie niu Empheris przez "frakcję płocką" zespół odżył, a wy z Bonifem, jedyni z oryginalnego składu, zyskaliście nową energię? Na pewno! Nowi ludzie w składzie to zawsze powiew świeżości, nowe spojrzenie i masa pomysłów. Jednakże fajnie byłoby mieć skład stały na 100%, taki na który można liczyć zawsze i w każdej sytuacji. Z tym niestety zawsze są problemy w przypadku zespołów o jasno sprecyzowanym celu. Empheris ma jasno określone zadanie, wiemy jak ma wyglądać twórczość tego co kryje się pod tą nazwą i w tę właśnie stronę zdążamy. Wypada się tylko cieszyć faktem, że aktualnie każdy z nas patrzy w tę samą stronę. Mieliście jakieś założenia pracując nad kole jnymi utworami, czy też nie zaprzątaliście sobie niczym takim głów? W zasadzie założeniem było nagranie spójnego materiału, o odpowiedniej atmosferze. Głównym architektem był tym razem Tomasz, poszczególne puzzle przynoszone przez niego układaliśmy podczas prób. Szymon kładł bębny, Bonif bas, Giorgi kombinował z druga gitarą, ja krzyczałem i tak to szło. Raczej pod tym względem nie działo się nic sensacyjnego, czy nadprzyrodzonego. Słyszę tu jednak więcej blacku, mniej thra-
shu, tak jakby proporcje pomiędzy tymi dwiema składowymi waszego stylu przesunęły się na korzyść tego pierwszego elemen tu? Rzeczywiście, pojawiło się więcej smolistych elementów, muzyka stała się przez to bardziej brutalna, ale też w mojej ocenie bardziej zwarta, że tak to ujmę. Każdy kolejny numer na "The Return…" jest konsekwencją poprzedniego. Na pewno tej płyty można słuchać jak jednego kawałka od początku do końca. Czyli skład jest obecnie w 3/5 inny niż na pierwszych płytach, ale styl generalnie pozostał ten sam, w ogólnych założeniach niezmienny niczym wzorzec metra? Styl? Trochę nam włosy posiwiały, ale wciąż zapieprzamy w skórach, t-shirtach ulubionych kapel, itd. Pod tym względem nic się nie zmienia. Co do składu to wiesz jak jest - nie chcę już deklarować, że "w tym składzie to na zawsze", bo to "na zawsze" nie zdaje egzaminu. Fakty są takie, że stabilny skład to najlepsze co może spotkać zespół. Skład, który utrzyma się dekadę w niezmienionym stanie może dosłownie wszystko. To niestety rzadkość i póki co nas nie dotyczy. Co do muzyki to cały czas mieści się ona w konwencji black/thrash, raz jest bardziej brutalnie - raz bardziej "klimatycznie" - pod tymi względami nic się nie zmieniło od naszego debiutu. Chyba zbyt wiele zespołów, pod pretekstem eksperymentów i artystycznego rozwoju, rozmienia się na drobne, nawet jeśli nie są to grupy związane kontraktami z dużymi wytwórniami - dziwne to, ale prawdziwe i pewnie też obserwujecie takie postawy wśród bliższych i dalszych znajomków z branży? Oczywiście, zdarzają się zespoły, które zaczynają od pełnego szczerych intencji black, czy death metalu, zdobywają rzeszę maniaków, dum-nie kroczą pod czarnym sztandarem, by w kulminacyjnym momencie dać ciała i zaprzepaścić cały swój dorobek na rzecz szeleszczących banknotów nazywanych dla niepoznaki rozwojem artystycznym. Mówiąc o "dużych nazwach" wypada w tym miejscu wymienić kapelki takie jak Samael, Paradise Lost czy Therion, które w oczach wielu fanów zdezerterowały z pola bitwy. Co do zespołów z mniejszego poletka sytuacja wygląda analogicznie: nie udało się z tej strony, to może zagramy inaczej? To nie jest rozwój (identycznie, jak w wypadku w/w grup), ale świadoma zmiana stylu, przy jednoczesnym, kurczowym trzymaniu się zapewniającej sukces nazwy. Nazwy (dodajmy) wykutej w zupełnie innej kuźni. Mamy teraz tendencję do maksymalnego udziwniania muzyki, nawet tej najbardziej ekstremalnej. U was jednak idzie to w zupełnie innym kierunku, bo skrzypce czy wiolonczelę wykorzystywaliście w aranżacjach kiedyś, teraz wolicie grać jak najostrzej i najprościej? Zaraz, chwila! Skrzypce i wiolonczela? Owszem - takie cuda pojawiły się incydentalnie w jednym czy dwóch kawałkach na sto jakie nagraliśmy. To były "plamy" podkreślające jakiś tam zamysł, generalnie nasza muzyka bazuje na tradycyjnym dla gatunku instrumentarium. Staramy się grać prosto - to fakt, ale od strony technicznej jest to coraz bardziej skomplikowane. Wiesz, Bathory i Venom to drogowskaz, tam idziemy. Po drodze pojawiają się
Foto: Empheris
inne wpływy, inspiracje - niekoniecznie muzyczne, ale takie dla których określenia wystarcza nam gitara, bas, bębny i wokal. I tak: jesteśmy ograniczonymi betonami w tym względzie, nie poradzisz!
nie unosił się słodki zapach ziołowego dymu… Old Temple zawsze był blisko nas i skoro w końcu nowy materiał ukazał się pod skrzydłami tego labela, znaczy to tyle, że jesteśmy "u siebie" hehe.
Nagrywaliście w JNS Studio u Pawła "Janosa" Grabowskiego - brzmienie "The Return Of Derelict Gods" potwierdza, że był to dobry wybór, zresztą zbytnio nie ryzykowal iście, wiedząc z kim przez lata pracował, nie tylko z metalowych zespołów? Janos to doświadczony zawodnik, spod jego ręki wyszło sporo potężnie brzmiących tytułów. My wiedzieliśmy jak ma brzmieć nasz materiał, on wiedział jak to brzmienie uzyskać - trudno o lepszy układ.
Czyli to trzyutworowe promo na Bandcampie oraz YouTube nie spełniło swej głównej roli - tyle, że fani metalu mogli posłuchać solidnej próbki waszej nowej płyty? Jeśli masz na myśli podpisanie lukratywnego kontraktu ze znaną wytwórnią to obawiam się, że umieszczanie swoich materiałów na bandcamp, czy YouTube w tym celu można porównać do próby łowienia ryb w basenie. To na pewno dobra forma promocji pomocna zespołom, ale promil tych, które dzięki tym kanałom podpisały jakąś konkretną umowę jest chyba znikomy. My rozesłaliśmy trochę wici do labeli, postawiliśmy jednak na sprawdzony sposób: maile/listy do znajomych czy właśnie telefon do Eryka: "wydasz ten Empheris?" -"Jo! Dawaj!". I tyle.
Demówki czy nagrania z prób na splity to też fajna sprawa, ale przy płycie nie ma co bawić się w półśrodki - dwie wcześniejsze zarejestrowaliście w DBX, tak więc już wtedy wychodziliście z założenia, że może to być surowe, oldschoolowe w sensie muzycznym, ale dobrze brzmiące? Tak, dwie wcześniejsze płyty nagraliśmy w DBX. Tam powstało też kilka innych naszych nagrań. Atmosfera w tym miejscu zawsze była jednak luźna i pozbawiona przesadnego spinania pośladów. Oczywiście brzmienie materiału to sprawa priorytetowa. Rzecz w tym, że gówniane brzmienie może spieprzyć najlepszy riff i odwrotnie: dobrze brzmiący "gówniany riff" może być po prostu dobry. Osobną sprawą jest to czym dla kogo jest "dobre brzmienie", ale od tego są już w każdym studio odpowiedni (bardziej lub mniej) ludzie. Nagrania poszły dość sprawnie, po nich miks, master i najtrudniejszy moment - płyta jest gotowa i co dalej? Ale zdaje się, że nie czekaliście zbyt długo na wydawcę, bo Old Temple przebił konkurencję, oferując najlep sze warunki? (śmiech) Nagrania i miks poszły sprawnie. Przy okazji sporo się nauczyliśmy, bo czym innym jest nagrywanie EP-ek czy splitów, a czym innym pełna płyta. A takiej nie nagrywaliśmy od roku 2006, zmieniło się więcej niż wiele rzeczy związanych z samym nagrywaniem, ale też nasze podejście. W studio nie było tym razem "zawsze pełnej" skrzynki piwa, a w powietrzu
Ponoć wytwórnie płytowe nie są teraz już zespołom do niczego potrzebne, ale w realiach podziemnych znowu wygląda to nieco inaczej i takie wsparcie, szczególnie jeśli mowa o zaufanych, oddanych temu co robią w 120 % ludziach, jest wam bardzo potrzebne, nawet jeśli nie ma z tego wielkich/żadnych pieniędzy? Czy wytwórnie nie są już zespołom do niczego potrzebne? Przepraszam, co proszę? Zapewne można wydać samemu płytę, samemu ją sprzedać i samemu kupić - świat zna rozmaite kurioza. Oczywiście z wydania płyty kasy nie ma, zespół, któremu wytwórnia pokryje koszty nagrania może mienić się szczęśliwym, jak jeszcze do tego zagwarantuje jakieś koncerty (trasy!?) to już pełnia szczęścia. Naturalną rzeczą jest również to, że bez tych wszystkich ludzi przychodzących na koncerty, kupujących płyty, koszulki, cały ten bałagan nie miałby najmniejszego sensu. Wiele razy czytałem w wywiadach, jak zespoły deklarują, że w pierwszym rzędzie "grają dla siebie" - to oczywista bzdura (lub mówiąc parlamentarnie "półprawda"). Można grać "dla siebie", ale odbiorcami tego są maniacy. I mam tu na myśli nie tych od kciuka na fejsbuku, ale prawdziwi metalowcy, którzy przychodzą na koncerty i
EMPHERIS
67
HMP: Cześć! Czy mógłbyś opisać swoją muzyką w paru, krótkich zdaniach na początek? Felipe Alvarado: Cześć. Dziękuje za możliwość udzielenia tego wywiadu. Chcielibyśmy opisać naszą muzykę jako zdalnie kierowane rakiety, lecące z hiper prędkością w celu siania zniszczenia. Co inspiruje was jako muzyków? Jesteśmy inspirowany przez nasz obowiązek, którym jest pokazanie światu wszystkich tych okropności, spowodowanych przez ludzkość, jak i skłonienie do myślenia przez thrash metal, który gramy. W miarę upływu czasu ten świat staje się coraz zimniejszy i smutniejszy. Z tego powodu chcieliśmy pokazać ludziom, którzy są zainteresowany naszą muzyką, to, że oni mają jakiś cel, i jeśli nie będą o niego walczyć, to zobaczą tylko życie, mijające przed ich oczyma. Foto: Empheris
wspierają całe to podziemie. To dzięki nim ten organizm oddycha. Na pierwszy ogień pójdzie wersja CD, a co z nośnikami analogowymi? Kasety wydajecie regularnie, ale póki co na winylu z waszym logu ukazywały się tylko splity i EP-ki - liczycie, że przy trzecim albumie wreszcie się to zmieni? Trudno powiedzieć. Oczywiście bardzo byśmy chcieli, żeby ten pełniak ukazał się na winylu. Czy to nastąpi? Nie wiem - w chwili gdy odpowiadam na to pytanie nie ukazała się jeszcze płyta CD. Wydanie kasety jest myślę kwestią czasu. Ponoć podziemni wydawcy, dzięki którym winyl tak naprawdę przetrwał najgorszą dekadę przełomu drugiej połowy lat 90. i dwu tysięcznych, mają teraz ogromne problemy, bo tzw. majorsi znowu tłoczą co niemiara, przez co kolejki do tłoczni są gigantyczne - to kolejny paradoks naszych czasów? To temat rzeka Wojtku. Powrót czarnych krążków to wynik popytu wśród hipsterskiej młodzieżówki z jednej strony i bogatych (onegdaj zbuntowanych) dziadów w średnim wieku, którym na stare lata zachciało się polansować kolekcją LP's przed równie zramolałymi kolegami z korporacji. Jest popyt - jest podaż, rynek nie znosi próżni. Labele tłoczą placki na potęgę, reedycje reedycji i reedycje tych reedycji to już norma zasadniczo. I w sumie spoko pomijając śrubowanie cen do rozmiarów inflacji w Zimbabwe. Ale to nie będzie prima aprilis, mimo tego, że premierę zapowiedzieliście na 1. kwietnia, "The Return Of Derelict Gods" ukaże się na pewno? (śmiech) Oczywiście że to żart - żadnej płyty nie ma i nie będzie, ileż to razy już ją zapowiadaliśmy? (śmiech) No tak, walentynki czy Dzień Kobiet niezbyt by tu w sumie pasowały... Zamierzacie też zintensyfikować działalność koncertową - z nową płytą chce się grać, to dobra okazja do ruszenia się poza Warszawę? Dokładnie, parę koncertów na ten rok mamy już w planach, podobnie jak kolejne wydawnictwo splitowe, które nagramy późną wiosną 2019. W Warszawie swoją drogą gramy rzad-
68
EMPHERIS
ko, lepiej rozprostować kości gdzieś dalej od miejsca zamieszkania - dla przynajmniej połowy składu tego zespołu. Zaczniecie towarzysząc Romanowi Kostrzewskiemu i jego odsłonie Kata, ale pewnie gdy płyta będzie już dostępna to tych koncertów będzie więcej? 13 kwietnia gramy z Kat & RK + Nomad w Opocznie, następnie w maju z The Negation i Chanid w Warszawie i potem we wrześniu mała traska w towarzystwie rosyjskiego Tiran. Mieliśmy w maju zagrać kilka koncertów właśnie w Rosji, ale obecnie chyba łatwiej wygrać sześć razy z rzędu w ruską ruletkę niż dostać się do tego kraju na ludzkich warunkach. Wszystko przez jebaną politykę: wizy, wizy transferowe, wizy turystyczne, opłaty agencyjne, itd. Zrezygnowaliśmy mimo faktu, że docierając na miejsce - warunki były perfekcyjne. Tyle, że dostać się tam można tylko topiąc w chuj kasy. Niestety - nie defekujemy tą kasą. Licząc kilka lat pod poprzednią nazwą Eris to w przyszłym roku będziecie świętować ćwierć wieku na scenie - ładny jubileusz, zważywszy na to, że byliście aktywni przez cały ten czas. Możecie więc pokusić się na zakończenie o podsumowanie tych lat: było warto? Na koniec małe sprostowanie: w obecnym składzie Empheris nie ma nikogo, kto tworzył Eris - pierwszy materiał jaki nagrał Empheris, miał w składzie jednego członka tamtego zespołu. Była to w pewnym sensie kontynuacja tamtego Eris, ale kopiąc głębiej nie mamy ze sobą nic wspólnego. Empheris istnieje więc od roku 2003, a może zaryzykuję stwierdzenie, że dopiero startujemy? Czy było warto? Nie. Absolutnie nie było. Zamiast śmigać po pracy na próbę, czy grać koncerty w różnych miejscach, poznawać nowych ludzi, świat i życie - można przecież oglądać w TV "Taniec z gwiazdami", a w weekend iść na obiad do teściowej. Tak… strasznie zjebane życie prowadzimy. Absolutnie nie warto! I do tego ten hałas… Wojciech Chamryk
Zaczęliście w roku 2013, to prawda? Mógłbyś powiedzieć więcej o waszym początku i pierwszym demie, zatytułowanym "Chambers of Pain"? To prawda, był to pierwszy materiał, nad którym pracowaliśmy. Demo z czterema utworami i jednym kawałkiem bonusowym. To demo pozwoliło nam zagrać pierwszy koncert, zagrać poza V Regionem (cbodzi tu o Valparaiso - przyp. red.) i dało nam motywację do tworzenia muzyki w lepszej jakości. Czy zamierzacie nagrać ponownie utwory z "Chambers of Pain" (poza "Pursuit of Chaos", które zostało również zamieszczone na waszym debiucie)? Zasadniczo to "Desert Awaits" również został ponownie nagrany, ale ze zmienionym tytułem na "Desert Ways". Nie chcemy jednak ponownie nagrywać większej ilości utworów z dem, ponieważ zamknęliśmy tamten rozdział z naszego życia wraz z debiutem, "Misconception", od tego miejsca będziesz od naszego zespołu słyszał tylko nowe utwory. Co sądzisz o "Split!" z Parkcrest z roku 2015? Co sądzisz o tym zespole? Ten split był bardzo ważny, ponieważ byliśmy w stanie połączyć się z młodym duchem nowej generacji thrash metalu w Chile. Jesteśmy przyjaciółmi z Parkcrest i uważamy, że są zespołem, który zawsze idzie naprzód, dorasta i wprowadza innowacje w swojej muzyce. Poza tym są bardzo skromni zawodowo, zaś prywatnie są świetnymi ludźmi. Definitywnie powinieneś sprawdzić ich muzykę! Mógłbyś powiedzieć nam jak możemy zdobyć/ posłuchać waszych poprzednich dzieł (przed "Misconception"), jeśli jest to możli-
Samodoskonalenie się Personalnie jako wykonujący obowiązki dziennikarza muzycznego często odczuwam znużenie powtarzającą się jakością muzyki, z którą się stykam. Myślę, że część ludzi też to może odczuwać, szczególnie jeśli z taką muzyką styka się w dzień w dzień. Jednak, warto pamiętać, że za tą muzyką przeważnie stoją ludzie, którzy rzeczywiście chcą coś nią przekazać, a nie nastolatki z Finlandii z kasą od rodziców, tworzący kolejny utwór o hehe thrashowaniu, lub hehe szatanie. Gitarzysta Critical Defiance - Felipe Espinoza - deklaruje w wywiadzie, że zespół na leży do tych drugich. Nie przedłużając, zapraszam do krótkiego wywiadu. we? Tak więc, z pewnością nie były one wrzucone w internet oraz zbytnio nie ma wydawnictwa, które by je obecnie sprzedawały. Materiał przed naszym LP jest niedostępny.
Fabianowi Valdesowi za to, że rezultat, który otrzymaliśmy był dokładnie taki, jaki chcieliśmy. Oni znaczą dla nas wiele, ponieważ pomogli nam otrzymać to surowe i świetne brzmienie, jakiego chcieliśmy.
Mniemam, że ten album promocyjny z roku 2016 był dla was udany, czyż nie? Był dla nas bardzo ważny. Pozwolił nam wydać nasz debiut przez Unspeakable Axe Records. Jesteśmy bardzo dumni z tego, w jaki sposób "Onset" oraz "Punished Existence" zmieniły się na długograju. Wiele dla nas znaczą przez czas, w którym zostały napisane. Nie da się ukryć, że przemija.
Co oznacza numer "507"? "507" jest bezpośrednim odniesieniem do krótkiej historii napisanej przez J.D. Salingera. Jeśli przeczytałeś "Idealny dzień na ryby" to będziesz wiedział co mieliśmy na myśli. Nie chcemy tutaj psuć niespodzianki. Naprawdę podoba się mi wasz cover na
Kompletnie profesjonalne wydawnictwo w całości poświęcone podziemiu, które uwierzyło w nas absolutnie. Za co będziemy do końca niezmiernie wdzięczni Eric'owi Musallowi. Czujemy tylko do niego szacunek i respekt, ze względu, że jest metalem, który jest zawsze szczery i prawdziwy. Wydawnictwo spełniło nasze marzenie o wydaniu debiutu. Mógłbyś powiedzieć więcej na temat chili jskiej sceny metalowej? Co o niej sądzisz? Które zespoły byś nam polecił? Chilijska scena metalowa jest niesamowita, fani zawsze w pełni oddają się muzyce, gdyż oni są w pełni świadomi tego, co oznacza upust emocji. Odwdzięczają się swoją energią kiedy widzą zespół, który wyzwala w nich agresję, pasję i wolność. Poleciłbym: Pentagram, Miserycore, Acero Letal, Feedback, Demoniac, Terror Strike, Necroripper, Ripper, Massive Power, Acrostic, Insulto, Warpath i wiele innych. Co zamierzacie robić w 2019? Dzisiaj mogę powiedzieć, że nasz drugi LP został już w pełni napisany. Obecnie dopracowujemy nowe utwory, zaś naszym obecnym celem jest nagranie tego w profesjonalnym studio, ponieważ teraz chcemy pójść jeszcze dalej w zakresie produkcji i muzycznej jakości. Mamy nadzieję stworzyć coś lepszego niż
Czy mógłbyś porównać "Misconception" do waszych poprzednich dzieł? Co jest inne? Co jest podobne? "Misconception" był wszystkim tym, co mieliśmy na myśli, wszystkim o czym marzyliśmy, jako o albumie debiutanckim. Nasze oczekiwania zostały bardziej niż spełnione, czemu przyczyniła się nasza cierpliwa praca. Nie mogę tak naprawdę porównać tego albumu do naszych poprzednich dzieł, ponieważ debiutowi zadedykowaliśmy naprawdę dużo wysiłku, w celu poprawy nagrań, miksu, masteringu, produkcji i w efekcie otrzymania lepszego rezultatu końcowego. Zasadniczo to całkiem mi się podoba ten heavy/power metalowy sposób tworzenia riffów połączony z tą brutalną perkusją na "What About You". Mógłbyś powiedzieć coś więcej o tym utworze? "What About You" jest utworem inspirowanym stylem grania thrash metalu przez Sadus. Chcieliśmy odtworzyć tą super-szybką i super-brutalną atmosferę, lecz z wiadomością odnoszącą się do procesu samodoskonalenia się. Utwór został napisany z myślą o depresji, którą ludzie sami sobie tworzą. Czasami Ci ludzie mają wszystko, czego potrzebują, jednak wciąż wybierają oparcie się na narkotykach lub innym nałogach. Znamy wiele przypadków ludzi, którzy mieli naprawdę duży potencjał, a przez ich własne złe decyzje żyją jako niewolnicy. Gdzie, kiedy, jak i z kim nagrywaliście wasz debiut? Nagrywaliśmy go w Limache, w małym mieście godzinę drogi od naszego miasta. Zajęło na około jednego roku, by znaleźć brzmienie, które do nas pasowało. Kiedy wreszcie je znaleźliśmy, zaczęliśmy pracować nad nagraniem, przez kolejny rok, ze względu na problemy związane z pieniędzmi i datami nagrań. Pracowaliśmy bardzo cierpliwie nad debiutem. Dziękujemy Javierowi Ortizowi oraz
"Misconception". Czy został on zainspirowany przez okładki Sodom "Agent Orange" bądź Virus "Force Recon"? Kto stworzył okładkę na wasz debiut? Głównym konceptem na grafikę dla "Misconception" był widok rozciągający się z okna pociągu, którym podróżowaliśmy. Widzieliśmy wschód słońca zza okna, które miało plamy, wyglądające jak stapiające się ciała. Koncept zmieniał się do momentu, w którym nie został ostatecznie zdefiniowany. To jest to, co naprawdę lubimy w tworzeniu muzyki. Jest to tworzenie scen z nieskończonej tablicy faktów, którą daje nam natura. Sama grafika została stworzona przez Bastiana Velasqueza, naszego drogiego przyjaciela i świetnego artystę.
"Misconception", tak więc przygotujcie się. Dziękuje za wywiad! Ostatnie słowa należą do was. Dziękuje bardzo za możliwość wypowiedzenia się. Chcielibyśmy przekazać wszystkim fanom metalu by nas wspierali, przez kupowanie naszego debiutu, co pomoże nam wejść do studia nagraniowego tak szybko, jak to jest możliwe. Co pozwoli nam grać dla was nasz thrash metal. To jest tylko początek, zaś ta muzyka jest żywa i płonie w naszych sercach. Obiecujemy wam występy z potężnym potencjałem wpierdolu, który zakręci waszymi głowami. Trzymajcie się!!! Jacek Woźniak
Co sądzisz o Unspeakable Axe Records?
CRITICAL DEFIANCE
69
...w innym wypadku czemu miałbym to robić? Bewitcher. Ci, którzy są za pan brat z metalowym podziemiem z pewnością kojarzą ten zespół. Ja jednak spróbuję zwiększyć liczbę osób, które zna Bewitcher, chociaż o te pare naszych czytelników. Pomoże mi w tym gitarzysta i wokalista zespołu, mówiąc o swojej muzyce, jej tematyce oraz warstwie graficznej na ich najnowszym albumie, "Under the Witching Cross". HMP: Cześć! Czy mógłbyś opisać muzykę tworzoną przez Bewitcher? Unholy Weaver of Shadows & Incantations: Bewitcher jest heavy metalowym zespołem z mocnym wpływem speed metalu i black metalu z lat 80. Naszym celem jest zachowanie tradycji z równoczesnym dodaniem do niej naszego własnego stylu i emocji. Co waszym zdaniem sprawia, że wasza muzyka jest oryginalna? Staramy się włączyć do naszej muzyki tyle różnych elementów, jak to tylko możliwe, bez jednoczesnego przekraczania ustalonych
Co powinniśmy przeczytać by lepiej poznać waszą twórczość? Czy Biblia tutaj też się przyda? Teksty zawsze miały zdecydowanie okultystyczne przesłanie, bardziej szły w stronę mroczniejszej strony magii, duchowości, seksualności, natury i tego w jaki sposób na siebie oddziałują. Na wczesnych materiałach demo kilka utworów poruszało treści, których źródłem były biblijne przypowieści, jednak bardziej kierowały się w stronę inspiracji czarnoksiężnictwem i magią żywiołów, Hermetyzmem, historią oraz wszystkim tym, co mogło łączyć się harmonijnie z tymi tema-
zmieniło się tak dużo. Wszystkie elementy znane z pierwszego albumu są też na "Under the Witching Cross", jednak tym razem bardziej dopracowane. Jak przebiegała współpraca z Joelem Grindem? Czy mógłbyś powiedzieć więcej o procesie produkcji na obu albumach? Zawsze lubimy pracować z Joelem, ponieważ on po prostu rozumie nasz zespół. To jest jego brożka i on wie jak ten zespół powinien brzmieć. Zasadniczo nie nagrywaliśmy z nim nowego albumu, jednak on dokonał miksu i masteringu. Na pierwszym nagraniu zrobił wszystko, jednak całość została zrobiona w mniej niż tydzień, więc nie ma tu zbytnio co omawiać. Na "Under The Witching Cross" mieliśmy sporo rozmów z Joelem na temat różnych brzmień instrumentów oraz o tych wszystkich starszych albumach, którymi chcieliśmy zainspirować nasze brzmienie. Wchodząc do studia, mieliśmy o wiele lepszą wiedzę na temat tego, co chcemy osiągnąć. Zasadniczo on to wykonał perfekcyjnie i my byliśmy bardzo zadowoleni z wyniku. Jak mniemam te szybsze motywy zostały zainspirowane przez Venom i Tank, zaś te wolniejsze przez Witchfinder General, mam rację? Czy mógłbyś napisać coś więcej o swoich muzycznych inspiracjach? I wiele innych, ale ogólnie zgoda. Myślę, że te wolniejsze motywy były bardziej zainspirowane przez Candlemass, Celtic Frost oraz oczywiście Black Sabbath. Szybkość natomiast jest również udziałem Motorhead, Bathory czy starej Metalliki i tak dalej. To zawsze będzie podstawą brzmienia i stylu Bewitcher. Niemniej ciagle się rozwijamy i włączamy do naszej muzyki różne nowe rzeczy.
Foto: Bewitcher
granic. Muzycznie nie jest to tylko oddanie hołdu naszym starym Bogom, ale także przecieranie nowych szlaków z punktu wyjściowego, umiejscowionego w późnych latach 70. i wczesnych 80. Większość starszych zespołów ogólnie kończyła grając szybciej, lub ciężej, lub bardziej ekstremalnie. Natomiast Bewitcher bardziej stara się przekazać to, co można odkryć w tym stosunkowo wąskim świecie heavy metalu z okresu 1978 - 1984. Nie odkrywamy koła na nowo, jednak to również może stanowić wyzwanie. Co inspiruje waszą muzykę tematycznie?
70
BEWITCHER
tami. Czy mógłbyś dokonać porównania pomiędzy waszym debiutem "Bewitcher" i "Under the Witching Cross"? Chcieliśmy podnieść poziom produkcji na drugim albumie, ponieważ debiut był bardzo surowy i prosty. Nowe nagranie ma o wiele więcej gitar i potężniejsze bębny. Produkcja też ma zimniejsze brzmienie. Kompozycyjnie na drugim albumie są trochę bardziej zróżnicowane, z większą ilością zmian temp, melodii i w pewnych miejscach trochę większym naciskiem na atmosferę. Jednak ogólnie, nie
Co zainspirowało "To Fast for the Flames"? Czemu wybraliście ten utwór na singla? To był po prostu odpowiedni utwór łączący debiut i drugi album. Tak bezpośredni jak to tylko możliwe, jednak również ustawia resztę nagrania perfekcyjnie. Esencja Bewitcher! Utwór jest na temat życia chwilą i robienia czegoś własnego z odpowiednim nastawieniem i pasją. W innym wypadku czemu miałbym to robić? Czy czytałeś książki na temat wielkiego pożaru w Rzymie - opisanego w Rome is on Fire" - jak na przykład Sienkiewiczowskie "Quo Vadis"? Co sądzisz o tej książce? Nie sprawdzałem tego, ale zawsze szukam dobrych rzeczy związanych z historią Rzymu
do obejrzenia i przeczytania. Jest to jedna z tych rzeczy, które lubię zgłębiać. Rozwijając dalej poprzednie pytanie, czy jesteś świadomy tego, że Messiah stworzył utwór o cesarzu Neronie? Czy znasz jakieś inne przedstawienia rzymskiej historii w muzyce metalowej i jakie byłbyś w stanie polecić? Szczerze to nie widziałem tego zbyt wiele, co jest dziwne, gdyż jest to świetny temat na tekst utworu heavymetalowego. Jestem pewny, że już coś jest na ten temat, ale nie jestem sobie w stanie tego przypomnieć. "Frost Moon Ritual" ma na celu oczyszczenie duszy, czy mam tu rację? Mógłbyś powiedzieć więcej o tym utworze? Od momentu, w którym powstał zespół chcieliśmy stworzyć klasycznie brzmiący heavy metalowy utwór instrumentalny. Coś, co zawiera w sobie wiele części i muzycznie zabiera Cię do różnych miejsc, ale w jakiś sposób te wszystkie części łączą się ze sobą. Poza tym, to miała być ścieżka dźwiękowa obrazująca okładkę. Możesz tutaj wyobrazić sobie obraz sabatu wiedźm, a w tle gra właśnie ten utwór, z tymi wszystkimi zmianami nastroju i jedyną w swoim rodzaju budową konstrukcji kompozycji. Momentem szczytowym jest koniec rytuału. Nawet jeśli album nosi tytuł "Under the Witching Cross", to "Frost Moon Ritual" jest utworem, który zainspirował grafikę albumu. Czy możesz określić wpływy, jakie ma świat wiedźm na naszą kulturę i życie? Myślę że praktycznie możesz je zobaczyć wszędzie. Od ubrań do seriali telewizyjnych, filmów, książek, sklepów "okultystycznych" i tak dalej i dalej. Jest to w mainstreamie, czy to wyszło na dobre czy nie? Nie wiem, ale tak teraz to działa. Co wpłynęło na formę okładki "Under the Witching Cross"? Czy były to elementy grafik Angel Witch zmieszane z stylem Caspara Friedricha? Możesz tak powiedzieć. John Martin oraz
Foto: Bewitcher
Friedrich w swoich pracach mieli te same elementy stylu. Tak jak wspomniałem wcześniej, ta grafika miała być takim trochę bardziej lub mniej wizualną reprezentacją utworu "Frost Moon Ritual". Chciałem żeby okładka rzucała się w oczy i równocześnie miała ten tajemniczy klimat. Wiele zimnych kolorów i prawie surrealistyczna jakość. To była kwestia tylko znalezienia odpowiedniego artysty... Którym został Mariusz Lewandowski. Jak duży wpływ na tą okładkę miały prace Mariusza Lewandowskiego, który raczej tworzył grafiki bliższe Beksińskiemu, a w tym wypadku stworzył coś w stylu Caspara... Kiedy zobaczyłem cover, jaki zrobił dla Bell Witch, od razu wiedziałem, że on musi zrobić nam okładkę. Nie próbowałem mieć dokładnie tego samego, jednak chciałem ten senny, surrealistyczny wygląd. To było to, co grafika na "Under The Witching Cross" potrzebowała. Tak więc wysłałem mu prosty szkic z układem, zaś on to zrobił perfekcyjnie. Nie było tu dyskusji o innych artystach. Chciałem jego unikalny sznyt i to jest to co
dostaliśmy! Co sądzisz o ruchu vaporwave? Prawdę powiedziawszy, to pytanie było zainspirowane przez teledysk do "To Fast for the Flames"... Podoba mi się to. Bardziej jestem jednak fanem synthwave/outrun, jednak podobają mi się ich wszelkie odłamy. Pisałem muzykę opartą na syntezatorach przez lata i czasami wkrada się to również do Bewitcher. Poza tym całkiem dobrze to współgra ze sobą jak sądzę! Tak więc lubisz Lars Ulricha, czyż nie? Przynajmniej to zostało w jakiś sposób ukazane w sekcji podziękowań umieszc zonej w napisach końcowych, które były za szybkie dla moich oczu... (Śmiech!) Lars. Był. Zgadza się. Czy mógłbyś nam polecić Twoje ulubione oraz nowe zespoły grające speed/thrash/ black? Hmmm… obecnie jestem trochę poza najnowszymi trendami, jednak parę ulubionych kapel mam, wymieniłbym: Speedwolf, BAT, Hellripper, Whipstriker, Children of Technology, Barbarian, Hell Fire, Road Rash, Nuke… Co zamierzasz robić na przelomie 2019 / 2020? Koncertować do zmęczenia. Stwórzmy trochę głupi scenariusz... Ty i Twój zespół jesteście grupą czarownic żyjących w XVI wieku. Gdzie byś chciał żyć w takim wypadku? Na Księżycu. Dziękuje za wywiad, ostatnie słowa są Twoje... Dziękuje za pytania i wsparcie. Rozsiewaj klątwę… zawsze twardzi, zawsze nienasyceni! Jacek Woźniak
Foto: Bewitcher
BEWITCHER
71
Zaprosiliśmy potwora do naszych domów Wywodzący się z Nowej Zelandi West of Hell niedawno wydał swój kolejny album, "Blood of the Infidel". Muzyka zawarta na nim jest bardziej w rejonach progresywnego i nowoczesnego metalu, z pewnymi elementami heavy i thrash metalu. Sam zespół powstał w roku 2002, a swój debiut "Spiral Empire" wydał w 2012 roku. O tej dekadzie pomiędzy wspomnianymi wydarzeniami, inspiracjami oraz muzyką na obu wydawnictwach zespołu opowie basista zespołu Jordan Kemp. W udzielaniu wywiadu pomógł mu wokalista zespołu, Chris Valagao, odpowiadając na pytania związane z obecnym wpływem mediów oraz lirykach na najnowszym albumie. HMP: Cześć! Czy mógłbyś opisać waszą muzykę w paru zdaniach? Jordan Kemp: Energiczna muzyka z chwytliwymi i melodycznymi riffami. Trochę gitarowych shredów. Progresywne elementy zbalansowane nietypowym metrum w bieżącym czasie. Wysokie, melodyczne wokale i czasem death-metalowe growle. Mógłbyś nam opowiedzieć o początku West of Hell? Jordan Kemp: Zespół powstał w West Auckland, Nowa Zelandia. Sean Parkison, Ivan Vrdoljak i Andrew Hulme (pierwotni członkowie zespołu) spotkali się i zaczęli tworzyć materiał. Chwilę potem znaleźli basistę, mnie. Nigdy nie byliśmy w stanie znaleźć wokalisty, którego chcieliśmy zatrudnić. Po paru latach, z ilością utworów z którą można było stworzyć album, przenieśliśmy się do Kanady, Vancouver. Znaleźliśmy tam wokalistę, Chrisa Valagao, dokończyliśmy album, nagraliśmy go i ustabilizowaliśmy swoją sytuację na kanadyjskiej scenie metalowej.
Dlaczego zajęło wam tak długo stworzenie waszego debiutu? Czy wydaliście jakieś dema/ EPki przed długograjami? Jordan Kemp: Stworzenie naszego pierwszego albumu zajęło nam trochę czasu. Było to spowodowane zmianą miejsca . Proces szukania właściwego wokalisty również nie był krótki. Zasadniczo zaczęliśmy dawać występy w Vancouver bez wokalisty. Po prostu graliśmy nasze utwory instrumentalnie. Nigdy nie mieliśmy zamiaru być zespołem instrumentalnym, jednak granie na żywo pomogło znaleźć nam wokalistę. Nigdy nie byliśmy zainteresowani tworzeniem EPek, ponieważ żaden z legendarnych zespołów, które podziwiamy nie mieli EPek. Nasze wszystkie ulubione albumy były długograjami, tak więc pracowaliśmy tak długo, dopóki nie byliśmy zadowoleni, dopóki nie mieliśmy wystarczającej ilości dobrego materiału na pełnowymiarowy album. Czy wasze poprzednie projekty zainspirowały was w jakiś sposób? Jordan Kemp: Dla mnie, Ivana i Andrewa,
West of Hell był pierwszym zespołem. Sean i Val grali w innych projektach, które wpłynęły na ich sposób tworzenia, jednak powiedziałbym, że bardziej my sami na siebie wpływaliśmy, kiedy szukaliśmy brzmienia dla West of Hell. Myślę, że nasze inspiracje raczej pochodzą z zespołów, które podziwiamy, niż z innych projektów, w których uczestniczymy. Wydaje się, że jest to kwestia bycia bardziej oryginalnymi od tych inspiracji. Co zainspirowało was do stworzenia waszego pierwszego albumu, "Spiral Empire"? Jordan Kemp: Największą inspiracją dla nowego zespołu była nasza chęć do możliwości tworzenia utworów i albumu, który byłby doceniony jako wartościowy materiał, przez szerokie spektrum fanów. W pierwszych latach, ze względu na to, że mieliśmy problemy ze znalezieniem wokalisty, spędziliśmy wiele czasu w salce prób, pracując nad procesem pisania utworów, poprawiając je, ucinając niepotrzebne części i zasadniczo tworząc utwory, które po pewnym czasie uznaliśmy za nie tak dobre, jak nam się wydawały. Gdybyśmy znaleźli naszego wokalistę wcześniej, to byłoby możliwe nagranie i wydanie materiału, na który moglibyśmy spojrzeć wstecz i powiedzieć, że nie był tak naprawdę dobry. Ponieważ mieliśmy czas by dorosnąć jako muzycy, zanim zespół zaczął tworzyć na dobre, byliśmy w stanie zacząć z naprawdę dobrym materiałem. Czy debiut West of Hell przetrwał próbę czasu? Jordan Kemp: Powiedziałbym, że "Spiral Empire" przetrwał próbę czasu, ponieważ każdy utwór jako całość jest dopracowany. Są naprawdę dobrze napisane, z dobrą motoryką i bez głupich momentów. Zawierają chwytliwe wokale i solówki. Staroszkolne wpływy są słyszalne, przy okazji zaznaczają nowoczesny sznyt i produkcję. Co zainspirowało was do stworzenia drugiego albumu "Blood of the Infidel"? Jordan Kemp: Zawsze aspirowaliśmy do tworzenia czegoś nowego i podążania naprzód. Dużą inspiracją było posiadanie nowych muzyków w zespole. Pierwotni członkowie kapeli, Ivan (gitary) i Andrew (perkusista) zdecydowali, że mają dość i wracają do Nowej Zelandii. Do zespołu dołączył Kris Schulz i natychmiast włączył się w tworzenie utworów, w co naprawdę miał duży wkład. Kris był znany na scenie metalowej Vancouver, jako wirtuoz gitary i człowiek orkiestra. Jego riffy i kierunek zainspirował resztę zespołu do tworzenia i grania na wysokim poziomie. Ash Pearson (Revocation, 3 Inches Of Blood) zgłosił się na perkusję. Jego uczucie, groove i precyzja były inspirującymi wpływami na brzmienie naszego albumu.
Foto: West Of Hell
72
WEST OF HELL
Czy mógłbyś porównać wasz debiut do najnowszego albumu "Blood of the Infidel"? Jordan Kemp: "Spiral Empire" jest głęboko zakorzeniony w klasycznych metalowych inspiracjach. Pomimo tego, że szukaliśmy bardziej nowoczesnego zacięcia w naszym brzmieniu, to jednak na pierwszym albumie brzmienia staroszkolnego klasycznego thrashu, power i groove metalu są bardziej słyszalne. Na "Blood of the Infidel" udało nam się bardziej unowocześnić formułę, wprowadzając
bardziej progresywną strukturę z zróżnicowanymi taktami rozwijającymi nasz styl. Który utwór jest najtrudniejszy do zagrania według Ciebie? Jordan Kemp: Hmmm, ciężko powiedzieć. Wszystkie nowe utwory są stosunkowo trudne. Jednak im dłużej je gramy, tym łatwiej je zagrać i się w nie wczuć. Co sądzisz o mediach społecznościowych? Jak możemy chronić naszą prywatność, tak, by mimowolnie nie stać się częścią tej maszyny? Chris "Val" Valagao: Media społecznościowe stały się potworem o wielu twarzach. Praktycznie wypędzono dżina z lampy. Ta technologia powoli integrowała się z społeczeństwem na przestrzeni lat, do momentu, w którym w końcu zaakceptowaliśmy ją jako coś normalnego. Ludzie potrzebujący atencji z chęcią oddali ogromne pokłady personalnych informacji i zaakceptowali absurdalne zasady związane z ich użyciem i manipulacją. Prywatność już nie istnieje. Zaprosiliśmy potwora do naszych domów, który zawsze nasłuchuje. Jak duży wpływ na wasze utwory miała twórczość Schopenhauera? Chris "Val" Valagao: Czuję, że moje teksty rzeczywiste były mocno inspirowane jego twórczością. Powiedziałbym, że dyskretnie za pośrednictwem wielu jego cytatów. Wydaje mi się, że moje poglądy zgadzają się z jego jeśli chodzi o zagadnienia związane z człowieczeństwem.
Fabuła której książki jest bliższa obrazowi obecnego zachodniego społeczeństwa? Czy jest to historia przedstawiona w "1984", czy raczej z "Brave New World"? Dlaczego? Chris "Val" Valagao: Obecnie zachodnie społeczeństwo zmierza w kierunku, który wydaje się, że jest kombinacją obu powieści "1984" oraz "Brave New World". Jednakże, dostosowanie się do wcześniej ustalonego modelu, w sposób, który uznaliśmy za formę prania mózgu i kontroli myśli. Potężny wpływ paru korporacji na jedzenie, lekarstwa, rozrywkę, przemysł i rolnictwo - to krzyczy "1984". Teraźniejszy wpływ technologii oraz podejścia do rzadkości, jako naszego wyzwolenia bardziej prowadzi do "Brave New World". To teraz trudne pytanie... Co sądzisz o niedawnej masakrze w Christchurch w Nowej Zelandii? Jordan Kemp: Absolutnie niszczycielska. Nic podobnego wcześniej nie miało miejsca w Nowej Zelandii. Większość ludzi nawet nie wiedziała, że można było posiadać ten typ broni, która została tam użyta. Na nasze nieszczęście rozlew krwi będzie kontynuowany dzięki bezsensownej ignorancji i nienawiści. Co możesz powiedzieć o scenie metalowej w Nowej Zelandii? Jordan Kemp: Nowa Zelandia ma entuzjastyczną, solidną scenę metalową. Oczywiście nie jest jak duża jak sceny w bardziej zagęszczonych miejscach na świecie, jednak metal jest doceniany w tym kraju.
Co zamierzacie robić na przełomie lat 2019 / 2020? Jordan Kemp: Zamierzamy dalej pisać. Jesteśmy podnieceni naszą muzyką, nad którą pracujemy i chcielibyśmy ją nagrać i wydać, jak najszybciej jak to jest tylko możliwe. Planujemy również nakręcić kolejny teledysk. Poza tym szukamy sposobu by zagrać koncert w Europie. Z pewnością chcielibyśmy tam zagrać trasę i szukamy odpowiedniej ku temu okazji. Dziękuje za wywiad, ostatnie słowa należą do Ciebie. Jordan Kemp: "Blood of the Infidel" została dopiero co opublikowana i jest dostępna za pośrednictwem naszej strony internetowej, Nasz kanał na Youtubie ma najnowsze nagrania, tak więc sprawdźcie go! Jacek Woźniak
Nie tylko niemiecka solidność - Nie możemy znieść tych nowych kapel, które grają pop z przesterowanymi gitarami i twierdzą, że to metal - mówi basista Paragon Jan Bünning. I faktycznie, najnowsza płyta niemieckiej formacji to prawdziwy cios między oczy, tradycyjny heavy o speed/thrashowej orientacji najwyższej jakości. Odpalcie więc "Controlled Demolition" i zapraszam do lektury: HMP: Kontrolowana demolka - nawet nie przypuszczałem, że coś takiego jest możliwe, ale jak widać na płycie Paragon jak najbardziej? (śmiech) Żarty żartami, ale gracie już tyle lat, a energii wciąż wam nie brakuje, dzięki czemu wciąż wydajecie kolejne płyty, gracie koncerty - wiele młodszych stażem zespołów już dawno spuściło z tonu, a wy przecie do przodu niczym spragnieni sukcesów 20-latkowie? Jan Bünning: Prawdę mówiąc, nasza motywacja w ostatnich latach jest większa niż kiedykolwiek. Jesteśmy lepszymi muzykami, gramy bardziej zespołowo i jesteśmy bardziej skupieni. To duża przyjemność grać koncerty
Hell", ale jest mocno zajęty ze swoim drugim zespołem, a do tego ma pracę i rodzinę, więc nie może poświęcić się Paragon w stu procentach. Jest bardzo dobrym kompozytorem i gitarzystą oraz oczywiście założycielem zespołu, więc najlepiej wie jak powinny brzmieć utwory Paragon. W pewnym sensie jest nas więc szóstka w zespole, przy czym Martin nagrywa w studio i pisze utwory, a Günny Kruse gra z nami na żywo. Istotne jest tu również to, że kolejne płyty nigdy nie były dla was jakąś pańszczyzną, nie powstawały tylko z powodów kontraktowych, chociaż wydajecie je nader regularnie?
Foto: Stefan Malzkorn
w zrelaksowanej atmosferze. Zdaje się też, że w ostatnich latach przybyło nam młodszych fanów, którzy znają nas tylko z "Force Of Destruction" i nie kojarzą starszych nagrań! Ale chociaż jesteśmy obecnie bardziej wyluzowani, nasza muzyka wydaje się cięższa, bardziej gniewna i agresywna. Może dlatego, że nie możemy znieść tych nowych kapel, które grają pop z przesterowanymi gitarami i twierdzą, że to metal. Od powrotu Martina do składu jest wam chyba pod tym względem jeszcze łatwiej, bo w końcu Paragon to w końcu jego dziecko? Niestety Martin nie powrócił w pełnym zakresie i jest "tylko" kompozytorem i gitarzystą studyjnym zespołu. Chociaż tak naprawdę to nigdy nie odszedł, bo pisał piosenki już na "Force Of Destruction" i "Hell Beyond
74
PARAGON
Oczywiście mamy podpisane kontrakty z wytwórniami i chcą one na naszej muzyce zarabiać. W jakiś więc sposób jesteśmy do tego zmuszani, ale chcemy wydawać nowe płyty, ponieważ wciąż jesteśmy kreatywni i ciekawi tego, jak będziemy brzmieć na przyszłych wydawnictwach. Jakkolwiek po nagraniu dwunastu albumów ciężko jest napisać coś "nowego", ale nie sądzę żeby było to coś, czego nasi fani od nas oczekują, tak długo jak będziemy wypuszczać albumy na odpowiednim poziomie. A ponieważ muzyka jest tylko naszym (profesjonalnym) hobby i każdy z nas ma pracę, obowiązki i rodziny, to wydawanie nowych płyt zajmuje nam trochę czasu. "Controlled Demolition" jest dwunasta z kolei - to piękny dorobek, ale też i swoiste wyzwanie, bo nie możecie spuścić z tonu,
żeby fani nie sarkali: "kiedyś to grali, te nowe płyty są już słabsze"? Aż tak się tym nie przejmujemy. Oczywiście, że zawsze znajdą się fani, którzy będą mówić, że nowy materiał nie jest tak dobry jak stary. Z drugiej jednak strony wielu starych fanów lubi nasze nowe nagrania, a do tego przybywa nam nowych słuchaczy. Z pewnością jednak nie zmiękniemy; wygląda na to, że z wiekiem nasza muzyka staje się cięższa. Nie jesteśmy zmuszeni żyć z muzyki, nie musimy więc iść na żadne kompromisy, co pozwala nam pisać albumy, które sami chcielibyśmy kupować jako fani! Macie jakiś określony system pracy nad kolejnym materiałem, to znaczy zaczynacie tworzyć go dopiero po zakończeniu promocji poprzedniej płyty, czy też nowe utwory powstają nieustannie, w miarę natchnienia i napływu pomysłów? Jak wspomniałem wcześniej, wszyscy mamy "normalne" życie poza muzyką, nie mamy więc zbyt dużo czasu na komponowanie, granie koncertów czy pracę w studio. Oczywiście nasi gitarzyści cały czas tworzą nowe riffy, a kiedy zbliża się czas wydania albumu, jest do zrobienia sporo roboty promocyjnej i (zawsze mamy taką nadzieję) granie koncertów, gdy płyta już się ukaże. Tak więc po premierze nowego materiału zwykle przez rok skupiamy się na koncertowaniu, a potem powoli ponownie zaczyna się "prawdziwy" okres komponowania i wtedy mniej gramy na żywo. Kilka miesięcy przed wejściem do studia staramy się w stu procentach skupić na ćwiczeniu nowych utworów, zanim zaczniemy je nagrywać. Wygląda na to, że na brak weny nie narzeka cie, bo wasze płyty nie dość, że są coraz dłuższe, to do tego trzymają poziom. Pewnie też nie pomylę się zbytnio zakładając, że z części pomysłów nigdy nie korzystacie, zostawiając je na później, ale definitywnie odrzucając? Jak wspomniałem w poprzednim pytaniu, jesteśmy bardziej skoncentrowani i wiemy co robimy, również jeśli chodzi o komponowanie. Pisząc nowy utwór, pierwsze co potrzeba, to zabójczy riff. Riff jest jądrem każdego kawałka Paragon i w większości przypadków, gdy już go mamy, reszta idzie jak po maśle. Nagrywamy potem w moim domowym studio, gdzie robię wstępne aranżacje. Gdy coś z tego wychodzi, przekazuję pałeczkę Buschi'emu, który pisze teksty i układa linie wokalu. Następnie spotykamy się w sali prób, żeby przegrać materiał i czasem wprowadzamy poprawki. Próby robimy aż do momentu nagrań. Gdy coś nie wychodzi za pierwszym razem, staramy się to tak poprawić, aby zadziałało, ale czasem się nie udaje i porzucamy wtedy ten pomysł lub odkładamy do wykorzystania innym razem. Czasem mamy też taki problem, że wychodzi nam więcej utworów w tym samym stylu, np. dwa doomowe kawałki i wtedy musimy jeden z nich odrzucić. Bywa więc, że rezygnujecie z czegoś, bo zde cydowanie odstaje od stylu Paragon, a nie chcecie być kojarzeni jako zespół ciągłych zmian czy stylistycznych wolt - w końcu szyld heavy/speed metal do czegoś zobowiązuje?
Lubimy grać taki gatunek metalu, jaki sami chcielibyśmy kupować. Oczywiście fani Paragon mają wobec nas pewne oczekiwania jeśli chodzi o styl, ale zawsze staramy się zawrzeć trochę różnorodności na naszych albumach i nie umieszczać na nich dziesięciu szybkich kawałków albo dziesięciu wolnych. Od czasu do czasu robimy więc coś innego, jak np. na "Hell Beyond Hell" zrobiliśmy "Devil's Waitingroom", który różni się zdecydowanie od wszystkiego co dotychczas nagraliśmy. Do tego zawsze staramy się być na czasie, jeśli chodzi o produkcję płyty. Jest wiele nowych kapel, które twierdzą, że mają oldschoolowe brzmienie. Przykro mi to mówić, ale jak dla mnie to nie chcą oni po prostu wydawać pieniędzy na porządne studio! Jeśli chcą uzyskać oldschoolowe brzmienie to potrzebują wehikułu czasu, ponieważ "old school" to nie tylko brzmienie, ale również feeling. Jesteśmy na scenie od prawie trzydziestu lat, więc my jesteśmy oldschoolem. Musiałbyś cofnąć się w czasie, żeby nabrać tego specyficznego feelingu. Lubicie jednak czasem zaskakiwać, choćby kiedy nagraliście swoją wersję "Larger Than Life" Backstreet Boys, pokazując, że nic nie jest jednowymiarowe, a z takiej piosneczki też można coś wykrzesać, bo to tylko kwestia mocniejszego brzmienia, odpowiedniej aranżacji, etc.? Niektórym "true metalowcom" nie spodobało się to, że nagraliśmy ten cover. Od lat myśleliśmy żeby go zrobić, ale czas nigdy nie był odpowiedni. Nie było mnie w zespole, kiedy to nagranie powstało, ale to dobra, hardrockowa piosenka. W sumie jest kilka sposobów na zrobienie coveru: zagranie jak najwierniej w stosunku do oryginału, próba zrobienia z niego swojego utworu i może "poprawienie" kilku "usterek", które nie podobają ci się w oryginale oraz zrobienie czegoś zupełnie innego. Na przestrzeni lat nagraliśmy kilka coverów i w większości wybieraliśmy tę drugą opcję, jak np. z "To Hell And Back Again" czy "The Gods Made Heavy Metal". Myśleliśmy czy nie umieścić jakiegoś coveru na ostatnich dwóch albumach, ale nie mieliśmy żadnego pomysłu, który podobałby się nam wszystkim. Może w przyszłości uda się coś znaleźć.
Foto: Paragon
Foto: Nikolas Bremm
Od strony produkcyjnej znowu wsparł was Piet Sielck - chyba już nie wyobrażacie sobie nagrywania kolejnej płyty Paragon bez jego udziału, tym bardziej, że pochodzicie z jednego miasta? Tak, Piet jest jednym z najlepszych producentów, zwłaszcza jeśli chodzi o nagrywanie wokali. Myślę, że jako zespół bardzo się rozwinęliśmy, nagrywając z nim wszystkie te płyty. Jego studio to tylko mały pokój, ale rezultat jest taki, jakbyśmy nagrywali w Abbey Road Studios czy czymś podobnym. I oczywiście to super, że Piet również mieszka w Hamburgu, co pozwala nam być bardziej elastycznymi, jeśli chodzi o terminarz, no i nie musimy nigdzie podróżować na nagrania. Wcześniej bywało też, że wspomagał was jako kompozytor, a jako producent ma też pewnie coś do powiedzenia w kwestii aranżacji czy brzmienia poszczególnych utworów - bywa, że czasem rezygnujecie ze swoich pomysłów, bo jego wersja jest lepsza? Tak, to oczywiste, że pomaga nam w pewnych aspektach, np. w aranżacji wokali. Jako członek zespołu nie jesteś zbyt obiektywny, jeśli chodzi o piosenki, które sam napisałeś, a pewne partie lub pomysły być może nie są najlepsze lub wymagają poprawy. Z
Pietem pracowaliśmy wiele razy i było dużo sytuacji, w których wprowadzaliśmy zmiany po konsultacjach. Obecnie tak wiele poprawek nie robimy, czasem tylko jeden czy dwa riffy i jakiś chórek, ponieważ jesteśmy o wiele lepszymi kompozytorami. Ale bębny nagraliście z Jörgiem Ukenem w zupełnie innym studio - to przypadek, czy Soundlodge ma lepsze pomieszczenie do rejestracji ścieżek perkusji? Studio Pieta to "tylko" mały pokój w jego domu, nie może więc nagrywać tam perkusji. Nagrania bębnów na "Hell Beyond Hell" były robione w Hamburgu, ale nie wyszły tak dobrze jak oczekiwaliśmy i sprawiły trochę problemów podczas nagrywania pozostałych instrumentów oraz miksowania. Musieliśmy więc znaleźć lepsze rozwiązanie. Jörgena Uken z Soundlodge znam, ponieważ był również perkusistą w Stormwarrior. Pomyślałem więc, że skoro sam gra na perkusji, to będzie doskonałym wyborem na producenta nagrań. Cóż więcej mogę powiedzieć? Nagrywanie było dla naszego perkusisty Sörena kompletnie bezstresowe, i razem z Pietem jesteśmy niezwykle usatysfakcjonowani z wyniku. Nigdy nie mieliśmy tak dobrego brzmienia bębnów na albumie! Wiele zespołów zapomina o tym, że partie perkusji to podstawa każdej kompozycji, stąd tak wiele mamy obecnie płyt z jakimiś syntetycznie brzmiącymi, rachitycznymi bębnami - jesteście zbyt doświadczonymi muzykami, by popełnić taki błąd? Obecnie możesz korzystać z programowanej perkusji i większość ludzi nie zauważy różnicy. Ma to z pewnością swoje zalety, ponieważ możesz łatwo zmieniać całe sekwencje nagranej ścieżki, zaprogramować inny rytm, itp. Lecz nagrywanie żywego instrumentu jest wyjątkowe, bo dostajesz to, jak zestaw, którego używasz brzmi i to jest twój punkt wyjścia. Oczywiście musisz zwrócić uwagę, aby perkusja była odpowiednio nastrojona, jednak ostatecznie jest to twoje brzmienie i nie będzie ono takie samo jak to, które mogłeś usłyszeć na innym albumie, na którym ktoś użył takich samych, standardowych ustawień. Sören jest bardzo precyzyjnym perkusistą, ale oczywiście nie perfekcyjnym. Jörg edytował bębny, ale nie korzys-
PARAGON
75
tał z programów typu Beat Detective, tylko poprawiał trochę partie, w których Sören nie trafiał w stu procentach na klik. Nagrywanie basu do tak dobrze zagranej i nagranej perkusji było bardzo relaksujące. W porównaniu z poprzednim albumem "Hell Beyond Hell" brzmicie nie tylko mocniej, ale zdecydowanie kierujecie się też w stronę speed/thrash metalu - jakie czasy, taka muzyka? Mamy wrażenie, że na rynku jest obecnie mnóstwo gównianych kapel tylko z nazwy metalowych. Jesteśmy zdania, że metal powinien w pewien sposób powodować "ból". Dlatego właśnie nieco podkręciliśmy poziom ciężkości i agresji. Zawsze posiadaliśmy w naszej muzyce elementy speed czy thrash meta-
pierwszego albumu i jak widać nie zamierza cie z nich rezygnować? Absolutnie, dlaczego mielibyśmy z tego rezygnować? Nawet jeśli "Controlled Demolition" jest naszym najcięższym albumem, zawierającym wiele speedowych kawałków, lubimy poruszać się w różnych stylach metalu. Pisaliśmy już "walce", proste utwory w średnim tempie na dwie stopy, szybkie kawałki, ballady i utwory doomowe. To świetna zabawa, granie różnorodnych stylów metalu. Nie zapominacie też jednak o klasycznym heavy oraz konkretnych melodiach - bez tych składników płyta Paragon nie mogłaby się obyć, bo cała reszta straciłaby bez nich rację bytu? Przy całej tej ciężkości i speedzie nadal jest
Z takimi serwisami jak Bandcamp czy Crowdfunding, jest oczywiście możliwe wypuszczenie albumu we własnym zakresie. Zabiera to jednak mnóstwo czasu, a ponieważ mamy prace i rodziny, nie jest to opcja dla nas. Jeśli zdecydujesz się samodzielnie wydać płytę, zarobisz więcej pieniędzy ze sprzedaży, ale wikszą sprzedaż uzyskasz współpracując z wytwórnią płytową, ponieważ mają one lepszą promocję i dystrybucję na cały świat. Tak czy inaczej, niczego nie możesz być pewien. Jeśli ludzie usłyszą o twoim albumie, spodoba im się on i go kupią, możesz osiągnąć pewien sukces. Jeśli jest inaczej, niektóre kapele mogą poczuć się zawiedzione i rozpaść się. Nie zrobiliśmy z tym zespołem oszałamiającej kariery, ale jak długo zarabiamy trochę pieniędzy i możemy grać koncerty, tak długo będziemy ciągnąć ten wózek. Zaczęliście już promocję nowej płyty, grając na "Fuck Cancer Festival" oraz "Headbangers Night XVI" , teraz pewnie pora na kon certy klubowe, zanim zacznie się sezon festi walowy? Negocjujemy obecnie z kilkoma festiwalami i w sprawie wspólnych koncertów z jednym zaprzyjaźnionym zespołem, ale na razie nie mamy nic konkretnego. Jestem pewien, że do końca tego roku zagramy więcej występów.
Foto: Stefan Malzkorn
lu, więc ostatecznie nie jest to coś, czego wcześniej byśmy nie grali. Tak szybko jak w "Reborn" chyba jeszcze nie graliście - Sören musiał się tu nieźle nagim nastykować, ale dzięki temu macie prawdzi wego killera na otwarcie po intro? Mamy wiele zabójczych otwieraczy na naszych płytach! Ale zgadza się, ten jest jednym z najlepszych. Sören grał wcześniej w death i blackmetalowych kapelach, jest więc przyzwyczajony do szybkiego grania na dwie stopy. "Controlled Demolition "też jest w sumie ciekawy, bo te mroczne klawisze brzmią niczym ścieżka dźwiękowa z jakiegoś starego horroru - to przypadek, czy świadomy ukłon w stronę jakiegoś konkretnego filmu? Ostatnio słucham sporo soundtracków, np. do filmów Johna Carpentera. A ponieważ mamy na tym albumie trochę tekstów w klimatach science-fiction, pomyślałem, że fajnie byłoby mieć intro przed "właściwym" intro, więc zapytałem Pieta czy byłby w stanie przearanżować melodie z naszego intra na coś w stylu Johna Carpentera. No i jest! Macie też kolejny epicki i rozbudowany utwór "Deathlines" - takie kompozycje to wasz kolejny element rozpoznawczy już od
76
PARAGON
dla nas ważne zawarcie w utworach melodii i chwytliwych refrenów, które fani mogą razem z nami zaśpiewać. Melodie muszą tam być, aby piosenka była łatwa do zapamiętania. Po dwóch płytach wydanych w innych fir mach wróciliście do Massacre - takie sytu acje zdarzają się w sumie dość rzadko, ale jak widać w muzycznym biznesie wszystko jest możliwe? Po tym jak zagraliśmy na Bang Your Head w 2017 roku, Thomas z Massacre Records skontaktował się z nami i z miejsca zaproponował dobry kontrakt. Wynegocjowaliśmy trochę zmian, ale ogólnie rzecz biorąc, jest to najlepsza umowa, jaką kiedykolwiek mieliśmy. Zostalibyśmy w Remedy, ale ponieważ ta wytwórnia jest prowadzona tylko przez dwie osoby, które ponadto mają swój własny sklep i metalowy pub, nie skupiają się obecnie aż tak na jej prowadzeniu. Massacre póki co wykonuje świetną robotę, to mili ludzie i mam nadzieję, że zostaniemy z nimi aż Paragon przestanie istnieć. Pewnie wcale was to nie martwi, bo "Controlled Demolition" tylko na tym zyska, ale taka loteria pewnie nie wpływa korzystnie na rozwój zespołu, bo dziś masz wydawcę, jutro już nie - wszystko jest jeszcze bardziej nieprzewidywalne niż kiedyś?
Lepiej występuje się wam przed mniejszą czy większą publicznością? W tym pier wszym przypadku gracie pewnie wyłącznie dla swoich fanów, na festiwalach jest z kolei szansa zainteresowania muzyką Paragon również innych słuchaczy, co też jest sporym atutem? Lubię obydwie sytuacje. Oczywiście na mniejszych koncertach jest więcej osób, które już nas znają, a na festiwalach sporo nowych słuchaczy, którzy mogą zostać fanami po tym co usłyszą. Z perspektywy muzyka obydwa rodzaje występów są super: widok tłumu śpiewającego tekst razem z tobą jest ekscytujący, ale równie pobudzające jest patrzenie prosto w oczy fanów z pierwszego rzędu w małym klubie. Liczycie, że dzięki "Controlled Demolition" dotrzecie do większej publiczności? Skoro w Skandynawii różne odmiany metalu mają się tak dobrze, to czemu w waszej ojczyźnie nie miałoby stać się podobnie, tym bardziej, że mocna muzyka zawsze była u was popu larna? Oczywiście byłoby super sprzedawać więcej płyt i dostać się na listę przebojów, bo to by oznaczało lepsze propozycje koncertowe. Jednak nigdy nie pisaliśmy albumów, aby zyskać popularność. Jeśli nagrywamy płytę, to taką, którą sami chcielibyśmy kupić. Gdy spodoba się ona również innym ludziom, to ekstra. Jeśli nie, również fajnie, tak długo jak jej sprzedaż pozwoli nam na nagranie kolejnej. Metal w Niemczech jest wciąż na fali, ale jeśli mam być szczery, to czasem wydaje mi się, że to, co nagrywasz musi być dwa razy tak dobre jak to, co nagrywają zespoły spoza Niemiec, aby traktowano cię poważnie. Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki, Paweł Gorgol
Podstępnie progresywni - Nie staramy się komplikować spraw, po prostu mamy lekkie odchyły w podejściu do naszych instrumentów - mówi basista Icarus Witch Jason Myers. Efekt to nieoczywisty heavy metal w amerykańskim wydaniu. Nie zawsze, tak jak na poprzedniej płycie "Rise", porywający, ale na najnowszej "Goodbye Cruel World" zespół wrócił do formy - również dlatego, że ma teraz w składzie wyśmienitego wokalistę: HMP: Ostatnie lata nie były dla was zbyt szczęśliwe, a zawirowania personalne i nie najlepsza atmosfera w grupie odbiły się też chyba na jakości poprzedniej płyty "Rise"? Jason Myers: Nie sądzę, aby miało to jakiś wpływ. Nigdy nie mieliśmy w kapeli stabilnego składu. Na każdy album budowaliśmy najlepszą drużynę jaką tylko mogliśmy, a na trasy jeździliśmy z najlepszymi dostępnymi w tym czasie muzykami. Jeśli spojrzysz w notki dołączane do każdego albumu, zobaczysz, że nigdy nie mieliśmy tego samego składu, który by nagrał następujące po sobie płyty czy jeździł na koncerty. Nie uważam tego jednak za pech. Miałem wiele szczęścia, mogąc współpracować z tyloma różnej maści muzykami na przestrzeni lat. Dzięki temu utrzymuję świeżość. Na "Rise" akurat mieliśmy w zespole atmosferę lepszą niż kiedykolwiek, ponieważ właśnie skończyliśmy wszystkie trasy, a skład, w którym nagrywaliśmy płytę, był tym samym, z którym pojechaliśmy na koncerty promujące ten materiał. Pierwszy raz tak się zdarzyło. Czuliśmy się więc zjednoczeni podczas pracy w studio i na trasie. Wcześniej nagrywaliście regularnie co dwatrzy lata, ale na "Goodbye Cruel World" musieliśmy poczekać znacznie dłużej, bo ponad sześć lat? To prawda, między ostatnimi albumami była dłuższa przerwa. Szczerze mówiąc, potrzebowaliśmy trochę odpocząć. Gdybyśmy nie przyhamowali, najprawdopodobniej zespół by się rozpadł. Ostatnie dziesięć lat ostro pchaliśmy ten wózek pod górkę, a w pewnym momencie po prostu musisz odpocząć, złapać oddech i skupić się na życiu poza zespołem, bo inaczej ten wózek sturla się i cię zgniecie. Widziałem jak to się stało z innymi muzykami i sam czułem napięcie w zespole. Przerwa sprawiła, że jesteśmy silniejsi jako ludzie, jako muzycy i pozwoliła nam docenić zespół, nad zbudowaniem którego tak mocno pracowaliśmy. Z drugiej strony plusem było to, że miałeś więcej czasu na dopracowanie tych kom pozycji, dzięki czemu jako całość jest to płyta znacznie ciekawsza od swej poprzedniczki? Czy interesująca to subiektywna sprawa. Nadal jesteśmy bardzo dumni z pracy, jaką wykonaliśmy na "Rise". Utwory jak "The End" czy "Tragedy" nadal uważam za jedne z najlepszych w naszej karierze. "Nothing Is Fore-
ver" z kolei jest bardzo głębokim i osobistym spojrzeniem na pewne ciężkie sprawy, których doświadczałem w tamtym okresie. Po tym jak koncerty promujące "Rise" dobiegły końca, przeprowadziłem się na rok do Salem w Massachusetts, aby ponownie odkryć "wiedźmią" stronę mojej duszy. Ciężko utrzymać w sobie duchowość i korzenie, kiedy ciągle jesteś w trasie lub w studio. Danie sobie trochę czasu na przywrócenie równowagi i praca nad utworami w tak magicznym miejscu po-
Swoje wniósł też pewnie nowy wokalista Andrew D'Cagna - w Icarus Witch co prawda debiutant, ale poza tym śpiewak z dużym doświadczeniem studyjnym i scenicznym, co miało też pewnie wpływ na zapoczątkowanie z nim współpracy? Tak, zgadza się. Po tym jak Christopher odszedł z zespołu, kolejny wokalista miał wysoko zawieszoną poprzeczkę. Jednakże, tak jak nie chcieliśmy aby Christopher brzmiał jak jego poprzednik, Matthew, tak nigdy nie naciskaliśmy Andrew aby śpiewał dokładnie tak samo jak Christopher. Pokochaliśmy głos i nastawienie Andrew, a przede wszystkim jego profesjonalizm. Kiedy dochodzisz z zespołem do tego punktu, w którym aktualnie się znajdujemy, nie godzisz się na cokolwiek poniżej całkowitego profesjonalizmu. Wiedzieliśmy, że Andrew to gość, na którego możemy liczyć podczas pracy w studio i grania na scenie. Mając tyle pewności co do swojego frontmana, wszystko inne staje się o wiele łatwiejsze. Szybko nawiązaliście nić porozumienia, znaliście się przecież znacznie wcześniej, co miało też pewnie wpływ na dobrą atmosferę w zespole i jakość samych nagrań? Tak, znamy Andrew od lat. Śpiewał kiedyś
Foto: Icarus Witch
mogło zasadzić ziarno, z którego wykiełkował "Goodbye Cruel World". Ostatecznie wróciłem do Pittsburgha i nawiązałem kontakt z Quinnem, aby zacząć nagrywanie demówek i przedprodukcję utworów, nad którymi każdy z nas pracował. Razem jesteśmy podstawą tego zespołu już od kilku lat, a ponieważ jesteśmy ze sobą bardzo zżyci, łatwiej nam było zaszyć się w sali na rok i pracować nad pomysłami na nowy album. Na poprzednich płytach było więcej kucharek, jak to się mówi, tymczasem okazało się, że razem z Quinnem mamy wszystkie niezbędne narzędzia, aby pisać kawałki, które chcielibyśmy usłyszeć. Potem to była po prostu kwestia znalezienia najlepszych dostępnych muzyków i producenta, aby ożywić te utwory w studio.
dla zespołu Dofka, z którym graliśmy koncerty oraz w Brimstone Coven, którego fanem jestem od jakiegoś czasu. Ale prawdziwa więź utworzyła się kiedy Quinn zaczął grać na gitarze w solowym projekcie Andrew, Ironflame. Obydwaj pracowali już razem zarówno w studio jak i na scenie. Kiedy więc zaczęliśmy poszukiwania nowego głosu dla Wiedźmy, Quinn dał Andrew kilka demówek, żeby mógł do nich pośpiewać, ale nie powiedział mu, że to materiał na nowy album Icarus Witch. Okazał się on idealnym wyborem brzmieniowo, stylistycznie i najważniejsze - pod kątem profesjonalizmu oraz dał się poznać jako ktoś, z kim miło spędza się czas. Im dłuższa jest twoja kariera, tym więcej znaczenia nabierają takie rzeczy jak atmosfera, kompatybilność i komunikacja międzyludzka.
ICARUS WITCH
77
Andrew dołączył więc do was na stałe, nie jest to w żadnym razie gościnny udział czy czasowa współpraca? Ta kapela jest jak otwarty związek. Jest takie powiedzenie w kręgach czarownic, gdy uwalnia się bogów pod koniec rytuału: "Zostań jeśli chcesz, odejdź jeśli musisz". Mamy zamiar nagrać kolejny album z Andrew za mikrofonem i jak na razie taki jest plan. Jeśli jednak moja własna historia czegokolwiek mnie nauczyła, to tego, że nic nie trwa wiecznie, podchodzimy więc do wszystkiego małymi krokami, po kolei, mając nadzieję na najlepsze. Andrew jest niezwykle zabieganą osobą, ma mnóstwo zajęć, ale może chemia, która się między nami wytworzyła zaprocentuje i uda nam się nagrać z pomocą jego niesamowitego głosu album jeszcze lepszy niż ostatni. Macie jednak problem z perkusistą, bowiem Jon Rice nie jest stałym członkiem zespołu, nad czym pewnie ubolewacie, bo to świetny muzyk? Powtórzę, niczego nie żałujemy. Oczywiście Jon jest znakomitym muzykiem i bardzo klawym gościem, ale nasza umowa zakładała, że jest on wynajętym na te konkretne nagrania sesyjnym muzykiem. On sam tego chciał, ponieważ zaraz miał dołączyć do zespołu
ta chemia i naprawdę mamy to coś, gdy jesteśmy na scenie. Nie czułem tak mocnej więzi z żadnym innym perkusistą. To powiedziawszy, załóżmy, że otrzymaliśmy propozycję zagrania trasy, w której Justin nie mógłby wziąć udziału. Czy większy sens miałoby zagranie tych koncertów z innym perkusistą niż nie zagranie w ogóle? Jestem pewien, że nie chciałby, abyśmy zrezygnowali z żadnej okazji, a my byśmy go o to nie prosili. "Goodbye Cruel World" to płyta może nie przełomowa dla zespołu, bo przecież już piąta w waszej dyskografii, ale szczególna o tyle, że mieliście coś do udowodnienia: i sobie, i fanom zespołu, po tej dłuższej wydawniczej przerwie? Piszemy muzykę, ponieważ mamy to we krwi. Te pomysły, piosenki, gotują się i rosną, chcą, aby je uwolniono. Osobiście nie tworzę muzyki, aby cokolwiek udowadniać. Działam po prostu jako odbiornik pobierający kreatywne pomysły, które oferuje wszechświat, mając nadzieję, że będą zawierać pozytywne przesłanie, które pozwoli innym poczuć siłę i ekscytację podczas słuchania. Trudniej pracuje się z taką świadomością
Foto: Icarus Witch
Uncle Acid, a nam to nie przeszkadzało, ponieważ nasz perkusista, Justin Walker, miał znowu stać się dostępny, po tym jak wypełnił zobowiązania, które odciągnęły go od zespołu i sesji nagraniowej. Wszystko dobrze się ułożyło dla każdego z nas. Miewaliście już wcześniej perkusistów wspomagających was na koncertach w charakterze wynajętych muzyków i tak też pewnie będzie przy okazji promocji najnowszego albumu? Naszym perkusistą jest Justin Walker. Jest częścią zespołu od dosyć dawna, począwszy od koncertów promujących "Rise". Grał z nami wiele sztuk, wliczając w to koncerty z Amorphis czy ostatnio Jake'em E. Lee. Cieszymy się, że ponownie zasiada na wiedźmim tronie, gdzie jest jego miejsce. Między nami, sekcją rytmiczną, wytworzyła się niesamowi-
78
ICARUS WITCH
czy przeciwnie, jest to czynnik mobilizujący, dzięki któremu stać cię na więcej? Uważam to za błogosławieństwo, mieć ujście dla naszego kolektywu, naszej kreatywności. Nie mogę jednak mówić za każdego członka zespołu. Każdy z nas jest inny i co innego daje i odbiera z naszej współpracy. Dla przykładu: wiem, że ten album w szczególności wiele znaczy dla Quinna. Jest on integralną częścią Icarus Witch od czasu "Songs For The Lost", a dopiero teraz praca gitar na albumie jest w stu procentach jego zasługą. Nie było żadnych gości specjalnych, żadnych kolaboracji (poza mojego udziału) przy pisaniu utworów, z jego więc perspektywy rzeczywiście mógł mieć coś do udowodnienia sobie lub innym. Jestem dumny z niego, z tego co osiągnął, a partie gitary na "Goodbye Cruel World" są tym, co niemal w każdej recenzji jest wspominane jako coś, co wyróżnia
album. Wasz heavy metal jest z jednej strony mocny i surowy, ale nie zapominacie też o melodiach czy aranżacyjnych smaczkach, dzięki którym nawet te krótsze utwory brzmią ciekawie, nie będąc tylko typowymi numerami power/heavy. Można nawet powiedzieć, że jest to jeden z waszych znaków rozpoznawczych od początku istnienia Icarus Witch? Dziękuję, potraktuję to jako komplement, ponieważ aranżacje, melodie oraz sztuka pisania utworów zawsze były ważną kwestią w Icarus Witch. Nigdy nie byliśmy kapelą grająca "ekstremalny metal" w jakiejkolwiek formie, poza tym, że ekstremalnie wytrwałą i, mam nadzieję, ekstremalnie melodyjną. Nigdy nie starałem się być najszybszy, najcięższy, najbardziej demoniczny itp. Wolę być znany z tego, że mam swoje ideały i piszę muzykę o najwyższej jakości, jaka jest możliwa do uzyskania z każdym kolejnym składem zespołu. A co do krótkich, interesujących piosenek, zawsze chodziło o to, aby powiedzieć tylko to, co musisz powiedzieć, ni mniej, ni więcej. Jeśli piosenka trafia w sedno w ciągu trzech minut to niech tak będzie, po co ją wydłużać? Gdybym poczuł, że utwór potrzebuje siedmiu minut, aby urosnąć i opowiedzieć jakąś historię, wtedy dokładnie takim bym go zrobił. Francuski pisarz, Antoine de Saint-Exupéry, powiedział genialną rzecz: "Całościowo rzecz biorąc, perfekcję uzyskuje się nie wtedy, gdy nie ma już nic więcej do dodania, lecz gdy nie ma już nic więcej do odjęcia". Czasem zdarzy nam się zagłębić w progresywne rejony, ale staramy się utrzymać nasze utwory w ryzach i dążyć do sedna, coś w stylu w jaki pisane są piosenki pop czy AOR. Nie nudź, dawaj refren, jak to się mówi. To w sumie dziwne, że tak wiele osób wciąż kojarzy heavy metal z prostym, prymitywnym graniem - jasne, że wiele zespołów spełnia się w surowym blacku czy ektremalnym death metalu, ale też nietrudno chyba zauważyć, że z kolei wiele grup, takich jak wasza, gra znacznie bardziej zaawansowaną technicznie muzykę? Żeby podtrzymać wątek motywacyjnych cytatów, projektant graficzny Joe Sparano powiedział: "Dobry projekt jest oczywisty. Doskonały projekt jest transparentny". W odniesieniu do naszej muzyki uważam, że mamy tendencję do pisania podchwytliwie zło-żonych motywów przebranych w proste riffy. Nie robimy tego jednak specjalnie, Quinn i ja po prostu piszemy w dziwnym stylu i gramy do swoich
riffów i melodii w nieprzewidywalny sposób. Podam mu np. kawałek jak "Silence Of The Sirens", który w mojej głowie układa się w prostolinijny rocker, a on jak zawsze doda do tego dziwaczne harmonie gitarowe nad linią basu i wszystko skręci w nieoczekiwanym kierunku. Czuję się więc czasem w obowiązku zrobić to samo z jego riffami i nie podążać ze ścieżką basu w utartym kierunku. To wszystko czyni naszą współpracę nadal świeżą po tych wszystkich latach. Odkryliśmy, że większość ludzi nie zdaje sobie sprawy ile tak naprawdę się dzieje w utworach Icarus Witch, dopóki nie spróbują się ich nauczyć grać samodzielnie. To właśnie miałem na myśli mówiąc o byciu podstępnie progresywnym. Nie staramy się komplikować spraw, po prostu mamy lekkie odchyły w podejściu do naszych instrumentów. Myślisz, że w czasach streamingu i cyfrowych singli macie szansę dotrzeć do szerszej publiczności - niekoniecznie zorientowanej na metal, nastawionej po prostu na dobre utwory, w rodzaju "Goodbye Cruel World", "Lightning Strikes" czy "Antivenom"? Tak, tak uważam. Pomocne jest, gdy możesz umieścić swoje utwory na mało tradycyjnych rynkach jak film, ścieżka dźwiękowa do filmu czy gra wideo. Mamy w zanadrzu parę asów do pokazania później, jeszcze w tym roku, które jestem pewien, że zaprezentują naszą muzykę szerszej publiczności. Nie mogę jednak w tym momencie nic więcej powiedzieć. Do udziału w tym ostatnim utworze zaprosiliście Katherinę Blake, która miała już okazję współpracować z wami przed laty kiedy potrzebujecie kobiecego głosu wiecie do kogo zadzwonić? Przyjaźnimy się z Katherine od 2001 roku, kiedy to pracowałem w dziale A&R wytwórni płytowej, w której był jej poprzedni zespół, Miranda Sex Garden. Pomieszkiwałem u niej w Londynie i zapoznałem się z jej głównym projektem, Medieval Babes, który później stał się światową sensacją w kręgach powiązanych z muzyką klasyczną i renesan-
Foto: Icarus Witch
sową. Jesteśmy przyjaciółmi od prawie dwudziestu lat i zawsze mieszka u mnie gdy przylatuje do Los Angeles czy gdzie tam aktualnie mieszkam. Fakt, że mam dojście do wokalistki i muzyka światowej klasy, który z własnej woli chce dać coś od siebie dla mojej muzyki, uważam za honor, który bardzo sobie cenię. Kiedy przyszedł czas nagrywać "Antivenom" słyszałem w mojej głowie duet, a ponieważ braliśmy pod uwagę kilka różnych wokalistek, cieszę się, że wybraliśmy Katherine, ponieważ dodaje ona dodatkową warstwę zmysłowej mistyki do i tak najbardziej niezwykłej piosenki na płycie. Generalnie zresztą można powiedzieć, że od początku istnienia zespołu dopisywało wam szczęście, wspierali was również znani muzycy, by wymienić choćby George'a Lyncha czy Joe Lynn Turnera, a teraz przy dałoby się ono Icarus Witch ponownie, żeby ten ponowny start grupy okazał się udany? Na koniec zacytuję ci stoickiego filozofa,
Senekę, który powiedział: "Szczęście pojawia się gdy okazja spotyka przygotowanie". Zawsze staram się ciężko pracować i pomagać kiedy to możliwe innym ludziom rozwijać ich sztukę czy karierę. To właśnie dlatego podobało mi się w A&R czy robienie PR dla innych zespołów w różnych wytwórniach muzycznych. Robiłem krótko A&R dla Lynch Mob, a George doceniał moje starania i powiedział, że jeśli kiedyś będę czegoś potrzebował, to mam mu dać znać. Kiedy wychodził nasz pierwszy długograj, zwróciłem się wtedy właśnie do niego. Jeśli chodzi o Joe Lynn Turnera, to on, ja, a także nasz manager w tamtym czasie, interesowaliśmy się Wiccą. Okazało się, że ona i Joe są przyjaciółmi, a my szukaliśmy naprawdę wyjątkowego artysty do współpracy przy coverze utworu Def Leppard "Mirror Mirror". Spytał go więc, czy byłby zainteresowany, on się zgodził i otrzymaliśmy naprawdę fajne duchowe połączenie w utworze, który nadal jest jednym z naszych najbardziej popularnych. Rzeczy takie jak ci specjalni goście, czy granie przez kilka lat jako zespół Paula Di'Anno, czy współpraca z takimi producentami jak Neil Kernon i Mike Clink, to przykłady na to, że Icarus Witch było przygotowane na pełne wykorzystanie nadarzających się okazji. Same okazje zaś pojawiły się, ponieważ ciężko pracowaliśmy, nie tylko, aby pomóc sobie, ale również innym. Prawo przyciągania jest prawdziwe, a my wierzymy w przekazywanie pozytywnej energii światu. Pewnie, każdemu przydałoby się trochę szczęścia, ale my jesteśmy w miarę zadowoleni z tego, jak brzmi nasza muzyka (zarówno na żywo jak i na albumie) jak również z tego, że w pozytywny sposób wpływa na ludzi. I to jest cały sukces, którego potrzebujemy, aby czuć się szczęśliwymi. Wszystko poza tym jest zwykłą wisienką na torcie. Wojciech Chamryk & Paweł Izbicki
Foto: Icarus Witch
ICARUS WITCH
79
Gry, kasety i heavy metal Riot City to kolejna perełka z Kanady. Każdy, komu pasuje dynamiczne tempo i wrzaskliwe wokale Liege Lord czy Judas Priest powinien poznać debiut ekipy z Calgary. Tylko nie kupujcie demówki za bajońskie sumy na Discogs! Dlaczego? Opowiadał nam gitarzysta, Roldan Reimer. HMP: Zdarzyło Ci się udzielać wywiadu, w którym nie padłoby hasło "Judas Priest"? Roldan Reimer: Miałem nadzieję, że ten będzie pierwszy, ale chyba nie! Spróbujemy! W końcu, mimo, że na "Burn the Night" oddajecie hołd Judas Priest okładką i krzykliwymi wokalami, w Waszej muzyce słychać też mocne inspiracje innymi kapela mi. Ja słyszę głównie Liege Lord z okresu "Master Control". To też Wasza inspiracja? Można tak powiedzieć. Nie powiedziałbym jednak, żeby mieli na nas duży wpływ. Mimo to są świetni. Kochamy jednak dużo zespołów grających tradycyjny metal starej, jak i nowej szkoły. Inspirujemy się głównie ruchem NWo BHM, ale na większą skalę ma na nas wpływ
(Śmiech) Ten zespół sam czasem myśli, że żyjemy w 1987 roku. Jestem najstarszym członkiem tego zespołu, a urodziłem się w 1988 roku. Utwór "Warrior of Time" jest o podróżującej w czasie istocie, której cel życiowy nie jest znany. Być może jest mechanicznym ptakiem, a może przybiera inną postać w zależności, gdzie się znajduje w danym czasie. To zależy od Twojej wyobraźni. Wszystkie Wasze kawałki łączy szybkie tempo. Ten temat przewija się też w treści utworów i na okładce. Najpierw była fascynacja tego rodzaju graniem, a potem postanowiliście z niej zrobić znak rozpoznawczy czy wręcz przeciwnie? Siedliście i zastanawialiście się jaki kierunek obrać?
Foto: Riot City
po prostu dobra muzyka. Ciężka bądź nie. Ostatnio w Kanadzie pojawiło się wiele zespołów grających klasyczny heavy metal inspirowany amerykańskim graniem lat 80. Nakręcacie się nawzajem czy skutecznie "wyłapuje" Was wytwórnia? Zazwyczaj zespoły takie jak Traveler, Striker, Gatekeeper i oczywiście Riot City trzymają się razem. Przed Travelerem graliśmy dużo koncertów ze starym zespołem Matta (gitarzysta Traveler - przyp. red.), Gatekrashör. Zaledwie miesiąc temu graliśmy z Villain, Time Rift i Road Rash. Wszyscy się przyjaźnimy i inspirują nas te same zespoły. Wszyscy życzymy sobie jak najlepiej i myślę, że w pewnym sensie wszyscy mamy na siebie wpływ. Pierwszy kawałek "Warrior of Time" wydaje się korespondować z okładką. To dobre skojarzenie? Jest to też jednocześnie metafora wehikułu czasu? Gracie tak, że spokojnie można by Was wziąć za jakiś zespół wykopany z 1987 roku.
80
RIOT CITY
Nie wydaje mi się, żebyśmy naprawdę zastanawiali się nad tym, co robimy. Postanowiliśmy "zrobić dobry album i mieć nadzieję, że nie będzie do bani". Potem po prostu przerzucaliśmy się przypadkowymi pomysłami i na to wpadliśmy. Warslut z Destroyer666 powiedział nam jakiś czas o speed metalu, że był to gatunek efemeryda, jego popularność trwała może z Foto: Non Iron pół roku. Potem wygrał thrash. Pochodzicie z ojczyzny "speed metalu" i sami jesteście tak określani. Co o tym myślisz Jest sens używać w ogóle tego określenia? Szczerze mówiąc, w ogóle nie postrzegam nas jako zespół speed metalowy. Pewnie, że jesteśmy bardzo zainspirowani kanadyjskim speed metalem, ale ogólnie rzecz biorąc, według mnie jesteśmy zespołem heavy metalowym. Nie dbam o podgatunki. To wszystko to rock'n'roll. Moim ulubionym kawałkiem z Waszej płyty jest "329". Co oznacza ten tajemniczy tytuł? Cóż, 329 to numer dawnego domu zespołu. Pod tym adresem mieszkali Dustin Cale i
nasz były perkusista Ty (zmarł w 2018 roku przyp. red.). Dużo imprez. Dużo wspomnień. Duuużo wypitego piwa. Utwór sam w sobie jest o tym, jak młody, nowo powstały zespół chwyta energię. Tak naprawdę - jeśli to ma sens - to utwór o pisaniu samego utworu. Moje skojarzenie z nazwą "Riot City" to stara gra wideo. Rzeczywiście zaczerpnęliście od niej nazwę? Znam tę grę! Grałem w nią do bólu, jak byłem mały. Zabawne, że o tym wspominasz, ponieważ długo, zanim dołączyłem oryginalne logo zespołu w zasadzie wyglądało prawie tak samo, jak logo tej gry. Mimo że świetnie byłoby powiedzieć, że zespół został nazwany po tej grze, byłoby to kłamstwem. Cale mieszkał w Vancouver, kiedy Vancouver Canucks przegrali rozgrywkę z Boston Bruins w finale. Najwyraźniej Vancouver nie pogodził się z przegraną i zdecydował się na eksces. Więc Cale zdecydował się na nazwanie zespołu Riot City. Mimo to, nazwanie kapeli po grze to lepsza historia. Demo wyszło na kasecie. Wiele zespołów pytanych o ten nośnik odpowiada, że jest bardziej trwały niż CD, że przywołuje dobre skojarzenia i że wieszczono upadek winyli, a te i tak wróciły. Jaki jest Twój argument za tym, żeby wydawać muzykę na takim archaicznym nośniku? (Śmiech), cóż, osobiście posiadam dużo kaset. Wiele z nich to bootlegi zrobione przez mojego tatę jeszcze zanim się urodziłem. Przekazał mi je, i już teraz zawsze szukam kaset. To naprawdę moja ulubiona metoda słuchania muzyki. Pierwsza rzecz, jaką ukradłem w życiu, to album Spice Girls na kasecie z marketu. Miałem wtedy sześć lat. Taka prawda. Prawdę powiedziawszy, trudno sobie wyobrazić, dlaczego ktokolwiek chciałby kupować kasety. Są do kitu. Ja głównie kupuję kasety, ponieważ są tańsze i nie muszę co jakiś czas kupować do nich nowego sprzętu. Mam też odtwarzacz płyt, ale ten do kaset częściej się przydaje. Wadą jest to, że brzmią jak gówno i w miarę używania stają się coraz gorsze. Jednak teraz kasety, które nie powinny być droższe od burgera w McDonaldzie kosztują 50 dolarów! Widziałem, że demo Riot City "Living Fast" swojego czasu było za 50 dolarów na Discogs. Nie dawniej niż pięć lat temu kosztowało siedem dolarów. Ludzie, nie kupujcie tego. Kupcie lepiej nowe żarówki do kuchni. Pewnie teraz sobie myślisz "kurwa, czytam sobie wywiad i mówią mi o wymianie żarówek w kuchni, racja, już pora." Nie ma za co, drogi czytelniku. Widziałam na Waszym fanpage'u rysunki zatytułowane "Livin Fast". To propozycja okładki demówki? Zupełnie szczerze, nie mam pojęcia. "Livin' Fast" było gotowe, zanim dołączyłem do zespołu. Tak się złożyło, że dołączyłem kiedy, kończyli demo. Przy pracy nad nim nie dotknąłem w ogóle gitary. Jedyną rzeczą, do jakiej się przyłączyłem na tym demo, to chórki na utworze "Living Fast", co dla mnie jest śmieszne, ponieważ to jedyny kawałek, do którego nie śpiewałem przy nagrywaniu "Burn the Night". Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Paulina Manowska, Karol Gospodarek
Krytycy w ogóle nas nie obchodzili Lubicie wrestling? Jako dzieciak namiętnie oglądałem popisy Hulka Hogana i podobnych mu showmanów. Mathias Weiner z Powergame, mimo iż zdecydował się umieścić wrestlera na okładce nowej płyty swojego zespołu, do fanów tego amerykańskiego "sportu" się nie zalicza. Za to fanem metalu jest na pewno. Poczytajmy zatem co ma o nim do powiedzenia. HMP: Patrząc na okładkę Waszego nowego den, (śmiech). Utwór zdecydowanie zainspiroalbumu chciałbym zapytać, czy jesteście fa- wany jest "Transylvanią". nami amerykańskiego wrestlingu? Matthias Weiner: Nie, w ogóle nie jesteśmy Wasza nazwa pochodzi od piosenki Tokyo fanami wrestlingu (śmiech). Tak się złożyło, że Blade. Jakie inne zespoły są dla Ciebie wagdy szukaliśmy maskotki, natknęłem się w sie- żne? ci na meksykańskich zapaśników. Mają wiele Są setki zespołów, które kopię, bardziej popuwspólnego z metalem, lubią wielkie show, pot larnych jak Maiden, Overkill, Dio, Sabbath, i krew i wyglądają przy tym zajebiście. Posta- Priest, Megadeth, Slayer, Thin Lizzy i tak nowiliśmy więc wykorzystać tego gościa na na- dalej, ale jest też wiele undergroundowych rzeszych okładkach jako maskotkę i jesteśmy bar- czy, których uwielbiam słuchać. Sacred Steel, dzo zadowoleni z tego pomysłu. Bal-Sagoth, Night Demon, Nasty Savage, Infernäl Mäjesty, Holy Terror, Hirax, Enforcer, czy Air Raid. Pisanie piosenek dla PoA jak ten Wasz zapaśnik ma na imię? Nazywa się El Demonio Negro, czarny de- wergame zawsze inspirowane jest przez NWO BHM i takie zespoły jak oczywiście Tokyo mon. Niezłe imię dla maskotki, prawda? Blade, Angel Witch, Demon, Holocaust, Ty"Masquerade" to bardzo niejednoznaczny ty- gers Of Pan Tang, Tröjan, Fist, Gaskin czy tuł. Czy ma to jakieś znaczenie w kontekście Jaguar. nowego albumu? Nie wiem, czy mam rację, ale jako zespół nie Założyłeś zespół w 2012 roku. Jaki był wtedy musimy niczego ukrywać, jeśli o to ci chodzi. twój cel? Pomysł ten wpadł nam do głowy, ponieważ za- Światowa dominacja (śmiech). Cele się nie paśnicy meksykańscy noszą maski, co czyni zmieniły, chcemy tworzyć najlepszą możliwą ich tajemniczymi i anonimowymi dla publi- muzykę, wydawać albumy i zagrać jak najczności. Wybraliśmy też ten tytuł i chcieliśmy, więcej koncertów. Zawsze cieszymy się, że moaby maska była główną częścią okładki. Leży żemy wejść na scenę, niezależnie od tego, czy na podłodze, a w tle widać zdemaskowanego jest to mały klub czy festiwal. zapaśnika. Ale ponieważ jego twarz jest ukryta w cieniu, nadal nie można go rozpoznać. Pozo- Wasze pierwsze demo nosiło tytuł "Raw staje tajemniczy, choć jego maska została zrzu- Heavy Metal". Czy było to próba wyręczenia krytyków czy bardziej reklama dla potenccona. jalnych fanów? (śmiech) Kto był głównym kompozytorem tego mate - (śmiech) Krytycy w ogóle nas nie obchodzili. To było tylko stwierdzenie. Wiesz, metal poriału? Jak długo trwał ten proces? Napisałem wszystkie piosenki, z wyjątkiem winien być zawsze surowy, nie podobają mi się "Blackout", który jest oczywiście coverem te wypolerowane euro metalowe dźwięki zeScorpions. Myślę, że napisanie wszystkich ka- społów takich jak Hammerfall czy Gamma walków zajęło mi około roku. Wiesz, kiedy tyl- Ray. Nie zrozum mnie źle, te zespoły nie są ko biorę gitarę, nie tworzę w tradycyjny spo- złe, ale lubię mój metal bardziej dziki i niesforsób. Po prostu wypróbowuję riffy i melodie. Pi- ny w swej formule. szę cały czas. Najdłuższa część to aranżacja utworów. Piosenka musi być chwytliwa, zwar- Czy nadal opisujesz swój styl jako "surowy ta i musi mieć dobre riffy i harmonie. Czasami heavy metal"? tworzenie kawałka kończy się w godzinę, czasami trwa to lata.
Gramy heavy metal, to na pewno. Nie musimy dodawać do tego "surowego" przez cały czas, ponieważ każdy może usłyszeć, że brzmimy surowo, haha. Wasz pierwszy album "Beast On The Attack" wydaliście samemu. Naprawdę trudno mi uwierzyć, że nie można było znaleźć wytwórni płytowej w kraju takim jak Niemcy. Powód jest prosty: nie próbowaliśmy wtedy. Nadal podoba mi się album, jest na nim kilka dobrych piosenek. Ale nigdy nie czuliśmy, że jest wystarczająco dobry na wydanie go w wytwórni. Chcieliśmy wykorzystać trochę czasu i poprawić swój poziom, i myślę, że osiągnęliśmy nasz cel. "Masquerade" jest lepsze niż jego poprzednik, to na pewno. Pomiędzy "Beast On The Attack" i "Maquerade" nastało kilka zmian w składzie. Czy ma to jakiś wpływ na Twoją muzykę i inne działania zespołu? Nie bardzo. Wiesz, jestem głównym autorem tekstów zespołu, z wyjątkiem dwóch utworów z albumu "Beast On The Attack" wszystkie utwory zostały napisane przeze mnie. Jedyną różnicę można więc znaleźć w aranżacji, bo tutaj zwykle uczestniczy cały zespół. Oczywiście, ma to wpływ na występy na żywo. Kiedy są zmiany w składzie, trzeba pewnych rzeczy uczyć się na nowo. Czasami jednak zmiany są konieczne i często pomagają udoskonalić zespół na wiele sposobów. Co z Lost Worlds Order, Twoim thrash metalowym projektem? Zespół działa od 1989 roku, jego pierwsza nazwa to Acrimony, potem została zmieniona na Spectre Dragon w 1990 roku. Dołączyłem do nich w 1994 roku, a w 2008 roku zmieniliśmy nazwę zespołu na Lost World Order. Pod tą nazwą wydaliśmy już cztery albumy, z których ostatni nosi nazwę "Tyrants" i został wydany w 2016 roku przez Ragnrök Records na płycie CD. Wszystkie cztery albumy dostępne są także w wersjach winylowych. Pochodzisz z Bielefeld. Jesteś może kibicem Arminii? Rozczaruję Cię, ale nie jestem nawet fanem piłki nożnej. Gdybym jednak nim był, prawdopodobnie nie kibicowałbym Arminii (śmiech) Bartek Kuczak
A co z tekstami? To coś ważnego dla Ciebie, a może tworzysz według zasady "to tylko rock'n'roll". Wiesz, o co mi chodzi (śmiech) Piosenka "For Those Who Died" jest swego rodzaju hołdem dla ludzi wokół mnie, którzy już opuścili tę ziemię. "Puppets On A String" jest o serialu telewizyjnym "Westworld", a "Lucid Dreams" mówi o możliwości kontrolowania tego, co dzieje się w Twoich snach. Reszta tekstów to tylko fantazja lub horror i nie ma żadnego głębszego znaczenia. Teksty nie są tak ważne w tym zespole, wolimy pozwolić muzyce mówić. Teksty są głównie środkiem do przenoszenia wibracji piosenki. Jest na płycie też jeden instrumentalny utwór zatytułowany "The Chase Of The Falcon". Czy nie pomyślałeś, aby nagrać więcej takich kawałków? Raczej nie, jeden instrumentalny utwór na płytę wystarczy. Jak za dawnych czasów Mai-
Foto: Powergame
POWERGAME
81
Muzykę trzeba pokazywać osobiście To już nasza druga rozmowa z Sahnedrin. Nic dziwnego, choć ten amerykański zespół istnieje dopiero od 2015 roku zdążył już wydawać dwa krążki i wraz z Gatekeeper ruszyć w trasę po Europie. O komponowaniu, nagrywaniu i życiu z muzyki opowiadali nam basistka-wokalista oraz gitarzysta kapeli. HMP: Wasza debiutancka płyta balansowała na granicy hard rocka lat 70. i heavy metalu lat 80. Mam wrażenie, że na drugiej płycie, "The Poinsoner" słychać więcej tego pierwszego czynnika. To była świadoma decyzja? Jeremy Sosville: Nie wiem czy była to świadoma decyzja. Wydaje mi się, że przy tym albumie chcieliśmy wejść w głąb siebie jako muzycy i kompozytorzy. Rozumiem jednak, jak doszłaś do takich wniosków. Cała nasza trójka inspiruje się latami siedemdziesiątymi, więc naturalną koleją rzeczy odzwierciedlenie tego w sposobie, w jakim piszemy utwory. Erica Stoltz: Wszyscy lubimy ciężką muzykę z agresywnym i mrocznym brzmieniem. Taki
lem. Nie piszemy kawałków, żeby przypasować się do jakiejkolwiek podkategorii. Zazwyczaj pierwsze płyty są kumulacją pomysłów, które rodzą się przez lata. Na nagranie (i szybkie wydanie) drugiej płyty trze ba wymyślić kawałki w przeciągu tylko roku lub dwóch. Jak proces szybkiego pisania kawałków wpłyną na Wasz sposób pracy? A może mieliście jeszcze w zanadrzu coś sprzed ery "A Funeral for the World"? Jeremy Sosville: Cały czas komponujemy, nieważne czy mamy do nagrania płytę, czy nie. W momencie kiedy wyszedł "Funeral", pracowaliśmy nad około połową utworów z "The Poisoner", więc wypuszczenie następ-
Foto: Suzanne Abramson
82
opis pasuje do wielu typów muzyki. Jednym z moich bohaterów jest Linton Kewsi Johnson, muzyk reggae z Londynu. Pomimo tego, że jest to dub, jest on agresywny i mocny. Naszym celem jest tworzenie muzyki, która nas porusza.
nego albumu tak szybko po pierwszym, nie było naciągane. Mieliśmy cel, żeby wydać następny album na początku 2019 roku i ten deadline motywował nas, żeby częściej się spotykać i w trakcie pracy być bardziej produktywnym.
To nie znaczy, że heavy metalu nie ma. W niektórych kawałkach (np. w "Saints and Sinners") słychać wręcz granie w stylu NWoBHM. To celowe nawiązanie? Jeremy Sosville: Nigdy świadomie nie decydujemy się pisać w danym stylu czy gatunku. To co u nas słychać, jest odbiciem naszej współpracy, wspólnych wpływów i muzycznych pragnień. Erica Stoltz: Zaczynam się orientować w podgatunkach metalu, które istnieją w dzisiejszych czasach. Kiedy weszłam w świat tej muzyki, wszystko dla mnie było heavy meta-
Nagrywaliście "na setkę"? Płyta brzmi bardzo naturalnie, surowo, ale jednocześnie profesjonalnie. Jeremy Sosville: Nagraliśmy dużo finalnych partii osobno, ale oboje byliśmy w jednym pomieszczeniu z Nathanem, kiedy on nagrywał swoje partie perkusyjne. Niezależnie od sposobu, świadomie staraliśmy się sprawić, żeby nasze nagrania brzmiały tak, jak my brzmimy na żywo. Jest to ważne, żeby dla słuchacza oba doświadczenia były dźwiękowo podobne. Erica Stoltz: W przeszłości rejestrowałam wszystkie podstawowe ścieżki na żywo, a na-
SANHEDRIN
stępnie na tę ścieżkę nagrywałam fragmenty, które wymagały poprawy. W Sanhedrin najpierw zaczynamy z nagraniem bębnów i gramy wszyscy wraz z nimi, więc jak uda się nam zagrać perfekcyjnie, to uda nam się to uchwycić. Pierwsze są przede wszystkim jednak bębny. Nagrywanie basu do ścieżek perkusyjnych jest dla mnie bardziej komfortowe. Pozwala mi się zrelaksować i mocniej wczuć. W "Gateway" linie melodyczne zwrotek kojarzą mi się nieco z "Runaway" Bon Jovi. Zorientowaliście się już na etapie komponowania czy później? (śmiech) Jeremy Sosville: Mogę cię zapewnić, że Bon Jovi nie wpłynął na kreatywny proces tego zespołu w żaden sposób. Erica Stoltz: Zdecydowanie nie była to świadoma decyzja. Wspominaliście ostatnio, że trzech muzyków w zespole to zestaw idealny. Podtrzymujecie to zdanie po nagraniu drugiej płyty. Wszyscy mieszkacie w Nowym Jorku i macie okazje komponować wspólnie? Jeremy Sosville: Między naszą trójką jest taka chemia, że nie czujemy potrzeby jej naruszać w jakikolwiek sposób. Według mnie dodatkowy członek grupy nie wpłynąłby pozytywnie na zespół. Bardzo staramy się brzmieć potężnie, mimo tego, że jest nas tylko troje. I wydaje mi się, że udaje nam się to przez większość czasu. Erica Stoltz: Więcej ludzi, to więcej problemów. Lubię pracować w trio. Z naszą trójką wystarczająco dużo się dzieje, by dźwiękowo pokryć całe dynamiczne terytorium. Niedawno koncertowaliście w Europie z Gatekeeper. W wywiadzie pytałam ostat nio Geoffa o tę trasę. Przyznał, że koncer towanie często, ale w małych klubach jest strzałem w dziesiątkę, m.in. dlatego, że można bliżej poznać ludzi. Podzielasz jego zdanie? Jeremy Sosville: Nie wiem czy mam jakiekolwiek preferencje. Kameralność klubu pozwala uzyskać specyficzną energię, ale tak samo energetyczne jest granie na scenie festiwalowej przed większą publicznością. Erica Stoltz: Koncerty klubowe są wyjątkowe. Od czasu do czasu nawet Metallica zagra taki koncert. Wciąż jest parę zespołów grających koncerty stadionowe i trzymają się nawet nieźle, ale nowa generacja ciężkiej muzyki pojawia się właśnie w klubach. Jak wspominacie tę trasę? Coś Was szczególnie zaskoczyło? Jeremy Sosville: Byliśmy pozytywnie zaskoczeni tym jak wiele osób zna słowa do naszych kawałków! To była także przyjemność móc spotkać naszych fanów i usłyszeć, co nasza muzyka dla nich znaczy. To bardzo nagradzające uczucie. Erica Stoltz: Było naprawdę fajnie móc zagrać dla entuzjastycznych fanów każdego wieczora. Ja bym dodała jeszcze fakt, że takie koncer ty nie przyciągają bardzo dużej publiczności i z góry warto przewidzieć taką sytuację grając w małych klubach. Intensywne koncer towanie zresztą jest jedną z najlepszych i naturalnych form promocji. Jeremy Sosville: Powiedziałbym, że najle-
pszym sposobem na pokazanie światu swojej muzyki, jest robienie tego osobiście. Żadna technologia na świecie nie jest w stanie zastąpić tej specjalnej więzi pomiędzy zespołem i publicznością w jednym pomieszczeniu. Erica Stoltz: Nie ma nic lepszego niż wymiana energii z entuzjastyczną publicznością. Patrzę na to, jak na swoisty rodzaj magii rytualnej. Wiele heavymetalowych amerykańskich zespołów często w wywiadach podkreśla, że w Europie spotyka więcej fanów tego rodzaju grania niż u siebie. Niedługo ruszacie w trasę po Ameryce Północnej. Jakie macie oczekiwania i nastawienie? Spotkaliście się z taką opinią? Jeremy Sosville: Ameryka jest ogromnym państwem z całą masą różnych kultur i rodzajów sztuki, a heavy metal jest tylko tego częścią. Jeżeli chodzi o naszą nadchodzącą trasę, to mamy nadzieję dać ludziom niezłe show i pozwolić im zdecydować, co o nas sądzą. Wydaje mi się, że obecność Slough Feg sprawia, że jest to jeszcze bardziej wyjątkowe, ponieważ są oni naszymi muzycznymi bratnimi duszami, lecz mają swój własny unikalny styl. Erica Stoltz: Muzyka i sztuka wciąż są ważniejszą częścią życia w Europie niż w USA. W Ameryce wiele osób uważa za szaleństwo, żeby osoba dorosła grała i koncertowała, jeśli nie jest w stanie się z tego utrzymać. Wszędzie jest masa pokrewnych dusz. Wiele koncertowałam w USA. Zawsze czeka tam na ciebie jakaś przygoda. Właśnie, bardzo niewielu młodym zespołom udaje się żyć z grania (wiem, że udaje się to np. Night Demon). Podejrzewam, że macie swoje regularne prace. Nie mieliście proble mu ze zgraniem urlopu na trasę dla całej waszej trójki? Jest to jakaś blokada, która uniemożliwia częste koncertowanie? Jeremy Sosville: Robimy wszystko, żeby to wszystko zrównoważyć. Nowy Jork jest bardzo drogim miastem do życia, więc musimy robić wszystko co możliwe, by przeżyć. Czasami nie możemy zaakceptować danej oferty koncertowej z powodu obowiązków w pracy, ale jest to po prostu część bycia osobą dorosłą. W dzisiejszych czasach bycie muzykiem nie jest dochodowym zajęciem, więc staramy się zrobić wszystko, by móc uzyskać jak najwięcej z możliwości, które otrzymujemy. Erica Stoltz: W moim życiu muzyka zawsze była ważną jego częścią. Moje wybory w karierze były motywowane tym, żeby posiadać taką elastyczność, by móc grać w zespołach. Bycie technikiem audio - wolnym strzelcem dało mi możliwość zarabiania poprzez granie muzyki. Nowy Jork jest drogą bestią. Wydaje mi się, że kreatywni Amerykanie mają trochę łatwiejsze zadanie, gdy żyją w mniejszych miastach. Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Paweł Gorgol, Karol Gospodarek
Odpowiednia ilość alkoholu we krwi Zach Slaughter ze Skull Fist to wesoły koleszka z kraju klonowego liścia. Ostatnim jego sukcesem osobistym jest fakt, że udaje mu się nie być pijanym przez cały czas. No cóż, życie rockmana rządzi się swoimi prawami. Aha, coś tam jeszcze wspomniał o ostatniej płycie Skull Fist, koncercie w Polsce, czy coś takiego. Zresztą sami przeczytajcie HMP: Milczeliście przez dobre trzy lata. Mógłbyś lekko rozjaśnić naszym czytel nikom powody owej przerwy? Zach Slaughter: Przez własną głupotę uszkodziłem sobie struny głosowe. Za dużo piłem i paliłem. Musiałem przejść dwie operacje a potem masę zastrzyków. "Way of the Road" brzmi jak heavy metalowy album nagrany powiedzmy gdzieś w połowie lat osiemdziesiątych. Czy to brzmienie wynika z Waszych założeń? Nie zupełnie. Lubię różną muzykę i całkiem sporo tworzę poza Skull Fist. Słucham sporo heavy metalu i uważam ten konkretny gatunek za naprawdę genialny. Ta muzyka sprawia, że czuję się silny. Skull Fist zawsze mi pomagał, i chcę się odwdzięczyć. Włożę w ten zespół tyle, ile tylko jestem w stanie. To zawsze będzie heavy metal, który dodaje nam sił. Jak w ogóle oceniasz rozwój Skull Fist od czasu albumu "Chasing The Dream" Myślę, że cały czas trzymamy się stylu "Chasing The Dream". Ten album jest jednak utrzymany bardziej w średnich tempach. Nie uważam tego za zmianę, a w pewnym sensie rozwój naszego brzmienia. Sądzę, że tekstowo jest nieco ostrzejszy, ale nikt nie zwraca na to uwagi (śmiech), może jest trochę bardziej rozległy pod względem podejścia do pisania czy melodii, ale w sumie nie wiem. To dla mnie tylko kawałki, wszystkie są tym samym, mimo, że pod innymi nazwami albumów. Życie się porusza tak jak i muzyka. Ale to zawsze będzie Skull Fist. Zdradzisz może coś na temat procesu nagrywania? Pięć dni w studiu nagraniowym. Wokale jednak nagrałem w domu. Mój głos jest jeszcze ciągle w fazie powrotu do normy.
współczesne zespoły ze swojej ojczyzny poleciłbyś naszym czytelnikom? Cauldron, Black Moor, Villain, Striker, Blood Ceremony, Metalian, Manacle, Iron Kingdom. Kilka miesięcy temu odwiedziliście nasz kraj w ramach wspólnej trasy ze Striker. Pamiętasz ten koncert? Jak Ci się podoba polska publiczność? Świetna zabawa i zazwyczaj fajnie tam być, (śmiech), bardzo mili ludzie z ciepłymi sercami i odpowiednią ilością alkoholu w krwi. Kocham Polskę. Dobrze jest tam wracać. A co z resztą trasy? Jakieś momenty szczególnie warte uwagi? Staram się teraz zachowywać spokój podczas tras. Myślę, że to już koniec z szalonymi nocami. Zobaczyłem się jednak z kilkoma osobami, które doceniam. Odstawiacie jakieś jazdy przed wyjściem na scenę? Taniec deszczu, klepanie się po głowie i głaskanie po brzuchu. (Śmiech), nie, nie robię nic takiego. O wiele łatwiej jest nie być pijanym przez cały czas, całkiem nieźle sobie z tym radzę, (śmiech) Ruch NWOTHM rozrasta się po całym pieprzonym świecie. Skąd to się Twoim zdaniem wzięło? Nie myślę o tym za dużo. Każdy powinien wyrażać się w sposób jaki chce, miło jest widzieć jak ludzie dodają unikatowy twist do starych rzeczy, jednak znowu, nie skupiam się na tym za bardzo. Doceniam scenę i to, co ona robi dla ludzi. Po prostu nigdy tak naprawdę nie myślę o takich rzeczach. Bartek Kuczak Tłumaczenie: Paulina Manowska
Jakie znaczenie kryje się za tytułem "Way Of The Road"? Czy jest w nim zawarta jakaś symbolika? Dla mnie znaczy to bardzo dużo. Ironiczne wyrażenia tak jak lubię. Nic takiego, w co chciałbym się zagłębiać, (śmiech) myślę, że fajnie było patrzeć jak sprawy się układały zamiast dramatyzować na ich temat. Które z kawałków z ostatniego albumu są Ci osobiście najbliższe? "No More Runnin", "Stay True", wszystkie mają dla mnie specjalne znaczenie. Nie napisałbym ich, gdyby było inaczej, (śmiech). Często określa się Was jako flagowy zespół kanadyjskiego heavy metalu. Jakie inne
SKULL FIST
83
Ucieczka od nudnego życia Vultures Vengeance zaskoczyli bardzo pozytywnie już debiutanckim MLP "Where The Time Dwelt In", później wydali ciekawego singla, a teraz podsumowali ten proces pierwszym albumem "The Knightlore", wypełnionym klasycznym heavy metalem lat 80. Co istotne młodzi muzycy zapowiadają, że nie jest to ich ostatnie słowo: HMP: Sami zrobiliście sobie prezent na 10lecie zespołu, nagrywając w końcu debiutancki album "The Knightlore"? Tony T. Steele: Cześć! Zespół istnieje od 2009 roku, ale wolę liczyć czas jego narodzin od 2015 - co prawda utwory powstały dawno temu, ale pierwsze prawdziwe wydawnictwo z regularnym składem nasza kapela wydała w 2015 roku. To będą więc czwarte urodziny! Wygląda więc na to, że czasem lepiej nabrać doświadczenia, poczekać na korzystny rozwój sytuacji, niż zaliczyć falstart? Zdecydowanie tak. Bardziej niż doświadczenie ważniejsza jest całkowita świadomość tego, co się robi. Kierunek zespołu wytycza nie tylko jedna osoba, musisz mieć pewność, że wszyscy idealnie nadają się do realizacji zamierzonych celów. Właśnie dlatego tak długo zajęło nam nagranie "Rising" w 2015 roku. Nie jest łatwo znaleźć ludzi, którzy widzą muzykę w taki sam sposób jak ty i są tak samo nią zafascynowani. Jeśli chodzi o doświadczenie, to zbieraliśmy je przez trzy lata przed wypuszczeniem albumu i było ono bardzo cenne. Wszyscy przed Vultures Vengeance udzielaliśmy się w innych zespołach, trzeba jednak zdawać sobie sprawę, że wcześniejsze doświadczenia mogą okazać się bezużyteczne, ponieważ są zupełnie różne. Po kilkakrotnym przesłuchaniu "The Knightlore" wnoszę, że wasza fascynacja trady-
cyjnym heavy metalem wciąż się po-głębia? Kocham takie granie, ale, choć może to się wydawać dziwne, inspiracją dla większości naszej muzyki jest nie tylko tradycyjny heavy metal. Myślę, że kapele z lat 80. różnią się niesamowicie od dzisiejszych, głównie dlatego, że czerpały inspiracje z odmiennych muzycznych źródeł i to pozwoliło im na stworzenie czegoś prawdziwie unikalnego. W utworach Vultures Vengeance uważne ucho wychwyci trochę muzyki klasycznej, progresywnej i hard rocka z lat 70. Nawet na zdjęciach wyglądacie niczym z lat 80., ale to chyba nie tylko image? Myślę, że wszystko co dotyczy kapeli powinno być umieszczone w jakimś kontekście. Zdjęcia, okładka, teksty a nawet projekt graficzny. Uważam, że image zespołu metalowego jest ważny z prostego powodu: kiedy byłem dzieckiem zobaczyłem po raz pierwszy plakat Iron Maiden w sklepie i byłem niesamowicie zafascynowany ich wyglądem, to było coś zupełnie innego niż to, co do tej pory widziałem. Z pewnością gdyby na tym plakacie była jedna z wielu dzisiejszych kapel, pomyślałbym, że to są pracownicy przebrani na bal, zamiast tego, w tym co zobaczyłem było coś niesamowicie prawdziwego i nigdy mi przez myśl nie przeszło, że Steve Harris po koncercie zakłada marynarkę i krawat i rusza do nudnej roboty narzuconej przez społeczeństwo. Jest w tym wszystkim doskonały przekaz o
wolności. Wielkie zespoły ze swoim przesadzonym wyglądem wysyłają wiadomość: "Robimy to, na co mamy ochotę". To właśnie magia, która dała milionom ludzi nadzieję na ucieczkę od nudnego życia. Rozgraniczenie fan/muzyk jest więc w waszym przypadku niemożliwe do przeprowadzenia, bo żyjecie tym co robicie, to wasza prawdziwa pasja, bez pozy czy udawa nia? Przede wszystkim jestem fanem: gdybym nim nie był, nigdy bym nie wziął do rąk gitary. Heavy metal jest zwierciadłem mojej duszy, nigdy mnie nie zmienił, zawsze był ze mną. Gdy go poznałem, pomyślałem: "To jest właśnie to, z czym mogę się identyfikować". Wielu ludzi używa dziś słowa "pozer"; uważam, że pozerzy to ludzie, którzy czują potrzebę oceniania innych, myślą, że słuchanie tej muzyki czyni ich lepszymi. Innymi słowy prawdziwi "pozerzy" to ci, którzy potrzebują innych nazywać pozerami. W metalu chodzi o osobistą przyjemność, ponieważ pozwala on stać się tym, kim chcesz być, nikt ci nie powie co możesz a czego nie możesz robić. Jeśli potrzebujesz coś komuś udowadniać żeby poczuć się lepiej, zawsze będziesz frajerem. Chyba najgorsze co może spotkać muzyka to granie czegoś, co go tak naprawdę nie intere suje, ale akurat w zespołach metalowych ma się z czymś takim do czynienia nader rzadko, bo przecież nie gracie dla pie-niędzy, przynajmniej jeszcze nie na tym etapie? (śmiech) Nigdy nie grałbym dla samych pieniędzy, bardzo ważne jest dla mnie posiadanie jakiegoś przekazu w muzyce, ponieważ żyjemy w czasach, w których liczy się tylko wygląd, a treść jest nieważna. Marzenia o życiu z muzyki są dzisiaj nierealne, ale gdyby nawet była taka możliwość, to nie pieniądze byłyby celem, lecz możność kontynuowania tworzenia tego co kocham. Nie chcę aby kiedykolwiek odebrano mi muzykę na rzecz dziewięciu godzin pracy dziennie, bo to by oznaczało obrabowanie mnie z osobowości i życie nie moim życiem. Opowiada o tym utwór "Eye Of A Stranger". Byłoby jednak fajnie móc zająć się tylko tworzeniem, ale to raczej marzenie tzw. ściętej głowy, skoro nawet muzycy ze znanych zespołów muszą mieć stałą czy jakąś dorywczą pracę, żeby móc opłacić rachunki? Tak, to naprawdę smutne, możesz być znany na całym świecie, ale i tak musisz mieć pracę, ponieważ życie muzyka wydaje się grą. Praca włożona w nagrywanie albumu, w granie na trasie, jest czasami naprawdę ogromna. Oznacza to przytłoczenie obowiązkami, ponieważ
Foto: Vultures Vengeance
84
VULTURES VENGEANCE
możesz dużo grać za granicą, możesz nagrać wiele płyt, ale ostatecznie i tak musisz myśleć o płaceniu czynszu, a muzyka nie zapewni ci na to środków, a to jest naprawdę frustrujące, bo nie masz czasu na relaks i przede wszystkim musisz każdego dnia być stuprocentowo sobą. Nie uważam, że utrzymywanie się z muzyki w dzisiejszych czasach jest niemożliwe, jednak poświęcenie i praca, którą trzeba w to włożyć potroiły się w porównaniu z dawnymi czasami, kiedy to ludzie kupowali płyty a nie ściągali je z internetu. Dlatego też jakość muzyki spadła, ponieważ zespoły, które poświęcały swojej sztuce więcej czasu zniknęły, chyba że mają to wyjątkowe szczęście należeć do wyższej klasy społecznej i mają o wiele więcej czasu dla siebie. Uważam jednak, że osoby z lepszym pochodzeniem grają metal dla zabawy, nie dlatego, że się nim pasjonują. Jeśli dorastasz z poczuciem wewnętrznego gniewu, jak ja, wyrabiasz w sobie jednocześnie pewną wrażliwość. "The Knightlore" to kontynuacja stylu prezentowanego na MLP "Where The Time Dwelt In" - połączenie dłuższych, epickich kompozycji z krótszymi, zwartymi utworami, co daje w efekcie ciekawy, urozmaicony materiał? Wszystkie utwory są ze sobą powiązane, nie tylko koncepcyjnie, ale również muzycznie. Słuchając uważnie zrozumiesz, że są ze sobą połączone, tworząc niemal jeden wielki utwór. Oczywiście nie jest to natychmiastowo zauważalne, ale po kilku przesłuchaniach płyty poziom jej szczegółowości może zaskoczyć. Wybraliście tych osiem utworów spośród większej ilości, czy też skupiliście się na jak najlepszym dopracowaniu tych, które zostały później nagrane? Od długiego czasu chodzi mi po głowie wiele piosenek, a te, które wybraliśmy były idealne do utworzenia pewnej atmosfery. Oczywiście na początku były niedorobione, dopiero później zaaranżowaliśmy je z wielką starannością. Posiadanie w szeregach zespołu osoby mogącej zająć się produkcją to niewątpliwy atut, bo osoba z zewnątrz często potrzebuje czasu na poznanie grupy i jej muzyki. Ja wam się pracowało z Mattem, nie był zbyt surowy, nie wymagał ciągłych powtórzeń? Matt nie jest zbyt surowy, sami dla siebie jesteśmy krytyczni (śmiech). Uważam, że, aż do teraz, samodzielne produkowanie płyt było najlepszym rozwiązaniem. Wydaje się, że obecnie każdy jest inżynierem dźwięku, ale prawdę powiedziawszy, ludzie powinni więcej uwagi poświęcać emocjom, a nie brzmieniu, bo moda na krytykowanie produkcji jest nie na miejscu. Żeby umieć obiektywnie ocenić produkcję albumu musisz się wiele nauczyć, ale nawet wtedy wydanie obiektywnej opinii najpewniej nie będzie możliwe, ponieważ zależy to tylko i wyłącznie od twojego gustu. Za każdym razem gdy słucham "The Knightlore" myślę sobie, że ma dokładnie takie brzmienie jakie powinien. Ludzie są obecnie przyzwyczajeni do plastikowej produkcji bez żadnej dynamiki, "The Knightlore" natomiast jest bardzo dynamiczny jeśli chodzi o poziom głośności i intensywność i to jest to, co ma znaczenie przy tworzeniu atmosfery w poszczególnych częściach utworów. Każda sekunda tej płyty ma sens, każda decyzja służy-
Foto: Vultures Vengeance
ła większemu celowi, nie każdy zespół może się tym pochwalić, ponieważ najpewniej byli prowadzeni przez osobę z zewnątrz, która podejmowała decyzje za nich. Tak czy inaczej, produkcją tego albumu zajmował się Tony L.A., Matt tylko dokonał nagrań. Czyli przygotowaliście się do sesji w 100 %, potem pozostało już tylko nagrać wszystko tak, żeby brzmiało jak należy? Absolutnie, nawet umiejscowienie każdego z mikrofonów nie było przypadkowe. Pracowaliśmy sporo nad dźwiękiem źródłowym zamiast opierać się na post-produkcji, właściwie to płyta brzmiała bardzo zbliżenie do ostatecznego rezultatu bez żadnego miksowania. Wiem, że waszym marzeniem jest sesja w pełni analogowa, z nagrywaniem na taśmę, etc., ale na to jest chyba jeszcze za wcześnie, bo to kosztowna sprawa? Tak naprawdę to zależy od samego procesu. Nagrywanie całego albumu w analogowym studio byłoby bardzo kosztowne, ale może uda nam się to na kolejnej płycie, gdy uda nam się ten proces skrócić. LP, CD i MC, a do tego wersja cyfrowa wasi wydawcy zadbali o to, żeby album "The Knightlore" dotarł do wszystkich zainteresowanych, niezależnie od tego z jakiego nośni-
ka słuchają muzyki? "The Knightlore" będzie dostępne na kasecie limitowanej do 200 sztuk i dystrybuowanej przez Witchcraft Records. Osobiście uważam, że to bardzo fajne mieć swoją muzykę na wszystkich możliwych nośnikach. Zawsze będę jednak preferował winyl, to najlepszy format do słuchania muzyki. Praktycznie od debiutanckiego demo jesteś cie na fali wznoszącej, z każdym kolejnym wydawnictwem rośniecie w siłę - liczycie na to, że dzięki "The Knightlore" pójdziecie jeszcze bardziej do przodu, staniecie się jeszcze bardziej rozpoznawalni w Europie czy nawet na świecie? Miło było obserwować jak nasz rozwój odbywał się w naturalny sposób. Jesteśmy otoczeni ludźmi, którzy w nas wierzą i którzy nas wspierają; to bardzo piękne, pochlebia nam to. Nadal mamy wiele piosenek do napisania i treści do przekazania. W każdym razie naszym celem zawsze będzie trafianie prosto w serca tych, którzy nas słuchają, poruszenie ich. Otwieranie oczu pod wpływem tego, co doświadczamy jest najważniejsze. Nasze czasy potrzebują heavy metalu bardziej niż kiedykolwiek. Dzięki za wywiad! Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki, Karol Gospodarek
VULTURES VENGEANCE
85
Prosto w mordę Początkowo miał to być niezobowiązujący projekt muzyków znanych z Cauldron, Thor czy Toxic Holocaust, ale z czasem Chainbreaker stał się pełnoprawnym zespołem. Jego debiutancki album "Lethal Desire" to thrash/speed metal starej szkoły, a gitarzysta Ian Chains opowiada między innymi o tym jak nagrywa się dobrze brzmiącą płytę za niewielkie pieniądze i dlaczego Anvil nie zdołał zrobić kariery na całym świecie: HMP: Chainbreaker powstał już kilka lat temu, ale początkowo działaliście tak na pół gwizdka, był to bardziej projekt niż regu larny zespół? Ian Chains: Zespół wystartował w roku 2012 lub 2013 z całkiem innym składem i nie był czymś, co traktowalibyśmy poważnie. Dopiero gdy napisaliśmy pięć czy sześć utworów pomyśleliśmy o nagraniu demo w normalnym składzie i zagraniu koncertu. To dołączenie basisty Phila zdopingowało was do intensywniejszego działania, czy już wcześniej podjęliście decyzję o tym, że naj-
gularnych próbach też było utrudnione, szczególnie podczas sesji czy tras tych innych grup? Od momentu zawiązania Chainbreaker mój drugi zespół, Cauldron był mocno zajęty nagrywaniem i koncertowaniem, ale w tym momencie skupiam się na Chainbreaker. Czyli dla chcącego nic trudnego, jak się ma chęci, to i czas się w końcu znajdzie? Jeśli nie jesteś leniwy, to znajdziesz czas na wszystko. Gracie oldschoolowy thrash/speed metal -
jeszcze choćby Anvil? Jasne, spoko jest mieć całkiem dynamiczną historię metalu w tym kraju. Przy czym goście z Anvil są trochę dziwni. Widziałeś ich nowy teledysk do "Bitch In The Box"? Dziwaczna rzecz, żeby nie powiedzieć więcej. Przyjaźnimy się z kolesiami z Exciter i Razor. Słyszałem kilka niesamowitych historii od Dana Beehlera, jak grali koncerty po halach hokejowych razem z Motörhead i Mercyful Fate w latach 80. Czy to w sumie nie dziwne, że Kanada już na przełomie lat 70. i 80. miała bardzo silną scenę hard 'n' heavy, później też wiele się pod tym względem działo, ale wasze zespoły jakoś zawsze pozostawały w cieniu tych amerykańskich, nie mogły się przebić, nawet jeśli współpracowały z dużymi wytwórnia mi? Cytując Razor: "American luck, too bad we're Canucks!" (slangowe określenie Kanadyjczyków). Weźmy na przykład Anvil. Lubią myśleć, że nigdy im się nie udało przebić w Ameryce bo pochodzą z Kanady. A teraz przyjrzyjmy się ich piosenkom o ekstremalnej jeździe rowerem górskim, testach moczu, zawodowym wrestlingu i systemie GPS. Boże święty, oni nawet śpiewają o czarnuchach w "Concrete Jungle". Byli po prostu zbyt pojebani! Przynajmniej mamy Rush, April Wine i Triumph, którym całkiem dobrze powodziło się w Stanach.
Foto: Chainbreaker
wyższa pora zabrać się za debiutancki album? Phil motywuje nas do częstszego palenia zioła! Zanim do nas dołączył, nagraliśmy parę utworów na siedmiocalówkę, która nigdy się nie ukazała (teraz są one dostępne na kasecie i jako bonusy na CD). Przed tym jak do nas dołączył nie myśleliśmy o nagraniu pełnej płyty.
to na zasadzie odskoczni od tego, że na co dzień udzielacie się raczej w zespołach grających bardziej tradycyjny metal? Większość riffów Chainbreaker brzmiałaby w Cauldron niewłaściwie. Jednakże jest mało znanym faktem to, że utwór Cauldron "Burning Fortune" był tak naprawdę piosenką Chainbreaker zatytułowaną "City Of Rock", zmieniliśmy tylko jej tekst.
Płyta to jednak płyta, coś ważniejszego niż demo czy EP-ka, nawet w czasach streamin gu, gdzie coraz mniej ludzi ma cierpliwość odsłuchać do końca jeden utwór? Tak, jesteśmy teraz prawdziwym zespołem! Robimy to od ponad pięciu lat, więc nie mamy wymówki, aby nie mieć na koncie albumu.
Motörhead, Venom, Sodom, Exciter czy Razor - źródła waszych inspiracji są dość oczywiste? To są te oczywiste wpływy, a dodatkowo czerpiemy inspiracje z Anti Cimex, Driller Killer, Doom, Dayglo Abortions, Darkthrone i Cinderella.
Fakt, że praktycznie wszyscy udzielacie się też w innych zespołach pewnie nie ułatwiał tego zadania, zebranie pełnego składu na re-
86
CHAINBREAKER
Faktycznie, to niezły rozrzut (śmiech). Dla was to pewnie fajna sprawa, że jesteście sukcesorami tych wielkich kanadyjskich zespołów z lat 80., poza wymienionymi wyżej
Ta ostatnia opcja bywała zresztą gwoździem do karier wielu zespołów, bo taki Headpins zaczynał od świetnego LP "Turn It Loud" w roku 1982, by potem z każdą kolejną płytą iść pod wpływem nacisków wydawców w stronę pop music i rozpaść się po trzecim albumie - wam to pewnie nie grozi, tym bardziej, że Hells Headbangers Records to wytwórnia o zdecydowanie metalowym profilu? Cóż, już wspominałem, że lubimy Cinderellę, więc może Hells Headbangers powinni martwić się o nas? Mieliście pewnie sporo frajdy nagrywając te surowe, dynamiczne utwory, powstające chyba w myśl zasady: krótko, konkretnie i na temat? Nagrywanie odbyło się bardzo szybko. Zrobiliśmy wszystko w jakieś trzy, cztery dni. Fajnie jest zrobić kilka podejść do utworu i przejść do następnego, bez zbędnego rozkminiania. Nagraliście też ponownie "Constant Gra-
ving", tytułowy utwór debiutanckiej EP-ki był za dobry, żeby pozostawić go tylko na tej niskonakładowej kasecie? Nie jestem pewien dlaczego ponownie nagraliśmy ten kawałek. Ktoś mi też zwrócił uwagę, że zagraliśmy go o wiele wolniej niż na demo. Kto wie? Zawsze dobrze sprawdza się na koncertach, więc chyba po prostu chcieliśmy oddać mu sprawiedliwość porządnym nagraniem, zamiast mieć go tylko na szumiącej kasecie. "Lethal Desire" brzmi bardzo organicznie, tak jakbyście nagrywali podstawowe ścieżki wszyscy razem, a jeśli nie, to przynajmniej ograniczając do minimum te wszystkie cyfrowe bajery? "Lethal Desire" jest chyba pierwszym kawałkiem, który napisaliśmy dla tego zespołu, możemy więc go grać z rękoma związanymi za plecami. Ale tak, zdecydowanie chcieliśmy mieć naturalne brzmienie. Zbyt przetworzony metal brzmi po prostu anemicznie. Nie słuchamy takich rzeczy i nigdy nie chcielibyśmy mieć takiego brzmienia.
met's Blood A. Trosomaranus - jak doszło do tej współpracy? Nie lepiej było zwerbować jakiegoś rodaka? Byłoby łatwiej, ale Angelo nie jest przypadkowym gościem z gitarą! Pierwszy raz spotkaliśmy się w 2007 roku. Jest on fanem Rammer, starego zespołu Ala, z którym wymieniał się płytami już od kilku lat. Angelo chodził do szkoły tu, w Toronto jakiś czas temu, spotykaliśmy się więc często i rozmawialiśmy o tym, żeby kiedyś zagrał u nas na drugiej gitarze. Planował złożyć nam wizytę tej wiosny, a gdy dowiedział się, że gramy koncert, stwierdził, że sensownie będzie jak zagra na drugiej gitarze. Dzięki niemu brzmieliście podczas trasy "Trapped Under Ice Tour" znacznie pełniej. A jak byliście podczas niej odbierani? Fani dopisali? Fajnie było mieć w końcu gitarę rytmiczną, do której można zagrać solówki! Brzmiało to naprawdę ciężko już podczas wspólnych prób i szczęśliwie Angelo znał utwory prawie le-
najchętniej kupowana przez fanów podczas koncertów? Znam dużo ludzi, którzy kupili winyl, co jest super. Dodatkowo całkiem sporo osób wydaje się jarać wydaniem kasetowym. Jednak, która wersja sprzedaje się najlepiej, to pytanie do Hells Headbangers. Wciąż zdarzają się kolekcjonerzy kupujący wszystkie wersje, czy to już nie te czasy i są to okazjonalne sytuacje? Oh, zdecydowanie są tacy. Od dwóch lat prowadzę sklep z płytami heavymetalowymi w Toronto i sprzedałem wszystkie trzy wersje kilku osobom, które chciały mieć je w swojej kolekcji. Osobiście wystarcza mi czarny winyl, nawet nie posiadam odtwarzacza CD. Mimo wszystko jednak wciąż warto wydawać płyty na fizycznych nośnikach, nie tylko dlatego, żeby kolekcjonerzy mieli co gro madzić, ale przede wszystkim po to, by coś po sobie pozostawić - trudno przecież wyobrazić sobie sytuację, że za 30-40 lat ktoś
Nie wydaje ci się, że wiele młodych grup popełnia w pewnym sensie artystyczne samobójstwo, decydując się na powielanie tego samego, cyfrowego brzmienia, nagrywając materiały z tak samo brzmiącymi, pozbaw ionymi mocy partiami bębnów czy gitar, bo często ma się potem wrażenie, że słucha się ciągle tego samego zespołu? Mimo tego, że nie jesteśmy zespołem thrashmetalowym, to faktycznie wydaje się to obecnie normą dla tego typu muzyki. Nie rozumiem tego. "Hej, napiszmy agresywne kawałki i zróbmy tak, żeby brzmiały jak gówno z klikającą perkusją i gitarą prosto z komputera!" Może dzieciakom się to podoba? Wielu muzyków podkreśla, że to kwestia pieniędzy czy możliwości dostępu do odpowiedniego studia, ale chyba nie w tym rzecz, bo przecież wy nie dysponowaliście pewnie jakimś nieograniczonym budżetem, a "Lethal Desire" powala mocą, niczym nagrania z lat 70. czy 80.? Trzeba więc mieć świado mość tego co chce się osiągnąć i do tej wizji należy dopasowywać całą resztę, aby efekty były jak najlepsze? Dziękuję! Tak długo jak wiesz, czego chcesz, nie ma znaczenia jakim budżetem dysponujesz. Kurde, następną płytę planujemy nagrać samodzielnie. Wypożyczymy jakieś fajne mikrofony i zrobimy to w naszej sali prób. Co powiesz na taki budżet? Chcemy, aby była bardziej surowa niż obecny album. Warto też zwrócić uwagę na fakt, że wiele zespołów zdecydowanie przesadza w stu dio, dlatego potem nie są w stanie odtworzyć na żywo płytowego brzmienia, a nawet w miarę podobnie zagrać niektórych utworów, bo tempo perkusji zostało za bardzo podkręcone, albo jest za dużo gitarowych nakładek - wy nie macie tego problemu? Jeśli już, to myślę, że "niedomyśleliśmy" naszych utworów w studio. Granie na żywo skupione jest bardziej wokół gitar, jest więcej solówek i przypadkowego hałasu. Chcieliśmy po prostu, aby album walił prosto w mordę. Na żywo jesteście kwintetem, bo podczas koncertów wspiera was gitarzysta Bapho-
Foto: Chainbreaker
piej niż my. Tak naprawdę, to nie uczestniczyliśmy w całej trasie, zostaliśmy tylko poproszeni o zagranie w Toronto. Wyszło dobrze, ale gdyby ten koncert odbył się dziesięć lat temu, zawracaliby ludzi na bramce. Nie myśleliście o tym, żeby połączyć siły na trasie z Cauldron czy Toxic Holocaust? Byłoby to przecież korzystne nie tylko z praktycznego, ale również marketingowego punktu widzenia, bo fani tych grup powinni też zainteresować się Chainbreaker? Graliśmy już wspólny koncert Chainbreaker/ Cauldron i to naprawdę nie jest fajne: wykończyć się na jednym występie, mieć piętnaście minut przerwy i grać kolejny pełny set w następnym zespole. Jeśli chodzi o Toxic Holocaust to grają oni obecnie tylko łączone trasy, a Chainbreaker nie jest na tyle duży, aby dostać się na tego typu występy. Nie smalimy cholewek do agencji koncertowych, potrzebny nam chyba wygadany manager!
będzie szperać pośród komputerowych dysków z danymi czy innych nośników tego typu, szukając jakiejś ciekawej płyty, tak jak teraz robimy to w antykwariatach czy sklepikach płytowych? (śmiech) Nie rozumiem ludzi, którzy twierdzą, że są "fanami" ale muzyki słuchają tylko przez iTunes czy Spotify. Jeśli nie wspierasz zespołów, które lubisz, jesteś słaby i wcale nie jesteś fanem. Jednak za pięćdziesiąt lat Ziemia będzie niezamieszkaną pustynią, więc jebać to… Lepiej zacznijmy wysyłać płyty w kosmos, kiedy jest jeszcze na to czas! Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki, Paweł Gorgol
"Lethal Desire" ukazał się nie tylko w for macie cyfrowym, ale też jako longplay, kom pakt i kaseta - która z tych wersji była
CHAINBREAKER
87
Metalowy maniak o duszy hippisa Nathan Raleigh Garrett w niespełna cztery lata wydał trzy albumy pod szyldem Spirit Adrift. Zaproponował na nich własną wizję tradycyjnego/doom metalu, a najnowszy "Divided By Darkness" naprawdę robi wrażenie. W dodatku Nathan jest prawdziwym pracoholikiem, dlatego kolejną płytę ma już praktycznie ukończoną, ale najpierw czeka go długa trasa promująca tę właśnie wydaną, z wyprawą do Europy włącznie: HMP: Jesienią 2017 roku rozmawialiśmy o drugim albumie Spirit Adrift "Curse Of Conception". Minęło jakieś półtora roku i uderzasz kolejną, jeszcze lepszą płytą "Divided By Darkness" - jesteś więc nie tylko wielkim fanem metalu, ale też i pracoholikiem? Nathan Raleigh Garrett: Dziękuję! Tak, pracuję nieustannie. Mój codzienny cel to ulepszanie siebie jako osoby, kompozytora oraz muzyka. Najlepiej jak udaje się z każdą z tych ról naraz. Tak naprawdę już teraz mam wystarczająco dużo demówek, aby nagrać ko-
Czyli robisz swoje bez oglądania się na nikogo, bez żadnej kalkulacji, a dopiero później okazuje się czy dany utwór/album chwycił i w jakim stopniu? Tworzę muzykę, którą kocham i sam chciałbym jej słuchać. Jeśli zadowolę sam siebie, to wystarczy, reszta jest tego konsekwencją. Ten projekt powstał jako całkowicie czysty, uczciwy sposób na artystyczne wyrażenie mnie i tylko mnie. Tak to działa i chciałbym, aby tak pozostało. Kontynuujesz na nowej płycie zamysł z po-
Lombardo i największy nacisk kładł na to, aby słuchać jak najwięcej różnorodnej muzyki i z niej czerpać inspirację. Powtarzał ciągle jak bardzo istotne jest znalezienie własnej tożsamości w swojej muzyce. Uwielbiam dużo różnej muzyki, a moja świadomość odbija się w Spirit Adrift. Gatunek mojej muzyki to Spirit Adrift. Zapowiadałeś poprzednio, że twoim marzeniem jest stworzenie klasycznego albumu, który zapisałby się w historii metalu - wydaje mi się, że z każdą kolejną płytą jesteś coraz bliżej, a jak ty to oceniasz? Dziękuję. Uważam, że udaje mi się osiągać założony cel. Gdyby świat skończył się jutro, z pewnością byłbym dumny ze swojej twórczości. Będę nagrywał ze Spirit Adrift aż do dnia mojej śmierci lub do momentu, gdy fizycznie będzie to dla mnie niemożliwe. To powiedziawszy, nie odczuwam pożądania czy przywiązania do czegokolwiek. Nie potrzebuję ani nie oczekuję niczego od nikogo. Jest tak, ponieważ czuję, że osiągnąłem swój artystyczny cel. Nagraliście tę płytę właściwie we dwóch z Marcusem - to dla ciebie ułatwienie czy utrudnienie? Obstawiam tę pierwszą opcję, bo przecież nie komplikowałbyś sobie sam pracy? Chciałem, aby Marcus zagrał na albumie na perkusji z wielu różnych powodów. Głównie jednak dlatego, że jest lepszym perkusistą ode mnie. W przeszłości grałem na wszystkim lub niemal wszystkim, lecz gdybym zrobił to również teraz, to bym chyba, kurwa, zwariował i wynik końcowy nie byłby tak dobry.
Foto: Spirit Adrift
lejny album i nadal komponuję, bo ostatnio czuję napływ inspiracji. Staram się pisać muzykę każdego dnia, kiedy tylko nie jestem w trasie. Fakt, że wasze poprzednie płyty zostały bardzo życzliwie przyjęte przez branżę, media i fanów sprawił, że pracowało ci się nad nowymi utworami lepiej? To super, że ludziom spodobał się poprzedni album, ale ponieważ zawsze sam podnoszę sobie poprzeczkę, spowodowało to, że czułem presję aby "Divided By Darkness" wyszło jeszcze lepiej. Pamiętam jak słuchałem "Curse…" aby przygotować się do koncertu podczas Psycho Las Vegas i powiedział sobie, że nowa płyta będzie lepsza. Byłem absolutnie przekonany, że uda się tego dokonać pod każdym względem.
88
SPIRIT ADRIFT
przedniej, bowiem na "Divided By Darkness" składa się osiem krótszych utworów, z których najdłuższy przekracza sześć minut czasy rozbudowanych, 10-minutowych kom pozycji Spirit Adrift ma już zdecydowanie za sobą, powoli odchodzisz od tradycyjnego doom metalu... Mogłoby się tak wydawać, ale wczoraj ukończyłem demo utworu, który trwa dwanaście minut i tempo 70 bpm. Jedyną pewną rzeczą jest to, że zawsze będę robił to, na co mi przyjdzie ochota. Zresztą te wszystkie szufladki i etykietki nie mają w sumie większego sensu - doom, heavy czy heavy/doom to w sumie bez znaczenia, ważniejsze jest to, aby muzyka trzy mała poziom? Oczywiście! Zawsze to powtarzam… Byłem na szkółce perkusji, którą prowadził Dave
Ponownie pracowałeś z Sanfordem Parkerem - sprawdził się przy "Curse Of Conception", jest już bardzo doświadczonym realizatorem i producentem, więc nie miało większego sensu szukać kogoś innego? Sanford to jedna z tych osób, które dobrze znam i uwielbiam. Pracowaliśmy razem po dziesięć - dwanaście godzin dziennie. Konkretna robota, zero opierdalania się. Potem zwykle słuchaliśmy w drodze do domu Hanka Williamsa Jr., Waylona Jenningsa, George'a Jonesa albo innego starego country. Oglądaliśmy też razem "Tales From The Tour Bus" lub stare koncerty country. Robiliśmy tak codziennie przez dwa tygodnie. Postawa Sanforda, jego umiejętności i wiedza są niesamowite. To dobry człowiek. Jesteśmy do siebie podobni: trochę rednecki, trochę hippisi. Doskonale się dogadujemy. Partie perkusji zostały jednak zarejestro-
wane przez samego Steve'a Albiniego w jego studio w Chicago. To legenda, ale chyba nie tylko z tego powodu zleciliście mu to zadanie? Właściwie to Sanford nagrał partie perkusji w Electrical Audio, ale ze Steve'em się widzieliśmy. Był w studio pewnego ranka i udzielał wywiadu przez telefon, a każdy członek zespołu wchodził i wychodził po kolei z pokoju. Tak właśnie wyglądała nasza interakcja z Albinim. Wspominałeś też poprzednio, że Joe Petagno bardzo chciałby stworzyć też okładkę do waszej następnej płyty i faktycznie front "Divided By Darkness" zdobi jego praca musiał polubić waszą muzykę, nie widzę innej możliwości? Tak, Joe zdaje się jest naszym fanem. Wysłałem mu paczkę z "Curse Of Conception" gdy album był gotowy, a kilka dni temu wysłałem mu również "Divided By Darkness". Od czasu do czasu rozmawiamy ze sobą. To oldschoolowy typ. Gdy odebrał naszą poprzednią płytę, napisał mi najmilszego e-maila jakiego kiedykolwiek dostałem; płyta bardzo mu się spodobała. Gdy spojrzysz na okładkę "Divided By Darkness", zobaczysz, że włożył w nią sporo pracy. Powtórzę: to ostry zawodnik, legendarny, ciężko pracujący koleś, który zgodził się zaangażować w ten projekt. Jestem mu niezmiernie wdzięczny. Fakt, że tacy ludzie doceniają twoją pracę pewnie wiele dla ciebie znaczy, utwierdzając cię też w przekonaniu, że obrałeś słuszny kierunek? Tak, to bardzo wiele dla mnie znaczy. Chciałbym też wspomnieć Lillian Aguinaga, która wykonała piękny obraz na wewnętrzną okładkę albumu. Jak mówiłem, jestem bardzo wdzięczny za to, że tak wiele osób, które szanuję i chciałbym z nimi pracować, zdają się odczuwać to samo w stosunku do mnie. To zaszczyt. Masz więc wrażenie, że "Divided By Darkness", w końcu trzecia płyta w waszym dorobku, może być dla Spirit Adrift wydawnictwem przełomowym? Tak.
Foto: Spirit Adrift
Szczęściu trzeba jednak pomóc, stąd pomysł realizacji teledysku do utworu "Hear Her", zagracie też sporo koncertów promujących nowy album? Tak, mamy zaplanowaną całkiem długą trasę po Ameryce Północnej, a we wrześniu przyjeżdżamy do Europy. Mam przeczucie, że trochę się najeździmy z tym albumem. Graliście już wcześniej jako headliner, ale tak długiej, bo trwającej aż pięć tygodni, trasy po USA i Kanadzie chyba jeszcze nie mieliście? Zrobiliśmy jedną w zeszłym roku, powiązaną z Migration Fest i Psycho Las Vegas, która była również całkiem długa, jednak chyba nie aż tak, jak obecna. Każdy z nas dużo podróżował z innymi zespołami, więc jesteśmy wszyscy do tego przyzwyczajeni. Lubisz życie w drodze, czy jest to dla ciebie zło konieczne, które trzeba ścierpieć, bo na końcu każdego dnia jest coś niezwykle ważnego, koncert i spotkanie z fanami? Kiedyś nienawidziłem swojego życia, więc uwielbiałem wyjazdy w trasę; traktowałem to
jako ucieczkę. Teraz kocham swoje życie i zastanawiam się czasem, co takiego spędzanie czasu w trasie może mi zaoferować. Zrozumiałem, że w tym wszystkim chodzi o muzykę: prezentowanie jej przed publicznością, granie absolutnie najlepiej jak potrafię i wywoływanie na ludziach wrażenia, pomaganie im. Nie biorę już narkotyków i nie piję alkoholu. Nie interesują mnie kobiety poza moją żoną i nie wdaję się w mordobicia. W stu procentach poświęcam się muzyce i pozytywnym doświadczeniom. Istniejecie dopiero kilka lat, ale pozyskaliś cie już sporo słuchaczy - obserwujesz teraz sytuację, że przybywa ich, nie tylko na pro filu zespołu, ale przede wszystkim na kon certach? Mamy zdecydowanie więcej fanów w realu niż w internecie, co jest super. Social media są pojebane. W planach macie też europejską trasę w drugiej połowie roku - trzeba kuć żelazo póki jest gorące, żeby coraz więcej ludzi poznało i polubiło muzykę Spirit Adrift? Dokładnie. Jak skończysz nagrywać album, musisz zagrać trasę. Tak to już działa. Nie zdziwiłbym się, jakbyś powiedział, że pracujesz już nad kolejnymi utworami, bo jakoś nie mogę wyobrazić sobie jak odkładasz gitarę na jakiś dłuższy czas? (Śmiech) Jak mówiłem wcześniej, mam już materiał na nowy album w postaci demówek. To jedne z najzajebistszych riffów, jakie kiedykolwiek napisałem. Nie ma jednak powodu się z czymkolwiek spieszyć. Będę pisał tak długo, jak będę mógł. Czyli najpóźniej pod koniec 2020 roku doczekamy się waszej kolejnej płyty? Spodziewaj się niespodziewanego. Dzięki wszystkim! Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki, Karol Gospodarek
Foto: Spirit Adrift
SPIRIT ADRIFT
89
Najlepszy sposób na doświadczanie heavy metalu Kanadyjski Smoulder jest doskonałym przykładem sytuacji, że kiedy już sprawy nabiorą odpowiedniego rozpędu, to mało znany zespół może się wybić: pięć lat istnienia bez nagrań, po czym niewiarygodny sukces debiutanckiego demo i w efekcie pierwsza płyta. "Times Of Obscene Evil And Wild Daring" to tradycyjny epic domm/ heavy metal jak się patrzy, a o kulisach jego powstania opowiada nam 3/5 składu: HMP: Pierwsze lata istnienia Smoulder nie zaznaczyły się niczym szczególnym w pamięci fanów metalu, szczególnie tych spoza Kanady czy nawet Toronto, bo działaliście praktycznie tylko we dwójkę. Była to jednak przysłowiowa cisza przed burzą, bo gdy mielicie już pełny skład i nagraliście pierwsze demo "The Sword Woman" sytuacja zmieniła się błyskawicznie? Vincent: Tak, wszystko rozwinęło się dość szybko po wydaniu "The Sword Woman". Razem z Sarah kręciliśmy się po Calgary, nie mogąc przez kilka lat znaleźć oddanych muzyków, zanim przeprowadziliśmy się do Toronto i zwerbowaliśmy Collina i Kevina. Basista Adam dołączył krótko przed wydaniem "The Sword Woman" i w ten sposób układanka była kompletna. Musieliście być pewnie nielicho zdziwieni na wieść, że wyprzedały się kolejne nakłady kaset z tym materiałem, a wydana po kilku miesiącach 7" EP-ka też cieszyła się zainteresowaniem słuchaczy. Jasne, to nie były jakieś oszałamiające ilości, ale jednak byliście nieznanym, podziemnym zespołem, więc jak na was był to ogromny, zaskakujący sukces? Kevin: Jesteśmy zaskoczeni i powaleni sukcesem, jaki zespół osiągnął. W innych projektach, w których brałem udział, mieliśmy szczęście gdy sprzedaliśmy 20 kompaktów, zaś Smoulder w okresie pomiędzy demem a
albumem sprzedał setki płyt. Sarah i Shawn są głównymi sprawcami tego hype'u ponieważ dłużej siedzą w metalowym undergroundzie, jednak wszyscy jesteśmy zmotywowanymi muzykami i chcemy wydawać wysokiej jakości nagrania. Sarah robi świetną robotę jako manager zespołu, pomaga nam nie tracić z oczu celu i podejmować dobre decyzje, aby osiągać dalsze sukcesy. Każdy zespół zaczynający karierę ma w szerszej perspektywie stopniowy rozwój, wydawanie płyt - samodzielne, bądź po pod pisaniu kontraktu - oraz dotarcie do jak największej liczby słuchaczy, ale pewnie nie spodziewaliście się, że w waszym przypad ku stanie się to tak szybko, a do tego zain teresuje się wami, ceniona wśród fanów epickiego metalu, włoska wytwórnia Cruz Del Sur Music? Collin: Nie miałem żadnych oczekiwań co do tego jak dobrze sobie nasze demo poradzi ani jak szybko podpiszemy kontrakt. Gdy nagrywaliśmy demówkę, wiedziałem, że mamy coś wyjątkowego, ale naprawdę nie miałem pojęcia, że osiągnie tak szybko takie szczyty. Prawdę powiedziawszy nadal nie mogę uwierzyć jak szybko rzeczy się dzieją! Jedyne co mogę powiedzieć to to, że jesteśmy zaszczyceni podpisaniem kontraktu z tak świetną wytwórnią jaką jest Cruz Del Sur i ogromnym wsparciem ze strony fanów z całego świata! Ponoć szefowi tej firmy Enrico Leccese bard zo zależało na tym, żeby podpisać z wami kontrakt, co ostatecznie stało się faktem podczas festiwalu "Hammer Of Doom"? Vincent: Enrico wyraził chęć podpisania z nami kontraktu kilka tygodni przed "Hammer Of Doom" i zaproponował, abyśmy się
spotkali podczas festiwalu. Podjęliśmy decyzję po rozmowie w cztery oczy, a w ciągu kilku tygodni dogadaliśmy szczegóły. Mieliście już wtedy dopracowany długogrający materiał, czy też musieliście sprężyć się przed wejściem do studia? Collin: Kilka miesięcy przed wejściem do studia mieliśmy praktycznie wszystko skomponowane i gotowe do nagrania, poza kilkoma małymi poprawkami. W zasadzie kilka utworów powstało lata przed tym jak zdecydowaliśmy się ich użyć w Smoulder! Ale tak, podchodziliśmy do wszystkiego mając konkretną wizję tego co chcemy osiągnąć. Czuliśmy, że to ważne, aby być wcześniej przygotowanym i nie musieć spieszyć się, gdy czas w studio będzie się kończył. Do dwóch utworów z demo doszły więc cztery kolejne, ale zrezygnowaliście z "The Queen Is Gone" - nie pasował według was stylistycznie do reszty materiału, czy też uznaliście, że dzięki temu zabiegowi kaseta/ 7" "The Sword Woman" będzie czymś jeszcze bardziej unikalnym i wartościowym dla fanów? Vincent: Ten utwór od samego początku miał się nie ukazać na albumie. Głównie dlatego, że to cover Nightmare, ale też dlatego, że razem z Sarah gramy go od momentu założenia kapeli w 2013 roku i po prostu mamy go dosyć. Pracowaliście nad "Times Of Obscene Evil And Wild Daring" w studiach w Chicago oraz w Toronto, a za jej miks i mastering odpowiadał Arthur Rizk z Eternal Champion, tak więc warunki do pracy mieliście naprawdę niezłe, dzięki czemu ten materiał brzmi naprawdę konkretnie? Kevin: Tak naprawdę to całym zespołem pracowaliśmy nad tym jak album miał zabrzmieć. Arthur zdecydowanie dołożył swojej magii do nagrań, ale uznanie należy się również inżynierom dźwięku pracującym w studio za danie nam solidnej podstawy. Cała trójka wykonała doskonałą robotę zamieniając naszą wizję w rzeczywistość. Arthur wysyłał nam trzy różne miksy, a my za każdym razem mówiliśmy mu co nam się w nich podoba, a co nie. Za trzecim razem dźwięk był dokładnie taki, jak chcieliśmy i jesteśmy bardzo podekscytowani końcowym rezultatem. No i okładka: zapewne macie w domu ileś płyt z pracami Michaela Whelana na coverach - obstawiam tu Cirith Ungol i Sacred Rite - ale w najśmielszych snach pewnie nie przypuszczaliście, że kiedyś dołączy do nich płyta waszego zespołu z okładką jego autorstwa? Vincent: Z początku nie. Sarah jednak uparła się po zobaczeniu obrazu Michaela Whelana w książce, którą kupiłem kilka lat temu, aby stał się on okładką naszego debiutu i teraz wszyscy jesteśmy zadowoleni, że tak się stało!
Foto: Smoulder
90
SMOULDER
Skoro w takiej pośredniej formie poruszyliśmy temat inspiracji to można usłyszeć, że jesteście pod wpływem choćby Manilla Road, Iron Maiden, Candlemass, rzec zonego Cirith Ungol czy Solitude Aeternus, ale zapytam inaczej: jest taki zespół, który uwielbiasz, ale nigdy nie miał na ciebie
wpływu w sensie muzycznym, bo gra na przykład coś zupełnie odmiennego? Adam: Osobiście interesuję się każdą formą muzyki, uważam za krótkowzroczne ograniczanie się tylko do słuchania wybranych jej gatunków. Interesujące dźwięki i pomysły mogą nadejść zewsząd. Epicki doom to jeden z moich ulubionych gatunków, ale lubię również surowy black metal i shoegaze. Moja lista od zawsze uwielbianych zespołów zawiera post-rockowy zespół Mogwai, trip-hopowy Boards Of Canada i shoegazerów z My Bloody Valentine. Te zespoły zapewne nie będą bezpośrednią inspiracją dla niczego, co napiszę w Smoulder, ale to, jakie emocje we mnie wzbudzają, może mieć pewien wpływ. Pewnego dnia mogę na przykład stwierdzić, że chciałbym napisać coś, co sprawi, że poczuję tę samą melancholię kiedy słucham Slowdive, ale umieścić to w ramach epic doom. Może łatwiej to powiedzieć niż zrobić, ale jest to jeden ze sposobów na wymyślanie nowych brzmień! Ostatnio, bardziej niż zwykle, przyjemnie mi się słucha jazzowej gitary. Wynika to z faktu, że mieszkam zaraz obok świetnego baru, w którym regularnie występują jazzowi muzycy. Joe Pass z pewnością może zawstydzić dowolną liczbę heavymetalowych wymiataczy! Collin: Podobnie jak Adam interesuję się praktycznie każdym typem muzyki, który mi się spodoba. Metal zawsze będzie moją pierwszą miłością, ale jest w świecie tyle innych rzeczy, z których można czerpać przyjemność! Dla przykładu naprawdę podoba mi się jazz-fusion w typie Al Di Meola oraz The Mahavishnu Orchestra. Kocham też blues, oldschoolowy rap i hip-hop, rock gotycki, post-rock, a nawet co nieco z popu. Jeśli mam jednak odpowiedzieć na pytanie o zespół/ artystę, którego kocham, ale który nie wpłynął na moją muzykę, powiedziałbym, że jest to The Cure. Uwielbiam ich specyficzny klimat i melancholijne melodie, które są w stanie wyczarować. Przyznacie więc, że w kontekście poszerza nia horyzontów jest to coś bardzo pożytecznego, szczególnie jeśli dotyczy muzyka poważnie podchodzącego do tego czym się para? Adam: Absolutnie. Często spotykam się z tym, że ludzie, którzy widzą swój gust muzyczny jako jedynie słuszny: to ci sami, którzy zapędzili się w kozi róg i nie mogą czerpać przyjemności ze słuchania czy tworzenia czegoś nowego, więc ostatecznie stwierdzam, że ich gust jest tak naprawdę nijaki i nudny. Dla mnie to, że każdy w Smoulder ma różnorodne upodobania działa na naszą korzyść. To dlatego mamy utwory szybsze, utwory wolniejsze, a cały album nie brzmi tak samo i oferuje szeroką gamę emocji. Uważam, że dzięki temu nie brzmimy czerstwo. Oczywiście trzeba to wszystko wyważyć, nie stracić z oczu tożsamości zespołu - wszystko to jest wyzwaniem przy pisaniu muzyki. Zależało wam też bardzo na wydaniu "Times Of Obscene Evil And Wild Daring" również na kasecie i dzięki Patrickowi z Hoove Child Records, również wydawcy ma winylu i na taśmie demo "The Sword Woman" stało się to możliwe? Vincent: Patric jest fantastyczny i ogromnie nas wspiera odkąd usłyszał nasze demo.
Foto: Smoulder
Wszyscy chcieliśmy dalej z nim współpracować, więc naturalnie wydał nam kasetową wersję albumu. Jak myślisz, czemu w tych cyfrowych cza sach streamingu, smartfonów i czego tam jeszcze ludzie, szczególnie młodzi, chcą słuchać muzyki z winylowych płyt i kaset? Pierwszym wieszczono koniec już na przełomie lat 80. i 90., a przetrwały i mają się coraz lepiej, kasety też od kilku lat wracają do łask słuchaczy - ludzie mają dość cyfrowej sterylności i bezduszności? Kevin: Wydaje się, że jest aktualnie w społeczności metalowej pociąg do wyrwania się z ultraprzetworzonego brzmienia, które oferuje większość współczesnej muzyki. Tym samym istnieje tęsknota za korzeniami metalu sięgającymi lat 70. i 80. Metal, muzyka w ogóle, była kiedyś znacznie bardziej naturalna, brzmiała organicznie, a w ostatnich latach zdaje się, że coraz bardziej dryfowaliśmy w stronę przetworzonego dźwięku. Teraz mamy nowe pokolenie fanów metalu, którzy chcą powrotu do surowego brzmienia poprzednich generacji, a razem z tym powróciła popularność kaset i winylu. Epicki metal w waszym wydaniu sprawdza się na analogowych nośnikach idealnie, ale są też jeszcze koncerty, kolejny sposób dotarcia do słuchacza w najbardziej bezpośred niej formie. Przed wydaniem "Times Of Obscene Evil And Wild Daring" nie koncer towaliście zbyt często, ale teraz ten stan rzeczy ulegnie pewnie zmianie, bo byłoby grzechem zaniechać promowania tak udanego materiału? Adam: Odzew po wypuszczeniu albumu jest niesamowity, od dnia jego premiery otrzymujemy o wiele więcej ofert zagrania koncertów. Z pewnością zagramy tyle sztuk, ile będziemy w stanie i będzie miało sens dla zespołu, ponieważ granie na żywo to absolutnie najlepszy sposób na doświadczanie heavy metalu. Za każdym razem gdy oglądam udany koncert, moja miłość do muzyki rośnie. Do tego sam bardzo lubię grać na żywo, a każdy występ oznacza również możliwość zobaczenia innych zespołów oraz spotkania przyjaciół,
którzy jeżdżą za nami, aby obejrzeć nasz występ lub samemu wystąpić, itd. Koncerty klubowe, występy na festiwalach, jak choćby podczas "The Legions Of Metal" - to wasz plan zajęć na najbliższe miesiące? Collin: Nasz następny koncert odbędzie w sierpniu w Toronto. Będziemy supportem dla Pagan Altar razem z Cauchemar i Blood Ceremony. Nie mogę się już doczekać! Dzielenie sceny z legendarnym Pagan Altar to będzie zaszczyt! Póki co nie będzie to wszystko zbytnio koli dować z waszym życiem, szczególnie zawodowym, ale później może być z tym gorzej, bo nie każdy szef patrzy przychylnie na ciągłe wyjazdy na koncerty, etc.? Adam: Każdy z nas jest w trochę innej sytuacji, ale chyba nikt nie planuje w najbliższym czasie porzucenia normalnej pracy. Wszyscy musimy brać wolne, jeśli chcemy wyjechać na trasę lub zagrać na festiwalu. Może nie mamy zbyt wiele czasu, który możemy wykorzystać na robienie innych rzeczy w wakacje, ale warto utrzymywać zespół w ciągłym ruchu i docierać do nowych ludzi! Gdybym nie robił tego, co robię w tym czasie prawdopodobnie siedziałbym w domu i grał na komputerze lub oglądał filmy, więc tak naprawdę wszystko jest na plus. Mimo wszystko muzyka będzie więc na wysokim miejscu waszej listy priorytetów, a całą sztuką będzie pogodzenie wszystkiego tak, byście mogli spokojnie żyć i dalej grać? Vincent: Myślę, że każdy z nas ma solidnie ogarnięte jak układać sobie życie wokół zespołu. Sarah siedzi w przemyśle muzycznym od około 15 lat, pisząc dla licznych magazynów i stron internetowych, zajmując się zespołami dla wytwórni płytowych i uczestnicząc w niezliczonych koncertach. Reszta z nas też udzielała się (i nadal udziela) w wielu innych muzycznych projektach. Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki, Paweł Gorgol
SMOULDER
91
Ekspresja artystyczna Prawa uliczne? Zła reputacja? Brzmi jak tematyka utworów jakichś łysych hoolsów grających w kapeli oi punkowej, nieprawdaż? Ale przecież metal (taki czy inny) do bardzo grzecznych gatunków też nigdy nie należał. Chłopaki z Leathurbitch swą radosną twórczością to tylko potwierdzają. A o owej twórczości opowiedzieli nam wokalista Joel Starr i gitarzysta Patrick Sandiford. HMP: Patrząc na wasze fotki mam nieod parte wrażenie, że patrzę na zdjęcia zespołu, który przybył do nas prosto z lat osiemdziesiątych. Z którego roku żeście przybyli? (śmiech) Joel i Patrick: Zespół oryginalnie powstał w 2015 roku, ale zdecydowanie lubujemy się w klimatach lat osiemdziesiątych. Część osób tworzących Wasz band (teraz i w przeszłości) przewinęło się przez zespół Alpha Viper. Co zatem skłoniło Was, by powołać do życia kolejny muzyczny? Alpha Viper jest zespołem, w którym kiedyś grali Andy, Meshach i Sebastian, jednakże zawiesili swoją działalność i z tego powodu
nalazł Joela poprzez ogłoszenie muzyczne szukał muzyków do swojego nowego projektu i przez przypadek natknął się na wzmiankę mówiącą, że Voltanic szuka gitarzysty rytmicznego. Po przesłuchaniu EPki "The Nightmare Is Fully Alive" zdecydował skontaktować się z Joelem, a reszta to już historia. Śpiewacie o prawach ulicy oraz o swej złej reputacji. Naprawdę macie w dupie co ludzie o Was myślą? Pomimo tego, że nasze teksty mają dość szorstki wydźwięk, to jednak zależy nam na naszej lokalnej społeczności metalowej i na naszych fanach. Każda z naszych piosenek opowiada historię, które niekoniecznie są od-
Uważamy, że pod względem stylistycznym "Into The Night" brzmi trochę bardziej "glam metalowo" w porównaniu do naszej EPki. Wciąż jest masa nawiązań do speed metalu, lecz przy pisaniu "Into The Night" zdecydowaliśmy się skupić na pisaniu chwytliwych i "zaraźliwych" piosenek w przeciwieństwie do próby napisania najcięższej piosenki jaką się da. Wspomniana EPka była wydawnictwem niezależnym, "Into The Night" znalazła się natomiast w katalogu High Roller Records. Jak oceniacie tą zmianę? Wydawanie albumów na własny asumpt zdecydowanie ma swoje plusy, aczkolwiek jesteśmy szczęśliwi, że jesteśmy częścią katalogu High Roller Records. Współpraca z wytwórnia daje wiele możliwości, które są niedostępne jeżeli pracuje się samemu. W różnych źródłach podajecie, że Wasze inspiracje to głównie Anthrax, Savage Grace i Loudness. A coś ze świeższych rzeczy? Szczerze mówiąc nie jesteśmy największymi fanami nowoczesnego popularnego metalu. Metal teraz nie jest tym, czym był kiedyś, ale z drugiej strony jesteśmy fanami wielu lokalnych zespołów metalowych, które grają i próbują zrealizować swoje marzenia, takich jak na przykład Sirenhex, Soul Grinder, Solicitor i Cauldron. Wasz styl natomiast określacie jako "Sleaze Speed Metal". Jak definiujecie tą dziwną łatkę? Z pewnością zdefiniowalibyśmy sleaze speed metal jako metal zmieszany z seksem, dekadencją i nadużywaniem z brudnym ulicznym nastawieniem i wszystkimi innymi rzeczami, które sprawiają, że speed metal jest wspaniały.
Foro: Leatheurbitch
zdecydowali się wziąć udział w innych projektach.
zwierciedleniem naszych przekonań - są one tylko ekspresją artystyczną.
Innym Waszym zespołem był Demon's Bell, który również uprawiał heavy metal w klasycznej formule. Nie za dużo trochę tych kapel? (śmiech) Demon's Bell już niestety nie jest aktywnym zespołem.
Rok temu ukazała się EP-ka zatytułowana nazwą Waszej grupy. Jak ją oceniacie po tym krótkim okresie? Powiedziałbym, że pomimo czasu, który minął wciąż mamy bardzo dobrą opinię o naszej EPce. Wiele się zmieniło od momentu jej nagrania, lecz nadal odtwarzanie piosenek z tej EPki na koncertach sprawia nam wielką radość i jesteśmy niezmiernie wdzięczni i dumni ze wszystkich możliwości jakie nam te wydawnictwo dało.
Leathurbitch to jednakże pierwszy zespół Joela, waszego wokalisty. Jak on w ogóle do Was trafił? Leathürbitch nie jest pierwszym zespołem dla naszego wokalisty Joela. Możliwe, że nie ma tego w Encyklopedia Metallum, ale Joel był oryginalnym wokalistą zespołu Children Of Seraph, a także był w zespole Voltanic zanim dołączył do Leathürbitch. Patrick od-
92
LEATHURBITCH
W tym roku natomiast ukazał się Wasz pierwszy pełen album zatytułowany "Into The Night". Jak oceniłbyś jego zawartość porównując go do EPki "Leathurbitch"?
Podczas nagrywania albumu współpracow aliście z Joelem Grindem i Charliem Korymem. Zamierzacie kontynuować tą kooper acje w przyszłości? Nie jesteśmy jeszcze pewni jaką drogę obierzemy na nasz następny album, ale zdecydowanie chcielibyśmy współpracować z Charliem i Joelem jeszcze raz. Ostatnie pytanko. Kim są te laski z okładek Waszych płyt? (śmiech) Kobiety na okładce naszej EPki i albumu to tak na prawdę jedna i ta sama osoba - miała platynowe blond włosy na EPce, a czarne na albumie. Nazywa się Breanna Whipple. Jest z Kanady i jest naszą dobrą przyjaciółką. Bartek Kuczak, Tłumaczenie: Paweł Gorgol
Coś zabójczego Widac, że Shaun "Vanik" Vanek to pasjonat uwielbiający horrory. Nawet te kiczowate, tzw klasy B. Jego muzyka niesie w sobie również sporą dawkę tej pozytywnej w pewnym aspekcie pszaśności. Ale z drugiej strony czegóż oczekiwać po takim maniaku. Shaun podzielił się z nami historyjką o swych fascynacjach filmowymi horrorami. Oczywiście nie zapominajmy, ze to magazyn muzyczny, więc o nie również tu sporo. HMP: Witam. Jak nazywa się ten efekt gitarowy, który pojawia się w utworze tytułowym? Shaun "Vanik" Vanek: Myślę, że odnosisz się do solowego efektu basowego. To tylko Ed, który wyłącza swoim basie używa pedału "wah". Na chwilę obecną jesteś jeszcze członkiem dwóch innych zespołów. Czy uważasz, że nie da się zrealizować niektórych pomysłów, które wykorzystujesz Vanik w innych Twoich projektach? Jestem pewien, że są rzeczy, które zawsze będą charakterystyczne dla wszystkiego, co robię, jednak istnieją znaczące różnice w moim podejściu do każdego projektu. Ale po kolei. Midnight - to dziecko Athenara, on tam nad wszystkim czuwa. Vanik - wypełnia moją miłość do horrorów i w zasadzie przedstawia to, jak widzę mój idealny rock/metalowy zespół. Vandallus - to wspólny projekt z moim bratem, który był nastawiony na hard rock w latach 70-tych i 80-tych.
gość, który tworzy magazyn o nazwie "Midnight Magazine", w którym zamieszcza ciekawe historie oraz grafiki. W jakim wieku zaczęła się ta fascynacja? Odkąd tylko pamiętam. Moja babcia pokazała mi "Halloween" jak byłem bardzo młody i już mi tak pozostało po dziś dzień. W 2018 roku przed "II Dark Season" wydałeś dwie EP-ki. "Deadly Treasures" ukazało się dlatego, że
Like To Be Be Frightened". Dlaczego zdecy dowałeś się sięgnąć akurat po ten utwór? Pomysł pochodzi od Athenara (Jamie Walters), który zaproponował mi to jako cover, ponieważ od strony lirycznej kawałek ten idealnie pasował do mojego stylu. Nigdy wcześniej nie słyszałem tego utworu. Jestem wielkim fanem Hawkwind ale tego nie znałem. Lubie sięgać po rzadkie rzeczy, bo często kopią dupę bardziej niż te wszystkim znane. W niektórych utworach np. "Werewolf" słyszę spore wpływy punk rockowe. Czy zgadzasz się ze stwierdzeniem, że bez punka prawdopodobnie nie byłoby dziś heavy metalu? W sumie trudno sobie wyobrazić, jak by było, ale moim zdaniem to tylko dwie różne formy rock n rolla. Pozostając w temacie, co sądzisz o gatunku zwanym horror punk? Nie interesuję się nim. Niektóre rzeczy mi się podobają, ale nie sięgam po nie zbyt często. Jak wyglądają Twoje występy na żywo?
Zatem, który z twoich projektów jest dla Ciebie priorytetem? W tej chwili głównie się skupiam na Midnight, więc jest to mój główny priorytet. Nieustannie piszę i nagrywam muzykę, ale to właśnie Midnight dyktuje mi harmonogram. Okładka albumu wygląda jak plakat horroru klasy B (śmiech) Czy to tak miało wyglądać w zamyśle? Jasne, właśnie opisałem artyście to, czego chciałem, a on to w odpowiedni sposób narysował. Zawsze, gdy mam pomysł na album czy cokolwiek innego, przesyłam pomysły mojemu grafikowi Larry'emu Weberowi. Więc czasami mam obrazek mimo, że nie mam muzyki. Jaki rodzaj horrorów lubisz najbardziej? Takie, które u nas określa się mianem "campy". Szczególnie te z lat osiemdziesiątych. Od strony technicznej często gówniane, a mimo to kopały dupę. Wiesz, coś w stylu "Piątku 13-ego". Uwielbiam całe spektrum postaci w horrorze. Nigdy dość Frankensteina, Draculi, Jasona Voorheesa, Freddy'ego, Myersa itd... postaci wnoszą do filmu więcej radości. Nie można tego typu filmów traktować śmiertelnie poważnie. Czy inspiracje znajdujesz tylko w filmach, czy może także sięgasz po książkowe horro ry? We wszystkim. Niezależnie od tego, czy jest to książka, tzw "hound magazine", komiks czy film. Mam tego pełno wokół siebie. Jest taki
Foto: Vanik
miałem okazje dostać tanie kopie płyt CD do wykorzystania jako materiały promocyjne. Pierwszy album został wydany przez niemiecką wytwórnię Van Records, więc był on trochę trudny do zdobycia w Stanach. Zatem chciałem to nieco ułatwić. Tak po prostu. Natomiast "Samhain EP" powstało, ponieważ zawsze chciałem zrobić straszne dźwięki, upiorne odgłosy, które mogą być odtwarzane na przykład podczas godzin pracy. Wypuszczę więcej tego typu nagrań
Czy jak podobne grupy, używasz scenicznych dekoracji? Użyliśmy rekwizytów w postaci naszej maskotki i dwóch dyni stojących na wzmacniaczach. W końcu chciałbym zrobić z tym zespołem fajny występ na dużej scenie. To by było coś zabójczego! Więc kiedy ten występ? Żadnych planów na razie nie mam. Ale kiedy przyjdzie odpowiedni czas zrobię to tak, jak sobie wyobrażam!
Zatem w jakim odstępie czasu powstały wspomniane materiały? Pracuję na bieżąco. Nie jestem osobą, która nagraniu jednego materiału poświęca lata. Lubię od razu uchwycić odpowiedni moment i zrealizować go jak najszybciej. Czasami nawet nie szukam wytwórni, po prostu sam wydaje album.
Bartek Kuczak
Jedną z piosenek z "II Dark Season" jest cover Roberta Calverta zatytułowany "We
VANIK
93
wuje. Już teraz mam przygotowanych dwadzieścia kolejnych piosenek, a będę komponował jeszcze przez rok. To pokazuje, że źródło inspiracji jeszcze nie wyschło.
Własna tożsamość - Serca ani duszy nie obowiązują umowy - podkreśla lider Zarpy Vicente Feijóo i kolejna płyta tego hiszpańskiego zespołu jest świetnym dowodem takiej postawy. "Viento Divino" zawiera bowiem metal cudownie staroświecki, ale zagrany z taką energią, że wiele młodszych kapel może o niej tylko pomarzyć: HMP: Funkcjonujecie z podziwu godną regularnością, wydając co rok płytę, a czasem nawet dwie - nie ma wspanialszego uczucia niż satysfakcja po ukończeniu kolejnego albumu? Vicente Feijóo: Tworzenie muzyki jest dla mnie koniecznością. Mam bardzo dużo do przekazania, nie mogę tego procesu powstrzymać. Szkoda, że większość ludzi nie dociera do mojej twórczości, niemniej jestem bardzo zadowolony, że mogę ciągle tworzyć. Paradoksalnie chyba właśnie teraz, w czasach tak trudnych dla niekomercyjnej muzyki, działa wam się łatwiej niż choćby w latach 80. - macie może nie jakoś wyjątkowo liczną, ale wierną grupę fanów, a do tego
Na waszych koncertach nie brakuje więc pewnie zaskoczeń podczas spotkań z fanami, bo składają się oni z kilku pokoleń: od ludzi pod 60-tkę do nastolatków? Podczas koncertów patrzę fanom w oczy i widzę w nich ten sam błysk, zarówno u młodych jak i starych. Czasem na występ przychodzą rodzice z dziećmi, a nawet wnukami, to jest cudowne! Pewnie nawet nie wyobrażacie sobie sytuacji, że moglibyście grać coś innego, na przykład death czy black metal - klasyczny hard & heavy jest waszą pierwszą i zdecydowanie jedyną, muzyczną miłością? Nie, nie zmienię stylu, ale gdy posłuchasz naszych płyt, znajdziesz ślady progresywnego
Wielu muzyków ma jednak z tym poważny problem, zdarzają im się nawet takie blokady twórcze, że latami nie są w stanie skomponować choćby jednego utworu czy napisać jakiegokolwiek tekstu - myślisz, że to kwestia wypalenia, presji czy jeszcze czegoś innego? Nie mam pojęcia! Każda osoba jest inna, ja sam nie miałem kryzysu twórczego, mogę komponować podczas naszej rozmowy albo gdy udzielam lekcji gry na gitarze. W tym aspekcie jestem szczęściarzem. Czyli mając tyle materiału uznałeś, że warto uzupełniać te regularne albumy, dostępne na całym świecie, niskonakładowymi wydawnictwami, takimi dla najwierniejszych fanów i kolekcjonerów? Tak! Przygotowywanie tego typu wydawnictw dla najbardziej lojalnych fanów uważam za swój obowiązek. Szkoda, że żadna wytwórnia płytowa nie jest zainteresowana tymi klejnotami i tylko garstka ludzi na świecie może ich posmakować. Musisz mieć jakiś system podziału utworów: ten zostawiam na kolejną, regularną płytę dla Pure Steel Rec., ten ukaże się na CD-R? Pure Steel Records sami wybierają utwory, a pozostałe piosenki są przeznaczone na wspomniane limitowane edycje. Fani pewnie cieszą się z tych wydawnictw, a i wy macie świadomość, że trafiły do ludzi, a nie kurzą się bez pożytku w archiwum? Fani dziękują mi za te wydawnictwa, one zawsze się wyprzedają. Mógłbym zrobić wiele innych edycji i one również osiągnęłyby sukces, ale może stanie się to później. Wydania winylowe to pomysł, który również chodzi mi po głowie. "Dispuesto para atacar" ukazał się przed trzema laty, była więc najwyższa pora nagrać coś nowego? Generalnie robimy płytę co dwa, trzy lata, taki system sobie wypracowaliśmy i nie chcemy tego zmieniać. Będziemy tak robić, dopóki starczy nam sił i będziemy mieli chęci do pisania muzyki.
Foto: Zarpa
wciąż docieracie do młodszych słuchaczy, którzy dopiero niedawno odkryli tradycyjny metal? Heavy metal nie jest obecnie modny, jestem tego świadomy, ale nie piszę muzyki, aby podążać za modą. Nie uważam, abym utknął w latach 80., tamte czasy minęły, więc wewnętrznie rozwijam się i patrzę w przyszłość. Nasz publika jest bardzo lojalna, mamy legion fanów na całym świecie. Nasi fani to ludzie w wieku od 12 do 60 lat i to jakby cud, móc łączyć pokolenia za pomocą muzyki.
94
ZARPA
rocka, hard rocka, power metalu i wielu innych gatunków. Zarpa jest zespołem, który chce zachować swoją tożsamość - na naszych płytach znajdziesz wiele różnorodnej muzyki, zawsze jednak w stylu Zarpy. Zważywszy wysoki poziom płyt Zarpy, mimo tego, że ukazują się one tak często, wygląda na to, że coś takiego jak brak natchnienia ci nie grozi, a nowe pomysły pojawiają się nieustannie? Na szczęście nie narzekam na brak inspiracji, zawsze znajdę coś nowego, co mnie zmoty-
Przedstawiasz wytwórni jakieś demo, propozycje utworów na płytę, czy też sami dokonujecie tego ostatecznego wyboru co trafi na kolejny krążek Zarpy? Przekazuję do wytwórni około trzydziestu pięciu piosenek, wybrawszy te najlepsze. Oceniam je w skali od 0 do 10 i tylko te, które mają ocenę 9 lub 10 są wybierane. Kiedy słucham "Viento Divino" uderza mnie to, że ta płyta brzmi tak, jakby stworzenie jej dało wam dużo radości, powstała z potrzeby serca, a nie wymuszona kontraktem? Zawsze komponuję dla siebie i dla tych, którzy wiedzą jak słuchać. Serca ani duszy nie obowiązują umowy.
Foto: Nacho Nachete
To chyba najgorsza rzecz, jak może przytrafić się artyście: nie ma pomysłów ani chęci nagrania czegokolwiek, a musi, dlatego wiele zespołów ma w swych dyskografiach płyty, które tak naprawdę nie powinny ujrzeć światła dziennego? Mnie się to nie przydarzy. Nie potrzebuję psychologa, aby tworzyć muzykę, jak to się zdarzyło pewnej znanej kapeli. Napędza mnie pasja tworzenia i za każdym razem czuję dreszcz emocji, gdy biorę gitarę do ręki i podłączam ją do wzmacniacza. Podchodzisz krytycznie do tego co stworzyłeś w przeszłości, łapiesz się na tym, że chciałbyś coś poprawić w aranżacji czy pod względem brzmienia, czy też nie zaprzątasz sobie tym głowy, a każda płyta jest takim swoistym dokumentem czasów, w których powstała? Jeśli posłuchać moich wczesnych nagrań, to nie brzmią one jak to, co nagrywam obecnie. Każdy album jest odbiciem swoich czasów. Mógłbym zmienić styl albo całkowicie zmienić heavy metal, ale fani chyba by tego nie zrozumieli, dlatego kontynuuję pisanie w tym samym stylu. Jestem muzykiem i swobodnie poruszam się w stylach innych niż metal i rock. Łatwo byłoby mi komponować eksperymentując z nowymi brzmieniami i odejść od tego, co zwykle robię, ale dla Zarpy wolę pozostać wiernym jednemu stylowi: dużo melodii, dużo harmonii, potężny bas i niekończące się pochody gitary.
wierzymy tylko w przyszłość, przeszłość nas nie interesuje. Gdybyśmy mieli sensownego promotora, który by nas prowadził, jestem przekonany, że nasza publiczność zwiększyłaby się znacznie, ale jeszcze nie teraz. Być może stanie się to, gdy kapela będzie obchodzić swoje pięćdziesięciolecie (śmiech). Żeby ten stan rzeczy uległ zmianie musielibyście pewnie grać znacznie więcej koncertów poza Hiszpanią, na co niestety od lat się nie zanosi? To nasz największy problem: nie możemy znaleźć sposobu na granie poza Hiszpanią na odpowiednich warunkach. Nie ma komu zaprosić nas na festiwale czy do sal koncertowych, dlatego boimy się takich sytuacji. Gdy graliśmy poza granicami kraju, reakcje publiczności były bardzo dobre. Uważam, że gdybyśmy zagrali więcej koncertów w Niemczech i innych krajach, zdobylibyśmy więcej fanów, a sprzedaż naszych płyt by wzrosła. Jedynym plusem tej sytuacji jest fakt, że dzięki internetowi możecie teraz dotrzeć do fanów z całego świata, popularyzując przy tym hiszpański metal? Dokładnie, dzięki internetowi możemy dotrzeć w dowolne miejsce na świecie. W czasach kiedy sieci nie było, nie było to możliwe i byliśmy skazani na anonimowość - to dlatego nie jesteśmy szerzej znani. Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki, Karol Gospodarek
"Viento Divino" to bardzo udany materiał, heavy metal totalnie archetypowy, ale grany z taką werwą, że wiele młodszych zespołów może jej wam pozazdrościć. Do tego jest to album w swej stylistyce dość urozmaicony - myślisz, że zdołacie dzięki niemu dotrzeć do szerszej publiczności, czy też już do końca istnienia zespołu zakotwiczyliście w metalowym podziemiu? Jak to się mówi w moim kraju: Hojala! Oznacza to mniej więcej pragnienie osiągnięcia celu. Jesteśmy zamrożeni w czasie: ludzie myślą, że ponieważ zaczęliśmy w 1977 roku, wypaliliśmy się jako zespół, a to nieprawda. Jak wspomniałeś, wiele młodych kapel może nam pozazdrościć tego, co robimy, jesteśmy "wujkami" z pokładami energii i entuzjazmu,
ZARPA
95
pliwie oczekiwałyśmy jego realizacji.
Ręka na pulsie Rok 2019 to rok wydania przez Rock Goddess pierwszego pełnego albumu od... 32 lat. No tak, "lepiej późno niż wcale" chciałoby się rzec. O kulisach owego powrotu i nowym albumie zatytułowanym "This Time" (tytuł jak najbardziej odpowiedni do okoliczności) opowiedziały nam siostry Jody i Julie Turner. HMP: Witam. Po 32 latach wracacie do życia z nowym pełnym albumem. Jak oceni asz zmiany, jakie zaszły na rynku muzycznym od 1987 roku? Julie Turner: Lata 80-te to początek muzyki nazwijmy to mobilnej. Pamiętam mojego pierwszego "Walkmana", który uważałam za coś niesamowitego. Mogłam iść ulicą i posłuchać mojej ulubionej kasety! Żałuję, że go nie zachowałam. Dziś muzyka jest o wiele łatwiej dostępna, co jest fantastyczne. Możesz usłyszeć każdy gatunek muzyki gdziekolwiek jesteś, w każdej chwili. Z drugiej strony, czy to takie fajne?! Mówiąc szczerze, cenię sobie pamięć o dawnych latach. Gdy oszczędzało się pieniądze i chodziło do naszego lokalnego sklepu z płytami. Pamiętam jak kupiłam mojego pierwszego 45-calowego singla, którym był "Can The Can" Suzi Quatro. Byłam bardzo podekscytowana i nadal mam swój egzemplarz swojego ukochanego singla. Jody Turner: Jeśli chodzi o zespoły, które dostają oferty płytowe, to bardzo się zmieniło. Jest to kombinacja technologii pozwalająca ludziom nagrywać i produkować dużo więcej. Firmy nagraniowe nie działają już tak jak kiedyś. Inwestycje w rozwój artystów znacznie się zmniejszyły. Dwa lata temu wydałyście EP-kę zatytułowaną "It's More Than Rock n Roll". Dlacze-
go wtedy nie zdecydowałyście się wydać pełnego albumu? Julie Turner: Nie byłyśmy wtedy w pełni gotowe na wydanie pełnego albumu, ale byłyśmy świadom, że nasi fani oczekują na jakieś nowe nagrania Rock Goddess, więc wydałyśmy EP-kę i nakręciliśmy teledysk do "It's More than Rock n Roll"... Jody Turner: Na samym początku wydanie EP-ki i teledysku było słusznym krokiem. Nadal pisałam muzykę na pełny album. "It's More Than Rock n Roll" miało za zadanie skrócić czas oczekiwania. Powiedzcie mi coś o pracy w studio. Czy po takiej przerwie umiałyście się w niej odnaleźć? Czy dobrze się czujesz z nowymi technologiami? Julie Turner: Dla mnie nie było zbyt wielu nowości. Jeśli chodzi o nagrywanie perkusji niewiele się zmieniło. Podczas nagrywania byłam bardzo zrelaksowana i wyluzowana. Wspaniałe doświadczenie jak dla mnie. Jody Turner: Nie zauważyłam jakiegoś dużego przeskoku. Oczywiście wiadomo, że żyjemy w czasach powszechnej cyfryzacji, ale mam swoje małe studio w domu i czuję się bardzo komfortowo z nową technologią nagrywania. To było ekscytujące wrócić do studia, by nagrać zupełnie nowy album. Wiedziałyśmy, że mamy dobry materiał i niecier-
Jakie było główne źródło Waszej motywacji by powrócić do grania muzyki? Julie Turner: Mój tata (John Turner - były menadżer) wysłał mi maila i nie czytając go, już wiedziałem, że chodzi o ponowne zawiązanie zespołu. To był dziwny moment. Oczywiście po przeczytaniu powiedziałem "tak" i przeszłam do działania niemalże od razu! Jody Turner: Chciałam powrotu w oryginalnym składzie, Tracey była gotowa, ale musiałyśmy poczekać, aż dzieci Julie dorosną. Kiedy dowiedziałyśmy się, że Julie jest gotowa, ruszyliśmy z kopyta. Wróciłyście na krótko w 1994 roku. Zespół istniał tylko przez rok. Dlaczego wtedy nie zdecydowałeś się kontynuować? Jody Turner: Po prostu nie wyszło. Miałam wówczas problem z plecami i musiałam często odwiedzać szpital, co nie wcale nie pomagało w działalności grupy. Porozmawiajmy o albumie "This Time". Bardzo interesującą rzeczą jest okładka albumu. Czy Meduza ma coś wspólnego z tekstami albumu? Jody Turner: Chcieliśmy przywołać okładkę z drugiego albumu, ale lekko ją zmodyfikowaliśmy. Ma na imię Eva. Na pewno wróci w przyszłości. Więc porozmawiajmy o tekstach. Niektóre z nich wydają się być bardzo pozytywne. Jody Turner: Chciałam by album był bardziej polityczny, bo ileż można pisać tylko o seksie. Właściwie na tą chwilę jestem osobą bardzo zaangażowaną politycznie, ale do tej pory nie łączyłam tego z tekstami. Ale tym razem stwierdziłam, że warto uwzględnić więcej tematów społecznych. "Calling To Space" dotyczy religii, a "Why Do We Never Learn" dotyczy stanu planety w ogóle! Chciałam, aby teksty były bardziej zróżnicowane i dojrzałe. Mam nadzieję, że mi się to udało! Album został wydany przez wytwórnię płytową Bite You To Death Records. Czy to jest Wasza wytwórnia? Julie Turner: To nasza własna wytwórnia. Kiedy podpisaliśmy kontrakt na płyty z A&M w latach 80-tych było to zupełnie inne doświadczenie. Wtedy nasz tata zarządzał nami i razem z wytwórnią płytową podejmowali wszelkie decyzje biznesowe. Ale czasy się zmieniają i wiele muzyki jest teraz produkowana niezależnie. Co prawda nie zawsze z wyboru, ale jednak to fakt. Po raz drugi mieliśmy szczęście, ponieważ mamy wokół siebie świetny zespół ludzi, którzy bardzo mocno wierzą w nasz zespół. Zaginęłybyśmy bez naszego managera Richarda Thompsona i oczywiście nasi fantastyczni fani zebrali fundusze, aby album mógł zostać nagrany. Jody Turner: Tak, szukałyśmy wytwórni płytowej i mieliśmy oferty, ale w końcu zdecydowaliśmy się zrobić to na własną rękę. Nie zamierzam kłamać, to nie było łatwe zadanie i ciężko pracowałyśmy, aby wydać ten album. Jesteśmy z niego bardzo dumne. Wykonywanie całego procesu na własną rękę smakuje lepiej, kiedy osiąga się tym zamierzony efekt.
Foto: Rock Goddess
96
ROCK GODDESS
Dlaczego Tracey opuściła zespół? Julie Turner: Powody osobiste. To fantasty-
Mniej znaczy więcej Devil's Gun to naprawdę wesoła szwedzka ekipa. Kawałek o wdzięcznym tytule "Aligator Fuckhouse" jest tego najwspanialszym przykładem. O genezie tego kawałka oczywiście też jest w tym wywiadzie. Ale to tylko jeden motyw poniższego wywiadu. Na nasze pytania odpowiadał gitarzysta grupy Philip Nilsson. HMP: Twój band powstał w 2012 roku. Jak w ogóle narodził się pomysł założenia grupy rockowej? Philip Nilsson: W zasadzie spotykaliśmy się na różnych imprezach i zdaliśmy sobie sprawę, że wszyscy kochamy ten sam rodzaj muzyki, więc pewnej nocy zebraliśmy się razem i zdecydowaliśmy się, by zacząć grać wspólnie. Na początku mieliśmy dwa zespoły w dokładnie tym samym składzie. Pod jednym szyldem graliśmy metal industrialny, a pod drugim klasyczny hard rock. Obecnie jesteśmy gdzieś pomiędzy.
Foto: Rock Goddess
czne, że w Girlschool świetnie jej idzie. Jody Turner: Tak, to decyzja Tracey i szanujemy to. Bardzo się cieszymy, że działa w Girlschool. Jej gra na albumie jest fantastyczna, jest niezłą basistką. Macie teraz w składzie nową basistkę Jenny Lane. Jak trafiła do Rock Goddess? Julie Turner: Po prostu przesłuchałyśmy ją. Od razu jej gra nam się spodobała. Jody Turner: Julie i ja od razu wiedziałyśmy, że jest to dziewczyna idealna do Rock Goddess. Naprawdę mamy razem świetną zabawę. Czy trudno było znaleźć kobietę profesjon alnie grającą na basie? Julie Turner: Nie, dlaczego miałoby być? Jody Turner: Nie tym razem. Czasy się zmieniły. Więcej dziewczyn bierze się za granie. Najwyższy czas.
Wasza główna inspiracja jest widoczna aż nazbyt wyraźnie. Nie pomylę się chyba, jeśli powiem, że to Accept (śmiech). Tak, oczywiście Accept ma wpływ, ponieważ stworzyli jedne z najlepszych albumów w historii heavy metalu i, ale nie nazwałbym ich naszym głównym wpływem. Wszyscy mamy różne inspiracje, ale dzięki mocnemu głosowi Joakima rzeczywiście wielu ludziom kojarzymy się z Accept. Ale jeśli dodasz do tej nasze mieszanki trochę Motley Crue, Metallica, WASP i Judas Priest, to masz przepis na Devil's Gun. Skoro gracie muzykę bardzo przypominającą jeden z legendarnych zespołów, nie boisz się, że Devil's Gun dostanie łatkę "copy bandu"? Nie, niezupełnie, robimy tylko muzykę, któ-
rej sami chcemy słuchać i jest to dla nas całkiem naturalne. Jeśli ktoś uważa, że brzmimy jak inny zespół, to jest to jego strata. Uważamy, że robimy swoje własne rzeczy. Właśnie wydaliście Wasz nowy album zatytułowany "Sing For The Chaos". Jesteś w pełni zadowolony z efektu końcowego? Tak, jesteśmy naprawdę zadowoleni z tego, jak ten album finalnie wygląda. To pierwszy raz, kiedy mieliśmy jakąkolwiek pomoc od kogoś spoza zespołu w pisaniu piosenek i to naprawdę dało nam impuls, którego potrzebowaliśmy, aby przenieść wszystko na zupełnie nowy poziom. Nasz producent Patrik Magnusson (Mick Mars, Crashdiet) uczestniczył w procesie pisania od kiedy zaczęliśmy pracować nad tym albumem i jesteśmy naprawdę zadowoleni z tej współpracy. Powiedz mi proszę, coś więcej na temat tego procesu. Jak długo to trwało? Kto był głównym kompozytorem? Napisanie tego albumu zajęło około 1,5 roku, kilka piosenek zostało napisanych w sali prób, ale większość z nich napisaliśmy w domu. Muzyka jest pisana głównie przez Philipa, Fredrika i Jonatana oraz teksty Joakima i Olivera. Kiedy braliście się za w tworzenie tego albu mu, czy mieliście na to jakiś konkretny pomysł, czy może wszystko było spontanicz-
A co z planowaną trasą koncertową? Kiedy i gdzie możemy zobaczyć Rock Goddess w najbliższej przyszłości? Julie Turner: We wrześniu ruszamy w trasę po Wielkiej Brytanii wraz z Heavy Pettin' i jesteśmy bardzo podekscytowane. To nasza pierwsza brytyjska trasa koncertowa od lat 80-tych i nie możemy się doczekać! Jody Turner: Mamy kilka terminów w kolejce, więc proszę zajrzeć do naszego Facebooka, (Rock Goddess Official), aby być na bieżąco. Chcielibyśmy przyjechać i zagrać w Polsce, jeśli ktoś zechce nas zaprosić (śmiech) Czy brałyście udział w innych projektach muzycznych podczas przerwy w działalnoś ci Rock Goddess? Jody Turner: Zrealizowałam kilka projektów, byłam w zespole Brain Dance. Napisałam również kilka kawałków na potrzeby telewizji. Zawsze trzymałam rękę na pulsie. Bartek Kuczak
Foto: Devil’s Gun
DEVIL’S GUN
97
Foto: Devil’s Gun
ne? Nie mieliśmy dokładnego pomysłu, jak to zabrzmi na początku, ale wiedzieliśmy, że chcemy, aby album był cięższy, bardziej niegrzeczny i lepiej wyprodukowany niż nasz debiut ("Dirty'n'Damned"). To jest dokładnie to, co osiągnęliśmy, więc jesteśmy naprawdę zadowoleni z rezultatu. "Sing For The Chaos". Dlaczego wybrałeś ten tytuł? Co oznacza dla Ciebie "chaos"? Gdy już wszystkie piosenki były gotowe, zaczęliśmy myśleć o tytule albumu i doszliśmy do wniosku, że większość tekstów krąży wokół chaotycznych tematów, więc po prostu uznaliśmy, że jest to najbardziej pasujący tytuł! Chcieliśmy pisać teksty o tym, co widzimy wokół nas, i trudno nie zauważyć, że świat, w którym żyjemy, jest pełen chaosu i szaleństwa. Czy strona liryczna jest dla Was ważna? Czy uważasz, że muzyka rockowa jest stworzona dla zabawy, a teksty nie powinny być zbyt poważne. A może wręcz przeci wnie, powinny dotyczyć bardzo poważnych rzeczy, takich jak wojna, polityka, ludzkie tragedie itp. Tak, myślę, że teksty są ważne. Temat w utworze nie musi być krystalicznie czysty, ale musi coś znaczyć. Jedna osoba zrozumie tekst tak, druga inaczej. Czasem wszystko zależy od interpretacji. Tekst nie musi być poważny, może być całkiem zabawny, ale nigdy nie może to być głupi. Najzabawniejszy utwór to "Alligator Fuckhouse". Opowiedz coś o nim więcej. Joakim i Oliver mieszkali razem w mieszkaniu kilka lat temu, a "Alligator Fuckhouse" jest o tym mieszkaniu. W zasadzie mieszkając tam chlali piwsko i sypiali z brzydkimi sukami. Więc ta piosenka doskonale podsumowuje ich życie w tym okresie
Dlaczego komplikować pewne rzeczy bardziej niż potrzeba? Mniej znaczy więcej. Pochodzicie ze Szwecji. Powiedz mi proszę, co jest powodem, dla którego są tylko nieliczne szwedzkie zespoły rockowe decydują się na śpiewanie w ojczystym języku? Prawdopodobnie dlatego, że język szwedzki jest do bani. Myślę, że śpiewanie po szwedzku brzmi naprawdę kiepsko. Ale mimo to trzeba docenić tych, którzy to robią, ponieważ dużo trudniej jest pisać teksty w języku szwedzkim A co z trasą koncertową? Czy podczas swoich tras koncertowych dajecie się ponieść rockendrollowemu lifestyle'owi? Zawsze jesteśmy grzeczni! Traktujemy innych jak chcemy, sami być traktowani. Ale to działa w dwie strony. Jak ktoś jest dla nas dupkiem, to możemy być dupkami dla niego! (śmiech) Ok, teraz na poważnie. Jaki występ na żywo Devil's Gun pamiętasz najbardziej? Każdy show jest wyjątkowy na swój własny sposób, zawsze masz okazje poznać nowych ludzi, których nigdy nie zapomnisz. Ale koncert, który osobiście najbardziej pamiętam, to nasz pierwszy koncert w Szwajcarii, który był również naszym pierwszym koncertem poza Skandynawią. Było to na małym festiwalu zwanym "Ice Rock Festival", scena była w starej stodole, a że był początek stycznia, było cholernie zimno. Ale byliśmy tam i razem z zebranymi ludźmi, mimo mrozu, mieliśmy dużo zabawy.
HMP: Witaj Nick. Właśnie wydaliście nowy album zatytułowany "Man And Machine". Tytuł zawiera bardzo popularny motyw w muzyce heavy metalowej. Co ten tytuł i jego pomysł oznacza dla Ciebie? Nick Giannakos: Siemka! Cóż, myślę, że tytuł ma wiele wspólnego z faktem, że komputery przejmują kontrolę nad życiem ludzi i prawdopodobnie dojdzie do tego, że w przyszłości będą one zaopatrzone w sztuczną inteligencję. Osobiście uważam, że to z jednej strony fajne, że komputery stały się tak bardzo zaawansowane, ale jednocześnie musimy być ostrożni w tym, jak inteligentne i niezależne od człowieka się stają. Powiedz mi proszę, czy ten motyw odnosi się do wszystkich tekstów na albumie? Cóż, myślę, że Juan i Mike starają się zawrzeć różne tematy w każdej z piosenek, aby nie sprawiały wrażenia monotematycznych. Nie piszę tekstów tylko muzykę. Od strony lirycznej trzymam się z daleka! (śmiech) Ale mimo to, może powiesz coś o "The Inqisitor Trilogy". Jak narodził się ten pomysł? Myślę, że większość pomysłów na tę trylogię pochodzi od Mike'a. To bardzo ciekawy temat, o dawnych czasach i paleniu żywcem za niepodporządkowanie się rządowi. A skąd forma "trylogii"? Czy nie było kon cepcji, aby to był jeden długi utwór? Nie mieliśmy zamiaru pisać trylogii, ale teksty były na tyle różne, że można było nagrać to w postaci trzech różnych utworów. Co jest źródłem pomysłu nagrania coveru Judas Priest, a konkretnie "Steeler". Czy to Wasz ulubiony utwór tego zespołu?
Więc jakie są Wasze najbliższe plany? W tej chwili planujemy więcej koncertów, które mamy nadzieję ogłosić wkrótce, mamy jeszcze kilka teledysków i cały czas na bieżąco piszemy nową muzykę. Bartek Kuczak
Zauważyłem, że Wasze kawałki są raczej krótkie. Na "Sing For The Chaos" tylko dwa z nich są dłuższe niż 4 minuty. Czy kiedykolwiek myślałeś o pisaniu dłuższych, bardziej skomplikowanych form?
98
DEVILS GUN
Foto: Wretch
certowej w Europie,.
Kochamy Europę!!! Spodziewalibyście się, że niektóre amerykańskie zespoły uprawiające typowo amerykańską odmianę power metalu wolą grać koncerty na Starym Kontynencie? Może to być dziwne, lecz tylko pozornie. Wiadomo, Stany Zjednoczone to kraj powszechnej konsumpcji, gdzie większość społeczeństwa w każdej dziedzinie życia podąża za trendami (u nas niestety zaczyna się robić podobnie). O całej tej sytuacjo oraz o nowym albumie Wretch opowiedział nam gitarzysta i wieloletni lider grupy Nick Giannakos. To był mój pomysł, aby nagrać ten cover. Zawsze kochałem Judas Priest, szczególnie ich starsze rzeczy, a "Steeler" zawsze był jedną z moich ulubionych piosenek. Czy często grasz covery (na przykład pod czas prób lub koncertów)? Czy brałeś udział w nagrywaniu jakichś tribute albumów? Dodaliśmy "Steeler" do naszej koncertowej setlisty. Nigdy wcześniej nie graliśmy żadnych coverów. Myślę, że możemy teraz umieszczać jeden cudzy utwór na każdym albumie, ponieważ ten wyszedł nadspodziewanie dobrze.
Europie. Jakie masz refleksje na ten temat? Cóż, my kochamy Europę!!! Mamy tam bardzo spora bazę fanów, którzy przychodzą nas wspierać. Tu w USA jest trochę inaczej. Gramy od 1985 roku i nadal jest to bardzo trudne, by ściągnąć ludzi na nasz występ. Więc kiedy jedziemy do Europy i widzimy wszyst-
Więc co z trasą w USA? Jakieś plany? Nie, żadnych tras w USA. Mamy kilka zarezerwowanych koncertów w lecie. Potem prawdopodobnie zacznę pracować nad nowym materiałem. Mam też w planach instrumentalny album, który właśnie ukończyłem i który wkrótce ukaże się na Pure Steel. W jakim wieku jest twoja publiczność. Czy na koncertach obserwujesz więcej młodych ludzi czy starych rockowych wyjadaczy? To ciekawe pytanie. Tutaj, w Stanach Zjednoczonych, wydaje się, że jest to starsza publika. Zauważyłem jednak, że w Europie, szczególnie w ostatnich kilku koncertach, było wiele różnych grup wiekowych, co nie ukrywam, bardzo mnie cieszy. We wspomnianym wywiadzie twierdziłeś również, że wiele klubów heavy metalowych w Waszym mieście Cleveland zmieniło
W utworze "Schwarzberg" partia chóru zaczyna się słowami "Join to the Choir....". To są najlepsze słowa na początek, ponieważ ta partia wydaje się być idealna do masowego odśpiewania. Skąd pomysł na takie niety powe rozwiązanie? Juan wymyślił to wszystko. Był to jeden z ostatnich utworów, które napisałem na płytę i wydawało mi się, że partia chóru tam pasuje. Juanowi bardzo łatwo było wymyślić do niego tekst. Właśnie, "Man And Machine" to drugi album nagrany ze wspomnianym wokalistą Juanem Ricardo. Jak dołączył do Wretch? Po wydaniu płyty "The Warriors" zacząłem pisać muzykę na następną płytę - "The Hunt", kiedy usiedliśmy do pracy nad tekstami z naszym starym wokalistą Ronem, zaczęliśmy z nim pracować nad demami, a on miał sporo problemów ze śpiewem. Więc kiedy przyszedł czas na nagranie, nie był w stanie już nagrać swych partii. Skontaktowałem się z Juanem i zapytałem, czy byłby zainteresowany dołączeniem do zespołu. Jak było dalej, wiadomo.
kich maniaków pod sceną jest to dla nas bardzo ekscytujące. Gdyby to zależało ode mnie, pozostalibyśmy w Europie i gralibyśmy tam cały czas!!!
Juan był również aktywnym wokalistą heavy metalowym w latach 80-tych. Czy znałeś go przed jego dołączeniem do zespołu? Tak, Juan i ja występowaliśmy razem w różnych zespołach, ale nigdy się nie nagraliśmy wspólnie nic, co jest o tyle dziwne, że zawsze byłem wielkim fanem jego stylu wokalnego. Ale teraz pracujemy razem i sytuacja ta okazała się wspaniała!!!
Czy widzisz wiele różnic pomiędzy pub licznością amerykańską i europejską. Czy widzisz różnice w reakcjach? Tak, jest bardzo obie publiki są bardzo różne. Wydaje mi się, że nie mamy zbyt dużego wsparcia tutaj, w USA. Myślę, że to dlatego, że nie ma tu zbyt wielu fanów power metalu. Ale w Europie nie zauważyłem, żebyśmy mieli problem z nakłonieniem ludzi do pojawienia się na koncertach.
Śpiewa on również w Soulles Sky i Ritual. Czy nie koliduje mu to z Wretch? To żaden problem. Te zespoły nie są aż tak aktywne, więc nie mieliśmy jeszcze żadnych problemów z planowaniem.
Dokładnie. Już wiem dlaczego w wywiadzie dla HMP przeprowadzonym kilka miesięcy temu z twierdziłeś, że metal, który gra Wretch jest bardziej akceptowalny w Europie. Tak, zdecydowanie się z tym zgadzam! W szczególności po naszej ostatniej trasie kon-
W marcu zagraliście kilka koncertów w
Foto: Wretch
swoje profile lub całkiem zakończyło działalność. Jakie są Twoim zdaniem tego przy czyny? Cóż, tutaj w USA heavy metal nie jest zbyt popularny, więc nie sądzę, aby kluby zarabiały dużo pieniędzy, gdy grają takie zespoły jak my. Więc jeśli chcą przetrwać, muszą się dostosować do trendów. Czy sądzisz, że są jakieś szanse na zmianę tej sytuacji? Nie, nie sądzę. Jeśli młodzi ludzie nie zaczną znowu słuchać rocka i heavy metalu, nie widzę, żeby to się wkrótce miało zmienić. Bartek Kuczak
WRETCH
99
Zabawa z najlepszymi przyjaciółmi Niemcy i thrash to nie tylko stare zespoły z Zagłębia Ruhry. Młodzi również działają na tej scenie a przykładem mogą być bohaterowie tego wywiadu. Fabulous Desaster, bo o nich mowa ruszają na podbój z nowym krążkiem "Off With Their Heads". Poniżej ciekawa pogawędka z braćmi Mathessem i Lukiem Therstegge. HMP: Witajcie! W zeszłym roku wydaliście Wasz drugi album "Off With Their Heads". Jak możesz oceniać po tym dość krótkim czasie, jaki minął od wydania? Czy uważacie, że poczyniliście wyraźne postępy w porównaniu do Waszego debiutu zatytułowanego "Hang'Em High"? Luke Therstegge: Jesteśmy całkowicie zadowoleni z naszego najnowszego albumu! Myślę, że utwory są świetne i w porównaniu z pierwszym albumem powiedziałbym, że zarówno brzmienie, jak i produkcja są znacznie lepsze. Poruszana tematyka jest także znacznie poważniejsza. Kiedy słuchasz najnowszego albumu i przyglądasz się tekstom, zauważasz, że thrash metal to nie tylko imprezy i zabijanie pozerów. Matthes Therstegge: Tak, jesteśmy naprawdę zadowoleni z tego wydawnictwa. Byli-
historii Anne Boleyn w 1536 roku. Okładka nie pokazuje dokładnie tego samego, bo miała łączyć tematy piosenek w jeden obrazek. Widać ludzi walących głową w mur, a z góry wychodzi gigantyczny pazur ogolonego niedźwiedzia, który odrywa im głowy. Tak więc podsumowuje to w pewnym sensie kilka tytułów piosenek. Matthes Therstegge: Nie mieliśmy pomysłu na okładkę, więc zapytaliśmy grafika Mario Lopeza, czy mógłby wymyślić dla nas jakiś obrazek. Następnie wziął kilka motywów z różnych piosenek i połączył je w całość. W sumie fajnie wyszło. To mogłaby być dobra okładka albumu "Balls To The Wall" grupy Accept. (śmiech) Luke Therstegge: (Śmiech), byłoby to o wiele lepsze niż oryginalna okładka!
Jak możemy zinterpretować ten tytuł? Tekst tytułowego kawałka i okładka albumu nada je mu dwa różne znaczenia. Luke Therstegge: Utwór tytułowy dotyczy
100
FABULOUS DESASTER
"Hang'Em High" ukazał się w 2016 roku, "Off With Their Heads" w 2018 roku. Jest to dość szybkie tempo. Przypuszczam, że bycie muzykami nie jest Waszym jedynym zaję ciem. Jak łączycie granie w zespole z tak zwaną "normalną pracą" i życiem osobistym? Matthes Therstegge: Myślę, że 2-3 letnia przerwa w nagrywaniu jest po prostu idealna. Tym razem było to prawie dokładnie 2 lata i może na następne wydawnictwo będzie trzeba poczekać trochę dłużej. Tak, wszyscy mamy "normalne prace", które zajmują dużo czasu. Kiedy wracam z pracy wieczorem, nie zostało mi wiele czasu wolnego, ale... zazwyczaj poświęcam go na granie na gitarze (jeśli moja dziewczyna na to pozwoli, ale jest to niewiarygodnie niesamowita dziewczyna i wspiera mnie pod każdym względem!). Ale myślę, że nikt z nas nie chce tego zmienić. Oczywiście, nasza praca pochłania sporo czasu. Ale z drugiej strony jesteśmy finansowo całkowicie niezależni od tworzenia naszej muzyki. Możemy robić to, czego chcemy, bez żadnych kompromisów, nie musimy dbać o to, co inni myślą o naszej muzyce. W tym względzie, posiadanie normalnych miejsc pracy oznacza swobodę twórczą dla naszej muzyki. Nasza praca to praca, nasza muzyka to nasza pasja - nie chcę mieć jej w inny sposób. Luke Therstegge: Zespół jest tym, co robimy w wolnym czasie. Myślę, że każdy potrzebuje czasu na rzeczy, które uważa za naprawdę ważne. Więc to żaden problem. Jeśli chodzi o trasy koncertowe lub koncerty w środku tygodnia, może to być dość trudne. Zawsze jest irytujące, kiedy musimy odmówić zagrania lub odwołać zaplanowany koncert, ale myślę, że każdy zespół ma od czasu do czasu takie sytuacje.
Matthes Therstegge: A może "The Wall" Pink Floyd albo "Walls Of Jericho" Helloween? Ale ten konkretny mur nawiązuje do naszego kawałka "Against The Wall".
Jak długo zajęło Wam nagrywanie? Matthes Therstegge: Nagrania perkusyjne zajęły tylko dwa i pół dnia (Luke jest jak automat!). Co do reszty, czas nagrania dzielimy na kilka segmentów. Na szczęście Armin Rave, nasz producent jest naszym bliskim przyjacielem, a jego studio nie jest daleko od miejsca, w którym mieszkamy. W 2018 roku realizował kilka innych projektów (w tym najważniejszy "projekt": narodziny drugiego dziecka!). W okresie od lutego do września zaplanowaliśmy kilka pojedynczych slotów czasowych na nagrania. Na pewno nie jest to idealne, ale się udało.
Ten album został wydany przez Black Sunset. Czy mógłbyś powiedzieć coś więcej o tej wytwórni? Matthes Therstegge: Black Sunset jest nową submarką MDD Records. Kiedy szukaliśmy wytwórni, skontaktowaliśmy się z MDD, ale w tamtym czasie nie było wolnych mocy produkcyjnych dla nowych zespołów. Markus Roesner (szef MDD Records) przekonał nas do dołączenia do swojej nowej subwytwórni Black Sunset. Ten niesamowity facet był bardzo przekonujący i wkrótce doszło do podpisania kontraktu... i nie żałujemy
Wasz wokalista czasami brzmi jak Mille Petrozza, ale z drugiej strony w waszej muzyce słyszymy wiele z wpływów amerykańskiej sceny thrash metalu lat 80-tych. Która z tych dwóch scen thrash jest Wam bliższa (pomijając argument lokalnego patriotyzmu). Matthes Therstegge: Tak, ludzie często opisują głos Jana jako bękarta Mille, Steve'a Souzy i Bobby'ego Blitza. Ale to nie jego wina, tylko to, jak brzmi jego głos. Myślę, że brzmiałby dokładnie tak samo, gdyby śpiewał w wielkim zespole jazzowym lub w operze
Foto: Fabulous Desaster
śmy trochę pod presją czasu, ponieważ mieliśmy wyznaczony termin premiery. Tak więc niektóre teksty nie zostały jeszcze ukończone, ale dokończyliśmy je w studio. Myślę, że wyszło świetnie, dopilnujemy, by nie mieć wyznaczonego terminu. Dla mnie muzyka z naszego ostatniego albumu nie różni się znacznie od naszego debiutu. Kiedy pisaliśmy utwory na debiutancki album, wiedzieliśmy już dokładnie, jaką muzykę chcemy grać. I to się wcale nie zmieniło. Moim zdaniem każdy utwór "Off With Their Heads" mógł zostać użyty do "Hang 'Em High" i vice versa.
tego! Markus i Kai Wilhelm (odpowiedzialni za promocję w Black Sunset) są niesamowici! Zmotywowani, pełni pasji i wspierający zespoły w każdy możliwy sposób. Bardzo się cieszymy, że jesteśmy częścią składu MDD/ Black Sunset!
(...to by było niesamowite!). Nie wiem, do której sceny thrash jest nam bliżej. Muzycznie możemy być trochę bliżej tego, co większość ludzi kojarzy się z wczesną amerykańską sceną thrash - ale to jest raczej stereotyp. Great thrash to świetny thrash, niezależnie od tego, czy pochodzi z USA, Niemiec, Kanady czy Danii (lub oczywiście z jakiegokolwiek innego kraju na świecie). Luke Therstegge: Kiedy myślę o thrash metalu, przychodzi mi na myśl więcej amerykańskich zespołów niż niemieckich, ale nie mogę powiedzieć, że jedna z tych scen jest nam bliższa. Gdybym był zawansowany wiekowo i pamiętał początki thrashu u nas w latach 80tych, prawdopodobnie powiedziałbym, że scena niemiecka, bo na pewno w Niemczech było to o wiele bardziej powszechne w tamtych czasach. Dzisiaj nie ma znaczenia, skąd pochodzi zespół, bo i tak można go poznać.
wite!!! Po pierwsze, wszyscy podzielamy tę samą wizję muzyczną. Oznacza to, że nie musimy iść na żadne muzyczne kompromisy. Po drugie, jesteśmy nie tylko kolegami z zespołu, ale także przyjaciółmi i często spotykamy się razem - na imprezach, koncertach, festiwalach i w pubach. I wszyscy żyjemy w bardzo bliskiej odległości od siebie, to kolejna duża zaleta. Każda próba, każdy koncert to nic innego jak czysta zabawa! Luke Therstegge: Jedną wielką rzeczą w naszym zespole jest to, że wszyscy kochamy ten sam rodzaj muzyki. Więc możemy po prostu grać muzykę, którą wszyscy chcemy grać bez żadnych dyskusji. Jesteśmy bardzo dobrymi przyjaciółmi nawet poza zespołem. Matthes jest moim bratem, więc znam go całe życie. Jan i ja również jesteśmy bardzo dobrymi przyjaciółmi od dzieciństwa. Andiego poznaliśmy później, ale robimy też razem wiele rzeczy. Więc granie w zespole to zabawa z najlepszymi przyjaciółmi. Zakładaliście Fabolous Drsaster jako młodych ludzi. Co było Waszą główną inspiracją do wykonania tego kroku i czego oczekiwaliście?
że dołączyłem do zespołu dopiero w 2014 roku. Zespół powstał w 2010 roku. W tym roku wydaliście swoją pierwszą EP-kę zatytułowaną "When The Silence's is So Loud". Kolejne wydawnictwo ukazało się 4 lata później. Co było powodem tej przerwy? Luke Therstegge: Wkrótce po wydaniu "When The Silence's is So Loud" rozstaliśmy się. Właściwie nigdy oficjalnie się nie rozstaliśmy, ale jeśli dobrze pamiętam, nasz były gitarzysta odszedł z zespołu, a nasz były basista miał mało czasu. Potem przez długi czas nie prowadziliśmy prób. Naprawdę nie jestem pewien, czy moje wspomnienia są trafne! Dla mnie wszystko zaczęło się w 2014 roku, ponieważ w tym czasie Matthes dołączył do zespołu, i wtedy zaczęliśmy już na poważnie. Nasz basista miał jeszcze mało czasu, więc w końcu opuścił zespół i został zastąpiony przez Andiego. Od tego czasu mieliśmy idealny skład i dlatego wszystko rozwijało się znacznie szybciej. Wyobraźmy sobie, że mamy rok 2029. Gdzie jest Fabolous Desaster. Czy jest headline-
Kto jest autorem tekstów? Matthes Therstegge: Podczas gdy Jan i ja tworzymy muzykę do wszystkich kawałków, Jan jest wyłącznie odpowiedzialny za wszystkie teksty (ma to sens, ponieważ musi je śpiewać). Wszystkie jego teksty mają ze sobą to wspólnego, że w pewien sposób są zabawne. Niektóre z jego tekstów są poważniejsze, większość z nich jest zabawna, ale nie jest zbyt głupia. Nie ma żadnej ogólnej koncepcji lirycznej, której by się trzymał. Ale zawsze poświęca dużo czasu na pisanie. I trzeba pamiętać, że gra na gitarze te wszystkie szalone riffy o wysokich obrotach, podczas gdy śpiewa... zdecydowanie nie jest to najłatwiejsza rzecz do zrobienia! Na płycie "Hang'Em High" mamy polski akcent. Chodzi mi o piosenkę zatytułowaną "Warsaw". Chodzi w niej o miejską legendę Czarnej Wołgi. Czy uważasz, że niektóre aspekty tej historii mogą być prawdziwe? Matthes Therstegge: Myślę, że Jan chciał mieć piosenkę o nazwie "Warsaw", ponieważ jest to bez wątpienia jedna z najfajniejszych nazw miast w historii (przynajmniej nazwa angielska)! I czy legenda czarnej Wołgi nie nadaje się idealnie do tekstu piosenki? Dla tych, którzy nie wiedzą, legenda czarnej Wołgi opowiada o porwaniach dzieci w celu wykorzystania ich krwi i/lub organów jako lekarstwa dla bogatych ludzi. Oczywiście mam nadzieję, że sama historia nie jest prawdziwa, jednak wszyscy wiemy, że okrutny handel organami rzeczywiście istnieje. Jakie są najlepsze strony grania w thrash metalowym zespole jak Fabulous Desaster? Matthes Therstegge: To jest kurwa niesamo-
Foto: Fabulous Desaster
Luke Therstegge: Kiedy jesteś perkusistą i masz przyjaciół, którzy grają na gitarze i basie, założenie zespołu ma sens. Na początku nie musieliśmy szukać muzyków, więc właśnie spotykaliśmy się w piwnicy moich rodziców i tworzyliśmy muzykę. W tym czasie nie mieliśmy żadnych konkretnych oczekiwań. To była tylko zabawa! Czy macie jakieś szczególnie wspomnienia z okresu początkowego? Luke Therstegge: Na długo przed tym, jak założyliśmy Fabulous Desaster, ja już tworzyłem muzykę z Janem, a kiedy mieliśmy około czternaście lat, mieliśmy nasz pierwszy zespół. Mieliśmy tylko perkusję i wokal. Zespół nosił nazwę "Braten" (angielski: Roast). Matthes Therstegge: Tak, tym razem pamiętam całkiem dobrze. Nie byłem członkiem zespołu, ale jako brat Luke'a byłem świadkiem tego początkowego okresu. Trochę zabawne,
rem na Wacken Open Air? (śmiech) Matthes Therstegge: Może jest szansa, że ten festiwal będzie się rozwijał jeszcze bardziej w ciągu najbliższych lat - aż do momentu, w którym zacznie implodować. A potem w 2029 roku może się skurczyć do rozmiarów początkowych dni.... w tym scenariuszu moglibyśmy zagrać jako headliner! Luke Therstegge: Nie musimy być headlinerem, ale byłoby wspaniale zagrać na dziesiątkach festiwali każdego roku i mam nadzieję, że nadal scena thrash metalowa będzie aktywna. Dziękuję bardzo za rozmowę. Luke Therstegge: Dziękuję! To był wspaniały wywiad! Batek Kuczak
FABULOUS DESASTER
101
Duchy, poczwary, utopce i kikimory "Diably, diabły, ja tu wszędzie widzę diabły...". Tak mi się przypomniał fragment kawałka Frontside, a to kontekście nazwy bohaterów niniejszego wywiadu. Przypadek Dab(o)ła Boruty, jest o tyle ciekawy, że mamy do czynienia z polskim zespołem o polskiej nazwie śpiewającym w naszym ojczystym języku, który jest dużo bardziej popularny i rozpoznawalny na Zachodzie niż u nas. Między innymi o tym fakcie i z czego on wynika opowiedział nam Dawid Warchoł, który w Diaboł Boruta gra na klawiszach. HMP: Cześć Dawid. Wasza trzecia płyta pod tytułem "Czary" wyszła pod egidą niemieckiej wytwórni Pure Steel Publishing. Wcześniej zdarzyło Wam się pracować również z Pure Underground Records. Czy żadna rodzima wytwórnia nie była zaintere sowana Waszą twórczością? Dawid Warchoł: Cześć Bartek. To jest pełna trzecia płyta (czwarta, jeśli liczymy demko "Leśny Duch") przy której współpracujemy z Pure Steel. Wytwórnia ta robi całkiem niezłą robotę jeśli chodzi o promocję płyty na zachodzie Europy i na świecie lecz niestety nie organizuje koncertów, nie prowadzi nam menadżerki no i niestety kompletnie leży promocja w Polsce. Dystrybucje ma Mystic lecz to tylko dystrybucja, zatem czego sami nie zrobimy, tego nie będzie, dlatego jesteśmy dodatkowo wdzięczni za ten wywiad - każda pomoc i promocja się nam przyda. Niestety,
Czy nie boicie się, że dla nich język polski może być barierą naprawdę trudną do przeskoczenia? Początkowo, przy pierwszej płycie "Stare Ględźby", mieliśmy pomysł by nagrać dwie wersje tej płyty - polską i angielską lecz ponieważ jest to folk (metal), czyli muzyka regionów, postawiliśmy na język polski co Pure zaakceptowało i uznało za plus (śmiech). Ale dodatkowo wpadliśmy na pomysł (który jest kontynuowany na "Widziadłach" i "Czarach"), który wychodzi na przeciw odbiorcy anglojęzycznemu, a mianowicie, jako bonus, na płytach dodajemy dwa kawałki w wersji angielskiej - są to tłumaczenia kawałków, które znajdują się na płytach. W recenzjach dostajemy informacje, iż przydało by się więcej kawałków w j. angielskim - co rozumiemy gdyż j. polski nie jest miły w odsłuchu (śmiech) i kto wie czy przy
Foto: Diabol Boruta
mimo, że każda nasza płytka zbiera całkiem niezłe recenzje na świece, rodzime podwórko wytwórni nie było, i pewnie nie jest w dalszym ciągu, zainteresowana współpracą z nami. Ale wszystkich spóźnialskich i chętnych zapraszamy do współpracy - na ostatniej próbie zaczęliśmy już robić nowe kawałki, a jak wiadomo - od czegoś trzeba zacząć, a jest to kroczek pierwszy do kolejnego albumu (śmiech). Śpiewacie w naszym ojczystym języku. Czy dla Waszych niemieckich wydawców nie było to problemem? Skoro wydają Was zachodnie wytwórnie, to jak się domyślam, mierzycie też w zagraniczną publiczność.
102
DIABOL BORUTA
kolejnej płycie nie nagramy kilku kawałków więcej po angielsku. W przypadku pisania tekstów, zawsze zaczynam w naszym języku, m.in. dlatego, że wiele słów, sens i opowieści są trudne lub w ogóle nieprzetłumaczalne. Wolimy też śpiewać po polsku ale mi osobiście na "Czarach" bardziej podoba się "Kingdom of no Heaven" niż "Królestwo nie Niebieskie" - jakoś w tym przypadku ten kawałek brzmi lepiej, a przecież zaśpiewałem go prawie tak samo (za wyjątkiem języka). Skąd się u Was wzięła fascynacja starosłowiańską mitologią? Skąd w ogóle czerpiecie inspiracje do tekstów? W lirykach jest też sporo odwołań do natury. Uważacie, że ma
ona jakąś niezwykła moc? Słowiańska mitologia bardzo mocno - w zasadzie nierozerwalnie, połączona jest z przyrodą stąd też te połączenia w tekstach, które opowiadają o słowiańskich duchach, poczwarach, utopcach, kikimorach i stworach z mitologii Słowian. Często wchodzą one w relacje z ludźmi, opiekują się nimi, pilnują dobytku ale również porywają, pokazują świat, chronią przyrodę. W zasadzie nie kojarzę, żeby któreś z postaci Mitologii Słowian szkodziły przyrodzie - owszem, ludziom tak, ale nie przyrodzie. Chyba, że coś mi uciekło to proszę mnie naprostować (śmiech). Na nowym albumie opowieści ciutkę wykroczyły poza te historie, gdyż opowiadamy również o wolności, np. o Golemie - którego legenda powstania pochodzi z Polski - nie z czeskiej Pragi (śmiech) Jest również tekst, który nawiązuje do Wszechświata - "Królestwo Nie Niebieskie", tak więc troszkę poszerzamy repertuar. Czy przyroda ma niezwykłą moc - gdy jej nie będzie to ludzie wymrą. Czy przez to można powiedzieć, że nie ma mocy? (śmiech) Człowiek był związany z naturą od momentu kiedy był jeszcze małpą (pozdrowienia dla kreacjonistów!) i jeśli z niej zrezygnuje zalewając nasz świat betonem - to umrze. Brońcie zieleniny przed betonem! Na poprzednich Waszych albumach mogliśmy usłyszeć niezbyt metalowe instrumen ty, jak akordeon. Jak to wygląda na "Czarach"? Można tam usłyszeć jakieś folkowe instrumenty, czy wszystkie te dźwięki generuje keyboard? Na "Czarach" akordeon jest keyboardowy (wyjątkowo, bo na poprzednich dwóch albumach był żywy), jednak na płycie nie zabrakło "żywych" instrumentów. Gdzieniegdzie można usłyszeć flet poprzeczny nagrany przez naszą koleżankę Monikę i melodykę nagraną przez Dawida, klawiszowca. Jest to taki mało znany, ale ciekawy instrument klawiszowy. Działa i brzmi podobnie do akordeonu, ale dmucha się powietrzem z płuc (przez ustnik z rurką). Niestety możliwości logistyczne i finansowe nie pozwalają nam zagrać w dużym składzie na żywo, ze wszystkimi instrumentami lecz mam nadzieję, że na następnym albumie również żywe instrumenty się pojawią. Czy te wszystkie folkowe wstawki wynikają z fascynacji muzyką ludową, czy może są zaczerpnięte bezpośrednio z pagan / folk metalu? Te elementy są spójne z muzyką i tekstami zwróć uwagę, że aranże które robimy się nie gryzą, pasują do siebie, podobnie jak słowa współgrają z muzyką. Nie nastawiamy się na jeden rodzaj muzyki, nie robimy sobie szufladek, takich bardzo ciasnych, i w naszej muzie usłyszysz i folk i thrash/death metal i nawet trochę blekosa i punku (jeśli powstaną riffy disco - klawisz też zagra disco - śmiech). Każdy z nas ma ciut inne gusta muzyczne, dlatego też ta muza jest różnorodna i to jest chyba jej plusem. A czy takie z nas pagany no nie wiem - np. Dawid jest alergikiem i nie może składać ofiar z ludzi pośród kniei bo się zasmarka na śmierć (śmiech). W liście promocyjnym dołączonym do płyty wasz styl określono jako "borut-metal" (śmiech). Moglibyście to jakoś zdefiniować?
Właśnie dość ciężko porównać jest nas do jednej kapeli, do jednego stylu - owszem, jest to folk metal ale bardzo szeroko pojęty. Zahaczamy o kilka gatunków muzycznych, death metal, rockandroll, black metal, nawet klasyczne heavy a czasem i punk, do tego dokładamy solówki gitarowe, klawiszowe, instrumenty elektroniczne i żywe. Perkusja? Częste zmiany rytmu, tempo, nie ma spania! (śmiech) Wokal? Również wiele się tu dzieje - czyste, z chrypką, czasem growle - nie może być nudy. Chyba w tym tkwi sedno - nie może być nudy i gejowskich ballad dla dziewczyn o dupie Maryni z durnymi tekstami. Borut metal to nie landrynki (śmiech). Właściwie zgodzę się, że można u Was usłyszeć odwołania do większości znanych mi odmian muzyki metalowej. Chciałem zapytać, co tam ostatnio kręci się w Waszych odtwarzaczach? Ujć, no to rozstrzał tu mamy kompletny (śmiech). Każdy ciut innego - od Kylie Minoqe i Jean Michell Jarre, Pink Floyd - to ja (śmiech), przez klasykę - Scorpionsi i inne pudle z lat 80-tych, po Sepulturę, Napalm Death, Amorphis, Satyricon - rozstrzał piękny ale w samochodzie mam tylko to, co napindala na gitarkach. Chłopaki również - pałker Zibra lubi core'y i djenty, klawiszowiec djenty i black metal, gitarowcy - testamenty i wszystko co gitarowe (śmiech). Może stąd wychodzą nam potem takie urozmaicone numery - czym skorupka za młodu nasiąknie... Podoba mi się Wasza interpretacja "Lipki". Czy ten pomysł to efekt jakichś zakrapianych imprez? (Śmiech) Nieeee!!! (śmiech) Na "Widziadłach" nagraliśmy "W moim ogródecku" "Lipka" to efekt wyboru celowego. "Jaki cover robimy?" No i szukaliśmy i tak jakoś wpadło. Aranż jest również ciekawy gitarowy, choć wiadomo - rzecz gustu. Myślę, że na kolejny album również będziemy szukać jakiegoś numeru do "skołwerowania" i być może będzie to właśnie jakaś muzyka tradycyjna - w końcu mamy te nawiązania do tradycji wpisane w nazwę. No i mało jest wersji kawałków folkowo-ludowych, które mają, że tak powiem, pierdolnięcie gitarowo-perkusyjne i nie zalatują cepelią - ale w tym wydaniu przaśnym bo sama Cepelia to bardzo porządna firma (śmiech). Pochodzicie z Podkarpacia, miejsca, w którym jedyna słuszna partia ma miażdżącą większość, a walka z zespołami grającymi nie słuszną w ich mniemaniu muzykę przyj muje niekonwencjonalne formy, na przykład kradzież rurek z toalety klubu, w którym ma się odbyć koncert. Czy Wam, ze względu na nazwę i przekaz niektórych utworów, zdarzały się podobne nieprzyjemności? No akcja z wycięciem wodomierza przed koncertem Marduka pokazuje cały prymitywizm tych ludzi, dla których liczą się jedynie ich chore urojenia. Osoby fanatyczne nie powinny mieć wpływu na poczynania innych ludzi. Dziwię się (chociaż w zasadzie to nie), że nie skończyło się policją i stado tych idiotów nie stanęło przed sądem. Kilka dni temu kolejny idiota, w towarzystwie dzieciaków spalił książki - czy to kurwa jest normalne? Nikt gnoja nie zaprosił do komisariatu? A co te dzieciaki mają mieć w głowach jak od małego
mają prane mózgi? Następnym razem spalą lokal, w którym odbędzie się koncert bluesowy po pomyślą idioci, że gitara to zło? A "disko polsko" im nie przeszkadza tylko pląsają jak naćpani do gołych dup. Hipokryzja i idiotyzm panie drogi. Nam, nasza wspaniała rozgłośnia regionalna - państwowa, na której byliśmy od momentu powstania zespołu na listach przebojów, ostatnio powiedziała, że nie będą nas grać, a chcieliśmy zorganizować koncert akustyczny, bo jesteśmy nie po ich linii artystycznej. Po sześciu latach. Nie żeby się radio zmieniło tylko ludzie w tym radiu. Średniowiecze. Na "Czarach" utworem, który szczególnie może podkurwić rozmaitych bigotów jest "Królestwo Nie Niebieskie". Jednocześnie jest to kawałek, który ma bardzo power met alowy feeling, który trochę kontrastuje z treścią. Jak powstał ten utwór? Oh, pomysł na główny motyw tego kawałka miał pałker, Ziber. Od razu pomyślał, żeby zagrać to dużo szybciej i wyszło pięknie (śmiech). To chyba najciekawszy numer na płycie - muzycznie i tekstowo odbiegający od folku. Muzycznie gdyż faktycznie, jest heavy metal z lekką nutą doom metalu, może jakiejś progresywy, kościelne chóry, bardzo wolna i szybka perkusja i tekst - tekst w zasadzie opowiadający o kosmosie ale nie chcę go opisywać, gdyż każdy ma prawo do własnej interpretacji - nie jesteśmy w szkole na języku polskim, gdzie jedyną słuszną interpretacją jest ta, którą podyktuje nauczyciel. Szkoła miażdży indywidualność niestety. A bigotów nie lubimy bo są głupkami i mają ciasne berety sprane propagandą jak społeczeństwo w Korei Północnej. Niestety. "Zaklęcie" brzmi za to trochę szantowo. Podobne klimaty mamy w kawałku "Studnia". Czyżby inspiacja Alestorm? Alestorm to przyjemna kapelka, ale ich kawałki nie były bezpośrednią inspiracją do skomponowania tych utworów. Ciekawostką jest, że te oba te utwory zostały skomponowane przez Dawida, klawiszowca (w większości, bo żaden nasz kawałek nie był zrobiony w 100 procentach przez jedną osobę). Czy Wasza muzyka ma na celu nakłanianie ludzi do jakichś konkretnych poglądów, czy teksty mają jakiś konkretny cel, czy po pros tu są interesującym dodatkiem do muzyki? W naszych tekstach pojawia się wiele "prawdziwych" słowiańskich postaci - rusałki, leszy, wodnice, ogniki, duchy lasu, jest to poniekąd nasza wersja legend. Na terenie Białorusi do dzisiaj śpiewa się pieśni, których rodowód wywodzi się najprawdopodobniej z czasów przedchrześcijańskich. Na terenie Polski niestety tradycje naszych przodków zostały bardzo mocno zamaskowane chrześcijańskimi obyczajami lub po prostu zostały wytępione - co jest niestety okropne, gdyż tradycje i przodków traktuje się wybiórczo pod pretekstem wprowadzania nowego (jest to takie zakłamanie historii). Nawet w szkole dużo większy nacisk kładzie się na starożytną Grecję niż na nauki tradycji słowiańskich. Czemu? Dlatego staramy się o tym przypominać by w tym chaosie i ataku badziewia pewne historie nie zostały zapomniane. Teksty nie są dodatkiem, są równie ważne, szczególnie, że śpiewamy w języku polskim. Mają one
przekaz, owszem. Najważniejszym - w trzech słowach - jest - żeby chronić przyrodę, pamiętać o przodkach i generalnie nie być chujem dla innych. Czym jest ten rogaty stwór spoglądający z okładki? Czym lub kim jest ten stwór, nie odpowiemy jednoznacznie na to pytanie. Zależy od interpretacji (śmiech) Zauważyliśmy, że najwięcej ludzi uważa, że jest to Leszy, czyli obrońca lasu. Ma to sens ze względu na jego wygląd i teksty naszych kawałków, które niejednokrotnie nawiązują właśnie do Leszego (czasami zwanego Leśnikiem lub Leśnym Duchem). Okładka jest świetna, zrobił ją dla nas nasz kumpel, Waldemar Van Deurse, świetny grafik! Stwór na okładce jest przywołany przez drugą postać z mitologii - kogoś w rodzaju Driady. Cóż oni razem poczną? Ten obraz tego nie powie, ale pozostawia właśnie takie pytanie... Gdzie Diaboła Borutę w najbliższym czasie będzie można spotkać na scenie i uścisnąć mu kopyto? Planujecie jakieś zagraniczne wojaże? Póki co nie ma planów na zagraniczne koncerty, ale może się to jeszcze zmienić, nawet w tym roku. Do tej pory graliśmy tylko raz za granicą, w czeskiej Ostrawie. Co do koncertów w Polsce, to teraz mamy kilkumiesięczną przerwę spowodowaną przymusową pracą weekendową niektórych z nas. 18 maja zagramy we Wrocławiu i 15 czerwca w Warszawie, 6 lub 7 lipca w Sandomierzu, potem w sierpniu w podkarpackim Strzyżowie i we wrześniu w Zamościu. O dokładnych datach koncertów (pewnie będzie ich więcej) poinformujemy na pewno na naszym profilu facebookowym. Dzięki za odpowiedzi... Dziękujemy za ciekawe pytania - fajnie by było kiedyś porozmawiać na żywo, zawsze to więcej ciekawostek można wpleść (śmiech) Mamy nadzieję, że nowa płyta Was zaciekawiła - słuchajcie dobrej muzyki, nie dajcie się stłamsić idiotom i nie dawajcie sobie wyprać mózgownic. Wasze zdrowie! Bartek Kuczak
DIABOL BORUTA
103
Pełni energii weterani Niemal ćwierć wieku na scenie, osiem płyt na koncie i miano co prawda niszowego, ale jednego z najlepszych zespołów w Europie - to wszystko można powiedzieć o szwajcarskim Emerald. Najnowsza płyta "Restless Souls" na pewno wpłynie na wzrost notowań grupy, bo to bez dwóch zdań jedna z najlepszych płyt w jej dorobku - nie dziwi, że muzycy są pełni energii, rwąc się do grania tego materiału na żywo: HMP: "Restless Souls" to już ósmy album w waszej dyskografii i dobitne potwierdzenie faktu, że z wiekiem nie spuszczacie z tonu? Al Spicher: Zgadza się, dopiero zaczynamy! Mamy teraz najlepszy skład w historii Emerald, a żadnego poprzedniego albumu nie nagrywało się nam tak lekko jak "Restless Souls". Jesteśmy naprawdę zadowoleni z tego jak zespół teraz funkcjonuje i z nadzieją patrzymy w przyszłość. W najbliższym czasie nie zamierzamy odpoczywać! W materiałach wytwórni pada jednaka słowo weterani, ale to pewnie bardziej w sensie podkreślenia waszego stażu na scenie, niż wypominania lat?
Michael Vaucher: Szczerze powiedziawszy, od założenia zespołu celem było utrzymanie go przy życiu tak długo, jak się da. Nigdy nie rozmawialiśmy o złożeniu broni, nawet w najcięższych czasach. Zespół daje mi siłę, jest moją pasją. Jeśli więc będę w stanie, będę grał przez kolejne dwadzieścia lat albo dłużej… Zdaje się, że Mace już na dobre zaaklimaty zował się w zespole - "Reckoning Day" była takim swoistym testem, teraz zaś stanowicie zwartą grupę, co przełożyło się na jakość "Restless Souls"? Al Spicher: Cały proces komponowania przebiegał znacznie sprawniej, ponieważ działamy jak dobrze naoliwiona maszyna. Na po-
Foto: Emerald
Al Spicher: To odniesienie do stażu zespołu. Jesteśmy na scenie od około dwudziestu czterech lat. Jasne, niektórzy z nas dobili już 40-stki, więc można nas nazwać weteranami. Ale przykładowo nasza basistka ma tyle samo lat co sama kapela (śmiech). Pozwala to utrzymać zespół świeżym, a my, stare pierdziele, dzięki temu nie rdzewiejemy (śmiech). Wydaje się, że tak jakoś niezbyt dawno usłyszałem waszą debiutancką płytę "Rebels Of Our Time", a tu niepostrzeżenie mija 20-lecie waszej płytowej aktywności pewnie wtedy nawet w najśmielszych snach nie oczekiwaliście, że staniecie się tak długowiecznym zespołem i jedną z wiodących grup metalowych w Szwajcarii?
104
EMERALD
przedni album "Reckoning Day" piosenki mieliśmy napisane długo przed tym, jak Mace do nas dołączył. Musiał więc słuchać naszych wytycznych i zaśpiewać wszystko mniej więcej tak, jak to określiliśmy. Tym razem było możliwe, aby od samego początku przedstawiał swoje własne pomysły i był ważną częścią procesu komponowania. Spowodowało to moim zdaniem, że utwory na nowym albumie są trochę bardziej zwarte niż na poprzedniej płycie. Macie jakiś system selekcji materiału, odrzucania słabszym pomysłów, co pozwala wam dopracowywać już wyłącznie te najlepsze utwory? Al Spicher: Nie mamy ustalonego sposobu
komponowania. Zwykle każdy z nas przynosi pomysły, najczęściej na całe utwory, ale czasem tylko na jakiś riff albo linię melodyczną. Następnie zaczynamy wspólnie pracować nad tymi pomysłami, mieszamy partie między sobą i aranżujemy całość. Zwykle na wczesnym etapie tworzenia wiemy, czy dany pomysł wypali, czy nie. Czasami finalna wersja piosenki mało ma wspólnego, lub w ogóle nie przypomina pierwszych wersji demo. Ponownie pracowaliście z V.O. Pulverem nie było innej opcji, to on wie najlepiej jakiego brzmienia potrzebujecie, a do tego jako świetny muzyk jest też niecenionym produ centem? Al Spicher: Nigdy nie zmieniaj wygrywającej drużyny! V.O. jest odpowiednią osobą, jeśli szukasz tego unikalnego połączenia oldschoolowego i nowoczesnego metalowego brzmienia. Do tego bardzo gładko się z nim pracuje, a ponieważ znamy jego styl pracy, wiemy dokładnie jak mamy przygotować się przed wejściem do studia. Z nagraniami uwinęliście się w niespełna miesiąc, miksowanie i mastering też poszły nad wyraz sprawnie - kiedy jest się dobrze przygotowanym do nagrań i wie co chce się osiągnąć, wszystko idzie jak z płatka? Al Spicher: Ważne jest, aby być dobrze przygotowanym przed wejściem do profesjonalnego studia. Ponieważ nie jesteśmy jednym z tych zespołów, którym pasuje tania domowa produkcja, musimy być bardzo wydajni i nie marnować ani minuty w studio, ponieważ czas to pieniądz. Dlatego też zaczęliśmy nagrywać przeprodukcyjne dema całego albumu zanim weszliśmy do studia. Te demówki pozwalają nam przeanalizować wcześniej utwory oraz mogą być wykorzystane jako ścieżki pilotujące podczas nagrywania. Mamy za to zmianę w innym aspekcie waszej działalności, bowiem po niemal 15 lat ach współpracy rozstaliście się z Pure Steel Records, wiążąc się z ROAR! Rock Of Angels Records - potrzebowaliście odmiany, czegoś zapewniającego wam dotarcie do innych słuchaczy? Al Spicher: Pure Steel Records byli dla nas dobrzy przez cały ten czas, ale potrzebowaliśmy jakiejś zmiany, zwłaszcza pod kątem promocji. Muszę przyznać, że byliśmy trochę zawiedzeni tym, że po wszystkich doskonałych recenzjach, które otrzymał "Reckoning Day" na całym świecie, nic się praktycznie nie działo, ponieważ Pure Steel Records nie wysiliło się za bardzo, aby promować odpowiednio nasz album. Praktycznie musieliśmy
wszystko robić samodzielnie. ROAR z kolei duży nacisk kładzie na promocję swoich kapel i jak dotąd wykonują doskonałą robotę! Nie da się nie zauważyć, że metalowa nisza jest z każdym rokiem coraz mniejsza, bo zespołów jest mnóstwo, koncerty i festiwale na każdym kroku, zalewają nas nowe płyty i ciągłe reedycje, a rynek się kurczy - też to pewnie odczuwacie? Michael Vaucher: O tak, coraz ciężej jest sprzedawać płyty. Dużym problemem jest oczywiście to, że młodzi ludzie już nie kupują albumów. Słuchają muzyki na Spotify, Youtube, iTunes itp. Starzy metalowcy zaś, kupują masę reedycji płyt z lat 80. i zadowalają się starymi klasykami. Naprawdę więc nie jest obecnie łatwo rosnąć kapeli, jeśli nie ma wsparcia dużej wytwórni płytowej lub managementu i została założona w chwalebnych latach 80. lub 70. Niemniej nieźle się bawimy w Emerald, a z ROAR jako wsparciem, mamy nadzieję na przyciągnięcie większej uwagi do "Restless Souls". Zobaczymy… To dlatego unikacie singli, splitów czy innych krótszych wydawnictw, koncentrując się wyłącznie na albumach? Michael Vaucher: Ponieważ nagrywamy w drogich studiach za kupę pieniędzy, za każdym razem skupiamy się na stworzeniu kolejnego albumu. Jeśli natomiast nagrywasz w swojej sali prób albo w domowym studio, łatwiej jest wypuszczać różne nagrania przez cały czas. Chcemy uzyskać najwyższą możliwą jakość wszystkiego co wydajemy, a mówiąc szczerze, obecnie jest już zbyt dużo wydawnictw na rynku. Nie jestem fanem wszystkich tych splitów i EPek. Wolę słuchać albumów. Jesteście jednym z nielicznych zespołów o takim stażu bez albumu koncertowego w dorobku - wiem, że obecnie sprzedają się one jeszcze słabiej niż płyty studyjne, ale może z racji zbliżającego się 25-lecia zespołu pokusi cie się o takie podsumowanie? Al Spicher: Jak dotąd nie rozmawialiśmy konkretnie o albumie koncertowym. Uważam, że bardzo trudno jest uchwycić atmosferę dobrego, intensywnego koncertu i tylko kilku zespołom udało się zrobić autentyczny al-
Foto: Nati
bum koncertowy. Większość zespołów psuje takie nagrania poprawiając zbyt dużo i robiąc dogrywki w studio. Zamiast więc inwestować kupę pieniędzy i wysiłku w robienie albumu koncertowego, który prawdopodobnie nie byłby dobry, wolimy zainwestować w nowy album studyjny. Jedyne więc co w takiej sytuacji pozostaje, to robić jak najlepiej swoje, licząc, że dotrze to do jak największej liczby słuchaczy? Michael Vaucher: Tak. Z każdym nowym wydawnictwem, z każdym koncertem, zyskujemy nowych fanów. Mamy przed sobą kilka fantastycznych festiwali i koncertów, jestem więc bardzo szczęśliwy na ten moment. Ten bonusowy utwór "Revenge" na wersji CD ma być takim haczykiem, kuszącym do kupienia właśnie tej wersji? Al Spicher: Nie, pomysłem było, aby umieścić utwór bonusowy również na wersji winylowej. Ale ponieważ album przekroczył maksymalny czas pojedynczej płyty, musieliśmy z tego zrezygnować. W przeciwnym wypadku bylibyśmy zmuszeni do zrobienia wersji dwupłytowej, a na taką edycję nie mieliśmy wystarczająco dużo utworów.
Ponoć rosną za to nakłady płyt winylowych, ale na przykładzie Emerald nie da się chyba tego powiedzieć, skoro "Restless Souls" ukaże się w ścisłym limicie raptem 250 egzemplarzy? Michael Vaucher: To decyzja naszej wytwórni. Być może, ponieważ jest to ich pierwsze wydawnictwo Emerald, chcą najpierw zobaczyć jak się będzie sprzedawać. Nie mam z tym problemu, jestem więcej niż szczęśliwy, że będziemy mieć winylową edycję "Restless Souls". W sumie byliście wśród prekursorów tego winylowego powrotu, bowiem już od trze ciego albumu wasze płyty ukazywały się również w tej wersji, co było pewnie twoim wielkim marzeniem jako kolekcjonera? Michael Vaucher: Tak (śmiech). Naprawdę jestem maniakiem jeśli chodzi o winyl i zawsze chciałem mieć swoją muzykę w tym formacie, więc robiłem wszystko, aby każdy album ukazał się na winylu. Mam nawet nasze pierwsze dwa albumy w tym formacie, ale to tylko pojedyncze sztuki zrobione specjalnie dla mnie (te dwie płyty wydaliśmy samodzielnie, a nie przez wytwórnię). Pochwal się więc na koniec co ciekawego wzbogaciło twoje zbiory w ostatnich miesiącach? Możesz już powiedzieć, że udało ci się już zebrać większość tytułów i różnych wydań, które chciałbyś mieć, czy też jest to nie do zrealizowania? Michael Vaucher: Już teraz mam zbyt dużo tego stuffu (śmiech). Ale jak wiesz, kolekcjoner nigdy nie ma wszystkiego co sobie wymarzył. Rarytasy, które mam na swojej liście chodzą w cenie, której nie chcę zapłacić albo nigdy się nie pokazują (np. Warzwolf, Militia albo hiszpański Hades). Moją pasją jest zbieranie koncertówek Iron Maiden na winylu, a tu cały czas ukazują się fantastyczne wydawnictwa… Co do nowych płyt, bardzo podobają mi się albumy Flotsam And Jetsam, Riot City, Idle Hands, Arch / Matheos, Bad Religion, Ruthless i Queensryche. Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki, Paweł Gorgol
Foto: Nati
EMERALD
105
Pustka sceny muzycznej Wspomniana w tytule pustka, to dość ciekawy pomysł na tematykę albumu, nieprawdaż? O tym właśnie mówi tytułowy utwór na najnowszej płycie Iron Fire o tytule "Into The Void". Więcej na ten temat oraz między innymi o tym, jak im się gra będąc zaledwie triem opowiedział nam gitarzysta Iron Fire Gunnar Olsen. HMP: Witaj, Gunnar. Twój nowy album nosi tytuł "Beyond The Void". Co było inspiracją dla tego tytułu i jakie jest jego znaczenie. Gunnar Olsen: Tytuł był wymyślony już na wczesnym etapie. Około pół roku po wydaniu "Among the Dead" wymyśliliśmy tytuł "Beyond the Void", nazwa wzięła się od jednego z utworów. "Beyond the Void" jest więc kontynuacją "Among the Dead". Lecz podczas gdy "Among the Dead" opisywał apokalipsę z delikatnym odniesieniem do obecnej sytuacji teraźniejszej sceny muzycznej, naszym zamiarem przy "Beyond the Void" było częściowe opowiedzenie historii w tytułowym utworze i w pewnym sensie podsumować dzisiejszą scenę muzyczną. Ukazanie pustki i tego jak przenieśliśmy się poza nią i jesteśmy w stanie walczenia o przetrwanie przy innych okoliczno-
nas ważne, by zmienić otoczkę każdego albumu, spróbować czegoś nowego, ale by wciąż sprawdzało się to tak samo na nagraniu. Jest trzy lata różnicy między twoim ostatnim albumem "Among The Dead" i "Beyond The Void". Kiedy zaczęliście tworzyć ten mate riał? Utwory były napisane już przy sesji nagraniowej "Among the Dead", więc styl jest ten sam, ale dodaliśmy mu inny smak. I ten aspekt był ważny. Nie chcemy nikogo zanudzać. To drugi album, który nagraliście jako trio. Jakie widzisz wady i zalety tej formuły zespołu? Zaletą grania jako trio jest łatwe podejmowanie decyzji i to jak mało mamy sprzętu do noszenia kiedy gramy na żywo. Z drugiej strony
lepszym zespołem do pracy, jako że jesteśmy zespołem power metalowym, ale nie brzmimy zbyt klasycznie. I ponieważ chcemy się rozwijać jako artyści i próbować nowych rzeczy, nie łatwo dać nam pakiet reklamowy. Jak sprzedać zespół, który gra klasyczny styl w nieklasyczny sposób? Więc w porównaniu do poprzednich firm, teraz mamy artystyczną kontrolę, ale z mniejszymi reklamowymi możliwościami. Jesteśmy całkiem zadowoleni z obecnej sytuacji. Jest to również drugi album z Martinem jako basistą. Powiedz mi proszę, czy trudno jest mu łączyć tą grę ze śpiewem? Martin gra na basie i śpiewa już od jakiegoś czasu, robił to już wcześniej. Nie była to więc największa zmiana. Ale potrzebowaliśmy trochę czasu, by przywyknąć do brzmienia bez drugiej gitary. Co z tymi ograniczeniami, o których wspom niałeś? Wiem, że Martin trochę się tak czuje na żywo. Oddziaływanie z tłumem jest nieco trudne, więc jest to ograniczeniem. Ale Martinowi to nie przeszkadza, granie na basie trochę zbliża go do pozostałych członków, odkąd robimy to razem. Okładka albumu wygląda bardzo baśniowo. Ma to jakieś nawiązanie do któregoś z utworów? Okładka albumu pzedstawia historię pierwszego utworu, który jest również tytułem płyty. I mimo że nie jest to album konceptualny, pomyśleliśmy, że okładka wygląda super i całkiem nieźle opisuje nastrój muzyki. Mój ulubiony kawałek to "Bones And Gasoline". Jak na utwór Iron Fire brzmi on bardzo mrocznie i znacznie wyróżnia się na tle pozostałej części płyty. Nie myśleliście by stworzyć więcej tego typu utworów? Bardzo go lubimy i nie przestajemy być otwarci na możliwe kierunki, w które utwory mogłyby pójść. "To Hell and Back" podchodzi zaś pod thrash metal. Wszyscy lubimy thrash metal do pewnego stopnia. Inspirowały nas zespoły jak Testament czy Pantera i lubimy wplatać takie odniesienia w naszą muzykę.
Foto: Iron Fire
ściach niż nam się wymarzyło w dzieciństwie. To przynajmniej moja interpretacja. Porozmawiajmy o sesji nagraniowej. Różniło ją cos od poprzednich, czy może zawsze pracujecie w ten sam sposób? Zawsze staramy się pracować w podobny sposób, czyli zawsze nagrywamy rzeczy w tej samej kolejności. Jednak zawsze staramy się zrobić coś nieco inaczej. Na przykład, mimo że mógłbyś nazwać dwa poprzednie albumy "bliźniakami", one również mają być inne - nie całkowicie inne - ale wciąż muszą smakować trochę inaczej. Nie czujemy potrzeby do robienia tego samego albumu w kółko. To również dlatego wykorzystaliśmy Tue Madsen jako producenta zamiast wysyłać materiał do "Hertz" jak przy "Among the Dead". To dla
106
IRON FIRE
jest limit starych utworów jakie możemy zagrać na koncertach przez brak drugiej gitary. Musimy również dawać z siebie wszystko na żywo, ponieważ nie da się ukryć, że mamy tylko po jednym z każdego instrumentu. Ale najlepszą częścią jest to, że jesteśmy w tym samym miejscu i mimo że bardzo się różnimy, mamy te same pomysły odnośnie Iron Fire. Wszyscy wiemy do robić i wszyscy wiemy czego się spodziewać po scenie i sobie nawzajem. To także drugi album Iron Fire nagrany dla Crime Records. Nie jest to duża wytwórnia. Czy zatem lepiej jest nagrywać dla mniejszych wytwórni? Są to dwie różne rzeczy. W Napalm i zwłaszcza w Noise Records było drożej, ale mieliśmy inne oczekiwania. Możemy nie być naj-
Z drugiej strony, "Beyond The Void" wydaje się być bardziej melodyjne w porównaniu z ostatnimi albumami. Czy było to zamierzone? Właściwie tak. Chyba trafiłeś. Chcieliśmy, by "Among the Dead" był bardziej naturalistyczny i prosty. Podczas gdy "Beyond the Void" miał bardziej odwoływać się do starego materiału bez utraty siły i ostrego stylu, jaki wprowadziliśmy na "Among the Dead". Chcieliśmy również, by album brzmiał nieco inaczej bez bycia aż tak innym. A co z występami na żywo? Nie mogę znaleźć żadnych informacji na temat trasy pro mującej nowy album. Mamy zaplanowany jeden koncert na Tornvang Open Air, poza tym nie ma na razie o czym mówić. Bartek Kuczak Tłumaczenie: Paulina Manowska
staramy się unikać charakterystycznych cech power metalu, ale w ramach stylu poszerzać jego możliwości.
Czekać na odpowiednią okazję Szwedzi z Cryonic Temple to weterani drugiej fali współczesnego power metalu, ale ta istniejąca od 1996 roku grupa milczała przez blisko 10 lat. Teraz nadrabiają więc stracony czas, wydając w krótkim czasie aż dwa albumy z premierowymi utworami. Wątpię, by "Into The Glorious Battle" oraz "Deliverance" zainteresowały kogoś poza zagorzałymi fanami takiego grania, ale pewnej atrakcyjności nie sposób im odmówić: HMP: Pomiędzy rokiem 2008 a 2017 zanotowaliście długą, wydawniczą przerwę. Nie oznaczała ona rzecz jasna braku waszej aktywności, co potwierdza fakt, że niedawno, w niewiele ponad rok, wydaliście aż dwie płyty: "Into The Glorious Battle" oraz najnowszą "Deliverance"? Markus Grundströmr: Tak, pomiędzy "Immortal" a "Into The Glorious Battle" upłynęło dużo czasu. Głównym tego powodem było sporo zmian w składzie zespołu - z różnych przyczyn Esa Ahonen, jako jedyny z założycieli Cryonic Temple, został na posterunku. Dużo czasu zajmuje znalezienie ludzi, którzy poczują ze sobą jakąś więź, wytworzą właściwą chemię i są ambitni. Co więcej, przemysł muzyczny również uległ gwałtownej przemianie, musieliśmy więc dostosować się do tego, co jest obecnie ważne i istotne. Nigdy nie chcieliśmy poświęcić na to aż tyle czasu, jednak gdy chcesz załatwić sprawy w odpowiedni sposób, musisz być cierpliwy.
innych kompozycji. Myślenie w taki właśnie sposób umożliwiło stworzenie albumu z tego materiału, który mieliśmy w zanadrzu. Wciąż lubujecie się w power metalu, nie unikacie też jednak do nawiązań do tradycyjnego, mocniejszego heavy, a czasem puszczacie też oczko do mniej ortodoksyjnych słuchaczy - w dobie internetu i streamingu płyta musi być jak najbardziej urozmaicona, by dotrzeć do najróżniejszych słuchaczy, niekoniecznie tylko fanów metalu?
Akurat w Skandynawii jesteście w tej dobrej sytuacji, że wszelkie odmiany metalu są dość popularne i w dodatku nikt ich nie dyskryminuje, co jest dużym plusem? Całe szczęście w Skandynawii każdy rodzaj metalu jest akceptowany. To daje szansę zaprezentowania się zespołom grającym w różnych gatunkach. Ludzie w Skandynawii są z reguły otwarci na różne style muzyki, co sprawia, że scena jest zróżnicowana i interesująca. To duży plus, zgadza się. Zauważalny jest jednak spadek sprzedaży fizycznych płyt - to dlatego wzbogaciliście wersję digipack bonusowym "Insomnia"? Ciężko jest rozwiązać problem ze sprzedażą płyt w naszych czasach. Możesz przecież słuchać muzyki w Internecie za darmo tyle, ile dusza zapragnie. Staramy się o tym nie myśleć, uważamy serwisy streamingowe za dobry sposób na promowanie swojej muzyki. Dodawanie bonusowych utworów na albumach jest jednak czymś, co sprawia, że kupowanie nadal
Foto: Cryonic Temple
Jest to chyba dość denerwująca sytuacja, kiedy ma się nowe utwory i nie można zaprezen tować ich słuchaczom na płycie? Oczywiście, masz całkowitą rację. To był frustrujący okres, staraliśmy się zbudować coś nowego, chcieliśmy pokazać wszystkim co udało nam się osiągnąć przez ten czas, ale niestety nie mogliśmy. Na szczęście Scarlet Records poznało się na nas i dało nam szansę na zaprezentowanie się. Nie myśleliście w tej sytuacji o samodziel nym wydaniu kolejnego albumu? Cierpliwie czekaliście na konkretną propozycję, aż pojawiła się taka od Scarlet Records? Nie rozważaliśmy wydawania czegokolwiek, dopóki nie pojawiła się Scarlet Records. Kiedy kolejne albumy dzieli duży okres czasu, chcesz aby nowe wydawnictwo było czymś wyjątkowym. Nie widzieliśmy innego wyjścia, jak tylko czekać na odpowiednią okazję. Oczywiście mieliśmy materiał na nagranie albumu od dłuższego czasu, ale ważne jest dla nas uszczęśliwianie fanów, a Scarlet Records może to zapewnić. Tak więc nowych utworów wam nie brakowało, było z czego wybierać na powrotną płytę? Najtrudniejszą rzeczą przy tworzeniu "Into The Glorious Battle" było wybieranie piosenek, które na tym mamy albumie umieścić. Mieliśmy mnóstwo materiału, więc było to naprawdę spore wyzwanie. Ponieważ jest to album koncepcyjny, mogliśmy myśleć nad tym w trochę inny sposób, nie wybierać tylko utworów, które uznaliśmy za najlepsze. Każda piosenka na tym albumie ma swój cel: tekst, klimat kompozycji i swoje miejsce pośród
To bardzo dobre pytanie. Każdy z nas ma różne inspiracje, staramy się więc je łączyć, ale jednocześnie nie wychodzić poza ramy power metalu. Ważne jest dla nas pisanie muzyki, która ma dla nas jakieś znaczenie, ale również muzyki, której sami lubimy słuchać. Zróżnicowanie materiału nie tylko przyciąga większą liczbę słuchaczy, ale pokazuje również jakość twojej twórczości i sprawia, że jesteś interesujący. Dla nas muzyka jest nośnikiem emocji, musi posiadać jakieś przesłanie, a różnorodność wpływów umożliwia przekazywanie tego na różne sposoby. Jest to wasza metoda na obejście niewątpli wych ograniczeń powerowej stylistyki? Uważam, że muzyka nie powinna mieć żadnych ograniczeń. Power metal jest bardzo specyficzny, ale według mnie, nie posiada żadnych granic. Oczywiście ma swoje cechy charakterystyczne, niemniej jednak w ich obrębie możesz wprowadzać dużo modyfikacji. Odpowiadając na twoje pytanie: nie
jest czymś wyjątkowym. Japończycy dostali jeszcze jeden utwór dodatkowy, "Walking With Fire", tak więc wydanie "Deliverance" na tamtejszy rynek jest najbogatsze? Tak, wydanie japońskie jest najbogatsze ze wszystkich wersji "Deliverance". Już od kilku lat obserwuje się renesans anal ogowych nośników dźwięku, ale wy jakoś nie idziecie za tym trendem - doczekamy się winylowych płyt i kaset Cryonic Temple? Planujemy wydać limitowane edycje winylowe kilku naszych albumów. Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki, Paweł Gorgol
CRYONIC TEMPLE
107
Nie tylko muzyka, ale i dobra zabawa Joachim Nordlund, gitarzysta Astral Doors to człowiek niezwykle wesoły i lekko sarkastyczny. Czytając ten wywiad, szybko połapiecie się o czym mówię. Jednak bardzo chętnie również opowiedział o ostatnim albumie swej grupy, relacjach w zespole i paru innych rzeczach. Ciekawej lektury życzę. HMP: Witaj. W jakie miejsce dostaniemy się wchodząc przez "drzwi astralne" w 2019r? Joachim Nordlund: Witam! Miło z Tobą porozmawiać. Cóż, wchodzimy w świat pełen fajnych partii gitary i melodii, a na szczycie tego wszystkiego znajdziemy niesamowity głos Patrika. Na pewno bez problemu rozpoznacie styl Astral Doors. Jedyną, ale dość znaczącą różnicą tym razem są partie klawiszy, które usłyszysz w wielu utworach. Wasz nowy album nosi tytuł "Worship Or Die". Czcić kogo lub co? Czy powinniśmy poważnie traktować tekst piosenki tytułowej? Na okładce nowego albumu widać, jak Pan Lucyfer płonie, oznaczając niektórych ludzi
Nie, nie było nas tam, a piosenka wbrew pozorom nie jest o Petersburgu. Chodzi o mistycznego człowieka Rasputina, który był kaznodzieją i zamieszkał się w pałacu cara. Został on doradcą Alexandry von Hessen. Ten tekst to taka mała lekcja historii (śmiech). Cała piosenka ma w sobie coś mistycznego, głównie przez te rosyjskie partie chóru. Początek "Concrete Heart" wydaje się inspirowany muzyką pop lat 80-tych. Czy mam rację? (śmiech) Muzyka pop lat 80-tych? (śmiech). Dobre! Jeśli uważasz, że tak jest, to prawdopodobnie masz rację. Nie wiem, nie patrzę na muzykę pod tym kątem. Po prostu robię to, co jest właściwe dla danego kawałka, a ten najwyra-
on autorem tego kawałka? Ja i Johan (perkusista), stworzyliśmy muzykę do tego utworu. Tak naprawdę to my stworzyliśmy muzykę do każdego jednego utworu na tym albumie. A Patrik wykonał wszystkie partie wokalne i napisał teksty. Tak wyglądał nasz podział pracy. Czy są jakieś utwory na "Worship or Die", które są Ci bliższe niż inne? Jak wspomniałem wcześniej, "Marathon" to mój ulubiony utwór na płycie. Uwielbiam te długie epickie melodie. Kolejny utwór, który bardzo lubię to "Light At The End of The Tunnel". Myślę, że Patrik przeszedł tam sam siebie, a chór jest po prostu zabójczy. "Forgive Me Father" przypomina mi zaś trochę późniejsze solowe albumy Bruce'a Dickinsona. Ok, Bruce Dickinson mówisz... Właściwie jest to o tyle zabawne, że nigdy nie słyszałem żadnych jego solowych rzeczy, więc nigdy nie był dla mnie inspiracją. Iron Maiden to oczywiście fajny band, ale też nigdy nie byłem jakimś wielkim ich fanem. O wiele bardziej interesuje mnie pop lat 80-tych (śmiech). Oczywiście żartuję. Jak piszę, nie zastanawiam się do czego coś jest podobne. Po prostu mam pomysł i go realizuję. Tekst ten m charakter religijny. Czy uważasz, że dobrym pomysłem jest połączenie takiej tematyki z muzyką metalową? To Patrik pisze wszystkie teksty, więc nie jestem właściwym człowiekiem, by odpowiedzieć na to pytanie. W moim odczuciu teksty i muzyka muszą iść ramię w ramię. Więc jeśli chodzi o tematykę religijną czy coś innego, nie przeszkadza mi to, o ile wszystko w danym utworze jest spójne. I w tym przypadku uważam, że jest to idealne dopasowanie.
Foto: Astral Doors
znakiem Astralu, więc może to oznacza oddawanie czci naszej grupie (śmiech). Kto wie? Bardzo poważnie podchodzimy do naszej muzyki, ale czasami trzeba sobie trochę pożartować. To nie tylko muzyka, ale i dobra zabawa.
108
źniej potrzebował popowych melodii rodem z lat 80-tych (śmiech).
Czy kawałek "This Must Be a Paradise" to opis Waszego wyobrażenia tego miejsca? Bardziej przypomina to, jak świat skończył z tymi wszystkimi szalonymi liderami i tak dalej. W dzisiejszych wiadomościach słychać tylko o strzelaninach, wojnach i całym tym gównie. Piosenka traktuje o tym w dość ironiczny sposób, jak sądzę. Patrik jest wspaniałym tekściarzem i jest to właściwa osoba na właściwym miejscu. "Świat jest szalony, trzeba być silnym, trzeba być silnym, po prostu iść dalej i dalej i dalej".
Inną ciekawym utworem jest "Marathon". Pełno w nim klimatycznych zmian tempa i dodatkowych efektów, jak chóry. Jak naro dziła się koncepcja tej piosenki? Prawie na każdym albumie mamy taki wielowątkowy utwór. To prawie jak dwa utwory zawarte w jednym. Sto taki nasz swego rodzaju znak rozpoznawczy. Tworzymy te kawałki tak samo jak pozostałe, a poświęcamy im tylko odrobinę więcej czasu.. Tekst jest o zamachu bombowym maratonu w Bostonie, które miały miejsce kilka lat temu. Myślę, że teksty i muzyka są tu idealnie dopasowane. To mój ulubiony utwór na tej płycie. To gitarowe intro jest nieziemskie. Taki mój znak rozpoznawczy! (śmiech)
A co z utworem "St. Petersbug"? Czy kiedykolwiek tam byłeś?
"Desperado" byłoby zaś idealnym utworem na solowy album Patrika! (śmiech) Czy jest
ASTRAL DOORS
Album jest bardzo zróżnicowany. Powiedz mi proszę, czy to jest zamierzone? Masz na myśli, że jest wiele różnych typów piosenek? To odpowiem, że tak. Ale to nie jest coś, o czym tak często myślimy. Po prostu piszemy to, co przychodzi nam do głowy w tym konkretnym momencie, więc może to być cokolwiek. W moim odczuciu to dobra rzecz. Spójrz tylko na zespół taki jak Queen. Nagrywali na swoich albumach czasem pozornie kompletnie nie powiązane ze sobą stylistycznie utwory, a i tak nikt ich za to nie krytykował i odnieśli spory sukces! Powiedz mi proszę, jak długo pracowaliście nad "Worship Or Die"? Czy były jakieś problemy podczas tego procesu? Tworzyliśmy ten materiał około roku. Zrobiliśmy w sumie 16 utworów, a 11 lub 12 (w zależności od wydania) znalazło się na albumie. Nie było z tym żadnych problemów, o ile dobrze pamiętam. Dawno znaleźliśmy odpowiedni dla nas sposób pracy, więc wszystko idzie bardzo gładko. Album brzmi bardzo czysto, ale nie traci nic ze swego heavy metalowego charakteru. Kto był producentem? Erik Martensson (Eclipse, W.E.T.) zmiksował utwory i nadał im odpowiedni kształt. To niesamowicie utalentowany producent., a jego brzmienie perkusji jest potężne. Bardzo mi się podoba efekt jego pracy.
Cała naprzód! Akcje niemieckiego Sinbreed zdają się zwyżkować: nie dość, że wydali niedawno całkiem udany album "IV", to ich nowym wokalistą jest Nick Holleman, znany przede wszystkim z Vicious Rumors. Z takim frontmanem można myśleć o podbiciu świata, a gitarzysta Flo Laurin już zapowiada, że na tej płycie się nie skończy:
Foto: Astral Doors
A co z promocją i trasą koncertową? Astral Doors nie jest już zespołem grającym trasy, ale od czasu do czasu występujemy na pojedynczych koncertach. Zobaczymy jak będzie. Jeśli uda nam się znaleźć odpowiednie festiwale na pewno się na nie wybierzemy. Robimy teraz wiele wywiadów, a wkrótce zrealizujemy teledysk do jednego z kawałków z "Worship Or Die". Astral Doors istnieje od 17 lat. Trzonem tego zespołu jest czterech oryginalnych członków będących ciągle w kapeli. Czy w ciągu tych lat były jakieś konflikty między wami? A może traktujecie siebie nie tylko jako partnerów z zespołu, ale też jako przyjaciół? Jesteśmy przyjaciółmi. Od tego to wszystko właściwie się zaczęło. Tworzenie muzyki tylko tą przyjaźń wzmocniło. Oczywiście nie było między nami żadnych poważnych nieporozumień. Jak się zdarzały jakieś spory, to zazwyczaj dotyczyły totalnych pierdół (śmiech). Wasz album z 2017 roku nosił tytuł "Black Eyed Children". Czy uważasz tą miejską legendę za prawdziwą? Był to bardzo fajny pomysł na album i jest to interesująca legenda. Ale czy poważnie w nią wierzę? Oczywiście, że nie. Ale myślę, że to ciekawy pomysł i fajny motyw na okładkę albumu.
HMP: Od momentu zmiany nazwy byliście bardzo aktywni, wydając w ciągu sześciu lat aż trzy albumy, aż w końcu dostaliście zadyszki - najpierw odszedł gitarzysta Marcus Siepen, ale drugi cios był poważniejszy, bo przecież Herbie Langhans śpiewał z wami od początku, jeszcze za czasów Neoshine? Flo Laurin: Tak naprawdę to Herbie nie odszedł z zespołu, lecz wspólnie podjęliśmy decyzję, że ten krok będzie z pożytkiem dla nas wszystkich. Oczywiście to zawsze ciężka sytuacja, gdy odchodzi wokalista, a w dodatku, kiedy twoim wokalistą jest Herbie Langhans, jest to o wiele gorsze! Nie było jednak wyboru. Nadal jednak jesteśmy przyjaciółmi, a to jest najważniejsze. Co więcej, każdy z nas dalej tworzy muzykę! Domyślam się, że ani przez chwilę nie rozważaliście zakończenia działalności, tylko od razu zaczęliście szukać nowego wokalisty? Jak wspomniałem, to była świadoma decyzja, nie było więc pośpiechu. Rozwiązanie zespołu nigdy nie wchodziło w grę, ale myśleliśmy o dłuższej przerwie. Jednak gdy dołączył do nas Manuel, zaczął mocno nas angażować, co jest super, więc nie chcieliśmy się z niczym wstrzymywać. Ponadto mieliśmy zabukowaną trasę po Europie razem z Serious Black w 2016 roku, więc była tylko jedna opcja: cała naprzód! Jak Nick Holleman trafił do zespołu? Jego CV zrobiło pewnie na was wrażenie, szczególnie współpraca z Vicious Rumors? Jedno wiedzieliśmy na pewno: nie chcieliśmy zatrudniać kogoś, kto byłby kopią Herbiego.
Z jednej strony byłoby trudno znaleźć kogoś takiego, z drugiej zaś, po prostu nie chcieliśmy mieć w zespole klona. Z Nickiem, który ma inny styl niż Herbie, możemy pchnąć zespół w odmienne rejony. Nie skończyliśmy jeszcze zespołowej podróży i mamy dużo więcej do powiedzenia. Nick, poza tym, że pisze swoje własne teksty dla Sinbreed, udziela się również w innych zakresach, ma nowe podejście do czekających nas zadań! Skład Sinbreed dopełnił gitarzysta Manuel Seoane, znany choćby z Mägo de Oz i tym sposobem staliście się zespołem międzynar odowym? Niezupełnie. W Sinbreed grają teraz muzycy z trzech różnych krajów, ale nasza główna trójka, czyli Fred, Alex i ja mieszkamy w odległości dziesięciu kilometrów od siebie, więc nadal jesteśmy bardziej niemieckim niż międzynarodowym zespołem (śmiech). Mamy jednak teraz więcej różnorodnych wpływów w naszej twórczości. Mógłbym przysiąc, że niektóre partie Manuela mają hiszpańskie korzenie. To jest fantastyczne! W dobie tanich połączeń lotniczych, interne tu i powszechnej znajomości angielskiego nie jest to pewnie żaden problem? Zgadza się. Oczywiście fajnie jest widywać się częściej, ale prawdę powiedziawszy wiele kapel ma z tym problem. Rzadko którzy muzycy spotykają się dwa razy w tygodniu i spędzają ze sobą czas. Przynajmniej ci, którzy mieszkają w różnych krajach, jak to jest z nami w Sinbreed. Wolimy szczegółowo pracować nad piosenkami i dopiero wtedy się spotykać. A gdy już się zjedziemy, nie tylko pracujemy, lecz również dobrze się bawimy.
Bartek Kuczak
Foto: SinBreed
SINBREED
109
HMP: Jesteście już doświadczonymi muzykami - skąd pomysł na połączenie sił i stworzenie nowego zespołu, który ponoć początkowo był zresztą typowo solowym projektem? Tuomas Hirvonen: Właściwie to potrzebowałem sesyjnych muzyków do nagrań w studio. Odkryłem jednak, że każdy z nas zapalił się do tego projektu i szybko zorientowałem się, że moglibyśmy również grać koncerty. Pierwsza trasa powinna mieć miejsce zimą 2018 roku, ale oczywiście pojawiły się problemy. Pracujemy teraz nad dopięciem jesiennej trasy po Europie.
Foto: SinBreed
Opener z "IV", czyli "First Under The Sun", skomponowaliśmy, nawiasem mówiąc, całą piątką w sali prób. Czasem takie rzeczy zdarzają się, jak widać (śmiech).
czył wiele pomysłów i gotowych utworów. Tak samo z liniami wokali Nicka. Nadal mamy w zespole tego samego ducha, ale też więcej do powiedzenia! Uważajcie na nas!
Obaj udzielają się też jednak w kilku innych zespołach - znajdą dość czasu na jeszcze jeden? Absolutnie. Na tym poziomie, na którym jesteśmy i ponieważ utrzymujemy się z grania muzyki, to zupełnie normalne grać w więcej niż w jednym zespole. Wszystko sprowadza się do właściwego planowania i zarządzania. Nie jest to łatwe, ale ponieważ wszyscy żyjemy dla zespołu, nie ma z tym większego problemu!
Nie unikacie też flirtów z innymi odmiana mi metalu - czasem blackowy skrzek, a to tradycyjny heavy, a to organowe brzmienia typowe dla hard rocka - nie chcieliście ugrzęznąć w schematach, stąd te wzbogacenia? A dlaczego nie? (śmiech). Osobiście czerpię inspirację również z klasycznego rocka i AOR. Uwielbiam słuchać różnorodnej muzyki w poszukiwaniu natchnienia. Być może Sinbreed gra tak mocny power metal, bo kocham Testament, Black Dahlia Murder i Divine Heresy, co sądzisz?
Nowi koledzy mieli też kompozytorski wpływ na zawartość "IV" - to dlatego można w przypadku tej płyty mówić o odświeżeniu waszego stylu? Nowa krew, nowa energia, nowe pomysły? Oczywiście! Jak wspomniałem wcześniej, Nick pisze swoje teksty, co jest całkowitą nowością w Sinbreed. Manuel również dostar-
Gracie symfoniczny power metal - uznaliś cie, że akurat ta stylistyka jest wam najbliższa, mimo tego, że winnych zespołach zdarzało wam się też parać brutalniejszymi odmianami metalu? Zacząłem grając power metal, w pewnym momencie doszedłem do wniosku, że nadszedł czas nagrać album. W międzyczasie grałem death, folk, melodic metal… Naprawdę prześladuje mnie fetysz brzmienia power metalu z lat 90., naturalne więc dla mnie było zrobienie całości materiału w tym stylu.
Coś w tym faktycznie jest. Wrażenie robią też monumentalne partie chóralne, do stworzenia których zaangażowaliście Timmy'ego Rougha, wokalistę The New Roses? Pomógł nam swoim potężnym głosem, ale chórki były już napisane przez zespół z dużym udziałem Markusa Teske, naszego inżyniera od miksów. Fajnie, że ci się podobają. Również je uwielbiamy! Wszystko zakończyło się więc szczęśliwie, również pod tym względem, że z AFM trafiliście do Massacre, tak więc w sumie wcale nie gorzej? Jak dotąd Massacre robi świetną robotę. Opuszczenie wytwórni zawsze wiąże się z niepewnością, ale to również wielka szansa na coś nowego. Massacre ma wizję na prowadzenie naszego zespołu i w zupełności się z nią zgadzamy. Jak mówiłem wcześniej: mamy wiele nowej muzyki do wypuszczenia! Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki, Jakub Krawczyk
110
SINBREED
Foto: Lasse Niemi
Przebić Helloween Power metal nie wzbudza już obecnie takich emocji jak 20 czy 25 lat temu, ale to nie znaczy, że młode zespoły nie chcą go grać. Należy do nich fiński Frozen Land, debiutujący albumem wydanym przez Massacre Records, wypełnionym całkiem niezłym power metalem o symfonicznym posmaku. Gitarzysta Tuomas Hirvonen opowiada nam o kulisach powstania zespołu, zdradza dlaczego nagrali cover piosenki z nurtu eurodance i co jest nie tak z prasą muzyczną w Finlandii: Zdziwiłem się, że nie udało wam się znaleźć odpowiedniego wokalisty w ojczyźnie i właściwy człowiek trafił się dopiero we Włoszech? Naprawdę trudno jest znaleźć dobrego wokalistę. Wiesz, kogoś, kto potrafi wyciągnąć te absurdalnie wysokie rejestry. A do tego, żeby był porządnym gościem! Nikt nie chciałby grać z Elvisem… Myślę, że Tony ma wyjątkowy głos, zasięg, możliwości i śmieszne nazwisko! Jest wyjątkowym gościem, naprawdę kręcą go laski. Niezła jazda. Profesjonalnych wokalistów metalowych mamy w Finlandii może pięciu, dziesięciu. Heikki Pöyhiä byłby w tym świetny… Właściwie to nawet go pytałem, zanim znaleźliśmy Tony'ego. Nie znaliście się więc wcześniej, ale od razu świetnie zaczęliście się dogadywać, stąd zaproszenie go do składu było czymś całkowicie naturalnym? Tak, od samego początku było widać, że Tony jest naprawdę pokorny i po prostu chce, kurwa, śpiewać! Ma prawdziwą pasję do śpiewu, czegoś takiego nie kupisz… to ważniejsze niż cokolwiek innego. Tony przeprowadził się do Finlandii, czy też pracujecie korespondencyjnie, a na próbach
spotykacie się tylko przed koncertami czy wcześniej przy okazji nagrywania "Frozen Land"? Nigdy nie spotkaliśmy się na sali prób, wymienialiśmy tylko mailowo mptrójki. Miałem lecieć do Włoch, nagrać jego partie, ale nasz budżet (finansowaliśmy wszystko sami…) się skończył. To wasz debiutancki album i od razu wydany przez Massacre Records, tak więc zaczy nacie z wysokiego pułapu, co wcale nie jest takie oczywiste w dzisiejszych czasach? Nie wiem, stary, Massacre było z nami od samego początku. Inne, większe wytwórnie też z nami były. Przemysł muzyczny obecnie ssie pałkę, nikt nie zarabia żadnych pieniędzy. Nie potrzebujemy kasy na nic więcej, niż nagrywanie kolejnych płyt. W latach 90. fiński power metal był bardzo silny, ale potem nastąpiła zapaść - liczycie, że również dzięki wam uda się przywrócić jego wielkość? Jeśli power metal się odrodzi, to będzie tylko nasza zasługa! (śmiech). No, niezupełnie. Helloween robią super robotę. Cholera, ten koleś Deris potrafi śpiewać.
W sumie nie do końca wiadomo od czego to zależy, bo muzyczne mody zmieniają się nieustannie - wygląda na to, że trzeba być po prostu dobrym w tym co się robi, nie iść za trendami, a słuchacze to docenią? Nie wpasujemy się w żaden trend, ani teraz, ani nigdy. Ale miejmy nadzieję, że kilka osób lubi wypełnione adrenaliną szybkie piosenki, wgniatającą w ziemię podwójną stopę (z dobrym brzmieniem, nie to gówno co serwuje Dragonforce), wypasione gitary i dobre melodie. Wasz materiał jest urozmaicony, ostry, ale i melodyjny, wzbogacony też wpływami klasycznego heavy metalu. Zastanawiam się w tej sytuacji po co był wam potrzebny ten cover E-Type "Angels Crying", bo to najsłabszy utwór na "Frozen Land", mimo słyszalnego wzmocnienia aranżacji? Dzięki, naszą inspiracją jest m.in. Judas Priest. Zabójczy zespół, nawet obecnie. Lubimy też Boston, Journey, Kansas… (śmiech). "Angels Crying" był tylko żartem. Musiałbyś dorastać w Finlandii lat 90., żeby to zrozumieć. Obejrzyj może ich teledyski, a zobaczysz o co chodzi (śmiech) Wiele młodych zespołów chce szybko pójść za ciosem i w miarę szybko wydać drugi album - też zamierzacie postąpić podobnie, po zakończeniu promocji debiutu? To zależy, czy zarobimy pieniądze, żeby go nagrać. Kilka piosenek mam. Ostatnim razem napisałem cały album w jakieś trzy, cztery miesiące, więc bez obaw. Tak na marginesie, muszę podziękować wam za ten wywiad. W Finlandii prasa muzyczna ma nas w dupie. Nie recenzowali nawet naszego krążka. Znak czasów, co nie? Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki, Paweł Gorgol
FROZEN LAND
111
Brytyjskie korzenie Chłopaki z Fatal Curse są kolejnym przykładem tego, że młodzi Amerykanie często czerpią natchnienie z dokonań europejskich grup. Proponują więc na swym debiutanckim albumie "Breaking The Trance" heavy metal z przełomu lat 70. i 80. minionego wieku, czyli ostry, surowy i melodyjny, zakorzeniony w nurcie NWOBHM. I chociaż żałują, że nie urodzili się wcześniej, to teraz nadrabiają to z nawiązką: nych umiejętności w porównaniu do naszych poprzednich zespołów. HMP: Wcześniej nie graliście chyba tylko metalu gotyckiego czy jego bardziej zakrę conych form, a poza tym praktycznie wszys tko: death, black, thrash, nawet deathcore mieliście już dość tej ekstremy, klimatów gore i tym podobnych, stąd decyzja o założeniu Fatal Curse? Chris Bowen: Cześć! Zdecydowaliśmy się założyć Fatal Curse w 2016 roku, ponieważ styl utworów, które wtedy komponowaliśmy, coraz bardziej przypominał tradycyjny/ NW OBHM i uznaliśmy, że nadszedł czas, aby zakończyć istnienie zespołu Rabid w którym wtedy graliśmy. Tamten zespół był bardziej thrashowy i choć wszyscy kochamy agresywniejsze style metalu, to gatunek, który teraz gramy, jest nam jednak najbliższy. Czyli spoważnieliście, dorośliście i poważniej zainteresowaliście się korzeniami ostrej muzyki, czego efektem było powstanie Fatal Curse? Tak, zdecydowanie widać, że rozwinęliśmy się w zakresie komponowania i naszych ogól-
Co kręci was najbardziej w takim graniu? Przypuszczam, że kiedy powstawał Motörhead czy Diamond Head nie było was jeszcze na świecie czy nawet w planach, a tu proszę, łoicie nie gorzej od nich? (śmiech) Dzięki! Tak, zespoły i albumy, które kochamy, powstały o wiele wcześniej niż nasza trójka została zaplanowana (śmiech). To co jest najbardziej przyciągające w tym stylu to surowość i moc, które wszyscy czujemy, szczególnie grając te utwory na żywo. Nie żałujecie więc, że nie urodziliście się w tamtych czasach, bo tak jak kiedyś można też grać i w dzisiejszych czasach? Nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek z nas żałował, że się wtedy nie urodził. Na pewno możliwość zobaczenia Running Wild na żywo w latach osiemdziesiątych, kiedy wydali pierwsze dwie płyty, byłaby super, ale fakt, że muzyka, którą kochamy, będzie już na zawsze zachowana w postaci nagrań, sprawia iż nie ma to znaczenia czy urodzilibyśmy się nawet sto lat później - i tak gralibyśmy ten
rodzaj muzyki! W sumie nawet ma się większe możliwości niż wtedy, bo teraz nie tylko demo, ale i dobrze brzmiącą płytę można nagrać i w domowych warunkach, to tylko kwestia umiejętnego wykorzystania nowoczesnej technologii - tak w 1975 roku mielibyście co nawyżej jakiś lepszy magnetofon do dys pozycji i mikrofon czy dwa? Tak, to jest kolejny plus czasów w których żyjemy - możesz nagrać wszystko nie wychodząc ze swojego domu. W taki sposób zostały też nagrane partie wokalne - w starym mieszkaniu naszego gitarzysty Dave'a. Potrafisz wyjaśnić dlaczego amerykańskie zespoły praktycznie od zawsze bardziej inspirowały się europejskimi kapelami? Rozumiem, że w takich latach 70. było u was ciężko pod tym względem, bo dominował komercyjny hard 'n' heavy w rodzaju Boston czy Meat Loaf, ale z każdym rokiem było przecież coraz lepiej, by na początku kolejnej dekady nastąpił nieprawdopodobny wręcz wysyp metalowych grup made in USA czy w pobliskiej Kanadzie - ich muzyka was nie kręci, przynajmniej nie aż tak jak ta spod znaku NWOBHM? Ciężko powiedzieć dlaczego zespoły z USA wydają się bardziej inspirować zespołami europejskimi. Według mnie pomimo tego, że Amerykanie stworzyli mnóstwo świetnych zespołów, to Europejczycy, pomijając nawet NWOBHM, wydali na świat najlepsze zespoły reprezentujące wczesny metal. Myślisz, że to obserwowane od kilku lat ponowne zainteresowanie starym metalem czy hard rockiem jest trendem, który za jakiś czas znowu się wypali? Mieliśmy już przecież coś takiego w połowie lat 90., dotyka to przecież również innych odmian metalu, które raz są bardziej popularne, a raz schodzą do podziemia, by po jakimś czasie odrodzić się na nowo dla szerszej pub liczności? Uważam, że ten gatunek zawsze będzie lubiany przez ludzi. Jest może teraz znów popularny i zapewne nie potrwa to wiecznie, ale wydaje mi się, że takie trendy wahają się od generacji do generacji.
Foto: Fatal Curse
112
FATAL CURSE
To prawda, że nagraliście "Breaking The Trance" wkrótce po powstaniu zespołu, czyli naczekaliście się na wydanie tej płyty? W momencie gdy skontaktowało się z nami wydawnictwo Shadow Kingdom, mieliśmy tylko demo z jednym utworem. W sumie to może mieliśmy dwie gotowe piosenki.
Dlatego skomponowanie wystarczającej ilości piosenek zajęło nam chwilę. Trwało to też tyle, ponieważ utwory, które początkowo uważaliśmy za dobre, takie nie były, mieliśmy też problemy z produkcją itp., a do tego dochodziły jeszcze obowiązki życia codziennego. Nie lepiej było w tej sytuacji wziąć sprawy we własne ręce i wydać ją samodzielnie? OK, rozumiem, że może sami nie zdołalibyście tak jej wypromować, ale ileś przykładów podziemnych zespołów dowodzi, że jednak jest to możliwe? Mogliśmy wydać to własnym sumptem ale Tim z Shadow Kingdom zdążył się z nami przed tym skontaktować. Wszyscy byliśmy szalenie szczęśliwi mogąc współpracować z wytwórnią, a dodatkowo jesteśmy jeszcze fanami wielu albumów, które zostały przez nich wcześniej wydane! Kontrakt z firmą Shadow Kingdom wyna grodził wam więc to oczekiwanie? Czujecie, że pasujecie do profilu tej wytwórni, a ponieważ nie ma ona jakiegoś giganty cznego katalogu, to może też poświęcić swym zespołom więcej uwagi? Uważam, że Shadow Kingdom jest najlepszą undergroundową wytwórnią heavymetalową w Stanach, a fakt, iż możemy być przez nich reprezentowani jest dla nas zaszczytem. Jak do tej pory promocja jest świetna! Zostaliśmy przyjęci o wiele cieplej niż się tego spodzie-waliśmy, co jest wspaniałe. "Breaking The Trance" nie trwa nawet pół godziny - takie było założenie, czy też to "zasługa" perkusisty, który zagrał szybciej niż pierwotnie zakładaliście? Początkowo album miał osiem kawałków. Zdecydowaliśmy się usunąć jeden z nich po nagraniu, ponieważ nikomu z nas się nie podobał. Chcieliśmy też, żeby płyta była zwięzła i treściwa - albumy trwające zbyt długo są dla nas czymś szczególnie irytującym, dlatego też nie chcieliśmy wydawnictwa dłuższego niż 30 - 35 minut.
Foto: Fatal Curse
OK, w studio poradziliście sobie we trzech, ale na ewentualne koncerty potrzebujecie basisty, a może i drugiego gitarzysty - macie już na oku kogoś odpowiedniego, czy też Mike chwycił za bas już na stałe? Mike grał na basie praktycznie od momentu założenia zespołu. Wcześniej był gitarzystą ale chciał przyjąć obowiązki basisty Fatal Curse. Myśleliśmy o drugim gitarzyście, ale nie znaleźliśmy nikogo, kto pasowałby do naszego stylu. Obawiamy się także utracić specyficzną estetykę, którą mamy jako trio. Czyli na koncertach brzmicie jeszcze surowiej i mocniej niż na płycie, a w czasie solówek bas musi zapełnić przestrzeń między gitarą i bębnami? Tak, nasze występy na żywo są bardziej surowe i intensywne. Na następnej płycie chcemy uchwycić tę agresję. Nie zagraliśmy zbyt wielu koncertów przed "Breaking The Trance".
Płyta jest krótka, tak więc albo nie gracie zbyt długich koncertów, albo macie znacznie więcej utworów, bądź też posiłkujecie się coverami? Zazwyczaj nasz set trwa 45 minut. Czasem lubimy zagrać jakiś cover, obecnie gramy parę nowych utworów, tak więc mamy wystarczająco dużo materiału na nasz set. "Breaking The Trance" robi też wrażenie od strony edytorskiej, jest też wydana na boga to: na różnych kolorach winylu, CD i kasecie - teraz inaczej się już nie da, a wam w to graj? Tak! Efekt końcowy albumu wygląda niesamowicie! Cały zestaw wygląda bardzo imponująco i cieszy mnie fakt, iż Tim i jego ludzie pomogli nam uzyskać najlepiej wyglądający produkt. Zawsze ma się więc ochotę na więcej, bo jak mówią, apetyt rośnie w miar jedzenia, a "Breaking The Trance" to dopiero pierwszy rozdział waszej muzycznej opowieści? Zawsze będziemy grali ten rodzaj muzyki. W momencie kiedy "Breaking The Trance" oficjalnie wyszło na rynek, my mieliśmy już zrobione trzy nowe kompozycje. Mamy nadzieję, że uda nam się skończyć i nagrać nowy album pod koniec lata 2019. Nowy materiał skupia się na mroczniejszym aspekcie tego albumu z drugiej strony jednak wydaje się być bardziej chwytliwy z jeszcze bardziej wpadającymi w ucho refrenami. Wojciech Chamryk, Karol Gospodarek, Paweł Gorgol
Foto: Fatal Curse
FATAL CURSE
113
domowych warunkach mamy okazję pracować w zrelaksowanej atmosferze i nie musimy się spieszyć.
Weterani drugiego sortu - Jeśli uda nam się osiągnąć sukces, staniemy się bogaci, sławni i piękni. To jest coś, czego się boimy - mówi ze śmiechem Alex Humer. Ale bez obaw, spełnienie tych marzeń w przypadku Madog byłoby prawdziwym cudem, bowiem ten austriacki zespół gra toporny i bardzo sztampowy heavy/power metal - wątpię, by takie zespoły były w obecnych czasach komukolwiek potrzebne... HMP: Nawet biorąc poprawkę na fakt, że założyliście zespół w niezbyt sprzyjających dla klasycznego metalu czasach, to wasz fonograficzny dorobek nie imponuje: raptem trzy płyty, z tego dwie wydane kilkanaście lat temu, akurat wtedy, kiedy takie granie przeżywało renesans popularności - wygląda na to, że niezbyt zależy wam na wydawa niu płyt? Alex Humer: Chcieliśmy być muzykami na cały etat i wypuszczać co najmniej jeden album rocznie, ale skończyło się jak w większości przypadków. Wszyscy mamy pracę, ponie-
Tak długi staż nie pozostaje bez wpływu na fakt, że jesteście określani weteranami aus triackiego metalu - zważywszy, że macie jeszcze coś do powiedzenia, może to irytować, czy też jest dla was powodem do dumy? Właściwie to jesteśmy całkiem zadowoleni z takiej opinii. Uważam, że każdy z nas z osobna, ale również jako zespół, starzejemy się jak wino. Odnotowaliście przez ten czas zaskakująco mało zmian składu, bo od lat tworzycie zespół bardzo zgrany pod względem personal -
Jak doszło do tego, że wzięliście się w końcu za nową płytę? Z każdym kolejnym rokiem perspektywa jej nagrania oddalała się coraz bardziej, aż stwierdziliście, że nie ma co dalej zwlekać, bo faktycznie okaże się, że dyskografia Madog zamknie się na tych dwóch, stareńkich albumach, o których pamiętają tylko najwięksi maniacy heavy/power metalu? Pytanie raczej dlaczego zdecydowaliśmy się nagrać tylko tę jedną... Nowe utwory tworzyliście w miarę regu larnie, czy też zintensyfikow aliście prace nad nimi w momencie, kiedy zapadła decyz ja, że powstanie kolejna płyta Madog? Pracowaliśmy nad nim już od dłuższego czasu. Jako zespół nie piszemy piosenek i nie umieszczamy ich na albumie zanim nie ogramy ich wiele razy. Patrzymy też jak publika reaguje na nowe utwory na koncertach. Trudno wam było wdrożyć się ponownie w te wszystkie kompozytorskie i zespołowe schematy, czy też przyszło to całkowicie naturalnie, bo pewnych rzeczy się nie zapomi na? Może to dziwne, ale nie patrzymy na siebie jako muzyków grających określony styl, ale jako mieszankę składników stopioną w tyglu heavy metalu. Mamy więc to, co mamy, a co jest efektem grania od wielu lat. Wciąż czerpiecie z lat 80. - to wtedy pow stały i zostały określone pewne kompozytorskie, aranżacyjne i brzmieniowe wzorce, które do dnia dzisiejszego nic nie straciły na aktualności, tak więc nie ma co poprawiać czegoś perfekcyjnego, można co najwyżej próbować dodać coś od siebie? Nasze korzenie wyraźnie sięgają metalu z lat. Ten styl sprawia nam najwięcej radości podczas grania.
Foto: Madog
waż oprócz grania muzyki lubimy też mieć co jeść i dach nad głową. Zastanawiam się na jakich zasadach funkcjonują takie zespoły jak wasz, bo przecież trudno tu mówić o jakiejś regularnej działalności, skoro przez 27 lat istnienia wydaliście trzy płyty - to tylko trzy, czy aż trzy albumy, jak sami to oceniacie? Oczywiście możliwe jest nagrywanie jednego albumu rocznie, ale jest też kwestia kosztów. Mamy tylko małe domowe studio. Nie jest to duże, klasyczne studio nagraniowe, tylko sprzęt pozwalający przygotowywać nagrania domowym sposobem. Ważne jest dla nas nagrywanie w ten sposób, ponieważ lubimy pracować w domu, a do tego można prowadzić jako takie życie rodzinne. Po nagraniu podstawowych ścieżek, przenosimy się do profesjonalnego studia aby dokończyć robotę.
114
MADOG
nym? Jesteśmy bardzo zadowoleni z tego, że mamy szczęście trzymać się razem przez tak długi okres czasu. Mamy oczywiście odmienne zdania na różne tematy, ale Odyn widocznie chce, abyśmy nadal tworzyli zespół. W sumie pozostając na uboczu i działając na własnych zasadach możecie być całkowicie niezależni i muzykować w zasadzie tylko dla przyjemności, co wydaje się dobrym rozwiązaniem, szczególnie w dzisiejszych czasach? Tak, z pewnością. Nagraliśmy album (ale nie miksowaliśmy go) w naszym własnym studio. Jesteśmy też w stanie wykonać sporo pracy produkcyjnej na nasze płyty. Często rozmawiamy o tym, jak najlepiej wyprodukować album. Za każdym razem jednak decydujemy się nic nie zmieniać, ponieważ nagrywając w
Tytułowy "Raven" jest świetną wizytówką tej płyty - to dlatego przygotowaliście do tego utworu lyric video? Zdecydowaliśmy się nagrać ten klip po pewnym "epickim" wydarzeniu. Po kilku drinkach, wyobraziliśmy sobie Odyna krzątającego się w domu oraz spędzającego czas z przyjaciółmi cały czas nawijającego o swoim kruku. Stało się więc jasne, że kolejny utwór nazwiemy "Raven". Wcześniej jakoś nie mieliście szczęścia do takich form promocji, co pewnie miało związek z tym, że albumy "Dreamland" oraz "Fairytales Of Darkness" wydaliście samodzielnie? Musieliśmy zdecydować: niezależność oznacza tak samo brak wsparcia jak brak "ojcowania". To była po prostu lepsza ścieżka. Propozycja współpracy od wytwórni Black Sunset, specjalizującej się dotąd raczej w ekstremalnym metalu, zaskoczyła was, czy też uznaliście, że tak czy siak, jest to szansa dla Madog, a wśród pozostałych zespołów tej firmy na pewno będziecie wyróżniać się odmiennością? Pomoc w wydaniu tego albumu, którą oferuje
Piosenki są jak dzieci Cóż, upał daje się we znaki. Nic się nie chce, człowiek by się położył i nic nie robił. Ten stan ewidentnie udzielił się Jamesowi Kottakowi, bo ewidentnie wygląda na to, że niespecjalnie chciało mu się odpowiadać na nasze pytania odnośnie nowej supergrupy A New Revenge. Z drugiej strony zaś jako najwspanialszy koncert w karierze wspomniał występ Scorpions w naszym kraju. Kurtuazja? Tego nie wiem. Nawet jeśli, to bardzo miłe.
Black Sunset jest bardzo ważna. Nasze utwory mają lepszą promocję i jesteśmy bardzo, bardzo zadowoleni z odzewu, który otrzymujemy. Musisz mieć możliwość tworzenia takiej muzyki, jaką chcesz, to jedna z podstawowych zasad. Black Sunset nie narzuca nam żadnych ograniczeń. Zdecydowaliśmy się na współpracę z nimi, ponieważ heavy metal miewa się u nich bardzo dobrze i jest tam kilku dobrych ludzi, którzy wyśmienicie potrafią promować ten typ metalu. Zaoferowali nam bardzo dobrą umowę, a sami są w kontaktach uprzejmymi ludźmi. Poza tym siedzibę mają niedaleko, więc możemy ich odwiedzać. Jeszcze nie tak dawno dość częstym zjawiskiem było, że fani kupowali wszystkie płyty, sygnowane nazwą niezależnej wytwórni, co do której mieli pewność, że dba o poziom swych wydawnictw, ale w obecnych czasach chyba nie ma już o tym mowy, przynajmniej nie na taką skalę, jak kiedyś? Z pewnością część fanów będzie sie trzymała wytwórni, której ufa. Zauważamy jednak coraz większy spadek sprzedaży płyt. To smutne, ale to ciągle się dzieje. Ludzie, którzy przychodzą na koncerty są trochę inni. Jeśli dobrze zagrasz na żywo, oni to zauważą, kupią album i namówią do tego również swoich przyjaciół. Macie pomysł na właściwie wypromowanie Madog w tym istnym gąszczu metalowych zespołów, czy też już sam fakt wydania płyty i jej koncertowej promocji jest dal was czymś znaczącym, a na jakiejś większej "karierze" wam nie zależy? Mamy teraz okazję promować i dystrybuować naszą muzykę w profesjonalny sposób. Kolejną rzeczą, którą chcemy zrobić, jest nagranie teledysku. Póki co, nie zgadzamy się co do tego jak to zrobić, ale kilka piw na pewno pomoże podjąć decyzję. Jeśli uda nam się osiągnąć sukces, staniemy się bogaci, sławni i piękni. To jest coś, czego się boimy (śmiech). Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki, Jakub Krawczyk
HMP: Witaj James. Powiedz mi, czyim pomysłem było stworzenie projektu A New Revenge? James Kottak: Scorpions i Alice Cooper były razem na trasie w Rosji. Keri i ja często się spotykaliśmy i pomyśleliśmy, że warto zrobić coś razem. Więc był pomysł, potem nadszedł czas na realizację! Kiedy spotkaliście się wszyscy po raz pier wszy? Gdzieś w Hollywood... Jak tam Tim? W tym roku nagrał już albumy z The Three Tremors i Spirits Of Fire. Teraz mamy debiut A New Revenge. Jak zna jduje czas na wszystkie te projekty? Po prostu robi to, co lubi! A Ty planujesz jakieś albumy z innymi swoimi projektami w tym roku? Pracuję nad piątym albumem Kottak. Judas Priest, Skorpions, Whitesnake, Quiet Riot, Alice Cooper itp. Lista zespołów, w których graliście jest naprawdę imponująca. Powiedz mi proszę, jak twoje doświadczenie muzyczne wpłynęło na A New Revenge? Keri napisał większość muzyki. Napisałem teksty, ale Tim przejął kontrolę nad wszystkim... Tim jest jedyny w swoim rodzaju! Co było dla Was najważniejsze, podczas pisania tekstów? Teksty były kombinacją myśli Keriego, Tima i mnie... w tej kolejności. "Enemies And Lovers" to bardzo ciekawy tytuł. Czy uważasz, że ktoś kogo kochasz może stać się Twoim wrogiem? Jasne... miłość jest dziwna...
A New Revenge współpracuje z niezależną australijską wytwórnią Golden Robot Records. Dlaczego, jako zespół złożony z gwiazd zdecydowaliście się na taka formułę? Przemysł muzyczny jest zepsuty, więc trzeba go omijać jak się da. Kluczowa była tu również historia z A & R, który podpisał kontrakt z moim zespołem Kingdom Come. Opowiedz naszym czytelnikom coś o planowanej trasie koncertowej. Mamy nadzieję, że od września objedziemy parę ciekawych miejsc. Wszyscy mamy rodziny, życie i inne interesy. Ale pamiętamy, jesteśmy rockandrollowcami od dekad! Zagracie tylko kawałki z "Enemies And Lovers", czy też utwory z repertuaru innych zespołów, w których gracie bądź graliście? Oczywiście, sięgniemy po kawałki innych naszych zespołów ale skupimy się na A New Revenge. Zjeździłeś już niemal cały świat. Czy pamiętasz jakiś specjalny koncert (lub koncer ty) inne niż pozostałe. Tak. Scorpions w Polsce... 600.000 ludzi! Wszyscy jesteście doświadczonymi muzykami rockowymi. Interesuje mnie, jakie rady możesz dać młodym rockmanom, którzy dopiero zaczynają grać gdzieś w garażu? Załóżcie zespół z przyjaciółmi, idźcie grać i nie zatrzymujcie się! Myślisz, że zespoły rockowe mają dziś łatwiejszą drogę? Nie bardzo. Pop i country zdominowały całkowicie rozgłośnie radiowe. Bartek Kuczak
Muzykę zawartą na płycie raczej nie sposób zakwalifikować do heavy metalu. Niektóre utwory są naprawdę wpadające w ucho. Piosenki są jak dzieci... rozwijają się w różnych wzorcach. W piosence "Only The Pretty Ones" słyszę echa twórczości Alice Coopera... Oczywiście. W naszej twórczości nie sposób uniknąć nawiązań do Alice Cooper, Judas Priest, Skorpions itp. To nasza historia i jesteśmy z niej dumni! Czy A New Revenge to tylko projekt na jeden album, czy zamierzacie kontynuować go w przyszłości? Mamy już kolejne 20 utworów na drugi album.
A NEW REVENGE
115
Najciemniejsze zakamarki cichego buntu W kwietniu 2018 roku udałem się pod Mediolan na Frontiers Rock Festival. Głównym powodem, dla którego zdecydowałem się na podróż był występ mojego ulubionego Quiet Riot (oprócz nich były inne tuzy melodyjnego grania, jak chociażby Stryper, Praying Mantis, Pretty Boy Floyd czy FM, ale to opowieść na inną chwilę). Bardzo chciałem spotkać zespół i zamienić z nimi kilka słów, lecz niestety - nie udało się. Udało się jednak co innego - pojawiłem się na oficjalnym DVD zespołu, które zostało sfilmowane na Frontiers i wydane w styczniu tego roku. Właśnie z tej okazji zadałem perkusiście i liderowi Frankiemu Banaliemu kilka pytań odnośnie koncertu, DVD, jak i dotyczących najgłębszych zakamarków ich historii, o których nawet najwięksi fani czasem nie wiedzą. HMP: Zacznijmy od waszego najnowszego wydawnictwa - "One Night In Milan". Przede wszystkim - byłem na tym koncercie i naprawdę cieszę się, że znalazłem siebie na tym DVD! Nie tylko spełniłem swoje marzenie - widziałem was na żywo, ale jestem też na waszym DVD! Ten koncert był dla mnie czymś wyjątkowym, ale co ty o nim sądzisz? Wiem, że był szczególny, ale pamiętasz może jakieś interesujące momenty? Frankie Banali: Było to dla mnie wyjątkowe wydarzenie, ponieważ to był pierwszy raz w
Alessandro del Vecchio i zagrać "Thun-der bird" po raz pierwszy na żywo z pianinem? Jak dla mnie, wykonanie tego utworu było oszałamiające i zastanawiam się, kto wpadł na ten pomysł! Pracowałem przez krótki czas z Alessandro kilka lat temu i zostaliśmy przyjaciółmi. Kocham go i szanuję jako osobę i muzyka. Pomyślałem, że świetnie byłoby zagrać "Thunderbird" na żywo z pianinem, jak to jest na oryginalnym nagraniu. Wiedziałem, że Alessandro będzie się do tego idealnie nadawał i
Foto: Quiet Riot/Frontiers
długiej historii Quiet Riot, kiedy to zagraliśmy we Włoszech. Byłem bardzo zaskoczony, widząc tylu fanów z całej Europy, którzy przyjechali zobaczyć nas na Frontiers Festival. Skoro mowa o europejskich koncertach - gra cie tutaj wyjątkowo rzadko. Jaki jest tego powód i czy doczekamy się kiedyś waszej trasy po Europie? Spędzamy tyle czasu na trasach po Ameryce, że czasami trudno nam dotrzeć do Europy, chociaż graliśmy na kilku europejskich festiwalach w przeszłości. Prawdziwym problemem jest to, że promotorzy nie chcą nam odpowiednio płacić, a koncertowanie po Europie nie jest łatwe, to nie są wakacje. Jak udało wam się nawiązać współpracę z
116
QUIET RIOT
tak właśnie było. Bardzo chciałem zobaczyć wasz bis na DVD - "Highway To Hell", ale został on wycięty i jest dostępny tylko w Japonii na CD. Dlaczego nie ma tego utworu na wszystkich wydaniach, były jakieś ograniczenia jeśli chodzi o prawa autorskie lub coś w tym stylu? Frontiers lubi mieć jeden utwór do wykorzystania na japońskich wydaniach, taki, którego nie będzie na regularnych wersjach, to jest jedyny powód. To był nieplanowany bis. Mówiąc o "Thunderbird", cofnijmy się do czasu, gdy nie było cię jeszcze w zespole, a nazywał się on jeszcze DuBrow. Istnieje nagranie jednego z pierwszych koncertów Du
Brow z 1980 roku, kiedy to zespół wykonał "Thunderbird", grając tylko dwie zwrotki. Kiedy mniej więcej została dodana trzecia i czy istnieją jakieś nagrania tego utworu po tym jak został zmieniony tekst z uwagi na śmierć Randy'ego? Grałem w kapeli DuBrow a z Kevinem Du Brow zacząłem pracować w 1980 roku. Nagrałem perkusję na pierwsze demo "Thunderbird". Oryginalnie to nie był utwór o śmierci Randy'ego Rhoadsa ale o tym jak opuścił on Quiet Riot. Randy i Rudy Sarzo byli zakontraktowani, aby nagrać z nami ten utwór. Po tym jak Randy zginął, Kevin dopisał ostatnią zwrotkę, aby to opisać. Gdy zespół działał pod nazwą DuBrow, Kevin, ty i pozostali członkowie napisaliście mnóstwo piosenek. Niektóre z nich stały się zapomniane, jak "First in Line", "Key to My Heart" czy "Out on The Streets", a niektóre nadal graliście podczas trasy Metal Health, np. "Danger Zone", "Gonna Have a Riot" lub "Anytime You Want Me". A teraz pytanie: na jakiej zasadzie wybieraliście utwory na "Metal Health", że wcześniej wspomniane utwory nie znalazły się na albumie i dlaczego do nich nie wróciliście po wypuszczeniu waszego najlepiej sprzedającego się albumu (tylko "Danger Zone" zostało nagrane w studio)? Wspólnie z producentem stwierdziliśmy, że pozostałe utwory nie są tak mocne jak te, które trafiły na finalną wersję "Metal Health". Istnieje całkiem sporo nagrań z trasy (US Festival 83, Rockpalast, Rock Palace itd.), ale poza kilkoma występami w telewizji praktycznie nie ma żadnych przyzwoitych nagrań wideo z tras promujących "Condition Critical" i "QRIII". Czy cokolwiek z tamtego okresu się zachowało i czy jest jakaś szansa na opublikowanie kiedyś tych materiałów? Poza tym coś więcej z okresu DuBrow (jak np. fragment filmu z 1982 roku "Well Now You're Here, There's No Way Back") gdyby się ukazało, to byłoby fantastycznie! Mam mnóstwo nagrań audio i wideo w swoich zbiorach. Nie jestem pewien, czy cokolwiek z tego wypuszczę. Jestem chyba pierwszą osobą, która o to zapyta. Prawie nikt nie wie, że byliście jednym z zespołów, które nagrały propozycję głównego utworu do filmu "Cobra" w 1986 roku. Razem z waszym wielkim fanem, Kevinem Boisvertem, znaleźliśmy ultra rzadką kasetę z tą piosenką - "Hang Tough". Dlaczego ten utwór nie pojawił się na żadnym albumie? Nagraliście go już po wydaniu "QRIII"? Co się z nim stało i dlaczego nie jest nigdzie do-
stępny? Studio filmowe nie zdecydowało się na wykorzystanie tej piosenki, którą nagraliśmy podczas sesji "QRIII". Istnieją również inne utwory z tej sesji, których nigdy nie opublikowaliśmy, jak również nagrania wideo dokumentujące ten okres. Po "QRIII" nastąpiła era Paula Shortino nie graliście wtedy zbyt wiele koncertów, z Paulem i Seannem, dlaczego? Czy Rudy Sarzo zagrał z wami wtedy jakikolwiek kon cert (wiadomo, że wrócił on wtedy na krótko do zespołu)? Czy mieliście już wtedy jakieś pomysły (albo demówki) na utwory pod kole jny album? Czwarta płyta Quiet Riot, była bardzo dobra, ale niewielu ludzi interesowało się zespołem, w którym śpiewał inny wokalista. Dlatego też nie zagraliśmy żadnego koncertu w Stanach, czego bardzo żałuję. Rudy grał z nami próby, ale nigdy nie graliśmy razem koncertów. Tak, mam w swoich archiwach około pół tuzina piosenek, których nie umieściliśmy na czwartym albumie. Nigdy nie myśleliśmy też, aby nagrać kolejną płytę w tym samym składzie.
Foto: Quiet Riot/Frontiers
Kiedy pracowaliście nad albumem w 1988 roku, Kevin nadal pisał nowe utwory. Niektóre z nich trafiły na "Terrified" czy "Down To The Bone", ale większość z nich do dzisiaj nie została wydana. Czy jest jakakolwiek szansa na album zawierający te piosenki? Myślę, że wielu fanów bardzo chciałoby usłyszeć utwory jak "Burning Fever", "Hold on To Your Dreams", "Take a Shot" czy "Struck by Lightning" z niesamowitymi wokalami Kevina. Kevinowi nie podobało się nic z tego, co wtedy napisaliśmy, więc szanując jego zdanie, nie wypuścimy tego materiału.
nazwany Quiet Riot oraz zapowiedziano album "Quiet Riot In Heat", który nigdy nie został wydany (taki tytuł albumu usłyszałem na jednym z bootlegów z 1991 roku). Niedługo potem Pata zastąpił Bobby Rondinelli, którego potem zastąpiłeś ty. Jak udało ci się powrócić do zespołu i jak wiele pio-senek na "Terrified" współkomponowałeś? Wiem, że niektóre piosenki, jak "Rude Boy" czy "Cold Day In Hell" były grane przez Heat już w roku 1991. W końcówce 1992 roku Kevin spytał czy chciałbym wrócić, nagrać i zagrać trasę koncertową. Wróciłem więc w styczniu roku 1993 i wtedy zespół poprosił, abym również zasilił Quiet Riot.
Kevin ponowił współpracę z Carlosem Cavazo w 1991 roku i założyli wspólnie Heat razem z byłymi muzykami zespołu Kevina, Little Women - Kennym Hillery i Patem Ashby (Carlos zastąpił Seana Manninga). Niedługo po tym, zespół ponownie został
Oprócz "Terrified" wydaliście w 1993 roku również album "The Randy Rhoads Years". To świetny hołd dla Randy'ego, naprawdę lubię ten album. Mam dwa pytania doty czące tego wydawnictwa - które partie został nagranie ponownie (oprócz głosu Kevi-
na, który mocno zmienił się z biegiem lat, co jest doskonale słyszalne) i kto jest za nie odpowiedzialny? Czy jest szansa na nagranie drugiej części takiego albumu z wkalami Jamesa? Nadal jest wiele świet nych piosenek, które nie zostały dotąd wydne, ani nie mają nawet porządnych wer sji demo. Wiem wszystko o tych nagraniach, ale z uwgi na Kevina, nie przekażę tych informacji. Nie ma planów, aby wydać więcej materiału z tamtego okresu i nia o nagranie wokali powiązanych z tamtymi nagraniami. Zostawmy historię, skoro już mowa o Jamesie i przyszłości. Słyszałem, że pracujecie już nad kolejnym albumem. Jak idą prace i czy możesz podać przybliżoną datę wyda nia? Możesz nam coś o tej płycie opowiedzieć? Nagrania zostały zakończone i za około dziesięć dni zaczynam miksowanie kolejnej płyty Quiet Riot. To wszystko co mam do powiedzenia na ten moment. Pytałem już o trasę po Europie, ale co z Polską? Chciałbyś zagrać w naszym kraju? Z całą ochotą zagram w Polsce, jeśli tylko chcecie abyśmy to zrobił! Znasz może jakieś polskie zespoły? Mógłbyś wymienić ich nazwy? Niestety, nie znam żadnego zespołu z Polski. Dziękuję za możliwość zadania wszystkich pytań. Mam nadzieję, że spotkamy się gdzieś, kiedyś (niestety nie udało mi się złapać was na festiwalu Frontiers). Naprawdę bardzo chciałbym spotkać moich mis trzów hard'n'heavy! Dziękuję raz jeszcze! Dziękuję, że poświęciłeś czas na ułożenie tak doskonałych pytań. Mam nadzieję, że kiedyś zagramy w Polsce i wtedy się spotkamy. Maciej Uba Tłumaczenie: Paweł Izbicki
Foto: Quiet Riot/Frontiers
QUIET RIOT
117
Kolorowa muzyka - Zobaczymy, co nam los przyniesie! - mówią muzycy młodej, gdyńskiej formacji Lady Killer. Jesienią ubiegłego roku zadebiutowali albumem "Look At Me", grając hard'n'heavy/AOR tak stylowo, jakby powstali jakieś ćwierć wieku w USA. I co ważne nie zamierzają spuszczać z tonu, zapowiadając kolejne koncerty i następny materiał, tak więc los powinien im sprzyjać: HMP: Teoretycznie w czasach internetu takie pytanie nie powinno paść, ale na waszej stronie nie znalazłem, istotnych według mnie, informacji: co sprawiło, że postanow iliście grać melodyjne hard'n'heavy w amerykańskim stylu, w dodatku kojarzącym się z latami 80.? Lady Killer: Szczerze mówiąc wyszło to dosyć naturalnie. Sami byliśmy wychowani w takiej stylistyce, słuchaliśmy takiej muzyki od dziecka. Dla nas muzyka jest sztuką o szerokim podłożu. Nie chcemy jej tylko odgrywać, chcemy ją przekazać w jak najlepszej
wśród tłumu, który jest kolorowy, czasem zabawny - odczuwamy pewien chłód od innych muzyków. Nie wiemy czy to zazdrość, czy wychodząc poza linię jesteśmy do odstrzału? Graliśmy z wieloma kapelami. Sądzimy, że na próbie mogą się z nas śmiać, jak stroimy się, malujemy itd... ale gdy wchodzimy na scenę, gramy swoje utwory, "latamy wszędzie" (dosłownie wszędzie...) wtedy im szczęka opada i odbierają nas zupełnie inaczej. Nagle jesteśmy na ich poziomie energii, a może nawet więcej (?) i wtedy nas kupują w całości (śmiech). Co do samego gardzenia glam/hair
wiając na wyrazisty image - teraz zespołów jest tyle, że trzeba się w tej masie jakoś wyróżnić? Każdy zespół ma swój sposób, by się wyróżnić. Niektórzy ubierają się na czarno, inni na czarno, a jeszcze inni... no tak czarno/szaro... Ileż można? (heh). Czemu scena rockowa i metalowa musi być taka ponura? Można dodać do niej koloru, trochę fantazji i od razu jest ciekawiej. Tak jak wcześniej wspominaliśmy, nie chcemy tylko odgrywać muzyki chcemy ją dać słuchaczowi w pełnej wersji - z energią, ubiorem, zachowaniem, stylem - wtedy to ma największy sens. Potencjalny fan widzi, który zespół się stara, który daje od siebie więcej, niż tylko stanie na scenie i plucie do mikrofonu. Nasz wygląd daje nam gwarancję, że ktoś nas zapamięta jako tych, którzy dają coś więcej niż odegranie swojego materiału. Wasza nazwa miło kojarzy się co lepiej zori entowanym fanom amerykańskiego heavy, bo istniał tam kiedyś zespół Lady Killer wiedzieliście o tym, czy to przypadkowy zbieg okoliczności? (Śmiech) wiemy, wiemy... Jest kilka zespołów o tej nazwie nawet w Hiszpanii jest Lady Killer, (śmiech). Nazwa wzięła się przypadkowo. Kiedyś czytałem sobie słownik od języka angielskiego - tak bardzo się nudziłem, że musiałem słownik czytać i przypadkowo natknąłem sie na nazwę Lady Killer co oznaczało podrywacz. Miałem wtedy chyba z 14 lat. Zawsze chciałem założyć zespół, a ta nazwa strasznie mi się spodobała, a że jest chwytliwa, szczególnie dla kobiet, to nie było innego wyboru. (śmiech)
Foto: Lady Killer
formie, ukazując całe spektrum związane z tym stylem. Make-up, energia, tapir na włosach - to nam dodaje kopa. Czujemy się wtedy idealnie przygotowani, by wyjść na scenę i zaprezentować nie tylko muzykę, ale też samych siebie. Teraz mamy już inne czasy, a ludzie, szczególnie młodzi, są bardziej otwarci na różne dźwięki. Ale w okresie największej popularności takiej muzyki tzw. prawdziwi metalowcy gardzili glam/hair metalem, szczególnie w Polsce, gdzie nawet Queensryche uznawany był za gorszy zespół, nie mówiąc o Cinderelli, Danger Danger czy Warrant i, co dziwne, trwa to do dnia dzisiejszego? Hmmm, bardzo możliwe. W dzisiejszych czasach myśleliśmy, że muzycy z gatunku rock i metal trzymają sie razem - zazwyczaj tak było. Po utworzeniu zespołu, który wyróżnia się
118
LADY KILLER
metalem w tych czasach jest to mniej zauważalne niż w latach 80. Nie dziwi was taka postawa, że ktoś sam z siebie rezygnuje z poznania/słuchania dobrego zespołu tylko z racji jego lżejszego brzmienia czy wyglądu muzyków? Szczerze mówiąc nie. Jeśli ktoś nie lubi kolorowej muzyki to nie będzie jej słuchał i nie będzie chodził na koncerty. Zmuszać nikogo nie wolno. Ale gdy przypadkiem taka osoba pójdzie na koncert i zobaczy (usłyszy) muzykę na żywo, poczuje klimat, może zmienić zdanie. Muzyka na żywo jest to coś najwspanialszego na świecie, nie zastąpi tego słuchanie płyt w domu. Muzykę czujemy całym ciałem, nie tylko narządem słuchu. Wy jednak nie zamierzaliście się ograniczać, grając ostro, ale melodyjnie, a do tego sta-
Myśl o założeniu zespołu pojawiła się nagle, czy też dojrzewaliście do tej decyzji stopniowo, stając się coraz większymi pasjonatami, którym tylko słuchanie czy uczestniczenie w koncertach wyłącznie w roli widzów przestało już wystarczać? Założyć zespół zawsze chcieliśmy, bo ile można patrzeć na znajomych, którzy grali tu i ówdzie. My też chcieliśmy poczuć to samo co oni. Tę wolność, tę energię, tę muzykę! Co do roli widzów to dalej uczestniczymy w koncertach. To, że sami gramy koncerty nie zniechęciło nas do pojawiania sie na koncertach znajomych (w podziemiu) czy większych zespołów komercyjnych. Może jest mniej czasu, bo skupiamy się nad swoją trasą i materiałem, plus życie codzienne, ale warto posłuchać i zobaczyć kogoś po tej drugiej stronie. W momencie powstania Lady Killer mogliście pochwalić się jakimś doświadczeniem, czy też dla większości z was jest to pierwszy
zespół? W sumie każdy z nas już wcześniej grał w kilku projektach. Nie jest to nasz pierwszy zespół, może dla niektórych pierwszy poważny - z płytą, trasą i swobodą. Każdy z nas nabierał doświadczenia przez lata, które wykorzystujemy w Lady Killer. Domyślam się jednak, że sukcesy na kilku przeglądach młodych zespołów zapewniły wam umiejętności, a nie dobry wygląd czy posiadanie w składzie perkusistki? Każda składowa daje tę sumę sukcesu. Nie wyobrażamy sobie zespołu bez makijażu, energii. Umiejętności też są mega ważne. Trzeba umieć grać równo riffy, skacząc i wywijając włosami tak, by odbiór był jasny dla widza. Oczywiście to, że mamy perkusistkę w składzie też dużo dodaje do ogólnego efektu. Dla nas to najlepsza perkusistka w Polsce, która kobieta umie tak mocno grać na bębnach?
Podoba mi się również, że swobodnie czer piecie też z bluesa czy starego, dobrego rock and rolla - nie ma co się ograniczać, jeśli utwór może być ciekawszy, bez poczucia jakiejś artystycznej "zdrady"? Dla nas glam czy hard rock to jedynie inspiracja, każdy z nas wychodzi z totalnie różnego środowiska muzycznego od popu, przez jazz do thrash metalu. Tak więc podczas tworzenia numerów panuje demokracja i każdy ma prawo wypowiedzieć się co sądzi o szkielecie czy poprzez próby dołożyć czy zaproponować coś od siebie i jeżeli pasuje to do numeru i reszta zespołu zaakceptuje, wplatamy ten motyw. Wiemy że czasy dla muzyki rockowej są dosyć ciężkie i żeby kogoś zaskoczyć trzeba się bardzo postarać. Nie boimy się eksperymentować. Możliwe, że zaskoczymy niektórych następną płytą. Materiał już tworzymy i nie zabraknie miejsca dla
typowo elektrycznie, wyciskając ze wzmac niaczy ile się da? Nie do końca (śmiech). Wspomniany przed chwilą "Your Mirrors" idealnie sprawdza się na koncertach i pomimo, że ten numer wykonują jedynie Krzysiek i Wiktor, to wszyscy się dobrze bawią (śmiech). Co do samych pieców to właściwie tak, ale wiemy, że co za dużo to niezdrowo - ustawiamy się na tyle głośno, na ile pozwoli akustyk, reszta to czysta energia od nas samych. Sami zorganizowaliście sobie klubową mini trasę - jak publiczność przyjmowała te kon certy i czy myślicie już o kolejnych, bo nie ma lepszej promocji dla młodego zespołu niż sprawdzenie się live na koncertowych deskach? Tak sami zorganizowaliśmy trasę. Nie było łatwo, nikt nas nie znał, wiec nie wszędzie
Choćby Beata Polak, prawdziwa mistrzyni w tym fachu. Od początku stawialiście na własne utwory, czy też zdarzało się, że gry waliście też covery, najlepsze utwory ulu bionych kapel? Od samego początku graliśmy swoje, zanim znaleźliśmy porządną sekcję rytmiczną już połowa płyty była skomponowana. Oczywiście na koncertach też gramy czasem covery, głównie zespołu Scorpions oraz The Darkness. W listopadzie ubiegłego roku wydaliście debiutancki album "Look At Me". To chyba nie lada wydarzenie dla młodego zespołu, tym bardziej, że braliście też aktywny udział w produkcji tego materiału? Tak było ciężko, płyta była nagrywana w wielu etapach, niektóre ślady nagrywaliśmy w piwnicy. Wstęp do płyty był nagrywany przez naszego gitarzystę siedzącego na rowerze z którego spadł, ale wydobył takie dźwięki, których nie mógł powtórzyć w profesjonalnym studio, dlatego musiały zostać na płycie w takiej formie. Pewnie każdy zespół ma pewne trudności z nagrywaniem, a myśmy mieli ich bardzo dużo, często związane ze sprzętem: a tu coś nie stroiło, a tu się program wyłączył, a tu ktoś zaliczył zgona itd... Ale miało to swój klimat, bo nagraliśmy go sami. Miksem i masterem zajął się Adam Drywa (ex Farba), który pomógł nam w stworzeniu brzmienia z naszych wypocin (śmiech). Przy następnej płycie pewnie podejdziemy do tego jeszcze bardziej profesjonalnie, mamy tyle pomysłów, może nawet i za dużo, ale wiemy jedno: przyszła płyta będzie bardzo przemyślana. Płyta jest krótka i konkretna - uznaliście, że nie ma co przesadzać z długością jej trwa nia, czy też na tym etapie dysponowaliście akurat tyloma dopracowanymi i gotowymi do nagrania utworami? Utworów mieliśmy więcej, ale wybór nie był prosty. Nie mogliśmy zdecydować się czy robić EP-kę czy długogrającą płytę - wyszło coś pomiędzy. Płyta jest specjalnie tak skonstruowana, by była przystawką do czegoś większego, zachętą do przyjścia na koncert. Nie chcemy podawać wszystkiego na tacy. Jeśli pierwsza płyta jest krótka, to może druga będzie dłuższa? Kto wie?
Foto: Lady Killer
dodatkowych instrumentów. Dobrze też czujecie się w konwencji unplugged, co potwierdza bonusowy utwór koncertowy "Your Mirrors"? Bardzo dobre pytanie! W zeszłe wakacje zaproszono nas byśmy zagrali w Gminie Stegna. Scena była umiejscowiona na dużym parkingu. Wyglądało to bardziej na typowy festyn niż festiwal dla muzyki rockowej, myśleliśmy, że każdy ucieknie jak zagramy swój repertuar. Nastała ciemność, wchodzimy na scenę, gramy swój repertuar a ludzie się bawią i to jak! Pod koniec koncertu stwierdziliśmy więc, że zagramy dla nich nasz akustyczny numer "Your Mirrors". Siadamy wszyscy na krawędzi sceny. Krzychu zaczyna grać, Wiktor śpiewać, a reszta zespołu klaszcze do rytmu. W oddali widzimy, że cały parking klaszcze (przynajmniej próbuje klaskać do rytmu śmiech) z przodu wyłaniają się dzieci z zabawkami i ich rodzice, no coś pięknego. W tej chwili kupiliśmy całe miasto, aż łezka nam się zakręciła. Po koncercie ludzie sami wbili na scenę po autografy i zdjęcia, dzieci podchodziły do nas i mówiły, że to najlepszy dzień w ich życiu... to był nasz najlepszy koncert!
mogliśmy się dostać, ale dla upartego nic trudnego! Jeśli chodzi o publiczność, to bawi sie świetnie! Po koncertach zagadują nas, kupują nasze płyty, robią z nami fotki. Oczywiście ilość ludzi na koncertach jest różna, ale my jesteśmy dopiero na początku naszej muzycznej wyprawy, więc trzeba grać jak najwięcej! Jesienią wyruszyliśmy w trasę, zagraliśmy około sześciu koncertów. Zimą zrobiliśmy przerwę bo zimno (heh), a teraz wracamy na trasę w marcu, grając jednego miesiąca pięć koncertów. Po trasie pewnie spotkamy sie gdzieś w Polsce na różnych festiwalach, konkursach lub przeglądach. Zobaczymy, co nam los przyniesie! Wojciech Chamryk
Ale na innych koncertach łoicie pewnie już
LADY KILLER
119
LION SHEPHERD Magia muzyki Trzeci album Lion Shepherd, którego premiera miała miejsce pod koniec marca, potwierdza wszystkie zalety swoich poprzedników fonograficznych, dokładając do tego obrazu kilka bonusów. Formuła, którą zaproponowali autorzy przekracza wiele granic zbliżając się do muzycznej wielokulturowości. Wepchnięcie muzyki zespołu do jednej szuflady stylistycznej to zadanie karkołomne i skazane na niepowodzenie. Taką tezę można postawić po przesłuchaniu publikacji fonograficznej trio sygnowanej numerem "III". Każdy słuchacz znajdzie wśród tworzących program albumu dziesięciu kompozycji te, które chwytają za serce piękną melodią, bogatym, poszerzonym między innymi o kwartet smyczkowy brzmieniem, niuansami rytmicznymi, intrygującym klimatem muzyki, aranżacjami tworzącymi obraz dźwiękowy utworów. Odkrywanie tajemnic muzyki Lion Shepherd to wędrówka po wielu ścieżkach prowadzących w kierunku rocka, world music, muzyki etnicznej, niekiedy jazzu i klasyki muzycznej w najlepszym wydaniu, dodajmy wędrówka inspirująca i estetycznie wzbogacająca, której dopełnieniem może być publikowany poniżej wywiad z Kamilem Haidarem, jednym ze współtwórców tego dzieła. HMP: Zacznę od pytania w pewnym sensie politycznego, a chodzi o przyjętą przez Parlament Europejski Dyrektywę o Ochronie Praw Autorskich. Chciałbym poznać Twój pogląd w kwestii praw autorskich i ich ochrony. Jak wygląda droga do legalnej możliwości, na przykład wykorzystania utworu Lion Shepherd czy ogólnie utworu muzycznego w jakimkolwiek celu? A jak wyglądają realia? Czy zespół rockowy jest w stanie kontrolować przebieg procesu dystrybucji stworzonych przez siebie dźwięków, ich legalnego bądź niezgodnego z prawem wykorzystania?
ograniczony do niej dostęp i przede wszystkim możliwość manipulowania nią daje ogromną władzę. I na to trzeba uważać. Co innego ochrona twórców, którym sam jestem. Dzisiaj wartość niematerialna jakim jest dzieło artystyczne zostało sprowadzone do gadżetu. Skoro nie ma postaci fizycznej jak np.: bułka, to można ją brać za darmo z Internetu, z pendrive'a kolegi itp. Do tego pojawił się streaming, który już kompletnie pozbawił twórców panowania nad źródłami dochodów ze swoich dzieł. Jest to problem. Bo z jednej strony sposobów dystrybucji dzieł autorskich jest coraz więcej, popyt na muzykę, film czy
Foto: Lion Shepherd
Kamil Haidar: Pytanie jest dość trudne. Z jednej strony popieram modernizację przepisów dotyczących ochrony praw autorskich i twórców bo prawo jest przestarzałe. Internet zmienił wszystko. To jest trochę tak jakbyśmy mieli ciągle przepisy drogowe dostosowane do powozów konnych a jeździli już wszyscy silnikami spalinowymi. Prawo musi nadążać za postępem. Natomiast trafiają do mnie również argumenty o cenzurze, kontrolowaniu informacji czy otwartej drodze do monopolizacji koncernów mediowych. Dzisiaj informacja jest najcenniejszą walutą. Nie-
120
LION SHEPHERD
książkę jest albo równie wielki albo nawet większy niż kiedykolwiek (wystarczy zobaczyć ile sprzedaje się słuchawek, smartfonów etc.), a z drugiej strony artyści coraz mniej zarabiają z dystrybucji tych dzieł. Tantiemy z portali streamingowych to jest jakiś błąd statystyczny na koncie, a przecież to jest dzisiaj główne źródło sprzedaży. Bo udostępnianie dzieł nawet na chwilę i w częściach to wg mnie ciągle jest sprzedaż. Na szczęście jest w tym wszystkim jeden pozytyw. Nie da się wystreamingować energii grania na żywo - i koncerty, recitale występy na scenie nigdy nie
zostaną twórcom odebrane. Ludzie zawsze będą chodzić na koncerty i tej działki twórcy powinni szczególnie pilnować. Czy wypowiadając się publicznie, na przykład w wywiadach, czynisz tak tylko w odniesieniu do muzyki, unikając konsek wentnie wyrażania swoich poglądów na zagadnienia polityczne, moralne, światopoglądowe, czy nie masz w tym zakresie żadnych oporów w głoszeniu swoich nawet niepopu larnych opinii? Nie mam żadnych oporów i często to robię. Uważam, że artysta jest trochę czyścicielem duszy społecznej i jest moralnie zobligowany do tego by zabierać stanowisko w sprawach ważnych. Zresztą ja mam dość sprecyzowane poglądy i chciałbym aby ktoś kto jest zainteresowany moją muzyką wiedział, że jeśli jest np.: homofobem, rasistą, kieruje się w swoich poglądach agresją i poniżaniem innych, przestał kupować dzieła Lion Shepherd, bo ja dla takich ludzi sztuki nie robię. Czy zastanawiałeś się kiedykolwiek nad kwestią, kim jest przeciętny odbiorca muzy ki Lion Shepherd pod względem jego cech osobowościowych, wykształcenia, doświad czenia życiowego? Uważasz, że tworzona przez Was muzyka zawiera argumenty np. estetyczne, intelektualne, emocjonalne, które potrafią przekonać gusta każdego słuchacza, czy też krąg jej odbiorców ma charakter wybitnie niszowy? Proszę o uzasadnienie. Wiem jedno i sprawdziłem to empirycznie przez ostatnie pięć lat - nasi słuchacze to fajni, ciekawi ludzie z pasjami, niecodziennymi zainteresowaniami, nieprzeciętni. Spotykamy się po koncertach, mamy kontakt z fanami poprzez tzw. sociale i można ich sklasyfikować tylko jedną kategorią - fajni ludzie. Wiekowa rozpiętość jest ogromna, na koncerty przychodzą czasem trzy pokolenia. Tyle samo dziewczyn, jak i facetów. Nie ma reguły. Czy jest to publiczność niszowa - nie wiem - nie zastanawiam się nad tym. Gramy dla wszystkich ludzi, którzy lubią muzykę. Bez podziałów i bez robienia z siebie ekskluzywnej kliki dla wybranych. Czym jest dla Ciebie utwór muzyczny, sprawą czysto techniczno- zawodową, stanem umysłu autora, chęcią pokazania własnych emocji, umiejętnością dzielenia się z innymi własnym talentem czy może formą autopromocji? Nie wiem. Na pewno nie sprawą technicznozawodową, bo tutaj polecam inną profesję jeśli chodzi o zarabianie pieniędzy, ani sprawą autopromocji, bo tutaj też polecałbym
inną formę muzyczną, a najlepiej to pchać się od razu na ścianki, bo w Polsce nie trzeba nic tworzyć żeby się promować niestety. Dla mnie to forma wyrazu myśli. Ludzie piszą feietony, książki, artykuły, malują swoje myśli farbami, a ja piszę piosenki. Który z elementów treści utworu: harmonię, melodię, rytm, uważasz za najważniejszy, czy może wszystkie wymienione komponen ty traktujesz jak jednolity organizm? Czy potrafisz zaprojektować każdy ze składników kompozycji? Strasznie techniczne pytania zadajesz (śmiech). Jak to zaprojektować? Mogę Ci zaprojektować sto piosenek w godzinę i każda będzie do dupy. Piosenki dobre to impuls, często wbrew zasadom harmonii, z melodiami na kwitach banalnymi, prostackim rytmem. Emocji i części duszy, którą musisz włożyć w utwór by błysnął nie zaprojektujesz. Czy utwory Lion Shepherd istnieją w formie zapisu nutowego czy wykonujecie je z pamięci? Wyłącznie z pamięci. To rock'n'roll a nie rurki z kremem czy inna państwowa orkiestra strażacka (śmiech). W jednym z wywiadów podzieliłeś się infor macją, że nad nowym materiałem pracowal iście w odosobnionym miejscu, wręcz pustel ni, gdzieś w Kotlinie Kłodzkiej. Czy Twoim zdaniem warunki zewnętrzne, otaczający krajobraz, izolacja od zgiełku cywilizacji wpływają na kreatywność tworzenia, na efektywność procesu tworzenia? Oczywiście, że tak. Warunki zewnętrzne wywierają wpływ na wszystko - czegokolwiek byś nie robił. Nam akurat pomogło to się skupić ale też poprzebywać w swoim towarzystwie przez długi czas, scalić się jako zespół. Myślę, że ta płyta jest tak udana bo przywieźliśmy trochę tej Kotlińskiej głuszy w soundzie. To słychać na tej płycie. Takie mam wrażenie. Nowy album Lion Shepherd "III" rodził się w bólach czy może prace przebiegały sprawnie i szybko? Czy przed przystąpieniem do pracy mieliście jakieś priorytety twórcze?
Foto: Wiktor Franko
Udało się je spełnić? Praca szła bardzo sprawnie - bez ciśnienia bo daliśmy sobie na tę produkcję tyle czasu ile potrzeba by osiągnąć coś niepowtarzalnego. A jednak poszło sprawnie - aż tak sprawnie, że premierę z jesieni przenieśliśmy na wiosnę czyli przyspieszyliśmy o pół roku. Głównym priorytetem twórczym było zdefiniowanie brzmienia Lion Shepherd na nowo. Dokładnie tak jak robiliśmy to podczas poprzednich produkcji. Zawsze 110 procent. Chcieliśmy by to brzmienie dojrzało i ewoluowało. Dokładnie tak jak na poprzednich płytach. Stopniowo podnosimy sobie poprzeczkę. Jestem z tego postępu bardzo zadowolony. "Trójkę" stworzyliście po raz pierwszy w historii zespołu jako trio. Jak się Wam współpracowało w poszerzonym o Maćka Gołyźniaka składzie personalnym? Jak doszło do Waszego spotkania i pomysłu stworzenia czegoś wspólnie? Pojawił się super koleś z podobną wizją, któremu brakowało bandu. My zawsze chcieliśmy mieć band, a nie mogąc spotkać ludzi z podobną wibrą graliśmy jako duet. To był impuls. Gdy pojawił się Maciek Gołyźniak, od razu poczuliśmy, że nadszedł czas na
Foto: Lion Shepherd
rozbudowanie składu. Od razu się zaprzyjaźniliśmy i zaczęliśmy robić muzykę. Maciek uzupełnił nasz sound, idealnie pasował do wizji zespołu, gra po swojemu, swoim soundem i to dało temu zespołowi wreszcie kręgosłup rytmiczny. Pisanie muzyki z perkusistą a zatrudnianie perkusisty do sesji z gotowymi numerami to niebo a ziemia. Jak rozłożyła się odpowiedzialność za rezultat końcowy prac? Czy Lion Shepherd funkcjonuje w trzyosobowym składzie, w którym panują demokratyczne zasady, czy któryś z Was przejął odpowiedzialność za całokształt działalności i ma głos decy dujący? Uzupełniamy się. Mamy wspólną wizję i każdy wie co chce osiągnąć, więc nie ma sporów o duperele. Pchamy ten wózek w tym samym kierunku i każdy zdaje sobie z tego sprawę. Każdy ma swoją działkę, którą kieruje i wie co ma robić. Nie trzeba dyktatora do pokazywania palcem. Jesteśmy za poważnymi ludźmi. Praktycznie wszystkie utwory na najnowszym albumie wyróżniają się bardzo rozbudowanym instrumentarium. Co Twoim zdaniem osiągnęliście wykorzystując brzmieniową specyfikę klasycznego kwartetu smyczkowego? Pomysłodawcą takiego rozwiązania był i przekonał pozostałych do tej idei…? Co osiągnęliśmy? Piękny sound, wpisaliśmy sobie do "CV" współpracę z topowym kwartetem świata i zaskoczyliśmy naszych słuchaczy, bo nigdy wcześniej w tym kierunku nie szliśmy. To się chyba nazywa progres. Już nie pamiętam kto był pomysłodawcą, więc ustalamy tak: Mateusz zagrał partie na klawiszach, ja powiedziałem, że musimy to nagrać z żywym kwartetem a Maciek wskazał na Atom String Quartet (śmiech). Czy to trudne zadanie, pogodzenie symfon iczności z rockowym żywiołem? Z historii rocka wynika, że wielokrotnie orkiestracje, akcenty symfoniczne wywarły znakomity wpływ na jakość przekazu, ale są także negatywne przykłady w tym zakresie (np. Metallica "S&M", oczywiście to wyłącznie moja opinia). To wszystko zależy od tego jaki się ma na to
LION SHEPHERD
121
że to był trafny wybór? A która odzwierciedla? Te utwory mimo, że w pewnym sensie koncepcyjne, są od siebie bardzo różne. Żaden utwór samodzielnie nie reprezentuje tego albumu jako całości. Dlatego też "What Went Wrong" mogło zostać singlem jak każdy inny utwór. Padło na ten. Chciałbym także zapytać o źródła inspiracji utworu "Good Old Days". Ja szukałbym ich, może ta sugestia to totalna pomyłka, w twórczości Led Zeppelin. Wydaje mi się, że moja tezę potwierdzają także ostatnie 2-3 minuty utworu, gdy głównie duet gitaraperkusja rozszarpuje przestrzeń dosłownie na strzępy. Czy w Waszym gronie są fani muzyki Zeppelinów? Fanów nie ma. Są tylko fanatycy (śmiech).
Foto: Lion Shepherd
pomysł. Nie wystarczy wcisnąć po prostu smyków, żeby osiągnąć efekt - wow! Trzeba mieć pomysł, jak w sposób organiczny wpleść je do samej kompozycji. Myślę, że smyki muszą grać w utworze, a nie dodatkowo go ubarwiać. Takie mam zdanie. Czego dowiedziałeś się o sobie jako człowieku i muzyku w rezultacie współpracy z Mateuszem Owczarkiem i Maciejem Gołyźniakiem? Przede wszystkim tego, że mam jeszcze sporo możliwości i mogę więcej zaśpiewać niż mi się wydawało. Znam poprzednie płyty Lion Shepherd, miałem przyjemność poznać także treść albumu "III" i uważam, bez wazeliny, że muzyka jest jeszcze bardziej pełna polotu, melodyjności, różnorodności brzmienia, także kontrastów. Jak wygląda, szczerze, Twoja ocena zawartości nowego longplaya? Czy opinie zewnętrzne, w wielu przypadkach nie fachowców lecz zwykłych słuchaczy, na temat nowego materiału, to nic nie znaczący drobiazg, czy impuls wyzwalający satysfakcję z dobrze wykonanej "roboty"? Ale co to znaczy być fachowcem od oceniania muzyki? Ja liczę przede wszystkim na tych, jak to nazwałeś, zwykłych słuchaczy, bo na nich zależy mi najbardziej. To oni słuchają sercem, wspierają nas, kupują płyty i bilety na koncerty, dzielą się z nami swoją energią i okazują wsparcie. Jak dostajemy pozytywny feedback a przy tej płycie śmiało mogę go nazwać wręcz mega entuzjastycznym, to to uskrzydla. Każdy człowiek dobrze się czuje jak jest doceniany za swoją pracę. Jeśli pytasz mnie o moją ocenę zawartości tego longplaya to uważam, że jest w światowej czołówce zarówno pod względem brzmieniowym, kompozycyjnym jak i wykonawczym. Nie będę silił się na fałszywą skromność - jestem bardzo dumny z naszej pracy. Każdy utwór Waszego premierowego wydawnictwa wyróżnia się intrygującym, głównym motywem melodycznym. Od czego zaczyna się w Waszym zespole zaczątek melodii i jak wygląda jego późniejsza ewolucja? Ja już wspomniałem wcześniej. To jest bardzo różnie. Często zaczynamy z jedną wizją
122
LION SHEPHERD
melodii w głowie, a kończymy kompletnie z inną. Czy kolejność utworów tworzących pro gram albumu ma jakiekolwiek znaczenie? "Trójka" rozpoczyna się od "Uninvited", moim skromnym zdaniem od jednego z najbardziej złożonych strukturalnie frag mentów albumu. To przypadkowy wybór, czy decyzje w sprawie kolejnych punktów programu płyty mają strategiczny wymiar i zapadają kolegialnie? Nic nie jest przypadkowe. I powiem Ci, że najtrudniejszym elementem pracy nad tą płytą była selekcja utworów (nagraliśmy finalnie 14 utworów spośród 25 kompozycji). To zajęło nam najwięcej czasu i do ostatniej chwili było korygowane. Takie decyzje mają bardzo strategiczny wymiar i muszą zapadać kolegialnie. Wytypowaliście "What Went Wrong", śliczną, klimatyczną piosenkę na singiel czyli w roli forpoczty albumu. Ale, moim zdaniem, ta piękna, intymna, romantyczna piosenka, bardziej dla zakochanych aniżeli do prezentacji w stacji radiowej, nie odzwierciedla charakteru albumu jako całości. Czy dzisiaj z pewnej perspektywy uważasz,
Foto: Lion Shepherd
Z którego utworu albumu "III" jesteś najbardziej zadowolony i dlaczego? Tylko proszę bez wykrętów typu, lubię wszystkie kawałki, które znalazły się na tej płycie? Pytanie typu które dziecko kochasz najbardziej… To zróbmy tak: kocham wszystkie moje dzieci ale córeczką/oczkiem w głowie tatusia jest "Fallen Tree" (śmiech). Czy w programie marcowo- kwietniowych koncertów uwzględniliście także utwory z najnowszego longplaya (na mapie była także 23. marca Bydgoszcz, miasto, w którym żyję sobie od kilku dekad)? Jak oceni asz przyjęcie przez publiczność Waszych nowych utworów? Czy wykonanie któregoś z nich "live" sprawia Wam trudność? Gramy 60 procent materiału z nowej płyty. Odbiór publiczności nie pozostawia wątpliwości, że solidnie wykonaliśmy swoją robotę. One są wszystkie trudne do grania live bo są nowe, mieliśmy mało czasu żeby je ograć i cały czas uczymy się nimi bawić na żywo. Włodek Kucharek
AMAROK The Storm" czyli "bóża w muzgu Na początku chciałbym zapewnić, że nie jestem ortograficznym dyletantem i wiem jak należy poprawnie napisać zgodnie z zasadami języka ojczystego słowa "burza" i "mózg". Ale przekształcając tak karygodnie pisownię, że Profesor Bralczyk szarpie się z politowania i złości za brodę, chciałbym w ten kontrowersyjny sposób zwrócić uwagę Szanownych Czytelników poniższego wywiadu, że muzyka Amarok zarejestrowana pod tytułem "The Storm" to istny huragan, który wywraca do góry nogami wiele konwencjonalnych koncepcji tworzenia muzyki rockowej (???), łamie standardy i pokazuje, co potrafią stworzyć rockowi wizjonerzy. I może brzmi to górnolotnie, cechuje się nadmiarem emfazy, ale tak odbieram wspaniały muzycznie album instrumentalny "The Storm", na którym dźwięki, nastrojowość, emocje, bogactwo instrumentalne zintegrowane zostały w monolityczny organizm o wielkiej sile rażenia, pobudzającej do wzruszeń, przeżyć estetycznych. Mam wrażenie, że muzyka "The Storm" nienawidzi zgiełku, wymaga spokoju, skupienia, bo wtedy najlepiej oddziaływuje na zmysły odbiorcy. A jak już posłuchamy tego długiego, ponad godzinnego "filmu", zaczynamy się zastanawiać, czy to jeszcze rock, oraz gdzie przebiegają granice pomiędzy wieloma gatunkami muzycznymi. Bo "The Storm" to mariaż elektroniki, ambientu, rocka, jazzu, muzyki klasycznej, może chwilami etnicznej, a przy bardziej dociekliwej analizie wytrwały poszukiwacz odnalazłby zapewne jeszcze inne wpływy stylistyczne. Ale tak naprawdę wszystko to, co zawarłem w tych kilku zdaniach "wstępniaka" to nic nie znaczący szczegół, ponieważ na muzycznym tronie zasiadała królowa piękności ubrana w łagodne i powłóczyste szaty dźwięków. Ta muzyka paraliżuje pięknem w każdej sekundzie, pobudzając serce do przyspieszonego rytmu pracy od pierwszej nutki aż do wybrzmienia ostatniego tonu, czasami wręcz usypia swoją łagodnością i wysublimowanym charakterem, by za chwilę zerwać się do szybszego biegu, a dźwięki raz intensywnie skumulowane, innym razem swobodnie rozproszone, co rusz układają się w wielowymiarowe, barwne pejzaże. "The Storm" to muzyka pozostawiająca mnóstwo przestrzeni do własnych, indywidualnych interpretacji, bazujących na ludzkiej wrażliwości. Posłuchać raz i odłożyć na półkę to zbrodnia, gdyż każda z kompozycji przy każdym kole-
jnym przesłuchaniu otwiera przed słuchaczem swoją duszę bogatą jak bajkowy sezam. Żeby go otworzyć niepotrzebne są słowa - zaklęcia, wystarczy czas, który pozwoli odsłonić tajemnice "spisane" na dysku. Każdy, kto chce je poznać, ale nie tak byle jak, pobieżnie, lecz wgłębić się w ich tożsamość artystyczną, odrębność i niepowtarzalność, zostanie nagrodzony odkryciem wielu urokliwych, muzycznych zakątków. A tytuł tego wywiadu, zawierający bez liku błędów nie powinien świadczyć o mojej indolencji ortograficznej, bardziej wskazywać na artystyczną rewolucję w rocku, łamanie pe-
HMP: Amarok to aktualnie one-man-proj ect, duet (licząc Twoją Żonę), czy może for macja o szerszej formule personalnej? Michał Wojtas: Amarok to od lat moja planeta i miejsce, w którym zajmuję się komponowaniem muzyki, która gra mi w duszy (śmiech). W projekcie bierze udział moja żona Marta Wojtas, która jest autorką tekstów, okładek, zdjęć a także uczestniczy w nagraniach jako instrumentalistka. W tym sensie na pewno stanowimy duet i jesteśmy trzonem Amarok. Oprócz pracy studyjnej i tej związanej z produkcją płyt Amarok to także koncerty, na potrzeby których powstał zespół czteroosobowy, w którym gra także Konrad Pajek (voc, kb, g) i Paweł Kowalski (dr). Na scenie jesteśmy zespołem i po jakimś już czasie ten skład jest już dziś dobrze zgrany. Znam treść muzyczną longplaya "Hunt" czyli poprzednika fonograficznego "The Storm" i mam przeświadczenie, że Amarok
Foto: Marta Wojtas
wnych konwencji, muzyczną globalizację, rozumianą jako scalenie różnych, z pozoru wykluczających się inspiracji. Posłuchajcie, a po kilku spotkaniach z muzyką z albumu "The Storm" zaczniecie powtarzać jak mantrę jedno słowo "Piękno!". Powodzenia! A wyobraźni mi nie wystarcza, żeby uświadomić sobie na jakim poziomie piękna współpracują ze sobą stworzona przez Amarok muzyka i układy taneczne w wykonaniu James Wilton Dance. Życie pisze różne scenariusze, więc być może kiedyś dane mi będzie podziwiać efekty pracy Michała Wojtasa, jego Żony, Kolegów z zespołu oraz tanecznego guru Jamesa Wiltona. Czas pokaże! A teraz zapraszam do wywiadu z Michałem Wojtasem, Ojcem - Założycielem Amarok i niejako "przy okazji" jednym z muzycznych "malarzy" sceny rockowej.
swoim premierowym albumem zaskoczył wszystkich, poszerzając zakres stylistyczny do niebotycznych rozmiarów. To już nie jest Oldfield, to konglomerat inspiracji elektroniką, ambientem, także rockiem, jazzem, muzyką klasyczną, chwilami nawet etniczną. Jakie czynniki zdecydowały o takiej stylistycznej złożoności? Przez 12 lat ciszy Amaroka, w mojej głowie pojawiało się wiele inspiracji. Jestem fanem muzyki elektronicznej. Jako dziecko dostałem od ojca kasety z muzyką J. M. Jarre, która brzmiała wówczas bardzo nowocześnie czy futurystycznie i do dziś jestem fanem przedstawicieli tego gatunku jak np. Jon Hopkins, Moderat, Trentemoller czy Floex. Lubię postęp w muzyce i w nauce także (śmiech). Potem dopiero jako nastolatek odkryłem muzykę Oldfielda, Pink Floyd czy Jeffa Becka, a więc do elektroniki doszła gitara. A kiedy usłyszałem trzy pierwsze płyty Björk i kilka lat temu Fink mój krajobraz muzyczny zaczął się krystalizować. Oczywiście jest to jakaś podświadoma wypadkowa w sosie własnym. Niektóre utwory "The Storm", niekiedy roz -
AMAROK
123
Podobnie jest zresztą wśród odbiorców przedstawienia, które regularnie już od jakiegoś czasu wystawiane jest w Anglii czy innych krajach Europy. Muzyka Amarok pojawiła się w roku 2018 w przedstawieniu choreografa tańca, Jamesa Wiltona "Hold On", wystawionym w Niemczech w Münster Theater. Czy to w tamtym okresie powstała propozycja Waszej współpracy? Miałem wraz z Martą okazję zobaczyć to przedstawienie i zarazem poznać Jamesa. Długo rozmawialiśmy na bankiecie po premierze "Hold On". Myślę, że tak narodziły się główne idee tego co miało nadejść.
Foto: Amarok
ległe fragmenty mają silnie zrytmizowany charakter, chociażby długie sekwencje najbardziej złożonej kompozycji "Facing the Truth (The Grand Finale)". Ten wyrazisty rytm to efekt działania priorytetów baletowych, zdefiniowanych przez Jamesa Wiltona? Teatr tańca Jamesa Wiltona, to przede wszystkim taniec współczesny, gdzie balet jest tylko jednym z licznych jego elementów. Całość wygląda zupełnie inaczej niż balet jaki znamy np. z "Jeziora Łabędziego" (śmiech). Utwór od początku powstawał i rozwijał się wraz z choreografią. I choć to od niego zacząłem prace nad muzyką do spektaklu, rozwój tej formy trwał przez wiele miesięcy. Oczywiście czas trwania, poszczególne części utworu, jego dynamika były mocno związane z potrzebami choreografa, ale także wiele razy utwór wpływał na rozwój samej choreografii. Waszą płytę przedstawiono w newsach medialnych jako oprawę muzyczną spektaklu baletowego? Ale czy tak jest w rzeczy wistości? Wydaje mi się, że to tylko jedno z zadań muzyki "The Storm", bo jestem prze-
konany, że ten bogaty kolaż dźwięków może z powodzeniem funkcjonować jak autonomiczny byt, niezależny od spektaklu bale towego? Powiem więcej, właśnie wtedy zyskuje na sile przekazu, gdyż wymaga własnej interpretacji słuchacza, odrywając go nijako od gotowych obrazów baletowych? Jaka jest Twoja opinia w tej kwestii? Tak jak już wspomniałem, to nie jest balet tylko taniec współczesny a więc jednak inna forma tańca. Rozumiem jednak o co pytasz. Zdecydowałem się na wydanie tej muzyki w formie albumu Amarok, gdyż pomimo, iż w oczywisty sposób jest to niejako ścieżka dźwiękowa do przedstawienia czuję, że tak jak wspomniałeś rzeczywiście płyta stanowi także niezależny byt muzyczny, który może i funkcjonuje także bez spektakli. Dla mnie to prestiżowe wydawnictwo, które powstało pomiędzy regularnymi płytami. Współpraca polsko-brytyjska. Moja pierwsza "ścieżka dźwiękowa", czym z dumą chcę się pochwalić. Dziś po ukazaniu się tej płyty otrzymuję wiele pozytywnych komentarzy od słuchaczy i słów uznania krytyków muzycznych, którzy potwierdzają niejako to o czym powiedziałeś.
Foto: Amarok
124
AMAROK
Co narodziło się pierwsze, Twoja idea stworzenia płyty z muzyką instrumentalną, która nieco później wykorzystana została do układów tanecznych grupy James Wilton Dance, czy może najpierw wizja spektaklu tanecznego, do którego Amarok wykonał muzykę? A może taniec i muzyka powstawały równolegle, nie wpływając na siebie w procesie tworzenia? Płyta z muzyką ilustracyjną nie była planowana przeze mnie i powstała głównie z uwagi na naszą współpracę z Jamesem. Muzyka i taniec powstawały jednocześnie. Często też jedno inspirowało drugie. Wiele razy powstała muzyka wpływała na choreografię i odwrotnie. Czy cały materiał zarejestrowany na płycie Amaroka wykorzystany został w spektaklu baletowym? Czy Twoja muzyka daje się łatwo zintegrować ze sztuką tańca? W przedstawieniu "The Storm" skomponowanych przeze mnie utworów jest jeszcze więcej niż na płycie. Jak wiadomo, płyta ma swoje techniczne możliwości, których przekraczać nie możemy. Moim zamiarem także było umieścić na tej płycie dodatkowe dwa utwory - piosenki, które nie są częścią przedstawienia ale, które powstały dzięki niemu. I tak w warstwie słownej utwory w jakiś sposób mówią w pigułce o przesłaniu i idei "The Storm". Autorem przesłania jest oczywiście James Wilton, a autorką tekstów jest Marta Wojtas. W roku ubiegłym w austriackim Dornbirn, w teatrze Tanz Ist odbył się wspólny występ formacji Amarok i tancerzy Jamesa Wiltona pod nazwą "The Calm Before the Storm", którego celem była improwizacja taneczna do muzyki Amarok wykonywanej na żywo. Przedstawienie było od razu wyprzedane a publiczność była zachwycona takim widowiskiem i słuchowiskiem jednocześnie. Ponadto publiczność w finałowej części przedstawienia wzięła czynny udział na "parkiecie" tańcząc razem z tancerzami i między nami muzykami. W repertuarze tego wydarzenia było wiele dotychczasowych utworów z poprzednich płyt Amarok, ale sam fakt wykorzystania przez Jamesa utworów z płyty "Hunt" już na przedstawieniu "Hold on", świadczy o tym, iż muzyka Amarok zdecydowanie dobrze współgra z tańcem współczesnym. Jako multiinstrumentalista podjąłeś duże wyzwanie posługując się tak rozbudowanym, mega bogatym instrumentarium. Czy jesteś przekonany, że każdy z komponentów instrumentalnych wniósł coś istotnego do
obrazu całości brzmienia? Rzeczywiście użyłem wielu dostępnych środków ale robię to za każdym razem, kiedy czuje, że dany element odpowiednio podkreśli nastrój czy inną myśl muzyczną. Lubię tworzyć i aranżować muzykę na różnych poziomach. Kiedy słuchając bliskiego pola, za nim w głąb istnieją inne równoległe przestrzenie i plany. Aranżuję wielowymiarowo, dzięki temu słuchacz otrzymuje wiele warstw i cały świat muzyki. Pamiętam, kiedy jako nastolatek wsłuchiwałem się w utwory Pink Floyd czy Mike Oldfielda, po jakimś czasie słyszałem coraz więcej czy wręcz odkrywałem smaczki lub melodie i inne elementy, których nie słyszałem skupiając się tylko na pierwszym planie. Myślę, że takie obsesyjne wręcz zgłębianie niektórych płyt i artystów w przeszłości spowodowało we mnie myślenie w szerszej perspektywie. Co do samego instrumentarium, jak zawszę uwielbiam łączyć brzmienia elektroniczne z akustycznymi, instrumenty z przedmiotami codziennego użytku, np. w finałowym "Facing the Thruth" między ponad 130 ścieżkami użyłem kluczy od mojego mieszkania. Wystarczyło pozbyć się jednego z nich, aby reszta otrzymała właściwy ton (śmiech). Wybacz pytanie ignoranta, ale wydaje mi się, że ścieżka dźwiękowa "The Storm" odt warzana jest w widowisku baletowym, pełniąc taką samą funkcję jak soundtrack w filmie. Czy twoim zdaniem istniałaby możliwość równoległej prezentacji "na żywo" zarówno samej muzyki, jak też baletu? W trakcie przedstawień tanecznych muzyka jest rzeczywiście jest odtwarzana. Tak jak już wspomniałem, mamy doświadczenie wspólnego występu. W planach są zatem wspólne przedstawienia "The Storm" z muzyką i tańcem na żywo. Być może uda się to jeszcze tej jesieni lub w przyszłym roku. Muzyka "The Storm" to raczej zbiór uniwer salnych pejzaży "malowanych" dźwiękami aniżeli utworów w tradycyjnym rozumieniu tego słowa? Każdy z tych pejzaży to paleta dźwięków o specyficznej emocjonalności, klimacie. Słuchając stawiam sobie pytanie, czy to jeszcze muzyka popularna, czy może "rock podniesiony do rangi sztuki", albo muzyka poważna, adresowana do dosyć wąskiego kręgu odbiorców? Hmmm, na pewno jest to muzyka ilustracyjna posiadająca jednak melodie. Zwykle gatunek ten pozbawiony jest jakichkolwiek melodii. Z uwagi na swój aparat wykonawczy zawartość płyty "The Storm" jest powiązana z muzyką tzw. rozrywkową. W kwestii stylistyki będzie to kolaż typu dark ambient, electro, rock czy tzw. muzyki filmowej ale określenie "rock podniesiony do rangi sztuki" podoba mi się chyba najbardziej (śmiech). W jednym z tekstów na temat "The Storm" znalazłem takie oto słowa: " Album odnosi się do wewnętrznych bitew, które wszyscy staczamy, do mrocznych uczuć, które przeżywamy wewnętrznie, okazujemy zewnętrznie". Zgadzasz się z taką interpretacją? Oczywiście. Przytoczone przez Ciebie cytaty odnoszą się do głównej idei przedstawienia "The Storm". Najlepszym streszczeniem idei jest zdanie, które James Wilton umieścił na swojej stronie jako motto:
Foto: Robert Swiderski
You can't see the wind, but you can see how it changes objects. You can't see unhappiness, but you can see how it changes people. A low becomes a depression, a depression becomes a storm. When you're unhappy people say "it will all blow over". There is a calm before the storm, is there one afterwards? Ile w muzyce z "The Storm", albo w ogóle w tworzonej przez Ciebie muzyce jest osobowości autora? Czy potrafisz oddzielić cząstkę swojego "Ja" od charakteru komponowanej muzyki? Czy w swojej muzyce jesteś sobą, czy unikasz świadomie takiej identy fikacji? Trudne pytanie (śmiech). Na pewno kiedy tworzę staram się dać z siebie wszystko i być ze sobą w zgodzie. Często wymagam od siebie znacznie więcej niż potrafię, co motywuje mnie do ciągłego udoskonalania warsztatu. W swojej pracy jestem bardzo drobiazgowy, może czasem za bardzo (śmiech). Potrafię się odnaleźć w nieładzie mojej pracowni, ale w muzyce wszystko ma mieć swoje uzasadnione miejsce. Jakbyś udowodnił tezę, że album "The Storm" to kolejny krok w rozwoju artysty cznym Amaroka? Zdecydowanie jest to kolejny krok w rozwoju artystycznym Amaroka. Nigdy dotąd nie komponowałem muzyki do przedstawień czy filmu. Było to dla mnie bardzo rozwijające i pokazało mi kolejne światy, w które można wkroczyć poprzez muzykę. Dziś już wiem "jak to się robi". Wiem też, że będę ponownie współpracował z teatrem tańca James Wilton "Dance Company" na potrzeby kolejnej sztuki i cieszę się na tę okoliczność.
rah i pozostałymi tancerzami i całą ekipą. Oczywiście widziałem już przedstawienie "The Storm" w londyńskim The Place, ale po raz pierwszy przedstawienie będzie tak blisko. Ostatnie pytanie dotyczy najbliższych planów. Wiem, że w połowie lipca odbędzie się Wasz koncert, obok m.in. Riverside i Believe w Olsztynie. Czy wykonanie muzyki Amarok z wszystkimi detalami brzmieniowymi w wersji "live" to łatwe zadanie? W lipcu zagramy także na Toruńskim Festiwalu Rocka Progresywnego a pod koniec lipca na Summer Fog Festival w Warszawie, gdzie główną gwiazdą będzie Nick Mason z Pink Floyd! W przypadku gry na żywo wiele detali nie jest możliwe do odtworzenia, dlatego skupiamy się na rzeczach najważniejszych. Nigdy też nie gramy w taki sam sposób. O ile w studiu jestem bardzo szczegółowy i poukładany, tak jako osobowość sceniczna lubię improwizację i można powiedzieć, iż za każdym razem gram inaczej, co daje mi i nam wszystkim w zespole wolność wyrazu i zwyczajną przyjemność. Szczere gratulacje za wspaniały album "The Storm". Dużo sukcesów w realizacji kole jnych zamierzeń artystycznych. Powodzenia To ja bardzo dziękuję. Pozdrawiam serdecznie Włodek Kucharek
Niebawem, bo w drugiej połowie czerwca muzyka z albumu "The Storm" oraz James Wilton Dance zostaną zaprezentowane w ramach festiwalu teatralnego Rozbark In Motion w Bytomiu. Czy Amarok jako twór ca i wykonawca muzyki będzie obecny na tym festiwalu? Mam nadzieję, że uda się być tego dnia w Bytomiu i spotkać się także z Jamesem, Sa-
AMAROK
125
Reminiscencje NWOBHM Rampant Tee Rets z którym mam przyjemność się przyjaźnić, już od późnych lat siedemdziesiątych był całym sercem zaangażowany w scenę NWOBHM. Po przygodach z dwoma zespołami Mens Rea i Tyrant, Tee postanowił założyć nowy zespól. Nazwał go Rampant. Tee Rets był wokalistą, gitarzystami zostali Paul Playle (później Destroya) i Mark Blaxland (później w Gandalf Wizardry). Na gitarze basowej grał Aiden Fitpatrick (później grał na gitarze w Gandalf Wizardry), a Rick Tiley na perkusji (znany później z gry w Destroya, Shanghai Tigers). Brzmienie zespołu było wypadkową Saxon, Judas Priest, Iron Maiden z domieszką Thin Lizzy i Scorpions. Zespół nagrał kilka piosenek na demo: "Fight For Pride", "Channel Collision", "Take It Like A Lady", a na drugim demo znalazy się: "I'll Press The Button Before You", "Our World", "Run For The Hills". Piosenka ta nie ma nic wspólnego z Iron Maiden i powstała wcześniej. Tytuł był w rzeczywistości sloganem Rampant używanym na plakatach reklamowych. Co by nie mówić piosenki Rampant to kawał solidnego, klasycznego NWOBHM. W pewnym momencie doszło w zespole do tymczasowego rozłamu Odeszli Mark i Rick. Miało to miejsce tuż przed koncertem w słynnym Ruskin Arms. Za brakującego Marka miał zagrać Stephen Heath z Dragonfly, ale niestety nie pojawił się na koncercie. Rampant był zmuszony zagrać ten koncert z jednym gitarzystą. Za bębnami podczas występu w Ruskin Arms zasiadł Nik Szymanek znany z zespołów Trilogy, Dragonfly, Gandalf Wizardry, Phil Hilborne Band, Sabotage. Mark i Rick wrócili na kolejne koncerty, które z kolei dla Tee były ostatnimi z zespołem, ponieważ postanowił pójść własną drogą. Zastąpił go John Hagerty z innego zespołu NWOBHM, Rippa. John był również krótko w zespole Flight 19. W tym zespole gitarzystą był Paul Lewis. Kiedy John opuścił Flight 19 zastąpił go Derek Lyon. Tak doszło do pierwszego spotkania Paula Lewisa i Dereka Lyona, którego rezultatem było reaktywowanie Satan's Empire. Ale to historia na inny artykuł, wracamy do głównego bohatera tej historii. Po rozpadzie Rampant w 1981 roku Tee rozpoczął długo wędrówkę muzyczną. Występował w Quest, Gallery, Frontier, Relay, Mercy, Kingsreach. Od lipca 2017 roku śpiewa w zespole Bawls-Out. W 2019 otrzymałem wiadomość o planowanej reaktywacj Rampant. Słowo wkrótce stało się ciałem i zespół powrócił. Na początku czerwca zagrali koncert na Mearfest organizowanym przez Briana Meara. Obecny skład Rampant tworzą: Tee Rets - lead vocals, Paul Playle - guitar, backing vocals; Jamie Carter - guitar, backing vocals, Chris Chitticks - bass, backing vocals; Lee Chitticks drums. Tee i Paul to: oryginalni członkowie Rampant. Chris i jego syn Lee grają razem od lat. Lee wystepuje również z Breaking Illusion (progressive / groove metal). Jamie Carter współpracował wcześniej z byłym wokalistą Iron Maiden - Dennisem Wilcockiem w jego zespole V1. Obecnie Rampant pracuje nad wydaniem swojej pierwszej płyty. Więcej o zespole na jego stronie na facebooku. Polecam również wywiad z Tee na blogu Phantom Lord.
Foto: Sabre
Sabre
Foto: Rampant
77 r Powstała w 19 ko do na a ał wzorow . Za Robin Trower - ba Paul Hodson rok 78 19 demo w : 1. " ry wo ut ry te cz Me S 3. "Same For ana stała zrealizow s ły az al Zn s. drum ne Lo o "S Paw", 3. ar storii. Andy H tr on M w lądują ogs Diamond D II, Demos Vol. Foto: Redline
Foto: Rampant
Zdjęcia przedstawiają oryginalny i obecny skład. Assasin W 1979 roku w miasteczku Leigh położonym w hrabstwie Greater Manchester trzech młodych muzyków postanowiło założyć zespół. Byli to bracia: Tony Barton - voc, guitars, Ian Barton - bass, voc. Dali oni ogłoszenie w lokalnej gazecie. W ten sposób znaleźli pochodzącego z Atherton gitarzystę Karla Chestera. Perkusitą przez chwilę był facet o imieniu John, ale to nie zadziałało i wkrótce zastąpił go Steve Walker. Karl używał głownie gitary Stratocaster, natomiast Tony gitary Futurama. Ian miał Fender Bass, a Steve grał na zestawie Premier Drums. Nazwa została wymyślona po kilku kuflach piwa. Rozważano Avenger, Laye, Storm Bird. Ostatecznie wybór padł na Assasin. Zespół szybko zaczął koncertować po Zjednoczonym Królestwie, grając między innymi w Bolton, Stoke-on-Trent czy St. Helens. W 1982 roku nagrywają demo z dwiema piosenkami: "Highway Lightning" i "Lonely Southern Road". Dzięki tej piosence w zostali zaproszeni do udziału w nagraniu kompilacyjnej płyty "Metal Fatigue" wydanej przez legendarną wytwórnię Ebony Records. Ich piosenka "Lonely Southern Road" niewątpliwie jest ozdobą tego albumu. Zespół nagrywał kolejne dema, koncertował, był bliski wydania singla dla Heavy Metal Records. Niestety bez większych efektów. Doprowadziło to do rozpadu Assasin w 1992 roku. Kiedy słuchałem ich piosenek: "Lonely Southern Road", "How Do You Know", "C'mon Lets Rock", "Take You Away", "Stay On The Run", "Crazy Night" pomyślałem sobie, że szkoda, żeby pozostały nieznane. Udało się. Jeszcze w tym roku powinna ukazać się ich płyta wydana przez niemiecką wytwórnię High Roller Records. C'mon Lets Rock!!!
126
REMINISCENCJE N.W.O.B.H.M.
Redline
Foto: Assasin
k - rozp Essex,1984 ro zi ró od ch do y okolic się w ą cz krótko połą e. Bas lin ed R je ta ws az z Crucifixion) wr tą Gar US) i wokalis ą pró Sea i zaczynaj
zesp W 1985 roku ack Bl e th of i "Out łowie Black). W po go Love Boys). Je gra spół w 1986r. ter cz się y ał ow ch eme Roll", 3. "Judg za wszym demo, "Ob ni ór tw wy do D N.W.O.B.H.M ada zp ro e lin ed R is, składzie; Chr u rzysta o imieni
ykę bre swoją muz pton grupa Sa ee, Fr am rh e, ve ak ol sn W roku w ów jak White wc na r, ko ita wy gu ch Andy Neal onaniach taki y hes - vocals, śm ug ta H ie m dw Sa : ał ją gr ałożyli s. Zespół na um a dr ał er r wi pe za ar ass i Andy H am. Pierwsza Long", ios Birmingh ud To t St ai lla W e Ze M ku w ont Let heating", 2. "D ga taśma zo"Youve Been C Rejection". Dru n io ct ffe "A hman 4. , nim Neil Ric Same For You" ykiem. Został "Cat's uz m 2. ", m ns wy ai no em a już z 1. "Nothing R i: nk do hioe pi zi od zy się na niej tr Sabre przech iej obaj W 1979 roku ". źn ity pó C a , e ay Th w ely In ają Hidea w odson zakład , a następnie rper i Paul H się ich płyta) a ał .M az .H uk .B o wn .W.O reaux (nieda dzie się na N ań Sabre znaj iach. dn go ty s. Część nagr h yc sz w najbliż który ukaże się
ie w m samym czas cifixion. W ty na ru e C cz ół sz sp je ze ni pada się m Black (o zpadu Rando piołach popo h ic a N ównież do ro . mo) baj ex aby nagrać de te Morgan (o w 1985 roku perkusista Pe i n Black, an om M nd is sista Chr em (ex Ra nd-onkiem Kirkman ar he ut M So tą u ys rz zk ta ec gi miast kładają bazę w rry Mielle za piosenek. e ni wa no po óby oraz kom e" i: "Mirror Imag oma utworam dw om z nd o m Ra de tą a ra pół nagryw ment za ut pożegnanie, la Tattooed k" (ta druga to ry (dołącza do ar G za zc us op dzie zeół ła sk sp ze m r. e 1986 ewman. W ty N e ev St ertu zae aj nc następcą zost ms. Z tego ko e Ruskin Ar ock and Th "R 2. ym il" nn ev sły a w n' with the D ni un z pier"R az 1. wr : te ry nagrania ys" (piosenki Bo e Th d słałem an ze e isa Manna pr ent Day" 4. "M eństwem Chr pilacji wi m ła ko os og na bł je i a zgodą " która wyda es as le społu. Re ze z m eve odchodzi bscure Nwobh roku 1987 St wać w wo W ty .). ak .II re ol V się Demos źniej próbują pó i i gitadn ck go ko ty sz a az a się ale kilk li wokalisty or ro w ołu. ry sp ar ze G ie łabędzi śpiew Pete, ponown ł to już tylko by y et st ie N . u Callum
Żelazna Klasyka
DIO - Holy Diver 1983 Mercury
Ronnie James Dio. Postać, którą każdy, myślę, szanujący się fan hard rocka czy heavy metalu zna, albo przynajmniej znać powinien. Człowiek niski, aczkolwiek o wielkim głosie, gdziekolwiek nie pojawiał się, przechodził do historii. Jego kariera wokalisty hartowała się z upływem lat, a przy każdym przystanku był coraz bardziej doświadczony. Od nagrań z grupą ELF, gdzie sprawował też funkcję basisty, przez klasyczne albumy Rainbow, gdzie jego gwiazda rozbłysła pełnym blaskiem, do Black Sabbath. Tam zastąpił charyzmatycznego Ozzy'ego Osbourne'a i jego związek z gigantem rocka okazał się burzliwy. Na tyle, że w 1982 roku zmontował swoją formację, nazwaną po prostu DIO. Odchodząc z Black Sabbath, Ronnie porwał ze sobą perkusistę Vinny Appice'a, który okazał się długoletnim fundamentem jego grupy. Panowie spotykali się bardzo często, razem też wracali do Sabbath raz i drugi (już pod nazwą Heaven And Hell). Stanowisko basisty objął stary znajomy z Rainbow Jimmy Bain, a gitarzystą okazał się młody Vivian Campbell. Dla niego z kolei propozycja od Dio okazała się trampoliną do bogatej kariery. Album "Holy Diver" (1983) to jedna z płyt wszechczasów. Album ponadczasowy, gdzie każdy dźwięk jest na swoim miejscu. Esencja ciężkiego grania. Krążek stworzony według magicznej receptury, która mówi, że wszystkie elementy muszą łączyć się w idealnych proporcjach. To płyta po latach brzmiąca nadal świeżo i porywająco. Dla samego Dio była to też poprzeczka, którą z trudem próbował przeskoczyć. Nigdy się to nie udało, choć dwa razy był blisko - przy drugim krążku "The Last In Line" (1984), choć zabrakło znacznie elementu zaskoczenia, i przy "Dream Evil" (1987), gdzie jednak materiał okazał się dość nierówny.
słuchacza w osłupieniu i nie pozwalają na wyrwanie się z tej magicznej pułapki. Również każdy z nich wniósł do stworzenia "Holy Diver" doświadczenie i umiejętności. Bardzo sprytnie w DIO pojawiły się dźwięki znane z Rainbow czy Black Sabbath, ale też typowo heavy metalowe patenty, jakie stosowała masa młodych zespołów na początku lat 80. W swoim kociołku Dio, Bain, Campbell i Appice wszystko dokładnie wymieszali i zapakowali w kopertę z przykuwającą wzrok okładką, gdzie Murray (pojawiający się na okładkach grupy stwór z rogami) wrzuca do rzeki księdza spętanego łańcuchem. Była to analogia do utworu tytułowego, który, jak podkreślał sam Ronnie, jest rodzajem utworu religijnego. Wyjaśniał, że tekst oparty jest na figurze Jezusa, który na innej Ziemi, w innym miejscu, robi to co zrobił dla nas. Nazywają go "świętym nurkiem" bo wkrótce "zanurzy" się w innej planecie. Jako tekściarz Ronnie przez swoją karierę nie okazał się gorszy niż był wokalistą. Wiele z jego słów znalazło odniesienie współcześnie a sam piosenkarz zawierał w nich intrygujące i nietuzinkowe przemyślenia. W roku 1983 album "Holy Diver" wniósł nową jakość do świata ciężkiego rocka. Bez próby ścigania się, prężenia muskułów, czy szokowania na siłę. Grupa, odnoszę wrażenie, przeniosła sposób grania z poprzedniej dekady, nieznacznie go modyfikując. Przecież nie znajdziemy na debiucie DIO żadnej muzycznej ekstremy, niczego, na czym nie mógł być oparty hard rock lat 70. Są riffy chwytliwe, czytelne, z dozą zaciętości. Sekcja rytmiczna cementuje utwory zanurzając je w mieszance finezji, gęstości i motoryki. Do tego wszystkiego głos lidera. Charakterystyczny wokal, o wielkich możliwościach, mogący odnaleźć się z pełną swobodą w prawie każdym utworze. No i klawisze użyte w taki sposób, żeby swoją obecnością robiły klimat. W swojej konstrukcji album jest niesamowicie przemyślany. Początek uderza w słuchacza by od razu powalić na ziemię. Potem szybkość jest regulowana. Stosowane są umiejętne zwolnienia. Przebojowość miesza się z szorstkością, liryczność z mocą. Końcówka to dumne podkreślenie zawartości. Przesłuchałem "Holy Diver" w swoim życiu chyba kilkaset razy. Niesamowite jest to, że za każdym kolejnym brzmi tak, jakbym go w ogóle nie znał! Zdecydowanie jest to płyta, dla której czas się zatrzymał. Nadal jest potężna w swym wyrazie, nadal inspiruje i trafia do kolejnych pokoleń. To rzadka sztuka, domena największych z wielkich. Adam Widełka
Debiut formacji DIO to zbiór dziewięciu kompozycji, z których bije niesamowita energia. Od początku do końca muzycy trzymają
ZELAZNA KLASYKA
127
Decibels’ Storm recenzje płyt CD 1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna
A New Revenge - Enemies And Lovers 2019 Golden Robot
Moi ulubieni recenzenci filmowi udzielający się na Youtube do określenia pewnego rodzaju filmowych produkcji wymyślili sobie własną szufladkę. Mianowicie jest to kategoria, którą określają oni jako "kolejna polska komedia romantyczna z białym plakatem i Adamczykiem". Dlaczego o tym wspominam? Otóż na swój własny użytek mógłbym stworzyć kategorię "kolejny debiutancki album kolejnej supergrupy z Timem Owensem na wokalu". Niestety, dotychczas o wspomnianych powyżej bandach i ich produkcjach nie mogłem powiedzieć zbyt wiele dobrego (podobnie zresztą jak o komediach z Adamczykiem). Wystarczy wspomnieć ostatnie twory z Timem na wokalu, mianowicie The Three Tremors oraz Spirits Of Fire. Oba projekty wydały albumy nudne oraz do bólu standardowe. Miała zatem być to kolejna płyta do słuchania z obowiązku. A tu niespodzianka. Na początek może parę informacji o tym zespole. W A New Revenge obok Owensa udzielają się tacy muzycy, jak gitarzysta Keri Kelli (znany ze współpracy ze Slashem, Alice Cooperem oraz Vincem Neilem), na basie Rudy Sarzo (min Quiet Riot, Whitesnake oraz Ozzy Osbourne), za perkusją zaś zasiadł znany ze Scorpions oraz Kingdom Come, James Kottak. Skład zatem wyborny, ale pytanie czy muzyka również takowa jest. Odpowiem bez większego zastanowienia, że tak. "Enemies And Lovers" porwało mnie już od pierwszego przesłuchania (do którego nauczony doświadczeniem zabierałem się dość długo). Muzyka zawarta na tym albumie to hardrock będący dośc fajną mieszanką tradycji oraz nowoczesności. Weźmy sobie pierwszy z brzegu "The Distance Beetween". Numer z riffem nawiązującym do tradycyjnych hardrockowo - bluesowych brzmień, jednak dzięki produkcji zyskuje on współczesnego ducha. Nie zabrakło tu murowanych przebojów. Do takich można zaliczyć znany z singla "The Way" oraz "Glorious", który kojarzy mi się z jednej strony z Vol-
128
RECENZJE
beat, z drugiej zaś z twórczością neopunkowych kapel z Kalifornii (może niekoniecznie w znaczeniu Green Day czy Blink 182, bliżej mu zdecydowanie do The Offspring, Pennywise czy nawet Bad Religion). Jest też ballada "Only The Pretty Ones", która to mogłaby się spokojnie znaleźć na "Hey Stupid" Alice Coopera. Jak widać Kelli maczał w tym swoje palce. "Enemies And Lovers" to album idealny na letnie wakacyjne dni. (5) Bartek Kuczak
sample i elektronika). Szczególnie efektownie brzmi to w "Homo Virtualis" oraz w blisko 12-minutowym, wzbogaconym partiami skrzypiec "Olympus Mons". "Simple Men" też robi wrażenie, również pod względem zróżnicowania partii wokalnych, bo Abstrakt to zespół z wokalistą z prawdziwego zdarzenia. Krzysztof Podsiadło jest też autorem niebanalnych tekstów, traktujących o zagładzie rodzaju ludzkiego i dalszym życiu ("życiu"?) w cyfrowej wersji 2.0. "Post Sapiens 101" jest więc interesującą płytą bez słabych punktów, fani takich klimatów nie mogą jej w żadnym razie przegapić. (5) Wojciech Chamryk
Abstrakt - Post Sapiens 101 2019 Self-Released
Poznański Abstrakt wydał właśnie drugi album "Post Sapiens 101". To kolejny koncept w dorobku tej ciekawej grupy, łączącej wpływy rocka progresywnego, post-rocka i metalu w spójną i nader interesującą całość. Z ogromną satysfakcją obserwuję już zresztą od kilku ładnych lat, że nasze zespoły rockowe grają coraz bardziej oryginalną i nieszablonową muzykę, a szeroko rozumiana scena progresywna jest tego kolejnym potwierdzeniem. Abstrakt na tle konkurencji jawi się już jako formacja całkowicie ukształtowana - blisko 10 lat stażu miało na to niewątpliwy wpływ, dochodzi do tego świetny warsztat instrumentalistów oraz świeże pomysły w zakresie kompozycji. Fakt, gdzieniegdzie pobrzmiewają w nich echa dokonań Marillion, Tool czy Riverside, pojawiają się też nawiązania do klasycznego rocka progresywnego z lat 70. ubiegłego wieku, ale to tylko swoiste ozdobniki-wyznaczniki muzycznej drogi, takie punkty milowe, bez których rock progresywny A.D. 2019 na pewno nie dotarłby do miejsca, w którym jest obecnie. "Post Sapiens 101" to osiem, z dwoma wyjątkami, długich, rozbudowanych kompozycji. Owe odstępstwa to singlowy, całkiem nośny "Post Sapiens" oraz klawiszowo-elektroniczna miniatura o wszystko mówiącym tytule "Introduction". W tych dłuższych formach zespół też prezentuje się bardzo przekonująco, umiejętnie łącząc stare z nowym (typowe, progresywne patenty aranżacyjne plus
Aftermath - There is Something Wrong 2019 Zoid Music
"There is Something Wrong" jest dziwnym albumem. Trochę nietypowym jak na standardy thrash metalu, który często zdarza mi się recenzować na łamach tego pisma. Jeśli miałbym określić teksty tego albumu, jednym słowem, to najbliżej (choć nie definitywnie) byłoby to słowo "kiczowate". Nie mam nic negatywnego do tematyki politycznej, jaką stara się nakreślić ten album czy nawet już podejścia do teorii spiskowych, ale sposób ułożenia tychże tekstów czy trochę wydźwięk w kompozycji wybrzmiewa właśnie w ten sposób. Co mnie jeszcze irytuje na tym albumie? Irytuje to złe słowo. Wkurwia. A co? "Expulsion". Jeśliby zastosować, że album ocenia się po tym, jak on się kończy, to bym ocenił go jako nużący wypierd bez ładu i składu, stworzony z różnych efektów dźwiękowych i nagrań. Jasne, rozumiem, chcieli wywołać pewny efekt, zamieszania, natłoku informacji, ale nie widzę nikogo, kto by stwierdził, że sprawia mu przyjemność słuchanie tego utworu. Dobra, wrócę do początku i odniosę się też do zalet albumu. Początek składa się z podobnego zabiegu, ale da się go jeszcze znieść. Po wstępie przechodzimy do "False Flag Flying". Stosunkowo szybki początek, w którym zespół w utworze wytraca prędkość by przejść do wolnych - średnich prędkoś-
ci. Czego nie można odmówić temu utworowi, to - to, że często zmienia swoje tempo. A właśnie, zapomniałem wspomnieć o samym zespole. Kojarzycie "Eyes of Tomorrow"? Myślę, że część, która jest bardziej w technicznym thrashu, to tak. Tak, to jest ten zespół! Nie robię sobie z was jaj. Ten sam, który pozwał Dr. Dre za nazwę swojego wydawnictwa. "There is Something Wrong" odnosi się bardziej do ich początków, choć też bym nie powiedział, że W jednoznaczny sposób. Sam album dla mnie brzmi jak nowoczesny metal zmieszany z punkiem i masą wstawek dźwiękowych. Jest dużo szeptania, dużo krzyków, ogólnie wokalnie album jest zróżnicowany. Tekstowo i tematycznie jest mniej - bardziej odnosi się do społeczeństwa, teorii konspiracyjnych i polityki per se. Zespół zaznacza ważność posiadania własnej opinii, własnej wartości. Porusza śliskie tematy i zadaje pytania na temat teorii spiskowych. Informuje o pewnych ostrzejszych rozwiązaniach. Lirycznie składa się między innymi z wyliczeń. Jeśli miałbym porównać ten album do czegoś, to myślę, że może kojarzyć się ztwórczością Ministry albo z okolicami "Grin" i kompilacji z roku 1990 zespołu Coroner. W sumie "Smash Reset Control" na wstępie brzmi jak coś inspirowanego The Prodigy. Ogólnie, sam ten utwór brzmi jak coś granego przez zespoły crossoverowe. Wydaje mi się, że zespół trochę przesadził z wstępami, i część z nich nie dopracował, co widać np. na przejściu pomiędzy "Gaslight" i "A Handful of Dynamite". To wyciszenie instrumentów, tak trochę mi nie pasuje, ale zgaduje, że miało to na celu stworzenie pewnego suspensu. Jak dla mnie to się nie udało. Co do "A Handful of Dynamite", to wstęp kojarzy mi się z reklamą 5 Gum. Brzmienie? Gitary spoko, bas też, perkusja też ujdzie… ale nie, nie, neien ie nein eine ien expulsio nwypie hdala j. "Can You Feel It Not"? Nie oceniam - nie jestem po prostu w stanie tego rzetelnie ocenić. Aftermath zrobił album, który w pewnych momentach jest oryginalny, ale te momenty często bywają irytujące. Ten album jak dla mnie za dużo czasu poświęca zapychaczom, które w większości nie zostały wystarczająco przyzwoicie zrobione i jak dla mnie tu jest główny problem tego albumu. Myślę że reszta płyty jest w porywach od znośna do dobra, aż czasami świetna, jak chociażby "Smash Reset Control". Komu to polecam? Fanom metalu alternaty-
wnego (z elementami thrashu). Jacek Woźniak
Alcatrazz - Parole Denied - Tokyo 2017 2018 Frontiers
Tego akurat się nie spodziewałem. Graham Bonnet od kilku lat udanie działa pod szyldem Graham Bonnet Band, więc nie sądziłem, że będzie chciało mu się wrócić do marki Alcatrazz. A tu proszę, mamy odrodzenie zespołu w wersji koncertowej. Całe wydarzenie odbyło się w marcu 2017 roku w Tokyo. W przedsięwzięciu wziął udział nie tylko Bonnet ale także basista Gary Shea i klawiszowiec Jimmy Waldo. Obaj z oryginalnego składu tej kapeli. Wspomagali ich muzycy ówczesnego składu zespołu Grahama Bonneta, gitarzysta Conrado Pesinato i perkusista Mark Benquechea. No i co tu się dużo rozpisywać wyszło im wyśmienicie. Panowie zrobili tracklistę ze swoich trzech albumów studyjnych. Najwięcej - bo pięć - znalazło sie utworów z debiutu, "No Parole from Rock 'n' Roll", zaś po trzy dołożono z "Disturbing the Peace" i "Dangerous Games". W tym "Night of the Shooting Star", która posłużyła jako intro, a swego czasu zamykała ich ostatni album "Dangerous Games". No cóż, myślę, że znów ktoś mocno zazdrości "skośnookim skurczybykom", którzy, a to mają zarąbiste wydania płyt, nieosiągalne bonusy, czy też wyjątkowe koncerty. To ostatnie jest wytłumaczalne, bowiem nigdzie indziej tylko w Japonii - tak mocno doceniają takie zespoły jak Alcatrazz. A na samym koncercie zagadało wszystko, instrumenty brzmią soczyście, głos Bonneta ciągle znakomity, a przecież facet przekroczył siedemdziesiątkę. Po prostu jeszcze nie słyszałem w takiej jakości nagrań Alcatrazz. Wiem, że nagrania "live" zawsze poddawane są studyjnej obróbce, ale ufam, że w tym wypadku nie było zbyt dużej ingerencji. A za dowód może służyć "teledysk" z próby do megahitu "Hiroshima Mon Amour", który jako dodatek znalazł sie na dysku DVD. No właśnie, "Parole Denied - Tokyo 2017" zawiera dwie wersje tego samego wydarzenia. Jest wersja audio i wersja wideo. Swego czasu preferowałem wszystko co audio, tym razem nie mam faworyta, bowiem równie dobrze ogląda mi się obrazki, a nie zastosowaniu tu jakiejś wyszukanej techniki. Jednak to nie wszystkie niespodzianki z tego wydawnictwa,
bowiem dołączony jest jeszcze trzeci dysk (audio) zatytułowany "Unheard Evidence: Demos And Rarities". Znalazły się na nim wersje demo ośmiu utworów, które zarejestrowane były głównie w roku 1985. Nie znaczy, że są to słabej jakości nagrania, niedopieszczone ale wystarczająco dobre, które z pewnością zadowolą fanów zespołu. Także "Parole Denied - Tokyo 2017" to wyśmienita pozycja dla wielbicieli, hard rocka, hard'n' heavy i klasycznego heavy metalu. Mus także dla fanów Alcatrazz. Znakomite uzupełnienie dyskografii tej kapeli. A z tego co można się zorientować, jest szansa, że nie będzie w niej to ostatni akcent. (5) \m/\m/
Althea - The Art Of Trees 2018 Sliptrick
Ostatnimi czasy przepis na progresywny metal jest dość prosty. Standardowo miesza się wpływy progresywnego metalu z elementami progresywnego rocka i mamy współczesny progresywny produkt. Jedne zespoły przechylają szalę na stronę metalu, inne na stronę rocka. A, że w wypadku muzyki progresywnej możliwości interpretacji jest wręcz nieograniczona, to muzycy, którzy obdarzeni są większą ilością talentu, zawsze potrafią wyczarować kawał wyśmienitej muzyki. Nie inaczej jest z włoskimi muzykami z Althea. O dziwo nie jest to młody zespół, bowiem jego początki sięgają roku 1998. Przez te lata nagrali cztery dema oraz dwa pełne albumy, wydane własnym sumptem. Wręcz jestem pewien, że niewielu miało szczęście je usłyszeć. "The Art Of Trees" jest pierwszym krążkiem opublikowanym przez wytwórnię. To doświadczenie, które zespól zgromadził przez te dwadzieścia lat słyszane jest praktycznie w każdej nucie zawartej na tej plycie. W uszy przede wszystkim rzuca się znakomite zestawienie ambitnego heavy metalu i rocka. Progresywne zespoły uwielbiają wszelkie dysonanse, nie inaczej jest w wypadku Althea. Obok elementów dynamicznych, mocnych, żywiołowych egzystują te melancholijne, natchnione i melodyjne. Słuchając płyty ma się jednak wrażenie, że muzycy większy nacisk położyli na te spokojniejsze muzyczne fragmenty. Nie dziwię się takiemu wyborowi, bo innym atutem tego zespołu są znakomite melodie. Myślę, że w tym względzie Włosi zachwycą bardzo wielu odbiorców. Kapela ujmuje fanów
również bogactwem pomysłów i ich czytelnością, mimo złożoności całokształtu. Na tym tle kompozycje wydają się świetnie napisane. Obojętnie czy utwór ma trzy czy dziewięć minut, ma się wrażenie, że ma się do czynienia z zwykłą piosenką. Każdy z instrumentów ma niesamowicie dobrane brzmienie, dzięki czemu są bardzo wyraziste. Te walory podkreślane są również znakomitym wykonaniem. A przecież Włosi nie opierają muzyki tylko na konfrontacji metalu i rocka a wplatają w swoje dokonania elementy, grania technicznego, muzycznej awangardy, lekkiej nowoczesności czy też delikatnych wpływów jazzu. Niebagatelną rolę na "The Art Of Trees" odgrywa wokalista Alessio Accardo, który obdarzony jest znakomitym, dobrze osadzonym głosem ale z łatwością eksponującym wszelkie atuty delikatności. Nie wiem czy jeszcze pamiętacie taką niemiecką kapele Dreamscape i ich wokalistę Hubi Meisela, to właśnie z nim dość często kojarzy mi się Alessio. Cały album słucha się z duża przyjemnością, każda z kompozycji mimo oczywistych różnic gwarantuje najwyższej jakości doznań. Mam nadzieję, że fani progresu ulegną podobnym wrażeniom. Niemniej, mnie najbardziej podobają się kompozycje, w których przeważają ogromne atmosferyczne przestrzenie wspierane przez wyjątkowe melodie, gdzie urok śpiewu przekracza kolejne granice wrażliwości. Są to dla mnie kawałki "Today" oraz "The Shade". Ten drugi dodatkowo wspierany jest delikatnymi jazzowymi brzmieniami fortepianu oraz niesamowitym solem na saksofonie. Cała oprawa, czyli aranżacje, brzmienia, produkcja, grafika równie dobrze komponują się co muzyka, dzięki czemu o "The Art Of Trees" powiedzieć, że to dobre wydawnictwo. Może znajdą się tacy, co będą niezadowoleni zbyt małego wykorzystania dynamicznych stricte metalowych aranżacji, jednak w mojej opinii Włosi zaprezentowali się optymalnie i w ich wypadku chciałbym usłyszeć więcej podobnej muzyki. Już o tym wspominałem, ale liczę, że inni zwolennicy progresywnego grania podzielą moja opinie co do Althea i ich "The Art Of Trees" (5) \m/\m/ Amon Amarth - Berserker 2019 Columbia/Metal Blade
Amon Amarth to już zespół instytucja. Co prawda fani staroszkolnego czy ekstremalnego death metalu niezbyt go cenią, trudno jednak nie dostrzec wpływu szwedzkiego kwintetu na bardziej melodyjną odmianę metalu śmierci. W tym Johan Hegg i spółka są bez dwóch zdań prawdziwymi mistrzami, z godną podziwu regularnością wydając kolejne albumy. "Berserker" jest już jedenasty z kolei i na pe-
wno wstydu swoim twórcom nie przynosi, będąc jednym z ich lepszych dokonań w ostatnich latach. I chociaż nie ma tu mowy o bitewnym szale tytułowego wojownika czy poziomie przełomowych dla formacji płyt "The Avenger", "The Crusher" czy "Versus The World", to oparty na nordyckich legendach melodyjny death metal Amon Amarth wciąż robi wrażenie. Delikatny wstęp do "Fafner's Gold" jest oczywiście zmyłką, bo szybko uderza konkretny riff, a cała kompozycja rozwija się w stronę szybkiego, ostrego, ale też całkiem melodyjnego grania. Jeszcze bardziej przebojowy jest "Crack The Sky", w kategoriach zespołu murowany hit, który może też zainteresować słuchaczy spoza metalowego kręgu. Chwytliwości nie brakuje też "When Once Again We Can Set Our Sails", mającemu sporo z zadziorności tradycyjnego metalu lat 80. czy "Wings Of Eagles", jednak najciekawsze wydają mi się te mniej oczywiste utwory. Już "Valkyria" wieńczy fortepianowe outro, ale instrumenty klawiszowe w pełnej krasie rozbrzmiewają dopiero w finałowym "Into The Dark": najdłuższej na płycie, trwającej blisko siedem minut, mocarnej kompozycji o epicko-symfonicznym rozmachu i syntezatorowo-fortepianową kodą. Johan Hegg też nie jest tu do końca sobą, bo jego grobowy growling nabiera momentami blackowej intensywności wściekłego skrzeku; intensywność perkusyjnych partii też może się podobać. Mrok i melancholia stanowią też o sile "The Berserker At Stamford Bridge", chociaż od strony muzycznej to zdecydowanie bardziej tradycyjna kompozycja. Zespół z powodzeniem wraca też do swych początków, proponując ultraszybki "Skoll And Hati" czy zróżnicowany "Shield Wall", a starych fanów na pewno zachwyci też "Ironside", kompozycja z z jednej strony pełna patosu, wzbogacona partiami chóralnymi czy całkiem melodyjną deklamacją Hegga, ale też odpowiednio intensywna i pełna mocy. I chociaż osobiście wolałbym, żeby "Berserker" trwał nieco krócej - blisko godzina nawet dość melodyjnego death metalu to jednak pewna przesada - to i tak uważam ten album za godny polecenia. (4,5) Wojciech Chamryk Anguish Force - Chapter 7 2018 Dawn Of Sadness
Po personalnych roszadach przed pięciu laty (powrót dawnego gita-
RECENZJE
129
rzysty Luck'a AZ, nowi w składzie wokalista Kinnall i perkusista Pemmel) i powrotnej EPki "Shark Attack" Anguish Force uderzył z pełną mocą. "Chapter 7" to bez wątpienia jeden z najlepszych albumów w obszernej już dyskografii włoskiej formacji: heavy/power/ speed ostry niczym brzytwa maniaka w jakimś mrocznym zaułku, surowy i bezkompromisowy. Kinnall świetnie wpasował się w stylistykę i brzmienie zespołu, dodając poszczególnym utworom agresywności (świetny "Karma's Revenge", równie ostry "The Other 11 September"). Radzi sobie też jednak w długiej, trwającej blisko 10 minut i zasadniczo balladowej kompozycji "So It Was", która rozpędza się dopiero w końcówce. Kolejne mocne punkty to "Under The Streets", numer niczym z lat 80. czy szaleńczy, niespełna trzyminutowy "Waiting For The Call"; świetnie brzmi też cover Thor "Thunder In The Thundra", kolejny klasyk w dobrym wykonaniu w wydaniu Anguish Force, po numerach Grave Digger, Black Sabbath czy Grim Reaper. (5) Wojciech Chamryk
The Law" czy "Metal Heart". Niemniej cały album, niezmiennie słucham z ekscytacją i bez wyraźnego znudzenia, więc musi być coś na rzeczy. W pierwszym etapie próbowałem ustalić co to może być ale poddałem się. Każdy kawałek to praktycznie archetyp heavy metalu, dynamiczny, ekscytujący, motoryczny, z świetnymi riffami i solówkami, nośnymi melodiami, zaśpiewanymi przez ostry charakterystyczny rockowy głos. Na dodatek świetnie wykonany, w spółczesnej oprawie, bez wysilania się na oldschoolowe brzmienie. A nad tym wszystkim króluje wręcz szczeniacka pasja, a przecież zespól swoją działalność rozpoczął w 1981 roku. I w sumie, to chyba tajemnica tego krążka, bowiem Japończycy postawili na to, co leży u podstaw klasycznego heavy metalu, na wigor, temperament, witalność, zaciętość itd. Po prostu "Nucleus" trzeba włączyć i słuchać, i albo was ta muza porwie albo nie. Nie ma nic więcej do rozważania. Chociaż mnie od pierwszego przesłuchania dręczyło pytanie. Czy to zestawienie utworów to faktycznie najlepszy zbiór z ostatnich prawie dwóch dekad? Czy też, to tylko część dobra, które ukrywa się na nieznanych mi albumach Anthem. Temat bardzo obszerny ale chyba wart rozważenia i zgłębienia wiedzy. Tym bardziej, że do głównego wydawnictwa dołączony jest też zapis koncertu w ramach trasy "Gypsy Ways 30th Anniversary Special", który w równie udany sposób prezentuje aktualną formę zespołu. Generalnie zahaczcie o ten krążek. (5) \m/\m/
Anthem - Nucleus 2019 Nuclear Blast
Dość niedawno samuraje z Anthem odwiedzili naszych zachodnich sąsiadów zahaczając o kultowy festiwal Keep It True. Z tej okazji Nuclear Blast postanowiło przypomnieć o Japończykach, wydając album "Nucleus". Nie jest to typowy krążek, bowiem jest to zbiór utworów - głównie z lat dwutysięcznych - nagranych aktualnie w spółczesnym składzie. Niestety jest to w ogóle nieznany przeze mnie rozdział Anthem, z tym większą pazernością rzuciłem się na odsłuch samej płyty. No i przepadłem, a trochę to dziwne, bo muzyka zebrana na tym dysku, to nic szczególnego. Jest to po prostu typowy, wzorcowy heavy metal, którego przez dekady nie szczędziła nam scena. Owszem jest zagrany w ramach koncepcji wypracowanych przez ten zespól, jednak nie ma niczego, co by mogło konkurować z takimi "Breaking
130
RECENZJE
Ascheregen - Untot 2019 Pure Underground
Ponoć debiutancki album tego niemieckiego zespołu był długo oczekiwany. Być może w ojczyźnie Ascheregen mają jakichś fanów i oni nie mogli już doczekać się premiery "Untot", ale mnie zawartość tego krążka najzwyczajniej w świecie przeraziła. Nie, nie dlatego, że to jakiś muzyczny horror, majstersztyk na miarę najlepszych płyt Kinga Diamonda, czy coś w tym stylu - ta płyta jest tak przeraźliwie słaba, że można zwątpić w poczytalność/sprawność umysłową osób odpowiedzialnych za jej wydanie. Niemiecki metal już od wczesnych lat 80. miał bowiem tendencję do popadania w banał, a obok zespołów świetnych czy wręcz pionierskich egzystowały tam również po-
zbawione jakiegokolwiek talentu amatorskie grupy i klony światowych gwiazd. Ascheregen pasuje do nich doskonale - dziwię się, co robi w składzie tego zespołu świetny gitarzysta Andreas Püschel, znany choćby z Asgard czy Hammerschmitt. Sola są więc na "Untot" doskonałe, chociaż nie brakuje w nich ewidentnych zapożyczeń ze stylu Randy'ego Rhoadsa, ale cała reszta to jakieś koszmarne popłuczyny. Tradycyjny heavy, hard rock, brutalniejsze granie, nawet jakiś disco metal - parodia to mało powiedziane. Wyśpiewuje to wszystko dwoje wokalistów, z których Lilith Frost jest nieco lepsza, ale tylko w hermetycznym świecie Ascheregen. Zespół kilkakrotnie próbuje też zrobić ze słuchacza idiotę, podsuwając mu "Poison" Alice'a Coopera jako "Untot" czy "Mr. Crowley" Ozzy'ego Osbourne'a jako "Hey Christina", ale jednocześnie sam definiuje się idealnie tytułem ostatniej kompozycji "Ich Bin Nicht" - całość na (0).
Astral Doors, mianowicie niezwykle melodyjne refreny, które pojawiają się niemalże w każdym utworze. Panowie starają się także w pewien sposób odświeżyć swój styl. Wprowadzili oni więcej partii instrumentów klawiszowych, które niekiedy tworzą tylko tło (trochę złowieszczy utwór tytułowy), a gdzie indziej ich partie są motywem przewodnim jak w "Concrete Heart". Swoją drogą ten utwór ma w sobie sporo z ducha AOR i muzyki popularnej lat osiemdziesiątych. Grupa pokusiła się także o nieco dłuższe formy chociażby w epickim, pełnym zmian tempa utworze "Marathon". Dostajemy także klimatyczną, chociaż trochę niepokojącą balladę "Forgive Me Father", która swym na myśl przywodzi późniejsze solowe nagrania Bruce'a Dickinsona. Zatem "Worship Or Die" jest albumem, na którym każdy znajdzie coś dla siebie, a słuchanie go w całości będzie nie mniejszą przyjemnością. (5)
Wojciech Chamryk
Bartek Kuczak
Astral Doors - Worship Or Die
Asylum Pyre - N°4
2019 Metalville
2019 M&O Music
Czcij albo umieraj! Brzmi złowieszczo, co nie. Można sobie tylko wyobrazić różnej maści inkwizytorów z tym hasłem na ustach. Aż strach pomyśleć, że dziś w XXI wieku taka wizja jest jak najbardziej realna. Ale dość dygresji, wróćmy do tematu. "Worship Or Die" - takim oto niezbyt milusim tytułem chłopaki z Astral Doors ochrzcili swe dziewiąte dziecko. Muzyczna zawartość tego krążka to, jak w przypadku wszystkich poprzednich dokonań grupy, ciekawa fuzja heavy oraz power metalu przepełnionego melodiami, a jednocześnie niepozbawionego mocy. Znakiem firmowym grupy od lat jest niesamowity i charakterystyczny głos Nilsa Patrika Johanssona, nadający utworom odpowiedni charakter, który czasem może być złowieszczy, a czasem wręcz kabaretowy. Na nowym albumie Szwedów dostajemy porcję muzyki, która z jednej strony jest zróżnicowana, z drugiej zaś nie sposób stwierdzić, że brakuje jej spójności. Jest wręcz przeciwnie. Nie ma tu właściwie słabych utworów. Wysoki poziom towarzyszy nam już od pierwszego utworu "Night Of The Hunter", który idealnie wprowadza nas w muzyczną podróż z Patrikiem i kumplami przez "Worship Or Die". Mamy tu to, co jest głównym plusem grania
Asylum Pyre to założony w 2006r. we Francji przez gitarzystę Johanna Cadota zespół grający modern power metal. Na ich czwartym albumie "N°4", który ukazał się 26 kwietnia 2019r., możemy usłyszeć nowy nabytek grupy w postaci charyzmatycznej wokalistki Ombeline "Oxy" Duprat. Stałym elementem ich twórczości pozostało jednak połączenie ostrych gitar i perkusji z elektroniką. Kołysankowo-demoniczny wstęp w postaci "Lullaby For The Clairvoyants" przechodzi nam płynnie w "One Day", gdzie możemy usłyszeć znakomitą wokalną współpracę i harmonię między Oxy i Johannem. Artystka rzeczywiście wnosi do kapeli nowego kolorytu i udowadnia dojrzałość grupy - nie są to tylko przechwałki bez pokrycia. Do "Sex, Drugs and Scars" Asylum Pyre zaprosiło Yannisa Papadopoulosa z Beast in Black. Kawałek jest dynamiczny i naprawdę udany, lecz potencjał utalentowanego wokalisty nie został tu w pełni wykorzystany został on sprowadzony jedynie do tła głosowego dla Oxy. Przynajmniej mamy tu świetne gitarowe solo i elektroniczne smaczki. "Lady Ivy" to z kolei jeden z najostrzejszych kawałków na krążku, w którym Oxy pokazuje nam się z demonicznej strony w towarzystwie
prawdziwego męskiego ryku. Dodatkowo gitarzyści solidnie dają tu do pieca! W "On First Earth" w wokalu Oxy słychać pewne inspiracje Sharon Den Adel z Within Temptation, lecz brakuje jej subtelności holenderskiej artystki. Sam kawałek dzięki wokalom Johanna jest zaś nieco mocniejszy niż twórczość ikon metalu symfonicznego z Niderlandów. W "Dearth" mamy bardzo ciekawą warstwę melodyczną, łączącą klasyczną metalową nutę z nowoczesnymi rozwiązaniami dźwiękowymi. Przy tym w finale wybucha prawdziwy wulkan wokalnej energii pary Oxy - Johann. "Into The Wild" ma z kolei najbardziej chwytliwy refren ze wszystkich kawałków na "N°4" i śmiało można go nazwać najlepszym z krążka. "MCQ Drama" to prawdziwe zaskoczenie - muzyczka rodem ze starej Motoroli (a momentami i jakieś etniczne okrzyki) na tle ostrej gitarowej nawalanki, a przy tym Oxy bawi się tu swoimi wokalnymi możliwościami. I brzmi to, o dziwo, naprawdę super! W "Borderline" również mamy ciekawe muzyczne ujęcie, bo znalazły się tu i przerobione elektronicznie głosy, i ostry metal z prawdziwego zdarzenia. Zespół nie boi się eksperymentować, a przy tym wychodzi z tych eksperymentów obronną ręką. "The Right To Pain" to przede wszystkim popis umiejętności perkusisty Thomasa Calegariego i niezwykle utalentowanych gitarzystów zespołu, "The Broken Frame" zaskakuje ciekawymi muzycznymi przejściami, a końcowe "The Cemetery Road" z okrzykami i siarczystymi riffami stanowi znakomite energetyczne podsumowanie całego krążka. Do tego jeszcze ciekawostka: kawałek niby się kończy, aby po kilkunastosekundowej przerwie jeszcze nie chwilę powrócić. Finał z przytupem i niespodzianką! To, co najbardziej może się podobać w Asylum Pyre, to ich zabawa gatunkiem - wprowadzają ciekawe dodatki, które z pozoru absurdalne naprawdę pasują do całości. Zespół ma świeże spojrzenie na muzykę, a płytą "N°4" pokazuje, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa w świecie power metalu. (5,5) Marek Teler Authority - Acantha 2018 Self-Released
"Acantha" jest długogrającym debiutem kieleckiej formacji Authority, grającej coś pomiędzy metalem a bardziej konwencjonalnym rockiem. Zespół tworzą doświadczeni muzycy i to słychać, bo poszczególne kompozycje są urozmaicone, a ich aranżacje starannie dopracowane. Podstawą są zwykle mocarne, metalowe riffy i dynamiczna sekcja rytmiczna - w surowym, stopniowo rozpędzającym się niemal do blastu "Obrazie mój"
jest pod tym względem najbardziej intensywnie. Ale i w innych utworach nie brakuje mocy, tak jak choćby w "Bellum", opartym na surowym riffie, który mógłby wyjść spod ręki samego Tony'ego Iom mi'ego, ale też z odniesieniami do grunge. Czasem robi się bardziej punkowo ("Smak"), gdzie indziej na plan pierwszy wysuwa się wyrazisty groove nowocześniej pojmowanego metalu ("Jarzmo"), albo też melodyjniejsza odmiana rocka ("Acantha", "Przebudzenie"). Głos Huberta "Bercika" Lemiechy pasuje do tych wszystkich zmian, jednak według mnie wokalista najciekawiej wypada w tych najbardziej agresywnych, zadziornych partiach, jak w "Faerie" - niższa, czystsza barwa, prezentowana choćby w "Wodospadach", nie jest już tak wiarygodna. Nie do końca przekonuje mnie też bonusowa wersja "Obrazie mój" z gościnnym udziałem Michała "Karaza" Krysińskiego i Filipa "Icemana" Goldy, do której dodano rapowaną partię - że jak Kielce, to bez tego się nie obędzie? Warto też jednak docenić mroczną warstwę liryczną płyty (autorem tekstów jest Sebastian Serwilski), jej brzmienie (wspomniany Iceman) oraz oprawę graficzną efektownego digipacka (Michał Glita), bo to wszystko dopełnia, albo stanowi o sile urozmaiconej muzyki Authority. (4,5)
trozza. Nic więc dziwnego, że poszczególne utwory z "Moonglow" pod względem wokalnym to poziom najwyższy, a i warstwa instrumentalna też potwierdza ogromny potencjał i możliwości Tobiasa. Na pierwszy ogień idzie jeden z najlepszych utworów na płycie "Ghost In The Moon", niemal dziesięciominutowy majstersztyk o symfonicznym rozmachu, coś na styku Meat Loaf/Magnum/Edguy. Równie efektowny jest jeszcze dłuższy "The Raven Child", co ciekawe jeden z singlowych utworów promujących album, rozwijający się od ballady do mocnego przyspieszenia z wokalnym duetem. Potencjalnych przebojów w pełnym tego słowa znaczeniu na "Moonglow" też zresztą nie brakuje - wystarczy wymienić tylko "Starlight", "Lavender" czy dynamiczny "Book Of Shallows", a mamy tu jeszcze przecież murowany hit sprzed lat, cover Michaela Sembello "Maniac", znany z filmu "Flashdance", chociaż akurat w tym utworze według mnie Sammet przedobrzył, za bardzo idąc w stronę popu, takiego akurat dla streamingowych słuchaczy. Są tu też jednak i mocniejsze numery, jak powerowy "Requiem For A Dream" czy surowy, dobarwiony elektroniką "Alchemy", a i balladowy "Invincible" czy kojarzący się z dokonaniami Mike'a Oldfielda utwór tytułowy, też singlowy i opatrzony teledyskiem, również są niczego sobie. Piękna płyta, warta: (5). Wojciech Chamryk
Wojciech Chamryk
Bat - Axestasy 2019 Hells Headbangers
Avantasia - Moonglow 2019 Nuclear Blast
To miał być jednorazowy projekt lidera Edguy Tobiasa Sammeta, ale powodzenie obu części "The Metal Opera" sprawiło, że Avantasia już od kilkunastu lat funkcjonuje w miarę regularnie, a "Moonglow" to już ósmy album w jej dorobku. Lidera zawsze wspiera przy ich powstawaniu nader zacne grono gwiazd. Na najnowszej płycie są to ponownie Jorn Lande i Bob Catley, śpiewa też rzecz jasna sam Sammet, ale poza nimi można też usłyszeć takich tuzów metalowej wokalistyki jak: Michael Kiske, Geoff Tate, Hansi Kürsch, Eric Martin, Ronnie Atkins; swoje robią też Candice Night i Mille Pe-
"Axestasy" jest stosunkowo krótką EPką, 15 minut złożone z 5. utworów i jednego intra ("Slash of The Blade"). W większości jest to również muzyka bezpośrednia i oparta na stylistyce rock oraz speed/heavy metal. To chyba można już usłyszeć w pierwszych taktach "Wild Fever", które w całości brzmi jak Motörhead zmieszane z Budgie. Bardziej punkowo/ speedowe podejście zespół pokazuje na bezpośrednim "Long Live the Lewd" czy "Ritual Fool". Jednak poza szybszymi tempami mamy także te wolniejsze, reprezentowane przez "ICE" czy w mniejszym stopniu przez "Axestasy" (utwór jest dynamiczny). Ten utwór i "Slash of the Blade", jak i "Ritual Fool" zawierają w sobie dodatkowe sample muzyczne, odpowiednio odpowiadające odgłosom łamiącego się lodu, chó-
rom i grze syntezatorów. Jeśli chodzi o tematykę, to opowieści z pogranicza grozy ("Axestasy"), wariacja na temat zimy ("ICE"), odniesienie się do zespołów używających pewnego środku przekazu ("Ritual Fool"), seksualności per se ("Axestasy") oraz o sile ("Long Live the Lewd" oraz "Wild Fever"). Sekcja kompozycji w większości jest prosta, co pasuje do muzyki zespołu. Brzmienie na "Axestasy" jest bardziej staroszkolne, stosunkowo klarowne. Być może w pewnych miejscach nieostre ale zasadniczo pasuje. Dynamika na albumie jest całkiem dobra, choć w pewnych miejscach czuć powtarzalność względem albumu per se, jak i gatunku, w którym jest osadzona ta muzyka. Ocena? Nie oceniam, kieruję na bandcampa zespołu. Ulubione utwory? "Ritual Fool" oraz "Wild Fever". Jacek Woźniak
Battle Beast - No More Hollywood Endings 2019 Nuclear Blast
Battle Beast to założony w 2005r. fiński zespół heavymetalowy z charyzmatyczną Noorą Louhimo na wokalu. 22 marca 2019r. nakładem Nuclear Blast Records ukazał się ich piąty już album długogrający "No More Hollywood Endings", który promuje utwór o tym samym tytule. Jak zwykle nie brakuje tu ostrych, dynamicznych i energetycznych kawałków. Album otwiera utwór "Unbroken", w którym Noora już na wstępie pokazuje, że wie jak porządnie dać wokalnie do pieca. Tytułowe "No More Hollywood Endings" ze smyczkowym wstępem stopniowo się rozkręca, aby mocniej uderzyć w chwytliwym refrenie. Bardzo interesująca warstwa melodyczna i liryczna czynią z tego kawałka znakomity wybór na singla. Po pełnym emocji "Eden", w którym Noora wnosi się na wokalne wyżyny, tempo znów przyśpiesza w pełnym siarczystych gitarowych riffów i mocnych perkusyjnych uderzeń "Unfairy Tales". Było diabolicznie, było groźnie, a w "Endless Summer" jest całkiem wesoło - kapela prezentuje się tutaj w lżejszym rockowym repertuarze i świetnie sobie w nim radzi. "Lżejszym" nie oznacza tu jednak całkowitej rezygnacji z mocnego uderzenia, na które również jest tu miejsce. W "The Hero" Noorze towarzyszą okrzyki basisty Eero Sipili, który moim zdaniem powinien mocniej zaakcentować swoją obecność w tym utworze. Noora zaskakuje tu swo-
RECENZJE
131
Blind Guardian - Tokyo Tales/ The Forgotten Tales/ Live Być może to ostatnia część z serii reedycji Nuclear Blast albumów Blind Guardian w zestawie których jest płyta oryginalna i na nowo zmiksowana. Do rąk fanów tym razem trafiają koncertówki "Tokyo Tales" z roku 1993 i "Live" z roku 2003 oraz kompilacja "The Forgotten Tales" z roku 1996. Bodajże przy promocji ostatniego wydawnictwa koncertowego na nośnikach audio i wideo "Live Beyond the Spheres" (2017), któryś z muzyków powiedział m/w tak: "Na każdym naszym koncercie dzieje się coś - nazwijmy to magią - co przyprawia nas o dreszcze. Jesteśmy niezmiernie szczęśliwi, kiedy ludzie śpiewają razem z nami, dobrze się bawią i uradowani wracają do domów". Doskonale o tym wiedzą wszyscy ci, co mienią się fanami Bardów i którzy choć raz byli na koncercie Blind Guardian. Wielkim sentymentem darzę pierwszy album "na żywo", "Tokyo Tales", który do tej pory zdaje się być bardzo zwarty, konkretny i ze zbiorem niesamowitej muzyki, z "Valhallą" na czele. A dowodem do tej tezy niech będzie to, że połowa zawartości "tokijskich opowieści" (chodzi o tytuły) znalazła się później na podwójnym zestawie "Live", które ukazało się dekadę później. Obecne wydanie "Tokyo Tales" wyróżnia tym, oprócz wspomnianego dysku oryginalnego i remasterowanego, że ma dodatkowe nagranie w postaci "Lord of the Rings". Niewiele znacząca zmiana ale w sumie cieszy. "Live" w porównaniu z "Opowieści z Tokio" to potężne wydawnictwo, przynajmniej dwa razy większe. Dla wielbicieli Strażników to żadna przeszkoda, a raczej wypasiona uczta, na której i tak zabrakło miejsca na niektóre kompozycje. Koncertówka nagrana jest gdzieś po wydaniu "A Night at the Opera", nawet bodajże dwa nagra-
nia z tej płyty znalazło się w repertuarze "Live". Ale przecież wcześniej opublikowano bardzo ważne dla zespołu "Imaginations from the Other Side" i "Nightfall in Middle-Earth", więc siłą rzeczy repertuar zyskał na jakości. A i tak nie mogło obejść się bez "Valhalli", a i "The Bard's Song - In The Forest" został cudnie wykonany z publiką. No i jak ktoś chciał się przekonać o tej magii, wspólnych śpiewach, no to i ma. Jak już wspominałem wyróżnikiem tej serii reedycji są podwójne dyski (oryginał i remaster) tym razem, w wypadku "Live" są tylko remasterowane nagrania. "The Forgotten Tales" to tylko składanka ale od samego początku bardzo mi się podobała. Głownie skupiła covery oraz trochę innych wersji autorskich utworów zespołu. No i sam początek jest niesamowity. "Mr. Sadman" (cover Chordettes) i "Surfin' USA" (cover The Beach Boys) robią piorunujące wrażenie. One i inne przeróbki powodują, że ten krążek słucha się na dużym luzie. Może dlatego tak mi się podoba zawartość tego wydawnictwa. Poza tym nowa wersja "The Forgotten Tales" jest znowu powiększona o kolejne nagrania m.in o "In A Gadda Da Vida" Iron Batterfly i "You're the Voice" Johna Farnhama, także w tej chwili to potężny zbiór ciekawostek zebrany na jednym dysku. Co tu dużo pisać, pewnie każdy niepoprawny fan Blind Guardian ma już te wydania u siebie na półce. Mnie jednak ciekawi czy dział handlowy Nuclear Blast pójdzie dalej i w sumie stosunkowo niedawno wydane albumy "A Twist in the Myth", "At the Edge of Time" i "Beyond the Red Mirror" też wypuści w tej formule, co do tej pory omówione wydawnictwa.
im niemal growlowym wokalem, a towarzyszy jej ostre perkusyjnogitarowe uderzenie. Ta niesamowita dziewczyna nie próżnuje i w "Piece of Me" swoim metalowym rykiem przyprawia o ciarki. Rytmiczne "I Wish" można śmiało określić mianem "rytmicznej ballady z pazurem", w której głos Noory wzrusza i chwyta za serce, nie odbiegając jednak całkowicie od mocnego klimatu krążka. Właśnie w takich kawałkach artystka może w pełni zaprezentować swój wokalny kunszt - to jeden z najlepszych utworów z płyty! Najdłuższa kompozycja "Raise Your Fists" pełna jest ciekawych smaczków w postaci muzycznych przejść i efektów dźwiękowych, a "The Golden Horde" świetnych gitarowych i keyboardowych solówek oraz wojennego dźwiękowego tła. Zakończenie w postaci "World on Fire" jest świetnym podsumowaniem, gdyż płynnie rozpędza się z każdą minutą, by w finale osiągnąć kulminację energii. Naprawdę płonie tu ogień! Battle Beast już od lat konsekwentnie budują swoje pozycję na rynku muzyki metalowej i "No More Hollywood Endings" nie odbiega poziomem od poprzednich krążków, a nawet w pewien sposób je przewyższa. Każdy kawałek jest świetnie dopracowany, członkowie kapeli to profesjonaliści, a Noora wokalnie po prostu zachwyca. Nowa płyta Battle Beast jest więc zdecydowanie godna polecenia, a ja już czekam na krążek numer sześć. (5,5) Marek Teler
\m/\m/
Beast In Black - From Hell With Love 2019 Nuclear Blast
Potocznie mówi się, że Niemcy uwielbiają soczyste, dosadne i mało wyrafinowane dowcipy. Właśnie w tej kategorii trzeba traktować promowanie takiego zespołu jak Beast In Black. Inaczej tego nie mogę wytłumaczyć. Muzyka Finów to przede wszystkim mieszanka melodyjnego power metalu w stylu Sonata Arctica z symfoniką zbliżoną do dokonań chociażby Nightwish. Jest to mikstura nie odkrywcza ale solidna. Jednak bardziej to moje mniemanie, bowiem nie bardzo chciało mi się zagłębiać się w ten temat. Zaś przyczyna takiego podejścia leży w jednym acz bardzo ważnym dla zespołu aspekcie. Finowie wymyślili sobie, że połączą melodyjny power metal z muzyką pop, dance, disco itd. Jest to w miarę oryginalny po-
132
RECENZJE
mysł, gdyż nikt do tej pory nie wykorzystał go aż na taką skalę. Nie chodzi tylko o melodyjne klawiszowe plamy, czy też szeroko wykorzystane melodie, specyficzne dla muzyki tanecznej i muzyki popularnej. Wchodzi to praktyczne we wszystkie sfery muzyczne a szczególnie w rytm, gdzie sekcja nie raz podaje bit jak na imprezie disco. Jak dla mnie jest to nie do słuchania. Recenzując poprzedni album "Berserker" zwróciłem uwagę nie tylko na te synth-popowe wpływy ale także na te bardziej klasyczne heavy metalowe oblicze Finów. Na debiucie można było znaleźć fragmenty gdzie muzycy odwołują się do mocniejszego power metalu, wtedy kojarzącego się z Grave Digger. Budziły one pewne nadzieje. Podobnie jak "Cray Out For A Hear" rozpoczynający kawałek albumu "From Hell With Love", który mimo dużej dozy melodii, może przypominać dokonani Iron Savior. Jednak już kolejna pieśń w dodatku tytułowa - sprowadza nas na ziemie, a raczej na parkiet dyskoteki. Już synth-popowa melodyjka niczym z gry na kultowe Atari, jasno określa styl i preferencje muzyków Beast In Black na omawianej płycie. Mimo, że w pozostałej części krążka przewodzi wspomniana mieszanka melodyjnego power metalu i symfoniki, to te specyficzne fińskie power disco wyziera z każdego zakamarka. W sumie płyta "From Hell With Love" to coś dla maniaków ekstremalnych sportów... Muzyka metalowa ma to do siebie, że z łatwością wchłania inne gatunki. Wynikają z tego przeważnie intrygujące rezultaty. Jedne dalej ewoluują, inne w naturalny sposób wybrzmiewają. Podobnie było z kolaboracją metalu z twardą elektroniką zwaną techno. Była chwila tej niezdrowej fascynacji, ale eksperyment bardzo szybko zniknął ze wzroku maniaków. Mam nadzieję, że tak samo będzie z pomysłem Beast In Black. Fińska i niemiecka młodzież pośmieje się może jeszcze przed jeden - dwa kolejne krążki tegoż bandu i zapomni o tym żenującym żarcie. Lepiej niech Fińscy muzycy wracają do grania bardziej konkretnej muzyki, bo nie dość, że maja umiejętności, to również mają potencjał. A tak tylko marnują się i zawracają nam dupę. (1) \m/\m/ Bewitcher - Under the Witching Cross 2019 Shadow Kingdom
"Za szybko… za prędko dla płomieni!" To tłumaczenie nie brzmi tak dobrze jak tekst w oryginale "Too Fast for The Flames". Ale jestem przekonany, że wiem co brzmi dobrze. "Under the Witching Cross". Albo wygląda, co w obecnym zalewie klisz okładek
metalowych może dziwić, że ktoś jest w stanie zrobić coś oryginalnego. Ale wracając, co prezentuje nam Bewitcher na najnowszym albumie? Muzycznie określiłbym to jako speed/black. Muzyka z tego albumu brzmi jak energiczna mieszanka blacku pierwszej fali z heavy/ speed z lat 80. Można to usłyszeć na kawałkach jak "Savage Lands of Satan" oraz "Heathen Woman". Ta perkusja ze wstępu "Under the Witching Cross" przypomniała mi trochę o pierwszym okresie Toxic Holocaust. Jednak zdarzają się bardziej speed metalowe motywy, jak te chociażby z "Too Fast for the Flames" oraz "Hexenkrieg" czy bardziej wolniejsze, bazujące na konceptach hard/ rockowych jak to można usłyszeć na początku "Frost Moon Ritual". W wypadku ostatniego, możemy również bardzo dobrze utrzymaną różnorodność dynamik oraz motywów. Zresztą, część utworów jest bardziej złożona, vide tytułowy, część mniej, jak singlowy "Too Fast for The Flames". Dlaczego uważam, że część muzyki brzmi jak black? Myślę, że tutaj dużą rolę odegrały wokale, odpowiednio charkliwe, motywy takie jak chociażby z początku "Savage Lands of Satan" czy sama tematyka… która w sumie pasuje do obu podgatunków. Teksty są między innymi o wolności, historii czy samym satanizmie i czarnoksiężnictwie. Brzmienie, pozycjonowanie myślę że do stylu, jaki zespół chciał utrzymać na albumie, tj. muzyki z lat 80. Jeśli nie oczekujesz 10 minutowych knag prog rockowych i lubisz trzymać na półce albumy, które mają odpowiednią prezencję, to myślę, że "Under the Witching Cross" jak najbardziej Ci będzie pasował (5). Wady albumu? Chyba tylko czas, ale od czego jest przycisk "powtórzenia", znajdujący się w każdym szanującym się odtwarzaczu... Jacek Woźniak BitchHammer - Offenders Of The Faith 2019 Iron Shield
"Offenders Of The Faith" jest długogrającym debiutem tego niemieckiego tria. Basstard Priest, Jack Frost i Majesty Of Hell wprawiali się najpierw na krótszych materiałach, by doczekać się albumu na 10 urodziny zespołu. Te iście piekielne pseudonimy są dobrym tropem, bo ukrywający się za nimi osobnicy łoją black/thrash, jawiąc się sukcesorami oldschoolowych dokonań Sodom, Venom, Hellhammer,
Desaster, Darkthrone czy Aura Noir. W żadnym razie nie są przy tym jakimś łosiami z etykietką epigonów, bo te w większości krótkie, intensywne i bardzo agresywne utwory bazują na przeszłości, ale zespół gra je na swoją modłę i jest w tym więcej niż wiarygodny. Szkoda tylko, że blasty niejednokrotnie zlewają się w jakąś nieczytelną magmę, ale już choćby za sam, w większej części doomowy, perfekcyjnie urozmaicający tę bezlitosną nawałnicę "Bitchcraft", podniosę im nieco końcową ocenę. (4) Wojciech Chamryk
Black Mass - Warlust 2019 Iron Shield
Black Mass to trio z USA, od siedmiu lat łojące na najwyższych obrotach inspirowany dokonaniami Slayer, Death Angel, Razor, ale też mocniejszymi ekipami jak Death czy Morbid Angel, a do tego też pierwszym i najlepszym okresem działalności Motörhead. Efekt końcowy to jedyna w swoim rodzaju mikstura thrash/death metalu, z niewielkim posmakiem skandynawskiego blacku. Oryginalności w tym za grosz, ale "Warlust", "Programmable Life Forms", "High Priest In Black" i "Virgin Sacrifice" kopią jak należy. "Graveyard Rock" to z kolei jeszcze szybszy i bardziej bezkompromisowy Motörhead, mroczny "Bible Stomp" rozpędza się stopniowo, a "Hellhounds" jawi się w ich sąsiedztwie niczym utwór na "Warlust" wręcz programowy, bo to ponad pięć minut ostrej łupanki z mocarnymi zwolnieniami. Jest też chwila oddechu w postaci akustycznego "Interlude" z urokliwymi partiami gitar akustycznych, ale to raptem dwie minuty oddechu od bezlitosnej nawałnicy. (4) Wojciech Chamryk Black Rose - A Light In The Dark 2018 Sliptrick
Black Rose to szwedzki zespół, który powstał na początku lat 90. zeszłego wieku. Być może coś z ich dyskografii zostało w naszym magazynie opisane. Szansa na to jest
spora, bowiem takie albumy, jak "Black Rose" (2002) i "Explode" (2004) wydała niemiecka Shark Records. Niestety dokonania kapeli nie utrwaliły mi się w głowie. Ogólnie Black Rose gra dość ostry melodyjny heavy metal z sporą naleciałością hard rocka. Ich najnowszy album "A Light In The Dark" w większości wypełniają szybkie i składne kompozycje ("Sands Of Time", "Carry On", "We Come Alive", "A Light In The Dark", "Powerthrone", "Love Into Hate"). Alter ego to solidne utwory w średnim tempie ("Hear The Call", "Web Of Lies", "Don't Fear The Fire"). Trafił się też kawałek w średnim tempie ale z słyszalnymi wpływami AOR ("Ain't Over 'Til It's Over"). Dość sporo na tym krążku melodii. Ale dopiero dzięki zbudowaniu specyficznego klimatu, takie utwory, jak "Carry On" i "Web Of Lies" stanowią o sile tego krążka. Niestety w muzyce Szwedów jest sporo schematów, sztampy i toporności przez co "A Light In The Dark" można oceniać jedynie w kategorii solidności. Konkretnie przedstawiają się też umiejętności instrumentalistów. Ciekawą barwę głosu ma wokalista Jakob Sandberg. Jego mocny, lekko przytłumiony, nosowy głos znakomicie sprawdza się w muzyce Black Rose. Ciepłe słowa należy napisać o brzmieniach i produkcji. Zwolennicy melodyjnego heavy metalu będą mieli co słuchać. Co prawda muza łba nie urwie ale parę razy "A Light In The Dark" można posłuchać. (3,7) \m/\m/
Blaze Bayley - Live In France 2019 Blaze Bayley Recordings
Były wokalista Iron Maiden w ostatnich latach opublikował kilkanaście albumów koncertowych. Nie wiem więc, czy "Live In France" zainteresuje kogokolwiek poza jego najwierniejszymi fanami, tym bardziej, że to bardziej oficjalny bootleg, zarejestrowany w maju ubiegłego roku w... pubie Paulette w Pagney-derriere-Barine, tak więc w żadnej metropolii, w dodatku, jak słychać, raczej z udziałem niewielkiej publiczności. Ale są 2CD
audio, wersja DVD - kto zechce, kupi, bądź posłucha/obejrzy bez zbędnych wydatków. Akurat ja odpuszczę sobie tę płytę, chociaż nie powiem, kilka wcześniejszych wydawnictw Blaze'a mam, ale tego już nie muszę - jest bowiem wiele ciekawszych płyt od "Live In France". Owszem, repertuar jest nawet OK: 20 utworów, począwszy od czasów "Silicon Messiah" do solidnej dawki materiału z najnowszej trylogii, z naciskiem na "The Redemption Of William Black (Infinite Entanglement Part III)". Są też oczywiście "Futureal", "Virus", "The Angel And The Gambler" i "Man On The Edge" wiadomego zespołu, inaczej zresztą być nie mogło - wielu dawnych muzyków znanych formacji odcina w ten sposób kupony od dni dawno minionej sławy i Bayley nie jest tu żadnym wyjątkiem. Niestety, te całkiem niezłe w wersjach oryginalnych utwory tutaj są odegrane zaledwie poprawnie, zresztą w iluś autorskich kompozycjach, choćby "Fight Back" czy "Dark Energy 256" zespół też "maidenuje" na całego. Głos też tak średnio liderowi dopisuje, co słychać zwłaszcza w karykaturalnym wręcz przekrzykiwaniu się z publicznością w "The Angel...". Płyta tylko dla największych maniaków B.B. i Maiden. (2) Wojciech Chamryk
Bloodbound - Rise Of The Dragon Empire 2019 AFM
Po relatywnie słabszych albumach "In The Name of Metal" (2012) i "Stormborn" oraz przetasowaniach personalnych szwedzki Bloodbound odbił się nieco od dna, co potwierdza ósmy już album studyjny w jego dyskografii. Oczywiście "Rise Of The Dragon Empire" jest adresowany wyłącznie do zagorzałych fanów nowej fali europejskiego power metalu, inni słuchacze nie mają na nim czego szukać. Najgorsze jest to, że nader często te skoczne piosneczki nie mają za wiele wspólnego z jakimkolwiek metalem, tak jak choćby "Giants Of Heaven", ilość lukru w przesłodzonych do bólu refrenach może wywołać epidemię próchnicy, a pseudo symfoniczny patos bombastycznych aranżacji w rodzaju "Blackwater Bay" czy "Skyriders And Stormbringers" zgrzytanie resztek, cudem ocalałych, zębów. Nie jest oczywiście tak, że "Rise Of The Dragon Empire" w całości kwalifikuje się do kosza, bo momenty na niej są, w postaci surowszego brzmieniowo "Breaking
RECENZJE
133
The Beast" oraz onirycznego "Reign Of Fire", ale jak na trwającą trzy kwadranse płytę to zdecydowanie zbyt mało. (1,5) Wojciech Chamryk
Bloody Times - On A Mission 2019 Self-Released
EPka "Destructive Singles" sprzed dwóch lat tego niemieckiego, chociaż z licznym amerykańskim zaciągiem, zespołu była koszmarna. Kolejny w jego dyskografii album "On A Mission" jest na szczęście znacznie lepszy, chociaż to wciąż peryferie tradycyjnego heavy metalu, rzecz dla totalnych maniaków. Oczywiście w materiałach prasowych wyeksponowane są nazwiska byłych muzyków Iced Earth, znanych już z "Destructive Singles" perkusisty Raphaela Sainiego oraz wokalisty Johna Greely' ego, ale głównym magnesem dla fanów będzie tu na pewno udział samego Rossa The Bossa, gitarzysty znanego nie tylko z solowego projektu, ale też Shakin' Street czy Manowar, bo solówki w jego wykonaniu to absolutne mistrzostwo. Lider Bloody Times Simon Pfundstein skoncentrował się tym razem na basie, a do tego stworzył znacznie ciekawsze kompozycje. To rzecz jasna wciąż najbardziej oklepane klisze i wyeksploatowane schematy, ale nie da się nie zauważyć, że "Fort Sumter", "Future Secret" i przede wszystkim dynamiczny, najlepszy na tej płycie "The Revenge (Until Blood Boils pt. 2)" trzymają poziom. Mimo wszystko John Greely brzmi tu zwykle tak, jakby śpiewanie bardzo go męczyło, a tempo rozwoju Bloody Times jest bardzo, bardzo wolne tym sposobem w pełni udanej płyty tej formacji doczekamy się, jeśli już, to dopiero za kilka ładnych lat... (2) Wojciech Chamryk Booze Control - Forgotten Lands 2019 Gates Of Hell
Jesteśmy przyzwyczajeni, żeby zachwycać się każdym mniejszym lub większym wyziewem ducha klasycznego i retro heavy metalu. Tymczasem jest masa płyt po prostu przeciętnych, ale że mają tradycyjne brzmienie wskakują level wyżej. Taka pułapka czeka na słucha w przypadku Booze Control. Ich czwarta płyta doskonale uderza w spragnione oldschoolowych klimatów serce - od muzyki, przez teksty po okładkę. Płyty słucha się dobrze, kawałki wpadają w ucho, tu i
134
RECENZJE
ówdzie mile kojarzą się to z epickimi kawałkami Maiden (np. "Cydonian Sands"), to z Warlock (np. "Forgotten Lands"), to ze Stormwitch. Brzmienie jest "kameralne", niegęste, a melodyjność płyty siedzi głównie w harmoniach. Prawdę mówiąc, to wystarczy, żeby płytę kilka, kilkanaście razy obrócić, jednak nie na tyle, żeby do nich maniakalnie wracać. Wokale są przeciętne, riffy proste, kompozycje takie, jakie słyszało się już wiele razy. "Forgotten Lands" to czwarty krążek w dorobku saksońskiej ekipy i jednocześnie... czwarty nagrany w takim samym składzie. Myślę, że to może przekładać się na szczerość i naturalność tego krążka. (4) Strati
Cardinals Folly/Lucifer's Fall Cardinals Folly/Lucifer's Fall 2019 Cruz Del Sur Music
Australijczycy z Lucifer's Fall lubują się w splitach, fiński Cardinals Folly też nie jest od tego, tak więc obie kapele połączyły swe siły na wspólnej płycie. Było to tym uzasadnione tym bardziej, że obie grupy grają doom metal, chociaż Lucifer's Fall nie unikają przy tym wycieczek w rejony tradycyjnego heavy. Efekt to ciekawy split, wydany w nakładzie 1000 egzemplarzy na CD oraz 500 na LP, gdzie każda grupa ma do swej dyspozycji jedną stronę płyty. Zaczynają Cardinals Folly surowym, majestatycznym "Walvater Proclaimed" - idealnym na otwarcie z racji tego, że to bez dwóch zdań najlepszy utwór z tych trzech. Króciutki "Spiritual North" - co to jest niecałe cztery minuty dla zespołu doom? - nie poraża bowiem niczym szczególnym, podobnie jak 10-minutowy kolos "Sworn Through Odin's And Satan's Blood". Lucifer's Fall wypadają korzystniej, bo ich utwory są z jednej strony krótsze, z drugiej zaś bardziej urozmaicone, dzięki czemu surowy doom/wczesny metal z przełomu lat 70. i 80. w ich wydaniu brzmi naprawdę konkretnie, szczególnie w zróżnicowanym "The Gates Of Hell", prawdziwej perełce tego splitu. (3/4,5) Wojciech Chamryk
Chainbreaker - Lethal Desire 2019 Hells Headbangers
Chainbreaker to kanadyjski kwartet, złożony z muzyków znanych z Cauldron, Striker, Thor czy Toxic Holocaust, a wydany w lutym tego roku "Lethal Desire" jest jego długogrającym debiutem. Zainspirowani dokonaniami Motörhead, Venom, Celtic Frost, Sodom czy Razor bezlitośnie grzeją oldschoolowy thrash/speed metal na najwyższych obrotach. Zapomnijcie o metalowych balladach czy jakichś przebojowych numerach/ momentach - tu co najwyżej może zdarzyć się chwilowe zwolnienie, zanim maszyneria pod nazwą Chainbreaker znowu nie rozpędzi się, tak jak czyni to bez pardonu w "Born Loud", "Chainbreaker", "March Of The Dead" czy iluś kolejnych utworach. Wiele z nich trwa raptem dwie-trzy minuty, ale jest to czas w zupełności wystarczający do przetoczenia się po słuchaczach w tak przekonujący sposób, że nie ma już żadnych pytań ani niedomówień. Dobrze jednak, że w środku płyty czai się nieco lżejszy, chociaż rzecz jasna też ostry i bardzo dynamiczny, "Get Yer Feed", a całość zamyka wolniejszy "The List", bo inaczej "Lethal Desire" byłaby jednak zbyt monotonna. A tak jest dobrze, nawet bardzo dobrze, jeśli więc ktoś lubi Toxic Holocaust, albo chce poznać ostrzejsze oblicze muzyków Cauldron, to spokojnie może zafundować sobie tę płytę, dostępną na winylu, kompakcie i kasecie. (5) Wojciech Chamryk
Chevalier - Destiny Calls 2019 Gates Of Hell
Heavy/speed metalu nigdy za wiele, szczególnie w tak dobrym wydaniu jak tego młodego kwintetu z Helsinek. "Destiny Calls" to ich debiutancki album i wielki ukłon w stronę tradycyjnego metalu z jego najlepszych, klasycznych wręcz lat. W dodatku brzmi on surowo i dynamicznie, odznaczając się specyficznym, podziemnym sznytem, co jeszcze tylko dodaje mu atrakcyjności - szczególnie a tle tych wszystkich syntetycznych,
wypolerowanych brzmieniowo produkcji wielu innych grup. Chevalier, jak zresztą na nazwę przystało, atakuje więc bez litości mocarnym czadem w postaci speedowych petard "The Immurement", "Stormbringer" i "In The Grip Of Night", ale zwalnia też doomowo w majestatycznym "The Curse Of The Dead Star" czy idzie w stronę NW OBHM w znacznej mierze miarowym "Road Of Light" czy finałowym "A Warrior's Lament" - dzieje się tu naprawdę sporo. Do tego sekcja jest zawsze na miejscu, gitarowy duet Tommi/Mikko też wymiata, a wokalistka Emma Grönqvist w niczym od nich nie odstaje, jawiąc się niczym hybryda Ann Boleyn (Hellion), Betsy (Bitch) i Susanne Christensen (Crystal Pride). (5) Wojciech Chamryk
Chontaraz - Speed The Bullet 2019 Saol
Przed zdecydowaniem się na recenzje danej kapeli zawsze staram się zrobić mały research. W ten sposób próbuję dowiedzieć się co grają, czy jest to w miarę interesujące, no i czy będę umiał to opisać. Nie zawsze się to udaje, czasami dochodzi do pomyłek. Takim potknięciem okazała się nowa płyta zespołu Chontaraz. Wydawało mi się, że zespół prezentuje melodyjną odmianę progresywnego power metalu z pewnymi nowoczesnymi naleciałościami. Niestety zdecydowana większość na "Speed The Bullet" to melodyjne i nowoczesne metalowe granie, przypominające mieszankę nu metalu z indrustialnym metalem, przez który gdzieniegdzie przemyka prog-power. Wygląda to tak, że raz jest więcej nu metalu ("Echoes"), innym razem czegoś co przypomina indrustial ("Blind", "Ra Fa El", "Kraakh"). Jest jeden utwór gdzie oba nurty utrzymują status quo ("Animalistic"). Są też kawałki nu metalowe ale człowiek ma wątpliwości, czy Norwegowie nie wplatają w nie też power metalu ("Fences", "Cry"). Tego ciut mocniejszego. Wątpliwości takich nie ma w wypadku "Speed The Bullet" gdzie rządzi mocny power metal i "One", który zdaje się być przedstawicielem tego bardziej stonowanego, balladowego power metalu. Żaden z utworów na "Speed The Bullet" nie jest czysty stylistycznie, jego główne składnik przemykają się na wzajem, a bywa, że dołączają inne style. W takim "Animalistic" wkrada się krótka wstawka metalcore, natomiast
w "Inflict And Self Destruct" oprócz metalcore odnajdziemy wstawki dientowe. Niestety, jak dla mnie przewaga nowoczesnego metalu to porażka. Niemniej trzeba docenić zaangażowanie muzyków, którzy starali się stworzyć muzykę urozmaiconą, wielowymiarową i niebanalną. Nie są to jakość bardzo zagmatwane kompozycje ale na pewno ciekawe pod względem konstrukcji, w dodatku mają w sobie sporo z bezpośredniości. Norwegowie potrafią też budować fajne melodie, w ich eksponowaniu głównie pomaga wokalista Chontaraz, który charakteryzuje się mocnym i doskonałym głosem. Oceniając "Speed The Bullet" pod kontem mojej osoby napisałbym, że jest to album jeden z wielu. Jednak fan nowoczesnego mocnego grania będzie miał kilka powodów aby ocenić ją wyżej. Chociażby brzmienie, produkcja, wykonanie i wspominanie ciekawe konstrukcje utworów. Także będzie bardziej fair, jak nie wystawie temu wydawnictwu oceny. \m/\m/
Darkest Color - Deal With Pain 2018 No Remorse
To niby debiutanci, ale ten grecki zespół powstał pod koniec lat 80. Wtedy jednak niczego nie nagrał, a gdy lider Thomas Trampouras w roku 1990 przeszedł do znacznie popularniejszego Flames było po wszystkim. Pozostały jednak utwory grane kiedyś na koncertach i po latach Thomas reaktywował Darkest Color, zwerbował dawnego basistę Eliasa oraz dwóch młodszych muzyków i nagrał ten archiwalno-wspominkowy debiut. Nie przypuszczam by w roku 1990 "Deal With Pain" zrobił jakieś większe wrażenie, bo wtedy thrash zaczynał powoli schodzić na plan dalszy, ale teraz w żadnym razie nie jest tylko archiwalnym wykopaliskiem. Tych osiem numerów z lat 1988-89 ma bowiem nadal kopa, szczególnie kiedy zespół rozpędza się, tak jak w "Darkest Color", "Politician" czy "Sea Of Blood". Nie jest to thrash jakoś szczególnie urozmaicony technicznie, bliżej mu do niemieckiej szkoły Kreator, Sodom czy Destruction, ale są tu też utwory bardziej zaawansowane technicznie, choćby "The End (Black End)", a całość wieńczy cover Holocaust "Death Or Glory" w thrashowej wersji. Ciekawostką jest też gościnny udział George'a Emmanuela (Rotting Christ) oraz Franka Blackfire'a (Kreator, So-
dom), tak więc fani europejskiego thrashu w oldschoolowym wydaniu mogą sprawdzić "Deal With Pain" bez większego ryzyka. (4) Wojciech Chamryk
Dave Groewer Rebirth - Dark Island 2019 STF
Widniejące wyżej nazwisko nic mi nie mówiło, ale internet jest też prawdziwym dobrodziejstwem. Dlatego wiem już, że ten niemiecki perkusista gra od wczesnych lat 70., ma na koncie współpracę z wieloma zespołami, nie tylko rockowymi i metalowymi, a teraz działa na własny rachunek. "Dark Island" to płyta instrumentalna, ponoć taka muzyczna podróż na nieznaną, mistyczną wyspę. No cóż, nie ma co ukrywać - ta wyspa nazywa się Steve Vai, którego niepowtarzalny styl i brzmienie nader często słychać w partiach gitarzysty Jana Ackermanna. Nie można jednak odmówić tej płycie swoistego uroku, bo generalnie jest wyrównana, trzyma poziom i w żadnym razie nie jest to bezmyślne kopiowanie kompozytorskich patentów czy zagrywek mistrza. Powiem więcej, te utwory bez wpływów Vai'a, jak choćby surowy i dynamiczny numer tytułowy, rozpędzony "Hurricane", klimatyczna ballada "Waves Of Sorrow" czy całkiem przebojowy "Lost" brzmią znacznie ciekawiej, tak więc jeśli ów projekt doczeka się kontynuacji i muzycy pójdą w tę właśnie stronę, to może być tylko lepiej. Na razie: (3,5). Wojciech Chamryk
Deep Sun - Das Erbe der Welt 2019 Massacre
Szwajcarska scena metalowa kojarzy się przede wszystkim z legendą i jednym prekursorów black metalu Celtic Frost oraz z trashmetalowym Coroner. Tymczasem Deep Sun udowadniają, że ta nacja ma również potencjał, by stać się znaczącą siłą w dziedzinie symfoniczno-powermetalowego grania. "Das Erbe der Welt" to drugi, wydany po trzech latach od debiutu, longplay tego zespołu. Pierwszy utwór na płycie "Relentless Resi-
stance" rozpoczyna się od frapującej partii instrumentów klawiszowych przeplatanych mocnymi gitarowymi akcentami. Ton muzyce Szwajcarów nadają przede wszystkim wyraziste gitarowe riffy, wysoki głos wokalistki (wspomaganej w refrenach niższym głosem męskim) oraz wspomniane już partie klawiszowe. Obiecujące rozpoczęcie płyty. Dalej Deep Sun nabiera tempa i w "Heroes" częstuje słuchaczy galopującym rytmem charakterystycznym przede wszystkim dla niemieckiego power i symphonic metalu (nasuwają się skojarzenia z dokonaniami Blind Guardian). Z kolei w "Insurrection of Technology" wyraźnie słychać echa dokonań Nightwish z czasów, gdy wokalistką tego fińskiego bandu była niejaka Tarja Turunen - wysokie quasi-operowe wokale, melodyjne partie gitary i żywiołowa gra perkusisty nasuwają jednoznaczne skojarzenia. Prawdziwą petardą przebojowości jest jednak "Worship The Warship", który rozpoczyna się od intrygującej, mrocznej partii klawiszy, by poprzez zwrotkę przejść do od razu wpadającego w ucho chóralnego refrenu. A to dopiero początek, bo prawdziwy majstersztyk to następująca po drugim refrenie erupcja gitarowych pasaży i wokaliz. Chwilę wytchnienia daje dopiero umieszczony w połowie tracklisty balladowy utwór pod tytułem (a jakże!) "Das Erbe der Welt" - trzeba niestety przyznać, że momentami zbyt rzewny, balansujący na granicy kiczu i mało oryginalny. Na szczęście w następnym "Super New World" grupa szybko wraca do dynamiki i energii z początku "Das Erbe der Welt", choć da się wyczuć, że pary już jakby trochę uleciało. Z kolei "Vertigo", wbrew tytułowi, nie przyprawia o zawrót głowy, ale nieco nuży i irytuje toporną pracą gitar i mało wyszukanymi partiami instrumentów klawiszowych. Nieco lepiej wygląda to w utworze "Go For The Kill", gdzie na uwagę zasługuje przede wszystkim świetna praca perkusji na podwójnej stopie i zdecydowanie ciekawszy niż w "Vertigo" (choć bardziej dyskretny) podkład klawiszowy. Niestety dobre wrażenie znów zostaje przysłonięte przez "My Darkness", w którym wspomniane już inspiracje twórczością Nightwish ocierają się o zrzynkę. Pochwalić należy za to "Frozen Sea", które obfite jest w zmiany rytmu i tempa, chwytliwy refren oraz urozmaicenie w postaci fletów. Na koniec Deep Sun serwują nam "The Raven" - monumentalny, ponad piętnastominutowy kolos, który stanowi podsumowanie płyty, a jednocześnie kawałek, dla którego zdecydowanie warto przesłuchać całości. Deep Sun na "Das Erbe der Welt" prochu nie wymyślili, ale zaprezentowali solidne granie, oparte przede wszystkim na rytmicznej pracy gitar, świetnych perkusyjnych galopa-
dach, ciekawych partiach klawiszowych oraz wokalach niezwykle utalentowanej Debory Lavagnolo. Mimo wspomnianych wyżej zastrzeżeń i wahań formy, Szwajcarzy udowodnili, że mają ogromny potencjał, by stać się jednym z czołowych zespołów na symfonicznometalowej scenie. Wystarczy tylko nieco odejść od silnie, czasami zbyt jednoznacznie wyczuwalnych inspiracji i dalej poszukiwać własnej muzycznej tożsamości. (4) Mateusz Teler
Dethonator - Race Against The Sun 2019 Pavement Entertainment
Dethonator wydaje mi się jakąś ściemą. Ci Angole grają co prawda na swym czwartym już albumie zawodowo i całkiem konkretnie, ale cały czas mam wrażenie, że jest to koniunkturalne i podyktowane po prostu obecną modą na klasyczny metal. Warstwa instrumentalna jest nawet OK, chociaż większość zdecydowanie przydługich - utworów brzmi jak jakaś stylizacja na temat NWOBHM, szczególnie opener "When Lucifer Fell" i "Ulflag", a i sound perkusji też zalatuje cyfrą, a nie mocą uderzenia z prawdziwego zdarzenia. Najwięcej zastrzeżeń mam jednak do partii wokalnych: nie dość, że od połowy płyty basista Adz Lineker zaczyna raczyć nas growlingiem w coraz większych dawkach, to jeszcze główny wokalista Tris Lineker brzmi tak, jakby urwał się z zupełnie innej bajki, czyli współczesnego zespołu, niekoniecznie nawet rockowego. Jest więc potencjał, są możliwości, ale to jeszcze nie to - a ponieważ to, rzeczona już czwarta płyta Dethonator, wygląda na to, że spłonka w tym detonatorze już raczej nie wypali... (2) Wojciech Chamryk
Devil's Gun - Sing For The Chaos 2019 Black Lodge
Zespoły - klony wielkich zespołów to zjawisko dość powszechne na metalowej scenie. Mamy masę naśladowców Judas Priest, ostatnio odnoszę wrażenie, że ponownie
RECENZJE
135
modne stało się kopiowanie Iron Maiden itp. Niektóre z nich są po prostu nudne, ale nawet w tej grupie da znaleźć się pewne perełki. Zespołem, który doczekał się swoich naśladowców jest także niemiecki Accept. Nie ma się co temu dziwić, gdyż ten band śmiało dziś można uznać za legendę nie mniejszą od kapel wspomnianych powyżej. Jednym z tych naśladowców jest Devil's Gun. Cóż można powiedzieć o albumie "Sing For The Chaos". Właściwie mógłby to być album Accept wydany gdzieś pomiędzy "Balls To The Wall" a "Objection Overruled". Twierdzicie, że przesadzam? To posłuchajcie riffu otwierającego "Killer Machine". Albo tego chórku w "Tear Down The Wall" (swoją drogą ciekawe, czy użycie słowa "wall" w tytule jest aby na pewno przypadkiem). Takich "copypast" można się tu doszukać więcej. Co jednak trzeba Devil's Gun oddać, to faktem jest, że to co robią, robią naprawdę dobrze. "Sing For The Chaos" to album, którego naprawdę słucha się przyjemnie i chętnie się do niego wraca. Nawet jeśli, tak jak ja nie jest się wielkim fanem Accept. Ocena dla fanów niemieckiego bandu to (6), dla wszystkich innych (4). Bartek Kuczak
Diaboł Boruta - Czary 2019 Pure Steel
Fajnie, że w katalogu Pure Steel Records znalazły się nasze rodzime zespoły. Oczywiście głównym naszym przedstawicielem jest dowodzony przez Piotra Luczyka Kat, ale jak się okazuje nie są oni jedyni. Inny bardzo ciekawy zespół z naszego kraju nagrywający pod szyldami tego labelu to Diaboł Boruta. Muzykę uprawianą przez chłopaków z Podkarpacia bardzo ciężko jednoznacznie zaszufladkować, czego oczywiście nie można uznać za wadę. Znajdziemy tutaj elementy thrashu (utwór tytułowy), trochę heavy metalu ("Zaklęcie", "Znajdź Mnie Wśród Gwiazd"), niemalże czysty folk ("Studnia") oraz sporo mistycyzmu ("Golem"). Teksty jednoznacznie kręcą się wokół mitologii słowiańskiej i wierzeń naszych przodków. Zdarzają się czasem rymy częstochowskie, tak jak we wspomnianym "Zaklęciu" ("Wybrało się do lasu dziewczę młode, by przedjesiennym napawać się chłodem"), aczkolwiek w kontekście całości ma to swój pewien urok. No właśnie, pytanie czy ten cały Diaboł
136
RECENZJE
taki straszny. Raczej nie. Diaboł Boruta bardziej niż postać groźnego Bafometa przypomina maskotkę wesołego czerwonego diabełka z odpustu (owe porównanie nie ma absolutnie pejoratywnego wydźwięku). Posłuchajcie "Lipki" w ich wykonaniu, a będziecie wiedzieli o czym mówię (4) Bartek Kuczak
Dire Peril - The Extrarerrrestial Compedium 2018 Divebomb
Dire Peril to dosyć ciekawy band z Kalifornii. "The Extrarerrrestial Compedium" to dopiero pierwsze pełne wydawnictwo w ich karierze, chociaż przez siedem lat swego istnienia dorobili się sporej ilości EPek i singli. Muzykę uprawianą przez Amerykanów należałoby określić jako klasyczny heavy metal z elementami thrashu oraz power metalu. I nie powiem, Jason Aschcraft oraz John Yelland (bo taki jest podstawowy skład tego bandu, chociaż w sesji "The Extrarerrrestial Compedium" brała udział spora ilość muzyków sesyjnych) naprawdę wiedzą jak te wszystkie patenty wykorzystać tak, by słuchacz nie miał wrażenia, że obcuje z setną taką samą płytą, która absolutnie nic do muzyki nie wnosi. Inspiracje zespołu też są bardzo wyraziste. Na przykład w "Planet Preservation" słychać wpływy ostatnich dokonań Iced Earth, zaś przepiękna ballada "The Visitor" mogłaby spokojnie trafić do repertuaru Blind Guardian. Warty odnotowania jest również fakt udziału w nagraniu płyty samego Arjena Lucassena, który udzielił się zarówno jako gitarzysta, jak i wokalista w utworze "Journey Beyond Stars". Od strony lirycznej album "The Extrarerrrestial Compedium" nawiązuje do filmów oraz literatury z gatunku Sci-Fi. Tematyka ta bardzo dobrze komponuje się z muzyką Dire Peril. Myślę, że ten album to dopiero początek i jeszcze nie raz o nich dane nam będzie usłyszeć. (4) Bartek Kuczak Dream Theater - Distance Over Time 2019 InsideOut Music
Dream Theater jest jednym z tych zespołów, który ma grono swoich bardzo wiernych, rzekłbym wręcz twardogłowych fanów. Praktycznie nie ma dla nich zbyt wielkiego znaczenia, jak nowa płyta ich ulubieńców zostanie oceniona przez
krytykę, oni i tak pozostaną wierni swemu zespołowi. Nie czas i miejsce aby oceniać, czy jest to postawa dobra, czy raczej zła, nie mniej jednak ekipa Johna Petrucciego nie ma na swym koncie żadnej wpadki w postaci słabej płyty, którą naraziłaby się swym najwierniejszym słuchaczom. I za taką płytę na pewno nie można uznać najnowszego wydawnictwa Dream Theater zatytułowanego "Distance Over Time". Czternaste dzieło legendy prog metalu zawiera dziewięć kompozycji, które w sumie trwają niewiele ponad 56 minut. I tu pierwsze zaskoczenie, gdyż jest to jeden z najkrótszych materiałów nagranych przez ten zespół. Moim zdaniem to oczywiście zaleta, gdyż osobiście nie jestem zwolennikiem zbyt rozwleczonych albumów, ale miłośnicy tej estetyki mogą to różnie postrzegać. Kolejne nowość, to pozostający nie bez znaczenia fakt, że w procesie tworzenia tego materiału swój udział mieli wszyscy instrumentaliści, zatem formuła gdzie w roli kompozytora dominował Petrucci została tym razem odstawiona zupełnie na bok. I to słychać chociażby w otwierającym "Untethered Angel" czy "Barstool Warrior". Każdy z muzyków ma tutaj momenty na swoje osobiste popisy i możliwość zaprezentowania swojego talentu w pełni (chociażby w najbardziej metalowym na tym albumie "Fall Into The Light"). Gdybym miał bardzo krótko opisać zawartość muzyczną "Distance Over Time", najbardziej by mi pasowało tutaj określenie "metal progresywny, dla tych, co mają alergię na wszystko, co progresywne". Dlaczego? Otóż na tym krążku Dream Theater jak najbardziej porusza się w swej prog metalowej konwencji (wspominałem już o popisach muzyków) pełnej nagłych zmian tempa, muzycznych labiryntów, rozbudowanych form, rozmaitych muzycznych przeskoków. Z drugiej jednak strony odnoszę wrażenie, że odświeżenie formuły tworzenia muzyki przez zespół przyniosło mu trochę takiego rockendrolowego luzu. Po prostu nie ma tu takiej egzaltacji, która towarzyszyła poprzednim albumom Amerykanów (a jeśli nawet się ona pojawia, to nie jest tak rażąca Tu przykładem może być utwór "Out Of Reach"). Myślę, że sam ten fakt jest dobrym powodem, by zagłębić się w najnowsze dzieło Dream Theater (4,5). Bartek Kuczak
Emerald - Restless Souls 2019 ROAR!
Emerald już raczej świata nie podbije, ale ósma płyta Szwajcarów trzyma poziom, wyprzedzając choćby "Unleashed" (2012) o kilka długości. Stało się tak nie bez przyczyny: grupa Michaela Vauchera od jakiegoś czasu ma stabilny skład ze świetnym wokalistą Mace Mitchellem na czele, a że nigdy nie brakowało jej pasji do grania klasycznego metalu, to i mamy tego efekty. W dodatku Emerald, miast z wiekiem łagodnieć prawie ćwierć wieku na scenie to nie przelewki - zdaje się grać coraz mocniej, w idealnych proporcjach łącząc siłę uderzenia z fajnymi melodiami. Taki jest choćby opener "Freakshow" czy "Digital Slavery". "Son Of Sam" to już maidenowe klimaty, zresztą lider grupy jest maniakalnym fanem ekipy Dickinsona i Harrisa, więc jakoś mnie to wcale nie dziwi, a w balladowym "Set Me Free" mamy z kolei nawiązania do szlachetnego hard rocka spod znaku Deep Purple. Najciekawsze wydają mi się jednak te najostrzejsze utwory z drapieżnym śpiewem Mace'a, który szczególnie w "Heaven Falls Down" potwierdza, że gdy Halford przejdzie już na emeryturę, to znajdą się śmiałkowie potrafiący kontynuować jego niepowtarzalny styl. Nie do pogardzenia jest też bonusowy (tylko na CD) "Revenge", kolejny przykład udanego kultywowania tradycji z lat 80. (4,5) Wojciech Chamryk
Empheris - The Return Of Derelict Gods 2019 Old Temple
W ciągu ostatnich 10 lat dyskografia warszawskiego Empheris powiększała się nad wyraz regularnie, ale ciągle brakowało w niej następcy studyjnego "Regain Heaven", wydanego, bagatela, latem 2008 roku. Oczywiście kolejne EPki, demówki, splity czy koncertowy album "Ye Olde Varsovia Live 2015" cieszyły oczy i uszy, ale była już najwyższa pora na długogrający materiał zarejestrowany w studio. I w końcu zespół zwarł szeregi, nagrywając uderzeniową dawkę necro
black/ thrash metalu. "The Return Of Derelict Gods" to 10 najnowszych utworów grupy - bez remanentów i sentymentów, potwierdzających w całej rozciągłości, że Empheris są nie tylko jedną z najlepszych krajowych kapel w tej stylistyce, bo w i międzynarodowej konkurencji też należą do ścisłej czołówki. To piekielnie intensywna, ale zarazem też chwytliwa muzyka, szczególnie kiedy grupa czerpie z dorobku Bathory końca lat 80., proponując miarowe zwolnienia i majestatyczny, jedyny w swoim rodzaju klimat ("Rot No More", "Necromantic"). Pojawiają się też odniesienia do tradycyjnego heavy wczesnych lat 80. ("Black Mirror"), są oczywiste nawiązania do Hellhammer czy wczesnego Celtic Frost ("The Black"), ale przeważa tu jednak wściekła, bezkompromisowa blackowa młócka na najwyższych obrotach, z salwami blastów i ścianami gitarowych riffów niczym we wczesnych latach 90. Trochę szkoda, że tym razem na nieco dalszy plan zeszły thrashowe akcenty, chociaż są też oczywiście słyszalne, choćby w "Eternal Flame Is Burning", ale i tak "The Return Of Derelict Gods" to jak dla mnie najlepsza dotąd płyta Empheris oby tylko na kolejną nie trzeba było znowu tyle czekać. (5,5)
for You", "Thunder and Hell", marszowy "The End of a Universe" i patetyczny "Ode to Death". Pozostałe kawałki, choćby nie wiem, jak się starały, wszystkie mają jakąś łyżkę dziegdziu. Najczęściej tym dziegdziem jest wyśpiewywane na wszelkie sposoby "łoooo oo". Szczytem atrakcji jest "Regrets", który swoją formą oddaje część Abbie oraz "One Thousand Years of Darkness", który brzmi jak rockowa czołówka mangi. Rozumiem w pełni chęć zmiany, rozumiem, skąd się wzięły niektóre pomysły na retro klimaty (nawiązania do glam metalu czy użycie efektów á la lata 80.), ale nie rozumiem, dlaczego zespół będący na takiej dobrej drodze, tak przesadził. Może zabrakło producenta, który spojrzy uważnie "z zewnątrz"? I jeszcze dla zmyłki zwieńczył krążek taką świetną okładką. Wiem, że są amatorzy tej płyty. Ja jestem po prostu bardzo rozczarowana. (3,5) Strati
em, a Iuri wznosi się tu na wyżyny swoich głosowych możliwości. Coś wspaniałego! Partie gitar i perkusji w "Under Crimson Moonlight" są z kolei genialne, podobnie zresztą jak wysokie tony Iuriego Sansona. Diaboliczne "Necromantic Worship" podtrzymuje dobre wrażenie o całym albumie - nie brakuje tu mocnych okrzyków i solidnej perkusyjno-gitarowej nawalanki. W "Triumphant Ascent" rzuca się w uszy mocny element elektroniki i syntezatorów, zaś w zamykającym całość "Beyond the Gates of Salvation" mamy całe spektrum kunsztu muzycznego Christiana Münznera i jego ekipy. Album "Unyielding" Eternity's End pokazuje, że kapela w nowym składzie doskonale ze sobą współbrzmi. Nowy wokalista sprawdza się świetnie, a każdy z utworów jest dopracowanym i dopieszczonym osobnym dziełkiem. Pozostaje mieć nadzieję, że zespół dłużej pozostanie w tej udanej formie i wkrótce znów nagra nam coś ciekawego. (5,5) Marek Teler
Wojciech Chamryk Eternity's End - Unyielding 2019 Ram It Down
Enforcer - Zenith 2019 Nuclear Blast
"Tak dobrze żarło i zdechło". To, co Szwedzi zaprezentowali na poprzedniej płycie to prawdziwy heavymetalowy majstersztyk. Nic dziwnego, że lata upływające od wydania "From Beyond" zaczynały lekko mnie już uwierać - ileż można czekać na kolejną porcję świetnego heavy metalu! Jeszcze Enforcer zaszalał z podniosłą estetyką w ostatnim kawałku "Mask of Red Death", na pewno pójdzie w tym kierunku! Tak. Posłuchałam singlowego "Die for the Devil" i pomyślałam sobie - spokojnie, to tylko singiel. Takie Mötley Crüe na zachętę. Nie, że nie lubię Mötley Crüe, ale taka wesoła piosenka nie wróżyła niczego dobrego. Wróżba okazała się prorocza. Jak Olof wyznał w wywiadzie, po prostu chcieli pokombinować. Przecież zespół nie może grać wciąż tego samego, szansa pułapki pożarcia własnego ogona rośnie wtedy w zastraszającym tempie. Szwedzi tak pokombinowali, że z heavymetalowego Enforcer pozostały w zasadzie tylko speedowe "Searching
Eternity's End to założony w 2014r. przez gitarzystę i tekściarza Christiana Münznera zespół powermetalowy, który nawiązuje brzmieniem do korzeni gatunku z lat 80. i 90. Podobne wpływy można dostrzec i w ich najnowszym albumie "Unyielding", który ukazał się 22 marca 2019r. nakładem Ram It Down Records. Możemy na nim usłyszeć nowego wokalistę Iuriego Sansona, który zastąpił Iana Perry'ego. Zespół już od pierwszego kawałka "Into Timeless Realms" narzuca szybkie tempo zawrotnymi gitarowymi riffami i nieziemskimi efektami syntezatorów. W "Cyclopean Force" Iuri Sanson prezentuje swoje znakomite wokalne możliwości, płynnie przechodząc od ostrych, quasi-growlowych partii w wysokie tony. Na szczególną uwagę zasługuje tu również dynamiczny refren i świetne gitarowe solo. W tytułowym "Unyielding" następuje prawdziwa kulminacja energii, zaś "Blood Brothers (The Oath)" nie tylko zachowuje narzuconą dynamikę, ale ma też wzniosły tekst o braterstwie i walce okraszony mocnymi gitarowymi riffami. W znakomitym instrumentalu "Dreaming of Cimmerian Shadows" Iuri odpoczywa, a swoje możliwości prezentują perkusista Hannes Grossmann, gitarzysta Christian Münzner, basista Mike LePond i grający na keyboardzie Jimmy Pitts. "Horizonless" zachwyca pięknym chwytającym za serce refren-
Etterna - Chaotic 2018 Sliptrick
"Chaotic" to debiutancki album słowackiego zespołu grającego "prog melodic metal". Melodii tu faktycznie nie brakuje, ale owa, dyskusyjna wielce "progresywność" to już bardziej pobożne życzenie niż stan faktyczny. Tych 10 utworów (jest też zresztą jedenasty, tzw. radio edit "Secreto en Fragopolis") odznacza się bowiem solidnością, dość wyrównanym poziomem i niczym więcej, tak jakby ktoś, nieźle radzący sobie już z instrumentami, próbował wejść na wyższy poziom, ale tu już talentu nie stało. Dlatego "Chaotic" (tytuł dobrany idealnie) to monotonne, niekiedy zdecydowanie za długie ("Betrayed Love", "The Independent Dreamland") utwory, w których zespół a to skręci w stronę tradycyjnego heavy (najciekawsze w tej stylistyce "My Guidance Home" i "Demon" ), albo puści oczko do fanów ostrzejszych brzmień ("Desert Ruins") nie gardząc przy tym nawet jakimiś popowymi wtrętami. Brzmi to jednak wszystko bez ikry, jakby było grane na pół mocy; nie przekonują mnie też partie wokalne Ady'ego Hnata, który miota się od czystego, nijakiego śpiewu do ekstremalnego ryku. Płyta jednorazowego użytku, warta maksymalnie: (1,5). Wojciech Chamryk
Eugenic Death - Under the Knife 2019 Heaven and Hell
"Indoctrinate" brzmi na początku trochę jak coś od Rigor Mortis… druga część bardziej zaś przeciętnie… jak coś od Megadeth. Ogólnie utwór całkiem okejka, choć dla mnie 7 minut to już troszkę męczenie buły, bo nie jest znowu aż tak zdywersyfikowany. Wokale brzmią na nim całkiem spoko. Ogólnie wokal jest ździebko ma trochę za duże echo, ale nie jest to problemem. Poza tym "The Citizen Patrol" brzmi całkiem dobrze i trochę bardziej jak Rigor Mortis, co do solówki, to przypomniał mi się Hexenhaus z debiutu. Następnie mamy "The Devils Tower", którego intro brzmi znowu jak Megadeth z "Peace Sells…" nie żebym narzekał czy coś. No dobra, narzekam, troszkę brzmienie niedopracowane… ale w sumie solówki i podejście do brzmienia per se w miarę w porządku, tylko jakość i jego wykonanie pozostawiają trochę do życzenia. Potem wchodzi "The Witching Ground". Bardziej zalatuje Sodom. A potem "Hara Shiva". Hmmm, poczułem curry w tym akustycznym utworze przyprawionym spokojniejszymi kobiecymi wokalami… w sumie ta kompozycja łamie thrash metalowy trend tego albumu. Jednak dwa pozostałe utwory, czyli "Aghori Sadhus", będący w pewien sposób kontynuacją poprzedniego utworu oraz "Under the Knife" wracają do przesterowanych i prędkich riffów. Ogólnie wydaje mi się, że jest to przeciętny thrash, ma dobre momenty, jak chociażby "The Citizen Patrol" czy "Hara Shiva", ma też troszkę gorsze, jak te na "Indoctrinate". Tematyka? Wojna, wierzenia hinduskie, kulty oraz medycyna. Dopracować troszkę brzmienie, oraz pomyśleć nad skróceniem niektórych utworów. Myślę, że tak (4,2) spokojnie. Jacek Woźniak Extrema - Headbanging Forever 2019 Rockshots
"Headbanging Forever" jest albumem włoskiej grupy thrash metalowej, która rozpoczęła swoje istnienie jeszcze w latach 80. i nieprzerwanie działa od tamtego czasu. Ostatnim ich albumem był "The Seed of Foolishness". Najnowszy, czyli "Headbanging Forever", szczególnie w utworze tytułowym, w pewien sposób wydaje się odnosić do kariery zespołu i ich stosunku do muzyki per se. Jeśli chodzi o samą muzykę, która jest
RECENZJE
137
przedstawiana na albumie, stwierdziłbym, że jest to thrash metal przemieszany z bardziej nowoczesnym heavy metalem i groove, co można na przykład usłyszeć na "Invisible". Nie jestem specjalnie fanem tego ostatniego i "Invisible" w ogóle mnie nie przekonuje, szczególnie jeśli chodzi o wstęp, brzmi jak coś typowego. Jeśli miałbym napisać co mi się jeszcze nie podoba, to wstęp do "Borders Of Fire". Wokale na albumie są bardziej śpiewne, zawodzące… są średnie, trochę nie pasują mi do niektórych kompozycji oraz nie mają takiego kopa… Co do motywów, to parę jest w miarę fajnych, trochę więcej odtwórczych i bez polotu. Album jest stosunkowo dynamiczny oraz zróżnicowany jeśli chodzi o same motywy. Sound jest stosunkowo średni, gitary są troszkę za nisko, aczkolwiek nie tworzą zwykle problemu. Album brzmi wyraźnie, wokalistę da się zrozumieć. Perkusja mogła być troszkę suchsza w pewnych miejscach. Solówki są wyraźne, jak i wokal. Bas jest z tyłu. Tematyka: muzyka, jednostka i jej uczucia. Jeśli chodzi o ten album to podobają mi się niektóre momenty, jak na przykład "The Call". Jednak problemy takie jak nie do końca mocne wstępy, bądź brak umiejętnego poprowadzenia motywu rozpoczynającego, czemu "The Showdown" jest taki wolny na początku, po wystrzale ze strzelby? Solówki są okej, ale nie porywają. Jak i kompozycje. Bez oceny, jak dla mnie trochę za bardzo męczenie buły, ale może to mój gust tylko. Jacek Woźniak
Exumer - Hostile Defiance 2019 Metal Blade
Zdrowie psychiczne nie jest zwykle tematem, na którym opiera się całe albumy. Pojedyncze utwory takie jak np.: "Eternal Nightmare" czy "Phobophobia" autorstwa Vio-Lence czy "Münchhausen Syndrom" z repertuaru Messiah często goszczą na albumach metalowych, ale wydaje mi się, że są tylko uzupełnieniem tych o polityce lub odnoszących się do historii. Możliwe, że nie mam tu racji, ale łatwiej mi
138
RECENZJE
przypomnieć sobie utwory podejmujące tematykę społeczną, zagrożenia nuklearnego czy irytacji religią, niż tematów dotyczących depresji i chorób psychicznych. I tutaj przychodzi "Hostile Defiance", Exumer i mówiąc krótko, poświęca cały czas tego albumu na odniesienie się do tych problemów. Do tego muzycznie jest zdecydowanie najlepszy. Powtórzę jeszcze raz: album thrash-metalowy, który jest uznawany za lepszy od "Raging Tides", jest w całości poświęcony chorobom psychicznym. Teksty i ich zamierzenia są opisane na stronie albumu, więc tu tylko przytoczę je bardzo szybko (jak ja je rozumiem): "Hostile Defiance" jest o chorobie opozycyjnej, manifestowanej w najgorszym wypadku przez morderstwa masowe (np: strzelaniny), "Raptor" jest o depresji, "Trapper" o schizofrenii, zaś "Carnage Rider" o potencjalnych skutkach zaniechania leczenia chorób psychicznych. "King's End" jest o porzuceniu autorytetów, zaś "Descent" o wyrzutach sumienia, poczuciu beznadziejności. Natomiast w wypadku "The Order of Shadows" wydaje mi się, że odnosi się do szukania sensu w życiu, podążaniu zgubnymi ścieżkami i narastającej złości jednostek do konstruktu społecznego, który nie spełnił ich oczekiwań. "Vertical Violence" jest o odrzuceniu przez grupę, o jej skutkach oraz agresji werbalnej. "Splinter" wg. wokalisty odnosi się do choroby dwubiegunowej, jednak ja widzę tu małe odniesienia do motywu zombie. Jeśli chodzi o tematykę (i głównie genezę) albumu, to więcej o niej jest w moim wywiadzie z wokalistą. W tej rozmowie jest także trochę o sferze kompozycyjnej tego albumu. Chociażby zauważyłem, że "Dust Eater" brzmi jak coś od starego Exodus. Mem słusznie stwierdził. że ta inspiracja może być zbiegiem okoliczności wychodząca z ich historii i zainteresowania tą muzyką. Zgadzam się z jego stanowiskiem w wywiadzie, nie muszą nikogo kopiować. To. że słyszę motywy dość mocno nawiązujące do Slayera z "Seasons in the Abyss", vide początek "King's End", wcale nie jest czymś negatywnym w tym wypadku. Muszę powiedzieć, że te motywy w obu wypadkach zostały wykonane bardzo dobrze i nie zamierzam się tego czepiać. Jednak, brzmienie obu jest stosunkowo podobne w mojej ocenie. Pomimo tych podobieństw, to muzyka z "Hostile Defiance" jest najbardziej podobna do jednego zespołu. A tym zespołem jest Exumer. Szybkie motywy współgrające z tymi wolniejszymi, okraszone dobrze wykonanym, mięsistym brzmieniem. Panorama brzmień rozciągająca się po całej percepcji w jednym momencie, by w kolejnym przejść do bardziej prostej kolekcji i zwolnić. Wokale zaznaczają swoją obecność, zarówno brzmieniowo, jak i
poprzez przekaz liryczny. Klimat niektórych utworów po prostu przytłacza, jak chociażby "Descent". Mogę pisać dłużej, ale skończę pisząc: idź na Youtube wpisz Exumer "Hostile Defiance" i oceń sam. Ja już to zrobiłem i daje (5). Czy są jakieś wady? Pewnie tak, ja ich nie słyszę. "Prostota" czy "odtwórczość" motywów tutaj mi nie przeszkadza. Co do ulubionych utworów: "Hostile Defiance", "King's End" oraz "Splinter". Jacek Woźniak
Fabulous Desaster - Off With Their Heads 2019 Black Sunset
Jakby to tu zacząć... Może poruszę waszą wyobraźnię. Otóż wyobraźmy sobie, że młody Mille Petrozza spotyka młodych chłopaków z Anthrax, wypijają sobie trochę piwek i postanawiają zrobić sobie wspólny muzyczny projekt. Śmiem przypuszczać, że wyszło by im granie bardzo podobne do tego, co można usłyszeć na drugiej płycie niemieckich thrasherów z Fabulous Desaster noszącej wdzięczny tytuł "Off With Their Heads". W sumie to w tym miejscu mógłbym tą recenzje zakończyć, bo w powyższych słowach oddałem całkowitą esencję muzyki uprawianej przez Niemców i właściwie cokolwiek więcej bym nie napisał, nie będzie miało to aż takiego znaczenia. No ale, żeby recenzja za krótka nie była, to napiszę coś jeszcze o najlepszych utworach w tym zestawie (chociaż de facto wszystkie trzymają wysoki poziom i próżno tu szukać wypełniaczy). Na pewno warto tu wskazać . Taki wczesny Exodus na lekkim speedzie. Innym przykładem może być "The Revenge Of The Mighty Aloautta", który bardziej odwołuje się do niemieckiej szkoły thrashu oraz trochę bardziej heavy metalowy kawałek tytułowy. Na osobną pochwałę zasługuje także śpiewający (nie wiem, czy to w tym przypadku najlepsze określenie, ale powiedzmy, że umownie można je zastosować) gitarzysta Jan Niederstein. Mille Petrozza dorobił się godnego spadkobiercy. (4,5) Bartek Kuczak Fatal Curse - Breaking The Trance 2019 Shadow Kingdom
Amerykańska scena nie przestaje zaskakiwać. Niby metal i rock są tam coraz mniej popularne, kluby padają, a koncertów też jakby
mniej, ale mimo tego nowe zespoły wyrastają niczym grzyby po deszczu. Fatal Curse nie jest tu żadnym wyjątkiem, bo istnieje raptem trzy lata, a "Breaking The Trance" jest długogrającym debiutem tego tria. Zespół tworzą jednak doświadczeni, chociaż w żadnym razie nie wiekowi, muzycy, co przekłada się też na jakość tego materiału. Chłopaki grają bowiem archetypowy heavy metal z przełomu lat 70. i 80. minionego wieku, czyli ostry, surowy, ale też niezbyt mocny brzmieniowo i do tego całkiem melodyjny. Czerpią przy tym zarówno od gigantów hard rocka, amerykańskich zespołów tamtego okresu, pionierów - kłania się Motörhead - ale też i grup nurtu NWOBHM, z Angel Witch i Diamond Head na czele. Przyznacie, że ta wyliczanka brzmi całkiem zacnie, ale i z płyty Fatal Curse też brzmią nader akuratnie, szczególnie w szaleńczym, tytułowym openerze, motörycznym "Gang Life" i równie dynamicznym "Can't Stop The Thunder". Jeśli więc ktoś zasłuchuje się w Haunt czy w Night Demon, to i Fatal Curse go zainteresuje, chociaż "Breaking The Trance" ma też pewną wadę - trwa niespełna pół godziny. (5) Wojciech Chamryk
Final Cut - Jackhammer 2019 Art Gates
Final Cut to szwajcarski zespół, który powstał w roku 2010 a swój debiut wydał w roku 2014. Kolejnym albumem, który został nagrany przez tą grupę jest omawiany tutaj "Jackhammer". Na metalarchives.org muzyka zespołu jest uznawana za thrash metal. Być może tak było na ich debiucie, aczkolwiek na ich najnowszym albumie skłaniałbym się w rejony death metalu zmieszanego z metalcore oraz redneckowymi klimatami. Niektóre z tych solówek po pro-stu bolą w serduszko swoim brakiem dopasowania. Po prostu nie podobają mi się. Niezależnie od intencji, jak bardzo klimatycznie to banjo miało brzmieć. Nie, "Die or Die, Guaranteed" czy "Creature" nie jest lepsze dzięki te-
mu jak dla mnie… ale dobra, może to ma jakiś podtekst w sobie jeszcze. Inne solówki brzmią w miarę okej. Jednak ogólnie ten album brzmi jak coś, czego zwykle nie słucham zbyt często. Intro do albumu w postaci wstępu do "Full Steam Ahead" już trochę brzmiało dla mnie jak coś z rejonów luźniejszego thrash/death metalu. To intro przeistacza się w trochę sepleniące i basowe wokale wspomagane równie niskimi chórkami. Technicznie jest w miarę okej, kompozycyjnie jest to średnie. Gdybym miał ten album do czegoś porównać, to najpewniej byłby najnowszy album Aggression "Feels Like Punk Sounds Like Thrash" albo twórczość Protector, głównie ze względu na klimat oraz wokale chociaż wydaje mi się, że wcześniej wspomniane zespoły robią to trochę lepiej. Ode mnie (3,9). Jacek Woźniak
Floating Worlds - Battleship Oceania 2019 Pride & Joy Music
Floating Worlds to zespół z Aten założony w 1998r. i grający metal progresywny. Po dwóch udanych krążkach "Only a Dream, Can Kill a Dream..." i "Below the Sea of Light" Jon Soti i jego ekipa wypuścili 17 maja 2019r. na rynek swój trzeci album "Battleship Oceania", który promuje singiel "Retribution". Nie brakuje tu muzycznych zaskoczeń i nagłych zwrotów akcji. Początek płyty w postaci instrumentalnego kawałka "Oceania" zaczyna się niewinnym szumem oceanu, aby płynnie przejść do ostrej, acz podniosłej perkusyjno-gitarowej nawalanki. W portowym klimacie jest też "Sailing in History", który okazuje się piękną balladę eksponującą wokalne możliwości Jona Sotiego. Artysta stopniowo się rozkręca, aby w połowie kawałka pokazać się w nieco ostrzejszym wydaniu. Mamy tu nawet dołączoną partię operową! "New Mission" to jeden z najbardziej dynamicznych kawałków na płycie z dynamicznymi gitarowymi riffami i wyraźnie zaakcentowaną pracą perkusji. "The Empire of the Media" zaskakuje z kolei chwytliwym, skocznym wręcz refrenem oraz znakomitą solówką w końcowej części utworu. "The Curse" zgodnie z zawartą w tytule obietnicą jest kawałkiem demoniczno-diabolicznym, singlowe "Retribution" naprawdę wpada w ucho i dobrze promuje album (mamy tu znakomite partie chóru!), a inspirowane kultowym serialem HBO "Game
of Thrones" jest pełne emocji i znakomicie odwzorowuje muzycznie walkę dobra ze złem. W "Captain Evil" mamy z kolei kwintesencję twórczości Floating Worlds - ostre gitarowe riffy, akcenty elektroniczne, wszechstronny wokal Jona i świetną robotę Nikitasa Mandolasa na perkusji. To zdecydowanie jeden z najlepszych kawałków z płyty! "The Last Goodbye" zaczyna się marszem i tytułowym ostatnim pożegnaniem, nic więc dziwnego, że cały kawałek chwyta za serce, a partie operowe przyprawiają o ciarki. Kawałek ma kompozycję zamkniętą - w finale znów słyszymy pompatyczne bębny i pożegnalne okrzyki. W romantycznym "Divine Love" swoim sopranem zaskakuje nas Sophia Assarioti, która wcześniej grała jedynie na keyboardzie. Artystka jest znakomita zarówno w mocniejszym, jak i delikatniejszym wydaniu - stanowczo kapela za rzadko korzysta z jej wokalnych usług! Monumentalny 11-minutowy "Eternal Sleep" to dopracowane w każdym calu arcydzieło z rytmicznymi gitarami, pięknym refrenem oraz rozbudowaną i zmienną warstwą instrumentalną, w której szczęśliwie udało się uniknąć przesady. Jon Soti raz jeszcze udowadnia, jak zdolnym i charyzmatycznym jest frontmanem. Całość zamyka intrygujący instrumental "Island of Dreams". Albumem "Battleship Oceania" Floating Worlds udowadnia, że jest kapelą dojrzałą i świadomą swoich artystycznych możliwości. Ich utwory są często podniosłe i monumentalne, lecz wolne od przesadnych ozdobników. Łączą w sobie cechy rocka, metalu progresywnego i power metalu, tworząc nową jakość na wysokim poziomie. Całości naprawdę przyjemnie się słucha i naprawdę warto czekać na ich kolejne muzyczne osiągnięcia. (5,5) Marek Teler
Forever - Forever 2019 Evil Confrontation
Wiadomo nie od dziś, że heavymetalowcy lubią też lżejsze dźwięki, a szczególnie już szwedzcy reprezentanci gatunku. Stąd niesamowity w ostatnich latach wysyp tamtejszych zespołów heavy, hard, retrorockowych i licho wie jakich jeszcze, a do tego też znacznie bardziej melodyjnych, grających w stylu AOR/pop. Jedną z takich grup jest Forever, właściwie solowy projekt perkusisty Jonasa Wikstranda (Enforcer, ex Black
Trip), który na debiutanckim "Forever" pofolgował sobie w temacie melodyjnego i nad wyraz przebojowego grania. W sumie to co numer, to hicior: "Anywhere You've Gone" na otwarcie jest ciut mocniejszy, "Call Out My Name" to pop ocierający się o disco, mogący znaleźć się na soundtracku "Flashdance", "Rosebud" ma w sobie coś z aranżacyjnego przepychu przebojów Abby, a "Runaway Through Time" na pewno przypadnie do gustu zwolennikom hairmetalowego wcielenia Europe. Inne utwory też są fajne, może poza "Mayday", bo to totalna zżynka z UFO, ale glamowy (kłania się Slade!) "Blame Me For Trying" czy balladowy "Hope" z fortepianem w roli głównej to już coś. W dodatku ta solowa z założenia produkcja jest tak naprawdę rodzinnym dziełem, można więc na "Forever" posłuchać gościnnych gitarowych solówek Olofa Wikstranda i Johana Hjalmara Wikstranda oraz śpiewu Elin Wikstrand; są też inni goście. (4,5) Wojciech Chamryk
Frenzy - Blind Justice 2019 Underground Power
Pamiętam Steel Horse, hiszpański zespół grający soczysty heavy starej szkoły, tak więc debiutancki album nowego wcielenia tej grupy też mnie zainteresował. Zawartość "Blind Justice" perfekcyjnie można podsumować krótkim, angielskim zwrotem: "old-school, traditional heavy metal." Pięknie łączą się w nim echa amerykańskiej, brytyjskiej i kontynentalnej szkoły z lat 80, pobrzmiewają dyskretnie hardrockowe reminiscencje, a i wokalista, Amerykanin Anthony Stephen, też dokłada do tego wszystkiego znaczącą cegiełkę w postaci drapieżnego, pełnego mocy głosu. Dlatego utwór tytułowy, "From Hell", "Killing With A Smile" czy "Velocity" byłyby bardzo mocnymi punktami wielu klasycznych albumów sprzed lat, zresztą inne kompozycje praktycznie niczym im nie ustępują. Nie brakuje też w nich gitarowych pojedynków najwyższej klasy ("Mad Ball"), zaś w "Shred Or Die" praktycznie połowa trwającego 6:38 utworu to solo takie, że faktycznie tzw. shredderzy mieliby co rozgryzać. Piękny debiut, wart: (5,5) Wojciech Chamryk Frosthelm - Pyrrhic 2019 Revenger
"Pyrrhic" z pewnością ma dobrą
okładkę. W każdym razie jest ona adekwatna do zawartości albumu, czyli blacku przemieszanego z pewnymi wstawkami thrash metalu. Jeśli miałbym się odnieść do mojej wiedzy związanej z black metalem w obecnym rozumieniu, to byłaby ona dość mierna. Jednak wystarczająca by stwierdzić, że zespół miesza tutaj Dissection (np: "Pisslord"), Immortal (np. "Serpentine Embrace") oraz Absu (np. "A Gift of Razors"). Frosthelm przeplata bardziej natężone przesterem i podwójną stopą sekcje z tymi bardziej thrashowymi oraz tymi bardziej, akustycznymi spokojniejszymi motywami. Brzmienie albumu stoi na dobrym poziomie. Ściany dźwięku pozwalają odróżnić pewne segmenty, tremolo przeplatające się z przygniatającą sekcją perkusyjną, typowo black metalowe motywy przemieniają się w thrash, a nad wszystkim czasami można usłyszeć nie zawsze wyraźny, aczkolwiek zawsze charczący głos wokalisty. Bas nie rzuca się na uszy, jednak można go usłyszeć. Kompozycje jak już wspomniałem są dynamiczne, a przykładem może tego być chociażby "Immortal Nightfall A Dreamless Lust", bądź oba "Pyrrhic" ("Hollow" oraz "Looming Dusk"). Solówki nie zawsze chwytają, ale sama melodyczność i riffy na albumie w większości bardzo dobrze zagrane. Wydaje mi się, że sam album nie jest czymś nowym i przełomowym, chociaż tu nie mogę się odnieść ze względu, że nie siedzę w tym gatunku aż tak mocno. W każdym razie mnie podobało się przez większość czasu, aczkolwiek bez oceny. Myślę, że fani Ketzer mogą skierować na ten album swoją uwagę. Jacek Woźniak
Grand Magus - Wolf God 2019 Nuclear Blast
Szwedzka ekipa jest doskonała na żywo - pełna mocy i charyzmy. Mimo tego, że z płyty na płytę niczym mityczny Ouroboros pożera swój ogień, na żywo nawet najbardziej oklepane kawałki brzmią jak wykute w kuźni bogów. Na to liczę w przypadku najnowszego krążka Grand Magus - "Wolf God". Mi-
RECENZJE
139
mo tego, że brzmienie płyty wyrywa duszę z korzeniami, bas łomocze niczym na najlepszych płytach Manowar, dziewiąty album Szwedów jest po prostu średni. JB Chritoffersson śpiewa miarowo, spokojnie, bez nadmiernego zaangażowania, a same kompozycje to cienie kawałków z "Iron Will" czy "Hammer of the North". Liczę, że na koncertach zespół nabierze mocy i nijakie kawałki z "Wolf God" uderzą na scenie z nową siłą. Nawet mimo tego, że zespół już jakiś czas temu zrzucił doomowo-vintage'owy płaszcz na rzecz Manowar dla kierowców ciężarówek, "Wolf God" nie zagrzewa do bitwy. Szkoda, bo dla wielu słuchaczy to drugie oblicze Szwedów okazało się kluczem do chęci ich poznania. Przyjemność słuchania krążka ratuje świetne brzmienie - można jej słuchać dla samego soundu i marzyć co by było, jakby Manowar brzmiał dziś tak jak Grand Magus. (3,5) Strati
GunJack -Totally Insane 2018 Sliptrick
Fabio Cavestro to zapaleniec jakich mało: gra w kilku zespołach, a aż dwa z nich wydały w ubiegłym roku płyty. Recenzję "The Spirit Lives On" Heavy Generation znajdziecie gdzieś nieopodal, a tutaj zajmiemy się debiutanckim albumem GunJack. Owo trio realizuje się w oldschoolowym heavy/speed metalu, za mistrzów mając Motörhead, Killer czy Exciter, nie odżegnując się też jednak od wpływów Judas Priest czy Iron Maiden. Cavestro - tu pod pseudonimem Gamma Mörser - dzieli się też partiami wokalnymi z basistą o ksywie Mr. Messerschmitt i słychać, że ich wzoremw tym względzie był przede wszystkim Lemmy. Większość utworów z tej krótkiej - niewiele ponad 35 minut - płyty jest też bardzo, bardzo motoryczna, surowa aranżacyjnie i brzmieniwo, tak jakby zespół z pełną premedytacją chciał powrócić dop korzeni prawdziwego metalu. No, podbite jakimś elektronicznym rytmem instrumentalne "Outro" mogli sobie darować, ale za te wcześniejsze wspaniałości, z "4B4Y", "Black Mark" czy "Iron Cross" i tak mają u mnie: (4,5). Wojciech Chamryk Haunt - If Icarus Could Fly 2019 Shadow Kingdom
Trevor William Church to nie
140
RECENZJE
tylko syn znanego ojca, wybitnego basisty Billa Churcha, grającego w pionierskim dla heavy metalu Montrose czy zespole Sammy'ego Hagara, ale też już muzyk pełną gębą. Ubiegłoroczny, debiutancki album Haunt "Burst Into Flame" był tego nader dobitnym potwierdzeniem, a najnowszym długograjem Church junior stawia już przysłowiową kropkę nad i. Dlatego na "If Icarus Could Fly" nie ma żadnych niedomówień czy wątpliwości - to cudownie oldschoolowy, ale też i świeżo brzmiący, tradycyjny heavy metal najwyższej jakości. Może i ta płyta trwa niewiele ponad 30 minut, ale znacznie bardziej wolę takie wydawnictwa z samymi killerami od długaśnych albumów, na których połowa numerów nadaje się tylko do kosza, bądź co najwyżej na stronę B singla. Tu nie ma o tym mowy: opener "Run And Hide" atakuje od razu, następny w kolejności "It's In My Hands" też brzmi tak, jakby powstał gdzieś w 1983 roku, a zamykający całość "Defender" jest równie dynamiczny - w połowie lat 80. cieszyłby się pewnie sporą popularnością na liście "Metal Top 20". Są też utwory jeszcze bardziej archetypowe, w duchu przełomu lat 70. i 80. ("Clarion"), czasem brzmiące też niczym hołd dla wczesnych Maiden (tytułowy "If Icarus Could Fly"), albo odwołujące się do amerykańskiego, melodyjnego, ale też i zadziornego hard 'n' heavy lat 80., na przykład Dokken ("Ghosts"). Debiut wyceniłem na (5,5), teraz z czystym sumieniem i pełnym przekonaniem stawiam: (6). Wojciech Chamryk
Heavy Feather - Débris & Rubble 2019 The Sign
Sukces Blues Pills nie mógł przejść bez echa, stąd istny wysyp podobnie grających zespołów z wokalistkami w składach. Czworga młodych Szwedów z Heavy Feather w żadnym razie nie można zaliczyć do tej fali, bowiem ich debiutancki album "Débris & Rubble" jest dowodem na wielką fascynację płytami Cream, Free, Frumpy i tego ty-
pu zespołów z przełomu lat 60. i 70. Oczywiście zwolennicy złotowłosej Elin znajdą na tej płycie sporo dla siebie, ale to jednak coś z innej półki niż Blues Pills, bo więcej w tych utworach korzennego bluesa (świetny "Long Ride" z wejściami harmonijki, równie stylowy "Hey There Mama"). Poza tym Heavy Feather rzeczywiście wracają do korzeni klasycznego rocka taki "Dreams" spokojnie mógłby trafić na debiutancki LP Claptona, Bruce'a i Bakera, zaś rozpędzony "I Spend My Money Wrong" to archetyp surowego rocka. Nie brakuje też jednak na tej udanej płycie i bardziej przebojowych utworów, z "Waited All My Life" czy "Higher", jakby młodszej siostry "Sunshine Of Your Love", a Lisa Lystam ma kawał głosu: zarówno w dynami-cznym heavy rocku ("Where Did We Go"), jak i balladowym wydaniu ("Whispering Things"). (5) Wojciech Chamryk
Heavy Generation - The Spirit Lives On 2018 Sliptrick
Nie warto zrażać się koszmarną okładką, bowiem cała reszta na debiutanckim albumie tego włoskiego zespołu trzyma już poziom. Nazwa Heavy Generation to dobry trop, gdyż Fabio Cavestro i jego trzech młodszych kolegów zafascynowani są tradycyjnym heavy metalem lat 80., a w dodatku potrafią grać go jak mało kto. Nie ma tu mowy o żadnej nieudolnej stylizacji czy odtwórczym kopiowaniu starych patentów - Heavy Generation łoją klasyczny heavy tak, jakby powstali gdzieś w 1982, po roku wydali pierwsze demo, a po kolejnym zadebiutowali w Noise czy Mausoleum. Iron Maiden, Accept, niekiedy Manowar - słychać na tej płycie echa ich dokonań, ale są też utwory bez żadnych skojarzeń, jak choćby siarczysty opener "Born To Rock", zróżnicowany "Fire, Steel, Metal", kolejny, szybki killer "My Spirit Lives On" i jeszcze kilka innych, wcale nie gorszych. Zespół ma też świetnego wokalistę (Ivan Giannini), dobrze też brzmi, bez tego nachalnego posmaku cyfry, tak więc deklaracja "Heavy Metal Rules The World!" z "Heavy Generation" brzmi nie tylko wiarygodnie, ale ma też pewną rację bytu. (5) Wojciech Chamryk
Hellnite - Midnight Terrors 2019 Sliptrick
Heavy/speed/thrash z Meksyku? Co prawda debiutantów, ale grających pod innymi nazwami już od niemal 10 lat - to może być ciekawe, pomyślałem. Już pierwszy odsłuch "Midnight Terrors" zweryfikował niestety te płonne nadzieje, ale długogrający debiut Hellnite zasługuje mimo wszystko na chwilę uwagi. Przede wszystkim w studio jest to tak zwany one man band, dlatego za wszystko odpowiada Carlos Paolo Belmar Nieva - chyba jednak za wyjątkiem partii perkusji, brzmiącej bardziej jak automat, a nie akustyczny zestaw ("Phantom Force", "The Necromancer"). Słychać też jednak, że Carlos jest nieźle zakręcony na punkcie metalu z lat 80. i podchodzi do niego z ogromnym entuzjazmem i estymą. Owszem, momentami brzmi to jakoś nieporadnie ("Stage On Fire"), by nie powiedzieć naiwnie, ale jednocześnie tak, że momentalnie przypominają mi się się szczenięce lata, gdzie nie zawsze o powodzeniu danego zespołu decydowały umiejętności i brzmienie, a liczyły się też szczerość, wiarygodność i zaangażowanie. Włączę więc "Spirits Prevail", "Beasts From The Deep" czy instrumentalny "Darker Than Black" raz jeszcze, licząc, że kolejny album Hellnite, może nagrany już w pełnym składzie, będzie znacznie ciekawszy. (3) Wojciech Chamryk
Hidden Lapse - Butterflies 2019 Rockshots
Hidden Lapse to zespół melodic metalowy z Włoch z charyzmatyczną Alessią Marchigiani na wokalu. Grupa powstała w 2011r. jako duet, po czym po czterech latach rozrosła się do rozmiaru czteroosobowej kapeli. Po debiutanckim krążku "Redemption" 31 maja 2019r. nakładem Rockshots Records ukazał się ich kolejny album "Butterflies" z dziewięcioma energetycznymi kawałkami. Płytę otwiera pełen emocji utwór "Dead Jester", w którym Alessia umiejętnie łączy delikatność i kobiecość z ostrym metalowym pazurem. Kró-
tki energetyczny "Third" to z kolei przede wszystkim znakomity popis umiejętności gitarzystów Marco Ricco i Rominy Pantanetti, a w "The Letter 0" na uwagę zasługują smaczki w postaci solo na keyboardzie Davida Browna z Metatrone i świetnej solówki gitarowej. To najbardziej złożony brzmieniowo kawałek z krążka. "Stone Mask" zaczyna się jak rytmiczna ballada, aby z każdą sekundą przyspieszać do wielkiego wybuchu energii w refrenie. Chociaż Alessia ma specyficzną barwę głosu, można się do niej przyzwyczaić i w tym kawałku sprawdza się znakomicie. Piąty utwór "Glitchers" funduje nam solidną nawalankę, a Alessii towarzyszy w nim mocny męski wokal, który tylko dodaje całości poweru. Te dwa głosy tak dobrze ze sobą współgrają, że aż szkoda, by był to duet tylko na jeden kawałek. I nie jest, bo w "Grim Poet" znów słyszymy tę damsko-męską wokalną relację. Na uwagę zasługuje tu też Romina Pantanetti, która znakomicie buduje klimat całego utworu siarczystymi basowymi riffami. Kawałek o naukowo-bajkowym tytule "Sleeping Beauty Syndrome" pozwala nam nie tylko usłyszeć Alessię w demonicznym wydaniu, ale również ponownie zachwycić się towarzyszącym jej męskim wokalem. W "Cruel Enigma" najlepszym elementem jest zaś chwytliwy i pełen energii refren, a outro w postaci "Dust" to ludzkie głosy zmieszane z ciekawym instrumentalem. Generalnie całkiem niezłe zakończenie! Album "Butterflies" Hidden Lapse, mimo specyficznej barwy głosu wokalistki i lekkich technicznych niedoróbek, słucha się całkiem przyjemnie. Krążek jest zróżnicowany w warstwie dźwiękowej, co warto docenić, chociaż brakuje tu ballady z prawdziwego zdarzenia. Bez zbędnego narzekania można jednak dać Alessii i jej ekipie piątkę za kawał dobrej roboty. (5)
różni się od siebie, bywają też utwory wolniejsze ("In Your Eyes"), bardzie progresywne ("Surrender"), a także te bardziej ambitne, zagrane z technicznym zacięciem ("Bring Me Home"). Trafił się też cover "Holding Out (For A Hero)" Bonnie Tyler. Poza tym wpływy tych wszystkich elementów wymieniają się i mieszają, często budując kontrasty i dysonanse. Po prostu Australijczycy mają potencjał, umiejętność i dość spory talent. Dlatego kompozycje są całkiem nieźle napisane, wykonanie jest wręcz bez zarzutu. Na szczególną uwagę zasługuje wokalistka Kat Sproule. Przeważnie w zespołach grających melodyjny power metal panie śpiewają, jak w Epice czy Evanescence. W głosie Kat też możemy odnaleźć podobne elementy ale - jak dla mnie - jej śpiew jest zdecydowanie bardziej rockowy, dzięki czemu "Let The Show Go On" przesłuchałem bez większych problemów. Brzmienie i produkcja są w należytym porządku, blisko są standardom muzyki prog-powerowej. Chociaż nie, czasami, naprawdę w nielicznych wypadkach, klawisze wypadają z roli i brzmią prozaicznie, "plastikowo". Niestety album ma jeszcze gorszy feler. Mimo wymienionych powyżej atutów muzyka Australijczyków nie zapada mi w pamięci i to po naprawdę wielokrotnym przesłuchaniu krążka. Nie jest to dobry objaw. Może w Waszym przypadku będzie inaczej. Sprawdźcie to. Kolejnym minusem są ich okładki. Wyjątkowo szpetne photoshopowe bohomazy. Także na tę chwilę krążek "Let The Show Go On" zespołu Horizons Edge nie zasługuje na więcej niż (3,5) \m/\m/
przez lata rozwiązań Hunter stać jeszcze na wiele. Potwierdzają to przede wszystkim te szybsze przebojowe utwory: taneczny wręcz "Figlarz Bugi" oraz równie dynamiczny, czerpiący z melodyjnego metalu lat 80. "Sauruman" - w normalnych realiach pewnie dość często słyszelibyśmy te utwory dobiegające z radia, tak jak przed laty było z "Kiedy umieram". Inne kompozycje oferują zaś tę, jedyną w swoim rodzaju, mieszankę firmową made by Hunter: połączenie tradycyjnego metalu, thrashu, nowocześniejszego czy symfonicznego rocka. Nawet jeśli ktoś nie przepada za Hunterem trudno nie docenić majestatu patetycznego utworu tytułowego, mającego w sobie coś z bluesa/americany "Kim" czy wręcz progresywnego w formie "Iżółć". A dochodzi przecież do tego jeszcze, jak zawsze u Draka, niebanalna warstwa tekstowa. "Arachne" wywołał już pewne kontrowersje, a ten poruszający problem pedofilii w Kościele utwór jeszcze tylko zyskał na aktualności po niedawnej premierze dokumentu "Tylko nie mów nikomu" Tomasza i Marka Sekielskich. Inne też dają do myślenia, szczególnie fenomenalny - polecam uważną lekturę całości - traktujący o fali hejtu w sieci "Iżółć". Mamy też liczne inspiracje literackie: geneza słów utworu "Gollum" powinna być znana nawet przeciwnikom słowa drukowanego z racji licznych filmów, "Figlarz Bugi" to bohater jednego z najbardziej oryginalnych komiksów Janusza Christy z cyklu przygód Kajka i Kokosza, surrealistycznego "W krainie borostworów", zaś "Szata na bal" zainspirowała słynna książka "Mistrz i Małgorzata" Michaiła Bułhakowa. Cieszy więc, że Hunter nie spuszcza z tonu, zapowiadając przy tym rychłe ukończenie płyty akustycznej i kolejny regularny album za rok-dwa - tak trzymać! (5,5)
Marek Teler
Wojciech Chamryk
Hunter - Arachne 2019 Makumba
Horizons Edge - Let The Show Go On 2018 FastBall
Horizons Edge powstał w Melbourne w 2012 roku, a "Let The Show Go On" to ich trzeci album studyjny. Stanowi on zbiór dwunastu kompozycji utrzymanych w stylu melodyjnego power metalu. W każdym z tych utworów napotkamy wszystkie standardy charakterystyczne dla tej stylistyki. Przeważają w miarę szybkie i dobrze zagrane kawałki. Oczywiście każdy
Hunter to już na naszym rynku zespół-instytucja. Nie dość, że powstał jeszcze w pierwszej połowie lat 80., czyli czasach dla młodszych fanów wręcz prehistorycznych, to jeszcze od lat utrzymuje wysoką formę artystyczno-koncertową, czego nie da się niestety powiedzieć o wszystkich zespołach o porównywalnym stażu. Podobnie jest na najnowszym albumie "Arachne", płycie która na pewno nie rozczaruje dotychczasowych zwolenników grupy, a do tego może pozyskać jej nowych fanów. Nie ma tu rzecz jasna mowy o jakiejś diametralnej zmianie stylistyki, ale w obrębie wypracowanych już
I.N.C. - Terrible Things 2019 I.N.C.
Odpalam płytkę, słyszę pierwszy riff i od razu banan na twarzy. Wstęp "Fist Go Rek" brzmi jakby był żywcem wyjęty z jakiegoś utworu Slayer z gdzieś z okolic "Reign In Blood" czy "Seasons In The Abyss". Nie jest to jednak jedyny motyw, który przewija się przez piąty album amerykańskich thrasherów z I.N.C. Można tam znaleźć odniesienia także do klasy-
cznego heavy metalu. Przykładem może być tu wstęp do "Devil Of Hearts", po którym to kawałek ten zmienia się w thrashową jazdę z elementami hardcore'u. No właśnie, hardcore. Ten był obecny w twórczości I.N.C. praktycznie od zawsze i nie brakuje go także na "Terrible Things". Weźmy taki "Identifier", który można podciągnąć niemalże HC punk (swoją drogą gatunek, który miał ogromny wpływ na rozwój ekstremalnego metalu). Utwór tytułowy też brzmi dość punkowo. Jednak amerykanie nie zapominają z jakim gatunkiem są głównie kojarzeni. Zatem typowo thrashowych utworów tu nie brakuje. Poza wspomnianym "Fist Go Rek", za klasyczne kawałki dla tego nurtu można uznać "Declaration" (swoją drogą chyba najbardziej melodyjny utwór na tym "Terrible Things"), czy "Unscatched". Polecam szczególnie tym, którzy mają wątpliwości, gdzie należy szukać korzeni thrash metalu. (4,5) Bartek Kuczak
Ironbound - Witch Hunt/ Lifeblood 2018 Self-Released
Ostatnio było jakoś cicho o tym rybnickim zespole, ale była to przysłowiowa cisza przed burzą. Zmiana wokalisty (śpiewającego na debiutanckim, bardzo udanym demo "She-Devil" Bartosza Bieżuńskiego zastąpił Łukasz Krauze, znany naszym czytelnikom choćby z "Revolution" Event Urizen) przeszła na szczęście bezboleśnie, a na najnowszym singlu Ironbound znowu daje dowody wysokiej formy. Te dwa utwory to surowe, dynamiczne i melodyjne utwory zakorzenione w nurcie NWOBHM, brzmiące tak, jakby powstały gdzieś na przełomie 1979 i 1980 roku, kiedy to na Wyspach Brytyjskich nawet w najmniejszych miejscowościach fani metalu chwytali za gitary i zakładali kolejne zespoły. Ironbound nader efektownie nawiązuje do tamtych czasów, nie ograniczając się przy tym do czerpania tylko z pierwszych płyt Iron Maiden, bo "Witch Hunt" i "Lifeblood" zaciekawią też fanów Angel Witch, Jaguar czy Tokyo Blade. Świetny materiał, jeśli to zapowiedź pierwszej płyty, to może być ona wydarzeniem na naszej scenie hard 'n' heavy. (5) Wojciech Chamryk
RECENZJE
141
Ironflame - Tales Of Splendor And Sorrow 2018 Divebomb
Kiedy widzę w nazwie zespołu przedrostek "iron", często włącza mi się czerwona lampka. Dlaczego? Otóż wiele z tych kapel ten przedrostek (a co za tym idzie, swoją muzykę) traktuje jako hołd dla tego najbardziej legendarnego zespołu z "iron" w nazwie. Owe hołdy są co prawda mniej lub bardziej udane, jednakże nie ulega wątpliwości, że mamy do czynienia kalkami. Nie powiem, mnie jako fanowi "Żelaznej Dziewicy" wielu tych kapel mimo wszystko słucha się całkiem przyjemnie. Nie inaczej jest z amerykańskim Ironflame. Za tym projektem stoi de facto jeden człowiek (przynajmniej w przypadku studyjnego wcielenia Ironflame) - wokalista i multiinstrumentalista Andrew Della Cagna. Muzycznie, tak jak przypuszczałem zanim w ogóle odpaliłem ten album, jest to forma hołdu dla Iron Maiden. Słychać to już od pierwszych dźwięków otwierającego płytę kawałka "Hands Of Fate". Spokojnie mógłby się znaleźć na przykład na maidenowym "Dance Of Death". Następnie bez zmian. Kolejne kawałki brzmią trochę jak odrzuty kapeli Steve'a Harrisa. Wyróżniają się "Sword And Shield" (głównie przez dość ciekawy riff)) oraz dwa kawałki, które Andrew zostawił na sam koniec. Mianowicie "Vengeance Rising" oraz "Our Great Defender". Ten ostatni jest formą hołdu dla legendarnego Ronniego Jamesa Dio. Zarówno pod względem tekstowym, jak i muzycznym. Jak widać, Andrew przy tym projekcie inspirował się nie tylko Maidenami. (3,5) Bartek Kuczak
Iron Fire - Beyond The Void 2019 Crime
Iron Fire od kilku lat nieźle sobie radzi grając w trzyosobowym składzie. "Beyond The Void" to drugi album nagrany w tej formule. Zespól ten zawsze prezentował ciekawe podejście do power/heavy metalu, nie inaczej jest na ich dziewiątej produkcji. Album zaczyna się krótkim, trzydziestosekundowym in-
strumentalnym intro, po którym wchodzi potężny "Beyond The Void". Utwór ten, podobnie jak i następny "Final Warning" pokazują jasno, że po wygładzonym brzmieniu znanym z wczesnych albumów Iron Fire już dawno w muzyce zespołu nie ma śladu. Dalej doistajemy utwór "Cold Chains Of The North" z bardzo hipnotyzującym początkowym riffem. Na "Beyond The Void" nie brakuje również perełek, które pokazują, że Duńczycy próbują wyjść nieco poza swoją konwencję, w której od lat się poruszają. Posłuchajcie kawałka "Bones And Gasoline". Mroczny, niepokojący, momentami nawet lekko... gotycki. Z drugiej zaś strony mamy niemalże ostry thrash w utworze "To Hell And Back". Z ciekawszych utworów warto jeszcze wymienić epicką balladę "Judgement Day" oraz rockendrollowy "Old Habits Die Hard". Jak zatem widzicie "Beyond The Void" to album dość zróżnicowany, co oczywiście należy traktować tylko i wyłącznie w kategorii zalety. Martin Steene i kumple poniżej pewnego poziomu nie schodzą. Tak jest też tym razem (4). Bartek Kuczak
Iron Griffin - Curse Of The Sky 2019 Gates Of Hell
Iron Griffin to solowy projekt fińskiego multiinstrumentalisty Oskariego Rasanena znanego z zespołu Mausoleum Gate. Na omawianym albumie wspomogła go wokalistka Maija Tiljander. Przyznam, że "Curse Of The Sky" jest albumem, któremu poświęciłem znacznie więcej czasu, niż ma to miejsce w przypadku innych płyt, które dostaję do recenzji. To dlatego, że z jednej strony przyznam szczerze, że niezbyt łatwo mi wchodziła (moja pierwsza reakcja: "co to za g***o!"), z drugiej zaś z każdym kolejnym przesłuchaniem odkrywałem w propozycji Finów coś zupełnie nowego. Sam twórca określa swoją muzykę, jako "protometal". I ciężko mi się z nim nie zgodzić, gdyż produkcja i brzmienie albumu nawiązuje do tego z czasów, gdy termin "heavy metal" pojawiał się jedynie w utworze "Born To Be Wild" grupy Steppenwolf. Album brzmi surowo i jest utrzymany w stylu retro. By Wam zobrazować, co dokładnie mam na myśli, napiszę, że gdyby epicki metal został wymyślony w latach sześćdziesiątych brzmiałby właśnie dokładnie tak. "Curse Of The Sky" zawiera siedem kompozycji, z
których każda może początkowo wydawać się trudna w odbiorze, jednak kiedy już słuchaczowi "wejdą", okazuje się, że mamy do czynienia z graniem na wysokim poziomie. Wyróżnia się tu szczególnie długi, epicki i rozbudowany utwór o tytule "The Path Of Glory". Jeżeli miałbym wskazać jakąś wadę pierwszego długograju Iron Griffin, to jest to monotonia, która niestety trochę psuje odbiór i postrzeganie całości (3,5). Bartek Kuczak
Iron Lamb - Blue Haze 2018 The Sign
Iron Lamb to szwedzki zespół założony w 2009 roku przez gitarzystę Johana Wallina, perkusistę Tomasa Dauna i wokalistę Gustafa Lindströma. Po przesłuchaniu "Blue Haze" odnosi się wrażenie, że to zespół retro rockowy odwołujący się głównie do rocka przełomu lat 60. i 70 oraz hard rocka z początku lat 70. Dużo w ich muzyce również rock'n'rolla ale takiego z różnych biegunów. Najwięcej jest odniesień do Motorhead, ale odnajdziemy też rock'n'rolla w stylu Thin Lizzy czy Ramones. Ten ostatni zespół słusznie sugeruje, że muzycy Iron Lamb nie stronią od punk rocka, ale także od psychodelii czy alternatywy rockowej. Całość stwarza wrażenie przygniatającego, zwartego, szorstkiego gitarowego grania oraz atmosfery z obskurnego rockowego klubu przesyconego gęstym papierosowym dymem. Ogólnie ten rockowy patos i brud nadaje muzyce tej kapeli ostatecznego charakteru. Niby grupa w ten sposób szuka swojej oryginalnej formuły ale tak na prawdę niczego nowego nie odkrywa. Kompozycje, typowe, zachowujące standardy prezentowanego stylu... na pewno głowy nie urywają. Podobają mi się jedynie pojedyncze zagrania, chociażby a la hendrixowska gitara na początku openera "Apocalypse Express", gitarowe solo w "Into The Night" czy organy w końcówce zamykającego płytę "Deadbeat". Zespół zachowuje również oldschoolowe brzmienia, co przechyla zupełnie szalę na stronę grup retro rokowych. Być może zagorzali wielbiciele tego nurtu ocenią płytę "Blue Haze" znacznie wyżej. Dla mnie jest to ciekawostka, do przesłuchania ale tylko parę razy. (3) \m/\m/
Iron Savior - Kill Or Get Killed 2019 AFM
Piet Sielck jest niezmordowany. Udało mu wstrzelić się w 1997 roku w ówczesną koniunkturę na tradycyjny heavy/power metal i od tego czasu Iron Savior regularnie wydaje kolejne albumy. "Kill Or Get Killed" jest jedenasty z kolei, a były przecież i krótsze wydawnictwa, koncertówka "Live At The Final Frontier" czy nagrane na nowo starsze numery na podwójnym "Reforged - Riding On Fire". Najnowszy album potwierdza w całej rozciągłości, że germański power/heavy ekipy z Hamburga może trafić tylko do najbardziej zagorzałych miłośników takiej estetyki dla innych słuchaczy będzie pewnie zbyt sztampowy czy oklepany, by nie powiedzieć kwadratowy. Jak dla mnie za dużo jest na tej płycie zwykłych wypełniaczy, tak jakby Sielck zaczynał powtarzać się jako kompozytor, bazując przy tym na banałach i kliszach. Świetny jest tytułowy opener z zadziornym śpiewem i melodyjnym refrenem, dobrze brzmi surowy "Sinner Or Saint", jest kolejny melodyjny pewniak "Stand Up And Fight" z mocniejszą zwrotką i w zasadzie to byłoby na tyle w temacie udane utwory powermetalowe na "Kill Or Get Killed". Fakt, są jeszcze bardzo udane "Never Stop Believing" czy "Until We Meet Again", ale to raczej melodyjny rock/AOR lat 80. w amerykańskim stylu i nic więcej ponad urozmaicenie tylko poprawnej płyty. (3,5) Wojciech Chamryk
Kat - Without Looking Back 2019 Pure Steel
Czasem bywa tak, że z powodu nieporozumień personalnych z jednego dobrego zespołu robią się dwa. Przykłady? Venom, Rhapsody, Queensryche... tyle tak na szybko mi przyszło do głowy. Ale zazwyczaj jest tak, że tylko jeden z nich jest tym "prawilnym". Taki sam los spotkał naszą rodzimą legendę. Dowodzony przez Piotra Luczyka zespół wydał właśnie swą kolejną płytę. "Without Looking Back", bo o tym albumie mowa, został wydany przez niemiecką
RECENZJE
143
Pure Steel Record. Przyznam szczerze, że jeszcze do niedawna nigdy bym się takiego połączenia nie spodziewał. Życie jednak potrafi zaskakiwać. Przejdźmy może do muzycznej zawartości nowego dzieła grupy Kat. Obecne wcielenie zespołu Luczyka to taka dość fajnie skomponowana i całkiem nieźle zagrana mieszanka hard rocka i klasycznego heavy metalu. Momentami można odnaleźć lekkie nawiązania do southern metalu ("Black Night In My Chair"), innym razem jest zdecydowanie bardziej klasycznie (chociażby taki "Wild" czy "The Race Of Life"). Generalnie "Without Looking Back" to taki poprawny album hard'n'heavy. Poprawny, ale bez wielkich fajerwerków. Taki, do którego można sobie wrócić od czasu do czasu, ale raczej nie będzie się go nomen omen katować na okrągło. W sumie w tym miejscu mógłbym tą recenzję zakończyć, gdyby nie jedno "ale". Otóż powiem tak. Nie miałbym z "Without Looking Back" żadnego problemu, gdyby nie logo "Kat" na okładce. Pytanie, czy znajdziemy tu jakieś wspólne mianowniki ze starymi, przez wielu uważanymi za kultowe, albumami Kata, jak "Oddech Wymarłych Światów", czy "Bastard". Otóż nie znajdziemy żadnych. Niestety, wspomniane logo na okładce sprawia, że nie można "Without Looking Back" postrzegać w całkowitym odseparowaniu od reszty dyskografii formacji. Problemem tutaj nawet nie jest brak Romana Kostrzewskiego. Dzierżący obecnie mikrofon Jakub "Qubek" Weigel to naprawdę świetny wokalista idealnie pasujący do obecnego stylu grupy, a myślę również, że bez większych problemów odnalazłby się w starym (mimo, iż sam nie wywodzi się z metalowej sceny). Problemem jest to, że tutaj nie ma Kata. Nigdzie. Ani w muzyce, ani w tekstach, ani w klimacie... Kat jest jedynie w nazwie. Nie bardzo wiem, jak mam ten zbiór utworów ocenić. Jeżeli popatrzeć na "Without Looking Back" jako na kolejną płytę heavy metalową, jakich wychodzi obecnie masa, to jest w miarę dobrze. Nie ma rewelacji, ale nie ma też tragedii. Jednak mam z tyłu głowy fakt, że jest to, jakby na to nie patrzeć album formacji, która ma na koncie "Oddech Wymarłych Światów", więc z tego też powodu z wydaniem oceny się powstrzymuję. (-) Bartek Kuczak Komodor - Komodor 2019 Soulseller
Komodor to francuski zespół z półki retro albo jak kto woli vintage rockowej. Tą EPką z pewnością dobrze akcentują zameldowanie się na muzycznej scenie. Ich psychodeliczny świat z pewnością zainteresuje zwolenników takiej odmiany ciężkiego rocka. Francuzi
144
RECENZJE
udanie sięgają do dokonań starych kapel typu MC5 czy Grand Funk Railroad oraz młodszego współczesnego pokolenia grup typu Kadavar czy Blues Pills. Zresztą muzycy tego ostatniego bardzo mocno wsparli Francuzów na ich debiucie. Mam nadzieję, że wsparcie Szwedów nie przesądziło o tym, że ta "czwórka" jest aż tak dobra. Niemniej aby o tym się przekonać trzeba będzie poczekać do dużego debiutu Komodor. Teraz można cieszyć się czterema udanymi kompozycjami nasączonymi klimatem przełomu lat 60. i 70. Francuzi dokonali czegoś wyjątkowego (powiedzmy), bowiem nie jestem specjalnym zwolennikiem takiego rocka, a te nagrania naprawdę mnie wciągnęły. Nie są one specjalnie zawiłe i przemawiają swoją bezpośredniością. Mają riffy i zagrywki, które nie dość, że wpadają w ucho to również intrygują. Melodie, klimat, produkcja i cała ta otoczka mocno akcentuje wszystko to, co ważne jest w spółczesnym świecie rocka retro i vintage. Niemniej w wykonaniu muzyków Komodor nie jest to aż tak nachalne. Słowem ten zespół jest dla mnie jednym z nielicznych wyjątków tej sceny, które warto obserwować. (4,5)
awczym. Myślę, że Finowie teraz bez większych problemów potrafią w ciężkie rockowo-metalowe granie wpleść ciekawe folkowe melodie. Z pewnością kłopotów nie stwarza im również wymyślanie lub adopcja ciekawych tematów folkowych. Jakichś większych trosk nie mają też przy pisaniu kolejnych kompozycji. Pewnie nie umartwiają się nad aranżacją muzyki i spokojnie potrafią spleść standardowe instrumentarium rockowe z tym folkowym, gdzie skrzypce czy harmonia wiodą prym. Generalnie w tej chwili Finowie gwarantują dobry albo bardzo dobry produkt praktycznie przygotowany pod każdym względem. Niemniej te wszystkie walory z biegiem lat słuchaczom w jakimś stopniu spowszechniały. Fani bardziej zwrócili by uwagę na wpadkę niż coś spektakularnie udanego. W dodatku, jak jest się zdania, że po Skyclad nic ciekawego w folk metalu nie powstało (wiem bardzo niesprawiedliwa opinia), to nie powinniście się dziwić, że słucham "Kulkija" bez większych wzruszeń. Owszem całość jest niezła muzyczne, bywają nawet pomysły, które mnie intrygują. Chociażby specyficzny rytm, pojawiający się w tle "Henkeselipoika", melodyjne zwolnienia w "Sillanrakentaja", świetny wolny i melodyjny kawałek "Harmaja", który bardziej przypomina mi słowiańską zadumę i melancholię. To w sumie "Kulkija" to tylko kolejny niezły album Korpiklaani. No ale pisze to fan Skyclad, czyli ktoś nie do końca wiarygodny. (3,5)
inspirowany Demolition Hammer z wstępem rodem z Sepultury… zasadniczo to występuje jako utwory 3. i 10., ostatni z kolei, zamykając ten prawie 53-minutowy zbiór muzyki, która w sumie w dużej części również jest inspirowana debiutem i "Epidemic of Violence" Demolition Hammer. Ze względu na to, że jest to kompilacja, to brzmienie różni się pomiędzy kolejnymi sekcjami, gdzie jest to najbardziej słyszalne w wypadku "Shadows of Existence" oraz pomiędzy "Hobo with a Shotgun" i "Critical Biopsy". Jest on słyszalny, jednak nie jest uciążliwy. Wracając jeszcze: 1.) do inspiracji, to wydaje mi się, że trochę też słyszę Obliveona na "Exhausted in Form". Poza tym stwierdził bym, że trochę brzmi to jak Death. 2.) do pozycjonowania, to poza trochę zbyt głośną perkusją nie mam wiele do zarzucenia. Momenty, w których bas przejmuje pałeczkę są słyszalne i łamie monotonię na plus. Solówki pasują do kompozycji, w niektórych wypadkach są dobre, jak np. znowu na "Shadow Of Existence" czy "Hobo With A Shotgun", na innych po prostu są. Co do tematyki: pesymizm, sprawiedliwość społeczna, śmierć i problemy psychiczne. Tekstowo całkiem spoko, szczególnie znowu na "Shadow Of Existence". Grafika na okładkę też trafiona. Ode mnie (4,7) Jeśli spodobała Ci się muzyka Laceration, to "Remnants" jest tutaj wskazany do zakupu. Bez oceny. Jacek Woźniak
\m/\m/
\m/\m/
Lady Killer - Look At Me 2018 Self-Released
Laceration - Remnants Korpiklaani - Kulkija 2019 Nuclear Blast
Folk metal ma swoją grupkę fanów, wśród której fiński Korpiklaani plasuje się zdecydowanie w czołówce. Pierwsze zalążki formacji zawiązywały się już w latach 90. zeszłego wieku. Jednak ich debiutancki album "Spirit of the Forest" na rynku ukazał się dopiero w 2003 roku. Natomiast "Kulkija" jest dziesiątym studyjnym albumem Finów. Także muzycy Korpiklaani posiadają olbrzymie doświadczenie sceniczne oraz są w pełni ukształtowani jako instrumentaliści czy kompozytorzy, nie wspominając o stylu muzycznym. Fani sięgając po płyty tego zespołu wiedzą jakiej muzyki mogą się spodziewać i mają świadomość, że mimo pewnej dozy kiczu, będzie ona na wysokim poziomie wykon-
2019 Unspeakable Axe
"Remnants" to kompilacja Laceration. Jest albumem Laceration z Ameryki. Tego death/thrash metalowego. Z tego co widzę, to ta kompilacja składa się odpowiednio z dema "Realms of the Unconscious" (2010), splitu z roku 2013 i EPki "Consuming Reality" (2009). Nie jesteś pewny, że ten album reprezentuje prawilny death/thrash? Myślę, że "Realms of The Unconscious" przekona Cię, że jednak to ten gatunek. No i że perkusja jest trochę za głośna na trzech pierwszych utworach. Nie, że głośna tak se, po prostu jest za głośna względem innych instrumentów, co słychać chociażby na "Shadow Of Existence". Ale poza tym nie do końca udanym balansem można usłyszeć coś więcej. Naprawdę dobrze zrobiony utwór,
LP amerykańskiego Lady Killer jakoś wciąż nie wpadł mi w ręce, ale ostatnio wzbogaciłem się o debiutancki CD gdyńskiego zespołu o tej samej nazwie. Pięcioro młodych ludzi gra na "Look At Me" tak, jakby też urodzili się w USA i przyszło im zaczynać muzyczną karierę w latach 80., kiedy to w tamtejszych rozgłośniach i na listach przebojów królował hard 'n' heavy/AOR - ostry i kąśliwy, ale też bardzo melodyjny. Lady Killer w bardzo dobrym stylu nawiązują do tamtych czasów, energii i animuszu też im nie brakuje, tak więc "Look At Me" to po prostu bomba. Tylko "Liar" trwa ponad pięć minut, pozostała szóstka z programu podstawowego zamyka się w granicach 3-4 minut, a bywa też, że zespołowi wystarcza jeszcze mniej czasu ("Wroom Wroom", numer niczym z soundtracku "Świata
Wayne'a"). Niewiele ponad trzy minuty trwa też koncertowy bonus "Your Mirrors", znany już z You Tube utwór tylko na głos i gitarę. W programie jest też ballada "Train Of Love", ale to te ostrzejsze utwory stanowią o sile Lady Killer: oparte na solidnej bazie sekcji, z przykładną współpracą gitarzystów i drapieżnym głosem Wiktora Gabora. Podoba mi się również to, że ci młodzi ludzie nie ograniczają się do szukania inspiracji tylko w hard rocku czy metalu, czerpiąc też z bluesa czy klasycznego rock 'n' rolla, dzięki czemu zawartość "Look At Me" jest jeszcze bardziej stylowa. (5) i czekam na więcej! Wojciech Chamryk
Lance King - ReProgram 2019 Nightmare/Sony
Lance King to muzyk związany ze sceną melodyjnego progresywnego metalu, prog-poweru oraz power metalu, jako artysta oraz wydawca. Myślę, że fani, którzy dość śmiało i szeroko eksploatują wspomniane poletko doskonale znają markę Nightmare Records oraz jej wydawnictwa. Ta wytwórnia to właśnie królestwo Kinga. Co do dokonań Lance'a to najbardziej zapadły we mnie te z czasów Balance of Power i Pyramaze, choć to tylko jedne z wielu zespołów, z którymi współpracował jako muzyk, wokalista czy kompozytor. "ReProgram" to nie pierwszy album pod szyldem Lance King. W 2011 roku artysta wypuścił swój debiutancki solowy album zatytułowany "A Moment w Chiros". Jak na razie to dla mnie nieznany rozdział, więc zajmę się bezpośrednio aktualnie promowanym krążkiem przez Kinga. Jego zawartość to miła dla ucha typowa wypadkowa stylów wymienionych na samym początku recenzji. A w niej przede wszystkim rządzą wszelkiego rodzaju kontrasty i dysonanse. I tak, rozpoczynająca kompozycja "ReProgram" to dość bezpośredni progpower, za to następna "Pointing Fingers" jest już bardziej złożona i metalowo progresywna. Natomiast utwór "Reaction Formation" imponuje intrygującym mrocznym klimatem, a "Chaotica" bezpośredniością i mocą. Za to "Limitless" wydaje się przepełniony wszystkimi powyższymi elementami i na dodatek czaruje niezwykłym nastrojem, co czyni ją jednym z ciekawszych momentów płyty. Niemniej drugą naturą Lance’a Kinga jest melodia. Artysta bardzo jest czujny aby
ogólny przekaz jego muzyki nie stanowił problemu dla ewentualnego słuchacza. Najlepszym obrazem do tej wizji jest ciekawa przeróbka popowego hitu "Ayo Technologia". Z tego też powodu, co niektórzy przypięli muzyce Kinga "celestial metal". Fan ambitnego i melodyjnego power metau czy tez progresywnego metalu słuchając "ReProgram" z pewnością będzie odczuwał satysfakcję, bowiem muzyka Lance’a Kinga będzie mu przypominała najlepsze momenty Dream Theater, Threshold, Queensryche, Pagan's Mind czy nawet Pink Floyd. Taki rezultat osiągnięto dzięki nie tylko dobrym kompozycjom i melodiom ale również dzięki świetnym muzykom wspierających Kinga. A była to nie mała gromadka. Na gitarach i klawiszach wspierali go Kim Olesen (Anubis Gate), Markus Sigfridsson (Darkwater/Harmony) oraz Matt Hodsdon (Chaos Frame). Na basie, a także gitarze i klawiszach Rich Hinks (Annihilator/ Aeon Zen). Natomiast na perkusji Morten Gade Sorensen (Pyramaze/ Anubis Gate). A przecież pomocni jeszcze byli klawiszowiec Fred Columbo (Spheric Universe Experience), gitarzysta Mattias IA Eklundh (Freak Kitchen) i basista Jakob Riis (L Wood Joy). Natomiast sam zainteresowany dodatkowo dopilnował, żeby wszystko dobrze zabrzmiało. W produkcji wspomagał go persona Jacoba Hansena, a może odwrotnie, to on wspomagał Jacoba. Nie ważne, grunt, że wyszło znakomicie. We wszystkich tych atrakcjach jest jednak pewien szkopuł. Jak już wspominałem Lance King ma świetny głos, miły dla ucha tembr, buduję znakomite melodie, ogólnie dba aby całość muzyki słuchało się w pełnym komforcie, snuje też ciekawe opowieść, choć to żadna poezja. Są też w tym emocje, głównie ciepłe i ujmujące... ale niestety, najwidoczniej przesadził, bo "ReProgram" słucha się jak tylko dobry album rozrywkowy, z pominięciem głębszych doznań, które są tak charakterystyczne dla ambitnych dokonań z nurtu progresywnego metalu czy prog-poweru. "ReProgram" to tylko bardzo solidna pozycja do słuchania dla fanów dobrze zagranych melodii. (3,7)
man, ale po raz kolejny możemy przekonać się, że w muzyce jest jak w futbolu: nazwiska nie grają. "Heavy Crown" była OK, ale przesłuchałem ją dwa razy i od tego czasu kurzy się na półce, zaś "II" jest niestety znacznie słabsza. Co niektórych śmieszyły adnotacje na kopertach płyt Dio "All lyrics and melodies written by Ronnie James Dio", ale gdy zabrakło tego małego człowieka o wielkim głosie okazało się, że nawet najlepsi instrumentaliści nie są w stanie zbyt wiele z siebie wykrzesać. Dlatego na "II" nie ma mowy o poziomie najlepszych płyt Dio. Gorzej, nawet słabsze albumy tej grupy w porównaniu z wypocinami Last In Line to arcydzieła. Dzieje się tak, ponieważ większość z zamieszczonych na tej płycie utworów ma tylko dobre fragmenty, ale w całości jest toporna i nudna. Świetne są więc solówki Campbella, kilka riffów i basowych pochodów, Appice jest w formie, no i Freeman też potwierdza, że ma kawał gardła, ale w najmniejszym stopniu nie przekłada się to na jakość kompozycji. "Black Out The Sun" brzmi więc niczym parodia Dio, w "Give Up The Ghost" czy "Sword From The Stone" zespół zapożycza się u Black Sabbath, a czasem flirtuje wręcz z jakimś alternatywnym rockiem ("Gods And Tyrants", jeszcze lżejszy "The Unknown"). Gdyby nie rozpędzony "Year Of The Gun" czy równie dynamiczny "Electrified", to nie byłoby tu na czym zawiesić ucha... (2,5) Wojciech Chamryk
Leathurbitch - Leathurbitch \m/\m/ Last In Line - II 2019 Frontiers
Byli muzycy formacji Dio są nadal aktywni. Jednym z przejawów owej aktywności jest działalność zespołu Last In Line. Debiutancka płyta tej formacji "Heavy Crown" powstała z udziałem Vinny'ego Appice'a, Viviana Campbella i Jimmy'ego Baina, a po nieoczekiwanej śmierci basisty zastąpił go Phil Soussan. Skład dopełnia świetny wokalista Andrew Free-
2019 High Roller
Przede wszystkim warto pogratulować chłopakom nazwy zespołu. Rockendroll wręcz z niej bije. No dobrze, a jak jest z muzyką? Jedno co można o niej powiedzieć, to że nie jest ona grzeczna. Zarówno pod względem muzycznym, jak i lirycznym. Jeśli chodzi o brzmienie, to jest ono brudne i dość surowe, momentami nawiązujące do wczesnych kroków wielu kapel z nurtu NWOBHM. Niektóre riffy, jak na przykład ten ze "Street Wise" mogą od razu kojarzyć się z twórczością
Motorhead. W "Nasty Reputation" również mamy pewne nawiązania do hard rocka z lat siedemdziesiątych. Ciekawy zabieg zastosowano przy nagraniu partii wokalnych. Momentami ma się wrażenie, że wychodzą one z głębi i jednocześnie słychać echo. Brzmi to dość interesująco nie powiem. Wspominałem również o tekstach, zatem przyjrzyjmy się im nieco bliżej. Wspomniane już "Street Wise" oraz "Nasty Reputation" opowiadają o tym, iż nocne życie na ulicy rządzi się swoimi prawami, oraz o tym, że goście z Leathurbitch niekoniecznie chcą mieć łatkę grzecznych chłopców. Na "Leathurbitch" znalazło się zaledwie pięć utworów, zatem to wydawnictwo należy traktować jako zajawkę tego, co ta grupa potrafi. Mnie przekonali (4) Bartek Kuczak
Lightfold - Deathwalkers 2019 Pitch Black
Lightfold to grecki zespół, który powstał w 2011 roku w Atenach. W 2014 roku wydali debiutancki album "Time To Believe", a teraz jego następcę "Deathwalkers". Kapela zalicza się do grona preferującego ambitne granie z pogranicza progresywnego metalu i power metalu, gdzie dużą rolę odgrywa melodia. W muzyce Greków sporo jest wpływów Dream Theater. Mnie najbardziej pasuje, gdy ich kreatywność skupia się wokół krążka idoli "Images And Words". Czego dowodem jest kompozycja "Behind The Veil". Inspiracji progresywnymi kapelami jest sporo, można byłoby wymienić ich sporą gromadkę. Jednak ograniczę się do Queensryche, którego wpływy można najwyraźniej usłyszeć w "Ascending". Najbardziej czytelnym power metalowym momentem na płycie jest utwór "Angel Of The Earth". Ze względu, że główny wokal w tym wypadku należy do Margarity Papadimitriou, muzyka może kojarzyć się z Epicą czy Within Temptation. Wyraźne są też wpływy symfonicznego metalu. Jednym z ich typowych eleatów wykorzystywanych przez Greków to kobiece wokalizy. Bardzo wyeksponowane są one w intrze ("Death As A Begining") i outrze (At The Gates Of Heaven", natomiast w środkowej części płyty, wykorzystywane były już jako tło. W tym miejscu można ponownie wymienić "Ascending". Kobiecy głos wykorzystywany był także jako wspierający główny męski głos, co
RECENZJE
145
najfajniej wybrzmiewa w "Save Me". Theodora Martinisa, na albumie używającego pseudonimu Martin Deathwalkers, wspierają również inni wokaliści, a są nimi Savvas Betinis (Acid Death) i Nikos Roussakis. Na wyróżnienie zasługują ciągotki gitarzysty Thanasisa Labrakisa do neoklasycznych zagrywek, co budzi skojarzenia z Michaelem Romeo i Symphony X (przytoczmy np. "Beyond The Unknow"). Także pod względem muzycznym dzieje się bardzo wiele. Grecy na "Deathwalkers" bardzo umiejętnie dawkują nam wszystkie wymienione style, angażując w to nie tylko swoje umiejętności, a przede wszystkim determinacje i talent. W dodatku wykorzystując wszystkie możliwe środki, które mają w swoich arsenałach progresywny metal i ambitny power metal. Także kompozycje po przez bogactwo pomysłów bawią się naszymi uczuciami i nastrojami, a to rozpędzając muzykę, a to ją zwalniając, wprowadzając nas w harmonijny trans lub w sekundzie burząc go bezpowrotnie, kiedy indziej budując bardziej techniczne struktury utworów, zaś innym razem bardziej proste i bezpośrednie brzmienia. No i melodie. Mimo, że Grecy stawiają różne dźwięki i brzmienia w dysonansach, to z wielkim wdziękiem układają melodie, które niejako chronią słuchacza przed momentami zbyt intensywnych różnorodności. A, że mają talent i umiejętności, to przychodzi im to dość łatwo i w rezultacie słuchacz ma wrażenie, że słucha dość przystępnego melodyjnego power metalu. W tym teatrze dobrobytu są też skuchy. Theodor Martinis to dobry wokalista, ma predyspozycje do śpiewania, a jego głos pasuje do muzycznego świata Lightfold. Jednak do ikon metalowej wokalistyki trochę mu brakuje. Podejrzewam, że w takim "Ascending" gdyby zaśpiewał Geoff Tate mielibyśmy do czynienia z kolejnym progresywnym hitem. No i niestety, ogólnie brzmienie albumu nie jest tak perfekcyjne, jak przyzwyczaiły nas najlepsze współczesne produkcje ze sceny prog-power. Nie jest to jakaś wielka wpadka, ale coś mi nie gra, a głównie chodzi o nieliczne momenty, w których nie najlepiej brzmi gitara. Oprócz bogatej muzycznej oprawy "Deathwalkers" ma również ciekawą historię. Napisana jest w intrygujący sposób, a dotyczy się tematu, który w zasadzie absorbuje zwykłego człowieka i wszelkich filozofów od dawna. Bo kto się nie zastanawiał, co nas czeka po śmierci? Grecy z Lightfold swoim "Deathwalkers" dostarczyli fanom melodyjnego ambitnego ostrego grania kolejnego kłopotu. Album może się podobać, z pewnością dzięki niemu zespół dołączy do tej licznej grupy dobrze zapowiadających się kapel. Czy jednak stać ich na więcej, czy potrafią
146
RECENZJE
wskoczyć o poziom wyżej? Inaczej mogą zagubić się wśród tych wszystkich dobrych i z potencjałem, a na pewno im nie pomoże jak następca "Deathwalkers" pojawi się, za kolejne pięć lat. (4) \m/\m/
Lion Shepherd - III 2019 Universal Music
Lion Shepherd, współcześnie trio, od ponad pięciu lat zmierza do wyznaczonych celów przemyślaną drogą rozwoju, na której słuchacze napotkają trzy ważne drogowskazy, albumy "Hiraeth" (2015), "Heat" (2017) oraz premierowy "III" z końca marca 2019. Każda z wymienionych publikacji fonograficznych stanowi świadectwo systematycznego poszerzania horyzontów artystycznych, rozbudowy spektrum brzmienia, ewolucji autorskiej formuły stylistycznej. Konsekwencja w świadomym wzbogacaniu brzmienia o komponenty instrumentalne dalekie od rockowej tradycji, swobodne "żonglowanie" parametrami stylistycznymi, dbałość o precyzję wykonawczą, pomysły niebanalnych motywów melodycznych o dużym potencjale przebojowości, w dobrym rozumieniu tego słowa, umiejętne operowanie dynamiką przekazu, intensywnością rytmiki spotkać się może z tylko jedną reakcją słuchaczy, zaciekawieniem, przychylnością odbioru form zarówno klasycznie rockowych, jak też tych, balansujących na styku eksperymentu muzycznego, z elementami muzyki etnicznej, folk, ambientu, tradycyjnego progrocka, a nawet jazzu czy folkloru bliskowschodniego. Lion Shepherd wytyczył sobie, począwszy od debiutu, cel tworzenia inteligentnej, ambitnej muzyki rozrywkowej, a po wysłuchaniu zawartości longplaya sygnowanego rzymską "III" nie pozostaje nic innego jak wyrazić szacunek i uznanie za umiejętność kreowania własnej rzeczywistości artystycznej. Dziesięć utworów o zmiennej charakterystyce nastrojowości, tworzących różnorodny program tego wydawnictwa, fascynuje znakomitymi partiami instrumentalnymi, egzotycznymi wokalizami, pięknymi tematami melodycznymi. Wielką, intrygującą zaletą wszystkich kompozycji jest ich nieprzewidywalność, płynne przechodzenie od klasyczności fortepianu i partii smyczkowych w wykonaniu gości z Atom String Quartet, po chropowatość, moc i wręcz metalową ostrość partii gitarowych
Mateusza Owczarka, aż po gęstość brzmienia i intensywność energetycznych kaskad perkusyjnych Macieja Gołyźniaka, który z łatwością przemieszcza się od rockowej zadziorności po łagodne sekwencje rytmiczne na granicy ciszy. Mądre, umiejętne korzystanie z elektroniki, perfekcyjne zintegrowanie elektryki z akustyką, współbrzmienie tradycyjnego instrumentarium rockowego z egzotyką lutni arabskiej, darbuka czy wpływów muzyki bliskowschodniej czynią z muzyki Lion Shepherd prawdziwą magię rozumianą jako sztukę czarowania dźwiękami. Obok kompozycji, które można nazwać przystępniejszymi, niekiedy nawet przebojowymi, singlowy "What Wet Wrong" czy "Good Old Days", w repertuarze "Trójki" pojawiają się także formy strukturalnie złożone, jak "otwieracz" "Uninvited" czy bogato zaaranżowany, ponad 8-minutowy "Vulnerable", a to tylko przykłady kompozycji, które rozwijają się niespiesznie, leniwie z biegiem czasu, żeby dotrzeć do punktu kulminacyjnego, w którym dosłownie wybuchają feerią barw, trudno wyobrażalną agresją i jazgotliwością. Każdy utwór, pomimo multum niuansów, inspiracji, autorskich, niestandardowych rozwiązań w zakresie brzmienia, multistylistycznego wymiaru tworzy zadziwiająco spójny konglomerat dźwięków nieprzypadkowych, złożonych jak puzzle w mozaikę układającą się w śliczne muzyczne pejzaże. I jest tylko jedna trudność, wytypowanie utworów, na które należałoby zwrócić uwagę przy pierwszym przesłuchaniu, ponieważ w tej kwestii każdy słuchacz, a uwaga powyższa dotyczy w szczególności tych, którzy spotkają się z twórczością Lion Shepherd po raz pierwszy, powinien postępować zgodnie z dewizą "wszystko albo nic". "Wyszarpywanie" kawałków, fragmentaryczne traktowanie programu albumu "III" pozbawia muzykę czaru, specyficznej emocjonalności, nie pozwalając w pełni docenić jej estetycznej wartości. Dlatego "wujek dobra rada" zgłasza postulat: to niespełna godzina, niewiele w porównaniu do wieczności, tylko tyle czasu wystarczy poświęcić muzyce, której piękno trudno przecenić. (5) Włodek Kucharek Lords Of The Trident - Pull The Plug 2019 Self-Released
No tak: jak nie idzie z elektryką, trzeba spróbować bez prądu. Jak pomyśleli tak zrobili i raptem siedem miesięcy po premierze albumu "Shadows From The Past" me-talowi kabaretowcy z Lords Of The Trident sprokurowali album unplugged. Rzymskie miecze i "pudło" na kiczowatej okładce, wyglądającej niczym produkcja trzeciego sortu z lat 80., są dokładnym od-
zwierciedleniem zawartości "Pull The Plug"; płyty bez pomysłu i jak dla mnie zupełnie niepotrzebnej. 14 utworów wybranych z wszystkich płyt formacji, od debiutanckiej "Death Or Sandwich" do najnowszej "Shadows From The Past" "poraża" prościutkimi aranżacjami, idealnymi na harcerskie ognisko, gdzie początkujący "gitarzyści" próbują zaimponować równieśnikom. Są też dwa covery: odegrany toczka w toczkę, nijaki "More Than Words" Extreme oraz nieco ciekawszy, wzbogacony partią gitary elektrycznej "Dust In The Wind" Kansas, ale one też w żadnym razie nie zachęciły mnie do ponownego odsłuchu, ani tym bardziej kupienia tej płyty. (1). Wojciech Chamryk
Lucifera - La Caceria De Brujas 2019 Dunkelheit Produktionen
Nie znam hiszpańskiego, więc nie odniosę się do dokładnej zawartości zapewne dość brutalnych, mrocznych i być może satanistycznych liryk "La Caceria De Brujas". Mogę się natomiast odnieść do zawartości muzycznej, charkliwych wokali i ścian dźwięku, które są zawarte na "Arde En Llamas". Co do muzyki, która jest tworzona przez zespół, najbliżej moim zdaniem byłoby jej do black / thrashu. I po kolei biorąc utwory, "Arde En Llamas" to bardziej blackowa ściana dźwięku, czasami zmieniająca swoją powierzchnię w akompaniamencie dzwonu. "Sigillum Diaboli" jest bardziej thrashowe, trochę przypomina mi tu twórczość Whiplash z "Power and Pain" przemieszaną z starym Destruction. "Sortilegio" z kolei to bardziej Possessed zmieszane ze Slayer. Jeśli chodzi o klimat na "La Caceria De Brujas", to zespół sili się na bycie okultystycznym, chociażby za przykład dając intro "Ceremonia Secular". W sumie nieznajomość języka hiszpańskiego może tutaj być atutem, który pomoże wczuć się w mistyczny klimat niewiedzy spowodowanej nieznajomością danego języka. A jak brzmi ten utwór? Hmmm, wchodzi Running Wild, cały na czarno i w żeńskich wokalach. A tak, bo zapomniałem o
tym, Lucifera ma wokalistkę… choć tego można było się domyśleć po nazwie zespole. Jeśli chodzi o resztę zawartości "La Caceria De Brujas", jak dla mnie najprościej można by napisać, że jest w miarę spoko i utwory takie jak "Pacto Pagano" potwierdzają to, co napisałem do tej pory. Jeśli chodzi o brzmienie, to wydaje się trochę zlewające, aczkolwiek może pasować do tej ściany dźwięku, którą chciał stworzyć zespół. I Lucifera tutaj pasuje, jeśli chodzi o określenie jakości wokali - są one odpowiednio mroczne i chropowate. Tutaj też nie ocenię, bo nie znam hiszpańskiego, aczkolwiek myślę, że fani female fronted black thrashu powinni być zadowoleni… szczególnie, że to jest chyba niezapełniona nisza. Jacek Woźniak
Manifestic - Anonymous Souls 2019 Punishment 18
Czterech młodych Niemców pod nazwą Manifestic całkiem nieźle radzi sobie z szaleńczym speed/ thrash metalem. Słychać, że lata 80. odcisnęły wyraźne piętno na ich duszyczkach, gdyż łoją konkretnie i na temat. Aż dziwne, że "Anonymous Souls" to ich debiutancki album, jest bowiem bardzo dojrzały i dopracowany, a przysłowiowa niemiecka solidność walczy na nim o palmę pierwszeństwa z nieszablonowym podejściem do siarczystego grania. Stąd momenty bardziej zaawansowane aranżacyjnie ("Wide Open") czy akustyczne (instrumentalna miniatura "Incognito"), a nawet całkiem zaskakujące, jak choćby pierwsza część "Code Of Silence", bardzo melodyjna, w stylu ugrzecznionych do maksimum Thin Lizzy, ostra i intensywniejsza dopiero od połowy. Dobrze jednak, że Manifestic kombinuje, bo kolejny klon Destruction czy Sodom byłby już trudny do zniesienia, a tak posłuchałem "Anonymous Souls" raz czy drugi z nieukrywaną przyjemnością i na pewno będę jeszcze do tej udanej płyty wracać. (4) Wojciech Chamryk March In Arms - March In Arms 2019 Self-Released
Widziałem bardzo pozytywne recenzje "March In Arms", nawet zapisałem sobie nazwę tego amerykańskiego zespołu w celu uważniejszego posłuchania jego dokonań. W tak zwanym międzyczasie muzycy postarali się o to, by promo-
cyjne egzemplarze ich albumu dotarły również do Polski. Posłuchałem więc całości i... mam mieszane uczucia. Z jednej strony bowiem chłopaki grają naprawdę konkretnie: słychać długie godziny poświęcone na ćwiczenia, na wspólnych próbach też raczej się nie obijali. W dodatku rajcuje ich tradycyjny heavy, speed i thrash metal, tak więc tu też plus. Czyli tak od Black Sabbath do Pantery - w dużym, ale wiele też wyjaśniającym skrócie, a "I Am Death", "Mouth Of The Kracken" i "Empty Pleads" są tego najlepszymi przykładami. Tak jednak jak kiedyś każda płyta miała dwie strony, to również i materiał March In Arms ma dwa oblicza, gdzie to kolejne nie budzi już mego zachwytu. Sęk w tym, że w kilku utworach za blisko zespołowi do mocnego, nowoczesnego rocka czy metalu, czegoś w stylu Godsmack czy innego Nickelback ("Procession Of The Dead", "The Failure", "Firebreather"). Czasem jest też tak, że niby numer jedzie z impetem starego heavy/thrashu, ale jakoś tak karykaturalnie, jakby niezbyt im to wychodziło, a do tego perkusja brzmi pożal się Boże ("Ashes"), a i wokalista Ryan Knutson za często uderza w nowoczesną manierę, która gryzie się z tymi bardziej klasycznymi utworami. Może młodszym słuchaczom to podpasuje, u mnie: (3). Wojciech Chamryk
Märvel - Guilty Pleasures 2019 The Sign
Zamaskowani Szwedzi z Märvel lubują się w cudzych utworach. Przed laty popełnili więc MCD "Unleashed!" z samymi przeróbkami, nagrali też i często wykonują na żywo choćby "Love Machine" W.A.S.P., a teraz wydali album wypełniony wyłącznie cudzymi kompozycjami. Wyszła im z tego bardzo fajna płyta, bo nie dość, że co numer, to szlagier - może za wyjątkiem "All For The Glory" Kiss z CD "Sonic Boom" - to muzycy potrafili nadać im jedynego w swoim rodzaju sznytu. Niezależnie więc czy biorą na warsztat "Can't Shake Loose" Agnethy Fältskog z Abby,
"Ten O'Clock Postman" Secret Service, "Rock And Roll, Hoochie Koo" Ricka Derringera, "Powertrip" Monster Magnet czy "Sultans Of Swing" Dire Straits, mamy tu soczystego hard rocka o bardzo przebojowej proweniencji, a już "Keep Pushin'" REO Speedwagon czy "Burning Love", chyba najbardziej rozsławiony przez Elvisa Presley'a, to już hity takie, że trudno usiedzieć w miejscu. Nie mam więc nic przeciwko temu, by pomiędzy regularnymi wydawnictwami Märvel przygotowywał również takie perfekcyjnie dobrane i dobrze brzmiące zestawy przeróbek. (5) Wojciech Chamryk
Metal Inquisitor - Panopticon 2019 Massacre
"Panopticon" to już (lub dopiero, jeśli patrzeć na staż działalności zespołu) piąta płyta naszych zachodnich sąsiadów wydana po pięciu latach przerwy. Niestety w tym konkretnym przypadku owa przerwa nie wpłynęła chyba dobrze na formę twórczą Metal Inquisitora. Pierwsze wrażenie, jakie odniosłem, to fakt, że zespół ten niestety zaczął zjadać swój własny ogon. Zobaczmy od początku. Pierwszy w kolejce kawałek "Free Fire Zone" jawi się dość nijako i jest pozbawiony charakteru. Nieco lepiej robi się w kolejnym "Change Of Front". Tutaj grupa zaliczyła powrót do głębokich korzeni gatunku. Utwór ten spokojnie mógłby się znaleźć na którejś z wczesnych płyt Saxon. Nawiązania do twórczości ekipy Biffa Byforda, tyle, że tej nowszej z ostatnich albumów znajdziemy na przykład w "Trial By Combat" czy "Re-Sworn The Oath". Niestety, niewiele one wnoszą do ogólnego wizerunku tego albumu. Próżno tu się doszukiwać jakichś bardzo wyrazistych elementów. Po prostu taki typowy heavy metal, który być może jest fajnie zagrany od strony rzemieślniczej, natomiast pod względem kompozytorskim jest trochę nijako. Ze swojej strony proponuję nagrywać więcej coverów polskich kapel. Przynajmniej będzie zabawnie. (3) Bartek Kuczak Metall - Metal Fire 2019 Iron Shield
Metall konsekwentnie dąży do zdobycia miana jednego z najgorszych zespołów metalowych wszech czasów. Fakt, nagrał znacznie lepszą płytę od debiutanckiej, ale to tylko dlatego, że
"Metalheads" był poniżej krytyki. I pomyśleć, że kiedyś był to świetny zespół... Tradycyjny metal w jego wydaniu jest teraz na pewno ciekawszy niż te dwa lata temu: mocniejszy, bardziej przemyślany, ale to i tak popłuczyny po UDO czy Accept, muzyka toporna i wtórna do maksimum. Wyzuta z jakiejkolwiek oryginalności, w dodatku z okładką zmałpowaną z "Metal On Metal" Anvil. Nawet tak chwalony przeze mnie przy okazji "Metalheads" wokalista Joel Stieve Dawe też wyraźnie spuścił z tonu: albo naśladuje Dirkschneidera, albo porykuje niczym zarzynany bawół. Już sam fakt, że najlepsze na tej płycie są nagrane ponownie remanenty sprzed wielu lat, "Easy Rider" i "Metal For You", też o czymś świadczy - płyta tylko dla tych najbardziej bezkrytycznych fanów tradycyjnego heavy. (1,5). Wojciech Chamryk
Monasterium - Church Of Bones 2019 Nine
Polska słynie w świecie z zespołów sceny ekstremalnej, coraz częściej słyszy się tam o naszych grupach parających się tradycyjnym metalem, a od kilku lat mamy też spore zainteresowanie na Zachodzie rodzimym doom metalem. To przede wszystkim zasługa krakowskiego Evangelist, którego członkowie grają też w Monasterium. Trzy lata temu wydali nakładem greckiej No Remorse Records debiutancki album "Monasterium", teraz zaś jego następcę "Church Of Bones". Jeśli komuś przypadł do gustu ten pierwszy materiał, to najnowszy w żadnym razie go nie rozczaruje, gdyż mamy tu epicki doom w formie najbardziej klasycznej z możliwych i na pewno pod każdym względem ciekawszy. Doom krakowskiego kwartetu jest majestatyczny, posępny i niezwykle patetyczny. Brzmi mocarnie i surowo, ale nie jest też pozbawiony bardziej melodyjnych czy balladowych partii, w kilku utworach pojawiają się dynamiczne zrywy, nie brakuje w nich też odniesień do tradycyjnego metalu lat 80. Składa się to wszystko na świetną, dopra-
RECENZJE
147
cowaną pod każdym względem i robiącą wrażenie płytę, niczym nie ustępującą najlepszym światowym produkcjom. Nie ma na niej utworów słabszych czy takich sobie, dlatego trudno mi wyróżnić którykolwiek z nich - posłuchajcie zresztą singlowego "The Last Templar" z wokalnym, podzielonym na role, dialogiem Michała Strzeleckiego oraz Leo Stivali z Forsaken i wszystko będzie jasne. (5/6) Wojciech Chamryk
Mosh-Pit Justice - Fighting The Poison 2019 Punishment 18
To bułgarskie trio idzie do przodu. Co prawda nie mam pojęcia jak grają koncerty w sytuacji, gdy Staffa Vasilev jest i gitarzystą, i perkusistą, ale w sześć lat wydali cztery płyty, z których najnowsza "Fighting The Poison" to kawał solidnego power/thrash metalu. Oczywiście power metalu na modłę amerykańską lat 80., chociaż z ojczyzny Mosh-Pit Justice do Włoch niezbyt daleko - tak więc mamy tu wypadkową stylu Heretic/Sanctuary oraz Forbidden/ Death Angel. Są to rzecz jasna nazwy przykładowe, ale nader trafnie oddające styl Mosh-Pit Justice, a zespół, złożony przecież z doświadczonych muzyków, którzy na thrashu i jego pochodnych zjedli zęby, gra stylowo, technicznie i z ogromną energią. Nie ma też wśród tych ośmiu utworów tzw. wypełniaczy, a do tego, chociaż zdecydowana większość z nich trwa ponad pięć minut, w żadnym razie nie nużą - gdy tylko wybrzmi finałowy "Forging Our Fate" od razu mimowolnie sięgam do play. Ostra, thrashowa łupanka sąsiaduje tu bowiem z bardziej melodyjnymi partiami, na porządku dziennym są mocarne zwolnienia i aranżacyjne smaczki. Nie brakuje też solidnych riffów, efektownych solówek i czujnie grającej sekcji, zaś wokalista Georgy Peichev okrasza to wszystko wysokim, mocnym głosem. Pewnie z racji miejsca pochodzenia Mosh-Pit Justice raczej nie mają szans na wybicie się w międzynarodowej skali, ale w roli czarnego konia thrashowej sceny i ciekawostki dla tych poszukujących czegoś mniej oklepanego słuchaczy mogą zaistnieć. (4,5) Wojciech Chamryk Omicida - Defrauded Reign 2019 Self-Released
Omicida to amerykański zespół
148
RECENZJE
thrash metalowy, który w roku 2015 zadebiutował krążkiem "Certain Death", by następnie w latach 2016 i 2017 wydać dwa single. Omawiany "Defrauded Reign" jest drugim pełnowymiarowym albumem, który zawiera zawartość obu singli: "State of Terror" oraz "To Protect and Serve". Jeśli chodzi o to co per se znajduje się na tym albumie, to jest głównie mieszanka thrash metalu być może inspirowana Slayer, Vio-lence oraz Megadeth. Kompozycje trwają od dwóch do pięciu minut. Poza wymienionymi zespołami, myślę że w niektórych utworach jest też trochę bardziej black metalem, mam tu na myśli te tremola na "Divine Uncertainty" czy wstęp do "Sentenced" i "Hostage In The Pit". Jeśli chodzi o wokale, to spełniają swoje zadanie, są wyraźne, emocjonalne. Solówki często są dobre lub lepsze. Tematyka: społeczność, polityka oraz religia. Co się tyczy zróżnicowania kompozycji, to jest ono całkiem duże, choć środki aranżacyjne zaczynają się od typowych instrumentów takiego zespołu, a kończą się na syntezatorach i dzwonach, które można usłyszeć na "Burn The Cross". Swoją drogą, ten instrumentalny utwór buduje całkiem niezłą atmosferę dla kolejnego utworu, jakim jest "Sentenced". Brzmienie… jak ostatnio zdarta płyta napiszę, że jest poprawne… może trochę werbel do poprawy, bo jest za suchy, aczkolwiek poza tym wszystkie instrumenty wystarczająco wyraźne i słyszalne. Jednak pomimo tego, że ogólnie album jest całkiem spoko wykonany, wydaje się być odtwórczy i nie pociągnął mnie tak samo jak chociażby dwójka Power Trip. Ode mnie (4,4). Jacek Woźniak
Opprobrium - The Fallen Entities 2019 High Roller
Bracia Howard wystawili cierpliwość swych fanów na ciężką próbę, bowiem "The Fallen Entities" to na dobrą sprawę pierwsza płyta z premierowym materiałem od ponad 10 lat. Warto było jednak poczekać, bo rzecz nie tylko trzyma poziom najlepszych albumów Op-
probrium, ale też udatnie nawiązuje do czasów Incubus. Oczywiście "Beyond The Unknown" była jedna i niepowtarzalna, ale na najnowszym albumie Francis i Moyses potrafli wykrzesać z siebie naprawdę wiele. Dlatego death/ thrash w ich wydaniu jest nie tylko wściekły i bezkompromisowy, pełen blastów, wściekłych riffów i opętańczego ryku, tak jak w otwierającym całość "Dark Days, Dark Times", "Creations That Affect", "Throughout The Centuries" i "In Danger". Jednak nawet w tych niezwykle dynamicznych, bardzo intensywnych utworach zdarzają się wolniejsze momenty, co już w 100% dochodzi do głosu w tych bardziej zróżnicowanych numerach. Świetnym przykładem jest tu surowy i majestatyczny na początku "Wicked Mysterious Events", który rozpędza się jednak później tak, że nie ma zmiłuj, albo bardziej zachowawczy - w sensie tempa, nie stylistyki - "The Fallen Entities". "Turmoil Under The Sun" i "Obstructive Behaviour" atakują w podobny sposób: nie oferując wszystkiego od razu, rozkręcając się stopniowo, co tylko wychodzi im na zdrowie, bo z każdym kolejnym przesłuchaniem chce się do "The Fallen Entities" wracać częściej. I chociaż nie jest to na pewno arcydzieło na miarę "Beyond The Unknown", to jednak metalowy światek A.D. 2019 na pewno byłby bez tej płyty uboższy. (5) Wojciech Chamryk
Overkill - The Wings of War 2019 Nuclear Blast Records
"Jeśli chodzi o Overkill, to zawsze mnie zastanawia, jak oni to cholera robią. Grają jakiś ten kurde oklepany, nudny thrash metal, tak trochę nieprzerwanie od lat 80. Teraz w mordę jeża nowy album, a takie oklepane riffy i tematyka." Chyba mam odpowiedź. Myślę, że o sukcesie muzyki tego zespołu, stanowi podejście do niej twórców. Nie zamierzam udawać, że ten zespół tworzy w stu procentach oryginalną muzykę w warstwie kompozycyjnej, bądź, że nikt wcześniej tego nie grał przed nimi. Słyszę tu nawet parę kompozycyjnych odniesień do niedawnych albumów zespołu. Jednak "The Wings of War", nadrabia pewnymi motywami, oklepywanymi przez inne zespoły w ich aranżacji. Przykład? "Distortion". Już nie wspominając o tym, że wokale Bobby Ellsworth sprawiają, że ten album brzmi tak, a nie inaczej, zaś w tej kompozycyjnej syntezie
thrash/heavy metalu z rockiem (słychać na "A Mother's Prayer") album wychodzi przed szereg (tworzony przez inne thrash metalowe albumy). Zresztą, czy krążek metalowy musi być "oryginalny" by być dobry? Czy już samej jakości nie może stanowić zróżnicowanie nastrojowe albumu (od smutnych "Hole in My Soul", przez bardziej filozoficzne "Head of A Pin", do bardziej bojowych "Believe in the Fight" oraz "Last Man Standing") czy po prostu pozytywnie pobudzające radiowe "Welcome To The Garden State"? Bądź fakt, że wokal na albumach Overkill za cholerę nie chce się zestarzeć? Czy też to, że teksty na tym albumie na pierwszy rzut oka wydają się niedorzeczne, ale po głębszej analizie i zdobyciu kontekstu nabierają sensu (zobacz "Head of A Pin" oraz "Where Few Dare To Walk"). Czy to wszystko wystarcza by uznać tę płytę za dobrą? Czy to, że brzmienie oraz pozycjonowanie jest wykonane równie profesjonalnie, jak było na poprzednich ich albumach? Czy może to, że intro na "The Wings of War" jest zrobione dobrze? Może cechą dobrego albumu jest jego muzyczna koegzystencja z okładką? To również jest, bowiem okładka odnosi się do historii zespołu. Skoro piszemy o odnoszeniu się do minionych dziejów, to zespół używa tematów, które były obecne na "The Years of Decay", jak chociażby motyw drogi, który jest również na "Out on The Road Kill". Jeśli miałbym porównać oba te albumy (co też zrobię, bo uwielbiam "The Years of Decay") całościowo oraz ogólnikowo, to "The Years of Decay" ma więcej wolniejszych utworów, bardziej dynamicznych (tj. częściej zmieniających tempo), zaś "The Wings of War" ma je bardziej jednostajne, energiczne i bezpośrednie. Oba jednak mają te smutniejsze utwory, choć na "The Years of Decay" brakuje czegoś w stylu "Welcome To The Garden State". Natomiast z "E.N.D." oraz "Time To Kill", "The Years of Decay" jest bardziej mroczniejszy tematycznie. Choć wcale to nie jest tak, że muzyka z "The Wings of War" nie ma swoich ciemniejszych motywów. Np. pierwszy z brzegu utwór, "Last Man Standing" opowiada przecież o ostatnim żywym (nie zdziwię się jeśli ten utwór był inspirowany gatunkiem hunger games/battle royale). Jednak najważniejszą ich cechą wspólną jest to, że oba są warte uwagi fana thrash metalu. Ulubione? "Where Few Dare to Walk" oraz "Head of A Pin". Ocena?... Jeszcze tu jesteś? Idź posłuchaj "Last Man Standing", "Head of A Pin" oraz "Welcome to the Garden State", te utwory znajdują się na kanale Youtube Nuclear Blast. Skończyłeś już słuchać? (5) Jacek Woźniak
Pale Mannequin - Patterns In Parallel 2019 Self-Released Pale Mannequin powstał przed trzema laty, początkowo jako solowy projekt gitarzysty Tomasza Izdebskiego. Kiedy jednak przyszło do rejestracji debiutanckiego albumu "Patterns In Parallel" okazało się, że zwerbowani do tego zadania muzycy podeszli do niego z takim zapałem, że teraz tworzą już regularną grupę w składzie: Izdebski, Mazur, Łukowski i basista Dariusz Goc. To bez wątpienia świetny rozwój sytuacji, bowiem pierwszy materiał tego składu potwierdza, że jest również wart koncertowej odsłony, o co byłoby trudno jednoosobowemu projektowi. Pale Mannequin czerpią przede wszystkim z szeroko rozumianego rocka progresywnego oraz alternatywnego, nie unikając też odniesień do metalu czy grunge. Słychać, że muszą cenić Riverside, Opeth, Katatonię czy Alice in Chains, ale nie starają się kopiować swych mistrzów za wszelką cenę. Dlatego też ich melancholijne, bardzo klimatyczne utwory są dość niejednoznaczne w tym sensie, że może jeszcze nie do końca oryginalne, ale już na pewno ich, Pale Mannequin. Na pewno wyróżnia się wśród nich singlowy "That Evening", ale równie udane są też obie części "In Parallel" czy oniryczny "Some Dawn". Są też utwory mocniejsze, choćby "Lunatic Pandora" z surowym riffem i niższym śpiewem, a finałowy "The Wheel" to z jednej strony oszczędnie dozowana elektronika i klimatyczny początek, z drugiej zaś wzmocnienie kojarzące się z grunge. Teksty też są niebanalne, bo traktują o przeznaczeniu. "Patterns In Parallel" świetnie też brzmi, jest to bowiem nagranie zrealizowane w Quality Studio (perkusja) oraz Mustache Ministry Studio (gitary), zaś miks i mastering są już dziełem Magdy i Roberta Srzednickich z Serakos Studio. Jeśli więc ktoś ceni Riverside, albo zasłuchuje się "III" Lion Shepherd, powinien też sprawdzić "Patterns In Parallel" Pale Mannequin. (5) Wojciech Chamryk Paragon - Controlled Demolition 2019 Massacre
Istniejący od 1990 roku Paragon to jedna z wiodących grup drugiej fali niemieckiego power/speed metalu. Już drugi album "Final Command" przysporzył formacji z
Hamburga sporo zwolenników, po nich ukazały się kolejne, równie udane, jak np. "Steelbound", "Law Of The Blade" czy "The Dark Legacy". I chociaż Paragon nie uniknął później zawirowań personalnych, zdarzały mu się też płyty nieco słabsze, jak na przykład "Screenslaves", to od momentu powrotu do zespołu jego założyciela Martina Christiana forma Niemców tylko zwyżkuje. "Hell Beyond Hell" z roku 2016 był więc bardzo udaną płytą w typowo klasycznej stylistyce, a na najnowszej "Controlled Demolition" panowie zdecydowanie przyspieszyli. Już w pierwszym właściwym utworze "Reborn" zespół uderza więc z taką thrashową intensywnością, że nie ma zmiłuj - tak szybko nie grali chyba nawet wtedy, kiedy byli młodzi. Solidnie łoją też w "Musangwe (B.K.F.)" czy "...Of Blood And Gore", ale nie rezygnują rzecz jasna z klasycznego heavy/ power/speed metalu, wciąż darzą estymą Judas Priest ("The Enemy Within"), nagrywają długie, rozbudowane kompozycje ("Deathlines"), a wokalista Andreas Babuschkin też jest w życiowej formie. Konkret, tak więc zasłużone: (5). Wojciech Chamryk
Parallel Minds - Every Hour Wounds... The Last One Kills 2019 Pitch Black Gubię się przy takich zespołach jak francuski Parallel Minds. W Encyclopedia Metallum obok nazwy kapeli widnieje etykietka progressive/groove metal. Natomiast odpalając nowy album Francuzów i wyłapując pierwsze dźwięki z instrumentalnego intra "Every Hour Wounds..." na myśl od razu przychodzi Annihilator. W dodatku jego ostatnie wcielenie czyli typowy nieźle zagrany techniczny speed/thrash w nowoczesnym wydaniu. Być może - groove metal byłby tu na miejscu, jednak pewności nie mam. Niemniej takie "annihilatorowe" granie jest dla mnie do przyjęcia. W takim też stylu utrzymane są dwa pierwsze utwory, dynamiczne i zadziorne "The Last One Kills" oraz "Ame-
rinds". Sytuacja zmienia się z kolejnymi dwoma kawałkami. Oba są już w nowoczesnej stylistyce, czy to groove, czy nu-metal, sami sobie wybierzcie, nie orientuje się w tych nurtach. "Own Your Own" jest trochę stonowane, choć nadal dynamiczne ale bardziej melodyjne, a wręcz zahaczające o popową stylistykę. Natomiast "I Am C" to rozpędzony i wrzaskliwy nowoczesny metal. Niestety oba wyhamowują moje zainteresowanie nową płytą Parallel Minds. Kolejna kompozycja "Syria" to zaciekawienie po trosze przywraca. Muzycznie jest to powrót do tradycyjnych form heavy metalu, gdzie prymat przejmuje technicznie zagrany speed/ thrash metal. Jednak po przez pewien orientalny klimat, świetne melodie oraz bardziej rozbudowaną formę utworu (blisko ośmiu minut), "Syria" nabiera również wyraźnych cech progresywnego metalu. W podobnej konwencji napisany jest inny muzyczny kolos - tym razem ponad osiem minut - a mianowicie "The 52Hz Whale". Niestety nie jest tak dobry jak "Syria" a na dodatek więcej jest w nim nowoczesnych nawiązań. Między tymi utworami znalazł się najbardziej chwytliwy na albumie kawałek "How?", który oprócz wyraźnej melodii, nade wszystko udanie utrzymuje balans między speed/thrashem a nowoczesnym metalem. Podstawową część krążka zamyka nagranie "Kolyma", które jest powrotem do rozpędzonej i wrzaskliwej formy nowoczesnego metalu. Jako bonusy są dwa utwory, pierwszy to bardziej tradycyjny z akustycznymi wtrętami "Tonight He Grins Again" oraz skrócona wersja kompozycji "Syria". Co do wykonania i brzmień to chyba nie ma co się czepiać, po prostu jest dobrze. Największym problemem są nowoczesne wpływy. Przynajmniej dla mnie. Gdyby nie one Parallel Minds trafił by do mojego grona zespołów wartych zapamiętania, a tak opinia o Francuzach nie jest jednoznaczna. Może są wśród Was tacy co nie będą mieli z tym problemu. Dla mnie jak na razie (3,7) \m/\m/
Pectora - Untaken 2019 Mighty Music
Pectora to pięciu duńskich młodziaków, debiutujących właśnie albumem "Untaken". O poziomie pierwszych wydawnictw ich rodaków z Mercyful Fate czy Pretty Maids nie ma tu rzecz jasna mowy, ale chłopaki starają się jak
mogą, naśladując przede wszystkim Judas Priest i Accept. Czasem brzmi to jeszcze nad wyraz przeciętnie (zdecydowanie za długi, tytułowy opener, zbyt patetyczny i równie nudny "The Arrival"), ale pomiędzy nimi zespół udowadnia, że ma to "coś". Może niekoniecznie wtedy, gdy wokalista Kenneth Steen Jacobsen naśladuje manierę Hetfielda w "Running Out Of Days", ale sam numer jest już bez zarzutu: surowy, ostry i motoryczny, z riffami tnącymi niczym najostrzejsze brzytwy z Solingen. "Collide" i "Unkindled Flame" są jeszcze lepsze, podobnie jak posępny rocker "Haunted Memory" czy nieco lżejszy "No Regrets". O jakimś dogłębnym zachwycie nie tu więc na razie mowy, ale Pectora debiutuje całkiem dobrze, nieźle tym samym rokując na przyszłość. (3,5) Wojciech Chamryk
Piss River - Piss River 2018 The Sign
Piss River to szwedzki zespół, który hołduje oldschoolowemu heavy metalowi i hard rockowi z elementami retro rocka. Niemniej innych składowych też jest sporo, chociażby rocka alternatywnego, bluesa, punk rocka a przede wszystkim rock'n'rolla. Z tego powodu dość często muzyka Piss River przypomina nam Motorhead. Jednak Szwedzi wolą bardziej tradycyjne brzmienie instrumentów i unikają brudu jakim epatowała muzyka brygady Lemmy'ego. Wszystkie kompozycje są proste, bezpośrednie i szybkie. Jedynie w dwóch wypadkach zespół trochę zwalnia ("Police Car" - to cover niejakiego Larry Wallisa - i "Sparks"). Jasnym punktem Piss River jest wokalistka Sofia Nilsson, która świetnie sprawdza się w takim zmetalizowanym rock'n'rollu o punkowym posmaku. Czasami też potrafi wrzasnąć. Dzięki jej wokalowi można doszukać się skojarzeń z Girlschool, a nawet Acid, jeśli chodzi o te momenty bardziej hard'n' heavy. Natomiast w chwilach bardziej punkowo-alternatywnych możemy szukać podobieństw w zespołach takich jak L7. W sumie Piss River wykorzystuje wszystkie znane muzyczne pomysły ale robią to z taką werwą i swobodą, że albumu słucha się bardzo dobrze. A może to kwestia nieśmiertelności rock'n'rolla? Brzmieniowo i pod względem produkcji to również oldschool, także wszystko jest ustawione pod fanów tradycyjnych
RECENZJE
149
brzmień heavy metalu, hard rocka czy ogólnie rocka z przełomu lat 70. i 80. I to właśnie oni powinni zainteresować się debiutem Piss River, który powinien stać gdzieś z krążkami takich kapel, jak Night, Flight czy The Wizards. (3,75) \m/\m/
Possessed - Revelations of Oblivion 2019 Nuclear Blast
Po 33 latach studyjnego milczenia powraca za grobu legendarne Possessed dowodzone przez Jeffa Becerra. Czy taki powrót po latach ma jakikolwiek sens poza działaniem na sentymenty fanów? "Revelations of Oblivion", bo o tym albumie mowa jest płytą bardzo solidną i dobrą. Po kapeli nie czuć jakoś bardzo tych lat spędzonych w próżni, a sam krążek spokojnie mógłby pojawić się w latach 80. Na pochwałę zasługuje tutaj sekcja rytmiczna oraz produkcja. Album jest bardzo dobrze wyprodukowany i wszystkie instrumenty oraz wokale bardzo ładnie słychać. Zresztą zespół zapewnia nam tutaj prawię godzinę starej szkoły death metalu. Mamy siarkę, piekło, piekielne krzyki oraz jadowite solówki gitarowe. Wszystko za co można kochać ten gatunek oraz jego prekursorów. Mimo wszystko moim zdaniem, zespół jak by się bał, że już nigdy nie wejdzie do studia i chciał nagrać jak najdłuższy album. Przez co momentami jest wręcz nudno i męcząco. Obok siebie mamy tak genialny utwór jak "Shadowcult" i totalnie nijaki "Omen". Produkcja też nad wyraz sterylna i typowa dla owego czasu nie przypomina tego obskurnego klimatu debiutu. Possessed wróciło z dobrym, niestety tylko dobrym albumem. Nie ma tutaj mowy o chęci zarobienia pieniędzy kosztem sentymentu fanów a raczej po prostu o miłości do tego gatunku. Bo tą miłość czuć w każdej sekundzie. Pozycja obowiązkowa, dla fanów ekstremalnego grania. (4,5) Kacper Hawryluk Pounder - Uncivilized 2019 Hells Headbangers
Hells Headbangers stawiają jak widać na supergrupy: mają Chainbreaker, mają też Pounder, zespół złożony z muzyków znanych choćby z Nausea, Exhumed czy Carcass. Na "Uncivilized", długogrającym debiucie grupy, nie jest jednak w żadnym razie tak brutalnie, bo ten iście międzynaro-
150
RECENZJE
dowy skład gra tradycyjny heavy metal, typowy dla wczesnych lat 80. minionego wieku. No ale w końcu gitarzysta Tom Draper grał też w Angel Witch, reszta składu również deklaruje uwielbienie dla bogów NWOBHM czy generalnie klasycznego grania z tamtego okresu. Słychać to doskonale na "Uncivilized", płycie wręcz archetypowej: od okładki aż do każdej nuty. Co prawda opener "Fuck Off And Die" uderza z mocą speed/thrash metalu, ale już następny w kolejności utwór tytułowy bazuje na trademarkowych patentach Iron Maiden czy Judas Priest, w "Red Hot Leather" chłopaki zapożyczają się u Thin Lizzy (te zabójcze unisona), a balladowy "Long Time No Love" ma w sobie sporo ze starego Rainbow. Druga ballada "Answer The Call" jest już zdecydowanie mocniejsza, podobnie jak rozpędzony "We Want The Night", petarda jakich mało, a zawartość tej świetnej płyty dopełniają miarowy rocker "The Mists Of Time" oraz szybkościowiec na finał, surowy "The Evil One". (5) Wojciech Chamryk
Powergame - Masquerade 2019 Iron Shield
Drugi album grupy Powergame kolokwialnie pisząc, ma kopa. Wręcz od samego początku, czyli pierwszego w kolejce kawałka "Legions Of The Damned". Jest to klasyczny, wręcz rzekłbym nawet, że encyklopedyczny przykład klasycznego heavy metalu, w którym to można doszukać się zarówno wpływów wczesnego Iron Maiden, jak i bardziej niemieckiej szkoły, mianowicie Accept. Kolejny utwór "Lucid Dreams" jest nieco wolniejszy (nie mylić z balladą) i może się kojarzyć lekko z niektórymi utworami Kinga Diamonda. Oczywiście muzycznie, gdyż jeśli chodzi o wokal, to głos Mathiassa Wernera nie ma kompletnie nic wspólnego z zawodzeniem metalowego mistrza horroru. Riff kawałka tytułowego potwierdza dokładnie to, co napisałem w pierwszym zdaniu. Tego kawałka chłopaki z Accept mogliby im pozazdrościć. Jedźmy dalej. W refrenie "Final
Warning" pojawiają się motywy glam metalu rodem z lat osiemdziesiątych (ten chórek). Panowie pokusili się także o cover Scorpions, mianowicie "Blackout". Trzeba przyznać, że dodali do pierwotnej wersji sporo energii i swojego poweru (w końcu nazwa zobowiązuje, czyż nie?). Niestety nie obyło się tu bez wypełniaczy. Takowym jest bardzo przeciągający się (mimo dość krótkiego czasu trwania), a tym samym nużący "Puppet On the String". Mimo to, jest albumem, po który zdecydowanie warto sięgnąć. (4)
tkim musi dostarczać frajdy ze słuchania, a "Summon The Hordes" z jego zróżnicowaną tematyką i utworami odnoszącymi się celowo (i nie) do pewnych znanych kapel, właśnie to robi. Ode mnie (4.5). Tak nisko? Tak, ten album jest spoko, ale jednak jest on w większości hołdem dla heavy metalowych tematów podanym w death/ thrashowej formie. Choć w sumie "Two Ton Behemoth" to naprawdę ciekawy pomysł na tematykę utworu... Jacek Woźniak
Bartek Kuczak
Pulver - Kings Under The Sand 2019 Gates Of Hell
Protector - Summon The Hordes 2019 High Roller
Czemu "Stillwell Avenue" na wstępie brzmi trochę jak coś od Cannibal Corpse? Nie wiem, ale mi się podoba. W sumie poza niektórymi motywami perkusyjnymi (np: na "Glove of Love") chyba nie mam większych negatywnych uwag. Brzmi jak mocna, niemiecka i death/ thrashowa muzyka, z której kojarzę Protector. Odniesienie do ich wczesnej muzyki można usłyszeć chociażby po wstępie do wspomnianego już utwóru czy na "Two Ton Behemoth". Tematyka albumu obejmuje szeroki zakres, od polityki, do rzymskiej historii reprezentowanej przez "Three Legions" (Bitwa w lesie Teutoburskim), przez hipopotamy i kontrole cielesne. Sam utwór tytułowy traktuje o scenie metalowej i fanach muzyki ciężkiej. Zdarzy się także odniesienie do inspiracji muzyką innego prominentnego zespołu na "The Celtic Hammer". Kompozycje na albumie rozwijają się od wolniejszych i cięższych, jak wspomniany hołd Szwajcarom i "Three Legions", przez szybsze, jak "Glove of Love". Wokale Missy'ego wypadają tutaj bardzo dobrze. Jak dobrze? Myślę, że równie dobrze jak występy koncertowe, np. Rostock 2017. Pozycjonowanie i brzmienie również na podobny podobnym poziome. Mimo, że kompozycje w większości to więcej tego samego dobrego, co z wczesnych lat kariery. Jeśli jesteś fanem Protector, to wydaje mi się, że jest to bezdyskusyjna pozycja do zakupienia. W innym wypadku, jest to do dyskusji, po mimo niepodważalnej jakości wykonania tego stosunkowo prostego (jak na prog/ techniczne snobistyczne standardy) i brutalnego death/ thrashu, to wciąż nie jest coś przełomowego… i nie musi tym być. Przede wszys-
Pięciu młodych Niemców fajnie gra na swoim debiutanckim albumie tradycyjny metal. Słychać, że bezgranicznym uwielbieniem darzą Iron Maiden z ery Paula Di'Anno, ale mamy tu też wpływy innych grup nurtu NWOBHM z Tank czy Jaguar na czele, bogów rock 'n' rollowego hałasu Motörhead czy mistrzów epickich klimatów Manilla Road. Już pierwszy po intro "Phantom Hawk" to kawał surowego hard 'n' heavy z przełomu lat 70. i 80. minionej dekady, numer szybki i przebojowy w dobrym tego słowa znaczeniu. Z kolei w utworze tytułowym czy "Alpha Omega" chłopaki maidenują sobie na całego - szczególnie "Kings Under The Sand" brzmi niczym jakiś nieznany utwór z czasów LP "Killers". Nową falę brytyjskiego metalu czczą też w "Qarînah" i "Warrior Caste", a "Blacksmith's Lament" i "Curse Of The Pharaoh" są bardziej doomowe/epickie, chociaż ostrych przyspieszeń, zwłaszcza w tym pierwszym, też nie brakuje. "Kings Under The Sand" to bez wątpienia bardzo udany debiut i album, po który warto sięgnąć. (5) Wojciech Chamryk
Qantice - The Anastoria 2019 Pride & Joy Music
Qantice to założony w 2002r. we Francji zespół grający symfoniczny power metal, który porusza w swoich tekstach tematykę fantastyki i science fiction. Po dwóch de-
mówkach i dwóch albumach długogrających 26 kwietnia 2019r. grupa wydała nakładem Pride & Joy Music krążek "The Anastoria", na którym po raz pierwszy możemy usłyszeć nowego wokalistę Davida Akessona. Kapela zaprosiła do współpracy kilku zacnych gości, co dało naprawdę niesamowity efekt. W klimat albumu wprowadza nas magiczne smyczkowe intro "Gone Astray", które płynnie przechodzi w energetyczne "Once Upon a Sun" - tu już możemy usłyszeć niesamowite wokalne możliwości Davida, a przy tym również ciekawe elektroniczne smaczki. W "Without a Hero" Aurélien Joucla wykonuje na perkusji kawał znakomitej roboty, w "Petrified Manor" Alexandra Laya przy pomocy skrzypiec wprowadza nas w quasibarokowy klimat (nadal jednak z mocnym uderzeniem!), a "Rivers Can't Fly" zaskakuje partią dud w wykonaniu Johna Langa z Naheulband. Prawdziwą perełką jest zaś ballada "Cosmic Sway", której niezwykły, momentami baśniowy wręcz klimat stworzył grający na flecie i fagocie Arnaud Condé. "Little Knight's Oath" zawiera w sobie elementy marszu, trubadurskiej przyśpiewki i ostrej metalowej sieczki, ale to wszystko jakoś trzyma się kupy. W utworach "Fractal Universe" i "Krooner" na szczególną uwagę i wyróżnienie zasługują partie operowe w wykonaniu znakomitego tenora Riccarda Cecchiego. Niezwykły to gość na powermetalowym krążku, lecz wraz z siarczystymi wokalami Davida Akessona panowie tworzą bardzo udany duet. Utworem "Timeline Tragedy" zespół funduje nam emocjonującą muzyczną podróż, w której balladowe klimaty przeplatają się z porządnym uderzeniem perkusji i wyraźnie zaakcentowanym basem, a nawet śladowymi elementami country! Kapela uczciła tu zarazem pamięć zmarłego w 2012r. Tomaza BoucherifiegoKadiou, umieszczając w utworze partie na bombardzie jego autorstwa. To najdłuższy kawałek z płyty, ale chyba najbardziej urozmaicony w pozytywnym znaczeniu tego słowa. "Mad Clowns" obok ostrych riffów zawiera również piękną partię Kevina Codferta na pianinie, a finałowy utwór "Farewell to the Edge of the World" okazuje się podniosłym instrumentalem z przytupem. Tak więc z tym zespołem na pewno nie można się nudzić! Album "The Anastoria" to dojrzałe i dopracowane dzieło grupy Qantice, w którym kapela pokazuje, że umie zaskoczyć słuchacza i zabrać go w pełną przygód muzyczną podróż. Cała opowieść pełna jest urozmaiceń, lecz jednocześnie poszczególne kawałki są ze sobą spójne. Mam nadzieję, że nie będziemy musieli długo czekać na kolejną albumową propozycję ze strony kapeli. (5,5) Marek Teler
Ramit - Let It Ram 2017 Self-Released
Wydanie to może za dużo powiedziane, bo demo tej amerykańskiej formacji wygląda biedniutko, niczym materiał sprzed 20 lat: to zwykły CD-R w papierowej kopercie, oklejonej skserowanym opisem i reprodukcją okładki. Muzycznie jest jednak całkiem zacnie, bowiem demo tego kalifornijskiego kwartetu, zapowiedź debiutanckiego albumu "Let It Ram" to US metal utrzymany w stylistyce lat 80. Owszem, w utworze tytułowym perkusja brzmi za bardzo plastikowo, ale rekompensuje to moc i jakość gitarowych oraz basowych partii, a i wokalista Davito dysponuje ostrym, wysokim głosem. Jego walory prezentuje w pełni w rozpędzonym "Rock The Armor", ale jak dla mnie najciekawszy jest tu finałowy "HardRockin'" - numer mocny, surowy i miarowy, ze skandowanym refrenem, melodyjną solówką i basowymi pochodami. Póki co rzeczony album jeszcze się chyba nie ukazał, ale wygląda na to, że warto go wypatrywać, jeśli ktoś lubi surowy, amerykański metal w duchu ósmej dekady ubiegłego wieku. (4) Wojciech Chamryk
Rhapsody of Fire - The Eighth Mountain 2019 AFM
Rhapsody of Fire to założony w 1993r. włoski zespół grający symfoniczny power metal, w którym od trzech lat za partie wokalne odpowiada Giacomo Voli. 22 lutego 2019r. nakładem AFM Records ukazał się ich dwunasty już album długogrający "The Eighth Mountain", do którego kapela zaprosiła Bułgarską Narodową Orkiestrę Symfoniczną z Sofii. Z pomocą tej utalentowanej ekipy powstało prawdziwe arcydzieło! Po podniosłym intro "Abyss of Pain" płynnie wchodzimy w ostre i dynamiczne "Seven Heroic Deeds", w którym nie brakuje siarczystych gitarowych riffów, niezwykłych ewolucji na keyboardzie w wykonaniu Alexa Staropoliego oraz niesamowitych chórów. W "Master of Peace" Giacomo prezentuje swoje znako-
mite wokalne zdolności, które świetnie zgrywają się z brzmieniem poszczególnych instrumentów. Mamy tu zarazem znakomity refren i genialne orkiestracje. W "Rain of Fury" zgodnie z zapowiedzią słyszymy muzyczną furię w każdej sekundzie tego kawałka drzemie olbrzymia moc, a finale mamy energetyczną kulminację. W "White Wizard" tempo nieco zwalnia i możemy usłyszeć Voliego z nieco delikatniejszym wydaniu, w którym radzi sobie równie dobrze. Ta idylla nie trwa jednak długo, bo kawałek stale się rozpędza. Prawdziwą balladą w folkowym klimacie okazuje się dopiero "Warrior Heart", które wprowadza nas w klimat średniowiecza, lecz z mocniejszym uderzeniem w refrenach. Nie da się zaprzeczyć, że Giacomo odnajduje się w roli trubadura i mógłby częściej prezentować się od tej strony. To jeden z najpiękniejszych kawałków na płycie! W "The Courage to Forgive" zespół wraca do solidnej gitarowo-perkusyjnej nawalanki z genialnie wkomponowanymi operowymi partiami w tle. Nie zapominajmy też o warstwie lirycznej, czyli pięknym tekście o odwadze, by przebaczyć. "March Against the Tyrant" to połączenie delikatności i demoniczności z lekką przewagą tego drugiego elementu. W tym ponad 9-minutowym kawałku mamy jednak właściwie wszystkiego po trochu (chóry, ostre riffy i mocna praca perkusji), lecz podane jest to w przystępny dla ucha sposób. "Clash of Times" zaskakuje zawrotnym tempem i niesamowitymi wyczynami basisty Alessandra Sali, "The Legend Goes On" ma wpadający w ucho refren i gitarową jazdę bez trzymanki, a "The Wind, the Rain and the Moon" okazuje się przepiękną balladą z prawdziwego zdarzenia, w której Giacomo brzmi wprost anielsko. Perłą na zakończenie jest monumentalny prawie 11-minutowy kawałek "Tales of a Hero's Fate", który obfituje w całą plejadę brzmień: wokale są na przemian demoniczne i wzruszające, nie brakuje partii chóralnych, a poszczególne instrumenty pokazują pełen wachlarz swoich możliwości. Na koniec mamy zaś niespodziankę z przemówieniem na tle podniosłych chórów. Majstersztyk! Co prawda zespół Rhapsody of Fire jest na metalowym rynku muzycznym już ponad ćwierćwiecze, artyści nie popadli w rutynę i na nowym krążku momentami naprawdę zaskakują. Duża w tym zasługa Giacoma Voliego, który wniósł do kapeli nową energię. Każdy z utworów jest dojrzałym i dopracowanym dziełem, praktycznie pozbawionym niedoróbek. Czapki z głów panowie świetna robota! (6) MarekTeler
Riot City - Burn the Night 2019 No Remorse
Ależ fajna płyta! Każdy, kto lubi Judas Priest i Liege Lord powinien jej posłuchać. Ten debiut wyszedł z prawdziwej kuźni talentów ostatnich kilku lat, czyli Kanady. Na krążku znajdziecie i szaleńcze wokale i zawrotne tempa (to chyba ta "speed metalowa" kanadyjska scheda) i podbijające głębie skandowane chóry i organiczne brzmienie. Autorem tego ferworu wokali jest Dustin Smith, który czasem wrzeszczy jak opętany w konkretnych frazach, a czasem śpiewa całość kawałka tak, jakby nabrał powietrza i chciał wszystko wykrzyczeć jednym tchem niczym Halford w swoich ekstremalnych latach (posłuchajcie "In the Dark"). Dzięki temu, że wokalom towarzyszy witalne brzmienie i szybkie riffy, "Burn the Night" jest jak wystrzelony pocisk, który mknie przez prawie 40 minut (co zresztą idealnie koresponduje z mechanicznym ptaszyskiem z okładki płyty). Nie znaczy to jednak, że debiut Kanadyjczyków to montonna sieczka. Ileż tam się dzieje! Przekrzykujące się głosy, chwilowe zwolnienia, niespodziewane solówki. Każdy kawałek porywa swoją energią, dynamicznie zbudowaną kompozycją i klimatem. Każdy, choć moim faworytem jest "07 329", który mógłby być jakimś absolutnym klasykiem starej, amerykańskiej heavymetalowej ekipy. Jak przeczytacie w rozmowie z Roldanem Reimerem, pod tym tajemniczym tytułem kryje się adres byłego, już nieżyjącego perkusisty, pod którym zespół niejedno wypił i niejedno skomponował. Nic, tylko wsiadać w ten rozpędzony bolid i wybrać się w podróż w czasie do złotej ery heavy metalu. (5,5) Strati
Rock Goddess - This Time 2019 Bite You To Death
"This Time" to pierwszy długograj Rock Goddess od wydany trzydziestu dwóch lat. Cóż, panie najpierw miały długa przerwę, potem a dwa lata temu swój powrót przypieczętowały EPką "It's More Than Rock And Roll", która ze-
RECENZJE
151
brała naprawdę dobre recenzje i zdobyła uznanie zarówno wśród fanów, jak i krytyków. Jak będzie tym razem? Tego oczywiście jednoznacznie stwierdzić nie jestem, natomiast na mnie osobiście zawartość "This Time" wielkiego wrażenia nie wywarła. Album składa się z dziewięciu nie wyróżniających się specjalnie kompozycji utrzymanych w najbardziej oczywistej i przewidywalnej formule hard rocka oraz heavy metalu. Jeżeli ktoś będzie chciał znaleźć jakieś punkty, które pozwolą temu albumowi wybić się ponad przeciętność, jakoś wyróżnić się spod stosu podobnych płyt, może się naprawdę zawieść. Pierwszy kawałek o tytule "Are You Ready?" budzi jeszcze jakieś nadzieje. W sumie jak sam tytuł wskazuje, świetnie by się sprawdził jako koncertowy otwieracz. Riffy rodem z heavy z lat osiemdziesiątych, nawet niegłupia melodia... Tylko ten wokal. Jody chyba trochę wyszła z formy, ale ok, uznajmy, że się czepiam. Dalej mamy stylizowany na dramatyczny, a w efekcie całkowicie nijaki "Obsession" i nawiązujący do lat siedemdziesiątych, trochę motorheadowy "Two Wrongs Don't Make A Right", który jest jednym z mocniejszych punktów tego albumu. Potem niestety musimy przebrnąć te wszystkie kawałki będące kalkami wałkowanych do bólu patentów, by dotrzeć do ballady "Drive Me Away". Nie powiem, prostej dość ładniutkiej, która o pół punktu podniosła pierwotną ocenę. (3) Bartek Kuczak
Ruthless - Evil Within 2019 Pure Steel
Pewnie niewielu jest prawdziwych fanów tradycyjnego metalu lat 80. nie znających "Metal Without Mercy" czy "Discipline Of Steel" Ruthless, ale nie ma co ukrywać: to jedyne do niedawna przebłyski formy tej grupy, w dodatku sprzed wielu lat. Po reaktywacji w roku 2008 Ruthless działali tak na pół gwizdka, by dopiero po siedmiu latach wydać powrotny album "They Rise". Teraz wracają znacznie lepszym "Evil Within" potwierdzając, że załamanie kariery przed laty było efektem pecha, a nie braku talentu. Oczywiście obecne wcielenie Ruthless nie jest do końca tożsame z tym z lat 1982-90. W składzie są oczywiście nadal wokalista Sammy DeJohn i gitarzysta Kenny McGee, ale reszta muzyków to już świeży zaciąg, z tym, iż basista
152
RECENZJE
Sandy K. Vasquez grał choćby w Bloodlust, a perkusista Joe Aghassi jest znany na przykład z Axehammer, tak więc żadni to nowicjusze. "Evil Within" kopie więc i kąsa nader konkretnie surowym power metalem. Czasem bardziej tradycyjnym, na brytyjską modłę ("In Blood", "The Brotherhood"), częściej jednak o iście thrashowej intensywności (tytułowy "Evil Within", "Skulls"). Nie mogło też zabraknąć balladowych ("Fear Never Sleeps") klimatów, ale to tylko przerywnik, bowiem "Evil Within" to płyta dla zwolenników ostrego i szybkiego metalu w amerykańskim wydaniu. (5) Wojciech Chamryk
S91 - Along the Sacred Path 2019 Rockshots
S91 to włoski zespół grający metal progresywny, który istnieje od 2006r. i tworzy ostre muzycznie i refleksyjne lirycznie utwory na temat dziejów chrześcijaństwa. 22 marca 2019r. ukazał się ich trzeci album "Along the Sacred Path", na którym możemy usłyszeć dziewięć kawałków, a ich tytuły to imiona wybitnych osobistości dziejów Kościoła. Maria Londino i Francesco Romeggini tworzą interesujący zgrany duet, który naprawdę przyjemnie się słucha. Album rozpoczyna się energetycznym utworem "Constantine the Great", w którym S91 opowiada nam historię cesarza rzymskiego Konstantyna I Wielkiego w niekonwencjonalny sposób - ostrym gitarowym riffem oraz miksem growlu i żeńskiego wokalu. "Saint Patrick" niewiele ma wspólnego z irlandzką muzyką folkową, gdyż Mari prezentuje kawał silnego głosu z perkusyjno-gitarowym anturażem. Ciekawym zabiegiem jest tu umieszczenie w zakończeniu przemówienia "św. Patryka" na tle muzyki. "Pope Gregory I" okazuje się zaś piękną balladą, w której Mari może pokazać się w delikatniejszej odsłonie. Sprawdza się w niej znakomicie! "Olaf II Haraldsson" zaczyna się znakomitym połączeniem keyboardu i gitar, a następnie rozkręca jeszcze bardziej dzięki harmonii głosów Mari i Francesco. "Godfrey of Bouillon" o wyprawie krzyżowej to solidna perkusyjna nawalanka z gitarowym solo, w której popis swoich umiejętności daje przede wszystkim męski wokal. Mari jednak nie próżnuje i dodaje do kawałka wokalne trzy grosze, choć momentami brakuje w jej wokalu odrobiny więcej pewności
siebie. "Joan of Arc" nie bez powodu należy do panny Londino, jest bowiem hymnem na cześć słynnej Dziewicy Orleańskiej. To zdecydowanie jeden z najlepszych i najbardziej chwytających za serce kawałków na płycie. Mamy tu też świetną solóweczkę na deser! Z siódmym kawałkiem wchodzimy w reformację utworem "Martin Luther" - rzuca się w uszy genialny wokal Mari, gitarowe solo i szczypta elektroniki oraz chóry i okrzyki w tle. To na pewno mój faworyt z płyty, zawierający wszystko, co w S91 najlepsze. "John Williams" niewiele odstępuje od poprzednika, a instrumentaliści prezentują tu pełen wachlarz swoich możliwości. Aż osiem minut solidnego łomotu z ostrymi partiami wokalnymi. Całość zamyka utwór "Dietrich Bonhoeffer" o niemieckich duchownym ewangelickim i działaczu antynazistowskim. Delikatność Mari i akustyczne brzmienie przeplata się tu z demoniczną warstwą muzyczną i ostrymi wokalami Francesco, co idealnie obrazuje walkę dobra ze złem. Nowy album S91 "Along the Sacred Path" śmiało można nazwać płytą na wysokim poziomie. Nieźle dali do pieca, choć niewątpliwie mogą dać z siebie jeszcze więcej w przyszłości. Pomysł przypomnienia dziejów Kościoła i imiona poszczególnych bohaterów w tytułach zasługują na duże uznanie, a każdy z kawałków pasuje do charakteru omawianych postaci. Jestem bardzo zadowolony i czekam na więcej! (5)
chociażby "Steal The Faith In Me". Prawdę powiedziawszy, to mogę powiedzieć, że ta muzyka nie jest stricte dla metali, którzy chcą poczuć prędkość czy brutalność. Jest ona raczej dla ludzi, którzy dopiero wchodzi w muzykę ciężką, bądź woli bardziej spokojne "energiczne" i "jasne brzmieniowo" utwory, od tych bardziej podziemnych i szybszych. Technikalia tutaj chyba mogę uznać za równoznaczne z tymi na przeciętnym nowoczesnym rocku, asocjacje, z którym może w sumie również potwierdzić ballada "What Dreams May Come". Gitary i bas nie wybijają się specjalnie, aczkolwiek zarówno im jak i sekcji rytmicznej nie mam tu nic do zarzucenia. No może czasem prostotę kompozycyjną. Solówki są całkiem dobre i w miarę wystarczająco wypozycjonowane. Wokale są od dobrych do świetnych, jeśli chodzi o gatunek, w który chcą się wstrzelić. Perkusja też stoi na stosunkowo wysokim poziomie. Jeśli chodzi o tematykę, to raczej opisuje ona tematykę moralności na poziomie personalnym, jak i na poziomie społeczeństwa, opierając się na dziełach Dostojewskiego (już sam tytuł odnosi się do "Biesów" tego rosyjskiego pisarza). Ogólnie nawet nie wiem co napisać - jest to dla mnie trochę guilty pleasure - da się tego słuchać, nie jest to złe, no ale trochę przed ziomkami metalowcami podziemnymi poziomkami to troszkę taki wstyd. Ale nie za duży. Ale nie mi to oceniać. Jacek Woźniak
Marek Teler
Seax - Fallout Rituals Savage Messiah - Demons
2019 Shadow Kingdom
2019 Century Media
Czwarty album tej speed/ thrash metalowej załogi z Massachussets (ale nie Bostonu, nawiązując do klasyka) jest... (mógłbym tu napisać po prostu "zajebisty" i zakończyć tą recenzję, ale pewnie by to nie przeszło) pełen ducha starego rockendrolla. Wiecie co mam na myśli. Proste granie z jajami, bez zbędnego kombinowania, popisów wirtuozerskich, egzaltacji i tym podobnych. Muzyczka będąca dobrym soundtrackiem do letniego grilla przy większej ilości napojów wyskokowych (aczkolwiek sprawdzanie tego w praktyce może grozić wezwaniem służb mundurowych przez sąsiadów nieprzygotowanych na poszerzanie muzycznych horyzontów). Słychać zresztą, że chłopakom rockendrollowy styl muzykowania oraz życia pasuje idealnie. Co do samej muzyki, Seax balansuje gdzieś pomiędzy
Czym jest "Demons" dla mnie? Może łatwiej będzie mi napisać czym nie jest. Na pewno nie pasuje to do death i black metalu, chyba, że weźmiemy pod uwagę podwójną stopę na "Virtue Signaling"… do thrashu będzie to bliżej, co chociażby można usłyszeć na "Heretic In The Modern World". Aczkolwiek jak dla mnie, przede wszystkim temu albumowi jest bliżej muzyki popularnej, co może potwierdzać cover "Parachute" Chrisa Stapletona. Mówiąc szczerze, "Demons" jak dla mnie to taki entry-level metal, którego można posłuchać z dziewczyną pijąc pepsi ze słomki. I tutaj jestem "Under No Illusions". Choć zdarzają się bardziej power metalowe motywy, aczkolwiek większość riffów czy aranżacji raczej przypomina nowoczesny i modernistyczny metal, jak
speedem, heavy, thrashem (w jego najbardziej pierwotnej formie) oraz sporymi wpływami punk rocka, którego motywy można usłyszeć w wielu kawałkach na "Fallout Rituals" Na przykład taki "Bring Down The Beast" bez przesadnych zmian w formie i brzmieniu, spokojnie mógłby się znaleźć na którejś z płyt The Exploited. Jak słucham "Winds Of Atomic Death" to również mam przed oczami gości z irokezami popijających tanie wino. Omawianego albumu słuchałem na przemian z ostatnią propozycją Dream Theater. Ciekawe doświadczenie zestawić ze sobą tak skrajnie różne podejścia do, co by nie mówić, tego samego gatunku muzycznego. (4) Bartek Kuczak
Silver Bullet - Mooncult 2019 Reaper Entertainment
Finowie mają heavy metal we krwi, a do tego Silver Bullet tworzą doświadczeni muzycy - ktoś nie słyszał o Turisas? - grający w tej konfiguracji, choć pod różnymi nazwami, już od ładnych kilkunastu lat. Dlatego ich drugi album "Mooncult" trzyma poziom od pierwszej do ostatniej nuty, oferując ponad 50 minut tradycyjnego heavy metalu na wysokim poziomie. Nie da się ukryć, że nader często jest on podszyty symfonicznym power metalem, ale pełne patosu klawiszowe partie w żadnym razie nie odzierają poszczególnych utworów z mocy, tylko - i aż - fajnie je dopełniają, a to już spora sztuka, żeby zachować w tym umiar i nie przedobrzyć. Tu udało się, dzięki czemu mamy na "Mooncult" tak udane utwory jak: siarczysty "She Holds The Greatest Promise", mroczny "Maiden, Mother And Crone" z przeszywającym głosem Nilsa Nordlinga, surowy, ale też i całkiem przebojowy "The Witches Hammer" z kolejną wokalną petardą, rozbudowany aranżacyjnie - od hard rocka do Helloween - "The Chalice And The Blade" i kilka innych, wcale nie gorszych, z moim ulubionym, najbardziej zakorzenionym w latach 80. "Lady Of Lies". (5) Wojciech Chamryk Sins of The Damned - Striking the Bell of Death 2019 Shadow Kingdom
Razor zmieszany z Iron Angel z dodanymi naleciałościami black metalu? Hmmm, na pewno ciężko to odczytać po pierwszych moty-
niektórych motywów mogłoby wyjść na dobre, jednak z drugiej strony, album dobrze różnicuje tempa i wrzuca motywy, które nie są jednoznaczne ze speedem. Myślę, że (4,6) jest dobrą oceną, troszkę zawiodłem się, że "Death's All Around You" został zakończony trochę za sztampowo... wach "Striking the Bell of Death". Jednak ziarenko prawdy w pierwszym stwierdzeniu jest. Chociaż tutaj spostrzeżenia może kierować sam pseudonim wokalisty/ gitarzysty rytmicznego oraz motywy z utworu "Death's All Around You". W każdym razie jednego jestem pewien: jest to dobrze zrealizowany black/thrash, u którego zauważyłem między innymi inspiracje japońskiego Sabbat (ogół), Iron Angel ("The Outcast" i "Take The Weapons") oraz Dissection (momenty na "Take the Weapons" oraz na "The Lion and the Prey") czy Iron Maiden (wstęp "Death's All Around You"). Poza tym, zespół lubi stylizowane intra, od samego instrumentala w postaci tytułowego czy wejścia do "The Outcast" i "Take the Weapons". Do tego typu muzyki pasują bardzo dobrze. Co do techniki, nie mam nic do powiedzenia zbytnio - spełniają swoje zadanie, poza tym, gadanie o technice w speed/thrashu, gdzie często mogą zdarzyć się pojedyncze pomyłki nie jest czymś sensownym w mojej opinii... Wokale być może trochę mają za dużo echa, jednak ogólnie pozycjonowanie i brzmienie jest na dobrym poziomie. Trzyma prędkość, istotne elementy są wyraźne. Jeśli uznamy, że bas nie jest aż tak istotny. Album koncentruje się głównie na gitarach prowadzących, co rusz wrzucając kolejne motywy na pierwszy plan, czy to jako solówka na "The Lion and the Prey" po czwartej minucie, czy motyw wychodzący przed wokal na "Victims of Hate". "Strinking the Bell of Death" w większości wyróżnia się szybkimi, bezpośrednimi i prostymi riffami. Motywy wydają się proste i stosunkowo oczywiste dla ludzi, którzy już wcześniej słuchali tego typu muzyki… jednak agresja w kompozycjach wyrażana przez wokal zmieszana z melodycznymi wstawkami jest czymś co warto zauważyć, szczególnie dobrze to można usłyszeć na części zamykającej album, nawet pomijając już sztampę, z którą został zamknięty "Death's All Around You". Tematyka? Wojna. Archetyp myśliwego. Wariacja na temat filozofii Nietzschego. Zasadniczo napisał bym, że album jest troszkę za bardzo odtwórczy, ale z drugiej strony, nie pamiętam żebym napisał w jednym zdaniu o Iron Angel i Dissection w kontekście recenzji jednego krążka. Co do wad albumu, niektóre kompozycje wydają się jednak troszeczkę za długie w kontekście tego co zwykle się możemy spodziewać po black/thrashu. Myślę, że skrócenie
Jacek Woźniak
Skull Fist - Way Of The Road 2019 NoiseArt
Kanadyjski Skull Fist wrócił po ponad czteroletniej. Powrót przypieczętował w dość mocnym stylu. Ich czwarte dziecko zatytułowane "Way Of The Road" to solidna porcja klasycznego heavy metalu niepozbawionego oczywiście fajnych melodii i przebojowego poweru. Muzyczne fascynacje ekipy z kraju klonowego liścia momentami idą też w stronę amerykańskiego tzw. pudel metalu lat osiemdziesiątych. Oczywiście nie w znaczeniu Cinderelli czy Poison. Bliżej tu do Quiet Riot czy gdzie nie gdzie wręcz do Motley Crue. Przykładem niech będzie chyba najbardziej przebojowy na "Way Of The Road" kawałek "No More Running" zbliżający się do tej zdecydowanie bardziej przystępnej wersji heavy metalu. Podobnie sytuacja wygląda z "Heart Of Rio". Skull Fist jednak nie pozwala zapomnieć jakim jest zespołem i jaki gatunek uprawia. Taki "Witch Hunt" mógłby się znaleźć spokojnie w repertuarze Judas Priest. Ogólnie "Way Of The Road" to naprawdę przyzwoity kawałek porządnego grania, jednakże mimo to czuję tu pewien niedosyt. Wiem, że ten zespół w przeszłości pokazał, że stać go na troszkę więcej. (4) Bartek Kuczak
Sleeplord - Levels Of Perception 2019 Pure Steel
Gdyby tak wierzyć we wszystkie zapewnienia wydawców, to mielibyśmy półki zapchane samymi arcydziełami. Amerykanie działający pod nazwą Sleeplord stworzyli więc ponoć "Heavy magnetic metal", w dodatku na bazie tradycyjnego metalu, doom metalu i thra-
shu. Brzmi to doprawdy atrakcyjnie, ale tylko w teorii, bowiem już pierwszy odsłuch ich debiutanckiego albumu "Levels Of Perception" odziera z jakichkolwiek złudzeń. Owszem, potrafią grać, zresztą jak na starych wyjadaczy przystało. Nie brakuje też na tej płycie udanych utworów, szczególnie tych utrzymanych w stylistyce klasycznego hard rocka w stylu wczesnego Black Sabbath/stoner rocka ("The Hammer", "Mrs. Simms") czy doom metalu ("Blood Eagle") gdzie pięknie dudni bas Calvina Burgessa, a i gitarzysta Joshua Pitz krzesze takie riffy i solówki, że hej. Numery niby thrashowe ("Wasted") są już jednak czystym nieporozumieniem, podobnie jak te bardziej tradycyjnie metalowe ("Bigfoot", "Stoner") - siermiężne, bez mocy i ciężaru. Dorzucę trochę za zainteresowanie historią II Wojny Światowej i eksterminacją Żydów ("Sobibor"), ale i tak na więcej niż (2,5) Sleeplord nie mogą u mnie liczyć. Wojciech Chamryk
Smoulder - Times Of Obscene Evil And Wild Daring 2019 Cruz Del Sur Music
Smoulder uderzył w ubiegłym roku debiutanckim demo "The Sword Woman", które okazało się sporym wydarzeniem dla fanów epickiego/doom metalu. Powodzenie kasetowych edycji tego materiału i jego późniejsza wersji winylowej miało też ten skutek, że kanadyjska grupa podpisała kontrakt z Cruz Del Sur Music, po czym błyskawicznie nagrała debiutancki album. "Times Of Obscene Evil And Wild Daring" to sześć utworów: dwa znane już z demówki i cztery nowości, niecałe 38 minut mocarnego, surowego grania na najwyższym poziomie. Proporcje pomiędzy epickim a doom me-talem są wyważone w nich idealnie (posłuchajcie "The Black God's Kiss"!); mamy też nawiązania do amerykańskiego power metalu lat 80. ("Voyage Of The Sunchaser"), a i momenty bliskie Iron Maiden też się znajdą ("Shadowy Sisterhood"). Wrażenie robi w nich nie tylko wokalistka Sarah Ann, ale też gitarowy duet Shon Vincent/ Collin Wolf, świetni zwłaszcza w "Bastard Steel", numerze godnym najwyższych not. Dopełnia to wszystko okładka autorstwa samego Michaela Whelana i fani takich klimatów już wiedzą, że szykuje się kolejny, winylowy wydatek. (5) Wojciech Chamryk
RECENZJE
153
Solitude - Reach For The Sky 2019 Mighty Music
"Reach For The Sky" w żadnym razie nie jest premierową produkcją tego japońskiego zespołu, ukazała się bowiem jakieś cztery lata temu. Nie ma co jednak iść na lep modnych trendów, wedle których płyta licząca więcej niż pół roku to już jakaś staroć godna lamusa, tym bardziej, że jak dotąd ten drugi album Solitude nie był oficjalnie w Europie dostępny. Fani pewnie zaopatrzyli się już w oryginalną, japońską edycję - pytanie tylko jak z tymi innymi słuchaczami, którzy nigdy dotąd o Solitude nie słyszeli. Ano, na pewno warto mieć "Reach For The Sky", bo to szczery i prawdziwy metal w duchu lat 80. Wydawca podrzuca tu trop: "recommended for the fans of Motörhead, Saxon, Tank, Venom, Grave Digger" i tym razem nikt tu nie ściemnia - to najszczersza prawda. Dodajcie jeszcze do tego inne zespoły nurtu NWOBHM jak Jaguar albo ówczesnej sceny kontynentalnej z Accept na czele i będziecie mieli jasny przegląd sytuacji. W dodatku zespół tworzą muzycy znani z japońskich legend Sacrifice i Anthem, brzmienie "Reach For The Sky" jest surowe, ale bardzo klarowne, a i killerów w rodzaju "Venom's Angel", "Blow" czy "Don't Need Mercy" też tu nie brakuje - warto więc zafundować sobie ten kompakt. (4,5) Wojciech Chamryk
Sorrows Path - Touching Infinity 2017 Iron Shield
Sorrows Path to weterani greckiej sceny, ale ich dorobek nie jest zbyt bogaty - raptem cztery albumy, w tym rozpoczynająca dyskografię kompilacja nagrań demo. Wyjaśnić ów stan rzeczy można jednak bardzo prosto: zespół gra niestety dość przeciętnie, a heavy/doom w jego wykonaniu nie porywa niczym szczególnym. Z każdym kolejnym utworem na "Touching Infinity" utwierdzałem się w tym przekonaniu coraz bardziej - dobrze jeszcze, że muzycy mieli tyle oleju w głowie, że nie porwali się na kilkunastominutowe kolosy, poprzestając
154
RECENZJE
na 4-5 minutowych, dość zwartych utworach. Są one w większości wtórne i nijakie, czasem wręcz nieporadne niczym dzieło grających od niedawna amatorów ("Leneh"). Owszem, te etniczne wstawki w intro czy w outro brzmią ciekawie, bardzo zyskuje też dzięki nim, a do tego kobiecej wokalizie, "The Subconscious", ale to nieliczne wzloty na tej, tylko poprawnej, płycie. (2,5) Wojciech Chamryk
Spirit Adrift - Divided By Darkness 2019 20 Buck Spin
Spirit Adrift niezmordowanie prą do przodu. Po bardzo udanym "Curse Of Conception" (2017) Nathan Garrett wydał jeszcze ciekawszą płytę, wypadkową połączenia tradycyjnego i doom metalu. To kolejna z płyt, która śmiało mogłaby powstać w latach 80., jest tak klasyczna i odporna na jakiekolwiek nowinki - tylko totalnie surowy, oldschoolowy metal w najlepszym wydaniu. Garrett wciąż nader konsekwentnie odchodzi od długich, rozbudowanych utworów, które dominowały przecież jeszcze na debiucie Spirit Adrift, dlatego najnowsze utwory są krótsze, bardziej zwarte i bez dwóch zdań wyszło im to na zdrowie. Owszem, są też dłuższe, monumentalne kompozycje, ale instrumentalny "The Way Of Return" czy przyspieszający od balladowego wstępu "Angel & Abyss" przekraczają raptem sześć minut, co jak na doomowe standardy jest wręcz singlem. Zresztą taki utwór też mamy na "Divided By Darkness", bowiem "Hear Her" trwa niecałe cztery minuty, ukazując Spirit Adrift w mocnej, ale i całkiem melodyjnej odsłonie. O tym, że nośne refreny nie gryzą się z mocarnym riffowaniem przekonują też "Born Into Fire" czy "Living Light", kolejne mocne fragmenty tej świetnej płyty, z okładką autorstwa samego Joe Petagno (Motörhead, etc.) - może faktycznie Garrett nagra kiedyś płytę, która wejdzie do kanonu nie tylko amerykańskiego, ale i światowego metalu, przechodząc tym samym do historii? (5) Wojciech Chamryk Spirits Of Fire - Spirits Of Fire 2019 Frontiers
Gdybym chciał tu przytoczyć choćby tylko te najważniejsze zespoły z udziałem Tima "Rippera" Owensa, Chrisa Caffery'ego, Ste-
ve'a DiGiorgio czy Marka Zondera, to zabrakło by już miejsca na całą resztę. Ale OK, czasy mamy jakie mamy, warto wiec wspomnieć, że Spirits Of Fire to nowy projekt muzyków znanych z Judas Priest, Savatage, Testament czy Fates Warning, a rzeczona płyta jest ich debiutanckim materiałem. Czy pójdą za nim kolejne okaże się pewnie po przyjęciu "Spirits Of Fire", ale fani tradycyjnego heavy, nie tylko w/w zespołów, powinni się tym krążkiem zainteresować. Mamy tu bowiem surowy, klasyczny metal o nieco progresywnych ciągotach wiadomej proweniencji. Czasem nawet porywający, tak jak choćby w pędzącym na złamanie karku "Stand And Fight", mrocznym, a do tego całkiem przebojowym "A Game" czy w finałowej balladzie "Alone In The Darkness", ale reszta utworów też trzyma poziom. Może tylko Ripper zbytnio nadużywa halfordowskiej maniery - fakt, ma ku temu predyspozycje, ale kiedy śpiewa bardziej po swojemu, tak jak w rzeczonym "Alone In The Darkness", jest jednak znacznie ciekawiej. (4,5) Wojciech Chamryk
St. Elmos Fire - Evil Never Sleeps 2018 Pure Steel
St. Elmos Fire powraca do życia po ponad dwudziestu pięciu latach. Powraca w odmienionym składzie (jedynym oryginalnym członkiem jest gitarzysta Jeff Jones), ale z tą samą muzyką. Przypieczętowujący owy powrót album "Evil Never Sleeps" jest piątą pozycją w ich dyskografii. Od pierwszych dźwięków słychać, że mamy do czynienia z zespołem zza Oceanu prezentującym amerykańskie podejście do heavy/ power metalu. Czyli z jednej strony brzmienie jest dość surowe, z drugiej zaś muzyka nie jest pozbawiona melodii. To, co napisałem doskonale oddaje kawałek "Betrayer", który jest jednym z bardziej zapadający w pamięć utworów na tym albumie. Oczywiście kłamstwem byłoby, gdybym napisał, że jedynym, gdyż dobrych utworów tu nie brakuje. Chcecie kolejne przy-
kłady? Proszę bardzo. "I Begin" melodia, od której naprawdę ciężko będzie się Wam uwolnić. Podobnie zresztą, jak to ma miejsce w przypadku nieco niepokojącego utworu tytułowego. Jeszcze? Takie "Across The Nation", gdyby wyszło w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, przy odpowiedniej promocji byłoby hitem murowanym. Dobrze, że coraz więcej starych, zapomnianych, nie istniejących kupę lat kapel wraca do świata żywych. (4,5) Bartek Kuczak
Starquake - Time Space Matter 2019 Pure Rock
"Time Space Matter" to drugi album niemieckich hardrockowców, ale zawężanie ich stylistyki wyłącznie do hard rocka byłoby zbytnim uproszczeniem. Mikey Wenzel z kolegami równie swobodnie czują się bowiem w estetyce rocka progresywnego wczesnych lat 70. (organowo-riffowo-skrzypcowy "Jack"), space rocka podanego na modłę Eloy ("Starquake") czy w progresji na nieco jazzową modłę ("Matter - And The Giant Was Gentle" z partiami trąbki i skrzypiec). Namiętnie wykorzystują też partie organów Hammonda i melotronu, które pięknie współbrzmią z fletem w riffowym "Goddammaddog", lubują się też w rozbudowanych, efektownie zaaranżowanych kompozycjach. Potwierdza się to szczególnie w trwającej 17 minut "A Never Give Up Suite". Co prawda jej początek został bezceremonialnie zerżnięty ze wstępu "Stargazer" Rainbow, ale później jest już lepiej, z kolejnymi wycieczkami w stronę jazzu i purplowym, dynamicznym finałem. "Time - It's Always Now" jest równie siarczysty, niesiony gitarowymi oraz organowymi współbrzmieniami, a całość na pewno przypadnie do gustu zwolennikom klasycznego rocka w nowej odsłonie. (4) Wojciech Chamryk
Statement - Force Of Life 2019 Mighty Music
Okładka zdawałaby się sugerować
coś z powermetalowej stylistyki, ale Duńczycy ze Statement nie dają się tak łatwo zaszufladkować. Nie oznacza to niestety, że grają efektownie czy ponadczasowo bardziej starają przypodobać się różnym słuchaczom. Reklamowy slogan "Melodic rock/metal for fans of Disturbed, Metallica & Pretty Maids" wyjaśnia praktycznie wszystko, a kolejny "Old school Hard Rock songs with a new twist" rozwiewa już wszelkie wątpliwości. Jeśli więc ktoś lubi Pretty Maids czy generalnie klasyczny heavy lat 80., to na "Force Of Life" nie znajdzie wiele dla siebie, poza ostrym, speedmetalowym utworem tytułowym, surowym "Rock Your Heart Out" z wyżyłowanym śpiewem Jannicka Brochdorfa i rozpędzonym "The Hero Inside". Reszta to sztampowe numery z nowoczesnymi bitami/wstawkami electro, a i cover The Mama's & The Papa's "California Dreamin'" też słyszałem w lepszych wykonaniach - tu najwidoczniej ktoś doszedł do wniosku, że własne "hity" warto dopełnić czymś znanym, ale efekty są takie sobie. (2) Wojciech Chamryk
Steel Night - Fight Till The En 2019 Iron Shield
Meksyk nie jest zbyt powszechnie kojarzony z tradycyjnymi odmianami metalu, co nie oznacza, że tamtejsze zespoły unikają takiej stylistyki. Jedną z grup lubujących się klasycznym heavy lat 80. jest Steel Night. Formacja młoda, istniejąca raptem od niespełna trzech lat, ale potwierdzająca na debiutanckim albumie "Fight Till The End", że ma tzw. papiery na takie granie. Może nie jest to do końca oryginalne, bo fascynacja wczesnym Iron Maiden wyziera praktycznie z każdej kompozycji, ale zważywszy młody wiek muzyków i fakt, że podchodzą do zagadnienia z ogromnym entuzjazmem, można przymknąć na to oko. W dodatku radzą sobie zarówno z tymi krótszymi, bardziej zwartymi utworami (rozpędzony "Heavy Metal Storm" z nośnym refrenem, jeszcze szybszy, a przy tym też całkiem melodyjny utwór tytułowy czy żywcem wyjęty z lat 80. "Spell Witch"), jak i dłuższymi, rozbudowanymi kompozycjami. Tu na wyróżnienie bez dwóch zdań zasługuje "We Are Metal": mający w sobie coś z tych bardziej epickich dokonań Maiden, wzbogacony klawiszowymi partiami, ale też surowo brzmiący i o odpowiedniej mo-
cy. Wokalista Jahaziel Rangel też nie odstaje, ma wysoki, mocny głos o sporej skali, tak wić fani klasycznego metalu w undergroundowym wydaniu powinni się "Fight Till The End" zainteresować. (4) Wojciech Chamryk
Steel Prophet - The God Machine 2019 ROAR!
Byłem ciekawy tego albumu. Ciekawił mnie choćby ze względu na udział nowego wokalisty LD Liapakisa, znanego z Mystic Prophecy. W tamtym zespole się niewątpliwie sprawdził, a jak wypadł w Steel Prophet? Powiem, że jest on wokalistą niemalże stworzonym do tego zespołu, idealnie wpasowującym się w jego stylistykę. No ale przecież na album nie składa się tylko wokal. Jak zatem prezentuje się muzyczna strona. Mimo, że Steel Prophet jest zespołem pochodzącym ze Stanów Zjednoczonych, to w ich graniu zawsze widziałem więcej nawiązań do niemieckiego heavy/ power metalu a niżeli do grania zza oceanu. Spójrzmy na takie utwory, jak "Crucify", "(Dark Mask) Between Love And Hate" czy "Thrashed Relentlessly" mogłyby się równie dobrze znaleźć w repertuarze takich kapel, jak Brainstorm czy Rebellion. Brakuje mi w tej płycie jakiejś specyficznej magii, czegoś, co by mnie do niej ciągnęło i kazało powracać. "The God Machine" to porcja poprawnej muzyki metalowej bez efektu "wow". Fajnie się słucha, ale nic ponadto. Ogólnie źle nie jest, aczkolwiek w przeszłości zdarzały się im lepsze albumy. Jestem przekonany, że Steve Kachinsky jeszcze się nie wypalił jako kompozytor i będzie w stanie wrócić do pełni swych możliwości. (3,5) Bartek Kuczak
Steel Raiser - Acciaio 2019 Iron Shield
Judas Priest udowodnili ostatnio dzięki "Firepower", że chociaż lata lecą, to są jeszcze w stanie nagrywać płyty na poziomie. Już od lat 80. wiadomo też jednak, że brytyj-
ska formacja miała i nadal ma ogromny wpływ na twórczość wielu młodszych zespołów. Jest tak również w przypadku Włochów z grupy Steel Raiser, mającej na koncie cztery albumy. Najnowszy z nich "Acciaio" to kawał rasowego i soczystego heavy metalu w formie najbardziej tradycyjnej z możliwych. Słychać, że te dźwięki wychodzą spod palców i z gardeł prawdziwych pasjonatów, totalnych maniaków. Nie ma tu grania pod publiczkę ery Spotify czy jakichś nowomodnych wtrętów: tylko i aż klasyczny heavy metal. Owszem, czasem wzbogacony wejściami syntezatorów ("Rising Phoenix") czy fortepianowym intro (balladowy "Wherever"), ale to gitary rządzą w aranżacjach, przy czym brzmią tak jak trzeba, sekcja też nie ma nic wspólnego z wszechobecnym dziś plastikiem. Alfonso Giordano nie jest co prawda Halfordem ani Dickinsonem, ale jego ostry, zadziorny, niekiedy maksymalnie wyżyłowany głos sprawdza się świetnie w tych szybkich, rozpędzonych numerach, a i w balladowych refrenach "Genghis Khan" radzi sobie całkiem, całkiem. Jak dla mnie najciekawsze utwory z tej udanej płyty to "Demon & Angel", "Heavy Metal Hero" oraz "Man Of Rage", ale pozostałe praktycznie im nie ustępują, tak więc: (5). Wojciech Chamryk
Stonecast - I Earther 2019 Pitch Black
Stonecast jest dość często szufladkowany jako zespół grający progresywny metal, ale to nie do końca prawda. Jasne, Francuzi nader często korzystają z aranżacyjnych patentów cahrakterystycznych dla tej odmiany metalu ("Resistence" to najbardziej dobitny przykład), jednak to tylko drugie dno ich kompozycji, bo tak naprawdę przeważa w nich tradycyjny heavy o epickim posmaku. Wystarczy posłuchać "The Cherokee" i wszystko będzie jasne: patetyczny klimat Manowar, podniosłe partie wokalne, potężne riffy, efektowna solówka to wszystko robi wrażenie. Utwór tytułowy to Manowar w nieco szybszym, bardziej drapieżnym wydaniu, ale Stonecast potrafią też grać jeszcze szybciej, co potwierdzają choćby w powerowym "Animal Reign". Nie da się jednak nie zauważyć, że to w utworach utrzymanych w średnim tempie Franck Ghirardi i spółka czują się najlepiej ("Stainless"); gdyby zaś darowali sobie te nowomodne, ele-
ktroniczne dźwięki w "Captors Of Insanity", to pewnie dałbym z pół punktu więcej niż: (4). Wojciech Chamryk
Stormhammer - Seven Seals 2019 Massacre
Stormhammer to założony w 1993r. niemiecki zespół powermetalowy, którego utwory skupiają się przede wszystkim na tematyce mitologicznej i religijnej. W swoim siódmym już albumie "Seven Seals", który ukazał się 24 maja 2019r. nakładem Massacre Records, artyści skupili się na zamkniętej krypcie świątyni Sree Padmanabhaswamy i moralnych dylematach związanych z jej otwarciem. Mądrej warstwie lirycznej towarzyszy oczywiście świetna muzyka. Płytę otwiera energetyczny kawałek "Sleepwalker", w którym możemy po raz pierwszy usłyszeć nowego wokalistę grupy - Mat-thiasa Kupkę z Emergency Gate. W powierzonej mu roli nowy nabytek kapeli sprawuje się świetnie, a jego głos znakomicie sprawdza się w repertuarze Stormhammer. "Prevail" rozpoczyna się okrzykami, które następnie przechodzą w growl Matthiasa, w którym naprawdę drzemie siła. To przyjemny miks ostrego metalowego łomotu i lżejszych wstawek. "Under the Spell" o braterstwie i wspólnej walce charakteryzuje niezwykła rytmiczność i zapadający w pamięć refren, a "Taken by the Devil" okazuje się chwytającą za serce balladą (w połowie nabierającą rozpędu) z silnym folkowym akcentem. Matthias sprawdza się w tym delikatniejszym wydaniu znakomicie - to najlepszy kawałek na płycie! Tytułowy "Seven Seals" okazuje się ostrym utworem z szybkim tempem i solidną perkusyjną nawalanką, zaś "Your Nemesis" to prawdziwa eksplozja - Matthias wokalnie daje z siebie wszystko, perfekcyjnie łącząc zwykły wokal z okrzykami i growlem. W "Keep Me Safe" na szczególną uwagę zasługuje genialna gitarowa solówka, a "One More Way" i "Downfall" okazują się najmocniejszymi obok "Your Nemesis" kawałkami z płyty. Perkusja i ostre gitarowe riffy dają tu nieźle o sobie znać, wraz z kunsztem nowego wokalisty fundując nam muzyczną jazdę bez trzymanki. "Deal with the Death" nie zwalnia tempa, co jest przede wszystkim zasługą perkusisty Chrisa Widmanna i basisty Horsta Tessmanna. Serwowany nam przez Stormhammer energetyczny koktajl zwieńczony zostaje
RECENZJE
155
finałem w postaci "Old Coals". To najdłuższy kawałek z albumu, więc każdy z artystów może zaprezentować swoje możliwości i godnie się z nami pożegnać (znów mamy świetne solo). Stormhammer albumem "Seven Seals" pokazuje, że mimo ponad 25 lat na scenie, nadal potrafi nas zaskoczyć świeżością brzmienia. Nowy wokalista grupy Matthias Kupka jest zaś prawdziwym muzycznym objawieniem, które wprowadza kapelę na zupełnie nowe muzyczne horyzonty. Oczywiście można było trochę poeksperymentować, ale płyta i tak zasługuje na szczerą piąteczkę. (5) Marek Teler
Tanagra - Meridiem 2019 Self-Released
Przykład tej płyty potwierdza, że amerykańska scena tradycyjnego metalu nie jest tylko zamierzchłym wspomnieniem sprzed lat, bowiem w USA wciąż są młode zespoły kultywujące dawne tradycje. Tanagra dorobiła się już dwóch, niezależnie wydanych, albumów, a na tym najnowszym idzie jeszcze dalej niż na debiutanckim "None Of This Is Real". Już na tamtej płycie było słychać, że panowie lubują się w długich, inspirowanych doom metalem utworach, ale na "Meridiem" mamy tych kolosów jeszcze więcej - raptem jeden utwór nieznacznie przekracza cztery minuty, pozostałe trwają od ośmiu do blisko piętnastu minut. W dodatku zespół nie kombinuje: jeden z tych najdłuższych dostajemy na otwarcie płyty, dopiero po nim idzie ten krótszy i naprawdę przebojowy "Sydria", coś na styku US power metalu z hard rockiem. Wiodącą rolę odgrywają w tym utworze organy, pojawiające się często również w innych kompozycjach (w "The Hidden Hand" mamy nawet grane na nich solo), w aranżacjach kilku utworów wykorzystano też skrzypce - nie wiem czy oryginalne, czy też samplowane, ale fajnie wzbogacają one choćby "Across The Ancient Desert": zaczynający się od chóralnej partii a cappella, gdzie ostre, surowe fragmenty przechodzą płynnie w delikatne, balladowe granie. Aż dziwne, że żadna, szczególnie niemiecka, wytwórnia nie zainteresowała się tym zespołem, bo wiele z nich ma w swych katalogach prawdziwe gnioty, które "Meridiem" wyprzedza o kilka długości. (5) Wojciech Chamryk
156
RECENZJE
Tara Lynch - Evil Enough 2019 Cargo
Trzeba przyznać, że tej Amerykance nie zbywa na talencie: gra praktycznie na wszystkim, ze szczególnym uwzględnieniem gitary, komponuje, pisze teksty, a do tego do nagrania debiutanckiej płyty skompletowała skład-marzenie. Dość powiedzieć, że udzielają się tu Vinny Appice, Tony MacAlpine, Mark Boals, Phil Soussan i kilku innych, może nie aż tak znanych, ale też klasowych muzyków i wszystko będzie jasne. Co istotne nie jest to jakiś przypadkowy projekt ze skokiem na kasę w roli głównej: słychać, że w powstanie "Evil Enough" włożono sporo pracy. Efekt to tradycyjny heavy na modłę lat 80. Co ciekawe nawet niekoniecznie amerykański w stylu, bowiem za sprawą niskiego, drapieżnego głosy liderki, surowych riffów i miarowych temp bardziej kojarzy mi się to z niemieckimi zespołami pokroju Zed Yago, ale generalnie trzymający poziom. No, może poza przyciężkim, sztampowym "Kringeworthy" czy w sumie nijakim, instrumentalnym "GuiTara Rises". Takich wirtuozowskich utworów w stylu Malmsteena czy Vai'a, nawiasem mówiąc jednego z nauczycieli Tary, jest na "Evil Enough" więcej i te pozostałe są ciekawsze, ze szczególnym uwzględnieniem "Exit The Warrior" The Great Kat stawiała kiedyś na szokujący image i pozamuzyczną otoczkę, Tara Lynch zdecydowanie woli grać. Mamy tu więc całkiem obiecujący debiut, a w/w panowie też gwarantują wysoki poziom - warto posłuchać. (4) Wojciech Chamryk
kawałki. Choć jest to nas krótka muzyczna podróż, jednak niewątpliwie bardzo intensywna! Minialbum The Great Discord otwiera dynamiczny kawałek "Heart" z ostrymi gitarowymi riffami, silnie zarysowanym brzmieniem perkusji i mocnym refrenem. Fia od pierwszych sekund utworu pokazuje pazurki, a jej głos brzmi po prostu niesamowicie. Czuć jak ogromna siła drzemie w tej skandynawskiej kapeli! Tytułowe "Afterbirth" rozpoczyna się rytmicznym umiarkowanym brzmieniem gitar, aby co jakiś czas przechodzić w ostrzejsze rejestry. Wokal Fii łączy tu w sobie lekkość i siłę, aby w refrenie uderzyć jak huragan. Ta dziewczyna ma w sobie power! "Army of Me" jest brzmieniowo totalnym zaskoczeniem. Fia wprowadza do swojego wokalu hipnotyzujący orientalny klimat. Zwodzi nas jak syrena, bo w refrenie znów objawia całą siłę swojego głosu. W tym kawałku jest coś mistycznego i magnetycznego, a szepty i okrzyki dopełniają dzieła. Zdecydowanie to najlepszy kawałek na albumie, jeśli nie jeden z najlepszych w karierze The Great Discord. EP-kę zamyka "Neon Dreaming", w którym, nie licząc nieśmiałych dzwonków w tle, Fia w całości śpiewa a capella i prezentuje delikatniejszą odsłonę swojego wokalu. Daje tu popis swoich niezwykłych umiejętności, serwując nam zarazem solidną dawkę emocji od wzruszeń po strach. Ten ostatni pojawia się przede wszystkim na samym końcu, kiedy słyszymy dźwięki płonącego stosu i krzyków płonącej kobiety… Można śmiało powiedzieć, że The Great Discord doskonale wiedziało, jakie cztery kawałki wrzucić do EP-ki, aby utrzymać uwagę i zachwyt słuchaczy. Każdy utwór to osobne dopracowane i dopieszczone w każdym calu dzieło. Przede wszystkim jednak budzące emocje rozmaitej maści. A przecież o to chodzi w muzyce. Może EP-ka była trochę pójściem na łatwiznę, ale naprawdę tu nie ma się do czego przyczepić. (6) Marek Teler
The Great Discord - Afterbirth 2019 The Sign
The Great Discord to założony w 2013r. szwedzki zespół grający metal progresywny z ostrą jak brzytwa Fią Kempe na wokalu. Grupa ma już na swoim koncie dwa albumy długogrające "Duende" i "The Rabbit Hole" oraz EPkę "Echoes". 22 marca 2019r. ukazała się ich druga EP-ka "Afterbirth", zawierająca cztery świeże
The Nightmare Stage - When The Curtain Closes 2019 Pure Steel
Kiedy ma się do czynienia z nieznaną dotąd kapelą metalową, to zwykle można obstawiać w ciemno, że pochodzi ona albo z Niemiec, albo USA. Tak, z tego kraju, który - paradoksalnie - był kiedyś gigantem również na metalowym
poletku, a teraz cofnął się w rozwoju. Popularność ciężkiej muzyki w sensie komercyjnym czy zainteresowania mediów można tam więc lokować w granicach błędu statystycznego, tymczasem nowe zespoły wciąż powstają. Może akurat The Nightmare Stage nie są żadnymi debiutantami, bo przecież kojarzę wokalistę Scotta Olivę z Wind Wraith, a pierwszy album wydali już dziewięć lat temu, ale teraz wracają do pełnej aktywności za sprawą jego następcy "When The Curtain Closes". Jeśli ktoś lubi heavy/power metal w amerykańskim wydaniu, powinien bez dwóch zdań odżałować żądaną za ten krążek kwotę, bowiem zawarty na nim materiał jest wart tego wydatku. Panowie grają ostro, ale też całkiem melodyjnie, lubują się w wielowątkowych, rozbudowanych kompozycjach, chętnie wykorzystując w nich syntezatorowe czy organowe brzmienia. Nie znaczy to oczywiście, że gitara została zepchnięta na plan dalszy: Craig Besemer i Mark Muchnik zostawiają sobie wzajemnie sporo miejsca, czego dowodów w postaci "Returns Again" czy "From Below" mamy tu całkiem sporo. O klasie przywoływanych w prasowej notce Queensryche czy Fates Warning nie ma tu co prawda mowy, ale "When The Curtain Closes" to udany, solidny materiał - tak akurat na: (4). Wojciech Chamryk
The Riven - The Riven 2019 The Sign
Już jakiś czas temu zaczęły pojawiać się głosy, że ten cały retro/vintage rock już długo nie pociągnie, bo każda moda ma swój kres, szczególnie obecnie. Tymczasem mija rok za rokiem i nie dość, że publiczność nie ma dość starego, dobrego rocka w świeżej odsłonie, to wciąż powstają grające go zespoły. The Riven są - to żadna niespodzianka - ze Szwecji, a "The Riven" jest pierwszym albumem tego młodego kwartetu ze Sztokholmu. Surowy, dynamiczny heavy rock z odniesieniami do bluesa, w dodatku zagrany i zaśpiewany z pasją i na poziomie - inni mogą sobie narzekać, ja to kupuję, szczególnie że Totta Ekebergh śpiewa porywająco, choćby w kojarzącym się z Janis wstępie a cappella do "Fortune Teller", a i wrzasnąć potrafi tak, że nie ma zmiłuj ("Edge Of Time"). Jest też coś bardziej balladowego ("Finnish Woods") i przebojowego ("Shadow Man"), tak więc fani Blues Pills, MaidaVale, Pristine
czy Lucifer powinni sprawdzić tę płytę. (5) Wojciech Chamryk
Toxik Attack - Assassinos em Série 2019 Helldprod
Portugalski Toxic Attack debiutuje niniejszą płytą w długogrającym wymiarze - wcześniej mieli na koncie tylko kasetowe demo i EP z pięcioma utworami. "Assassinos em Série" to surowy, typowo podziemny thrash. I chociaż to raczej II liga takiego grania, to robi ono wrażenie, bo chłopaki nie idą na żadne kompromisy i nikogo nie udają. Słychać, że uwielbiają stary Kreator, Destruction, Razor, Anthrax czy Possessed, nie unikają odniesień do tradycyjnego/speed metalu, znają też Hellhammer i Celtic Frost - jak dla mnie niczego więcej nie trzeba. Mnóstwo w tych dziewięciu utworach młodzieńczej werwy i zadziorności, ostra łupanka nie wyklucza pewnej chwytliwości, a do tego oprócz 3-4 minutowych gejzerów agresji mamy też dłuższe, rozbudowane utwory w rodzaju mrocznego "Pentagrama De Sangue", potwierdzającego, że z czasem Toxik Attack może wejść na znacznie wyższy poziom. (3,5) Wojciech Chamryk
Traveler - Traveler 2019 Gates Of Hell
Mamy wysyp całkiem fajnej muzyki zza oceanu - ostatnio głównie Kanady. Jeśli znacie Gatekeeper, znacie pewnie też... albo jeśli nie znacie, ale musicie poznać Traveler. To udane zderzenie klasycznego amerykańskiego heavy metalu spod znaku Warlord, Manilla Road czy Omen z tradycyjnym NWoBHM. Płyta brzmi oczywiście jak wykopany na giełdzie stary winyl, ale na pewno daleko mu do przekombinowanych płyt brzmiących jak spod szafy, zlewu oraz retro vintage'owych. Jeśli nie pasowała Wam siłowa, jakby "zmęczona" barwa głosu Jeana-Pierre'a Abbouda w Gatekeeper, możecie być spokojni. W Traveler Jean śpiewa inaczej - bardziej naturalnie. Płyta przez całe swoje "winylowe" 38 mi-
nut trzyma tempo, nie ucieka ani w galopady ani w popularne obecnie doomowe walce. Poza "narracyjnymi" liniami wokalnymi kojarzonymi z Manilla Road urzeka trafionymi refrenami jak choćby w "Starbreaker", "Street Machine" czy "Up to You". Mimo wielu amerykańskich skojarzeń, Traveler - w przeciwieństwie do Gatekeeper nie ma epickich "aspiracji". Nie znajdziecie na niej podniosłych hymnów, całość ciąży raczej w kierunku dynamicznego heavy metalu podanego z typowym dla NWoB HM luzem. "Całość" to zresztą dobre słowo opisujące ten krążek jego się po prostu dobrze słucha "w całości". Właśnie takich płyt nam trzeba! (4,5) Strati
Twisted Tower Dire - Wars In The Unknown 2019 No Remorse
Album rozpoczynają jakieś dziwne niepokojące dźwięki. Coś jakby wiatr, a w oddali niby startujący samolot (chociaż ciężko jednoznacznie określić pierwotne źródło tego sampla), wystrzały... a po paru sekundach rusza amerykańska heavy metalowa maszyna, która mimo ponad dwudziestu lat działalności i sześciu albumów na koncie ani myśli się zatrzymać czy zwalniać tempo. Nic z tych rzeczy. Utwór "Thundering" to idealne wprowadzenie w zawartość "Wars In The Unknown". Bębny na początku epickiego "The North" sugerują wojenny marsz (cały utwór utrzymany jest w takim marszowym rytmie), a klimatu dodają mu niesamowite solówki i chóralny refren. Kawałków prezentujących tak wysoki poziom znajdziemy tutaj jeszcze więcej. Niech przykładem będą oparty na drażniący riffie i ozdobiony dosyć podniosłym refrenem "And Sharks Came Then" oraz wręcz speed metalowy "Eons Byond" . Momentami zdarza się chłopakom pójść w thrashowe zagrywki, jak w "Tear You Apart". Nie stwierdzam tu żadnych wypełniaczy, co się rzadko dziś zdarza. "Wars In The Unknown" to jedna z bardziej godnych uwagi płyt heavy metalowych, które ukazały się w pierwszej połowie tego roku. (4,5) Bartek Kuczak Uriah Heep - Living The Dream 2018 Frontiers
Weterani z Uriah Heep są nie do zdarcia. Mick Box jest w zespole
od samego początku, od ponad 30 lat towarzyszą mu Bernie Shaw i Phil Lanzon, a sekcja Russel Gilbrook i Dave Rimmer to najmłodsi stażem i wiekiem muzycy w tej zasłużonej dla hard rocka grupie. Fakt, kiedyś nie była ona należycie doceniania, nagrała też kilka płyt o których powiedzieć słabe to i tak zbytni eufemizm, ale od dobrych 20 lat to już na szczęście przeszłość. Były więc niedawno "Into The Wild" i "Outsider", pojawiła się cała seria wydawnictw koncertowych, teraz zaś możemy cieszyć się zawartością "Living The Dream", kolejnej udanej płyty w dyskografii Heep. Już singlowy opener "Grazed By Heaven" uderza całkiem żwawo, by po chwili zwolnienia w mrocznym utworze tytułowym rozpędził się "Take Away My Soul" z długą, przepiękną solówką Boxa. Lanzon też nie odstaje w tej konkurencji, bo błyszczy choćby w purplowym "Rocks In The Road", "It's All Been Said" (to solo!) czy w balladzie "Waters Flowin'". Momentami robi się też naprawdę mocno (wspomniany "It's All Been Said"), zespół nie unika też krótszych, zwartych i bardzo nośnych utworów jak "Goodbye To Innocence" oraz "Falling Under Your Spell". Co prawda ten pierwszy od strony rytmicznej kojarzy mi się z mega przebojem Golden Earring, ale już ten drugi kopie konkretnie - w latach 70. byłby to pewnie spory przebój. Szkoda, że płyta nie kończy się właśnie nim, bo finałowy "Dreams Of Yesterday" jest w sumie dość przeciętny, ale i tak "Living The Dream" trzyma poziom. (4,5)
ifestacją, wynikiem której jest omawiany "Lords Of The Permafrost". I tak, widzę dlaczego część osób uważa Usurper za zespół, który inspiruje się Celtic Frost. "Ugh", niektóre motywy oraz sama nazwa zespołu o tym świadczy (Celtic Frost na "To Mega Therion" ma utwór zatytułowany, a jakże, "The Usurper"). Mogę się zgodzić, że przy tych wolniejszych utworach ma coś od tych Szwajcarów. Chociażby ze względu na wstęp czy solówki na "Beyond the Walls of Ice". Jednak koniec tytułowego czy "Cementery Wolf" lub "Warlock Moon" kojarzy mi się trochę bardziej z starszym Protector. Tak, myślę, że jakbym miał do czegoś porównać ten album, to będą te dwa zespoły. Jednak ten miks wydaje się być stosunkowo oryginalny, szczególnie, że zespół nie spoczywa tylko na oklepanych motywach, ale też je rozwija. Nie jest to drastyczne rozwinięcie, jednak jest ono czymś, co nadaje temu zespołowi swojemu charakterowi. Co do "Lords Of The Permafrost", wydaje mi się dobrym albumem powrotnym. Miks bardziej jest skierowany w starą szkołę (tutaj również brzmienie się ku temu przyczynia). Jeśli chodzi o tematykę, to jest ona bardziej metafizyczna i oparta na wierzeniach, o których więcej opowiada Rick Scythe w wywiadzie. Tak naprawdę nie mam dużo do powiedzenia na temat tego albumu, brzmi dobrze, brzmi jak muzyka inspirowana klasykami gatunku, która jednak nie brzmi kropka w kropkę tak jak inspiracje. Jeśli chodzi o klimat, tu czuć stęchliznę, mróz. Czasami też można usłyszeć wodę, chociażby na początku "Black Tide Rising". Ocena? Nie mam do czego się przyczepić, może poza czasami trochę nazbyt prostymi i repetywnymi motywami. (4.7). Powrót w mojej ocenie udany. Jacek Woźniak
Wojciech Chamryk
Vanik - II Dark Season 2018 Shadow Kingdom
Usurper - Lords Of The Permafrost 2019 Soulseller
Nie będę oszukiwał, że znam każdy zespół, z którym przeprowadzałem wywiady, czasami znałem je pobieżnie lub wcale, zaś swoją wiedzę nabywałem z źródeł takich Metal-Archives. Tak też było w tym wypadku. Z tego co mi wiadomo, Usurper miał przerwę, która ciągnęła się od roku 2005 i jej zakończenie nastąpiło w 2015, man-
Tak patrzę na tą okładkę i trochę mi się przypomina "Opus Eponymous" zespołu Ghost. Oczywiście podobieństwo okładek nie zawsze musi iść w parze z podobieństwem w muzyce. Tak jest w tym przypadku. Ciągnąc dalej wątek podobieństwa z Ghostem, to muzyka Pana Vanika jest zdecydowanie bardziej niegrzeczna i nieokrzesana. O ile twórczość ekipy Tobiasa Forge jest straszna niczym duszek Kasper w wersji kreskówkowej, to
RECENZJE
157
Vanik można porównać do zombie z horroru klasy B w zaawansowanej formie rozkładu, z odpadającymi kończynami i polującego na ludzkie mózgi. Zapytacie pewnie, czy to takie straszne. Otóż straszne może nie, ale komiczne na pewno. I tak też należy podchodzić do muzykowania Vanik. Ze sporym dystansem i uśmiechem, a nie ze strachem w gaciach i kijem wiadomo gdzie. Jeżeli miałbym opisać dokładnie muzyczną zawartość tego albumu, to jest to fajny miks takiego prymitywnego rockendrolla a'la wczesny Motorhead, sporej ilości punkowych zagrywek, luzackiego podejścia do tematu oraz baaardzooo złego image'u wziętego żywcem z wczesnego Venom. Przekonuje Was to? W takim razie "Dark Season" jest dla Was. (3,5)
Dark Lord" czy "Destroyer" - może i kalka "Warhead", ale niech tam, brzmi konkretnie. Zaskakuje też "Over My Dead Body", w którym bezlitosna młócka na najwyższych obrotach sąsiaduje z mocarnymi zwolnieniami oraz z nastrojowym, klimatycznym wręcz momentem w środku utworu. Ale to tylko chwilowa zmyłka, bo w takim "100 Miles To Hell" czy "Beaten To A Pulp" Cronos, Rage i Dante łoją już bezlitośnie, a do tego czasem nawiązują też do surowości starego punka, tak jak w "The Mighty Have Fallen". Są też jednak niestety utwory zdecydowanie słabsze - nomen omen - na jedno kopyto, jak na przykład "Immortal" czy "Suffering Dictates" (ale solo fajne, z czujem), dlatego całość na: (3,5). Wojciech Chamryk
Bartek Kuczak
158
Venom - Storm The Gates
Vigilance - Enter The Endless Abyss
2018 Spinefarm
2019 Dying Victims
Veonom to niekwestionowana legenda nurtu NWOBHM, a do tego pionierzy black metalu. Co prawda w epoce nie zawsze ich kolejne produkcje przyjmowano ze zrozumieniem (recenzenci potrafili napisać: "W sumie gówno" czy "Venom to najprymitywniejsza kapela heavy metalowa na świecie i obcowanie z jej nagraniami prowadzi do trwałego, umysłowego kalectwa"), a określenia, że "nie nagrali nic godnego uwagi" były tymi z najłagodniejszych. Nie mają one jednak żadnego pokrycia w faktach, bowiem LP's tria z Newcastle z lat 1981-85 to kamienie milowe surowego metalu, a i podsumowujący pierwszy okres istnienia Venom koncertowy "Eine Kleine Nachtmusik" też warto mieć w kolekcji. Później bywało już jednak rozmaicie, a i teraz jest dość kabaretowo, ponieważ działają w najlepsze dwa Venomy: ten Cronosa oraz Venom Inc. Mantasa, a do niedawna też Abaddona. "Storm The Gates" nagrał ten pierwszy i sytuacja wygląda tak, że owa płyta nie ma żadnego startu do "Welcome To Hell", "Black Metal" czy "At War With Satan", ale nie jest też taka najgorsza. Po pierwsze słychać od razu, że to Venom, bo brzmi to wszystko surowo i demonicznie, a sam Cronos też już nikomu niczego nie musi udowadniać. Dlatego wiele tu utworów w dawnym stylu grupy: nie tak zaskakujących i porywających jak kiedyś, ale wciąż mrocznych i mocarnych. Potwierdza to choćby opener "Bring Out Your Dead", równie złowieszczy "I
Ależ fanie grają ci Słoweńcy na swym czwartym już albumie! Aż będę musiał rozejrzeć się za tymi wcześniejszymi, bo to rasowy heavy/speed metal o blackowym posmaku, rzecz niczym z połowy lat 80. Z jednej strony mamy tu więc echa dokonań Cirith Ungol, wymieszane z wpływami tych mocniej grających zespołów nurtu NWOBHM ("The Gunslinger"), gdzie indziej zespół uderza mocno i surowo w speedowym stylu ("Blood and Black Lace"), by po chwili łączyć wpływy Iron Maiden i Running Wild w siarczystym "Stormblade". Może trochę za bardzo idą w tę blackową manierę w "The Return Of The Savage" (blasty, brutalniejszy śpiew), ale z kolei śpiewane w ojczystym języku "Crni Kolovrat" i "Dvoglava Kaca" rekompensują ten dysonans - blisko tym utworom klimatem do naszego Kata z pierwszych płyt, a w dodatku pierwszy z nich wzbogaca mroczne, organowe solo - klasa! (5)
RECENZJE
Wojciech Chamryk Vultures Vengeance Knightlore
-
The
2019 Gates Of Hell
Jakiś czas temu ten włoski kwartet wydał świetny MLP "Where The Time Dwelt In", teraz zaś przedstawia równie efektowną kontynuację w postaci debiutanckiego albumu "The Knightlore". To heavy metal w postaci najbardziej tradycyjnej z możliwych, inspirowany dokonaniami grup nurtu NWOB HM, amerykańskiego oraz kana-
dyjskiego power/epickiego metalu, ale też i sceny kontynentalnej, z Bathory, Celtic Frost i Mercyful Fate na czele. I bez cienia przesady mogę tu napisać, że ci młodzi Włosi grają na poziomie, czują tę muzykę i są niezwykle wiarygodni w tym co robią. Fani, pasjonaci czy maniacy - jak zwał tak zwał, ale słychać, że uwielbiają oldschoolowy, mroczny i surowy hard 'n' heavy, a do tego z powodzeniem próbują wnieść do tych klasycznych dźwięków coś swojego. Efekt to osiem świetnych utworów: pięć dłuższych, rozbudowanych, bardziej w epickim duchu, dopełnionych trzema krótszymi, ostrymi numerami, kiedyś pewnikami na single. Jak dla mnie najciekawsze są tu "A Great Spark From The Dark" i "Chained By The Night", ale "The Knightlore" jest dopracowana jako całość i zapychaczy na niej nie uświadczymy. (5) Wojciech Chamryk
Warrel Dane - Shadow Work 2018 Century Media
Pod koniec roku 2017 pożegnaliśmy sławnego wokalistę o wyjątkowo charakterystycznym głosie Warrela Dane'a. Nieoczekiwana śmierć spotkała go w wieku 56 lat. Dane odszedł w trakcie nagrywania swojego drugiego solowego albumu. Mimo przeciwności losu, album ujrzał światło dzienne dzięki dzisiejszej technologii i pracy pozostałych muzyków. "Shadow Work" to płyta, która ukazała się prawie rok po śmierci wokalisty i na pewno była rewelacyjnym prezentem dla fanów, którzy nie spodziewali się usłyszeć już nowej twórczości muzyka. "Shadow Work" składa się z ośmiu utworów, które tworzą trochę ponad czterdziestominutową całość. Album rozpoczyna "Ethereal Blessing", czyli klimatyczne intro w dobrym stylu, jednak po jego brzmieniu ciężko przewidzieć jakiego klimatu nabierze reszta płyty. Im dłużej słucha się krążka, tym brzmi on lepiej. Muzycznie wszystko jest dopięte na ostatni guzik i sferę instrumentalną mogłabym ocenić na 5+. Wokal Dane'a jest natomiast
czymś, co się kocha lub nienawidzi. Osobiście nie potrafię stwierdzić, po której jestem stronie, ponieważ ma swoje momenty, kiedy przy wyższych rejestrach mam ciarki, jednak w niektórych utworach czuję się nim po prostu zmęczona. "Shadow Work" brzmi bardzo podobnie do twórczości Nevermore, czemu z jednej strony nie ma co się dziwić, z drugiej natomiast normalnym jest jeśli oczekuje się czegoś innego, nowego, a przede wszystkim charakterystycznego dla tego konkretnego zespołu. W końcu po coś Warrel Dane postanowił działać pod własnym nazwiskiem, jakby bycie wokalistą było dla niego za małym osiągnięciem. Okres między nowowydanym krążkiem a poprzednim to dobre 10 lat. Być może długą przerwę można usprawiedliwić zaangażowaniem Dane'a w zespole Sanctuary. Trochę utrudnia to jednak określenie stylu jaki wokalista przedstawił w solowej karierze, ponieważ musimy zadowolić się jedynie dwiema płytami. Jedyną rzeczą, która mnie nie zachwyciła jest okładka. Z jednej strony rozumiem koncept i to, jak powinna się wpasować do tytułowego cienia, jednak jest mało wyraźna i najzwyczajniej autor mógł się bardziej postarać; na przykład zastosowaniem kontrastu w barwach. Mimo wokalu w centrum uwagi na tym albumie kupili mnie brazylijscy muzycy, którzy odwalili kawał dobrej roboty. Nawet jeśli tylko odtworzyli wizję frontmana, zrobili to genialnie. To sprowadza mnie do kolejnego plusa dla Dane'a za znalezienie i wybranie zespołu do tego albumu. Całość jest tak dobra, że jeszcze bardziej można opłakiwać utratę utalentowanego wokalisty. Moja ocena całokształtu albumu to 4,5/6 i choćbym chciała dać więcej, obawiam się, że byłoby to naciągane ze względu na śmierć artysty. Niemniej jednak absolutnie polecam ten album każdemu fanowi melodyjnego wokalu i porządnie zagranego progresywnego metalu. Paulina Manowska
Waste Of Space Orchestra Syntheosis 2019 Svart
Kiedy dokładnie rok temu podczas festiwalu Roadburn połączone siły Oranssi Pazuzu i Dark Buddha Rising pod nazwą Waste Of Space Orchestra wykonali jeden utwór, prawdopodobnie nikt nie spodziewał się tego co nastanie później. Po festiwalu oba zespoły po-
stanowiły stworzyć razem płytę. "Syntheosis", bo o niej tu mowa nie jest zwykłą kolejną płytą, która została wydana, nie jest to też album, dla każdego. To arcydzieło muzyki psychodelicznej z elementami black metalu, doomu zabiera słuchacza, gotowego poświęcić całą swoją uwagę na płycie, w podróż z której nie powróci już taki sam. Opis całego albumu wypadałoby zacząć od podziału muzyków w tworzeniu tej historii, gdyż mamy tutaj trzech wokalistów i każdy z nich opowiada nam swoją historię na albumie: The Shaman (Vesa Ajomo) - widzi uciskającą wizję z ponurej przyszłości ludzkości. The Seeker (Juho Vanhanen) - poszukuje prawdy w nieznanych wymiarach tajnymi metodami. The Possessor (Marko Neuman) - deprawuje inne osoby, manipulując nimi w swoim złowieszczym planie. Album tworzy dziewięć kompozycji, które zlewają się w jeden długi i cholernie interesujący utwór. Mamy tu wszystko rozwinięcie, środek i zakończenie. Dużą częścią albumu są partie instrumentalne, które są wprost genialne, pojawiający się wokal jest tak różnorodny i ciekawie osadzony w warstwie muzycznej, że historii przedstawionej przez finów słucha się z zaciekawieniem. Album jeśli poświęci mu się czas na przesłuchaniu go w pełnym skupieniu, na pewno zapewni niesamowite przeżycie. Jak dla mnie jest to mocny kandydat na album roku 2019. (6) Kacper Hawryluk
West of Hell - Blood of the Infidel 2019 Self-Released
West of Hell jest zespołem, który poświęca dużo swojego czasu na nagranie albumu. Powstał w roku 2002, natomiast swój pierwszy album wydał dopiero w roku 2012. Kolejny album, czyli omawiane "Blood of the Infidel" został wydany siedem lat później, tj. w roku 2019. Zespół nie śpieszył się z wydaniem kolejnego albumu. Mogę powiedzieć, że ten poświęcony czas jest słyszalny w jakości materiału. Brzmienie albumu w większości jest bardzo dobre, być może jedynie perkusja wymagałaby poprawy. No nie podoba mi się ona. Poza tym, trochę maniera wokalna na "Mankind Commands" wydaje się wymuszona, bardziej przypominająca coś z krawędzi nu-metalu zmieszanych z grindem… sam się zdziwiłem gdy to napisałem, więc może już to pominę. Same wokale są stosunkowo zdywersyfikowane,
od śpiewu, poprzez bardziej charkliwe i chropowate wokale, co prezentuje wcześniej wymieniony utwór. Dobra, skoro narzekam, to jeszcze wymienię, co mi się nie do końca podobało. Niektóre motywy są stosunkowo odtwórcze, arpeggio i te dziwnie brzmiące zakończenia taktów perkusji, jak i następująca nieparzysta rytmiczności zmieszana z wokalem stylizowana na System of a Down nie jest czymś oryginalnym… chociaż z drugiej strony West of Hell robi to lepiej od wcześniej wspomnianego. Solówki na albumie to raczej średniaki, które w wielu wypadkach nawet nie wybijają się do przodu w produkcji. I znowu te wokale, które przy drugim odsłuchaniu zauważyłem na "The Machine"… z pozytywów natomiast to riff z 1:15, całkiem spodobał mi się w swej prostocie. Ogólnie rozumiem też podejście zespołu do swojej muzyki, chce stworzyć natężenie poprzez zróżnicowane manier wokalu, które wychodzą na pierwszy plan. Udaje się im to, ale uwydatnia też pewne, bardziej "nastoletnie i modne" podejście do tej muzyki tą sferą. Jednak, jak wcześniej napisałem o riffach, tak z tego samego utworu 3 minuta też całkiem dobrze została zrealizowana. Następujące po tym utworze intro zagrane na gitarze akustycznej do "Dying Tomorrow" nie jest wyjątkowe w założeniu, niemniej brzmi jak dobrze zrealizowany motyw, który w środku wstępu przypomniał o "Crystal Ann" Annihilatora. Ogólnie sekcja rytmiczna i motywy (z pominięciem wcześniej wymienionych przypadków) tworzące ten album podobały mi się, jakkolwiek proste i kliszowe by nie były - a często nie są. Czasami trochę nawet są trochę niewyraźne i połączone od czapy, jak w wypadku "Chrome Eternal", ale nie jest to aż tak istotne dla mnie tutaj. Tematyka albumu? Społeczeństwo, wpływ mediów społecznościowych, jednostka, rewolucja, niewolnictwo. Raczej przyziemna tematyka, odnosząca się do roli człowieka w społeczeństwie i wobec otaczającego go świata. Ulubiony utwór: "Hammer and Hand". Album muzycznie nie do końca udany, dlatego tylko (4), ale myślę, że fanom nowoczesnego mieszania progu z klasycystycznymi motywami (trochę czasami ten album brzmi Helstarowo) i pewnymi typowymi metalowymi zagraniami (tj. właściwymi thrash i death metalowi). Niestety ja nie czuję trochę tych wokali. Jacek Woźniak
Down" Toma Petty'ego miały być bonusami czy stronami B singli, ale ostatecznie stały się zaczynem zupełnie nowego wydawnictwa. "Vintage" to EPka przygotowana na akustyczną trasę z Sonata Arctica, pokazująca inne oblicze Witherfall, grupy grającej przecież na co dzień power metal w progresywnej odsłonie. Ta pierwotna odsłona zespołu wokalisty Josepha Michaela (Sanctuary) i gitarzysty Jake'a Dreyera (Iced Earth) nie powala jednak niczym szczególnym, co potwierdza rozwleczony i nudny niczym owe flaki z olejem "Vintage" w albumowej wersji z "A Prelude To Sorrow" - owszem, wokalista jest świetny i tyle. Fragmenty tej samej kompozycji w akustycznej odsłonie, nagrane jako "Vintage I" i "Vintage II", przedzielone "Nobody Sleeps Here…", numeru znanego z debiutanckiego CD "Nocturnes And Requiems" są znacznie ciekawsze, zagrane z polotem, czerpiące choćby z flamenco i fenomenalnie zaśpiewane - formuła unplugged podpasowała Witherfall nad wyraz. Fajnie brzmi też akustyczna wersja "Ode To Despair" z drugiego albumu, przyjemny jest też "The Long Walk Home (December)", oryginalnie opublikowany jako cyfrowy singel. Z wymienionych na początku coverów ciekawszy jest "I Won't Back Down" - zagrany z nerwem, tylko z wykorzystaniem gitar, świetnie też zaśpiewany. Nie mogę tego niestety powiedzieć o "A Tale That Wasn't Right", bo w nim Michael nieco przesadził z naśladownictwem Michaela Kiske, zaś aranż też jest jakiś bezbarwny: gitary uderzają mocno, ale bez klasy oryginału, za dużo tu też klawiszy. Całość jest jednak na tyle ciekawa, że można "Vintage" posłuchać. (3,5) Wojciech Chamryk
Wretch - Man And Machine 2019 Pure Steel
Witherfall - Vintage 2019 Century Media
Podczas prac nad ubiegłorocznym albumem "A Prelude To Sorrow" Witherfall nagrali też dwa covery. Początkowo "A Tale That Wasn't Right" Helloween i "I Won't Back
"Man And Machine" to drugi album Wretch nagrany z Juanem Ricardo jako wokalistą. Człowiek ten dysponujący barwą głosu, którą można porównać do Bruce'a Dickinsona oraz Michaela Kiske nieźle odnalazł się w tym zespole
oraz estetyce, w której się on porusza. Mimo wokalu, od strony muzycznej album "Man And Machine" jest bardzo amerykański, jeśli chodzi o podejście do heavy metalu. Idealnie połączenie melodyjności i ciężaru charakterystyczne dla US power metalu w jego najbardziej klasycznej formie. No kurde, posłuchajcie takiego "Destroyer Of Worlds" czy "Schwarzenberg" (tego utworu to same Maideny i inne Helloweeny mogłyby zazdrościć, tyko nie potrzebnie go trochę na siłę przedłużają w końcówce). Na uwagę zasługuje także epicka historia zatytułowana "The Inquisitor History". Nie trzeba być specjalnie bystrym, by domyślić się, że składa się ona z trzech części, mianowicie "Castle Black", "The Inquisitor" oraz "Fire, Water, Salt And Earth". Jako ciekawostkę warto wspomnieć, że Nick i kumple zaserwowali nam, także cover Judas Priest, a konkretnie "Steeler". Ciężko tu napisać, by nadali temu utworowi całkowicie nowe życie, jednakże w ich wykonaniu słucha się goi równie przyjemnie, co w oryginale. (4,5) Bartek Kuczak
Xentrix - Bury the Pain 2019 Listenable
Moje pierwsze wrażenie? O Xentrix wrócił, chyba nawet z tym samym wokalistą (Patrzy na metalarchives). Ahaa. W sumie na tym tytułowym brzmiał trochę inaczej. W każdym razie, jak dla mnie, wokaliście udaje się nawiązać do maniery wokalnej Chrisa Astleya. Jest ona bardziej chropowata w wykonaniu Jay Walsha, ale jestem w stanie tu usłyszeć podobieństwo. Jednak, "Bury The Pain" jako album nie jest do końca tym, z czego Xentrix jest znany. Tak, są te elementy składowe, które tworzyły albumy takie jak "Shattered Existence" czy "For Whose Advantage", na przykład ujawniają się na "There Will Be Consequences" bądź na "World of Mouth". Da się też stwierdzić, że jest to muzyka Xentrix, w pewnych momentach, jak również w części motywów "The Truth Lies Buried", gdzie raczej odczuwamy, że to jest jakaś typowa kapela nowego nurtu metalu. Wstępy do niektórych utworów są dłuższe i mają bardziej medytacyjny/niepokojący klimat. niż te, które występowały na np. "For Whose Advantage". Szczególnie z klasycznym wstępem do utworu tytułowego tamtego albumu. Nie pomaga też fakt, że Xentrix był prekurso-
RECENZJE
159
rem większości motywów, które potem zostawały wykorzystywane przez nowofalowy milenijny thrash. No i Xentrix w pewien sposób nawiązuje do swoich motywów, jednak przez ich wytarcie może się części wydawać, że to już nie ten Xentrix, który znali. Pomijając to zagadnienie, nie mogę się przyczepić zbytnio do wykonania, motyw z "The Truth Lies Buried" jest jednym z lepszych wstępów na tym albumie, gdzie np. taki "Let The World Burn" czy "Bury The Pain" brzmi jak coś typowego, naprawdę typowego dla tego gatunku. Myślę, że to jest główny problem tego albumu, jeśli chodzi o jego wizerunek. Nie pomógł fakt, że sam album został opóźniony przez relacje i odejście pierwszego wokalisty z zespołu w 2017r. Sama tematyka albumu między innymi rozciąga się od motywu złości i działań podejmowanych pod wpływem gniewu ("The Red Mist Descends", "Bury The Pain"), przez utwory inspirowane wydarzeniami politycznymi ("There Will Be Consequences") aż do komunikacji ("World of Mouth") per se. Wykonanie jest wystarczające, choć jak dla mnie jest za dużo środka. Myślę, że (4) jest adekwatną oceną, i jak na powrót zespołu po wydarzeniach w nim, jest to całkiem dobra robota. Nawet jeśli nie brzmi ona w pełni jak muzyka od Xentrix.
tar hero i tak nie odmówił sobie przyjemności "zabłyśnięcia" - nie mija nawet minuta utworu, gdy po pierwszym refrenie już gra solo, po czym powtarza je po kolejnym nuda i tyle. Z Hendrixem nie jest lepiej. Malmsteen gra i nagrywa jego utwory od lat 80., czasem też inspiruje się stylem Mistrza w swoich własnej twórczości ("Magic City" z CD "Perpetual Flame"), ale tutaj "Purple Haze" i "Foxey Lady", mimo tego, że Yngwie poczynił słyszalne postępy wokalne, to jakieś przyciężkie, toporne parodie, mające się nijak do klasy oryginałów. Nawet naznaczony skazą plastikowego brzmienia i pop music połowy lat 80. "Forever Man" Erica Claptona brzmi w porównaniu z wersją Szweda niczym arcydzieło, "Paint It Black" Stonsów też rozłożył. Gdyby nie wspomniany już "Blue Lightning", bujający na bluesrockową modłę "Blue Jean Blues" (chociaż wersja ZZ Top z albumu "Fandango" i tak pozostaje niedościgniona) czy "While My Guitar Gently Weeps" The Beatles, to nie byłoby na tej płycie niczego godnego uwagi - sorry Yngwie, najwidoczniej skończyłeś się, tylko nikt nie odważył ci się tego powiedzieć. (1,5) Wojciech Chamryk
Jacek Woźniak
Zarpa - Viento Divino 2019 Pure Steel
Yngwie Malmsteen - Blue Lightning 2019 Mascot
Malmsteen ponoć już od jakiegoś czasu interesuje się bluesem, stąd pomysł nagrania płyty utrzymanej w tej stylistyce. Jednak plany/chęci to jedno, a ich realizacja drugie. Dlatego Szwed nie będzie drugim Joe Bonamassą, bo kompletnie nie czuje tej stylistyki, będąc fenomenalnym technicznie, ale niewolnikiem neoklasycznego stylu. W dodatku "Blue Lightning" to płyta kuriozum - raptem cztery numery autorskie i osiem coverów, więc trudno tu mówić o jakimś zwartym materiale. Z premierowych wyróżnia się tytułowy, chociaż to w sumie i tak typowy Malmsteen, a patenty zgrane już do bólu. Pozostałe są zdecydowanie słabsze może to jakieś odrzuty z wcześniejszych płyt? Nieporozumieniem jest też "Smoke On The Water", jedna z najsłabszych wersji klasyka Purpli jaką słyszałem. "Demon's Eye" brzmi ciut lepiej, ale nasz gui-
160
RECENZJE
Vicente Feijóo to prawdziwy tytan hiszpańskiego metalu, człowiek żyjący muzyką 24 godziny na dobę. Inaczej być nie może, bo prowadzony przez niego zespół rok w rok wydaje płytę lub dwie - jeśli nie dostępną szerzej, to w kolekcjonerskich nakładach, takich dla najwierniejszych fanów. Najnowsza "Viento Divino" należy do pierwszej grupy i to kolejny przykład rasowego hard 'n' heavy w duchu lat 70. i 80., tak archetypowego, jak to tylko możliwe. Wiele młodszych zespołów też próbuje tak grać i chociaż wiele z tych prób jest całkiem udanych, to jednak w przypadku Zarpy od razu słychać, że ci ludzie dorastali w czasach powstawania hard rocka, chłonęli wtedy każdy mocniejszy dźwięk i grają taką muzykę od kilkudziesięciu lat. Stąd tak wiele na tej płycie odniesień do starego, dobrego hard rocka (świetny opener "Al Despertar", "El Dia Final"), ale też ognistego metalu wczesnych lat 80. ("Corazon De Dragon", "Tiempo de Luchar"). Na pewno więcej niż na poprzedniej płycie mamy tu partii syntezatorów, ale to szla-
chetne, na przykład organowe brzmienia, żadne nowomodne, syntetyczne bity, tak ostatnio popularne wśród zespołów chcących dotrzeć do młodszej publiczności ery streamingu. Potwierdza to choćby orientalny w klimacie "Los Ojos De Ibrahim" - bez tych klawiszowych partii na pewno nie brzmiałby tak mrocznie i tajemniczo. Podsumowując: "Viento Divino" to cudownie staroświecka płyta dla fanów oldschoolowego grania na poziomie. (5) Wojciech Chamryk
Zig Zags - They'll Never Take Us Alive 2019 RidingEasy
"They'll Never Take Us Alive" jest albumem amerykańskiej grupy Zig Zags, która najwyraźniej gra muzykę inspirowaną gatunkami takimi jak punk, hard rock oraz heavy metal. W sumie mogę stwierdzić, że zawartość tego albumu składa się z utworów utrzymanych w tej stylistyce. Chociażby "God Sized" brzmi jak coś inspirowanego Black Sabbath i Saint Vitus z wpływem stoner rocka. "Punk Fucking Metal" brzmi trochę jak pierwsza Metallica przemieszana z starym Venom. "Fallout" w swej prostocie brzmi znajomo, ale nie mogę sobie przypomnieć z czego kojarzę ten motyw. "No Way Out" i "The Shout" bierze trochę z Budgie. "Nothing to Do" brzmi natomiast jak coś z gatunku surf rocka. Co do punk rocka "They'll Never Take Us Alive". Jeśli chodzi brzmienie, to raczej ono stara się utrzymać tę stylistykę z lat osiemdziesiątych. I udaje mu się całkiem dobrze. Tematycznie odnosi się do filmów ("Ms 45", "Killer of Killers"), doświadczeń członków zespołów ("They'll Never Take Us Alive", "Punk Fucking Metal"), środowiska metalowego ("No Way Out"), supermocy ("Shout") czy obrony osobistej. Ten album jest apoteozą muzyki lat 80. wykonaną całkiem poprawnie i prostą kompozycyjnie. Sekcja basu, gitar i perkusji na tym albumie brzmią całkiem dobrze. "Nothing To Do" jest moim faworytem na tym albumie, choć intro na "Punk Fucking Metal" też dobrze zabrzmiało... Najmniej podobał mi się na tym albumie "God Sized", szczególnie wstęp i zakończenie. Myślę, że jest to dobry hołd dla lat 80. (4,4) A okładka albumu to idealnie obrazuje. Jacek Woźniak
313 - Three Thirteen 2019 Divebomb
Zdumiewające ile jeszcze czeka nas muzycznych odkryć. Co rusz ukazują się na rynku kolejne wydawnictwa ukazujące niepublikowany materiał grup, których żywot trwał zaledwie parę lat. Po przesłuchaniu tych płyt nierzadko można złapać się za głowę, czemu taki materiał dotychczas się nie ukazał. Do takich kapel na pewno można zaliczyć amerykański 313 (Three Thirteen). Na początku 2019 firma Divebomb Records wypuściła liczący sobie limit 500 sztuk krążek kompilacyjny nazwany po prostu "Three Thirteen". Ten album to połączenie dwóch sesji grupy z Pensylwanii. Pierwsze dziesięć utworów to pochodzący z 1985 roku zapis Gamut Sessions, natomiast kolejne osiem to Aircraft Studio Sessions (1987). Z tym drugim zapisem fakt jest taki, że miał być to debiut 313, ale jego realizacja nie doszła do skutku. Jak pokazała historia heavy metalu, nie byli jedyni w takiej sytuacji. Szkoda jedynie, że otrzymujemy te kompozycje dopiero teraz, bo naprawdę jest to solidna dawka speed/heavy metalu. Całość liczy sobie około siedemdziesięciu minut, więc ciężko przyswoić za jednym podejściem. Warto potraktować "Three Thirteen" jako dwie osobne płyty. Stylistycznie aż tak mocno się od siebie sesje nie różnią, więc tym bardziej przerwa pomiędzy nimi będzie wskazana, żeby nie zlały się w jedną jednolitą papkę. Numery porywają od pierwszych sekund. To naprawdę dobrze zagrany speed/heavy metal z amerykańskiej szkoły gatunku, kojarzący się momentami chociażby z świetnym Riot. Dużo charakterystycznej pracy gitar, mieszanie w sekcji rytmicznej i, to co lubię, wyraźny, melodyjny wokal. Kompozycje, biorąc pod uwagę natłok muzyki, nie nudzą i nawet jeśli ktoś zdecyduje się na przesłuchanie "Three Thirteen" jednym ciągiem nie odczuje zmęczenia. Szkoda, że taki materiał nie doczekał się wydania wcześniej. Naprawdę może się podobać, a wydany pod koniec lat 80. mógłby zrobić niemałe zamieszanie. Teraz muzycy grupy mogą odczuwać jedynie satysfakcję z tego, że ich muzyka po latach brzmi świeżo i wciąż intryguje. Adam Widełka
Acid Drinkers - 1990-2000 2019 MetalMind
Początki Acid Drinkers sięgają 1986 roku, jednak tak naprawdę zespół zawiązał się w roku 1989. Na polski rynek wdarł się szturmem w 1990 roku wraz z wydaniem debiutanckiego albumu "Are You a Rebel?". Ich crossover/ thrash plus humorystyczne teksty przyciągnęły szerokie grono odbiorców. Tę passę - mniej lub bardziej - podtrzymywali po przez "Dirty Money, Dirty Tricks", "Strip Tease", "Vile Vicious Vision" aż do "Fishdick". Wraz z "Infernal Connection" (1994) następuje odświeżenie stylu, bowiem od tej płyty zespół postanawia sprawdzić się w nowocześniejszym i bardziej dosadnym metalu. Czego "High Proof Cosmik Milk" wydaje sie kulminacją. Zmiany te przyjąłem bez entuzjazmu ale o dziwo zostało we mnie sporo animuszu, bo wytrzymałem z nimi, aż do krążka "Broken Head". Za to kapela zyskała nowych fanów i zdaje się podbiła słupki popularności jeszcze bardziej. Później stykałem się z muzyką Kwasożłopów dość sporadycznie, a w zasadzie dopiero w ostatnich latach, dzięki temu, że muzycy wrócili do swoich korzeni. Choć tak naprawdę nowoczesny metal w ich muzyce zupełnie nie przepadł. Jednak ten okres nie dotyczy najnowszego wydawnictwa MetalMind zatytułowanego "1990 - 2000". Box ten zawiera jedenaście albumów wydanych przez Acid we wspomnianym etapie czasu, od "Are You a Rebel?" do "Broken Head". Generalnie masa muzyki i to niezłej muzyki. To, że pierwsze pięć albumów jest dla mnie ciągle najlepsze i niedoścignione, jeśli chodzi o ten zespół, to zrozumiałe. Jednak przesłuchując ponownie pozostałe płyty mogę stwierdzić, że mimo tej nowoczesności, to ciągle ten sam Acid. Ich muzyczny szkielet jest niezmienny. Przez co po latach tych płyt dało się słuchać, a owe groove i inne stylistyczne nowości nie stanowiły, aż tak wielkiego dyskomfortu. Ogólnie rzecz biorąc, takie wydawnictwa jak box "1990-2000", skierowane są do największych fanów lub zupełnie niepoprawnych
kolekcjonerów. Z takiej publikacji może być również zadowolony, dopiero co wchodzący adept ciężkiego grania, który chce poznać dany zespół. Jednak MetalMind zadbało o atrakcje czyli szeroki zestaw bonusów. Na każdym dysku znalazły się dodatkowe nagrania, wśród których, jak zapewnia wytwórnia, są absolutne rarytasy, nigdy wcześniej niepublikowane kompozycje, demówki, wersje koncertowe, remiksy utworów czy też teledyski. Jest to mały haczyk, na który jednak można się skutecznie złapać. Dodatkowo jest grupa książeczka, która zawiera spore wprowadzenie autorstwa Leszka Gnoińskiego, komentarze Titusa do niektórych bonusów, teksty utworów oraz cała masa archiwalnych zdjęć. Największą bolączką tego boxu, szczególnie dla kolekcjonerów, są płyty w tekturkach tzw. repliki longplayów. Ci jedynie tolerują "firstpresy" w "jewelcase'ach". Mimo wszystko można się zastanowić nad posiadaniem "1990-2000", jak wspominałem, to kawał muzy autorstwa ciągle żywej legendy polskiego heavy metalu, Acid Drinkers. \m/\m/
dobrze. Przypomnienie sobie tych dźwięków było jak odkurzenie starych zestawów klocków LEGO. Czas obszedł się z tą muzyką bardzo łaskawie, ale sam materiał został po prostu dobrze napisany. Jest to thrash szybki, kąśliwy ale nie pozbawiony swego rodzaju finezji. Artillery na swoim debiucie flirtuje z heavy metalem, ale też okazuje się pilnym uczniem. Momentami "Fear of Tomorrow" może kojarzyć się z wczesnym Slayerem, ale to absolutnie nie zarzut. Wszakże wiele płyt powstało pod wpływem amerykanów. Nie brak na pewno Duńczykom charyzmy. Zwłaszcza wokal jest bardzo charakterystyczny. Gitary pracują sprawnie, serwując co jakiś czas oszczędne, ale nie pozbawione pomysłu, solówki. Sekcja skupia się na swoim, cementując wszystko rozpędzona niczym tłoki w silniku. Trzeba przyznać, że Artillery potrafili wejść na naprawdę wysokie obroty. To naprawdę zacna płyta. Zarówno wtedy, kiedy ujrzała światło dzienne, jak i dziś, po prawie 35 latach. Tak jak wspomniałem wcześniej - "Fear of Tomorrow" absolutnie się nie zestarzał. Ten przywilej czas daje nielicznym. Warto o tym pamiętać.
względem do lat osiemdziesiątych. I, oczywiście, takim poziomem muzycznym. Ciężko mówić, czy drugi krążek jest lepszy od pierwszego, bo to zawsze ryzykowny temat. Myślę, że Artillery poczyniło zdecydowany krok naprzód, korzystając z solidnego fundamentu. Słychać na "Terror Squad" coraz więcej własnego stylu grupy. Mniej już takich jasnych inspiracji thrashem z USA, choć i od tych motywów trudno było Duńczykom uciec. Dalej mamy szybkie tempa. Tnące riffy, szalone solówki, potężną i chętną do kombinowania sekcję rytmiczną. To, że zarówno debiut, jak i "Terror Squad" nagrywane były w tym samym składzie, sprzyjało dotarciu i coraz większej swobodzie. Powstała płyta bardzo spójna, bez, w sumie, słabego punktu. Kolejne czterdzieści minut, którymi Artillery zamieszało w środowisku thrash metalowym w połowie i końcówce lat 80. To zdecydowanie jedna z najciekawszych pozycji tego z gatunku. Kto jeszcze nie posiada w swoich zbiorach tego albumu jest teraz okazja by to nadrobić. Nakładem Dissonance Productions pojawiła się w tym roku zgrabna reedycja. Bez kombinacji z zawartością krążka i ingerencji w szatę graficzną.
Adam Widełka Adam Widełka
Artillery - Fear of Tomorrow 2019 Dissonance
Gdyby ktoś zapytał mnie niespodziewanie o duńską scenę thrash metalową - powiem bez bicia miałbym nie lada zagwozdkę. Nie ma tak naprawdę zbyt wielu załóg znanych szeroko na świecie. Jest jednak grupa, która z powodzeniem działa od 1982 roku i nadal trzyma się nieźle mimo rotacji składu. Mowa oczywiście o Artillery. Ich popularność opiera się, nie ma co do tego wątpliwości, na świetnym materiale, który wydawali na początku kariery. Chodzi tutaj o trzy pierwsze longplaye, pojawiające się kolejno w latach 1985, 1987 i 1990. Albumy "Fear of Tomorrow", "Terror Squad" i "By Inheritance" to dziś klasyka thrash metalu. Tym bardziej cieszy, że pojawiają się ładne reedycje tych krążków przez niezastąpione Dissonance Productions. Przynajmniej na razie dwóch pierwszych. Album "Fear of Tomorrow" nadal brzmi
Artillery - Terror Squad 2019 Dissonance
Atrophy - Chemical Dependency
Po świetnym debiucie duńskie Artillery miało nie lada trudność podczas komponowania materiału na swój drugi krążek. Przeskoczyć samych siebie - to zawsze jest trudne. Zwłaszcza, że w połowie lat 80. thrash metal przeżywał swój najlepszy czas. Trzeba było walczyć więc nie tylko z weną ale i silną konkurencją. Dwa lata zajęło chłopakom z Taastrup stworzenie następcy "Fear of Tomorrow". W 1987 roku ujrzał światło dzienne "Terror Squad". Album, który na pewno w kategorii na najbardziej charakterystyczną okładkę, miał wielkie szanse na podium. Trzeba powiedzieć, że koperta to klasyka sztuki thrash metalu. Dziś rysowane projekty to niesamowity oldschool i dobrze by było, żeby coraz więcej zespołów wracało pod tym
2019 Vic
Łapię się czasem na tym, że stosunkowo mało czasu poświęcam na słuchanie demówek. Nie wiem w sumie dlaczego - często materiał w niczym nie ustępuje pełnym albumom, a i zdarza się, że kapele na LP nie osiągają już takiego poziomu. Parę ostatnich dni spędziłem jednak w towarzystwie jednego z lepszych, jakie zostały nagrane. Dzięki Vic Records można od 1 maja 2019 cieszyć się reedycją "Chemical Depedency" amerykańskiego Atrophy. Cóż można powiedzieć? Ten liczący sobie niecałe pół godziny materiał to prawdziwa wścieklizna. Gęsty od energii thrash metal. Dziki i nieokrzesany. Jasno definiujący styl Atrophy, które w czasach swojej świetności nie zamierzało brać jeń-
RECENZJE
161
ców. Demo "Chemical Depedency" to, można powiedzieć, thrash w pigułce. Niczym nie ograniczony, buzujący całą paletą emocji. Nie brak tutaj granych na pełnej szybkości solówek, pozornie jednowymiarowej sekcji rytmicznej oraz prawdziwie szczerego wokalu. Słucha się tego wznowienia bardzo dobrze. Mimo szaleńczych temp i szatkujących uszy riffów całość brzmi klarownie. Nie mam oczywiście punktu odniesienia do oryginału, ale czuć, że nie jest to absolutnie współczesna produkcja. Udało się zachować klimat końca lat 80. Warto nadmienić, że wydawca pokusił się tutaj o ciekawy dodatek - cztery utwory zarejestrowane na koncercie w Toronto, rok 1989. Dają one namiastkę tego, co prezentowało Atrophy na żywo. W tych kilkunastu minutach słychać potęgę thrashu zamkniętą na płycie CD. Atrophy "Chemical Depedency" to materiał już pewnie na wylot znany przez maniaków gatunku. Wznowienie jednak ma swoje plusy i myślę, że wielu z nich celowo zdubluje go sobie na półce. Nie lubię się powtarzać, ale to po prostu thrash metal najwyższej próby. Adam Widełka
Attika - When Heroes Fall 1991/2019 Pure Steel
Z płytami takimi jak "When Heroes Fall" jest problem tego rodzaju, że obecnie są one postrzegane jako klasyczne wydawnictwa z epoki największej chwały heavy metalu, ale w momencie wydania nie były niczym szczególnym, nie budząc też większego zainteresowania branży, mediów czy fanów. Z Attiką było podobnie i pewnie dlatego jej albumy oryginalnie ukazywały się tylko na kasetach - nośniku, który w Stanach Zjednoczonych przełomu lat 80. i 90. był co prawda bardzo popularny, ale nie liczył się na tle CD's i LP's, będąc czymś gorszym - do powszedniego użytku czy korzystania w samochodzie. Dlatego materiały Attiki ukazały się w wersjach płytowych znacznie później, a obecnie pojawiło się kolejne wznowienie "When Heroes Fall". To heavy/ power metal w amerykańskim wydaniu, rzecz dla fanów Omen, Attacker, Hexx czy wczesnego Savatage, ale jednak nie takiej klasy. Album trzyma oczywiście poziom, słucha się go całkiem przyjemnie, szczególnie kiedy Attika idzie też w bardziej brytyjskim kierunku, tak jak w utworze tytułowym, ty-
162
RECENZJE
powym dla lat 80. "Prisoners Of Habit" czy "Seventh Sign". Cały czas mam jednak poczucie obcowania z płytą, która w roku 1983/85 byłaby czymś, ukazując się na przykład nakładem Metal Blade, gdy pięć lat później zainteresowała nielicznych. Teraz może być pod tym względem nieco lepiej, ale na pewno nie jest to jakieś objawienie. Wojciech Chamryk
Carmine Appice - Rockers & V8 2019 Metalville
Poznawanie dokonań Carmine'a Appice'a ciąg dalszy. Jego solowe dokonania można podzielić na dwie części, pierwsza to ta z Carmine Appice's Guitar Zeus a druga to po prostu Carmine Appice. W wypadku tej drugiej artysta na koncie ma dwa albumy: "Rockers" (1981) i "V8" (2008). I właśnie oba krążki ukazały się jako zbiór dwóch dysków nakładem Metalville. W sumie zestawienie tych płyt ma sens, bowiem obydwie sesje powstały dzięki podobnej koncepcji. Są to solowe przedsięwzięcia perkusisty, więc muzyka nastawiona jest na rytm. Wyraziście obrazuje to instrumentalny cover kawałka Rolling Stones "Paint It Black", który w dwóch wersjach znalazł się na jednym i drugim wydaniu solowego projektu Carmine'a. Poza tym jest to stylistyczny miszmasz. Od rocka po przez soul, rock'n'roll, pop, progresywnego rocka po jazz. Jedynie "Rockers" ma w sobie więcej rock'n'rolla a "V8" bardziej stawia na soul i progresywne granie. Ogólnie obie płyty słucha się bardziej jako ciekawostkę. Carmine Appice niejednokrotnie udowadniał, że jego warsztat przekracza przeciętne umiejętności. Jednak materiał zebrany na obu dyskach, mimo, że całkiem znośny, to raczej zachwytu nie wzbudza. Żadna z tych płyt po przesłuchaniu nie zachęcą do ponownego odtworzenia. Dotyczy się to nawet "V8" przy nagrywaniu której brała większa gromadka muzyków, a i sama muzyka wydaje się bardziej dojrzalsza. Nie ma wstydu ale kunszt Carmine'a lepiej podziwiać chociażby na płytach Vanilla Fudge, Cactus czy King Kobra. "Rockers" i "V8" to płyty dla największych maniaków talentu Carmine'a Appice'a. \m/\m/ Gaskin - Beyond Worlds End 8081 2019 High Roller
Bardzo rzadko słucham krążków
kompilacyjnych. Po prostu nie lubię z góry narzuconych utworów, które ktoś tam uznał za, powiedzmy, najlepsze. Są one pewnie reprezentatywne dla danego zespołu, ale znając już trochę twórczość nie jestem taką formą kompletnie zainteresowany. Natomiast kiedy czegoś nie znam - wtedy raczej szukam longplayów. No ale są wyjątki - kiedy album zawiera materiał niedostępny, w jakiś wcześniejszy sposób niepublikowany, to wyciągam po niego rękę. Muszę przyznać, że wcześniej nie kojarzyłem grupy Gaskin. No a przecież to, jak się okazało, jeden z reprezentantów NWOBHM. Cóż, wszystkiego człowiek nie może znać od razu. Jak to jednak bywa w moim przypadku, z angielskim heavy metalem polubię się chyba w każdej postaci. Pierwszy kontakt z Gaskin przeszedł więc bezboleśnie i bardzo pozytywnie. Pomógł w tym album kompilacyjny właśnie pod tytułem "Beyond Worlds End 8081". Zawiera on pełne demo "End Of The World" z 1980 roku, utwory z demo roku 1981, dwa numery z sesji do debiutanckiego albumu, numer koncertowy marnej jakości ale zarejestrowany na żywo w 1981 roku oraz dwa wykonania z roku 2017. Zacny zestaw, zważywszy na to, że w oryginale te wydawnictwa są pewnie w ogóle nie do dostania. Numery z demo do debiutu "End Of The World" zaostrzyły mi apetyt na pełną płytę. W sumie mógłbym je słuchać na okrągło. Pełne, gęste brzmienie. Typowo "angielski" feeling. Czysty, bardzo plastyczny wokal. No ale dodatkowo mamy sporo ciekawej muzyki. Warto posłuchać, jak wypadał Gaskin na żywo. Mimo słabej jakości utwór, który się na "Beyond Worlds End 80-81" znalazł to świetna, heavy metalowa jazda. Prosto z epoki! Niestety już takich emocji nie znajdziemy w dwóch, kończących kompilację, zagranych współcześnie, klasykach zespołu. Jest dobrze, ale chyba lepiej wybrać się na koncert niż słuchać z płyty. Podsumowując - lubię robić wyjątek od swojej zasady. Takie kompilacje mogę poznawać co tydzień. Bardzo reprezentatywna a z drugiej strony przynosząca miłe niespodzianki. Co prawda dominuje na "Beyond Worlds End 80-81" typowa, angielska heavy metalowa jazda, ale oddech w postaci ckliwych akustycznych piosenek też się przyda, bowiem szyję ma się tylko jedną! Adam Widełka
Helloween - Keeper Of The Seven Keys - The Legacy 2019/2005 Nuclear Blast
Ten album, miał być powrotem do najlepszego okresu w historii Helloween, czyli do dwóch pierwszych części "Keeper Of The Seven Keys". Jednak nie była to udana próba. Niestety niewielu grupom udaje się ta sztuka. Wiele większych kapel niż Helloween na takich "powrotach" wywaliło się jak kłoda, więc jakiegoś wielkiego zdziwienia nie było. Największą bolączką "The Legacy" są ograniczenia, które wynikły z założeń do powstania tego krążka. Słychać, że muzycy oraz wokalista robili wszystko aby nawiązać do niedoścignionych wzorców i klimatu. Najwięcej problemów miał z tym Andi Deris, co niekiedy wyraźnie rzuca się w uszy. To samo tyczy się samych kompozycji. Niestety większość muzyki na trzeciej części "Keeperów" brzmi jakby była pozbawiona dynamiki, wyrazu, witalności, błyskotliwości, czy luzu przez co całość albumu wydaje się lekko nudna. Wyraźnie to słychać gdy dotrzemy do utworów bonusowych tej edycji ("Run (The Name Of Your Enemy)", "Revolution). Obie kompozycje napisane są w stylu "Helloween z Derisem" i od razu dużo lepiej brzmią. Oczywiście album ma swoje zauważalne dobre momenty, wymienię chociażby "The King For A 1000 Years", "Pleasure Drone", "Silent Rain", "Come Alive" czy "The Shade In The Shadow". Czyli wcale ich nie mało, przez co muzykom nie można zarzucić braku zaangażowania w pracy nad tym krążkiem. Kontynuując... Niestety wśród utworów zdarzają się fatalne potknięcia, jak balladowe "Light The Universe" z Candice Night jako gość, czy mający uchodzić za największy hit tego wydania, czyli "Mrs. God". Niemniej jakby się nie rozwodzić nad muzyką "The Legacy" to daleko jej do pierwowzoru "Strażników" ale także do najlepszych momentów wcielenia zespołu, gdzie wokalistą jest Deris. Niestety składowi z 2005 roku nie udało się chociaż w niewielkim rozmiarze nawiązać do minionych oblepionych kultem czasów. Wprawdzie "Keeper Of The Seven Keys - The Legacy" można zaliczyć do jednych ze słabszych płyt w karierze Helloween, to jednak nie oznacza, że Niemieccy muzycy przygotowali nam zupełnego gniota. Choć muzyka nie porywa to ciągle da się ją słuchać, nie ma w trakcie odsłuchu odruchu aby wyłączyć płytę. Niestety przy-
pomina to ciągłe nasłuchiwanie i wyczekiwanie owego przełomu i, że całość "zaskoczy". Niemniej jednak przechodzi się przez oba dyski i nic nie "odpala", a co gorsza nic nie zostaje w głowie. Upartym pomaga to trochę w poświęceniu większej ilości czasu na szukanie mitycznego sedna trzeciej części "Keeperów". Niestety zawsze kończy się tym samym, czyli brakiem rezultatu. Ogólnie "The Legacy" można postawić obok innej kontrowersyjnej płyty Helloween, a mianowicie "Chameleon". Większość fanów nie przepada za nią, jest niewielkie grono, które bardzo mocno jej broni, ale i tak większość od czasu do czasu wraca do niej, aby potwierdzić swoje dawno wyrobione opinie. Wydaje się, że tak samo jest z "Keeper Of The Seven Keys - The Legacy". Także, jak jesteś fanem Helloween to i tak od dawna masz ten album u siebie. Natomiast jeżeli zaczynasz kompletować dyskografie tego zespołu, to wcześniej czy później będziesz musiał ją mieć na swojej półce. Może często do niej nie będziesz wracał, ale od czasu do czasu poświęcisz jej chwilę. Wydaje się, że właśnie dla tej części odbiorców jest przeznaczona ta reedycja.
riffy przeplatają się z intrygującymi, pełnymi harmonii, partiami wokalnymi. Materiał trochę w stylu pierwszego Praying Mantis tam też muzycy wyważyli przebojowość z szorstkością. Na "Remorse Code" jest sporo świetnej muzyki, pod warunkiem, że nie nastawimy się na ciężką sekcję rytmiczną czy łamiące kości gitary. Heritage proponowali numery o wiele lżejsze, ukierunkowane ku klasyce hard rocka. Znajdziemy tutaj ten specyficzny angielski sznyt, niespotykaną nigdzie umiejętność mieszania słodkiego z gorzkim. Słuchając takich płyt jak "Remorse Code" można zacząć rozmyślać o tym, jak specyficznym tworem był NWOBHM. Album "Remorse Code" to świetna przygoda dla tych, którzy cenią sobie wczesny Saxon, Demon czy klasyczny okres Thin Lizzy. To płyta niepozwalająca się nudzić, a słuchana głośno może pomóc rozkręcić niejedną imprezę. Adam Widełka
\m/\m/
Iced Earth - Enter The Realm 2019/1989 Century Media
Heritage - Remorse Code 2019/1982 High Roller
Ludziom z High Roller Records należy się jakaś nagroda za wskrzeszanie niezliczonej ilości muzyki. Robią niesamowitą robotę by kultowe krążki na nowo zaatakowały sklepowe półki lub by dawno zapomniane albumy dostały swoją drugą szansę. Sam dzięki tej firmie poznałem sporo perełek. Jedną z takich pozycji jest Heritage "Remorse Code". Brytyjski (a jakże!) zespół powstały w 1980 roku w Sheffield. Na tym informacje na temat kapeli się kończą. Wiadomo jeszcze tylko, że wydali dwa lata później debiutancki longplay. Od tamtej pory, posiłkując się stroną metal-archives, są w stanie zawieszenia. Coś mi się wydaje, że prędko się on nie zmieni, a nam pozostaje cieszyć się tym, co panowie Steve Johnson (gitara, wokal), Peter Halliday (perkusja), Fasker Johnson (wokal, bas) i Steve Barratt (gitara, wokal) po sobie zostawili. Płyta "Remorse Code" to jedna z tych, które reprezentują łagodniejszą stronę NWOBHM. Na pewno tę bardziej melodyjną, flirtującą mocno z hard rockiem czy nawet soft rockiem. Chwytliwe
Debiutancki album Iced Earth poznałem kilka dni po premierze - co by nie mówić, to przegrywalnie/ wypożyczalnie płyt CD były wtedy czymś nie do przecenienia. Do dziś jest to jedna z moich ulubionych płyt w dyskografii grupy Jona Schaffera, tak więc możliwość kupienia jej w postaci samodzielnego wydawnictwa, nie części boxu, jak np. "Dark Genesis", to jest coś. Co istotne "Enter The Realm" nie jest tylko kolekcjonerską ciekawostką dla zbieraczy starych demówek Amerykanie po kilku latach terminowania pod nazwą Purgatory weszli bowiem wiosną 1989 roku do studia ze świetnym materiałem, bardzo dobrze do owych nagrań przygotowani, a do tego zdeterminowani, że najwyższa pora zawalczyć o kontrakt, gdzie nowe demo miało być decydującą kartą przetargową. Udało się, a reszta jest już historią amerykańskiego metalu, a te surowe wersje utworów nagranych za jakiś czas na debiutancki album (nie załapały się tylko dwa z sześciu) to wciąż porywające, jedyne w sowim rodzaju granie. Dodatkowym atutem jest tu świetny wokalista Gene Adam, który z Iced Earth wydał tylko te dwa materiały - uważam, że jego głos idealnie pasował do stylu zespołu i nie mam pojęcia dlaczego Schaffer postawił podczas nagrywania "Night Of The Stormrider" na
Johna Greely'ego. Ale czas leczy rany, teraz obaj panowie zgodnie działają w reaktywowanym niedawno Purgatory, a "Enter The Realm" lśni pełnym blaskiem - daj Boże każdemu zespołowi zaczynać od takiego demo! Wojciech Chamryk
King Kobra - King Kobra 2019 Metalville
King Kobra to amerykański zespół, który działał w drugiej połowie lat osiemdziesiątych. Nagrał wtedy trzy albumy "Ready to Strike" (1985), "Thrill of a Lifetime" (1986) oraz "King Kobra III" (1988). Wówczas zespół grał heavy metal w stylu amerykańskim czyli melodyjną odmianę hard'n' heavy. Nie powiem, słuchało się wtedy takiej muzyki, a "Ready to Strike" to nawet jakbym trochę pamiętał. Album "King Kobra" z 2011 roku to udokumentowanie reaktywacji zespołu w 2010 roku. Zawiera on muzykę zbliżoną do tego, co kapela robiła w latach 80., jednak we współczesnej oprawie. Mimo, że oznacza to lepsze brzmienie, to jednak wolałem to z czasów "Ready to Strike", było bardziej "zmetalizowane" oraz nie tak bardzo eksponowało obecne tej w muzyce schematy. Niemniej album "King Kobra" mimo jasnych i wyrazistych odwołań, słucha się nawet z pewną satysfakcją, a to za sprawą tego, że muzycy wolą grać siarczyste hard'n'heavy, niż zanudzać słuchaczy balladowym smęceniem. Na dwanaście kawałków tylko dwa to utwory wolne/ballady ("Cryin' Turns To Rains", "Fade Away"). Reszta to bardzo solidne i dynamiczne granie, z czego najbardziej pasuja mi "Tear Down The Walls:, "This Is How We Roll", "Top Of The World" i "Screamin' For More". Jak dla mnie to bardzo dobry powrót z bardzo solidnym hard'n'heavy. Niezłe kawałki, dobrze zagrane, mimo współczesnego brzmienia nie nowoczesnego - oddające ducha lat 80. Dla maniaków takiego grania, jak znalazł.
trzejszą jazdą komunikuje rozpędzony pociąg z początku openera "Hell On Wheels". Praktycznie każdy kawałek jest lepszy. Nie tylko chodzi o to, że takie "Hell On Wheels" czy "Knock' Em Dead" są bardziej cięte nisz wszystko na poprzednim albumu. Nawet bujający hard rock w postaci "Have A Good Tome" brzmi zdecydowanie ciekawiej, a taka ballada "Taka Me Back" ma więcej szyku i klasy, a hit "Got It Comin'" to po prostu radiowy przebój. Każda nuta na tej płycie przesiąknięta jest latami 80., a każdy pomysł przypomina, że był to zloty okres dla hard'n'heavy. Przy tej płycie starsi mają zagwarantowaną sentymentalną podróż w minioną epokę, a młodzi mogą poczuć się tak, jak to "pudla" nosiło się na głowie. Nie tylko kompozycje są na lepszym poziomie, ale samo wykonanie również. King Kobrę tworzą muzycy o ściśle określonych, wysokich umiejętnościach. Gwarantują tym samym wysoką jakość odtworzenia muzyki. Na "II" ich forma zaskoczyła, dzięki czemu wszelkie muzyczne schematy nie rzucają się w uszy. Ogólnie jak ktoś lubi takie granie powinien mieć ten album na swojej półce. Jest ku temu okazja, bowiem Metalville Records wznowiła oba albumy, pierwotnie wydane przez Frontiers Records. Niestety jak do tej pory "II" nie ma swojego następcy. Muzycy rozeszli się, bo wezwały ich obowiązki wobec innych. Jedynie w 2016 roku zagrali koncert i to w nie pełnym składzie. Czy znajdą kiedykolwiek czas na ponowne wspólne muzykowanie i nagrywanie, to wielka niewiadoma. Nam pozostaje słuchać tego, co nagrali do tej pory pod szyldem King Kobra i dbanie aby o tym zespole nie zapomnieć. \m/\m/
\m/\m/ King Kobra - II
Meliah Rage - Barely Human
2019 Metalville
2018/2004 Divebomb
"Dwójka" pokazuje się dwa lata później, w 2013 roku i jest kontynuacją, w dodatku lepszą od poprzedniczki. Krążek "King Kobra" był dynamiczny, "II" jest jeszcze mocniejszy. To, że będziemy mieli do czynienia z jeszcze os-
Nie lubię takich płyt. To są takie krążki, z którymi nie wiadomo co zrobić. Słucham tego któryś raz z rzędu i mam w głowie pustkę. Jednym uchem muzyka proponowana przez Meliah Rage na "Barely
RECENZJE
163
Human" wpada, drugim szybko ucieka. Strasznie mało wyrazista to rzecz. Miotają się trochę chłopaki przez te czterdzieści minut z małym hakiem. Próbują coś zagrać, ale zapatrzenie w twórczość Metalliki przysłania im racjonalne myślenie. Tylko inspirować się słynną grupą trzeba z głową. Tutaj wypada to bardzo nijako. Żeby moje słowa nie brzmiały jak znęcanie się, to oczywiście muzycy Meliah Rage potrafią zrobić użytek z instrumentów. Wśród dziewięciu utworów znajdziemy trochę fajnych motywów i melodii. Jednak jako całość płyta, niestety, jest strasznie mdła. Czas nie obszedł się z "Barely Human" miło jak na płytę z 2004 roku materiał słabo się broni. Jasnym punktem na pewno może być instrumentalny, ośmiominutowy numer o tajemniczym tytule "Rigid". Słychać, że gdy Meliah Rage zostawi inspiracje to potrafi na tym krążku zasiać trochę klimatu. Album "Barely Human" na pewno nie stanie się moim ulubionym. Nie będę go pewnie polecać znajomym. Jako ciekawostkę jednak przyswoiłem, że i tak można grać szeroko pojęty thrash metal. No i coś udało się napisać…
światłem, ale delikatny powiew pozytywów zaczął smagać mi twarz. Być może fakt, iż od "Barely Human" do "Masquerade" minęło aż pięć lat, stał się kluczowy w przyjęciu tej muzyki. Słychać, że grupa zostawiła marzenia stania się drugą Metalliką, a zaczęła grać swoje. Co prawda nadal jest to taka II liga szeroko pojętego thrash metalu, ale spod grubej warstwy kurzu wyłania się w końcu jej charakter. Chłopaki w długich kompozycjach kombinują, starają się nie być nudni, co wychodzi im różnie ale brawa z podjęcie rękawicy. Sporo jest zmian tempa, spokojnych wstawek, a numery nierzadko rozpoczynają się tajemniczo. Dość niebezpieczny zabieg jak na taki gatunek muzyki, niosący ryzyko zahamowania tempa albumu. Wolę jednak coś takiego niż bezmyślne wzorowanie się na kimś innym. Muszę przyznać, że "Masquerade" zaskoczył mnie pozytywnie. Co prawda po kontakcie z tą płytą nie mam zamiaru kupować sobie koszulki Meliah Rage, ale do recenzji kolejnego albumu siądę na pewno w lepszym nastroju. Adam Widełka
Adam Widełka
Meliah Rage - Dead To The World 2018/2011 Metal On Metal
Meliah Rage - Masquerade 2018/2009 Divebomb
Kiedy pierwszy kontakt z nową dla mnie kapelą okazuje się fiaskiem rzadko pozwalam sobie na danie jej tak zwanej drugiej szansy. Czas jest zbyt cenny a płyt - zbyt wiele. Czasem jednak robię wyjątki. Nie jestem wszakże aż tak okrutny, zwłaszcza kiedy dostrzegam choć minimalny potencjał zespołu lub po prostu mam intuicję, że następne podejście może być lepsze. Gdyby było inaczej to po "Barely Human" nie zająłbym się kolejną pozycją z ich dyskografii. Po słabej ocenie uznałem, że byłoby zbyt prostym tak zwyczajnie kopnąć ich w tyłek. Mimo tego, że muzyka była dość wtórna i miałka, zobowiązałem się nijako do napisania paru słów do jeszcze dwóch albumów. Fakt - siadłem do "Masquerade" w dość kiepskim nastroju. Świadomość, że przez przynajmniej godzinę będę musiał obcować z kolejną porcją muzyki od Meliah Rage przyprawiła o ból głowy zwłaszcza, że każdy z dziewięciu utworów ma minimum pięć minut. Muszę przyznać, że cuda się czasem zdarzają. Może nie był to taki cud, który rozświetlił pokój jasnym
164
RECENZJE
Po, na swój sposób ciekawej i pozytywnej dla mnie "Masquerade", przyszedł czas na ostatni przystanek z Meliah Rage "Dead To The World". Muszę przyznać, że usiadłem do odsłuchów w lepszym nastroju niż do poprzedniczki. Niestety muzyka szybko pozbawiła mnie dobrego humoru. Album strasznie mnie zmęczył. Odniosłem wrażenie, że chłopaki przestraszyli się swojego kombinowania na "Masquerade" i postanowili wrócić do "bezpiecznego" metallikowania. Niestety znów mocno słyszalne są inspiracje słynnym zespołem małego Duńczyka. Ponownie, po "Barely Human", miałem do czynienia z nic nie wnoszącą muzyką. Odniosłem wrażenie, że utwory napisane są bez żadnego przekonania, że nie ma w tym wszystkim żadnej mocy. Coś takiego, jakby gościom z kapeli ktoś kazał grać rzeczy, na które nie mieli kompletnie ochoty. Gdybym słuchał "Dead To The World" od razu po "Barely Human" mógłbym powiedzieć, że tak już musi być. Natomiast ten materiał powstał, jak zaznaczyłem na początku, jako następca dość intrygującej "Masquerade". Nie będę wszakże tracić czasu na analizę tej
sytuacji. Tu i teraz otrzymałem bardzo przeciętnie skomponowany album z zawartością muzyki powszechnie uznawanej za metalową. Adam Widełka
Necrophobic - Fears/When You Die 2019 Thrashing Madness
Rybnicki Necrophobic nie miał jak dotąd szczęścia do cyfrowego nośnika, bowiem wcześniej tylko "No More Life" ukazał się oficjalnie na CD. Teraz jednak Leszek Wojnicz-Sianożęcki wziął na warsztat wydawnictwa tej thrashowej ekipy. W kolejnych miesiącach bieżącego roku ukażą się więc wznowienie "No More Life" oraz kompaktowe wydanie kasetowego demo "Feeling Of Agony", a jako pierwsze światło dzienne ujrzały ostatnie materiały grupy i w przypadku obu jest to kompaktowa premiera. Materiał podstawowy tej kompilacji jest tożsamy z wersją CD-R sprzed kilku lat, zawierając 10 kompozycji autorskich i "Beastie Boys", czyli tak naprawdę słynny "Fight For Your Right" tych amerykańskich raperów, ale z polskim tekstem. To taka swoista zapowiedź prześmiewczego kierunku S.O.S!, czyli kolejnego zespołu Waldemara Mikuska i Piotra Sobaszka, ale cała reszta jest już podana jak najbardziej serio. I co istotne thrash Necrophobic zniósł próbę czasu, wciąż też nieźle brzmi ("Fears" zarejestrowano w katowickim Beat Music Center). Co prawda już wtedy nie do końca przekonywały mnie próby unowocześnienia stylu grupy, bo taki "Grated By Faith" czy "Dirty Bastard" nie porywają niczym szczególnym, a groove tego drugiego utworu jest dosyć kanciasty, jednak w roku 1994 trzeba było szukać nowych rozwiązań, by nie wypaść z obiegu. Potwierdza to thrash w odsłonie funky, a "Welcome To Prison" oraz "We Are Free Men" z popisowym klangiem basisty brzmią tak, jakby RHCP wzięli się za taką właśnie stylistykę, zapożyczając przy tym to i owo od Acid Drinkers. Ano właśnie: gitarowe flamenco "I Stopped Believing" potwierdza, że Necrophobic nasłuchali się trzeciego albumu "Kwasożłopów", ale mamy też w tym utworze nader dobitne potwierdzenie potencjału grupy, wyraźnie sygnalizowanego również w openerze "Why Do You Drink?", zróżnicowanym "Dead Heroes" czy "Fucking Church". Niestety, po tej wydanej przez Baron Records kasecie zespół nagrał i
wydał własnym sumptem już tylko jedno demo "When You Die", w roku 2011 również przypomniane na CD-R. Stało się tak, bowiem druga połowa lat 90. nie była, choćby w najmniejszym stopniu, przychylna dla zespołów thrashowych. Co prawda brzmienie Necrophobic uległo na tym materiale znacznemu wzmocnieniu, również Piotr Sobaszek śpiewa agresywniej i przy tym znacznie lepiej, ale fani death metalu też zlekceważyli ten udany materiał. Dlatego już w roku 1998 po zespole pozostało wyłącznie wspomnienie, każdy z muzyków poszedł w swoją stronę i uaktywnił się, wspomniany już S.O.S! Nagrania jednak przetrwały i mimo pewnych zastrzeżeń to niewątpliwe klasyki polskiego metalu lat 90., godne polecenia nie tylko kolekcjonującym zapomniane archiwalia. (5) Wojciech Chamryk
Pagan Altar - Lords Of Hypocrisy 2019/2004 Temple Of Mystery
Pagan Altar to w pewnych kręgach zespół legendarny. Grupa, która istniejąc od 1978 roku, swój pierwszy materiał wydała dopiero w roku 1998. To niesamowite, że w sumie cała dyskografia opiera się na utworach napisanych (i zarejestrowanych) na początku lat 80. Warto jednak poznać twórczość tej brytyjskiej formacji. Chociażby po to, by przekonać się, że legendą nie jest owiana przypadkowo. Album "Lords Of Hypocrisy" to soczysta mieszanka heavy/doom metalu z piekielnie charakterystycznym wokalem. Dziewięć kompozycji i pięćdziesiąt minut muzyki. W żadnym przypadku nie można mówić o nudzie. Utwory budują świetny klimat, zarówno wykonawczo jak i brzmieniowo. Mimo, że materiał został oryginalnie zarejestrowany w latach 1982-1984 to oficjalnie po nagraniu na nowo światło dzienne ujrzał dopiero po dwudziestu latach! Udało się muzykom zachować specyfikę NWOBHM. Rok 2004 widnieje tylko na okładce zawartość roztacza aurę minionych czasów. Niezwykle specyficzna i od pierwszych sekund porywająca muzyka. Gdzieś zakorzeniona w twórczości Jethro Tull, gdzieś hołdująca Black Sabbath, ale słychać, że Pagan Altar to grupa mająca własną tożsamość. Wystarczy włączyć około 10 minutowy "Armageddon" - utwór ten powinien wystarczyć za rekomendację. Dzieje się w nim tyle, że pomysłów starczyłoby na całą płytę! Przez cały
czas trwania "Lords Of Hypocrisy" to album ujmujący. Raz dostojny, powolny, roztaczający aurę doom metalu. Z kolei z drugiej strony pachnący klasyką hard rocka. Nie boję się też napisać, że nawiązujący trochę do Manilla Road. Można trochę tych wpływów dostrzec, ale jak wcześniej zaznaczyłem Brytyjczycy posiadali swój przepis na świetne granie. Odpowiedzialnymi za unikalność piosenek byli ojciec i syn - Terry i Alan Jones. Pierwszy, bardzo charakterystyczny wokalista, z osobliwą barwą głosu. Drugi to solidny i bardzo pomysłowy gitarzysta i kompozytor. Na płytach towarzyszyli im Trevor Portch na basie (od 1982-1985 i 2004-2007) oraz na perkusji wymiennie Mark Elliot (2004, 2006) i John Mizrahi (1998, 2005). Pagan Altar to grupa, z której twórczością warto się spotkać. Chociażby zaczynając od "Lords Of Hypocrisy" ta podróż będzie prawdziwie magiczna.
bum wyszedł w 2004 roku. Trzon składu był taki, jak przy poprzednim czyli: Terry Jones (wokal), Alan Jones (gitara) i Trevor Portch (bas). Natomiast miejsce bębniarza zajął John Mizrahi. Czym dłużej zagłębiam się w "Judgement Of The Dead" dochodzę do wniosku, że porządne, mocne granie, musi opierać się na plastyce brzmienia i wyobraźni kompozytorów. Panom z Pagan Altar udało się wytworzyć niezwykle ciężki klimat, nie tracąc pierwiastka melodii. Wpuścili w swoje utwory przestrzeń, jednak nie zapomnieli o sprawdzonych wzorcach. Broń jednak Boże - nie słucha się tego albumu jak kalki grupy Black Sabbath. Dźwięki na "Judgement Of The Dead" mają absolutnie swoją tożsamość.
Tylko o dziwo "Two Sides Of A Coin" jest płytą o swoim własnym charakterze. Nie ma tutaj mowy o jakiejś ubogiej kopii bardziej znanych grup. Tym bardziej szkoda, że nie odnieśli sukcesu, bo po przesłuchaniu tego materiału można pokręcić głową w zadumie. Dla wielbicieli nieoczywistego thrash metalu, nasyconego roztworem z klasyki gatunku, "Two Sides Of A Coin" nie jest zapewne niczym nowym. Wszystkim tym jednak, którzy szukają czegoś, co nimi solidnie wstrząśnie a będzie dla nich swoistym odkryciem, szczerze ten album rekomenduję. Czym prędzej do sklepów!
Adam Widełka
Quartz - Quartz Live 2019/1980 Dissonance
Quartz - Quartz 2019/1977 Dissonance
Pyracanda - Two Sides Of A Coin 2019/1990 Divebomb
2019/2005 Temple Of Mystery
Na szczęście nie mam tak, że słuchanie muzyki uzależniam od pogody. Jestem twardy i nawet w największy upał nie boję się włączyć lejących się jak smoła dźwięków. Czasem nie ma innego wyjścia kiedy termin nagli. Za oknem wścieka się słońce a ja oddaje się ciężkiej i magicznej muzyce Pagan Altar. Album "Judgement Of The Dead" to trzeci longplay w dorobku tej zasłużonej brytyjskiej formacji. Podobnie jak poprzedni osadzony jest w klimatach doom/ heavy metalu. Kompozycje inspirowane są też, co da się wyraźnie usłyszeć, folk rockiem spod znaku Jethro Tull. Nie ukrywam, że w tym Pagan Altar trafiają w mój czuły punkt bo ekipę Iana Andersona uwielbiam. To oczywiście nie jest podane jak na tacy - trzeba się w tą muzykę porządnie wgryźć żeby odkryć dla siebie pewne niuanse. Jako całość "Judgement Of The Dead" to może niezbyt skomplikowana, ale za to bardzo dobrze zagrana płyta. Można mówić, że Pagan Altar to żadni wirtuozi, ale mieli w sobie charyzmę i dokładnie takie umiejętności, które pozwalały stworzyć doskonale broniącą się po czasie muzykę. Zwłaszcza, że oryginalnie materiał napisany był na przestrzeni od 1978 do 1981 roku. Dopiero w 1998 roku był pierwszy raz upubliczniony a al-
Adam Widełka
Adam Widełka
Adam Widełka
Pagan Altar - Judgement Of Dead
szkoła brytyjskiego hard rocka czasów, gdzie każda płyta, mimo, że z tego samego gatunku, była w mig rozpoznawalna. Quartz zaczęli swoją karierę z prawdziwym przytupem. Po latach od wydania nadal ich muzyka się broni, a co więcej, potrafi wciąż być niezwykle intrygująca i brzmieć bardzo świeżo. Album "Quartz" to nie tylko pozycja dla maniaków lat 70. Po płytę mogą śmiało sięgać też adepci heavy metalu - by przekonać się kto zalewał fundamenty pod ich ulubione zespoły.
Zdumiewające jak wiele świetnych załóg thrash metalu wywodzi się zza naszej zachodniej granicy. Mimo swojej szorstkości niemiecki metal cieszył się i cieszy niesłabnącą popularnością. I tak jak w większości krajów oprócz zespołów bardzo rozpoznawalnych są i były również takie, które z jakichś powodów zostały niedocenione. Jedną z takich grup była Pyracanda i jej debiutancki album "Two Sides Of A Coin". Ciężko uwierzyć, ale dopiero blisko trzydzieści lat po premierze ukazuje się porządna reedycja. Dzięki firmie Divebomb Records możemy sięgnąć po jeden z lepszych albumów thrash metalu w ogóle. Wydany w 1990 roku mógł przywoływać, za sprawą okładki, skojarzenia z "Release From Agony" Destruction. Na tym jednak jakiekolwiek podobieństwa się kończą bo muzycznie Pyracanda proponowała thrash bliższy temu z Ameryki. Na "Two Sides Of A Coin" próżno szukać szorstkości. Brzmieniowo krążek może przypominać Megadeth czy Testament. Album jest bardzo plastyczny i, jeśli można użyć takiego sformułowania, progresywny. Sporo połamanych klimatów, zwolnień, ciekawych rozwiązań rytmicznych. Nie brakuje rzecz jasna prędkości - muzycy są niczym auto wyścigowe. Swój debiut Pyracanda osadziła na solidnym fundamencie klasyki thrashu. Słychać inspiracje zarówno zza wielkiej wody jak i lokalne, np. od wspomnianego Destruction.
Angielski Quartz poznałem jakiś czas temu dzięki znajomemu. Wśród płyt, które mi załatwił był tytuł "Stand Up And Fight" z 1980 roku, drugi album grupy. Była to świetna, motoryczna muzyka. Od razu mi się spodobała. Po czasie zdobyłem pierwszą - nazwaną po prostu "Quartz" (1977) i szczęka powędrowała do samej ziemi! Album jest głęboko zakorzeniony w estetyce hard rocka lat 70. Kompozycje oblepione są brytyjską flegmą, choć na nudę narzekać nie można. Posępne riffy, momentami przypominające te, które pisał Tony Iommi, motoryczna sekcja rytmiczna to cechy pierwszej płyty Quartz. Do tego bardzo charakterystyczny, klarowny wokal Mike Taylora. Szkoda, że nie ma go już z nami (zmarł w 2016 roku) jak i, znanego z Black Sabbath chociażby, Geoffa Nichollsa. Ten pożegnał się ze światem rok później a w Quartz odpowiedzialny był za klawisze i za gitary razem z Mickiem Hopkinsem. Tego świetnego składu dopełniali basista Derek Arnold i perkusista Malcolm Cope. Absolutnie "Quartz" nie daje powodu, żeby myśleć o nim jak o kopii Black Sabbath. Wyczuwalna jest od razu specyficzna tożsamość grupy. Czym dłużej słucha się tego albumu, tym mocniej dostrzegalne są elementy rocka progresywnego. Chwycić za serce mogą bardzo plastyczne melodie, niemal od razu wgryzające się w głowę, kontrastujące dla rwanych zagrywek gitarowych i powolnych riffów. Gdzieniegdzie pojawiają się subtelne klawisze, nadające kompozycji smaku. Ciekawie użyte są też gitary klasyczne. Ten materiał to stara
Kiedyś każdy szanujący się zespół hard rockowy posiadał w swojej dyskografii album koncertowy. Był on swoistą wizytówką grupy. Starano się na nim, z różnym skutkiem oczywiście, zarejestrować występy, które z różnych względów chciano uwiecznić. Jak pokazuje historia muzyki metalowej, choć nie tylko, niektóre albumy live stały się dziełami ikonicznymi. Czy wydany w 1980 roku "Quartz Live" można do takich zaliczyć? Szczerze - niekoniecznie. To tak naprawdę album koncertowy jakich wiele w okresie lat 70. i 80. Wydany w starym, specyficznym stylu czyli zawartość ma być krótka i zwięzła. Całość, zapisana na winylu (i reedycji CD) liczy sobie niecałe czterdzieści minut. To zbyt mało, by móc wygłaszać górnolotne stwierdzenia o ikoniczności tej muzyki, ale zdecydowanie wystarczy to, żeby przekonać się o sile Quartz na żywo. Pierwsze co rzuca się w uszy to brak klawiszy. Materiał nagrany został w składzie czteroosobowym - za mikrofonem nieodżałowany Mike Taylor, na basie Derek Arnold, riffy i solówki wycina Mick Hopkins a w bębny tłucze Malcolm Cope. Czyli "Quartz Live" portretuje zespół tuż po wydaniu fonograficznego debiutu. Jednak tylko pozornie brakuje tu Geoffa Nichollsa. Bez klawiszy brzmi wszystko bardzo surowo i szorstko. Gęściej, mocniej, duszniej. Bardziej heavy metalowo niż, jak w studio, hard rockowo czy nawet progresywnie. To być może jedna z tych płyt, do których nie będziemy wracać zbyt często. Warto jednak od czasu do czasu odkurzyć "Quartz Live", chociażby dla zachowanej na nim specyfiki realizacji nagrań koncertowych na przełomie lat 70. i 80. oraz naprawdę rzetelnie zagranej,
RECENZJE
165
nietuzinkowej brytyjskiej muzyki. Dziś już mało kto tak gra. Adam Widełka
Raven - Over The Top! - The Neat Albums 1981 - 1984 2019 HNE
Bodajże dwa lata temu Dissonance Productions na rynek wypuściło cztery albumy z początkowej ery Brytyjczyków kiedy to byli związani z Neat Records. A chodzi o kultowe albumy studyjne "Rock Until You Drop", "Wiped Out", "All For One" oraz koncertówkę "Live At The Inferno". Tym razem HNE Recordings te same krążki wypuściła w swojej ulubionej formie czyli boxie z jedną wypasioną książeczką i z czterema płytami, które są replikami winylowych albumów. Myślę, że większość maniaków tradycyjnego heavy metalu ma od dawna te albumy, a jak nie, to właśnie wydanie HNR czy niedawne reedycje Dissonance są znakomitą okazją do uzupełnienia swoich zbiorów. Zresztą najzagorzalsi fani Raven penie zaopatrzą się w każde we wspomniane wznowienia. Co do zawartości poszczególnych dysków nie zamierzam się zbytnio rozpisywać. Zapraszam do poszukania recenzji tychże płyt, które znajdziecie we wcześniejszych numerach magazynu. Ja ze swojej strony mogę zapewnić, że Ci, którzy nie mieli do tej pory do czynienia z pierwszymi dokonaniami Raven, nie maja się czego obawiać i mogą śmiało sięgać po "Rock Until You Drop", "Wiped Out", "All For One" jak i "Live At The Inferno". Nie zawiodą się! Są one niezwykle wyrównane i ekscytujące oraz od pierwszych dźwięków zachęcają do headbangingu. Raven od początku prezentuje najczystszej próby heavy metal, wypełniony impetem, energią, humorem oraz bez wytchnienia prze do przodu. To nie znaczy, że nie potrafią zwolnić. Ich kompozycje niezmiennie utrzymane są na wysokim poziomie a wykonanie wsparte jest niezłymi umiejętnościami i warsztatem. Po prostu co by nie pisać wszystkie cztery pozycje, w tej czy innej formie powinny znaleźć się w Waszej kolekcji. To po prostu mus! \m/\m/ Riot - Archives Volume Two: 1982-1983 2019 High Roller
High Roller Records kontynuuje
166
RECENZJE
udaną archiwalna serię dotycząca Riot. Tym razem obejmuje ona lata 1982-1983. Dlatego nikogo nie powinno dziwić, że repertuar tego wydawnictwa, to materiał, który stanowi repertuar wydanych wtedy dwóch albumów studyjnych. Są to przede wszystkim kawałki z "Restless Breed" a także z "Born In America". Wszystkie z nich mają alternatywne miksy w stosunku do tych z oryginalnych krążków. Niektóre kompozycje powtarzają się, bo np. mają wydłużony czas albo są w wersji instrumentalnej. W żaden sposób nie odbija sie to na jakości nagrań. Co daje kapitalny efekt w postaci wyśmienitej płyty. Nie wiem jak wy, ale mimo świadomości, że ta płyta to ciekawostka i rarytas dla fanów Riot, to z wielką przyjemnością przesłuchałem cały krążek. O samych nagraniach nie ma sensu pisać, fani ich wartość znają doskonale, pod tym względem nic się nie zmieniło. Wręcz tą część serii można traktować jak swoiste uzupełnienie "Restless Breed" i "Born In America". Nie jest to jedyna atrakcja tego wydania, bowiem "volume two" zawiera także dysk DVD. Zebrano na nim programy z japońskiej telewizji, które kolejno promowały płyty "Nightbreaker" (edytowany w1992), "Brethern of the Long House" (1995) i "Inishmore" (1998). Każda z tych audycji zawierała wywiady z muzykami, aktualne teledyski i fragmenty koncertów. Oprócz tego znalazło się tzw. "making of" do teledysku "Santa Maria" (z albumu "Brethern of the Long House") oraz video do kawałków "Restless Breed" i "Born In America". Słowem kolejny mus dla fanów Riot. Wytwórni High Roller udało się przygotować kolejne znakomite uzupełnienie dyskografii tego Amerykańskiego zespołu. \m/\m/ Ritual - Trials Of Torment 2019/1993 Pure Steel
"Trials Of Torment" to muzyczne wykopalisko z dorobku zespołu znanego przede wszystkim z tego, że jego muzycy nie przywiązywali się zbytnio do nazw, zmieniając je chyba zdecydowanie zbyt często. Doszło do tego granie niemodnego na przełomie lat 80. i 90. power/ thrash metalu i efekty były łatwe do przewidzenia - koniec działalności. Wznawiali ją kilkakrotnie, oczywiście pod różnymi nazwami, by przed dwoma laty powrócić do tej najbardziej znanej. Wznowili
też swój debiutancki i jedyny album z roku 1993, nagrany w Niemczech dla Massacre - wiadomo, co królowało wtedy w USA na listach przebojów, w MTV i na okładkach metalowych magazynów. Tymczasem "Trials Of Torment" to klasyczny w każdym calu US metal, porywający energią, zaawansowany technicznie, skrzący się od solówek i melodii - oj, gdyby wydali tę płytę kilka lat wcześniej... Czasem, tak jak choćby w "Espionage" czy w "Addicted To Fear" robi się naprawdę szybko, a już "Dementia" z drapieżnym głosem Juana Ricardo to po prostu zapoznany klasyk amerykańskiego power metalu. W sumie niczym mu nie ustępuje finałowy "City Of The Dead", kilka innych utworów też jest na najwyższym poziomie, a do tego wznowienie kusi dwoma bonusami: "Beyond The Sea" i koncertową wersją "The Forgotten" warto mieć.
kontakcie z "Truth Is - What Is" można mieć małe wątpliwości pod tym kątem lecz każdy kolejny odsłuch utwierdza w przekonaniu, że ich muzyka ma w sobie wiele plastyczności i przestrzeni. Sacrosanct to jedna z tych kapel, które możemy pokochać od pierwszego odsłuchu albo nie móc przyswoić przez lata. Warto podejść do "Truth Is What Is" z czystym i otwartym umysłem i unikać porównań. Wiadomo, że przed nimi taką odmianę muzyki metalowej przedstawiano z powodzeniem. Słuchając tego materiału na zasadzie "tu i teraz" nie odczułem żadnego dyskomfortu. To rzetelnie zagrany prog-thrash, nie przynoszący twórcom ani joty wstydu. Wydana w 2018 roku reedycja Vic Records zawiera dodatkowo pełne demo "The Die Is Cast", które oryginalnie pojawiło się rok przed pełnym materiałem czyli w 1989 roku. Adam Widełka
Wojciech Chamryk Sacrosanct - Tragic Intense 2019/1993 Vic
Sacrosanct - Truth Is - What Is 2018/1990 Vic
Nie lubię w muzyce nudy. Od razu przykuwają moją uwagę albumy, na których wiele się dzieje. Czy to jest heavy, death czy thrash metal musi być zachowany pierwiastek kreatywności. Nawet jeśli wtedy coś innego kuleje, pomysłowość kompozytorska umiejętnie przykrywa. Jakiś czas temu wpadła mi w ręce płyta holenderskiego Sacrosanct "Truth Is - What Is", która jest bardzo dobrym przykładem tego o czym wspominam. Album "Thruth Is - What Is" to niecałe czterdzieści minut muzyki. Intrygującej, zajmującej, na pewno niebanalnej. Mimo, że Sacrosanct na swoim debiucie nie odkrywa prochu, słucha się ich kompozycji z przyjemnością. To bardzo równe, spójne, nie pozbawione zadziorności i odpowiedniej dawki progresywności granie spod znaku chociażby Voivod. Swobodne przenikanie się heavy i thrash metalu utrudnia trochę jasne zakwalifikowanie Sacrosanct, ale chyba nie o to chodzi. Grunt, że Holendrzy starali się zabrzmieć świeżo. W pierwszym
Album "Tragic Intense" to mój drugi, po debiucie, kontakt z holenderską grupą Sacrosanct. Zespół to intrygujący - nie nagrał bowiem dwóch płyt w tym samym składzie. Albumy, z którymi miałem do czynienia, dzieli trzyletnia przerwa. Mimo, że stworzone w większości tak naprawdę przez całkiem odmiennych muzyków, zawierają bardzo zbliżoną muzykę. Tym razem to znów obcowanie z progresywnym thrash metalem. Sporo na tej płycie nośnych i chwytliwych motywów. Bardzo łatwo wchodzą w głowę i ciężko, by szybko z niej wyszły. Trochę mniej na "Tragic Intense" zdecydowanego thrashu, szybkiego i dzikiego. Mniej szaleństwa, więcej kalkulacji i analizy. Można nawet powiedzieć, że wkrada się w twórczość Sacrosanct taki, nawet melodyjny, heavy metal. Album obfituje w dłuższe formy kompozycyjne, przez co przy dziewięciu utworach liczy sobie niecałą godzinę. No ale dzieje się. Sacrosanct funduje nam na "Tragic Intense" naprawdę ciekawą muzykę. Momentami wręcz bardzo klimatyczną, oderwaną od prostego "łupania". Czasem miałem niemałą zagwozdkę, z jakim gatunkiem w ogóle mam kontakt. Jestem daleki od szufladkowania, ale jednak w kwestii świadomości, cenię sobie porządek. To bardzo nieoczywisty album zawierający spory ładunek emocji. Słychać, że muzycy kom-
binują i, co ważne, z tym nie przesadzają. Kompozycje bronią się rytmicznymi łamańcami, kąśliwymi riffami, zajmującymi i przemyślanymi solówkami. Całość uzupełnia charakterystyczny wokal, który mimo maniery, nie męczy. Bez strachu sięgnijcie po "Tragic Intense" jeśli chcecie posłuchać mało znanego, ale dobrego progresywnego thrashu z początku lat 90. Nie jest to może strasznie odkrywcza płyta, jednak brzmi nieźle, a przede wszystkim daje dowód, że Sacrosanct jako zespół nie stał w miejscu. Warto poświęcić tej kapeli, jak i jej trzeciej płycie, trochę czasu. Adam Widełka
The Marshall Tucker Band Dedicated / Tuckerized / Just Us 2018 BGO
Southern rock ma niesamowity zasięg i to nie tyczy się tylko lat siedemdziesiątych zeszłego wieku, bo nawiązania do tego stylu spotkać można i w dzisiejszych czasach. Jak dla mnie największymi gwiazdami tej sceny są The Allman Brothers Band oraz Lynyrd Skynyrd. Ich rock przesiąknięty jest amerykańskim klimatem, taką specyficzną mieszanką country i bluesa. Właśnie takich przedstawicieli tego nurtu jest zdecydowanie najwięcej. Ja - o czym przy każdej okazji przypominam - zdecydowanie wolę jej bardziej hard rockowe wcielenia, jakie prezentują Molly Hatchet czy Blackfoot. Wspominam o tym, bo niedawno BGO Records wydało reedycję trzech albumów nieznanego mi wcześniej zespołu The Marshall Tucker Band. Kapela została założona na początku lat siedemdziesiątych, wydawała regularnie studyjne płyt i z tego co wiem działa do dzisiaj, dając nawet dwieście koncertów rocznie. "Dedicated", "Tuckerized" i "Just Us" to krążki z początku lat osiemdziesiątych, czyli już po okresie największych sukcesów kapeli. Niemniej przedstawia zespół jako w pełni dojrzałych muzyków, którzy doskonale wiedzą jakie chcą grać dźwięki. Jest to głównie wspomniany southern rock w typowych brzmieniach lat siedemdziesiątych, oparty przede wszystkim na wpływach country, bluesa i folku. Czasami przemyka się boogie czy rock'n'roll. Jednak to nie jedyne inspiracje, bowiem znajdziemy wiele wyraźnych odniesień do jazzu, progresywnego rocka czy też psychodelii. Jednak w wypadku omawianych płyt bardzo ważny
jest sposób w jakim przygotowano poszczególne pieśni. A są to typowo popowe lub rock popowe aranżacje w stylu wspomnianej dekady. To właśnie one nadają The Marshall Tucker Band charakteru muzyki popularnej, gdzie królują akcenty soulu, r'n'b, gospel czy swingu. Generalnie miszmasz tego wszystkiego, co do tej pory grał band ale w bardziej przyswajalnej formie. Słuchając tej muzyki zdawałoby się, że przez zgromadzenie zbyt wielu elementów, których nie lubię, powinna wzbudzać we mnie w większości negatywne wrażenia. Niemniej dokonania Amerykanów sprawdziły się głównie jako świetna rzecz do wyciszenia się, a zostały zagrane i zarejestrowane tak, że poszczególne piosenki potrafiły podtrzymać ciągłe zainteresowanie całością muzyki. Muzykę słuchałem w całości, czyli sto osiem minut na okrągło. Lubię tak skonstruowane albumy, gdzie można skupić się na całości muzyki. Pewnie z czasem, gdy będę wsłuchiwał się dłużej w poszczególne kompozycje, to będę mógł wskazać na te bardziej ulubione. Teraz jednak skupiam sie na wszystkich trzech krążkach. Fani southern rocka powinni poznać "Dedicated", "Tuckerized" i "Just Us" i ogólnie The Marshall Tucker Band. Jest wart zachodu. \m/\m/
Turbo - Ostatni wojownik 2019/1987 MetalMind
Przyznam się, że dawno nie sięgałem po ten album, a przecież swego czasu z czarnego placka aż wióry leciały. Ponowna publikacja "Ostatniego wojownika" z okazji okrągłej rocznicy jego wydania, był dla mnie również sposobnością do jego przesłuchania i to po latach. Repertuar tej płyty, kolejność utworów, itd., różni się od formy w jakiej ta płyta wyszła pierwotnie. Teraz to wydane przypomina anglojęzyczną wersję "Last Warrior" tylko, że Kupczyk śpiewa po polsku, no i zachowana jest wersja polskiej okładki. Wraz z tą płytą Turbo wchodzi w zdecydowanie ostrzejszy heavy metal. Aktualnie muzykę z tego krążka powszechnie określa się thrash metalem. Dla mnie jednak jest to kontynuacja heavy metalowej "Kawalerii Szatana", podana w ostrych i szybkich interpretacjach, z tego względu dla mnie "Ostatni Wojownik" jest bardziej speed metalowa. Owszem formy thrash metalu też odnajdziemy, ale jednak wolę myśleć o
tym albumie jako speed metalowy z elementami thrashu i heavy. W każdej kompozycji gitary Hoffmanna i Łysówa tną niczym brzytwy, gęsto, niemiłosiernie, bez opamiętania, a krew bryzga niczym w serii "Kill Bill" Tarantino. Zespół mógł rozbujać tak gitary dzięki zwartej sekcji rytmicznej, a szczególnie perkusji, za którą po raz pierwszy w Turbo usiadł Tomasz Goehs. Bębny nie tylko nabijają tempo utworów ale też często wybijają z tego tempa, urozmaicają, ubarwiają, a zdarza się, że zadziwiają. Tytułowy utwór zaczyna się epickim wstępem by gwałtownie rozpocząć mord. Riffy masakrują, sola rozrywają, a sekcja wręcz miażdży słuchacza. Do tego wyjątkowo ostry śpiew Kupczyka, a w zasadzie to wrzask, tylko czasami na plan pierwszy powraca jego klasyczny rockowy śpiew. "Ostatni wojownik" to nie tylko niekontrolowany pęd do przodu, ale także dysonanse, zwolnienia i wyciszenia. I to mistrzowsko wymyślone i zagrane. "Miecz Beruda" kontynuuje koncepcje openera. Rozpoczyna je "balladowe" intro wzorem Metalliki - poczym gitarowe riffy i sola w tempie blitzkriegu kontynuują rzeź seryjnego mordercy. Zdawałoby się, że już nic nie przebije wymienionych kawałków, dopóki nie zaczyna wybrzmiewać "Seans z wampirem". Gitary i sekcja ścinają łby za pierwszym podejściem a "refren" rozsadza od środka. Ta kompozycja to niekwestionowana ozdoba tej płyty. A przecież "Syn burzy" (z większą dozą heavy), "Bogini chaosu" (z "maidenowskim" intro) i "Anioł zła" (z "jajcarskim" wstępem) również nie odpuszczają i równie udanie kontynuują całkowitą demolkę. Pewnym wytchnieniem wydaje się instrumentalny utwór "Koń Trojański" - trzeci w kolejności - który dysponuje wszystkimi walorami wyeksponowanymi na "Ostatnim wojowniku", a dodatkowo kładzie nacisk na płynność i spójność techniki oraz melodii. Bardzo ważna płyta dla polskiego heavy metalu, o której trzeba pamiętać i zdecydowanie częściej do niej wracać. Nigdy nie będzie to stracony czas. Oprócz przypomnienia samej płyty, Turbo powróciło do tej muzyki również na koncertach, które zebrane były pod jednym sztandarem "The Last Warrior 2019 Tour". \m/\m/ Voivod - The Nuclear Blast Recordings 2018 Dissonance Voivod to zespół wielce zasłużony dla thrash metalu i metalu w ogóle. Niestety pełne zachwytu recenzje i ogólne peany recenzentów nie przekładają się na komercyjny sukces zespołu. Tak w ogóle komercja to słowo obce w dokonaniach
Kanadyjczyków, nawet jak jest coś u nich bardziej przyjazne dla przeciętnego słuchacza, to nie znaczy, że tenże w łatwy sposób to przyswoi. Szkoda tylko, że przez takie podejście będziemy oglądać ich w podłych klubach niż na dużych klubowych scenach (przynajmniej tu w Polsce). Na "The Nuclear Blast Recordings" znalazły się dwa albumy "Katorz" i "Infini" są to dwa albumy z trzech, przy których współpracował Jasonic (Jason Newsted) i nie jest to mój ulubiony okres w karierze Voivod. Jednak jest to okres specyficzny. 26 sierpnia 2005r. zmarł Dennis "Piggy" D'Amour, współzałożyciela kapeli, jej wieloletni gitarzysta i ogólnie mózg formacji. Voivod mógł się wtedy najnormalniej w świecie rozlecieć. Jednak Dennis świadom, że odchodzi z tego świata, zostawił całą masę swoich pomysłów, riffów i partii gitar. Na tej podstawie powstało właśnie "Katorz", krążek specyficzny, przepełniony gitarą Piggy'go. Muzycznie też był wypadkową wszystkich okresów w dotychczasowej karierze zespołu. Odnajdziemy więc i sporo kąśliwego thrashu z początku istnienia, trochę klimatów lżejszego okresu albumów "Angel Rat" i "The Outer Limits", czy wpływów bardziej masywnych i nowoczesnych "Negatron" i "Phobos". Jest ogólnie wszystko z psychodelicznymi i odlotowymi riffami, punkowymi wstawkami, czy też bardziej nowoczesnymi wrzutkami. Wręcz typowy dla tego zespołu galimatias ale ściśle kontrolowany, a raczej spięty wokalem Snake'a, który jak zawsze śpiewa z charakterystyczną dla siebie manierą. "Infini" to kontynuacja zamysłu z "Katorz". Okazało się bowiem, że Dennis D'Amour zostawił tyle materiału, że wystarczyło również na kolejny album. Mimo, że obie sesje dzieli kilka ładnych lat w zasadzie brzmią jakby powstały w tym samym czasie. Choć są różne, mają wiele ze sobą wspólnego. Przede wszystkim charakterystyczny jest ten collage różnych okresów, który w sumie stworzył indywidualny charakter muzyki Voivod powstałej po odejściu Piggy'go. Nie do podrobienia jest też gitara Dennisa. W ogóle mam wrażenie, że Pan D'Amour pozwolił kapeli przetrwać najgorszy okres czasu, zebrać się w sobie pozostałym muzykom, którzy mogli kontynuować karierę Voivod już bez niego. Wskazał im też w którym kierunku powinni zmierzać aby zachować własną tożsamość i się nie pogubić. Także,
RECENZJE
167
choć "Katorz" i "Infini" to dla mnie mniej ulubiony okres w twórczości Kanadyjczyków, to jednak ustabilizował byt Voivod i zapewnił fanom to, że co kilka lat dostaną niezły lecz ciągle niepodrabialny materiał. Dowodem są płyty "Target Earth" i "The Wake", którym daleko do najlepszych momentów Voivod, ale muzycznie są ciągle niedościgłe dla innych muzyków i zespołów. Dlatego zawsze trzeba wykorzystać możliwość wsparcia tej formacji, a inicjatywa Dissonance Productions wydania tej kompilacji jest godna pochwały.
mer w stylu The Beatles i rocka wczesnych lat 70., a "Things You Do" trudno nawet określić czymś więcej niż amatorską wprawką kompozytorską, ale mimo tych niedociągnięć warto mieć tę kompilację, podobnie jak wznowiony niedawno powrotny album grupy "Rising From The Ashes". Wojciech Chamryk
\m/\m/
Witch Cross - Fit for Fight 2018 High Roller
Weapon UK - Set The Stage Alight - The Anthology 2018 Pure Steel
Tego typu klasyczny repertuar aż prosi się o winylowy nośnik i 15 lat po premierze ta kompilacja brytyjskiego Weapon ukazała się wreszcie na LP. "Set The Stage Alight" była już wcześniej dostępna na różnych wydaniach CD, ale to wersję Pure Steel śmiało mogę uznać za wzorcową. Często bywa bowiem tak, że dawne nagrania po prostu nie brzmią z kompaktu jak należy, co dotyczy zarówno starego jazzu, klasycznego rocka z lat 60. czy 70., jak i heavy metalu. Tutaj jest pod tym względem po prostu wzorcowo, a rzecz zaczyna się od jednego z hymnów New Wave Of British Heavy Metal, dynamicznego "Set The Stage Alight" - co ciekawe była to tylko strona B singla "It's A Mad Mad World", ale jak wiadomo pewnych rzeczy nie da się przewidzieć, bo gdyby tak było muzycy pisaliby wyłącznie murowane hity. Co bardziej wnikliwi mogą dopatrzeć się w "Hit The Lights" Metalliki pewnych podobieństw do "Set The Stage Alight", ale Lars Ulrich nigdy nie krył fascynacji muzyką Weapon, podobnie jak innych sztandarowych grup brytyjskiego metalu. Nie była to jednak wtedy zbyt częsta sytuacja, dlatego po Weapon już w 1982 roku pozostało tylko wspomnienie i garść nagrań demo, również przypomnianych na tej kompilacji. Pewnie gdyby powstały one tak z półtora roku wcześniej grupa miałaby szanse na kontrakt, bo "Midnight Satisfaction", "Take That Bottle", "Killer Instinct" czy "Remote Control" to udane utwory, ale w 1981/82 było już po apogeum popularności nurtu, a moda nań minęła tak szybko, jak się zaczęła. Jest też faktem, że "Bad Love" to niemocny i taki sobie nu-
168
RECENZJE
Jako dzieciak uwielbiałem klocki LEGO. Jak pamiętam posiadałem mnóstwo różnych zestawów, którymi bawiłem się często do późnych godzin wieczornych. Nawet dziś, kiedy już trochę podrosłem, zmieniłem dwa razy kod z przodu liczby określającej wiek, zdarza mi się żywo reagować gdy wpadną w oko. Kontakt z nimi to zawsze wypieki na twarzy i wspomnienia dzieciństwa. Wymyślili je Duńczycy. Ostatnio tak się złożyło, że miałem przyjemność słuchać wznowienia High Roller Records "Fit for Fight" grupy Witch Cross, pochodzącej… (tak, tak!) z Danii. Oni chyba dawanie radości mają we krwi. Płyta wyszła w 1984 roku gdzie konkurencja na rynku była dość spora. W czołówce było naprawdę gęsto. Może dlatego Witch Cross nie udało się na dłużej zagościć w świadomości odbiorców. Może też sami jakoś nie mieli pomysłu na zespół, że po 1986 ich kariera się skończyła. Powrócili w 2011 roku a w 2013 roku wydali drugą długogrającą płytę "Axe to Grind" nagraną po latach w odrobinę zmienionym składzie. No ale odbiegam od dania głównego. Brzmi ono smakowicie! Solidna dawka czystego jak złoto heavy metalu. Niezwykle szczera i radosna muzyka. Wiele świetnych melodii, kapitalne riffy i polot. Można rzec - zapomniana perełka. Coś w tym musi być bo "Fit for Fight" porywa od pierwszych dźwięków. Pierwsze skojarzenie i najbardziej silne jest z amerykańskim Riot z okresu "ThunderSteel". Powinno być na odwrót! Niestety o Duńczykach mało kto słyszał szerzej, przynajmniej współcześnie. Ja też niedawno zaznajomiłem się z materiałem debiutu Witch Cross i ze zdziwienia nastawiałem uszu, bo wokal Alexa Savage do złudzenia przypomina Tony Moore'a. Dla wprawnych słuchaczy w pierwszym utworze "Nightflight to Tokyo" został ukryty rebus/hołd dla wyżej wymienionej kapeli. Warto się wsłuchać! Kompozycyj-
nie album jest przemyślany i nawet po czasie czuć od niego niezwykłą świeżość. Mike Wlad i Cole Hamilton dają świadectwo precyzyjnego i zgranego duetu gitarowego. Miotają ze swych sześciostrunowych pistoletów same celne strzały. Sekcja Little John Field (bas) i A.C. (bębny) nie schodzi poniżej poziomu przyjętego w latach 80. Może mało finezyjnie, ale za to solidnie i dudniąco trafiającymi w punkt niskimi tonami. No i wspomniany wcześniej Alex Savage! Charyzmatyczny śpiewak, dający na "Fit for Fight" popis swojego talentu. Za jego sprawą album ozdabia wiele cholernie chwytliwych refrenów i linii melodycznych. Czas spędzony z Witch Cross minął szybko. Coś około 41 minut muzyki. Przez kilka dni wałkowałem materiał parę razy. Ciężko się od niego uwolnić. Przyczepić do samego wykonania też nie da rady. Nie będę przecież wymyślać czegoś na poczekaniu. Naprawdę nie znajdę tutaj minusów. To po prostu muzyczne klocki LEGO! Adam Widełka
Warlord - Deliver Us 2017/1983 High Roller
Są pewne płyty, które wpadają w ręce po jakimś długim czasie. Pewnego dnia u kogoś słyszymy fragment czegoś znanego naszym uszom o czym kompletnie zapomnieliśmy. Ba, zapomnieliśmy nawet, że w naszych zbiorach znajduje się taka pozycja. Potem w domu odnajdujemy taką płytę, zdmuchujemy z niej pokaźną warstwę kurzu i… No właśnie - nie możemy się od niej uwolnić. Od jakiegoś tygodnia mam tak z EPką Warlord "Deliver Us". Wydany w 1983 roku mini album to, czego jestem dowodem, dziś rzecz trochę zapomniana. A szkoda, bo to naprawdę solidny materiał. Biję się w pierś i szczerze żałuję, że przez dobrych paręnaście miesięcy po niego nie sięgnąłem. Gdy teraz odświeżyłem sobie te dźwięki wiem, że zdecydowanie częściej będzie ta płytka gościć w moim odtwarzaczu. Warlord to, można powiedzieć, klasyka heavy/ power metalu z USA. Jak wiele innych podobnych zespołów w latach 80. nie nagrali za dużo, ale stworzyli albumy, dzięki którym pozostali "żywi". Wspomniana EPka "Deliver Us" poprzedziła longplay "And The Cannons Of Destruction Have Begun…". Na tym historia grupy się kończyła przed jej powrotem w 2002 roku. No dobrze, skupmy się na "Deliver Us". Ten krótki, bo raptem niecałe pół godziny, materiał to chyba jedna z lepszych EPek, jakie mogły powstać w heavy metalu. Powiem więcej - niektóre regularne albumy nie robią takiego wrażenia. Tu jest wszystko, czego możemy oczekiwać. Świetne, czyste, charyzmatyczne wokale. Są jak kolejny instrument. Użyte z rozwagą i tworzące niesamowity klimat klawisze. Warto wsłuchać się w to jak brzmią, jak komponują się między partie bębnów i majestatyczne riffy gitary. W ogóle muzyka na "Deliver Us" idealnie współgra z okładką. Dziś wydać się może lekko kiczowata, ale uważam, że pasuje do tej trochę niepokojącej, trochę nieoczywistej twórczości Warlord. Na pewno całości dopełniają pseudonimy muzyków. Zgoda, że wywołują uśmiech, jednak wtedy na początku lat 80. musiały budzić respekt. A może inaczej - były częścią bardzo interesującego projektu. Destroyer dzierżył gitarę i bas, Damien King I śpiewa intrygujące teksty, Sentinel był odpowiedzialny właśnie za nastrój poprzez klawisze a Thunder Child uderzał w bębny z mocą gromu. Kolejny raz dzięki wy-
twórni High Roller Records możemy sięgnąć po smaczki z przeszłości. W ostatnich dwóch latach zostały odświeżone klasyczne albumy Warlord oraz ich współczesne dokonania. Robota jak zwykle pierwszorzędna - dwupłytowe edycje zawierają cały szereg bonusów, które kierowane są dla wszystkich tych, którzy chcieliby na przykład posłuchać, jak brzmiały utwory w fazie przed produkcyjnej czy wstępne wersje demo piosenek. Esencja gatunku. Nic dodać, nic ująć.
Warlord - And The Cannons of Destruction Have Begun… 2017/1983 High Roller
Podobno odgrzewane kotlety są niedobre. Nieprzypadkowo utrwaliło się takie powiedzenie, gdyż tylko jedzone pierwszy raz mają w sobie niepowtarzalny aromat. Potem to już nie to samo, kulinarna nuda. Wszystko jednak zależy od tego, jak te kotlety są zrobione, jakich przypraw i składników użyto, a jeśli takowe są pierwszej jakości - to nawet zjedzone później smakują wybornie. Trochę inaczej sprawa ma się w kontekście muzyki. W tym temacie rzadko się zdarza, żeby takie ponowne serwowanie tego samego wychodziło na zdrowie. Jednak jak zwykle zdarzają się wyjątki - jednym z nich jest na pewno "And The Cannons of Destruction Have Begun…" amerykańskiego Warlord. W ciągu roku oddzielającego od siebie dwa wydawnictwa Warlord, tj. EP "Deliver Us" oraz pierwszego LP "And The Cannons…" zdarzyło się dużo. Między 1983 a 1984 roku w zespole odbyła się znacząca zmiana składu. Oprócz trzonu jakim byli gitarzysta Destroyer (właść. William J. Tsamis), obsługujący klawisze Sentinel (Diane Kornarens) i perkusista Thunder Child (Mark Zonder) pojawiły się tutaj nowe twarze. William odpuścił sobie granie zarówno na basie jak i gitarze, więc cztery struny miał dzierżyć od teraz Dave Watry posługujący się pseudonimem Archangel. Damien King I (Jack Rucker) zostawił mikrofon równie charyzmatycznemu i melodyjnemu wokaliście, Rickowi Cunninghamowi, który (może w hołdzie dla poprzednika?) przyjął imię Damien King II. Przyznacie, że w Warlord działo się trochę jak w brazylijskiej telenoweli, ale za to muzycznie panowie wybrali dość prostą drogę po bardzo udanej EPce. Różnica tkwi w szczegółach. A raczej, chciałoby się rzec, diabeł. Mała płyta
"Deliver Us" liczy sobie 28 minut, a LP "And The Cannons…" zaledwie 6 minut więcej. Po co o tym wspominam, skoro przecież materiał, ktoś powie, jest inny? No właśnie i tutaj zaskoczenie - długogrająca płyta Warlord opiera się głównie na podanych raz jeszcze utworach znanych już fanom rok wcześniej. Ciekawy zabieg, prawda? Trzeba jednak przyznać, że płyta nic a nic na tym nie traci. Cztery kompozycje się powtarzają - "Deliver Us From Evil", "Child Of The Damned", "Black Mass" i "Lucifer's Hammer" jednak zagrane są nie gorzej niż na EPce. Nawet wokalnie nowy Damien radzi sobie podobnie. Ten lekko niepokojący klimat z "Deliver Us" został zachowany i tutaj. Natomiast te nowe - też cztery - "Lost And Lonely Days", "Soliloquy", "Aliens" oraz "1984" w niczym nie przynoszą ujmy albumowi. Troszkę można jednak odnieść wrażenie, że momentami za sprawą tych świeżych kompozycji panowie wpuszczają trochę "powietrza" w duszny klimat reszty. Chyba najbardziej wyróżnia się "Lost And Lonely Days", bardzo "wesoły" numer. Nowością w porównaniu z EPką na LP jest instrumentalny, enigmatycznie zatytułowany "1984". Reasumując to "And The Cannons…" to swoista kontynuacja "Deliver Us". Nagrane na nowo utwory nie szkodzą, słucha się ich dobrze, ale jednak chciałoby się więcej premierowego materiału. Zwłaszcza, że wtedy Warlord proponował naprawdę ciekawą i solidną muzykę. Może jest ten album bardziej "dopracowany" ale znów według mnie EP nic nie brakowało. Nie ma co się jednak czepiać, to są jedyne dwa pozostawione po tej grupie dzieła z lat 80. Mimo wszystko odgrzewanie kotletów w przypadku "And The Cannons…" nie powoduje niestrawności. (5) Dodatkowo jak zwykle za sprawą High Roller Records na drugim dysku cała masa smakowitych bonusów z epoki. Między innymi materiał znany tylko z dysków demo roku 1981. Warlord - Rising Out Of The Ashes 2017/2002 High Roller
Początek lat dwutysięcznych był okresem dość ciekawym w historii muzyki metalowej. Sporo klasycznych zespołów wracało w glorii i chwale po chudych latach albo po kompletnym niebycie. Fani mogli cieszyć się z wydawnictw, które pozwalały na nowo cieszyć się z obecności ich idoli. Powrót nie ominął także amerykańskiego Warlord. Płytą o wymownym tytule "Rising Out Of The Ashes" na nowo zaznaczyli się na mapie heavy metalu. Był to jednak dość osobliwy krążek. Po, wtedy, osiemnastu latach, które dzieliły ostatni (jedyny) album długogrający Warlord
w latach 80. ukazała się płyta, która jednak nie była zapisem nowego materiału. Był to powrót do zamierzchłej przeszłości grupy, bowiem William J Tsamis (gitara) i Mark Zonder (perkusista) postanowili nagrać na nowo w większości utwory z demówek zespołu oraz projektu Williama z lat 90. Lordian Guard. Wyjątkiem są dwa numery - drugi "Enemy Mind" oraz zamykający "Achilles Revenge" - to nowe kompozycje. Zaprosili do współpracy wokalistę Joacima Cansa, znanego z HammerFall, a Tsamis sam, jak kiedyś, zagrał wszystkie partie basu i gitary. Muszę przyznać, że oryginałów nie słuchałem. Wziąłem na warsztat "Rising Out Of The Ashes" w kontekście dyskografii Warlord. Nie można jednak traktować tego albumu pełnoprawnie, mimo, że spokojnie mógłby nim być. Nie wiem z czego wynikało takie postawienie sprawy, czy z braku pomysłów czy jakichś innych powodów, ale teraz jest to mało istotne. Krążka słucha się przyjemnie. Nawet po czasie zapomina się o jego trochę kompilacyjnym charakterze. To po prostu solidny, heavy/ power metalowy zestaw kawałków, zagranych i zaśpiewanych satysfakcjonująco. Na pewno kompozycje zyskały mocy dzięki możliwościom technicznym podczas realizacji nagrań. Z drugiej strony pojawia się pewna sterylność, która może w odsłuchach przeszkadzać. Nie wszystkim się jednak dogodzi, ja mogę z czystym sumieniem napisać, że "Rising Out Of The Ashes" to rzecz nie przynosząca absolutnie wstydu. High Roller Records na drugim dysku reedycji jak zwykle wyszło naprzeciw tym najbardziej dociekliwym i ciekawskim. Mamy możliwość posłuchania całego materiału na etapie demo. Są to instrumentalne wersje wstępnych prac nad utworami z roku 2001 z trzema wyjątkami pochodzącymi z roku 1997. Warlord - The Holy Empire 2017/2013 High Roller
Najbardziej zagorzali fani potrafią bardzo długo czekać na płyty swoich ulubieńców. Są to nierzadko lata. W czołówce zespołów, które lubiły w ten sposób "rozpieszczać" słuchaczy, na pewno znajduje się amerykański Warlord. W 2013 roku ukazał się ich drugi długogrający krążek "The Holy Empire". Trudno w to uwierzyć ale od "And The Cannons of Destruction Have Begun…" z 1984 roku minęło wtedy aż 29 lat. Licząc od
EP "Deliver Us" - równo trzydzieści. Cierpliwość bywa jednak nagradzana. W międzyczasie fani dostali "Rising Out of the Ashes" (2002 rok) ale w tym przypadku trudno mówić o pełnoprawnym albumie. Żeby móc posłuchać premierowego materiału miłośnicy Warlord musieli czekać jedenaście lat. W końcu otrzymali "The Holy Empire". Jest to prawie godzinna wycieczka na Bliski Wschód, dokładnie w rejony Jerozolimy. Można wywnioskować z tekstów, że album traktuje zarówno o współczesności, jak i nawiązuje do czasów, gdy po ziemi chodził Jezus. Mark Zonder (perkusja) i William Tsamis (gitara) podjęli się tych trudnych tematów z pomocą dwóch nowych twarzy. Philip Bynoe, najbardziej znany jako współpracownik Steve Vaia odpowiedzialny był za partie basu, a za mikrofonem w Warlord stanął ponownie, po krótkim epizodzie w 1986 roku, Richard Anderson. Ponadto w chórkach udzielały się Barbara i Hannah Anderson, klimat w utworze pierwszym zawdzięczamy gościnnemu udziałowi The Trinity Choir. W końcu dwie z ośmiu kompozycji zaśpiewał Giles Lavery. Długo musieli czekać fani na ten materiał, ale w amerykańskiej grupie pod względem rotacji składu wszystko było po staremu. Muzycznie słuchamy bardzo interesującego albumu. Bardzo pompatycznego, ociekającego momentami patosem, ale potrafiącego przyciągnąć i zatrzymać. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że "The Holy Empire" powstało na solidnym fundamencie starych wydawnictw Warlord. Komponując ten materiał panowie postawili na dostojność niż na szybkość. Zawartość większości numerów to melodyjny, epicki heavy metal. Z nastawieniem na otoczkę, riff, charyzmatyczny wokal. Wpadające w ucho refreny. Nie można narzekać na nudę, chociaż większość piosenek liczy sobie około 7 minut. Całość brzmi mięsiście, jednak nie powinno to dziwić wszakże mamy do czynienia z albumem nagranym w 2013 roku. Warto zwrócić uwagę na tytułową, jedenastominutową kompozycję. Sporo się w niej dzieje, od klimatycznego intro aż po gitarowe solówki. Trzeba oddać grupie Warlord, że choć "The Holy Empire" był raptem trzecim długogrającym krążkiem, to był on krążkiem udanym. Twórcy uniknęli pułapki bycia karykaturą samych siebie. Fani dostali coś, na co pewnie większość z nich czekała.
RECENZJE
169
Materiał w dużym stopniu nawiązujący do lat 80. Swoją dostojnością i harmoniami na nowo może hipnotyzować wielbicieli gatunku i pozyskiwać nowych, dzięki reedycji High Roller Records z 2017 roku. Tradycyjnie otrzymujemy dwudyskowe wydanie, gdzie na CD2 udostępnione zostały alternatywne miksy i wersje demo czy live.
Warlord - Live in Athens 2013 2017/2015 High Roller
Amerykański Warlord to zespół specyficzny. Działa od prawie czterdziestu lat jednak prawie połowę tego czasu pozostawał zawieszony. Mimo wszystko nagrał sporo ciekawej muzyki. Niestety w latach 80 nie zdążono zarejestrować żadnego materiału na żywo. Po powrocie zespołu na początku lat dwutysięcznych aktywność grupy zdecydowanie wzrosła. Na szczęście dla fanów w 2015 roku ujrzało światło dzienne pierwsze w historii wydawnictwo live. Krajem, w którym odbył się koncert, była Grecja a dokładnie sala Gagarin 205 w Atenach. Dnia 28 kwietnia 2013 roku stolica Hellady była świadkiem półtoragodzinnego show amerykańskiej grupy. Jak zdążyłem się przyzwyczaić, biorąc na tapetę twórczość Warlord, tym razem nie obyło się bez roszad personalnych. Wydawnictwo zawiera koncert z etapu, kiedy zespół był na świeżo po wydaniu długogrającego krążka "The Holy Empire". Jednak wokalistą, który mierzy się z dorobkiem nie jest już Richard Anderson - jego miejsce, co miało miejsce w sumie już na samej płycie w dwóch numerach, zajął Giles Lavery. Oprócz basisty Philipa Bynoe, gitarzysty Williama Tsamisa, perkusisty Marka Zondera na deskach Gagarin 205 pojawili się muzycy wspierający. Na klawiszach zagrał Angelo Vafeiadis a na drugiej gitarze rytmicznie pomógł Paolo Viani. Tyle jeśli chodzi o kwestie personalne. Muzycznie, co pewnie większość bardziej interesuje, jest bardzo dobrze. Wokalnie Giles daje radę i brzmi naturalnie. Nie sili się na kopiowanie poprzedników. Inna sprawa to to, że wszyscy śpiewacy przewijający się przez Warlord mieli bardzo podobne głosy. Pomaga to oczywiście w odbiorze zwłaszcza starszego materiału. Ten został zagrany sprawnie i bez żadnego stresu. Jeśli chodzi o dobór utworów nie ma żadnych zaskoczeń - lwia część to stare kompozycje z EP "Deliver Us", LP
170
RECENZJE
"And The Cannons of Destruction Have Begun…" i to już od początku koncertu. Gdzieś po połowie pojawiają się reprezentanci "The Holy Empire". Jeśli ktoś nie jest fanem składanek ale chciałby mieć tylko jedną płytę Warlord szczerze polecam "Live In Athens 2013" bowiem to swoiste "best of" na żywo. Dodatkowo brzmiące gęsto i bardzo energetycznie. Słychać, że muzycy, jak i grecka publiczność doskonale się bawili i stopniowo od początku do końca zachowywali się coraz swobodniej. To dobry portret współczesnego wcielenia kapeli, który pojawił się w dobrym momencie. Gdybym dysponował wehikułem czasu to chętnie odwiedziłbym wtedy stolicę Grecji. Pierwsze wydanie "Live In Athens 2013" było limitowane do 1500 kopii i zawierało dodatkowo płytę DVD. High Roller Records w 2017 roku wydało reedycję tylko zapisu audio. Na drugim krążku znalazły się między innymi instrumentalne demo kawałków z "The Holy Empire" oraz nagrania z festiwalu Keep It True pochodzące z 2013 roku. Adam Widełka
Symphony X, BeatPol, Drezno, 28 maja 2019
Symphony X to koncertowa wirtuozeria. To, co gra Michael Romeo z niebywałą lekkością i wręcz od niechcenia, to riffy bardziej skomplikowane niż solówka niejednego zespołu. To, jak i z jaką frajdą śpiewa Allen, trzeba by włożyć w ramkę i postawić na biurku niejednego wokalisty. Ten zespół skradł moje serce już na warszawskim koncercie promującym "Underworld", podczas którego Amerykanie zaprezentowali cały krążek. Chwilę później widziałam ich na koncercie na Wacken, który - mimo że nie zawierał tylko nowszych kawałków (dla mnie sprawa kluczowa jeśli chodzi o SX ) - okazał się jednym z lepszych gigów na festiwalu. Nic dziwnego, że kiedy Nuclear Blast ogłosił europejską trasę, postanowiliśmy się wybrać do najbliższej naszym granicom lokalizacji - Drezna. Na 18.00 mieliśmy umówioną rozmowę z Michaelem Romeo, więc pod salą koncertową stawiliśmy się już chwilę przed koncertem. Niewielki klub w przedwojennym budynku, ludzie nawet nie zaczęli się jeszcze schodzić. Michael przyjął nas na backstage'u trochę po czasie, choć i tak przerwał posiłek, żeby z nami się spotkać (rozmowę z gitarzystą przeczytacie już niedługo w kolejnym numerze HMP). Zastanawiałam się jak to możliwe, że z tego wyluzowanego, swojskiego faceta za chwilę na scenie wyjdzie demon gitary. Zanim demon wyszedł, na scenie pojawił się support - Savage Messiah, który zaskoczył mnie zderzeniem heavy czy też momentami thrashmetalowego grania z zupełnie lekkim rockiem, co, jak się później okazało, wynikało z repertuaru opartego głównie na nowej płycie. Zupełnie nie czekałam na występ Savage Messiah, niemniej jednak nastawiona na mocniejsze uderzenie, koncert pozostawił po sobie wielki znak zapytania na mojej twarzy. Znak zapytania szybko został zastąpiony przez szeroki uśmiech, kiedy ze sceny wybrzmiały pierwsze takty "Iconoclast". Ten kawałek swoją mocą, brzmieniem i precyzją wykonania już na starcie rzucił na kolana. A to był dopiero początek koncertu Symphony X. Jego jedyną wadą było to, że się skończył i - jak się okazało - był jedynym utworem z tej - moim zdaniem najlepszej - płyty Amerykanów. Zapewne jego "osamotnienie" wynikało też z jego długiego trwania, wszak 10-minutowy numer może robić za dwa. Po tak genialnym wstępie, który rozbudził marzenia o koncercie, na którym zespół zagrałby całą płytę "Iconoclast", występ trzymał poziom. Russel Allen wyskoczył na deski sceny w słonecznych okularach. Spodziewałam się, że będzie odgrywał takie same scenki jak na warszawskim koncercie, z zakładaniem i zdejmowaniem masek, okularów etc., ale na okularach zdjętych po "Iconoclast" się skończyło. Co nie znaczy, że nie bawił się śpiewaniem tak, jak wtedy. Rzeczywiście, chętnie "ilustrował" wokalizowane przez siebie teksty teatralnymi gestami, uderzał wirtualnym kijem bejsbolowym czy uprawiał jogging w miejscu na "Run with the Devil". Właśnie, z "Underworld" poza rzeczonym "Bieganiem z diabołem" zespół zagrał potężny "Nevermore" i - moim zdaniem - najsłabszy punkt setu czyli balladowy "Without You". Wiele osób kojarzy amerykańską ekipę z neoklasycznym, niezbyt ciężkim graniem, a koncerty pokazują, że prawdziwym asem w rękawie Symphony X są właśnie te ciężkie numery w typie "Nevermore", w których finezja spotyka się z huraganową mocą. To, co wygrywa na gitarze Romeo sprawia, że trudno nie złapać się za głowę. A tu przecież koncert leci, szkoda czasu na łapanie się gdziekolwiek. Na szczęście w parze z "Nevermore" i perełką z "Iconoclast" pojawiły się też kawałki z "Paradise Lost", płyty, która rozpoczęła przygodę Amerykanów z coraz mocniejszymi aranżacjami - zespół zagrał m.in. "Serpent's Kiss" i "Set the World on Fire". Największą niespodzianką koncertu było jego zakończenie. Już dość wcześnie nastąpiło przedstawienie muzyków, które zwyczajowo pojawia się pod koniec koncertów. Nie rozproszyło to jednak mojej czujności. Dzięki temu wielką niespodzianką było dla mnie sfinalizowanie występu... ponad 20-minutowym "The Odyssey". Nie, nie było żadnego hitu do wspólnego śpiewania. Żadnego "Iced Earth" na koncercie Iced Earth czy "Run to the Hills". Była epicka podróż, doskonale zaśpiewana, świetnie zagrana, bardzo przejrzyście nagłośniona. I tak wraz z Odyseuszem dotarliśmy do końca koncertu. Wieść o pełnych salach w Niemczech można włożyć między mity. Ludzi było niewiele, za to takiej publiki można naprawdę życzyć sobie na każdym gigu. Ludzie po prostu przyszli na koncert. Nie było adorujących się grupek czy zakochanych parek rozmawiających głośno przez cały koncert. Świetny koncert, dobre nagłośnienie, dobre towarzystwo. Nic, tylko czekać na kolejny występ Symphony X. Zachęcajcie znajomych, którzy niekompatybilni z "neoklasyczną" estetyką zatrzymali się na pierwszych trzech płytach Amerykanów. Ten zespół naprawdę oferuje dużo więcej! Katarzyna "Strati" Mikosz