HMP 77 HammerFall

Page 1



Intro Od początku było dla mnie pewnym, że na okładce naszego nowego numeru będzie Destroyers. Nic tego nie mogło zmienić, ani odejście z zespołu perkusisty Wojciecha Zięby czy też zgryźliwe uwagi niektórych recenzentów czy maniax o ich nowej płycie. Po prostu Destroyers zaliczył bardzo udany powrót a ich najnowszy krążek "Dziewięć kręgów zła" za kilka dekad będzie wspominany z rozrzewnieniem, jak teraz pierwsze płyty kapeli z przełomu lat 80 i 90. Miejmy też nadzieję, że chłopaki zostaną z nami na dłużej i pozwolą nacieszyć się swoimi kolejnymi produkcjami. Na współistniejącej obwolucie tego numeru znajdziecie także HammerFall. Moje zdanie na temat tego zespołu znacie. Jeżeli nie pamiętacie, to przypomnę, że to oni na nowo przypomnieli o tradycyjnych heavy metalu i dzięki nim ponownie wszyscy siedzimy w tym szaleństwie. Z tego powodu Szwedom należy się stały respekt. A bezpośrednią przyczyną do rozmowy z Joacimem Cansem był nowy zbiór nagrań "live" HammerFall zgromadzonych pod tytułem "Live! Against the World". Dobór kolejnych tematów w najnowszym numerze magazynu potoczył się w zasadzie samoistnie. No, bo sami powiedzcie, czy można było pominąć Raven, Vicious Rumors, EvilDead, Heathen, Hexx, Thrust, Torch, Hittman, Glacier, Alcatrazz itd. Każda z tych kapel nagrała dobre nowe wydawnictwa, przez co ciężko było zdecydować się, które z nich pierwsze przesłuchać, a co dopiero wybrać z kim pierwszym zrobić wywiad. Ogólnie mam niezmienne wrażenie, że zaraza przyniosła nam zdecydowanie większą ilość nowych muzycznych materiałów do słuchania, oraz dzięki niej, możemy bardziej skupić się na tym, co nasi ulubieńcy nam zaserwowali. Jak dla mnie nie to nienajgorsza sytuacja. Poza tym sami muzycy bardziej skupili się na promocji i z większym zaangażowaniem przystąpili do propagowania swoich dokonań. Myślę, że dzięki temu - drodzy czytelnicy będzie się Wam milej czytało wszystkie utrwalone przez nas rozmowy. Oczywiście nie obyło się bez polskich akcentów. Oprócz okładkowego Destroyers z równą niecierpliwością czekałem na duży debiut Shadow Warrior, i nie zawiodłem się. Myślę, że "Cyberblade" zadowoli niejednego oldschoolowca w Polsce jak i na świecie. Choć nie będzie łatwo, bowiem aktualnie trzeba zmierzyć się z całą masą świeżutkich muzycznych propozycji na równie dobrym poziomie. Ja tam za sympatycznych Lublinianami trzymam bardzo mocno kciuki. Niespodziewanie bardzo udaną płytę otrzymaliśmy również ze Śląska, a

to dzięki Iscariocie i ich nowego albumu "Legenda" ze świetnym i ciętym heavy/thrashem. Zachęcam do zapoznania się z tą płytą. To nie wszystkie polskie akcenty, bo wystarczy wymienić chociażby melodyjny power metalowy Exlibris w ambitniejszej odsłonie z ich nowiutkiego "Shadowrise". Do tej pory padło już parę nazw związanych z thrash metalem. Niemniej na wyróżnienie zasługuje jeszcze zreformowany Onslaught z ich siódmym studyjnym albumem "Generation Antichrist". A także powracający do żywych Messiah, który zaakcentował ten powrót bardzo dobrym albumem "Fracmont". W tym bloku był planowany również wywiad z Ragehammer, który reprezentu-je coraz lepszą polską scenę black/thrash metalową. Niestety sprawy potoczyły się tak, że ta rozmowa nie miała szans znaleźć się w tym numerze. Niemniej możecie ją przeczytać już na naszej oficjalnej stronie internetowej. Macie też moje zapewnienie, że wywiad znajdzie się w kolejnym wydaniu Heavy Metal Pages. Brak Ragehammer nie oznacza absencji tematu polskiego black/thrashu, bo do odpowiedzi wywołani zostali młodzi z Armagh, Gallower oraz Necromanzer. Stosunkowo niewiele jest thrashowych przedstawicieli w tym wydaniu, po mimo to, jeszcze kilka rozmów odnajdziecie, chociażby z Nuclear Warfare, Warfect, Deathstorm, Pessimist czy Flame. Znacznie więcej jest przedstawicieli samego heavy metalu i to w różnych jego odsłonach. Znajdziecie rozmowy z doświadczonymi artystami chociażby z Doro Pesch, z Udo Dirkschneiderem (o ich projekcie z wojskową orkiestrą Das Musikkorps der Bundeswehr), czy z Ralfem Scheepersem, o najnowszym dziele Primal Fear, "Metal Commando". A także z zupełnymi żółtodziobami, którzy rozpoczynają swoją przygodę w temacie tradycyjnego heavy metalu. Wymienię kilku z nich, chociażby Coltre, Töronto, Soulcaster, Venator, Angel Blade czy Martyr, który z wiadomych powodów nosi teraz miano Tyran. Ogólnie znajdziecie w tym bloku bardzo wiele ciekawych rozmów z muzykami zespołów, które powinny już coś dla Was znaczyć, np. z Niklasem Stalvindem z Wolf, Seanem Peckiem z Death Dealer, Jensem Börnerem z Lonewolf, Stefanem Weinerhallem z Falconer, a także z tymi, co wkrótce mogą znaleźć się w kręgu waszego stałego zainteresowania, Joao Clemente z Attick Demons, Chrisem z Stälker czy nawet z Emlee Johansson z Thundermother. Tak przy okazji, szykując każdy z numerów staram się wytypować zespoły, które wydają się, że mają coś ciekawego do zaoferowania. Bywa, że nie-

stety źle ocenię sytuację. Niemniej nie rezygnujemy z tych rozmów, bo nieraz muzycy tych kapel jednak mają coś do powiedzenia. No i być może to jedyny ślad jaki zostanie po ich działalności. Zresztą w naszym periodyku nie sięgamy tylko to formacje, które są już uznanymi firmami ale także po bandy, które dopiero zaczynają karierę, starają się zdobyć kolejne szczebe tejże kariery, po prostu wkładają jakąś cząstkę do rozwoju sceny. Myślę, że warto przedstawiać szersze spektrum heavy metalu, bo tutaj, jak w życiu nie tylko mamy do czynienia ze zwycięzsami. Od pewnego czasu staram się aby w magazynie było kilka ciekawych rozmów z grupami prezentującymi scenę doom metalową. Tym razem chyba jest nieźle, bowiem fani niskich dźwieków mogą poczytać sobie sporo rozmów, w tym z Pale Divine, Early Moods, Stygian Crown, Fer De Lance oraz Northern Crown. Podobnie jest z progresywną sceną, choć w tym wypadku jest znacznie skromniej ale myślę, że nikt nie ominie rozmów z Arjenem Lucassen o najnowszej produkcji Ayreon czy też z Tomem Brislinem o Kansas. Słuchanie muzyki przynosi nam - mnie na pewno - wielo przyjemności i radości. Niestety bywają chwile, które wciągają nas w otchłań smutku i przygnębienia. Ostatnio coraz częściej dowiadujemy się, że ktoś z naszych niedawnych bohaterów umarł. Niestety taki jest nasz los, z którym ciągle ciężko jest pogodzić się. Jeszcze gorzej jest, gdy ktoś odchodzi niespodziewanie i zdecydowanie za wcześnie. Tak jak nasz rodak, wirtuoz gitary Jacek Polak, który zachorował na covid-19. Wspomnienie o Jacku oraz jego zespole Mr Pollack możecie przeczytać w artykule autorstwa Wojtka Chamryka. Mam nadzieję, że będzie to okazja do przypomnienia lub bliższego zapoznania się z dokonaniami tego artysty. Za każdym razem, gdy piszę "wstępniaka" mam nadzieję, że choć trochę przybliżam to, co znajdziecie w środku każdego nowego numeru. Liczę też, że robię to na tyle dobrze, że jednak zachęcam do przeczytania zawartości całego magazynu. Całego, bowiem jak dla mnie każdy pojedyńczy artykuł jest równie ważny jak wszystkie inne. Życzę miłego czytania oraz samych takich chwil spędzonych z naszym magazynem. Być może już niedługo pandemia minie i będziemy mogli spotykać się także na koncertach czy innych imprezach, więc trzymajcie się zdrowo! Michał Mazur

Spis tresci 28 30 32 36 38 40 42 44 46 48 50 52 54 56 3 4 8 10 12 16 18 20 22 24 26

Intro Destroyers HammerFall Raven Shadow Warrior Vicious Rumors EvilDead Heathen Hexx Thrust Onslaught

60 62 65 68 70 72 74 76 78 80

Iscariota Mordred U.D.O. Doro Torch Hittman Glacier Iron Angel Primal Fear Death Dealer Them Alcatrazz Messiah Armagh, Gallower, Necromanzer Flame Lonewolf Falconer Stalker Attick Demons Satan’s Fall Deathstorm Pessimist Nuclear Warfare AIirforce

82 84 86 88 90 92 94 95 96 98 100 102 104 106 110 112 114 116 118 119 120 122 123 124 126

High Spirits Night Starblind Greydon Fields Angel Blade Martyr Toronto Venator Speed Queen Soulcaster N.N.M. Eisenhauer Exiled On Earth Thundermother Hexecutor Anonymus 3000 AD Warfect Hellbender Fer De Lance Coltre Blazon Rite Stygian Crown Pale Divine Early Moods

128 130 132 134 136 138 139 140 142 144 146 148 150 152 154 157 160 164

Northern Crown Attaxe Darker Half Northwind Black Knight Canedy Sinsid Dark Passage War Cloud Exlibris Styxx Moravius CoverNostra Mr Pollack Wolf Kansas Ayreon Reminiscencje NWOBHM 166 Zelazna Klasyka 167 Decibels` Storm 213 Old, Classic, Forgotten...

3


wiosny ubiegłego roku kolejno zaczęły się pojawiać nowe kompozycje, raz moje, raz któregoś z gitarzystów, co ostatecznie dało te osiem kawałków, które zawiera płyta "Dziewięć kręgów zła".

Czemu nie?! Miał być tylko wyjątkowy i tylko jeden występ na festiwalu, ale Destroyers wrócił na dobre - najpierw z kolejnymi koncertami, a teraz z premierowym albumem "Dziewięć kręgów zła", pierwszym od 1991 roku. Nowy materiał potwierdza, że zespół jest w bardzo wysokiej formie, nie odmówiliśmy więc sobie przyjemności rozmowy z wokalistą grupy. HMP: Początkowo reaktywowaliście zespół jedynie z myślą o występie podczas Helicon Metal Festival II, ale to, co wydarzyło się w marcu 2019 roku utwierdziło was w przeko naniu, że rezygnować po jednym koncercie z czegoś, co zapowiada się tak dobrze, byłoby głupotą? Marek Łoza: Zagraliśmy ten koncert. Chociaż wiem, że warsztatowo było mnóstwo niedociągnięć, to fani przyjęli nas wprost fantastycznie. Ludzie śpiewali nasze kawałki, znali teksty, podczas gdy ja sam musiałem się tych tekstów na nowo uczyć. Było to dla mnie pozytywne zaskoczenie. Początkowo był plan,

źle. Zaczęliśmy, wiec próby już z nowym gitarzystą, który przyszedł w miejsce Waldka Lukoszka i tak na kolejnym koncercie w lipcu w Tychach zagraliśmy już całą "Noc królowej żądzy", plus wszystkie bonusy. Ponieważ na koncertach słychać było glosy domagające się kawałków z drugiej płyty, wiec zaczęliśmy ją robić i sukcesywnie dokładać do granej setlisty. Wasz poprzedni album, "The Miseries Of Virtue", wyszedł wiosną 1991 roku, czyli niemal 30 lat temu. To szmat czasu - nie mieliście obaw, czy zdołacie stworzyć mate -

Foto: Destroyers

że tylko ta reaktywacja, że to taki kaprys, ale po koncercie bębniarz Wojtek przyszedł do mnie i zapytał "Ciągniemy to dalej?". Koncertowe celebrowanie 30-lecia wydania debiutanckiego albumu "Noc królowej żądzy" pewnie utwierdziło was w przekonaniu, że ten powrót ma sens, tym bardziej, że nowy-stary skład miał też potencjał, co potwierdzał choćby premierowy utwór "Czarna śmierć"? Pomyślałem "czemu nie!". Najtrudniejszy był start, zrobienie tych kilku kawałków, które zagraliśmy na Heliconie. Pomyślałem więc: spróbujmy zrobić więcej, całą płytę i zobaczyć jaki będzie odzew. Czy nadal ktoś będzie chciał przychodzić na kolejne nasze koncerty?! Ja nie miałem doświadczenia jak wygląda obecnie scena klubowa. Słyszałem o koncertach, na które przychodzi po kilka osób, wiec chciałem sprawdzić czy będzie aż tak

4

DESTROYERS

riał równie dobry jak kiedyś, a do tego interesujący obecną publiczność, wytwór ery streamingu i powierzchownego kontaktu z muzyką, bo jednak bazowanie wyłącznie na starych fanach byłoby czymś ryzykownym? Po tym lipcowym koncercie Adama Słomkowskiego zastąpił Tomasz Owczarek, kolega Dominika z poprzedniej kapeli. Chłopcy są bardzo zgrani, bo grają razem od trzynastu lat czyli pół ich życia. Wiedzieliśmy, że bez nowego materiału ta reaktywacja będzie tylko sezonowym tzw. odgrzewanym kotletem. Chcąc zrobić coś więcej trzeba było skomponować kolejną płytę. Było to bardzo ciekawe doświadczenie. Z jednej strony nie miałem pojęcia jak od strony komponowania prezentują się młodzi gitarzyści, a z drugiej czy ja sam będę potrafił coś wymyśleć. Coś co nie będzie kopią, czymś po prostu miernym, z czego sam nie będę zadowolony. I tak od

Na jakim etapie pojawiła się myśl, że warto pomyśleć o kolejnej płycie? Uznaliście, że powrót z prawdziwego zdarzenia to taki, gdzie poza koncertami pojawia się nowe wydawnictwo? Nawiązując do poprzedniej odpowiedzi mieliśmy oczywiście obawy i w ogóle nie wiedzieliśmy czy uda się coś sensownego skomponować. To była jedna wielka zagadka, tym bardziej ciekawie się robiło w miarę powstawania kolejnych numerów. Kiedy rozmawialiśmy w grudniu ubiegłego roku wspominałeś, że nowy materiał jest już praktycznie gotowy, brakowało tylko tekstów do trzech utworów, tak więc pisanie poszło wam naprawdę sprawnie? Teksty wzbudzały moje największe obawy. Nie pisałem nic od 30 lat, więc nie miałem pojęcia czy uda mi się napisać choć jeden, a co dopiero całą płytę. Do tekstów przykładam szczególną uwagę i staram się, by treść w nich zawarta zawsze miała jakąś wartość, była o czymś prawdziwym, podpartym historią czy legendą. Do tego dochodzi to, by brzmiały w miarę metalowo, co w przypadku języka polskiego jest niesamowicie trudne. Wiem, że te teksty wzbudzą najwięcej kontrowersji, ale mam czyste sumienie bo żaden z moich obecnych, jak i poprzednich tekstów nie był napisany na przysłowiowym kolanie. Nie ma tekstów o niczym. O nieistniejących smokach czy walkach rycerzy, które się nigdy nie odbyły. Staram się także by jakiś refren był do zaśpiewania, bo to się świetnie sprawdza na koncertach. Tak wiec w miarę jak komponowaliśmy kolejne kawałki, tak ja pisałem kolejne teksty. Pierwszym tekstem napisanym na tę płytę była "Czarna śmierć" a ostatnim "Wszetecznica". Większość muzyków podkreśla, że komponując i opracowując nowe utwory nie myślą o oczekiwaniach fanów - w waszym przy padku było chyba podobnie, bo "Dziewięć kręgów zła" to materiał na wskroś klasy czny, zakorzeniony wręcz w waszej twórczości, którym w żadnym razie nie próbuje cie ani nikomu przypodobać się, ani też odkrywać jakichś nowych lądów? Dokładnie tak. Komponowaliśmy to, co siedziało nam w głowach, co wypływało z nas, absolutnie nie patrząc na modę. Mam świadomość, że napiszą jaki to staroświecki thrash metal, że dziś tak się nie gra, ale z drugiej strony jak byśmy nagrali coś na tzw. czasie, to wtedy mówiono by, że podążamy za modą, że stare dziadki próbują robić coś, co do nich nie pasuje. Zawsze powtarzałem, że komponuję to czego sam chciałbym posłuchać i nagrania z nowej płyty po prostu mi się podobają i lubię ich słuchać. Zaskoczeniem jest brak w składzie Destroyers realizującym tę płytę perkusisty Wojciecha Zięby, inicjatora reaktywacji zespołu w roku 2018 - dlaczego wasze drogi rozeszły się akurat w tym momencie? Wojtek wszedł z nami do studia w lutym i nagrał dwa nagrania z całego materiału. Jeden


z nich miał trafić na teledysk, który potem nie powstał, bo zaskoczyła nas pandemia, uniemożliwiając jego nagranie. Był więc taki czas, jakieś dwa miesiące, że nie mieliśmy w ogóle prób bo były nielegalne. Dom kultury, w którym mamy salkę, był zamknięty. Tak więc czas mijał, a Wojtek nie uczył się kolejnych, gotowych już nagrań. Odkładał to ciągle na później i później. Wreszcie gdy do umówionego terminu z studiem pozostały niecałe dwa miesiące, powiedział nam, że nie ma teraz czasu i głowy do tego, bo ma problemy z firmą i zdrowiem ojca. To był duży cios, bo właśnie odchodził z zespołu kolejny oryginalny członek, a każde takie odejście jest oczywistym wizerunkowym osłabieniem kapeli. Tradycji stało się więc zadość, bo w sumie każdy z waszych albumów został zrealizowany z innym drummerem? Nie tylko z drummerem, ale właściwie w innym składzie z innymi gitarzystami. Tylko Bolek grał na poprzedniej płycie. Zarówno gitarzyści, jak i bębniarze się zmieniali. Brzmienie nowego albumu potwierdza, że wybór MaQ studio był trafnym posunięciem. Z tego co słyszę wnoszę, że zależało wam na jak najbardziej organicznym, surowym, acz klarownym dźwięku, jak najbliższym brzmieniu z przełomu lat 80. i 90.? Tak podobnie jak z kompozycjami nie próbowaliśmy udawać, że gramy coś innego i np. stroić się niżej, jak to jest teraz modne. Zespól jest oldschoolowy, więc i brzmienie miało być dobrym, sprawdzonym metalowy brzmieniem. Jednakże realizator Jarek nie byłby sobą, jakby jednak nie szukał czegoś nowego. Powiedział nam studio: "Chcę byście brzmieli inaczej, oryginalnie, a nie tak, jak sto innych zespołów" - czy to się udało to nie mnie opiniować. Wyjdzie płyta, każdy będzie mógł wyrobić sobie osobiste zdanie. My jesteśmy z brzmienia bardzo zadowoleni. Aż by się chciało nagrać kolejna płytę wiedząc już czego można się po Jarku i studiu spodziewać. Bardzo klasycznie jest też w warstwie muzycznej, mimo tego, że obecnie 3/5 składu to nowi, młodsi muzycy - ten duch dawnego Destroyers daje jednak o sobie znać? Może to wynik tego, że kto by nie skompono-

Foto: Destroyers

Foto: Destroyers

wał utworu, to jednak na końcu ja to śpiewam i ja układam wokale, więc to pewnie wpływ jakiegoś tam mojego stylu. Poza tym połowa albumu to w całości, bądź w części, moje pomysły, co pewnie też miało na to wpływ. Ostatnia, tytułowa kompozycja to rozbu dowany, wielowątkowy utwór, poprzedzony wstępem i zakończony outro - zamarzyła się wam taka dłuższa forma, coś, jak na wasze realia, bardziej epickiego? Nie to chyba efekt tego, że kilka pomysłów zlepiłem w jeden utwór. Ma on dwie części zarówno w warstwie testowej, jak i muzycznej, a wstęp to coś, co chciałem zrobić na wzór intra z "Gorącego łona carycy". Outro to kompozycja Tomka, która bazuje na motywie głównym nagrania. "Jeszcze gorsi" to bez pudła kontynuacja "Złych" z debiutu. Wychodzi więc na to, że miast z wiekiem poważnieć, stajecie się jeszcze gorsi? (śmiech) Tak to był pomysł Wojtka, który mówił, że ponoć "Źli" są lubiani przez fanów i śpiewają to sobie na imprezach, jak sobie popiwkują. Śpiewają: "To my źli metale". Wojtek wpadł na pomysł "a może by tak zrobić Źli 2", czyli stop-

niując "Jeszcze gorsi". Tak powstał pomysł na tekst. Dominik wymyślił riff i świadomie w refrenie użyliśmy motywu z utworu "Źli", robiąc z niego refren. "Dziś już nikt nie kupuje płyt/Na koncercie ledwie garstka ciał" - faktycznie nie wygląda to za dobrze, ale w żadnym razie was nie zniechęca, przynajmniej na razie? Z tymi płytami to się przekonamy za miesiąc, jak się ukaże nasza. A co do koncertów to jest różnie. Bywały wyprzedane, pełne kluby, a bywało, że przyszło kilkadziesiąt osób. Frekwencja, a właściwie jej brak na metalowych koncertach nie jest żadną tajemnicą. W każdym razie nie są to już czasy Metalmanii w Spodku, gdzie dziesięć tysięcy osób na koncercie to była norma. "Noc lubieżnych ciał", "Wszetecznica" czy "Bal" potwierdzają, że wciąż jesteś wierny tematyce tekstów z seksualnymi podteksta mi, co było przecież kiedyś swoistym znakiem rozpoznawczym Destroyers? Tylko "Noc lubieżnych ciał" i "Bal". "Wszetecznica" traktuje o największej trucicielce w historii Lukrecji Borgi i tym co się tam wyprawiało. To, że właśnie wtedy jej tatuś, który był papieżem, urządził sobie w Watykanie tzw. "bankiet kasztanów" (co ten termin dokładnie oznacza zainteresowanych odsyłam to Wikipedi), wiec było z czego czerpać inspiracje do tekstu. "Noc lubieżnych ciał" to nic innego jak 13 księga "Pana Tadeusza", a "Bal" to taka fantazja zblazowanego hedonisty. Chyba najostrzejszy tekst na tej płycie. Nie obwiałeś się, że w czasach posuniętej do granic absurdu poprawności zostaniesz oskarżony o seksizm, etc., nawet jeśli nawiązujesz do XIII księgi "Pana Tadeusza", przypisywanej Fredrze czy Boyowi-Żeleńskiemu? Powiem ci tak, rzygam już tą poprawnością. Ona nas do niczego dobrego nie zaprowadzi. Jak słyszę, że "Murzynek Bambo" będzie zakazany albo, że firma zmienia nazwę sosu cygańskiego, bo jest rasistowski, to gdzieś chyba w złym kierunku to wszystko podąża. Kto to napisał dokładnie nie wiadomo. Jedne źródła podają, że Boy Żeleński, inne, że Fredro. Jest to kawałek literatury polskiej, nikt chyba tego tematu w polskiej muzyce jeszcze nie

DESTROYERS

5


poruszył, wiec czemu by nie?! Całą winę, wylewane przez feministki kubły pomyj, biorę na klatę. Nikomu nie ubliżam, z nikogo się nie naśmiewam, jestem za wolnością seksualną, przeciwko rasizmowi, ale nie dajmy się zwariować. Bo już słyszałem takie pomysły, że klawiatura w fortepianie ma więcej białych klawiszy niż czarnych i trzeba z tym coś zrobić. To jest chore!!! Okładka "Dziewięciu kręgów zła" też wywołała już różne komentarze - aż dziwne, jak świat zmienił się przez 30 lat, bo nie jest jakoś szczególnie szokująca, nie epatuje nadmiernie golizną? Warto tu nadmienić, że udało wam się zwerbować do jej stworzenia, a do tego oprawy graficznej płyty, Jerzego Kurczaka, tak więc tradycji stało się zadość i wszystkie okładki Destroyers, łącznie z wydaną w Holandii jako "A Night Of The Lusty Queen" zachodnią wersją debiutu, zdobią jego prace? Tak, już dochodzą mnie słuchy, że jest seksistowska, tandetna. Postaram się to wytłuma-

sztą te panie nie są zupełnie takie przypadkowe. Noszą imiona związane tematycznie z tekstami. Jedna to wszetecznica czyli Harlot a druga to Lilith, która się przewijała w naszych wcześniejszych tekstach. Tak wszystkie nasze okładki robił pan Jerzy Kurczak. Sporo tu nawiązań do wcześniejszych cov erów waszych płyt - aż marzy się, by "Dziewięć kręgów zła" została wydana na winylu? Są plany, by była wydana na winylu. Będzie jeszcze angielska wersja, może będzie nią zainteresowana jakaś większa zagraniczna wytwórnia. Póki co będzie jednak wersja CD, dostępna dzięki Putrid Cult. Jak doszło do waszej współpracy z tą podziemną, ukierunkowaną raczej na zespoły blackmetalowe, firmą? Jak nagranie materiału miało się ku końcowi to powoli zacząłem rozglądać się za wydawcą. Obdzwoniłem kilku z nich, przeanalizowałem warunki jakie zaoferowali i ostatecznie dogadałem się z Morgulem z Putrid Cult. Od

Foto: Destroyers

czyć. Destroyers słynie ponoć właśnie z rozebranych kobiet na swoich okładkach. Tyle, że na pierwsze dwie okładki nie mieliśmy żadnego, albo prawie żadnego wpływu. Czasy wtedy były takie, że Dziubiński brał od Jerzego Kurczaka co ten namalował po kolei, jak szło. Sam mi to ostatnio pan Jerzy mówił jak go poznałem. Mówił to zresztą z pewna nostalgią: "Dziubiński brał wszystko jak leci, a teraz kolejni zamawiający wybrzydzają, ciągle coś z kimś konsultują". Tak więc w pewnym sensie to, że dziś naszym znakiem rozpoznawczym są owe nagie panie, jest wynikiem przypadku, nie my o tym zadecydowaliśmy, ale chyba tego nie żałujemy. Natomiast już przy tej okładce jak zacząłem się zastanawiać nad projektem to początkowo chciałem na nim umieścić tylko samo piekło z bramą, na której będzie napis "Porzućcie wszelką nadzieję wy, którzy tu wchodzicie", cytat z "Boskiej komedii" Dantego. Grono, że tak ich nazwę doradców, szybko mi ten pomysł wyperswadowało mówiąc, że nie jesteśmy Behemothem, i że jak okładka ma być utrzymana w starym stylu, to muszą być na niej jakieś półnagie panie. Zre-

6

DESTROYERS

pierwszej rozmowy wszystko się kleiło, bez jakiś zbędnych ceregieli, bez dziwnych podchodów. Teraz jest szczególny czas opóźnień jakie wydawnictwa mają z powodu wiosennego lockdownu, wiec niektórzy wydawcy mieli zaległe płyty do wydania i nie mieli głowy, żeby brać sobie na kark kolejny materiał, a Morgul zgodził się i tak zostało. Większe wytwórnie nie są już zainteresowane takimi zespołami jak Destroyers, chyba, że wtedy, kiedy można wznowić, bez żadnych kosztów, ich klasyczne płyty, nie płacąc przy tym zespołowi ani grosza? (śmiech) Większe wytwórnie chyba w ogóle nie są zainteresowane muzyką rockową. Teraz sprzedaje się rap i disco polo oraz ta cała "papka", która na okrągło leci w radio. Utwór "Zemsta Roninów" nabiera w tym kontekście zupełnie innej wymowy (śmiech). A tak na serio: są jakiekolwiek szanse na to, że odzyskacie prawa do swych wcześniejszych płyt? Fakt, ich wznowienia na CD

czy LP pewnie nie osiągnęłyby jakichś oszałamiających nakładów, bo wciąż można przecież nabyć dawne edycje, ale już kolekcjonerskie wydania tych albumów w wersji picture disc to byłoby coś, sam bym coś takiego kupił! I to pytanie zadawane było już wielokrotnie. Mogę tylko odpowiedzieć, że materiały, czyli taśmę i prawa do okładki ma chyba MMP. Byłem u nich w tej sprawie wielokrotnie, pisałem maile, Atrej do nich pisał, żeby wznowili stare płyty. Szczególnie jest popyt na "Noc królowej żądzy". Reakcja była zawsze taka sama, czyli brak reakcji. Jakiś miesiąc temu odezwali się do mnie informując, że będą robić wznowienia, poprosili o pomoc w poprawieniu tekstów, o konsultacje i jak na razie na tym stanęło. Więc czuję się kompletnie niekomfortowo odpowiadając na to pytanie, gdyż może się okazać, że na przykład jutro wyjdą te wznowienia, albo nigdy nie wyjdą. Po prostu nie wiem. Niedawno ukazały się jednak te wznowienia w wersji CD - macie przynajmniej satysfakcję, że wasze klasyczne albumy są wciąż dostępne, macie co sprzedawać na koncertach poza nową płytą, a do tego też wiedzę, żeby niczego pochopnie nie podpisy wać? Tak MMP wydał wznowienie dwóch poprzednich płyt. Nie obyło się po drodze bez nieporozumień: mam na myśli to, że płyty wyszły z zdjęciem nowego składu pomimo, że konsultując się z MMP wielokrotnie mówiłem im, żeby tego nie robili. Wycofali te wersje i obecne są już takie jak powinny być, choć słyszałem, że ktoś kupił wszystkie te płyty z tymi zdjęciami i teraz jako wyjątkowe są sprzedawane drożej. Co do podpisywania to nie podpisaliśmy żadnej umowy, a płyty i tak wyszły i dowiedziałem się o tym dopiero od fanów. Mamy je w swojej merchowej ofercie na koncertach ale po prostu je kupiłem, więc nic z nich nie mamy, ale zawsze lepiej wygląda, jak obok siebie leży cała dyskografia. Kiedy zaczynaliście prace nad tą płytą nikt nawet nie przypuszczał jak koronawirus zmieni nasze życie. W tej sytuacji trudno cokolwiek planować, szczególnie koncerty, bo sytuacja epidemiologiczna jest bardzo niestabilna i jesienią może być niewesoło. Liczycie się z tym, że może być i tak, iż nie zdołacie w tym roku zaprezentować materiału z "Dziewięciu kręgów zła" na żywo? Na szczęście nie jest to jakiś muzykopodob ny wynalazek, który po kilku miesiącach czy roku straci aktualność, co może być jakimś pocieszeniem, a do tego domyślam się, że zaczniecie grać tak szybko, jak tylko to będzie możliwe? Tak, kluby maja poprzekładane koncerty jeszcze z wiosny, więc ciężko o terminy. Z drugiej strony wiem, że kluby boją się, bo trudno jest zachować te reżimy na nie narzucone, a kary są bardzo wysokie, więc boją się ryzykować. Ale pracuję nad tym, żeby jeszcze w tym roku zagrać jakieś koncerty. Na razie mamy pewny koncert 3 października w chorzowskiej Leśniczówce. Z tego co słyszałem daliście tam czadu, podobnie jak tydzień później w Bielsku-Białej? Tak koncert w Leśniczówce udał się, była duża frekwencja, praktycznie pełny klub,


sprzedaliśmy nawet trochę merchu, który pierwszy raz w swojej ofercie mamy w takiej ilości i różnorodności. Sytuacja koncertowa jest niepewna - macie zaplanowane jakieś kolejne występy na najbliższe miesiące? Chcielibyśmy, ale na tę chwilę, jak odpowiadam na to pytanie, odwoływane są kolejne trasy. Korzystając z tego, że płyta jest jeszcze "ciepła", świeża chcieliśmy zagrać jak najwięcej. Miałem taki pomysł, żeby może zagrać choć z dwa koncerty z Katem Romana, bo właśnie ruszyli na trasę, ale Morgul rozmawiał z nimi i też chyba będą odwoływać kolejne koncerty. Udało się tzw. "rzutem na taśmę" jeszcze zagrać to w bielskim Rudeboy i to już w dzień, w którym weszła żółta strefa. Obawiam się, że w tym roku koncertowanie na tym się skończy. To chyba sytuacja najgorsza z możliwych, że ma się nowy materiał, idealny do prezen towania na żywo i guzik, trzeba siedzieć w domu? Tak dokładnie tak. Jesteśmy pełni energii, roznosi nas, chcielibyśmy działać, a nie weźmiemy się za tworzenie nowego materiału, bo to trochę za szybko. Może przygotujecie więc kolejny teledysk, skoro "Zemsta Roninów" wywołała tak sze roki odzew? (śmiech) Tak, mamy taki plan, w grę wchodzą dwa pomysły. Jeden to numer, który od początku miał być nakręcony zamiast "zemsty rolników", jak złośliwie niektórzy piszą czyli "Jeszcze gorsi". Graliśmy go na tych dwóch koncertach i widzę, że obok "Balu" ma chyba najlepsze przyjęcie przez publikę. Drugiego pomysłu pozwolisz, że nie zdradzę jeszcze, przygotowujemy go w związku z wydaniem angielskiej wersji, którą chcemy wydać w przyszłym roku. Myślę, że pomysł się sprawdzi. Czy to nie dziwne, że najwięcej jadu w komentarzach wylewają ci, którzy w najm niejszym stopniu nie czują tej stylistyki, nie mają pojęcia jak to wyglądało w latach 80., a do tego brak im poczucia humoru i dystan su do tego co zaprezentowaliście? Ciężko mi obiektywnie odpowiedzieć. Jestem twórcą muzyki i tekstów, mogę więc wszystko zrozumieć z wyjątkiem tego, że tekst jest tandetny. Ja byłem w tej świątyni, widziałem te groby i muzeum, znam tę historię i starałem się ją opowiedzieć w tych kilku linijkach. Nie zdziwiłbym się jakby "Noc lubieżnych ciał" zebrała takie opinie, bo pisana była z takim zamiarem, ale ten numer to szybki zwięzły tzw. konik, numer nie dający chwili na zastanowienie. Ale komentarze mnie ubawiły szczególnie porównania do Nocnego Kochanka oraz do Kata. Pomyślałem, piszą o nas w dobrym towarzystwie. Wojciech Chamryk

Foto: Maciej Mutwil

Rozstanie z Destroyers według Wojciecha Zięby Ponieważ wersje obu stron są nieco rozbieżne, nie mogliśmy nie zapytać o jego wersję wydarzeń Wojciecha Zięby, perkusisty Destroyers w latach 1985-1990, grającego na wydanych wówczas splitach i składankach oraz debiutanckim LP "Noc królowej żądzy" oraz do maja tego roku w reaktywowanej grupie. Moja nieobecność w składzie jest zaskakująca do dzisiejszego dnia nawet dla mnie. Na początku grudnia 2018 roku, po kontakcie z Atrejem, zacząłem szukać chłopaków. Zajęło to trochę czasu, ale udało się zebrać ekipę włącznie z perkusistą z drugiej płyty Tomaszem Wiczewskim. Opisuję wam prawdę rzeczywistą jaka była, bo nie lubię ubierać sytuacji w kolory, których nie ma. W sumie od samego początku Marek nie był zadowolony, iż reaktywacja odbędzie się z moim udziałem. Osobiście walczyłem tylko z tego powodu, iż była to rocznica wydania płyty "Noc królowej żądzy", której byłem współtwórcą. Gorzka pigułka została przełknięta, ruszyliśmy z próbami oraz pierwszym sławetnym koncertem na Heliconie w Warszawie. Po Heliconie nastąpiła mała roszada, odszedł Waldek Lukoszek z powodu pracy za granicą i znów podjąłem się aby znaleźć na jego miejsce kogoś konkretnego. Po krótkim czasie znalazłem Dudiego czyli Dominika Dudałę, który zapowiadał się jako bardzo dobry muzyk. Niestety dla mnie tylko to było jego wielkim plusem. Po paru koncertach, które wychodziły, uważam całkiem nieźle, zaczęły się małe schody, które polegały na tym, iż zespół podzielił się na takie powiedzmy dwie małe frakcje: ja z moim basistą czyli Bolkiem oraz Marek Łoza z Dudim. Dudi, młody człowiek 26 lat, zaczął zawalać trochę prób wskutek nałogu powszechnie znanego nam w Polsce, czyli wóda. Marek, skarżąc się na te sytuacje do mnie, nie umiał spojrzeć prawdzie w oczy i wyłuszczyć to wszystko. Fakt, że nadrabiał swoją młodością całą grę, lecz my starsi o 30 lat troszkę inaczej do tego podchodziliśmy. Nie rozpisując się na nieprzyjemne tematy myślę, że można było dalej grać razem, nagrać lepszą płytę (i przy okazji nie krzywdzić człowieka, który w

dużym procencie to stworzył). Po ostatnim koncercie w Krośnie, który wyszedł bardzo dobrze, odpadły nam dwie sztuki we Wrocławiu i U Bazyla w Poznaniu. Rozpoczęła się pandemia, a z pandemią moje ogromne kłopoty związane z prowadzeniem firmy oraz niespodziewanym bardzo złym stanem zdrowia ojca. Ten ponad trzymiesięczny okres był dla mnie bardzo ciężki, mimo pomocy żony nie dałbym rady prowadzić prób i przygotowywać się do reszty kawałków na płytę. Moim skromnym zdaniem wystarczyło przesunąć wszystko o kwestię trzech miesięcy i dalibyśmy radę, niestety Marek uważał, że tak nie może być i że młodzi gitarzyści w tej sytuacji mogą odejść i zlać to wszystko. Mimo, iż młodzi byli w kieszeni Marka (zakupił im wzmacniacze, gitary) i mógł przesunąć sprawę - nie zrobił tego. Niestety dla mnie to już ani kolega, ani przyjaciel, mimo iż do końca nie było między nami kłótni ani żadnej zwady. Powiem więcej - nawet dwa nagrania, o które pytacie, zarejestrowane w studio zostały wycofane i Łukasz zagrał je na nowo. Dość ciekawy kawałek pt. "Jeszcze gorsi" (byłem jego współtwórcą muzycznym i rytmicznym) został troszkę zmieniony, abym nie mógł się domagać swojego udziału w nagraniach. Reasumując, tak jak wcześniej napisałem, uważam, że postąpili ze mną w sposób podły. Czułem się jak guma do żucia wypluta na ulicę. Wojciech Chamryk

DESTROYERS

7


wo. Unikalny jest także mój wokal. Może nie jestem najlepszym wokalistą na świecie, ale brzmię dość oryginalnie.

Dobrze naoliwiona maszyna Trudno mi napisać coś odkrywczego o takiej grupie jak Hammerfall, gdyż o nich chyba powiedziano już wszystko. Ich odbiór też jest różny. Przez jednych są postrzegani jako "zbawcy heavy metalu" przez innych jako "syf dla gejów" itp. Cóż, to chyba dobrze świadczy o tym zespole, że budzi takie skrajne emocje. Panująca na świecie pandemia (chociaż coraz bardziej jestem skłonny w tym kontekście pisać to słowo w cudzysłów) podcięła skrzydła wielu wykonawcom. Bardzo przeżywają to zwłaszcza ci, dla których występy na scenie są niemal żywiołem. Jak sobie z tym radzi Joacim Cans. Odpowiedź poniżej. HMP: Witaj. Jesteś na scenie wiele lat. Czy po takim czasie nie masz czasem ochoty przestać zajmować się muzyką? Co Cię inspiruje, by ciągle być na scenie? Joacim Cans: Myślę, że to kwestia pasji. Mówię tu nie tylko ogólnie o muzyce metalowej, ale o byciu na scenie. Stając na scenie osiągam coś, co nazwałbym hajem. Porównałbym to do bardzo mocnego legalnego narkotyku. Zamierzam to robić dotąd, do kiedy będzie mi to dawało radość. Szczerze Ci powiem, że od lutego praktycznie nie występowałem na scenie i jest to dla mnie prawdziwa katastrofa. Marzę o występach na żywo i nie mogę się doczekać, kiedy ponownie stanę przed publicznością. W tym roku mija 23 lata od wyda-

głości od siebie. Ciężko mi sobie wyobrazić koncert Hammerfall w takich warunkach. Czekam, aż wszystko wróci do normy, choć zdaje sobie sprawę, że szybko może to nie nastąpić. Teraz mieliśmy być w trasie po Ameryce Południowej. Wierz mi lub nie, ale naprawdę czuję ból siedząc tutaj zamiast będąc tam na scenie. Liczę jednak, że następnego lata będziemy już występować regularnie. Co Twoim zdaniem czyni Hammerfall zespołem wyjątkowym, wyróżniającym się spośród pozostałych kapel? To, co czyni Hammerfall zespołem unikalnym to jest to fakt, że pojawiliśmy się w momencie, gdy scena heavy metalowa była w

Foto: Picwish

nia pierwszego albumu Hammerfall i ciągle mam w sobie głód, by kontynuować to jeszcze przez wiele lat. A tak jak powiedziałem, wszystko do momentu gdy mi to daje radość. Kiedy tej radości zabraknie, będzie to dla mnie znak by coś zmienić w swoim życiu. Jak wygląda u Was kwestia koncertów na żywo w tych zwariowanych i niepewnych czasach. Jakieś plany? Na razie nie mamy kompletnie żadnych planów, ponieważ z tego co wiem wszystkie koncerty na świecie są wstrzymane. Co prawda stosowane pewne rozwiązania, które mają podobno zagwarantować bezpieczeństwo, na przykład u nas w Szwecji nożna zagrać koncert dla… pięćdziesięciu osób. W dodatku siedzących na miejscach w odpowiedniej odle-

8

HAMMERFALL

bardzo złej kondycji. Często różni ludzie pytali nas "hej, czemu nie gracie czegoś, czego ludzie będą chcieli słuchać?". Odpowiedź na to była jedna. Gramy to, co chcemy. Po prostu. Nie wiem czy można to nazwać czymś unikalnym, ale na pewno dużym plusem jest u nas praca zespołowa, proces tworzenia kawałków, i fakt, że Hammerfall jest zespołem typowo koncertowym. Uwielbiamy grać na żywo a naszym koncertom staramy się dodać odrobinę smaku. Zawsze możesz liczyć na jakieś niespodzianki. To była ciekawostka w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych i na początku dwutysięcznych. Nie myślę tutaj o dodawaniu efektów pirotechnicznych, bo wiele zespołów to robiło, ale to, że nasze utwory wręcz zapraszają fanów do śpiewania razem z zespołem. Ma to wielki urok podczas występów na ży-

Życie w trasie może być męczące. Pewnie przebywając ze sobą długie miesiące macie siebie dość i macie ochotę od siebie odpocząć. Powiedz mi proszę, czy utrzymujecie ze sobą kontakt poza sprawami związanymi bezpośrednio z zespołem. Owszem. Niektórzy z nas mają od siebie cztery pięć godzin jazdy, ale mimo to widujemy się często. Oskara znam już ok. dwudziestu czterech lat. Jesteśmy dobrymi przyjaciółmi. Myślę, że wszyscy w zespole żyjemy ze sobą w dobrych stosunkach. Pontus, nasz gitarzysta mieszka bardzo blisko mnie. Trzymamy się wszyscy razem również w sytuacjach nie związanych bezpośrednio z zespołem czy ogólnie z muzyką, jednak po długiej trasie musimy sobie zrobić od siebie przerwę (śmiech). Po kilku tygodniach jednak dzwonimy do siebie po prostu zapytać się co słychać. Bycie w zespole to dość specyficzna relacja. Nie uniknęliście jednak zmian składu. Czy miały one wpływ na Waszą twórczość? Nie powiedziałbym. W porównaniu z innymi zespołami nie mieliśmy aż tak wielu zmian. Szczególnie na początku działalności, jednak wówczas Hammerfall nie był jeszcze tym, czym jest dzisiaj. Można zatem powiedzieć, że mieliśmy coś na kształt klasycznego składu. Spokojnie tak można określić pierwszy skład zespołu. Potem były zmiany ale należy pamiętać, że od samego początku trzon tej grupy stanowię ja i Oskar, ponieważ to my jesteśmy głównymi autorami muzyki. Jeśli któryś z nas opuściłby ten zespół, wówczas straciłby on naprawdę część swojej tożsamości. Bardzo mi się dobrze pracuje w obecnym składzie zespołu. Powiem odważnie, że nigdy nie brzmieliśmy tak dobrze, jak obecnie. Wszystko działa jak dobrze naoliwiona maszyna. Oczywiście zawsze gdy ktoś decydował się opuścić zespół, pojawiał się problem znalezienia następcy. Za każdym razem zajmowało to trochę czasu. Nie stawiamy sobie jednak na celu znalezienia najlepszego dajmy na to gitarzysty na świecie. Patrzymy też na to, czy jest to osoba, z którą będziemy mieli o czym porozmawiać. Tak dajmy na to przez osiem godzin bez żadnego hejtu i chęci pozabijania się wzajemnie. Ważne jest też to, że w zespole są sami Szwedzi. Gdybyśmy zatrudnili kogoś innej narodowości, musielibyśmy mówić po angielsku a tak możemy swobodnie się komunikować w naszym ojczystym języku. Rok temu wyszedł Wasz ostatni studyjny album zatytułowany "Dominion". Jesteś zadowolony z reakcji, jakie wywołał wśród fanów i krytyków? Jasne! Moim zdaniem to był idealny album Hammerfall. Sprawia wrażenie niemal skrojonego na potrzeby naszych fanów. Cieszy mnie, że dostał bardzo dobre oceny w mediach. Album promowała chyba największa trasa, jaką kiedykolwiek zorganizowaliśmy. Nigdy wcześniej nie graliśmy takich wielkich koncertów. "Dominion" był dowodem na to, że Hammerfall jest zespołem na którym po dwudziestu trzech latach na scenie ciągle można polegać!


W tym roku mija dwadzieścia lat od wyda nia albumu "Renegade". Jak oceniasz ten album po tym okresie czasu? To był jeden z tych naszych albumów, który odniósł największy sukces. W przyszłym roku zamierzamy wydać jego jubileuszową edycję. Pierwotnie miała być w tym roku, ale cały ten wirus pokrzyżował nie tylko plany koncertowe, ale też wydawnicze. Dlatego edycja ta nie będzie na dwudziestolecie, ale na dwudziestojednolecie albumu (śmiech). Nowa wersja będzie zawierała nowy miks. Miks był moim skromnym zdaniem jedyną, ale niestety bardzo rażącą wadą tego albumu. Teraz będzie on brzmiał bardziej masywnie.

Nie robimy tak, jak niektóre kapele. Nie rejestrujemy wszystkich koncertów na trasie i nie wybieramy z tego naszym zdaniem najlepszych momentów. Nagrywamy jeden konkretny występ. Trzeba być wtedy skupionym od początku do końca, a to może być trochę stresujące. Ciekawostką są Twoje przemowy przed kolejnymi utworami. To improwizacja czy masz to może zaplanowane? Sporo w tym improwizacji. Przed każdą trasą staram się znaleźć chwilę, siadam i staram się robić jakieś notatki na zasadzie co powiem przed tym kawałkiem, co przed tamtym i tak dalej. W momencie kiedy jestem na scenie

kawałki pisać. Robimy to, co chcemy. Bycie częścią Hammerfall zapewne wymaga poświęcenia sporo czasu. Masz go jeszcze na inne aktywności? Na co dzień zajmuje się wieloma rzeczami. Współpracuję z telewizją, z radiem, nagrałem album solowy po szwedzku siedem lat temu. Ciężko jednak na chwilę obecną jest być jakoś szczególnie aktywnym. Praktycznie przez ostatnie siedem miesięcy jestem ograniczony. Czekam, aż sytuacja wróci do normy by móc znów grać na żywo. Hammerfall to spora część mojego życia. Ogólnie większość swoich dni poświęcam temu zespołowi. Nie oznacza to, że nie mam czasu na przyjemności. Czy-

Jesteś w stanie wskazać album Hammerfall, który jest dla Ciebie szczególnie wyjątkowy? To jest bardzo trudne. Każdy album traktujemy niemalże jak własne dziecko. Oczywiście mógłbym powiedzieć, że to "Dominion" bo to nasze ostatnie wydawnictwo i w tym momencie niemal z automatu jest ono nam najbliższe. Z drugiej strony nasz debiut "Glory To The Brave" jest chyba najważniejszym albumem, gdyż to on utorował drogę do naszych wszystkich późniejszych osiągnięć. Poza tym dokładnie pokazuje, w którym miejscu wówczas byliśmy jako zespół. Jak w ogóle wygląda u Was proces tworzenia muzyki. Ma on swojego przodownika czy pracujecie jako cały zespół? Większość utworów jest napisana przeze mnie i Oskara. Czasem Pontus coś od siebie dorzuci, ale reszta w tym procesie udziału nie bierze. Myślę, że to właśnie to jest głównym kluczem do tego dlaczego Hammerfall ciągle brzmi jak Hammerfall. Nie znaczy to, że zamykamy się na propozycje innych. Gdy ktoś nam przyniesie jakiś świetny kawałek, to nie odrzucamy go z góry. Czy żałujesz jakichś kroków ze swojej przeszłości? Raczej nie. Oczywiście, gdybym sięgnął w pamięcią w przeszłość, to zapewne odnalazłbym wiele sytuacji, w których lepiej pewnie bym wyszedł, gdybym postąpił inaczej. Ale nie można zmienić przeszłości. Żałuję jedynie trochę, że przez długi czas byłem dość zachowawczy na scenie. Gdzieś ok. roku 20122013 stwierdziłem, że będę w tej kwestii nieco bardziej odważny. Po albumie "(r)Evolution" faktycznie tak się stało. Jesteście już dwadzieścia trzy lata na scenie. Czy pomimo tego czasu zdarza Ci się cza sem czuć tremę przed występem na scenie? Zawsze przed każdym koncertem czuć lekki stres. Co ciekawe ma to też dobre strony, gdyż daje swoisty zastrzyk adrenaliny. Staram się podchodzić do każdego koncertu tak, jakby to miał być ostatni koncert w moim życiu. I nie ma kompletnie żadnego znaczenia czy grasz dla pięćdziesięciu tysięcy czy dla pięćdziesięciu osób. Musisz po prostu dać z siebie sto procent. Inaczej to nie ma sensu. Oczywiście czasem, gdy jesteś w trasie przez bardzo długi okres, mam ochotę wracać do domu, ale to chyba każdemu się zdarza. Stresującą rzeczą jest nagrywanie albumu koncertowego. Tu nie można sobie pozwolić na wpadki. Tego typu wydawnictwa zawsze staramy się nagrywać podczas jednego występu.

Foto: Lukas Stumpf

często to olewam i idę w improwizacje. Są jednak pewne utwory jak na przykład "Let The Hammer Fall", których nie mogę cały czas zapowiadać w ten sam sposób. Muszę tutaj za każdym razem dać ludziom odpowiednią zajawkę. Staram się w tym wszystkim być elastyczny lecz z drugiej strony czasem mnie denerwuje używanie tych samych zapowiedzi w kółko. Mam jednak świadomość, że na poszczególnych koncertach Hammerfall jest spora grupa ludzi, którzy widzą nas na żywo po raz pierwszy, więc oni moich tekstów nie znają. Czy jako doświadczony muzyk bierzesz sobie do serca negatywne opinie o Twojej twórczości? Jasne. Ja już tak mam, że negatywne opinie często biorę do siebie. Hejterów nie brakuje. Mieliśmy dwadzieścia lat temu taki problem, że ludzie często krzyczeli, że nienawidzą naszej muzyki, naszego stylu itd. Patrząc na to z drugiej strony nie możesz zadowalać całego świata. Jeżeli nie podoba Ci się nasza muzyka, nasze koncerty i inne rzeczy to ok. Masz setki tysięcy innych kapel, których możesz słuchać. Skup się na rzeczach, które lubisz zamiast wylewać jad na to, co do Ciebie nie trafia.

tam książki, oglądam filmy, chodzę na spacery. Ale nie jest to szczególnie dużo czasu. Czy są jakieś rady, których udzieliłbyś początkującym zespołom? O tak! Przede wszystkim ćwiczcie, ćwiczcie i jeszcze raz ćwiczcie. Tu nie ma "zmiłuj się". Jak już wyrobicie sobie warsztat, nagrajcie materiał w formie demo. Pod żadnym pozorem nie wrzucajcie tego do sieci na Spotify itp. Nie śpieszcie się. Bycie dobrym muzykiem wymaga trochę większej ilości czasu. Można to porównać do sportu. Jeśli chcesz być dobrym zawodnikiem musisz trenować niemalże codziennie. Dlatego ćwicz i nie bój się popełniać błędów. Bo to właśnie z błędów można wyciągnąć wnioski. Dziękuję bardzo za poświęcenie nam czasu. Dziękuje Ci i dziękuję wszystkim naszym fanom w Polsce. W dniu moich pięćdziesiątych urodzin występowaliśmy w Krakowie. Polscy fani zrobili mi prawdziwą niespodziankę. Mam nadzieję, że niebawem znowu się zobaczymy. Bartek Kuczak & Simona Dworska

Czy kiedykolwiek czułeś, że Wasz wydaw ca Was w jakiś sposób ogranicza? Nie, mamy totalną wolność artystyczną. Nikt nam nie mówi jak mamy brzmieć, jakie

HAMMERFALL

9


Podnoszenie poprzeczki John Gallagher, basisto-wokalista grupy Raven to dość ciekawy rozmówca. Wesoły, lubiący anegdoty, często swoje wypowiedzi pointujący wybuchem śmiechu. Ciekawostką jest, że mimo, iż od lat mieszka w USA, to mówi z bardzo brytyjskim, charakterystycznym wręcz dla arystokracji akcentem. Takim, którego nie powstydziłaby się nawet Hiacynta Bukiet z serialu komediowego "Co Ludzie Powiedzą". Trochę nam opowiedział o Ameryce okiem Brytyjczyka oraz o nowej płycie Raven o prostym, ale wymownym tytule "Metal City". HMP: Cześć John, jak się masz? John Gallagher: Witaj Bartek, świetnie! W takim razie zaczynajmy. Właśnie na rynek trafił Wasz nowy album zatytułowany "Metal City". Czy gdy wpadliście na pomysł tego tytułu, mieliście na myśli jakieś konkretne realne miasto? A może to miasto istniejące tylko w Waszej wyobraźni? Wiesz co? W sumie obie interpretacje są poniekąd właściwe. Próbowaliśmy sobie wyobrazić miasto zdominowane przez metalowców. Szybko jednak doszliśmy do wniosków, że właśnie takim miastem jest nasze rodzinne

z którego się wywodzimy (śmiech). Twierdzicie, że nadrzędnym celem wydania tego albumu było po raz kolejny podniesienie sobie i tak będącej już wysoko poprzeczki. Uważasz, że Wam się to ostatecznie udało? Jasne! Jestem przekonany, że odwaliliśmy naprawdę kawał dobrej roboty. Tak jak mówiłeś, nasza poprzeczka jest dość wysoko ustawiona, ale i tak chcieliśmy ją jeszcze podnieść. Mieliśmy napisaną dość sporą liczbę kawałków. Wydaje mi się, że nie można tu także pominąć faktu, że do naszej kapeli dołączył nowy perkusista Mike Heller. Gość jest sporo

rzeczy było poszukiwanie nowego perkusisty. Na początku oczywiście pojawiły się myśli w stylu "o Boże, co my teraz zrobimy". Nasz znajomy powiedział, że ma dobrego kandydata w Chicago. Bez większego namysłu postanowiliśmy, więc się tam udać tak szybko, jak to tylko było możliwe. Jednakże traf chciał, że najpierw trafiliśmy do New Jersey, gdzie spotkaliśmy Mike'a. Zobaczyliśmy jak gra i przyznam, że zrobił na nas naprawdę przeogromne wrażenie. Pogadaliśmy chwilę i stwierdziliśmy, że podjęcie współpracy może okazać się naprawdę świetnym pomysłem. Zaczął grywać z nami na żywo. Pierwszy koncert w tym składzie uważałem za jeden z najlepszych w naszej karierze. Ale okazało się, że drugi był znacznie lepszy od tego pierwszego, a trzeci lepszy od drugiego (śmiech). Jak wspomniałeś, Mike obracał się w trochę innym środowisku muzycznym, więc pokazał nam, że pewne rzeczy można zagrać nieco inaczej. Wiesz, on grał w Fear Factory i paru kapelach nurtu death metal, czyli coś innego niż gra Raven. Jednak pomimo tych różnic udało nam się znaleźć nić porozumienia (śmiech). Niewątpliwie jest między nami chemia. Wasze nowe wydawnictwo zdobi okładka narysowana w komiksowym stylu. Skąd ten pomysł? Wpadliśmy po prostu na pomysł, że przedstawienie nas jako komiksowych bohaterów będzie bardzo fajnym motywem na koszulkę. Ogólnie cała koncepcja wyszła od Mike'a. Facet, który tą grafikę stworzył nie dostał od nas żadnych konkretnych wytycznych, jedynie ogólny zarys pomysłu. Powiedzieliśmy mu, że ma to być odwzorowanie okładki komiksu. Finalny efekt bardzo mi się podobał, gdyż to, na czym mi zależało zostało idealnie uchwycone. Na albumie znalazł się kawałek zatytułowany "Motorheading". Rozumiem, że to hołd dla wiadomo którego zespołu. Dokładnie! Zresztą ten riff budzi jednoznaczne skojarzenia. Wiesz, oczywiście kochamy Motörhead i uważamy Lemmy'ego za ikonę.

Foto: Raven

Newcastle. To miasto, w którym scena metalowa zawsze była silna. Były tam i są nadal warunki do rozwoju tej sceny. W ogóle tam muzyka się rozwijała zanim w ogóle ktokolwiek o metalu usłyszał. Popatrz na The Animals, popatrz na The Shadows. Stąd też przecież pochodzi Brian Johnson, który na początku śpiewał w zespole Geordie, a potem dołączył do AC/DC, stąd są bracia Knopfler, stąd jest Sting... Można by jeszcze sporo wymieniać. Ponadto to miasto zawsze było pełne klubów muzycznych, w których mogli prezentować się artyści zarówno ci początkujący, jak i ci z nieco większym dorobkiem i doświadczeniem. Odkąd tylko pamiętam, była tam też masa sklepów z dużą ofertą winyli, a potem płyt CD. Wpadliśmy na pomysł, by kawałkiem tytułowym został utwór, który ma w sobie pewne cechy metalowego hymnu. Więc powstał kawałek opisujący Newcastle, miasto,

10

RAVEN

młodszy od nas i ma inną perspektywę, inne spojrzenie na muzykę, inne inspiracje. Wniósł on do Raven sporo świeżości, co pomogło nam wskoczyć na wyższy poziom. To był dość trudny proces. Praca z naszym inżynierem dźwięku nie należy do najłatwiejszych (śmiech), jednakże trzeba przyznać, że zna się na swojej robocie. Wspomniałeś o Waszym nowym perkusiście Marku Hellerze. "Metal City" to pierwszy studyjny album Raven z jego udziałem. Ciekawostką jest fakt, że jest on osobą kojarzoną z nieco innym graniem niż klasyczny heavy metal. Czy zatrudnienie muzyka spoza heavy metalowego światka było jakąś przemyślaną koncepcją? Po tym jak nas poprzedni perkusista Joe Hasselvander miał zawał, który niestety zmusił go do opuszczenia Raven, naturalną koleją

Pewnie miałeś okazję poznać go osobiście. Jak najbardziej. I to wiele razy. Graliśmy z Motörhead... poczekaj... raz... dwa... trzy... cztery... pięć... sześć... Gdzieś tak sześć albo siedem razy. Informacja o jego śmierci nami wstrząsnęła. Miałem okazje widzieć jeden z jego ostatnich występów w USA. Lemmy nie był tylko wielkim muzykiem, ale także bardzo inspirującą postacią. Kawałkiem, na który zwróciłem uwagę jest "Human Race". Ciekawym efektem jest to zwolnienie w środku. Na dobrą sprawę to zwolnienie, o którym mówisz to taka cisza przed burzą, bo po nim następuje wręcz lawina gitarowo - perkusyjna (śmiech). Tekst tego utworu został idealnie dopasowany do muzyki i świetnie z nią współgra. Graliśmy kiedyś na festiwalu w Szwecji. To było chyba w 2017r. Wcześniej mieliśmy jakieś cztery dni wolne, które spędziliśmy w Wielkiej Brytanii. Warunki w trasie nie sprzyjają tworzeniu, ale pamiętam, że to właśnie wtedy wymyśliliśmy ten riff (nuci). Sam przyznasz, że to dość chwytliwa melodia (śmiech). Tekst natomiast opowiada o ludziach, którzy swą lekkomyślnością niszczą naszą wspaniałą planetę.


Wiemy wszyscy, że czasy, które obecnie mamy nie są zbyt wesołe ani dla muzyków, ani też dla fanów. Powiedz mi proszę, czy mimo całej tej sytuacji macie jakieś plany koncertowe? Jakieś mamy. Pomimo tego całego koszmaru, który ostatnio opanował nasz świat. Zaczynamy w październiku i mamy ogromną nadzieję, że cała ta sytuacja do tego czasu się uspokoi. Koncerty w Europie mamy zaplanowane na luty przyszłego roku. Czy do tego czasu będzie można już swobodnie koncertować? Tego chyba nie wie nikt. Z tego co obserwuje, to co prawda liczba zakażeń faktycznie rośnie, natomiast spada liczba przypadków śmiertelnych. Niektórzy naukowcy twierdzą, że organizm ludzki powoli wypracowuje mechanizmy ochronne przed tym wirusem. Może dojść do sytuacji, że co prawda nie pozbędziemy się tego wirusa, ale będzie on traktowany jako coś na zasadzie grypy i jego obecność stanie się po prostu normą. Raczej gorzej już nie będzie. Wokół tego całego covidu narosło też masę teorii spiskowych. Niektóre mogą być prawdziwe, ale niektóre są naprawdę szalone i oderwane od rzeczywistości (śmiech). W 1983 roku graliście trasę z Metallicą… To nie prawda. Nie? Nie. Bo to oni grali z nami (śmiech). (śmiech) Sorry, za to faux pas. Ale powiedz jak wspominasz młodego Jamesa, Larsa i ich kumpli. Nasz ówczesny manager powiedział mi, że w USA będzie nas otwierał najwspanialszy zespół w San Francisco. Zapytałem: "Serio? Journey będzie nas supportować?" (śmiech). Okazało się, że jest to zespół o nazwie Metallica. Myślę sobie "Kto do cholery???". Wtedy kompletnie o nich nie słyszałem. Ale posłuchałem ich demo. Pomyślałem, że brzmi to trochę jak Motorhead na potężnym speedzie. Goście ewidentnie mieli potencjał. Byli młodzi i bardzo entuzjastycznie nastawieni do tego, co robią. Zresztą zupełnie jak my. Trasa była świetna. Wszyscy mieliśmy kupę zabawy. A powiedz mi proszę u boku jakiego zespołu występy najlepiej wspominasz? Ciężko mi odpowiedzieć, gdyż graliśmy z masą zespołów przez te wszystkie lata. Na festiwalach dzieliliśmy scenę niekiedy. Graliśmy pełne trasy na przykład z Saxon. Świetna kapela i bardzo fajni ludzie. Wiele świetnych kapel grało także z nami na zasadzie suportu. Choćby wspomniana już Metallica czy Anthrax. Wszystkie te grupy łączy to, że ich celem było za każdym razem zagranie wspaniałego show. My mamy dokładnie takie samo podejście do sprawy. Jakiś czas temu graliśmy z Metallicą trasę po Ameryce Południowej. Przed tą trasą, nasz manager zapytał nas, czy mam ciągle kontakt z Larsem i ekipą. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że tak a on na to trochę chyba w żartach "To weź tam podpytaj czy nie zgodziliby się na wspólną trasę". Zapytałem. Zgodzili się. (śmiech). Co sprawiło, że zdecydowałeś się grać na basie? Uwielbiałem gitarę ale postanowiłem nauczyć się grać na basie. W tym instrumencie było coś, co naprawdę do mnie przemówiło. Słyszałem, jak bas może zmieniać całą tonację

Foto: Raven

utworu w wykonaniu takich muzyków jak między innymi Jimmy Lea ze Slade, Gary Thain z Uriah Heep czy Andy Fraser z Free (żeby wymienić tylko kilku). W trzyosobowym zespole ten instrument pełni bardzo istotną rolę. Kiedy z bratem zakładaliśmy Raven, on rzucił stwierdzająco "Będziesz grał na basie". A ja na to "OK., będę". (śmiech). Praktycznie całą poważniejszą część Waszej kariery gracie jako trio. Nie myślałeś nigdy o tym, by zatrudnić drugiego gitarzystę? Zaczynaliśmy jako kwartet i tak graliśmy przez kilka początkowych lat naszej działalności. Myślę, że trwało to około sześciu lat. Gdy w 1979 roku zespół opuścił Paul Bowden zatrudniliśmy drugiego gitarzystę w osobie Pete'a Shore'a. Niestety współpraca z nim nie należała do najłatwiejszych, więc podziękowaliśmy mu. Wówczas zaczęliśmy się zastanawiać czy szukanie kolejnego gitarzysty ma sens. Może jednak lepiej spróbować jako trio. W sumie co nam zależało. Gdyby pomysł ten nie wypalił, to byśmy znów kogoś poszukali. Ale wypalił. Wszystko się zmieniło. Proces tworzenia muzyki uległ znacznemu skróceniu. Jednocześnie każdy z nas miał do odegrania większą rolę i znacznie większą odpowiedzialność. Tutaj nikt nie był na doczepkę. A gościem na doczepkę w zespole jest być niezwykle łatwo i wygodnie. Jest to bardzo łatwe, gdy zespół składa się z czterech, pięciu czy więcej osób. Często problem ten niestety dotyczy gitarzystów rytmicznych. Zresztą trzyosobowe zespoły to nie jakiś ewenement. Popatrz na przykład na Rush, Cream czy Motorhead. Granie we trzech wzniosło nas na wyższy poziom. Gdy zakładałeś wraz z bratem Raven, spodziewałeś się, że będziecie słuchani przez dwie a na chwilę obecną to już nawet trzy generacje miłośników ciężkiego brzmienia? Nie. Wszystko, co wówczas mieliśmy to pasja. Byliśmy młodzi, nikt z nas nie myślał, co będziemy robić za 45 lat. Ale kiedy cofam się w czasie i widzę to wszystko, co udało się nam przez te lata osiągnąć, to naprawdę robi mi się cieplej na sercu. Trzeba przyznać, że od samego początku sprzyjało nam szczęście. Teraz mamy w sobie ogromną ilość pasji, ale nieco innej niż w młodości. Widzimy jak nasz zespół jest ważny dla wielu ludzi, jak wielu fa-

nów nas wspiera. Będziemy grać póki zdrowie nam na to pozwoli. Na tą chwilę cieszymy się, że doszliśmy do tego punktu, że możemy nagrać tak wspaniały album jak "Metal City". Jesteście zazwyczaj opisywani jako brytyjski zespół, jednak od wielu lat mieszkacie w Stanach Zjednoczonych. Jak doszło do tego, żeście tam trafili? Jak? Wsiedliśmy w samolot i żeśmy polecieli (śmiech). Dobre! (śmiech). A tak na serio, nigdy nie planowaliśmy się przenieść do USA na stałe. Pojechaliśmy tam ze względu na większe możliwości jakie dawał ten kraj. Mieliśmy tam pobyć przez krótki czas, jednak stopniowo się on przedłużał. I tak już zostało, jednakże ciągle czujemy nasz związek z Newcastle. Czujemy przywiązanie do naszych korzeni i nic tego nie jest w stanie zmienić. Udało Ci się przestawić na amerykański styl życia? Powiem Ci, że różnice w mentalności i stylu życia przeciętnego Brytyjczyka i przeciętnego Amerykanina są dość spore. Z drugiej strony dzisiaj świat wydaje się mniejszy niż miało to miejsce przed erą Internetu. Wiesz, Stany zawsze wyznaczały kierunek w kulturze masowej i w Europie można zaobserwować sporo elementów amerykanizacji. I tych dobrych i tych złych. Kiedyś dla młodego zespołu metalowego Ameryka wydawała się czymś w rodzaju Świętego Grala. Tu była naprawdę olbrzymia baza fanów oraz mogłeś liczyć na znacznie bardziej profesjonalny management. Było też sporo pozytywnych rzeczy nie związanych z muzyką. Na przykład wszystko było otwarte 24h. Miałeś ochotę iść do baru o trzeciej nad ranem w środku tygodnia, to po prostu szedłeś. Co do metalowej społeczności, to jest ona tak samo zwariowana jak ta w Europie, Ameryce Południowej czy Japonii. Bartek Kuczak

RAVEN

11


świetna wokalistka.

Metal przebił się dzięki pierwotności i dzikości Czekali na pierwszy wywiad bez odniesienia do Tokyo Blade. Nie tym razem. Za to ja doczekałam się bardzo rzetelnych i ciekawych odpowiedzi od gitarzysty i współzałożyciela lubelskiej ekipy - Marcina Puszki. Wygląda na to, że Shadow Warrior jest w czepku, czy może raczej w hełmie urodzony. Ledwie co powstał, a już zainteresowała się nimi zagraniczna wytwórnia, ma na koncie kilka wydawnictw oraz dostał propozycję zagrania na Heliconie (przypominamy, że grzech nie iść na taki skład, jaki się kroi na trzecią edycję tego festiwalu). Shadow Warrior złapał wiatr w żagle i teraz jedyne, co mogłoby go powstrzymać, to zaraza. Trzymamy kciuki, żeby już niczego nam przy koncertach nie zmajstrowała. HMP: Słucham sobie Waszej płyty i przypomina mi się Satan's Hallow. Ich płyta wyszła ledwie dwa lata przed Waszą, a można znaleźć wspólne mianowniki. Marcin Puszka: Dzięki za to porównanie! No tak, nie będę ukrywał, że Satan's Hallow wywarł swego czasu na mnie piorunujące wrażenie - jak usłyszałem takie "Beyond the Bells" to nie mogłem za cholerę uwierzyć, że to kapela z naszych czasów! Nasza wokalistka, Anna, też uwielbia ich debiut, ale też to, co potem zrobili, już pod szyldem Midnight Dice. Byli Waszą inspiracją?

Doro. Na pewno śledzisz opinie o swoim zespole. Jesteście porównywani do Warlock? Myślisz, że to dobrze, że mimo tego, iż upłynęło wiele lat, a w międzyczasie pow stała masa innych zespołów, wciąż heavymetalowe zespoły z żeńskim wokalem porównuje się do tego jednego wzorca? Doro Pesch, to była chyba jedna z pierwszych, w stu procentach heavy metalowych dziewczyn na scenie. Więc nie dziwi mnie, że kobiecy heavy metal od razu kojarzy się z Warlock, zwłaszcza, że nagrali przecież tak kapitalne płyty jak "Triumph and Agony" pamiętam, że jak pierwszy raz usłyszałem "All We Are", a potem "I Rule The Ruins", to odle-

Foto: Marta Gabriel

Nie wiem, czy mogę powiedzieć, że byli dla nas inspiracją, ale mogę Ci się przyznać, że na pewno ich muzyka dźwięczała mi w uszach, kiedy zespół był w trakcie formowania. Można powiedzieć, że Mandy Martillo utwierdziła mnie w przekonaniu, że heavy metal z kobiecym wokalem ma rację bytu w XXI wieku. Właśnie, nie czytałam jeszcze recenzji "Cyberblade", ale czuję, że nie raz trafi się porównanie do Warlock. Nie da się ukryć, są podobieństwa, zwłaszcza nieokiełznane wrzaski, które tu i ówdzie pojawiały się na ustach

12

SHADOW WARRIOR

ciałem - ten wokal był nieprawdopodobny! Co do tych opinii i recenzji, to faktycznie zdarzają się takie porównania, zresztą wydaje mi się, że każda wokalistka z heavy metalowego bandu chciałaby być porównywana do dokonań Doro. Tym bardziej cieszy nas, gdy ktoś wspomni o Warlock w kontekście naszej twórczości. Jeśli mam być szczery, to z racji kraju pochodzenia, najczęściej zdarzają nam się jednak porównania do Crystal Viper. Może i jest to nieco stereotypowe myślenie, w sensie: heavy z dziewczyną z Polski = Crystal Viper, ale w żadnym wypadku nam to nie przeszkadza, przecież Marta Gabriel to także

Pozostańmy w żeńskim wątku. Macie wokalistkę, a logo i okładkę EP wykonały kobiety. U progu powstawania heavy metalu kobiety w tym światku były rzadkością. Dziś są prawie na porządku dziennym. Jedni twierdzą, że to dobrze ("kobiety dopięły swego"). Inni, że bez znaczenia ("nie ma znaczenia, jakiej płci jest twórca"). Zastanawiałeś się w ogóle kiedyś nad tym? Wiesz, ja akurat nigdy w sumie się nie zastanawiałem czy daną muzę tworzy facet, czy kobieta, jeśli muzyka była dobra, to po prostu jej słuchałem. Wiem, że dziewczyny w heavy metalu to wciąż swego rodzaju ewenement, a co za tym idzie, wielu ludzi podchodzi do takich tematów ze swego rodzaju rezerwą, ale ja naprawdę nigdy nie miałem z tym problemu. Pierwsza dziewczyna w muzyce rockowej, z jaką miałem styczność to była Poly Styrene z punkującego X-Ray Spex i powiem Ci szczerze, że laska miała więcej polotu i fantazji niż większość kapel, które wtedy słuchałem. Nie jestem fanem stereotypowego myślenia na zasadzie - jak dziewczyna w kapeli, to tylko delikatny wokal, bo kobiety są delikatne - uważam to za straszliwą bzdurę. Więc nigdy nie odrzucałem kobiet w rocku czy heavy metalu, zawsze lubiłem Girlschool, Chastain z rewelacyjną Leather Leone czy wspomniany Warlock i tak samo teraz uwielbiam Satan's Hallow, Midnight Dice, Smoulder, Tanith czy Sign of the Jackal i to nie dlatego że tam śpiewają dziewczyny, tylko dlatego, że są to cholernie dobre kapele! Budujące jest też to, że coraz więcej obserwuje się kobiet, które wspierają scenę nie tylko wokalnie czy instrumentalnie, ale też właśnie w kontekście grafiki. Ledwie co powstaliście, a już zasypaliście nas wydawnictwami, w tym długogrającym debiutem. Zupełnie jak klasyczne heavymetalowe zespoły z lat 80. Różnica jest tylko taka, że one często nie miały studyjnego doświadczenia w innych kapelach i były młodsze. Kując żelazo, póki gorące czujecie się jak jakiś brytyjski czy niemiecki zespół sprzed 40 lat? To ciekawe pytanie. Wiesz, w sumie to nie staramy się bardzo analizować pewnych trendów czy historii innych zespołów, działamy w pewien sposób naturalnie. Skoro są pomysły i jest dużo muzyki w naszych głowach, to ją tworzymy i nagrywamy. Być może niebawem będziemy mieli jakiś zastój twórczy, ale na razie idziemy do przodu. Wiem, że fani to doceniają, co też w pewien sposób nas napędza. Wiadomo, że mając za sobą pewien staż na scenie, jest nieco łatwiej realizować pewne założenia. Faktycznie nie jesteśmy już nastolatkami i coś tam w studiu jednym czy drugim zdarzało nam się dłubać, aczkolwiek cały czas się uczymy i wzbogacamy o nowe doświadczenia. Nie obawialiście się, że za jakiś usłyszycie na płycie coś, co będzie Was uwierać, co można było dopracować i zwyczajnie będziecie żałować tempa pracy? Nie znam chyba żadnego artysty, który nie chciałby poprawiać swoich wcześniejszych dokonań (śmiech). Natomiast wychodzę z założenia, że nie ma co się oglądać wstecz i rozpamiętywać wszystkiego na zasadzie "co by było gdyby". Dane nagrania to świadectwo


kondycji i możliwości bandu w konkretnym czasie. Wiem, że w danym momencie zrobiliśmy wszystko jak najlepiej mogliśmy, inaczej byśmy tego nie puszczali w świat (śmiech). Z tym jest też trochę tak, że my jako zespół nie lubimy stać w miejscu. Wiesz, znam kapele, które potrafią dłubać nad materiałem po dwa lata i w efekcie gdzieś po drodze zatracają pierwotną energię kompozycji, które stworzyli. Heavy metal jest prostą muzyką, która w dużej mierze zyskała popularność dzięki swojej pierwotności i dzikości. Czasem jak słucham wczesnych dokonań kapel z lat 80-tych to kompletnie nie przeszkadzają mi techniczne braki czy niedociągnięcia, bo szczerość tych numerów, pasja i energia jaka z nich wypływa, wychodzą na pierwszy plan i jest to wspaniałe. I takie coś stawiamy też na pierwszym miejscu w Shadow Warrior i staramy się, żeby to było słychać na każdym wydawnictwie, które wypuszczamy do ludzi. Oczywiście pracujemy nad swoim warsztatem i sam po sobie widzę, że zdecydowanie lepiej gram na gitarze niż grałem, dajmy na to rok temu. Natomiast to czy coś jest faktycznie dobre, czy złe, weryfikują zwykle słuchacze i fani. To od nich pochodzi najbardziej znaczący feedback, który staramy się zawsze wziąć sobie głęboko do serca, nawet jeśli czasem są to te mniej pozytywne komentarze i uwagi. Właśnie, odnoszę wrażenie, że "Cyberblade" brzmi jak płyta "nagrywana na setkę", jest energiczna, spontaniczna, niemalże koncer towa. Słychać, że wpadliście do studia nakręceni świeżością, nowością Shadow Warrior i pełni wigoru. To chyba nie jest błędne wrażenie? (śmiech) O widzisz, fajnie, że tak to odbierasz. Mnie po setkach odsłuchu tego materiału w różnych fazach jego rozwoju ciężko się do niego zdystansować, dlatego takie opinie niezwykle mnie cieszą. Generalnie, nie jest to łatwe, uchwycić spontaniczność wykonań live na nagraniu studyjnym, bo wiadomo, że proces rejestracji materiału wygląda znacznie inaczej niż koncert. Jak tak sobie myślę, to możliwe, że nagrania zyskały na spontaniczności przez efekt "nowej miotły", którą był nowy gitarzysta, Krzysiek Aftyka. "Cyberblade" zaczęliśmy tworzyć jeszcze z poprzednim wiosłowym, Łukaszem, który miał zdecydowanie inny styl gry niż Krzysiek. Krzych wszedł do zespołu w ciężkim momencie, raz, że szalał właśnie covid i próby robiliśmy na "nielegalu", bo był zakaz zgromadzeń powyżej dwóch osób, dwa, że w perspektywie miał nagrywanie materiału za trzy miesiące, więc wcale nie miał zbyt dużo czasu, żeby zorientować się w sytuacji a presja pewnie też robiła swoje. Ale szczęśliwie, wszystko zaczęło naprawdę dobrze grać, a i ten bardziej rock'n'rollowy, finezyjny styl Krzycha dał o sobie znać. Zresztą, nagrywając płytę w Hi-Gain Studio w Białymstoku też mieliśmy sporo swobody i czasu, żeby poszaleć w pewnych momentach. Inna sprawa, że wiesz, my bardzo lubimy ten materiał - skomponowaliśmy sporo fajnych riffów, do których za każdym razem cieszyły nam się gęby, więc kiedy w końcu weszliśmy do studia, żeby je nagrać i kiedy usłyszeliśmy, jak brzmią w studyjnych warunkach, to energia sama się wyzwalała. Dla mnie to zawsze jest emocjonalny proces, bo w sali prób czy na demówkach nie usłyszysz wszystkiego klarownie. Natomiast w studiu wszystko zaczyna nabierać odpowiedniego szlifu i kolorytu i ta układanka nagle

zaczyna się zgadzać. Więc jak widzisz jest wiele czynników, które mogą składać się na taki, a nie inny wydźwięk nagrań. Jedno jest pewne: mieliśmy super atmosferę wewnątrz zespołu w czasie nagrań i jestem pewien, że przełożyła się ona na ich ostateczny kształt. Taką samą spontaniczność słychać w wokalach Anny. Czasem wydaje się, że jej wokalne szaleństwo jest przemyślane (jak pomysł ze stopniowaną mocą refrenu w kawałku tytułowym), a czasem wydaje się, że w trakcie śpiewania wpada w szaleńczy trans. Zgaduję się, że Anna miała wolną rękę i linie wokalne są jej autorską wizją?

jest Wam bliższa? Mówiąc szczerze - nie wiem. Nie oglądamy się za bardzo na innych w kwestiach muzycznych. Robimy swoje. To czy jesteśmy dojrzałym bandem, czy jeszcze czegoś nam i naszym numerom brakuje, weryfikują fani. My natomiast robimy to, co najlepiej potrafimy. Gramy to, co wypływa nam z serducha i nieustannie uczymy się czegoś nowego o sobie, o naszych kompozycjach, o naszym stylu gry. Zresztą, znów wydaje mi się że to jest kwestia gustu i oczekiwań - są fani, których jara techniczna precyzja i krystaliczna produkcja, a są fani, którzy lubią trochę bardziej pierwotne rzeczy i zachwycają się jeśli coś nie

Foto: Marta Gabriel

Nooo, Anka lubi zaszaleć, jak ma dobry dzień, (śmiech). Zwykle nad liniami wokalnymi pracujemy razem, ale ostateczny kształt nadaje im już Anka podczas nagrań. Przed wejściem do studia rozpisaliśmy sobie, gdzie mają być zastosowane harmonie, gdzie powinno być pociśnięte bardziej a gdzie nieco spokojniej, gdzie stopniować emocje a gdzie uwolnić je od razu, które fragmenty zaakcentować i tak dalej. Ale to był tylko zbiór luźnych wskazówek, które potem Anka w studiu zinterpretowała po swojemu i dodała jeszcze wiele od siebie, że tak powiem, ponadprogramowo (śmiech). Na przykład, kiedy usłyszałem to, co Anka wyprawia w "Squadrons of Steel" od razu zakochałem się w tym numerze, choć zdradzę Ci, że przed nagraniem najmniej go lubiłem ze wszystkich. Ogólnie rzecz biorąc, bardzo lubię pracować z Anią, bo widzę, że ona bardzo świadomie śpiewa teksty które dla niej piszę, stara się je najpierw zrozumieć, odczytać, co też pewnie wpływa na rozmiar tego "szaleństwa", o którym mówisz. Rozumiemy się czasem bez słów, niejednokrotnie już się zdarzało że zanim zdążyłem opowiedzieć jej o swojej koncepcji na daną linię wokalną, ta już ją śpiewała! Są zespoły, które od pierwszej płyty szokują talentem do komponowania (jak Riot City), a są i takie, które dopiero po kilku płytach, oddechu i przerwie nagrały coś doskonale dopracowanego (jak Ambush). Domyślam się, że oba zespoły są w orbicie Waszych zainteresowań, więc podpytam - która droga

jest aż tak dopieszczone. Riot City zaliczył kapitalny debiut, Ambush natomiast konsekwentnie z płyty na płytę stawał się coraz lepszy. Znam oba te bandy i lubię słuchać ich albumów, choć na przykład jeśli, idzie o Ambush, zdecydowanie bardziej lubię "dwójkę" niż ostatni album. Nie jestem jednak w stanie osądzić, który z nich jest lepszy czy też przeanalizować jak odmienne są ich drogi i która z nich jest słuszniejsza. Ale skoro o nich wspominamy, to znaczy, że oba te bandy robią to dobrze (śmiech). Niektóre polskie zespoły latami grają hobbystycznie, niektóre - tych jest mniej - biorą się w garść i jak Vane atakują muzyczny rynek z całym pakietem: od muzyki, przez gadżety po profesjonalne teledyski i show. Jak sądzisz, a może raczej... jak planujecie będziecie w tej mniejszości? Jak pewnie zauważyłaś, staramy się, aby finalny produkt, który oddajemy fanom był solidnej jakości. Tak sobie założyliśmy, zwłaszcza że sami jesteśmy fanami i tego oczekujemy od swoich ulubionych bandów. Więc staramy się równać pod tym kątem do najlepszych, wiadomo budżet jest, jaki jest i nie zawsze udaje się sprostać oczekiwaniom, ale staramy się, żeby fani byli zaspokojeni a sam zespół wyglądał profesjonalnie. Dlatego też EP "Return of the Shadow Warrior", przy pomocy naszych partnerów z Polski, Japonii, Meksyku i Grecji doczekała się naprawdę solidnej promocji i efektownej otoczki - fani mogli kupić prócz różnych wydań EP na CD, również winyle, taś-

SHADOW WARRIOR

13


my, koszulki czy naszywki. Wydaje nam się, że ta droga jest słuszna, bo środowisko metalowe jest wymagające, a w zalewie wielu, wielu kapel z całego świata, zwykły streaming na YouTube nie jest już wystarczający, aby zainteresować ludzi swoją twórczością. Już na początku istnienia zespołu umówiliśmy się, że chcemy to robić, bo to kochamy, ale na pewno nie interesuje nas granie po knajpach czy na przeglądach kapel, bo jak już się za coś bierzemy, to ma to być zrobione po prostu porządnie. I na tym polu nie ma żadnych ustępstw. Wracając do przywoływania lat 80. Taką inicjatywą był Rock Out Sessions. Na pewno mieliście z tego niezłą frajdę. A jak ode braliście "feedback"? Nagraliście wcześniej niepublikowane kawałki, więc na pewno było zainteresowanie? Zważając na to, że był to nasz pierwszy zespołowy wyjazd od bardzo dawna - wszak pandemia wystrzeliła w kosmos niemal wszystkie nasze koncertowe plany - mieliśmy wiele frajdy z tego wszystkiego, zwłaszcza że pojechaliśmy tam już dzień wcześniej, aby się od-

to melodia przyszłości, bo na chwilę obecną skupiamy się tylko i wyłącznie na wydaniu i promocji "Cyberblade". W marcu zagracie na trzeciej edycji festiwalu Helicon. Organizatorom udało się zebrać niesamowity skład - niemal wszystko, co najlepsze w heavy metalu ostatnich lat. Domyślam się, że już sama myśl o tym festiwalu budzi w Was niemałą ekscytację? Pewnie, że tak! To nie lada zaszczyt być w jednym zestawie ze światową czołówką takiego grania. Z tym Heliconem to powiem Ci zabawna historia, bo kiedy zespół stawiał dopiero swoje pierwsze kroki w sali prób, żartowaliśmy sobie "no, to jeszcze tak ze dwa kawałki napiszemy i zgłaszamy się na Helicon" i wybuchaliśmy wszyscy śmiechem, bo wydawało nam się to dość odległą i nierealną wizją - wiesz, dopiero startowaliśmy, kompletnie nikt o nas nic nie wiedział. Natomiast w ciągu roku nie dość, że Atrej i Matt z Helicona pomogli nam pograć tu i tam, to wzięli nas pod swoje skrzydła i zaczęli promować. Pamiętam jak dzwoniłem do Matta jakoś na początku tego roku z pyta-

Foto: Grablewski

powiednio zaaklimatyzować (śmiech). Samo #RockOutSessions było świetnym doświadczeniem, wiesz, nagle znaleźliśmy się w profesjonalnym studiu, z profesjonalnymi muzykami i producentami, którzy są w "biznesie" już od lat i robiliśmy z nimi robotę! Marta, Bart i Kosa stworzyli super atmosferę, więc wszystko poszło naprawdę mega sprawnie i udało nam się wykrzesać z tych numerów to co najlepsze - mam nadzieję, że tą radość grania słychać i widać na wideo. Feedback otrzymaliśmy też bardzo dobry, zwłaszcza że wielu fanów, którzy znają nas z debiutanckiej EP, było bardzo ciekawych, jak będzie wyglądał nasz kolejny krok. Postanowiliśmy więc nieco zaspoilerować nowy materiał i zagrać live dwa nowe numery, zwłaszcza że graliśmy te numery non stop na próbach. Przede wszystkim jednak udowodniliśmy samym sobie, że potrafimy solidnie wykonać ten materiał live i to przed kamerami, co było dla nas nowością, wiesz, dotychczas nie mieliśmy okazji występować w świetle kamer (śmiech). Możliwe, że wrócimy do #RockOutSessions i opublikujemy to w formie oficjalnego wydawnictwa, ale

14

SHADOW WARRIOR

niem, jak tam plany na Helicon, luźna gadka, a on powiedział, że w sumie to myślał o Shadow Warrior. Nie był wtedy jeszcze przekonany, bo przecież podobny line up miał być na festiwalu w Czechach, ale po rozmowie przyznał jednak, że byłoby to głupie, gdyby ta sytuacja miała w jakikolwiek sposób blokować ich plany. Tak więc mam nadzieję, że na Heliconie będziemy mogli udowodnić, że był to słuszny ruch z ich strony (śmiech). Wybierałam się na ten koncert do Czech, przez wzgląd na Atlantean Kodex. Pamiętam moje zaskoczenie, że na czeskiej ziemi zobaczę również Shadow Warrior. Nie zobaczyłam oczywiście, ale mam nadzieję, że przełożona edycja Heavy Metal Thunder się odbędzie. Jak to się stało, że dostaliście propozycję zagrania na tym festiwalu? Domyślam się, że takich zapytań było więcej? Wszystko wskazuje na to, że spotkamy się w Pisku w marcu 2021, o ile znowu covid czegoś nie odpierdoli. Jeśli chodzi o nasze uczestnictwo w tym evencie, to nie stoi za tym jakaś niesłychana historia. Ot, pewnego dnia dosta-

liśmy maila od Petra, który jest szefem tego przedsięwzięcia, że bardzo podoba mu się nasza EP i chciałby zaprosić nas na swój festiwal. Petr to niezły metalowy maniak, a od kolegów z Roadhog słyszeliśmy, że festiwal w poprzednich latach był zorganizowany naprawdę porządnie. Długo się więc nie zastanawialiśmy i przystaliśmy na zaproszenie. Niestety, edycja 2020 została zaorana przez zarazę, czego bardzo żałujemy, bo prócz tego mieliśmy pograć jeszcze dwa dodatkowe gigi z Sabire. Zresztą, nie tylko Czechy nam odpadły, mieliśmy zabukowane jeszcze kilka gigów w Danii i na Węgrzech, ale finalnie musieliśmy się obejść smakiem. Trzymamy wiec wszyscy mocno kciuki, żeby w 2021 wszystko wróciło do normy, bo cholernie brakuje nam grania na żywo! Wiele zespołów grających klasyczny heavy metal deklaruje, że najwięcej fanów ma za granicą. Domyślam się, że i Wy spotykacie się z tym zjawiskiem. Masz jakiś pomysł, dlaczego tak się dzieje? Podejrzewam, że ta "zagranica" wcale nie pokrywa się z ogniska mi zespołów heavymetalowych. Np. Olof z Enforcer, a więc z kraju, z którego ostatnio wyszło wiele świetnych kapel, twierdzi, że w jego kraju nie ma wielu fanów heavy metalu. Tak, coś w tym jest. Faktycznie najwięcej fanów mamy poza granicami naszego kraju, choć skłamałbym mówiąc, że tutaj nie ma zainteresowania naszym bandem, bo również dużo wsparcia dostajemy od fanów z Polski. Natomiast wielokrotnie rozmawialiśmy wewnątrz naszego zespołu, o co w tym wszystkim chodzi i powiem Ci, że nie ma jednomyślnych wniosków. Dlatego też postanowiliśmy nie zaprzątać sobie głowy takimi rozmyślaniami i po prostu grać dla tych, którym faktycznie się to podoba i chcą tego słuchać. Was niczym Tokyo Blade fascynuje Japonia. Widziałam, że do tego stopnia, że Wasze wydawnictwo wydała japońska wytwórnia. Poszliście za ciosem? Ciosem katany? Czekam dnia, kiedy w którymś z wywiadów nikt nie wspomni o Tokyo Blade (śmiech). A tak serio, to te wszystkie japońskie klimaty wzięły się bardziej z inspiracji Loudness i ich wiekopomnym dziełem "Thunder In The East" niż Tokyo Blade, choć i Anglików bardzo lubimy. Ten Japoński klimat wyszedł nam dość spontanicznie, wiesz, przecież to w metalu akurat temat stary jak świat. Napisałem jeden tekst o wojowniku cienia, a potem kilka kolejnych inspirowanych japońską kulturą. Chwilę po tym, jak "Night of the Blades" zadebiutował w zapowiedziach czerwcowych wydawnictw na kanale NWOTHM Full Albums, skontaktowała się z nami Yuhmi ze Spiritual Beast, która wyraziła zainteresowanie współpracą z nami. Pytałem ją nawet po jakimś czasie dlaczego zdecydowała się z nami skontaktować raptem po fragmencie jednego kawałka, ale nie chciała mi odpowiedzieć (śmiech). Nasza współpraca układa się świetnie, zwłaszcza że reedycja "Return ot the Shadow Warrior" sprzedała się w Japonii w bardzo szybkim tempie. Od początku mowa była o wydaniu pełnego albumu, więc "Cyberblade" będzie również wydany w Japonii, w specjalnej edycji z bonusowymi kawałkami Japończycy kochają bonusy, to już niemal tradycja. Otrzymujemy sporo wiadomości od fanów z Japonii, którzy dziękują nam za dobrą muzę i hołd jaki oddajemy historii ich kraju.


Jest to dla nas niezły impuls do dalszego tworzenia i działania. Japończycy są bardzo czuli na punkcie swojego kraju, no i bezgranicznie kochają heavy metal. Mamy tam wielu przyjaciół, którzy nas wspierają i mamy nadzieję, że kiedyś będziemy mieli okazję podziękować im osobiście za to wsparcie, które nam okazali. Czytałam wywiad "Słychać ich nawet w Japonii". Dziś, gdy metal nie jest już przejawem buntu, taki artykuł w zwykłym dzien niku nie różni się od prezentacji jazzowej ekipy. Jak się czujecie na myśl, że jakaś przypadkowa osoba zainteresuje się Shadow Warrior i to przez Was pozna heavy metal? To był chyba pierwszy wywiad ever, jakiego udzieliliśmy pod nazwą Shadow Warrior. Wywiad przeprowadzał redaktor Krzysiek Kurasiewicz, jedna z pierwszych osób, która zainteresowała się naszym zespołem i zaoferowała swoje wsparcie. W Dzienniku Wschodnim Krzysiek ma swoją rubrykę, w której prezentuje lokalne zespoły, głównie z nurtu cięższego grania. Była to wówczas fajna okazja do zaprezentowania się, zwłaszcza że wtedy naprawdę niewiele jeszcze o nas było słychać. Natomiast nie mam problemu z tym, że ktoś czytając taki artykuł złapie bakcyla na heavy metal. Jeśli choć jedna osoba dzięki temu wywiadowi zdecydowała się odsłuchać nasz materiał i sprawiło jej to radość, to mogę być z tego tylko zadowolony. Pamiętam, że w komentarzach pod internetową wersją tego artykułu ktoś napisał, że nie miał nawet pojęcia, że taką muzykę można grać na Lubelszczyźnie, z której pochodzimy. Więc chyba artykuł spełnił swoją funkcję. Marcin, zdradziłeś że to Zdzisław zachęcił Cię do założenia Shadow Warrior mówiąc, że... nudzi mu się. Można więc powiedzieć, że Shadow Warrior powstał "z nudów"? (śmiech) To byłoby zbyt proste wytłumaczenie (śmiech). Jak zapewne wiesz, ze Zdziśkiem graliśmy swego czasu razem w zespole Black Velvet Band. To było takie folk/doom metalowe granie, szło nam całkiem nieźle, wydaliśmy dwie płyty i EP, przymierzaliśmy się do robienia trzeciej płyty, no ale w pewnym momencie zaczęły się kwasy i radość grania przerodziła się w niewyobrażalną udrękę - przynajmniej dla mnie. Był to też okres, w którym na świat przyszła moja córka, więc postanowiłem się wycofać - po prostu. Myślałem wtedy, że jest to koniec mojej muzycznej drogi, byłem już tym wszystkim cholernie zmęczony wiesz, BvB założyłem w 2008 roku i mozolnie budowałem ten zespół z innymi muzykami, aż w końcu doszliśmy do rozstaju, który bardzo mnie wtedy zdemotywował. Możesz to sobie pewnie wyobrazić, coś, w co wkładasz wiele swojej kreatywności, wysiłku, wolnego czasu i energii, nagle się rozpada. Będąc zupełnie szczerym, nie miałem żadnego pomysłu na siebie jeśli chodzi o mnie jako muzyka metalowego i powoli nawet zacząłem się godzić z tym, że na scenie to już raczej nie stanę. Owszem, cały czas grałem na gitarze, ale były to zwykle kołysanki. które śpiewałem córce, albo jakieś rzeczy do ogniska jak w ciepłe, letnie wieczory siedzieliśmy z rodziną na działce. Ale nie było to nic, co mogło wiązać się z nowym projektem czy powrotem na scenę. Ale był Zdzich, którego śmiało mogę nazwać nie tyle kolegą z zespołu co po prostu przyjacie-

lem. Często gadaliśmy przez telefon, zwykle nie zobowiązująco, na zasadzie: "a słyszałeś nowy Judas Priest?" - "no, zajebisty, a co tam u Twojej żony?"- i tak dalej. I on, po tym jak również odszedł z Black Velvet Band w 2018 roku, czyli jakiś rok po mnie, zaczął mnie namawiać, żeby coś znów razem pograć, bo on również nie zaangażował się w żaden projekt, a dawno temu rozmawialiśmy, że jeśli coś by poszło nie tak, to na pewno chcielibyśmy dalej razem grać. Ja na początku odmawiałem, bo autentycznie nie miałem na to ani ochoty, ani pomysłu, ale Zdzisiek był wyjątkowo upierdliwy (śmiech). W końcu zgodziłem się spotkać i o tym porozmawiać, a ostatecznie zmotywowała mnie do tego moja żona, która powiedziała coś w stylu "idź i załóżcie już tę kapelę, bo prędzej czy później i tak Cię zacznie nosić z braku grania" (śmiech). Jak już zaczęliśmy grać, to zdałem sobie sprawę, że faktycznie bardzo mi tego brakowało - nie grałem prawie dwa lata i już prawie zapomniałem jakie to uczucie. Więc jak widzisz, zganianie wszystkiego na "nudy" to dość uproszczona wersja wydarzeń (śmiech). Mówiłeś też, że nie planujecie kontraktu z wytwórnią czy grania na festiwalu. Po pros tu nagrywacie muzykę, a wszystko dzieje się samo. Wokół coache i psychologowie krzy czą, że trzeba planować i dążyć do zaplanowanego celu, a Wy pokazaliście, że można się po prostu urodzić w czepku. Naprawdę nic nie planujecie? To nie do końca tak. Nie wiem, czy powinienem Ci zdradzać tajniki naszego funkcjonowania, ale, dobra, może nikt do tego miejsca nie doczyta (śmiech). Od początku istnienia zespołu planowaliśmy sobie tak zwane "cele zależne", czyli rozpisywaliśmy sobie tylko to, co jesteśmy w stanie dokonać i osiągnąć sami, bez angażowania osób trzecich. Wiesz, rzeczy typu: do kwietnia 2019 będziemy mieli gotowy materiał, który potem w maju zarejestrujemy. Potem wiedzieliśmy, że chcemy to wydać i tak dalej. Zespół był świeży, chcieliśmy zobaczyć, co w ogóle z tego wyjdzie. Nie wynikało to z naszych obaw lub zwątpienia we własne umiejętności, ale raczej z tego, że wiele kapel często nie mierzy sił na zamiary i potem nadchodzi pasmo rozczarowań - że nie udało się dostać na Wacken na przykład, bo nikt z Wacken nie odpisał na maila (śmiech). Więc my postanowiliśmy, że to, co możemy, to będziemy realizować i zobaczymy gdzie nas to zaprowadzi. A te historie z festiwalami i współpracą z labelami wydarzyły się same. I to funkcjonuje tak samo po dziś dzień, z tą małą różnicą, że dziś mamy już wsparcie Matta z Ossuary Records czy Yuhmi ze Spiritual Beast, więc możemy ich jednostki zawrzeć w tych celach. Opowiem Ci taką historię: jeden gość z takiej młodej, lokalnej kapelki zapytał mnie kiedyś czy mam jakiś sprawdzony sposób kontaktowania się z klubami i labelami, bo widzi, że mamy jakieś koncerty pobukowane i wydaną płytę i chciał, żebym się podzielił z nim jakimś know-how. Odpowiedziałem, że to oni sami się ze mną skontaktowali, a ja nie napisałem do nich ani linijki. Był bardzo zdziwiony moją odpowiedzią, a nawet chyba trochę rozczarowany, bo liczył, że podam mu jakieś sprawdzone rozwiązanie na to, jak zaistnieć i jak zainteresować swoim bandem wydawców i agentów kon-

certowych. Natomiast ja cały czas tego nie wiem! Wiem natomiast, że zespół musi mieć jakiś schemat zarządzania, jakieś cele, jakiś system pracy. To trochę jak z firmą, żeby firma zarabiała i dobrze funkcjonowała, musi być mądrze zarządzana. Nie wiem, może to moje doświadczenia z korpo sprawiają, że przenoszę takie tematy na band, naprawdę nie wiem, bo zwykle nie zastanawiam się zbyt głęboko nad czymś, co po prostu działa. Działa i już! Niemniej jednak wydaje mi się, że najważniejszą rolę odgrywa w tym wszystkim muzyka, którą tworzymy. Nawet jeśli band byłby obstalowany super systemami do zarządzania i wbijał case'y z gracją korposzczura, to z kiepską muzyką nie zwojował by za wiele. I tego się trzymajmy. Na koniec pozwolę sobie wrócić do Satan's Hallow. Satan's Hallow podobnie jak Wy nagrał płytę niemal od razu po powstaniu, ale niestety zaraz po niej się rozwiązał. Macie jakiś zapasowy plan, żeby przypadkiem nie iść ich śladem? (śmiech) Na takie ewentualności nie da się chyba mieć planu. Powiem Ci, że póki co atmosfera w zespole jest świetna i każdy jest na maksa zaangażowany w to, co robimy. Oczywiście, wszystkie wydarzenia, które się dzieją, niesłychanie nas nakręcają, więc póki koło się toczy… Nie wiem do końca, co się stało z Satan's Hallow, że po tak świetnym debiucie zakończyli działalność, ale domyślam się, że poszło coś nie tak w kwestiach personalnych. Jeśli chodzi o Shadow Warrior, to jedyne czego mogę się obawiać, to tego, że dopadnie nas proza życia, która nas w pewnym momencie zablokuje. Tego nie mogę wykluczyć, bo nie jesteśmy zawodowym zespołem i nie utrzymujemy się z grania. Natomiast na chwilę obecną staram się nie zaprzątać sobie tym głowy - właśnie wydajemy nową płytę, w kanciapie tworzymy już materiał na następną, w perspektywie mamy festiwale i inne atrakcje, więc… Cała naprzód! Dzięki za poświęcony czas dla Heavy Metal Pages. Do zobaczenia na Heliconie! Dzięki za wywiad! Mam nadzieję, że niebawem całe to piekło związane z zarazą się skończy i będzie nam dane pohałasować tu i tam i spotkać się z tymi wszystkimi ludźmi, którzy nas wspierają! Katarzyna "Strati" Mikosz

SHADOW WARRIOR

15


bertem (ówcześni gitarzysta i wokalista grupy - przyp. red.). Zawiesiliśmy sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Za każdym razem gdy zabieramy się do nowego materiału, musimy zaharowywać się na śmierć aby mieć pewność, że powstanie z tego zajebista płyta. Musi ona sprostać naszemu dziedzictwu. Mam nadzieję, że w ten sposób ludzie będą myśleć również o "Celebration Decay".

Tuż za zakrętem Geoff Thorpe jest facetem z historią. Miłość do rocka, w nastoletnim wieku wyrwała go z życia spędzanego z deską surfingową, kierując z Hawajów do San Francisco. Tam brał czynny udział w formowaniu sceny pewnej dzielnicy portowej, o której z czasem zaczęliśmy mówić jako miejscu narodzin thrash metalu. Geoff miał szczęście być świadkiem wydarzeń historycznych. Szczęścia nieco zabrakło, aby wywindować jego Vicious Rumors do popularność tuzów nowopowstałego gatunku. Powód mógł być taki, że grupa thrashu nie grała. Interesowała ich bliższa klasyce muzyka, która również miała okazję być pionierska. W ten sposób, w cieniu swojego bardziej popularnego brata urodził się amerykański power metal, którego zespół bohatera niniejszego tekstu był jednym z tuzów. Grupa wraca z nowym krążkiem zatytułowanym "Celebration Decay". To świetna okazja aby podjąć dialog z jej liderem. HMP: Vicious Rumors istnieje już ponad czterdzieści lat. Jak udaje ci się podtrzymywać ten płomień? Geoff Thrope: Po prostu to ja jestem tym płomieniem. To nie tak, że musimy się spinać, po prostu kochamy swoją robotę. Obecnie ja i Larry (Howe - przyp. red.), nasz perkusista, jesteśmy najstarszymi stażem członkami zespołu. Od zawsze staraliśmy się otaczać ludźmi, którzy lubią działać i pragną pracować dla grupy równie bardzo jak my. Udaje nam się osiągnąć odpowiedni poziom satysfakcji, dla-

równocześnie pojawiła się okazja do grania koncertów z okazji rocznicy "Digital Dictator". Te kilka koncertów przeciągnęło się w półtoraroczny cykl. Mieliśmy z tego kupę zabawy i pomogło to grupie na wiele sposobów. Zagraliśmy 108 sztuk, co w oczywisty sposób pozwoliło nam się zgrać z Gunnarem i Nickiem (odpowiednio, DüGrey, Courtney, gitara i wokal - przyp. red.). Mieliśmy trochę zawirowań z basistami, przewinęło się ich w ostatnich latach kilku. Obecnie gramy z gościem ze Szwecji, nazywa się Robin Utbult i

tego nasz nowy album brzmi tak dobrze. Pracowaliśmy ciężko, proces pisania i nagrywania materiału był zaciekły. Jednak bawiliśmy się przy tym świetnie, gdyż chcieliśmy stworzyć możliwie najlepszy album heavy metalowy.

jest absolutnie wspaniały. Lubimy jak dużo się dzieje i cały czas toczymy ten głaz pod górę.

Foto: Vicious Rumors

Z tego co wiem planowaliście nagrać go wcześniej, nawet dwa lata temu, jednak trasa wspominkowa, z okazji trzydziestej rocznicy klasycznego "Digital Dictator", ciągle się przedłużała. Poprzednie wydawnictwo ukazało się cztery lata temu, w 2016 roku. Pomyśleliśmy, że fajnie byłoby nagrać coś w przeciągu dwóch lat. W międzyczasie zmienił się skład zespołu, a

16

VICIOUS RUMORS

Zaskoczyło was tak ciepłe przyjęcie koncertów rocznicowych? Ludzie po trzydziestu latach nadal chcą słuchać tego materiału, to musi ci sprawiać radość. Byłem autentycznie wzruszony i zaszczycony tym, że byłem częścią czegoś, co ludzie uznają za ważne. Skoro szanują naszą muzykę i wiele dla nich ona znaczy, to znak, że robimy to dobrze. Fani opowiadali nam jak istotna była to płyta dla nich czy ich znajomych. Pamiętam, że mieliśmy niesamowitą chemię między mną, Larym a Markiem McGee i Carlem Al-

Jak wspominasz początki zespołu? Założyłem Vicious Remains w 1979 roku… Zdaje się, że mieszkałeś wtedy w Honolulu na Hawajach? To prawda, ale właśnie podczas wakacji tamtego roku przeniosłem się do San Francisco. Grupę założyłem dopiero po przeprowadzce. Scena muzyczna tego miasta była wtedy przeogromna, szlajałem się po tych wszystkich klubach i salach koncertowych. Pięć razy w tygodniu byłem na jakimś występie. Najlepsze jest to, że na każdy z nich naprawdę przychodzili ludzie, istniała społeczność, która wspierała całą tę scenę. To był wyjątkowy i ekscytujący czas aby być muzykiem. Bay Area było wtedy interesującym i zabawnym muzycznie miejscem, obserwowaliśmy wybuch tamtejszej sceny. Ludzie często pytają mnie jak to wszystko wtedy wyglądało. Zabawne, bo zespoły takie jak Vicious Rumors, Exodus, Forbidden, Death Angel czy Heathen, posiadające długie kariery, wszystkie myślały, że mamy po prostu fajną lokalną scenę muzyczną i każde inne miasto ma pewnie swoją. Nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, jak ważny ruch wtedy tworzyliśmy. Metallica oczywiście szybko poszybowała na szczyt, a to spowodowało, że wszyscy staliśmy się rozpoznawalni. Niesamowite jest to, jak wiele z tamtych zespołów działa do dziś. Jeśli chodzi o Vicious Rumors to nigdy nie zbankrutowaliśmy, nigdy nie przerwaliśmy działalności. Chociaż nie, mieliśmy przerwy na przegrupowanie, gdy zmienialiśmy członków zespołu - musieliśmy się z nimi ograć. Czasem zmienialiśmy też wytwórnię płytową. Zdarzały się tragedie, sprawy życia i śmierci. Niemniej jednak trwamy do dziś, odkąd w wieku siedemnastu lat założyłem ten zespół. To były naprawdę świetne czasy. Gdy podpisaliśmy umowę ze Shrapnel Records, na początek na pojedyncze kawałki, które znalazły się na kompilacjach "U.S. Metal Vol. 2" i "U.S. Metal Vol. 3", wszystko się zaczęło na dobre. Potem przyszedł czas Roadrunner Records w Europie, dzięki czemu nasze dwie pierwsze płyty, "Soldiers of the Night" i "Digital Dictator" miały poważną dystrybucję. Czuję się zaszczycony, że mam te wydawnictwa na koncie i mogę uczcić ich wydanie. Przez chwilę byliście w dużej wytwórni, Atlantic Records. Jak się z nimi pracowało? Było świetnie, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Spotkaliśmy wtedy mnóstwo ludzi, których byliśmy fanami. Mimo, że jestem aktywnym muzykiem to nadal czuję się fanem, nie wynoszę się tu ponad nikogo. Ekscytujące czasy, wyobraź sobie, co musieliśmy czuć, będąc częścią wytwórni, która wydawała płyty Led Zeppelin, AC/DC i innych największych zespołów w tej branży. Z drugiej strony, nie był to dla nas najlepszy czas - nastąpiła wtedy eksplozja grunge. Była to wielka zmiana na rynku. Nirvana i Alice In Chains roznieśli wszystko na drobny mak. Gdyby


Atlantic podpisało z nami umowę jakieś trzy lata wcześniej, myślę, że nasza kariera potoczyłaby się zupełnie inaczej. Jednak niczego nie żałuję. Jestem szczęśliwy z tego, że moja kariera ciągnie się już czterdzieści lat. Trzymaliśmy się tego, co było dla nas ważne, byliśmy w tym prawdziwi. Nie przepadliśmy, bo mieliśmy już na koncie pięć płyt i koncertowaliśmy na całym świecie. Dzięki temu związaliśmy się później z mniejszymi wydawcami, nadal wydawaliśmy płyty. Przetoczyliśmy się przez kilka labeli, takich jak Massacre Records, Plaint Music, Mascot Records i tak dalej. W końcu odnaleźliśmy przystań w SPV i współpraca ta trwa do dziś. Oczywiście, znałem się z nimi już wcześniej. To najlepsza relacja i współpraca, jakiej doświadczyliśmy w karierze. Wydaliśmy z nimi już cztery płyty studyjne oraz trochę koncertówek... Gdy myślę o waszym zespole to w oczy rzuca się wasza żywotność. Wspomniałeś o tym, jak ciężkie były lata 90., wiele zespołów przestało wtedy istnieć. Wam udało się zachować ciągłą aktywność. Dziękuję, takie słowa są dla mnie ważne. Wiesz, chyba zawsze czuliśmy, że może nam się udać, że to jest tuż z zakrętem. Nawet gdy przeżywaliśmy gorszy okres i upadki, tworzyliśmy plany, jak z tych problemów wyjść. Od początku patrzyliśmy w przyszłość, zwłaszcza ja i Larry. Przyjaźnimy się na całe życie, przeszliśmy ze sobą już tak wiele rzeczy, że nie ma od tego odwrotu. (śmiech) Jesteśmy jak bracia, przeszliśmy razem przez niebo i piekło, a nasza przyjaźń się tylko umocniła. Teraz współpracujemy z dwójką młodszych muzyków. Gunnar jest młodziutkim wirtuozem gitary, ma dwadzieścia kilka lat. Gra bardzo klasycznie, przywrócił nam coś z brzmienia, które mieliśmy u początków. Jest w nim coś tradycyjnego, a jednocześnie, potrafi grać nowocześnie, ze znakomitym brzmieniem. To pozwala nam brzmieć mocno i nie w stetryczały sposób. Jestem zwiedziony, gdy zespoły które lubię, z płyty na płytę grają coraz lżej. Zastanawiam się wtedy, co się kurwa dzieje? (śmiech) Chcemy, aby każdy album Vicious Rumors był kurewsko zajebisty. Wspomniałeś o Gunnarze, jak na niego trafiłeś? Gunnar ma najbardziej rockandrollowego ojca na świecie. (śmiech) Jego tata jest w naszym wieku. Odkrył talent Gunnara, gdy ten był jeszcze bardzo młody. Wspierał go całe życie. Każdy muzyk chciałby mieć takiego ojca. (śmiech) Obaj są świetnymi kolesiami. Zatrudniliśmy Gunnara gdy miał osiemnaście lat i pojechaliśmy prosto na festiwal Bang Your Head. Pierwszy koncert zagrał więc dla osiemnastu tysięcy ludzi. Facet na to zasługuje, jest świetny i bardzo pracowity. Światowej klasy gitarzysta, który odnajduje się w bardzo wielu stylach. Lubi ciężką i agresywną muzykę, ale jest w stanie zagrać wszystko. Wspaniale, że mamy go w zespole. Piszemy z nim również muzykę. Na czterech poprzednich płytach sam nagrywałem wszystkie gitary. Nie ma w nich nic złego, ale tym razem chciałem większej różnorodności. Każdy z nas, Gunnar i ja, wykonywał swoje partie. Słychać, że to dwóch kolesi grających razem. Zawsze to będzie brzmiało inaczej, niż robota jednego człowieka. Faktycznie, w partiach gitar na nowym album słychać coś świeżego, a w każdym razie

innego niż na kilku ostatnich krążkach. To zasługa Gunnara. Uwierzyłem w niego, zarówno jako człowieka jak i muzyka Vicious Rumors. Chciałem, żeby zaangażował się w pracę zespołu tak bardzo jak tylko może. Podzieliliśmy się swoimi partiami solowymi po równo. Jesteśmy najlepszym gitarowym duetem w zespole, od czasów Marka McGee. Gunnar jest gitarzystą o zbliżonym do Marka stylu grania. Inni gitarzyści, którzy z nami grali, stylistycznie byli bardziej podobni do mnie, może z wyjątkiem Steve Smythe'a. Teraz znowu możemy grać melodie na dwie gitary i dobrze się przy tym bawić. Gunnar reprezentuje najmłodsze pokolenie gitarzystów. Ciekawi mnie, jak klasyczny heavy metal jest odbierany w USA przez młodzież? Jakiś czas temu wydawało się, że nastąpił renesans zainteresowania takim graniem, przynajmniej w Europie. Jak to wygląda w twoim kraju? Tak jest, nie ma wątpliwości. Oczywiście, ma to raczej podziemny charakter - w niektórych miastach zjawisko ma większą, w innych mniejszą skalę. Jednak zdecydowanie coś się dzieje. Jest dużo młodych ludzi, których ciągnie do wiekowego metalu. Dochodzi do zabawnych sytuacji, gdy spotykamy się i wpatrując się we mnie wielkimi oczami pytają, co się działo w San Francisco, w 1983 roku i o inne tego typu historie. Zawsze mnie to cieszy, staram się opowiadać te historie najlepiej jak umiem. Myślę, że był to specjalnie czas w muzyce, formowały się różne formy metalu, które wyewoluowały z hard rocka lat 70. Kiedy jakiś zespół odniósł sukces i został zatrudniony przez dużą wytwórnie, one jednocześnie były zainteresowane innymi grupami do rozbudowy swojego portfolio, grającymi co innego. Mam wrażenie, że dziś, gdy ktoś się wybije, od razu powstaje z pięć niemal identycznych kopii. Możliwe, że właśnie dlatego młodzi doceniają unikalność kapel sprzed lat i coraz częściej sięgają po stare nagrania. Ten wzrost zainteresowania heavy metal odnotowuje tylko w większych miastach, czy zjawisko nie ma charakteru zurbanizowanego? Zdecydowanie nie chodzi tylko o wielkie aglomeracje miejskie. Społeczność jest rozsiana w dość zróżnicowany sposób. Niektóre ośrodki oczywiście będą mocniejsze, na przykład Nowy Jork, który ma silną chyba każdą scenę. Podobnie Texas, Chicago czy niektóre miejsca w Kalifornii. To się zmienia w ciągu lat. Zobaczymy też jak wszystko będzie wyglądać po zakończeniu pandemii. W końcu od miesięcy nie odbywają się żadne koncerty. Niektóre grupy grają w kinach dla zmotoryzowanych.

na Wacken to także ogromna sprawa, która została na zawsze w pamięci. W 2011 roku zagraliśmy 92 koncertów w Europie, w czasach, kiedy takich tras właściwie się już nie grało. To była trasa klubowa, 60 sztuk, po której zostaliśmy zaproszeni na kolejne 30 wieczorów z Hammerfall. Wróciliśmy do tych samych miast, ale graliśmy w dużo większych miejscach. Było wspaniale. Oczywiście współpraca z Atlantic Records również była udana. Świetnym wydarzeniem były pierwsze koncerty w Japonii. Natomiast tym tragicznym, który jednak mocno nas dotknął, była śmierć naszego wokalisty Carla Alberta. Coś okropnego. Aby zakończyć pozytywnie, powiem, że dziesięcioletnia współpraca z SPV to niesamowite doświadczenie. Trwamy nadal, o to w tym wszystkim chodzi. Jeśli porównasz to, jak scena metalowa wygląda dziś z tym, jak to było w latach 80., jak wypadnie takie porównanie? Lata osiemdziesiąte są nie do pobicia. Przychodziło wtedy na koncerty trochę dziewczyn w mini spódniczkach, co raczej nie ma miejsca dzisiaj. Były to prostsze czasy, w których metal był wszystkim, a dziewczyny bardziej się odstawiały (śmiech). Dzisiaj też jest dobrze, ale świat jest dużo bardziej mrocznym i skomplikowanym miejscem niż wtedy. Mając to na myśli, muszę powiedzieć, że jeżeli nie byłeś świadkiem tego, co się działo w latach osiemdziesiątych, to masz czego żałować. Życie było wtedy nieustanną, zajebistą imprezą. Zastanawiałeś się kiedyś jakby wyglądało twoje życie, gdybyś jednak nie opuścił Honolulu? Przyjacielu, myślałem o tym bardzo wiele razy. Miałbym dużo ciemniejszą karnację i jakieś dziesięć desek surfingowych. Pracowałbym w sklepie muzycznym albo na stacji benzynowej i surfował na falach po pięć dni w tygodniu. Właśnie to robiłem zanim zacząłem grać na gitarze. Wierz mi, kocham swoje życie i to, że jestem w Vicious Rumors, ale wiem też, że miałem wyjątkowe szczęście móc spędzić dzieciństwo i lata nastoletnie na Hawajach. Człowieku, byłbym surferem, bujałbym się wszędzie w szortach i opalał na słońcu. Kochałbym życie nad wyraz, bo Hawaje są przepięknym miejscem. Nadal uwielbiam oglądać filmiki z surfowania. Nigdy nie porywałem się na wielkie fale, raczej te mniejsze. To niewiarygodne, ale dzisiaj możesz zobaczyć szaleńców ujeżdżających 30-sto metrowe fale. Eh, naprawdę spędziłem piękny czas na Hawajach. Jednak wybrałem rocknrolla. Gdy raz wskoczysz do tej jaskini nie zechcesz z niej wyjść. Igor Waniurski

Potrafiłbyś wskazać najważniejsze momen ty swojej dotychczasowej kariery? Zanim zacząłem Vicious Rumors wydrukowałem tysiące wizytówek, które rozdawałem podczas weekendowych wyjazdów do San Francisco. Puszczałem je w klubach, sklepach muzycznych i tym podobnych miejscach. To najważniejsze, co wtedy zrobiłem. Wytworzyłem iluzję tego, że mam już zespół. Po kilku miesiącach byłem kojarzony jako "koleś z Vicious Rumors", a nawet nie założyłem zespołu(śmiech). Podpisanie kontraktu ze Shrapnel Records również było czymś wielkim. Dobrze wspominam pierwszą wyprawę do Europy, na tournee prasowe, w 1986 roku. Koncert

VICIOUS RUMORS

17


Z przymrużeniem oka Wielu młodszym czytelnikom nazwa EvilDead być może jedynie gdzieś tam się o uszy obiła, nie mniej ci, którzy thrashu słuchają już trochę dłużej doskonale ją kojarzą. Zespół na przełomie lat 80-tych i 90-tych wydał dwa świetnie przyjęte albumy - "Annihilation of Civilization" z roku 1989 oraz wydany dwa lata później "The Underworld". Potem zespół się rozpadł, następnie próbował wrócić na scenę, ale bez jakichś konkretniejszych rezultatów. Wszystko wskazuje jednak, że EvilDead powraca na dobre. Świadczy o tym niedawno wydany trzeci album grupy o wdzięcznym tytule "United States Of Anarchy". Przeczytajmy zatem co na jego temat mają do powiedzenia główni zainteresowani. HMP: Cześć. Tytuł Waszego nowego albumu to "United States Of Anarchy". Mamy go traktować jako opis zastanej rzeczywistości, czy może stan, o który walczycie? Juan Garcia: Pierwotnie tytuł nowego albumu miał nosić tytuł "Rise of Evil", ale otrzymaliśmy grafikę od Edwarda Repki i postanowiliśmy go zmienić na "United States of Anarchy". Nowa tytuł albumu pochodzi z tekstu utworu "Without A Cause". Pomyśleliśmy również, że właśnie "United States of Anarchy" będzie bardziej odpowiednim tytułem dla naszej nowej muzyki.

czek wymierzony w kapitalizm i konsumpcyjny styl życia? Czy nie widzicie dobrych stron w takim podejściu do życia. Juan Garcia: Rob, nasz perkusista, chciał umieścić w tytule znak dolara. Pieniądze reprezentują władzę, a wielu ludzi postrzega Amerykę jako potężny kraj. Nie mamy na myśli żadnej krytyki kapitalizmu. Myślę, że zależy to od twojej interpretacji i postrzegania, a nie od naszego zamiaru krytykowania. W każdej ideologii jest dobro i zło. Cywilizacje pojawiały się i znikały, powstawały i upadały. Nasza ewolucja jako gatunku jest oparta na tym, jak traktujemy naszą planetę. Chcielibyś-

Foto: Evildead

Rob Alaniz: Tak, idealnie pasuje do obecnej sytuacji USA i świata. Chociaż należy go traktować z przymrużeniem oka, słowem niezbyt poważne. Kontynując temat, czym dla Was jest anarchia? Juan Garcia: Nieład, chaos, powstanie... jednak mam nadzieję na pozytywne zmiany. Rob Alaniz: Anarchia jest opisywana jako całkowity chaos, stan bezprawia. Z podziałem i empatią, najlepiej oddaje to, przed czym stoją obecnie Stany Zjednoczone. Litera "S" w tytule jest zapisana w formie znaku dolara amerykańskiego ("$"). To pstry-

18

EVILDEAD

my oczywiście widzieć rozkwit większego dobra dla wszystkich. Rob Alaniz: Ponownie, wszystko to ma na celu zdefiniowanie stanu świata, ale z przymrużeniem oka. Do tej pory Stany Zjednoczone określano jako supermocarstwem. Niestety ze względu na obecną administrację większość świata traktuje nas teraz jak kiepski żart. Kapitalizm niekoniecznie jest złą rzeczą, o ile jest trzymany w ryzach. Czy pisząc teksty staraliście się oddać obecną sytuacje na świecie, czy może chcieliście im nadać bardziej ponadczasowe znaczenie? Juan Garcia: Nikomu nie chcemy głosić kazań ani nie próbujemy wpływać na zmianę

zdania za pomocą naszych tekstów, teksty są obserwacją lub dotyczą bieżących wydarzeń. Rob Alaniz: Tak, mamy wiele tematów politycznych i społecznych w utworach. Znaczna część naszych tekstów na nowym albumie została napisana w 1990 roku przez naszego przyjaciela i współautora Boba Rangela, który pomagał nam przy pisaniu liryk. To ironiczne, że wciąż są aktualne w dzisiejszych czasach. Tekst utworu "Word Of God" zdaje się być krytycznym spojrzeniem na religie. Nie sądzisz, że to trochę już oklepany temat jeśli chodzi o muzykę metalową? Rob Alaniz: Tekst jest napisany z punktu widzenia bardzo rozgniewanego Boga. To zabawne i obrazoburcze, że ikona dobra może być tak obojętna i brutalna. Ale czuję, że tak właśnie najwyższy karałby nas wszystkich, gdyby miał swoją politykę. Zasługujemy na to, bo pozwoliliśmy rozpieprzyć planetę. Wychowałem się jako katolik i rozumiem z jakich powodów bogowie chcieliby się na nas odegrać, po prostu z czystej frustracji. Czy przez swoje wychowanie i związane z nim doświadczenia widzisz jakieś pozyty wne elementy podążania za religią? Juan Garcia: Moim zdaniem, religia może dać nadzieję w chwilach rozpaczy, może również prowadzić kogoś w wierze duchowej. Jednak może też służyć jako forma kontroli mas. W zorganizowanej religii jest dobro i wiele zła. Rob Alaniz: Dla mnie religia jest zupełnie bezużyteczna. Jest archaiczna, brutalna, pełna hipokryzji i dezinformacji. Widzę, że nie wyszło z niej nic dobrego. Czuję, że powinniśmy ją zlikwidować. Jednak, czy to uszczęśliwia ludzi? Czy to na nich dobrze wpływa? Niemniej nie próbujcie wepchnąć mi jej do gardła. Jestem zmęczony postawą wysokich i potężnych osobistości, które każą mi "rób, co mówię, a nie jak ja to robię". Zdecydowanie czas na zmiany. Opodatkować kościoły! Pomówmy o utworze "Napoleon Complex". Znasz ludzi, którym można tą przypadłość przypisać? W Polsce mamy takiego jednego. Rob Alaniz: Syndrom ten opiera się na pewnym radykalnym przywódcy, ale może również odnosić się do wielu innych szalonych i przesiąkniętych złem polityków i przywódców z kilku ostatnich kilku lat. Prawdziwy sens słów z "Napoleon Complex" jest taki, że to teoretyczny kompleks niższości przypisywany zwykle osobom niskiego wzrostu. Charakteryzuje się agresywnym zachowaniem społecznym, typu permanentne kłamstwa, i niesie ze sobą sugestię, że takie postępowanie kompensuje fizyczne lub społeczne wady delikwenta. Powiedziałeś już, że autorem okładki jest Edward J. Repka. Co wam się podoba w jego pracach? Juan Garcia: Edward Repka dawno temu stworzył nasze dwie okładki do albumów studyjnych, więc powierzenie mu przygotowania nowej okładki wydawało się właściwe. Koncepcja okładki jest luźno oparta na filmie, który zainspirował nas w przeszłości. Film z połowy lat siedemdziesiątych pod tytułem "Soylent Green" ("Zielona pożywka" 1973) dał nam wstępny pomysł na okładkę albumu. Niewielki wpływ wywarły na nas także zamieszki w Los Angeles z 1992 roku. Jak na ironię, wraz z


tworzeniem okładki w Ameryce rozpętało się piekło. Rob Alaniz: Ed Repka wykonał niesamowitą robotę na okładce do "United States of Anarchy". Spodziewam się, że ten obraz pobudzi i spowoduje wiele spornych dyskusji. To bardzo mocny i aktualny obraz. Jedna z jego najlepszych dotychczasowych okładek. Moim skromnym zdaniem. Brzmienie albumu jest bardzo oldschoolowe. Słuchając go mam wrażenie, że powstał mniej więcej w połowie la 80-tych. Juan Garcia: Wiele pomysłów na utwory i gotowe już kawałki zostały napisane na początku lat 90-tych. Po prostu zawsze staramy się pisać jak najlepsze kompozycje. Jedynym naszym zamiarem było stworzenie świetnego albumu. Nasz styl thrash metalu ma bez wątpienia klasyczny charakter i myślę, że nasz producent Bill Metoyer wykonał znakomitą robotę, wyłapując jego brzmienie. Rob Alaniz: Większość utworów napisaliśmy z Albertem w 1990 roku. Udowadnia to, że dobra kompozycja jest w stanie przetrwać wszystko. Wiem, że minął już szmat czasu, ale może pamiętacie okoliczności powstania tych utworów? Juan Garcia: Najważniejsze było to, że przed nagraniem mieliśmy okazję sprawdzić materiał na żywo. W czasie występów, celowo graliśmy nowe utwory, okazało się, że nowy materiał został dobrze przyjęty przez publiczność. To dało nam informację, że z nową muzyką zmierzamy w dobrym kierunku. Nie spieszyliśmy się nagrywając ten album, byliśmy bardzo skupieni na tym, co chcieliśmy osiągnąć. Rob Alaniz: Jak powiedziałem, większość z nich napisaliśmy z Albertem, zanim zespół się zreformował. Kawałek "Seed of Doubt" to jedna z nowszych kompozycji. Natomioast "War Dance" jest połączeniem dwóch starszych utworów z naszego poprzedniego zespołu Rise. Nagraliście własną wersję "Planet Claire" zespołu The B52. Skąd ten pomysł? Juan Garcia: Potrzebowaliśmy bonusowego utworu, a "Planet Claire" była piosenką, którą zawsze chcieliśmy przearanżować. Wydawało się, że będzie trudno zrobić z niej naszą wersję i dodać jej ciężaru. Bawiliśmy się dobrze z

Foto: Evildead

tą piosenką i myślę, że w końcu wyszła naprawdę dobrze. Rob Alaniz: Kilku członków zespołu to od dawna fani The B52. Planowaliśmy nagrać to na nasz debiutancki album, ale to się wtedy nie wydarzyło. Cieszę się, że się doczekaliśmy. To bardzo wyjątkowa wersja, która okazała się lepsza niż się spodziewałem. Czy na "United States Of Anarchy" są utwory, które uważasz za lepsze od pozos tałych? Rob Alaniz: Muszę powiedzieć, że wszystkie na swój sposób są świetne. Wolę słuchać ich jako całość niż osobno. Ale wszystkie mogą istnieć samodzielnie. Juan Garcia: "Napoleon Complex" to świetna kawałek do grania na żywo. Podobnie jak "Greenhouse" i "Blasphemy Divine". Jeśli chodzi o single promujące nowy album. W dniu 18 września 2020r. wydaliśmy singiel i teledysk do utworu "The Descending". Natomiast od 16 października 2020r. dostępny jest drugi singiel i teledysk do utworu "Word of God". Ukazał się tuż przed premierą naszej płyty 30 października 2020r. Czy mimo sytuacji na świecie macie jakieś plany odnośnie koncertów? Juan Garcia: W tej chwili nie mamy planów

koncertowych, jednak planujemy jakąś transmisję na żywo, aby promować nasz nowy album. Więcej wiadomości na ten temat będzie, gdy ustalimy szczegóły. Planujemy stworzyć dobry zestaw muzyki na żywo i dołączyć nowe utwory. Rob Alaniz: Tak. Nie wytrzymując tej całej pandemii, jesteśmy w trakcie podpisywania umowy z europejską agencją koncertową, więc zdecydowanie planujemy wyjechać za granicę, gdy tylko nam na to sytuacja pozwoli. Nie możemy się doczekać! Poza EvilDead gracie także w zespole Anger of Arts. Nie boicie się, że może to trochę kolidować? Rob Alaniz: Ja i Albert gramy także w Anger As Art ze Stevem Gainesem. Dopóki możemy wszystko odpowiednio zaplanować, nie widzę powodu, dla którego nie moglibyśmy kontynuować obu formacji. Jednak EvilDead jest priorytetem. Wyobraźcie sobie, że jesteście młodym, dopiero zaczynającym zespołem. Czy Wasza muzyka tworzona dzisiaj brzmiała by tak samo? Juan Garcia: Myślę, że jedyną różnicą byłoby prawdopodobnie to, że każdy kawałek byłby znacznie szybszy! Trudno to sobie jednak wyobrazić. Nasze utwory miałyby prawdopodobnie rzadszą strukturę, ale czuję, że byłyby dobrze wykonane. Rob Alaniz: Tak, nie sądzę, żeby nasze kawałki były napisane z taką pewnością bez naszego wieloletniego doświadczenia. Trudno powiedzieć, gdzie byśmy byli, gdybyśmy dopiero zaczynali. Dzięki za rozmowę... Juan Garcia: Dziękujemy za zainteresowanie EvilDead i koniecznie sprawdźcie nasz nowy album "United States of Anarchy". Na albumie jest wiele znaczących utworów, nad których stworzeniem ciężko pracowaliśmy ku chwale fanów metalu. Odwiedźcie nas na Facebooku Rob Alaniz: Dziękujemy za wsparcie i mamy nadzieję, że nowy album przypadnie wam do gustu. Mam również nadzieję, że kiedyś zobaczę was wszystkich w trasie. Trzymajcie się zdrowo! Bartek Kuczak

Foto: Evildead

EVILDEAD

19


Pobudka świadomości, herbata z miodem i olewanie zasad Heathen powrócił na scenę w mocnym stylu. Nowy album o dość tajemniczym tytule "Empire of the Blind" może nieźle namieszać na rynku wydawniczym i znaleźć się w różnych tegorocznych podsumowaniach. Kragen Lum od 2007 roku będący gitarzystą Heathen opowiedział nam nie tylko o powstaniu wspomnianego albumu, ale także o kilku interesujących faktach z historii zespołu. HMP: Witaj Kragen. Powiedz mi proszę, jak to jest wrócić do studia po dziesięciu latach przerwy? Kragen Lum: To wspaniałe uczucie. Minęło kupę czasu! Co się w ogóle z Wami działo po wydaniu "The Evolution Of Chaos"? Cóż, koncertowaliśmy w ramach trasy promującej "Evolution of Cha-

os", co zajęło nam około trzy lata. Podpisaliśmy kontrakt z Nuclear Blast w 2012 roku i od razu zacząłem pracować nad nową muzyką. Do 2014 roku - pomiędzy trasami Heathen - miałem napisane mniej więcej połowę materiału na nowy album. Potem poproszono mnie o zastąpienie Gary'ego Holta w Exodus, i przez to wsiąkłem na kilka następnych lat. Harmonogram trasy koncertowej Exodus był tak bardzo napięty, że dopiero w zeszłym roku naprawdę mieliśmy wystarczająco dużo czasu, aby skończyć pisać i nagrywać nowy album Heathen. Tytuł Waszego nowego wydawnictwa to "Empire Of The Blind". Czy to opis współczesnego społeczeństwa? "Empire Of the Blind" to po części opis naszego współczesnego społeczeństwa, a po części ostrzeżenie przed tym, czym mogłoby się stać, gdybyśmy nie byli świadomi tego, co się wokół nas dzieje. To potępienie manipulacji ludźmi poprzez propagandę w konwencjonalnych mediach i mediach społecznościowych oraz jej wpływu na społeczeństwo. To swego rodzaju pobudka dla tych, którzy nie są świadomi tego, co się dzieje. Bardzo spodobał mi się utwór tytułowy, szczególnie harmonie gitarowe. Utwór tytułowy był właściwie ostatnim utworem ukończonym na nowy album. To była pierwsza kompozycja, której wersje demo nagrałem w 2012 roku, ale wymagała więcej pracy. Wróciłem do niej i dokonałem kilku drobnych zmian w muzyce oraz całkowicie poprawiłem tekst. Następnie dołożyłem dodatkową partię gitar, które nadały utworowi epickiego charakteru. Cała środkowa sekcja jest w zasadzie mroczna i chaotyczna, po niej następuje melodyjne solo i część harmonijna, aby nadać utworowi napięcie, i żeby w końcu zwolnić. Kolejny ciekawy utwór to "Sun In My Hand". Znacznie się różni od reszty albumu. "Sun In My Hand" również był jednym z kawałków, który znalazł się we wcześniejszych demówkach, ale ten w ogóle się nie zmienił względem swej wczesnej wersji. W

20

HEATHEN

praktyce nawet solówki są dokładnie takie same, jak na demo. Głównym zamysłem tej kompozycji było stworzenie mrocznej atmosfery w tekście, ale ostatecznie ma on pozytywne przesłanie. Chodzi o podróż, którą odbywamy w życiu, która czasami może być trudna. Na koniec dnia musimy wiedzieć, że trudne czasy są konieczne po to, abyśmy mogli dojść do słonecznych dni i osiągnąć swoje cele. Na albumie znalazła się także ballada "Shrine Of Apathy". Często słyszę głosy, że takie kawałki nie powinny być tworzone przez thrash metalowe zespoły. Z drugiej strony zaś taka Metallica paradoksalnie powszechnie znana jest właśnie z ballad, które tworzyła jeszcze za czasów, gdy nikt nie miał wątpliwości, że są oni thrashowym zespole. Wygląda na to, że w dzisiejszych czasach w thrashu obowiązuje wiele "zasad". Ale na początku thrash metal polegał właśnie na łamaniu tych zasad. Zespoły grały to, co dla nich brzmiało dobrze, bez względu na to, czy było to szybkie, ciężkie, niosło dysonans czy też było melodyjne. Heathen zawsze był zespołem, który robił wszystko, co przychodziło mu naturalnie i dla niego było dobre. Tworząc "Shrine Of Apathy" chcieliśmy napisać klasyczną balladę w taki sposób abyś poczuł coś słuchając jej. Utwór ten jest hołdem dla przyjaciół i członków rodziny, których straciliśmy w ostatnich latach. Wokal Davida jest niesamowity i wszyscy jesteśmy bardzo zadowoleni ze sposobu, w jaki to wyszło. Riff "Devour" jak dla mnie ma pewne odwołania do muzyki industrialnej. Osobiście nie słyszę w "Devour" niczego industrialnego pod względem muzycznym. Być może to sample Jima Jonesa w środku utworu powodują takie wrażenie. Kiedy tworzyłem wersję demo, wszystkim podobał się sposób, w jaki brzmiał ten kawałek. Jak powiedziałem wcześniej, tak naprawdę nie przestrzegamy zasad. "A fine Red Mist" to zaś utwór instrumentalny. Skąd ten pomysł? Zawsze chciałem zrobić klasyczny instrumentalny kawałek, w którym element muzyczny (w tym przypadku gitara) zastępuje wokale. W ten sposób wciąż miało brzmieć jak normalny "utwór". Jednocześnie chciałem dołączyć solową partię w stylu "shred". Moim marzeniem było stworzyć coś w stylu "Bay Area Shred-Off" z udziałem moich ulubionych gitarzystów z tej sceny. Zadzwoniłem do Gary'ego Holta, Ricka Hunolta oraz Douga Piercy'ego, aby sprawdzić, czy byliby zainteresowani zagraniem w tym kawałku. Wszyscy zgodzili się, więc stworzyłem sekcję gitarową, która zawiera kompromis dla oryginalnego gitarowego H-Teamu z Exodus i oryginalnego duetu gitarowego Heathen, składającego się z Lee (Altus) i Douga (Piercy). Wyszło to naprawdę świetnie i ten pomysł jest dla mnie główną atrakcją albumu, zwłaszcza, że wielu moich bohaterów z Bay Area gra razem w jednym utworze. Co z warstwą liryczną? Czy "Empire Of The Blind" to concept album? Istnieje kilka motywów muzycznych i liry-


cznych, które przewijają się przez cały album, ale "Empire of the Blind" nie jest albumem koncepcyjnym. W tekstach utworów "The Blight", "Empire of the Blind" i "The Gods Divide" pojawia się kilka tematów społecznych i politycznych, które dotyczą manipulacji ludźmi poprzez propagandę w normalnych mediach i mediach społecznościowych oraz ich wpływu na społeczeństwo. Są też bardziej osobiste teksty o osiągnięciu celów życiowych ("Sun In My Hand"), stawieniu czoła swojej śmiertelności ("In Black") i doświadczeniu utraty ukochanej osoby ("Shrine of Apathy"). Na tej płycie jest duża różnorodność tekstów i muzyki.

że tak powiem, wydanie albumu podczas pandemii bez możliwości koncertowania. Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, aby w tym czasie jak najlepiej promować album. Zdarzyło się już Wam zawiesić działalność na całe dziewięć lat. Co było powodem tego kroku? Kiedy wyszedł album "Victims Of Deception", stał się ofiarą swego rodzaju złego wyczucia czasu. Grunge i bardziej rytmiczny metal, jak Pantera i Sepultura ery "Chaos AD", stawały się coraz bardziej popularne. Chociaż "Victims..." jest teraz uwielbiany

lepiej, gdyby zespół w tamtym czasie podpisał kontrakt z Nuclear Blast, ponieważ oni naprawdę wiedzą, jak wypromować metalowy album by trafił do właściwych odbiorców. Mascot wykonał dobrą robotę przy wydaniu albumu, ale było wielu fanów Heathen, którzy nie wiedzieli o nim do momentu, kiedy zaczęliśmy promować nowy album wraz z Nuclear Blast. A jak żeście trafili pod skrzydła Nuclear Blast? Nuclear Blast jest świetny. Od wielu lat znamy i przyjaźnimy się z wieloma osobami z

Jaką symbolikę zawiera okładka albumu? Okładka albumu jest w zasadzie przedstawieniem imperium w ruinach z gigantyczną czaszką na pierwszym planie, jakby był częścią gigantycznego posągu. Czaszka z zawiązanymi oczami przedstawia imperium ślepców, które upadło. To sięga do idei manipulacji społeczeństwem poprzez propagandę we wszystkich mediach oraz tego, jaki może być efekt końcowy. Travis Smith potrafił to doskonale wyobrazić sobie finalizując to na okładce naszego albumu. David jest w naprawdę świetnej formie wokalnej. Wiesz może w jaki sposób dba o głos? David bardzo o siebie troszczy się pod każdym względem. Jego głos to naturalny dar. Od czasu do czasu wykonuje ćwiczenia wokalne i w razie potrzeby pije herbatę z miodem, ale ogólnie jest obdarowany świetnym zestawem strun głosowych! Macie nowego perkusistę Jima DeMaria. Jak trafił do Heathen? Znamy Jima od wielu lat i koncertowaliśmy wspólnie, kiedy grał w Generation Kill. Jest świetnym perkusistą i jeszcze lepszym kompanem. Większość muzyki była już gotowa, gdy Jim dołączył do zespołu, ale wykonał niesamowitą robotę, ucząc się całego materiału i dając zabójczy występ w studiu. Wszyscy jesteśmy bardzo szczęśliwi, że jest z nami w zespole. To nie jedyny nowy muzyk w Heathen. Wasze szeregi zasilił także basista Jason Mirza. Znałem Jasona wcześniej. We wczesnych latach 90-tych grał w Psychosis, zanim przeniósł się do Los Angeles. Tam go poznałem, mieszkał w Bay Area i znał Davida i chłopaków. Zawsze był wielkim fanem Heathen, nawet przyszedł na koncert w 2013 roku, gdzie graliśmy razem z Death Angel. Jest świetnym basistą i wspaniałym przyjacielem, więc cieszymy się, że jest z nami. Wydanie nowego albumu w obecnych czasach może się wiązać ze sporymi ograniczeniami, jeśli chodzi o promocję. Myślę tutaj o koncertowaniu. Jak zamierzacie sobie z tym radzić? Cóż, mieliśmy wybór. Moglibyśmy albo wstrzymać wydanie albumu, dopóki nie będziemy mogli koncertować i sprawić, by nasi fani poczekali dłużej, albo wydać go w momencie, gdy ludzie najbardziej potrzebują rozrywki. To z pewnością niezbadane wody,

Foto: Heathen

przez fanów, wtedy nie odniósł wielkiego sukcesu. Przez kilka następnych lat zespół miał problemy stanąć na nogach i ostatecznie zaproponowano Lee występy z niemieckim zespołem Die Krupps. Grał u nich kilka lat. Heathen przestał funkcjonować jako zespół, dopóki nie spotkaliśmy się ponownie, by wziąć udział w koncercie charytatywnym Thrash Of The Titans (dla Chucka Billy'ego i Chucka Schuldinera). To był naprawdę katalizator, który sprawił, że znowu zaczęliśmy grać razem. Gracie thrash metal, jednak wśród swoich inspiracji wymieniasz takie kapele, jak Thin Lizzy oraz Queen. Thin Lizzy, Rainbow, Queen, Tygers Of Pan Tang… Wszystkie te zespoły w pewnym stopniu inspirowały lub miały wpływ na Heathen. Heathen to po części thrash z Bay Area uformowany w kawałki z epickim klimatem oraz harmoniami wyżej wymienionych zespołów. Na tym etapie to wszystko jest DNA Heathen.

wytwórni. Mamy świetne relacje i bardzo łatwo z nimi pracować. Pracuje tam wielu wspaniałych ludzi i naprawdę są najlepsi w tym, co robią. Mamy nadzieję, że jeszcze przez długi czas będziemy kontynuować współpracę z Nuclear Blast. Dziękuję za ten wywiad w imieniu redakcji i czytelników HMP. Również dziękuję za rozmowę! Dla tych, którzy czytają, sprawdźcie nowe single Heathen, "The Blight" i "Empire of the Blind" oraz szukajcie nowego albumu, który został wydany 18 września! Nie możemy się doczekać trasy koncertowej, zrobimy to, gdy tylko będzie to możliwe. Do tego czasu śledźcie zespół na Facebooku, Instagramie i YouTube! Trzymajcie się zdrowo! Bartek Kuczak

W 2005 roku po Waszym powrocie na scenę nagraliście demo, które zostało rozesłane do wielu wytwórni. Zakończyło się to ostatecznie kontraktem z Mascot Records. To była wówczas najkorzystniejsza oferta, czy też zdecydowały o tym inne względy? Demo z 2005 roku wzbudziło duże zainteresowanie zespołem ze strony wytwórni. Mieliśmy wiele oferty, w tym z Mascot Records i Nuclear Blast. Z perspektywy czasu byłoby

HEATHEN

21


Wrogowie samych siebie Chyba nie trzeba nikogo przekonywać, że katolicki kler nie ma ostatnio pozytywnego "pijaru" w naszym pięknym kraju. Mimo, iż oficjalnie mówi się, że ponad 90% w jakiś tam sposób z katolicyzmem jest związana, co swoją drogą jest swoistym paradoksem. Albo pokazuje, że faktycznie to wcale nie jest wspomniane 90%, Lecz znacznie mniej. Mniejsza z tym. Negatywne postrzeganie kleru jak pokazuje zespół Hexx doszło także do Stanów Zjednoczonych, kraju w którym instytucja kościelna ma znacznie mniejszy wpływ społeczny niż w Polsce. Dlaczego zespół zdecydował się poruszyć ten temat opowiedział nam gitarzysta grupy Dan Watson. HMP: Cześć. Na początku chciałem Wam pogratulować nowego albumu "Entangled in Sin". Powiedz mi proszę czy ten tytuł ma jakieś szczególne znaczenie? Dan Watson: Znaczenie tytułu "Entangled in Sin" ma na celu wyjaśnienie i zakwestionowanie katolickiej tezy, że wszyscy jesteśmy urodzonymi grzesznikami i dlatego potrzebujemy ich boga i religii. Ale nie staram się wyróżniać tylko katolicyzmu, absurdem są dla mnie wszystkie zorganizowane religie. Już sama okładka dla niektórych może być

wszą niesprawiedliwością wyrządzaną dzieciom, będziesz miał krew na rękach i srasz na swojego penisa. Ta sprawa jest nie do obrony. Myślę, że jedynymi ludźmi, którzy uznają to za obraźliwe, będą katolicy i pedofile… i oczywiście katoliccy pedofile. Przywódcy kościoła katolickiego są największym wrogiem samych siebie. Swoimi czynami udowadniają, że ich teologia to oszustwo. Pomyśl o tym, jeśli chrześcijański bóg nie może lub nie robi nic, aby jego własni kapłani sodomizowali małe dzieci i niszczyli im życie, dla ich własnych samolubnych przyjemności, to dla-

Chcieliście, by teksty na tym albumie miały głębsze przesłanie niż te na "Wrath Of The Reaper". Co chcieliście tym razem przekazać słuchaczowi? Większość inspiracji dla tekstów na tym albumie pochodziła z moich badań i studiów nad religią, teologią i ateizmem. Niektóre z utworów dotyczą spraw bardziej przyziemnych, jak "A Touch Of The Creature", który opowiada o walce alkoholików z alkoholizmem. Treść "Over But The Bleeding" mowi o tym, że niektórzy pozwalają swojemu umysłowi zostać uwięzionym w przesądach i przejść przez punkt, z którego nie ma powrotu, ponieważ kiedy już oddałeś swój umysł i intelekt na rzecz teologii, na zawsze tracisz zdrowy rozsądek. "Signal 30 I-5" opowiada o śmiertelnych wypadkach samochodowych, natomiast "Vultures Gather Round" opowiada o zapotrzebowaniu mas na przemoc i tragedie oraz o tym, że kontrolowane przez rząd media z radością im to dostarczają. Reszta kopozycji dotyczy hierokracji w kościele i tego, jak rządy wykorzystują wiarę, religię i teologię do manipulowania i kontrolowania mas, które nie są w stanie nawet skromnie myśleć krytycznie. Jak łatwo mogą wpływać na świat fanatycznie wierzących, a nie sceptycznie myślących ludzi. Nowy album, podobnie jak "Wrath of the Reaper", został wyprodukowanyprzez naszgo rodaka Barta Gabriela, o którym już zresztą wspomniałeś. Jak zaczęła się ta współpraca? Bart Gabriel pomaga zespołowi i prowadzi go odkąd wrócilismy na scenę, od ponad pięciu lat. Odegrał kluczową rolę w podpisaniu kontraktu z High Roller Records i miał duży udział w procesach produkcji i przedprodukcji obu naszych ostatnich dwóch albumów. Tym razem położyliście większy nacisk na preprodukcje. Co było powodem tego kroku? Chcieliśmy po prostu nagrać najlepszą płytę Hexx, jaką tylko mogliśmy. Dopracowanie wszystkich szczegółów w procesie pre-produkcji pomaga zaoszczędzić cenny czas w studiu nagraniowym.

Foto: Hexx

obrazoburcza. Pomysł na okładkę był mój. Moją intencją było zwrócić uwagę na coś zupełnie oczywistego. Aby w ogóle ujawnić hipokryzję religii i teologii. Jeśli niektórzy uznają to za obraźliwe, powiedziałbym, że ci ludzie najprawdopodobniej nie znają brutalnej i przesiąkniętej krwią historii Kościoła Katolickiego i chrześcijaństwa. A także, że ich ślepa wiara w ich boga jest bezpośrednio odpowiedzialna za wykorzystywanie seksualne dzieci, które ma miejsce w kościele katolickim od samego początku jego istnienia. Jeśli o mnie chodzi to, jeżeli okładka tego albumu budzi twój sprzeciw, to jesteś częścią problemu. Jeśli próbujesz bronić Kościoł Katolicki i jego wspólnotę przed odpowiedzialnością za tą najstraszli-

22

HEXX

czego nie pomyślisz, że gówno go obchodzisz, nie mowiąc o innych? Możemy tam zobaczyć cztery demony urbane w sutanny. Czemu akurat cztery? Czy za tą liczbą kryje się jakaś symbolika? Nie. Mój oryginalny pomysł był inspirowany okładką albumu Kiss "Love Gun". Chciałem aby wyglądało to tak, że czterech księży katolickich oczekuje na fellatio od czterech młodych ministrantów, którzy są w bieliźnie i klęczą na kolanach. To Bart Gabriel zasugerował, żebyśmy trochę stonowali i nie pokazywali chłopców w bieliźnie. Jego pomysłem było również to, aby księża katoliccy pokazali swoje prawdziwe złe oblicze, które ukrywają za bezspornymi maskami cnoty.

Od strony czysto muzycznej "Entangled in Sin" jest bliższy Waszym korzeniom niż poprzednik. Czy była to przemyślana decyzja podjęta jeszcze zanim zaczęliście pisać ten materiał, czy wyszło to samo podczas komponowania? Nie wiem. Być może jestem zbyt blisko źródła, aby dokonać obiektywnej oceny. Dla mnie oba materiały są ścisłym odzwierciedleniem korzeni zespołu. Na obu albumach postanowiłem odtworzyć klimat i emocje sceny metalowej Bay Area, jaką pamiętam z lat 80. Czy tym razem podczas pisania utworów wprowadziliście jakieś innowacje? Zacząłem grać na gitarze w wieku dziewięciu lat i wkrótce potem zacząłem pisać muzykę. Mam teraz 59 lat... (dokładnie obliczając). Przez lata udoskonalałem swoje podejście do sztuki pisania utworów. Opracowałem kilka różnych technik i formuł, które działają w moim wypadku. Nie będę tutaj wchodził w nudne szczegóły.


Nagraliście ponownie dwa utwory, które pierwotnie znalazły się na waszym debiucie "No Escape". Trafiły na nowy album jako bonusy. Skąd ten pomysł i dlaczego akurat "Night Of Pain" oraz "Terror"? To był pomysł Barta Gabriela, aby ponownie nagrać dwa utwory z debiutanckiego albumu "No Escape" z 1984 roku. Z powodu nienajlepszej produkcji naszego pierwszego materiału pomyśleliśmy, że fajnie byłoby ponownie nagrać kilka bardziej znanych kawałków z tego albumu i wydać je jako singiel przed opublikowaniem nowej płyty. John Marshall napisał i nagrał fantastyczne nowe intro do naszego remake'u utworu "Terror". "Night Of Pain" wyszło bardzo mocno, a wokale Eddy'ego są niesamowite! Dziś mamy do czynienia z trendem na ponowne nagrywanie starych albumów w całości. Rozważaliście kiedyś taki zabieg? Nie rozważamy ponownego nagrania któregokolwiek z naszych starych albumów. Myślę, że wybraliśmy dwie najlepsze kompozycje do ponownego nagrania, wspomniane "Terror" i "Night Of Pain" z naszego debiutanckiego albumu. Nastąpiły u Was pewne zmiany w składzie. Mam tu na myśli nowego basistę Dona Wooda. Zastąpił on na tym stanowisku Mike'a Horna. Skąd ta zmiana? Po powrocie z Bang Your Head Festival doszliśmy do wniosku, że najlepiej będzie wymienić basistę. Konflikty z Mikiem Hornem stawały się problemem i osłabiły wewnętrzną atmosferę grupy. Wpływały także na nasze morale. Mieliśmy szczęście, że udało nam się nakłonić Dona Wooda do grania w zespole, jak dotąd świetnie sobie radzi. Wszyscy wciąż jesteśmy w dobrych stosunkach z Mikiem i doceniamy jego wkład w rozwój grupy. Życzymy mu powodzenia. Rok temu Wasz dawny basista Bill Peterson odszedł z tego świata. Jak go wspomi nasz? Nowy album jest dedykowany mojemu staremu przyjacielowi i basiście Billowi Petersonowi. Będziemy za nim tęsknić. Pociesza mnie świadomość, że muzyka, którą razem tworzyliśmy, wspólne chwile i rzeczy, któ-

Foto: Hexx

rych się od niego nauczyłem, w znacznym stopniu przyczyniły się do mojego doświadczenia życiowego i są cennym atutem w moim rozwoju jako człowieka. Uważam się za lepszą osobę, dzięki temu, że go poznałem. Miałem szczęście, że miałem go za przyjaciela i kolegę z zespołu. Eddy Vega to pierwszy wokalista Hexx, który z tym zespołem nagrał więcej niż jeden album. W latach 80-tych I na początku 90-tych na każdej Waszej płycie śpiewał kto inny. W naszej działalności były zawsze okoliczności poza naszą kontrolą, które na wczesnych albumach zmuszały nas do zmiany wokalistów. Wolałbym trzymać się jednego, ale to po prostu nie wyszło. Eddy jest bardziej wyluzowany i łatwiejszy we współpracy niż większość naszych byłych wokalistów. Eddy sprawdził się w biznesie i udowodnił, że jest niezastąpionym atutem zespołu. Jak wogóle żeście go znaleźli? A może to on znalazł Was? Zmęczyło mnie szukanie wokalistów na każdą płytę, więc dołączyłem do profilu Singer Of The Month Club. Eddy był pierwszym wokalistą, którego mi przysłali. Od tamtej

pory świetnie współpracuje się nam! Podczas całej Waszej kariery zmienialiście Wasz styl. Zdarzył się Wam min. flirt z death metalem (album "Morbid Reality"). Nie chcieliście się dalej trzymać tej estetyki? Przestaliśmy grać w stylu techniczno-deathtrashowym, kiedy zespół rozpadł się mniej więcej w 1995 roku. Myślałem, że wykonaliśmy całkiem niezłą robotę, ale później odkryliśmy, że granie power metalu jest naprawdę naszą mocną stroną i gdzie leży nasza pasja. Czy po waszym powrocie na scenie zdarzało się Wam grać na żywo jakieś kawałki z tego albumu? Jeśli masz na myśli "Morbid Reality", to nie. Rozmawialiśmy o zagraniu kilku kawałków z "Quest For Sanity" i "Morbid Reality", ale nigdy nie wyszło to dalej niż nasze rozmowy. Zespół zakończył działalność w 1995r., potem reaktywował się po osiemnastu latach przerwy. Jak oceniasz zmiany w rynku muzycznym, które nastąpiły po latach Waszej nieobecności? Zmiany są spore. Internet i epoka cyfrowa miały ogromny wpływ na sposób, w jaki piszemy, nagrywamy i sprzedajemy muzykę. Myślę, że w pewnym sensie jest lepiej, ale nie do końca. Jest jak jest. Nie mam nad tym kontroli. Jestem teraz starym gościem i czasami lubię robić rzeczy po staremu. Jak Twoim zdaniem ten rynek radzi sobie w tych trudnych czasach? Cóż, teraz, gdy mamy ogólnoświatową pandemię, cała muzyka na żywo została wstrzymana, więc jest poważny problem. To oraz ludzie, którzy pobierają muzykę za darmo i w ten sposób nie wspierają swoich ulubionych artystów, prawdopodobnie oznacza śmierć branży. Przynajmniej w takiej formie, jaką znamy. Bartek Kuczak

Foto: Hexx

HEXX

23


i znacznie ważniejszego? Jeśli chodzi o bycie liderem zespołu, to Ronnie Cooke jest jedynym pozostałym pierwotnym członkiem-założycielem od momentu powstania zespołu. Thrust jest jak rodzina i w tej rodzinie każdy ma coś do powiedzenia, a najlepsze w tym jest, że każda sugestia może przynieść rozwiązanie. I myślę, że to właśnie sprawia, że jako muzycy ciągle stajemy się lepsi.

Iść do przodu Jeszcze jakieś dwie, tak udane jak najnowsza "The Helm Of Awe", płyty i Thrust przestanie w końcu być postrzegany tylko przez pryzmat debiutanckiego albumu "Fist Held High". Posiadanie w dyskografii kultowego wydawnictwa na pewno jest bowiem czymś nobilitującym, ale już nie do końca satysfakcjonującym, szczególnie kiedy zespół złapał drugi oddech i w żadnym razie nie chce bazować wyłącznie na przeszłości. HMP: US power metal na pewno nie byłby bez Thrust tak porywającym zjawiskiem. Co ważne nie poprzestaliście tylko na klasy cznym albumie "Fist Held High" - wiosną 2018 roku rozmawialiśmy o waszym nowym albumie "Harvest Of Souls", a tu proszę, już wydajecie kolejny? Eric Claro: Thrust jest jak maszyna, jeśli chodzi o pisanie nowego materiału. W ciągu dwóch lat graliśmy koncerty, a jednocześnie pracowaliśmy w studio nad nowymi pomysłami. Zespół ma naprawdę silną motywację pracy, która z kolei przynosi świetne utwory. Zresztą niejako zapowiadaliście taki stan rzeczy w tamtej rozmowie - w latach 80. nie mogliście rozwinąć skrzydeł, więc gdy obec nie pojawiła się taka możliwość trzeba ją

teraz w znacznie lepszej sytuacji, możemy iść do przodu z naszą muzyką. Wygląda na to, że prace nad "The Helm Of Awe" przebiegały w bardzo naturalny sposób, a fakt ciepłego przyjęcia poprzedniej płyty tylko utwierdził was w przekonaniu, że obraliście słuszny kierunek? Byliśmy bardzo szczęśliwi z efektów jakie przyniosła "Harvest Of Souls" oraz z wyboru odpowiedniej wytwórni, to jest Pure Steel Records. Myślę, że nasz rozwój i większe poczucie entuzjazmu przy tworzeniu nowego materiału przyniosły niesamowite rezultaty, w ten właśnie sposób wraz z "The Helm Of Awe" mocno poszliśmy naprzód. W dodatku od lat dysponujecie stałym,

Konieczność stworzenia w określonym, często dość krótkim, czasie całego materiału na płytę bywa dla innych muzyków stresujące, czasem wręcz przerażające. Chyba nie miewacie takich problemów, bo zawartość "The Helm Of Awe" świadczy o czymś zupełnie przeciwnym? Tak, opracowaliśmy ten materiał dość łatwo. Czasami po prostu wpadasz w ten rytm pisania, wtedy do realizacji i efektu końcowego wkrada się ekscytacja. Osiągnęliśmy ten efekt w taki sam sposób, jak przy poprzednim albumie "Harvest Of Souls". Wielu kompozytorów ma tak, że trudno im rozstać się z ukończonym już utworem: ciągle by coś w nim zmieniali, poprawiali, również w studio nagraniowym. Też tak masz, czy wolisz skupiać się na czymś nowym, miast ciągle "ulepszać" coś już ukończonego? Myślę, że najlepiej określił to Salvador Dali: "Nie bój się doskonałości, nigdy jej nie osiągniesz". Było sporo rzeczy na nowym albumie i na poprzednim, gdzie czułem, że mógłbym się trochę bardziej przyłożyć, niektóre części mógłbym zaśpiewać inaczej lub użyć innych słów. Ale ostateczny rezultat jest doskonały Muzyka jest więc twoim sposobem na wyrażenie siebie, ale podchodzisz do niej bez jakiegoś wyrachowania, ciesząc się, że możesz się nią zajmować od tylu lat, że wena wciąż cię nie opuszcza? Obcowanie z muzyką w moim życiu, niezależnie od tego, czy grasz ją na koncercie, czy jej słuchasz, jest wybawieniem. Odpowiedzią jest muzyka i będę jej częścią aż do śmierci. Zostałem pobłogosławiony, mam dobrego Pana, któremu mogę podziękować, że nadal mogę śpiewać i występować na żywo.

Foto: Thrust

wykorzystywać, nie ma innej opcji? Zespół miał okazję działać w latach 80., wydaliśmy "Fist Held High" pod szyldem świetnej wytwórni Metal Blade Records. Thrust miał też okazję wystąpić z takimi zespołami jak Slayer, Judas Priest czy Michael Schenker Group. Zespół pojawił się również na albumie "The Best Of Metal Blade Volume 1." z takimi zespołami jak Slayer, Metal Church, Fates Warning, Lizzy Borden itp. Myślę, że to był inny czas. Thrust był młodym zespołem, któremu z jakiegoś powodu coś się przydarzało. Czasami było to na korzyść, a czasami nie, działo się tak również w przypadku kilku innych zespołów, które walczyły wtedy o przetrwanie w branży. Jesteśmy

24

THRUST

zgranym i dobrze rozumiejącym się składem, a to też jest ogromne ułatwienie przy tworzeniu i nagrywaniu płyty? Zawsze najlepiej jest mieć odpowiednią kombinację twórczych muzyków. To bardzo pomaga, bowiem podczas pisania muzyki wszyscy w zespole są po tej samej stronie. Wszyscy mamy też ten sam gust muzyczny. To sprawia, że nagrywanie albumu jest dużo łatwiejsze. Ron Cooke jest liderem zespołu, ale w żadnym razie nie dyktatorem, dopuszcza wasze pomysły, bo ego to jedno, a jak najlepsza płyta, która pozostanie przecież po was, można rzec, na wieki, to coś zupełnie innego

Fakt, że tworzysz u boku kogoś może nie o rozpoznawalności Slasha, Adriana Smitha czy Dave'a Murray'a, ale jednak gitarzysty znanego i w metalowych kręgach bardzo znanego, jest ułatwieniem czy utrudnie niem, daje o sobie znać presja oczekiwań fanów? Myślę, że dorastając i słuchając Iana Gillana, Ronniego Jamesa Dio, Bruce'a Dickinsona, wiedziałem, gdzie może tkwić wyzwanie. Właśnie wtedy zdecydowałem, że nie będę taki jak oni. Chciałem zaistnieć i śpiewać na swój sposób i najlepiej jak potrafiłem. Tak, robiłem covery Maiden, Priest, Dio itp. wszystkie te kawałki z lat 80., to miało pomóc w zbudowaniu mojego własnego stylu. Nie, to wcale nie jest trudne, a nasi fani są niesamowici. A jeśli są ludzie, którzy nie zgadzają się z muzyką lub gatunkiem, który gramy to ich sprawa. Nie możesz zadowolić wszystkich, każdy ma swój własny gust i opinie.


Mam kolegę powtarzającego: "To człowiek gra, nie sprzęt". Potwierdzasz tę opinię? Moim zdaniem to sprzęt, choć wy nim zarządzacie. Jednak jakikolwiek dźwięk z niego się wydobywa, dobry lub zły, to właśnie cały ty. Muzycznie "The Helm Of Awe" to klasy czny Thrust, materiał zakorzeniony w latach 80., ale nie chcieliście chyba być postrze gani wyłącznie przez pryzmat przeszłości, stąd mocne, surowe brzmienie, którego pewnie nie bylibyście w stanie osiągnąć w roku 1984? Jakbyś patrzył w lusterko wsteczne to tak, lata 80. już za nami. Nawet jeśli to była przeszłość, zespół wydał kilka kultowych klasyków z albumu "Fist Held High" na czele, który wszyscy do dziś pamiętają, a kawałki z niego nadal lubią śpiewać. Nie sądzę, by znowu udało się to nam osiągnąć, a jednocześnie Thrust to już nie ten sam zespół. Ciągle słyszę narzekania, że kiedyś to dopiero było super, nie to co teraz, ale prze cież pod wieloma względami życie muzyka jest obecnie znacznie łatwiejsze, jest też wiele narzędzi promocyjnych, niedostęp nych nie tylko w latach 80., ale i 90.? Zgadzam się. Wciąż pamiętam Sunset Strip, jedyne miejsce, aby przyciągnąć ludzi do siebie. Koncerty organizowano za pośrednictwem flyersów. W piątkowe i sobotnie wieczory mnóstwo ludzi to robiło, po prostu wystawali przed Rainbow, Whiskey, Gazzarri i The Roxy i rozdawali ulotki reklamujące swoje koncerty. Teraz to wydaje się zabawne, ale wtedy było super. Obecnie media społecznościowe to najlepszy sposób na autopromocję. No i kiedyś, jak spadało się ze szczytu, to na łeb, na szyję, kiedy teraz prawdziwych gwiazd/gigantów, zwłaszcza w metalu jest naprawdę mało, cała reszta nie ma co marzyć o pozycji Maiden, Priest czy Metalliki? W tym wypadku sie nie zgodzę. Wszechświat i muzyka są nieskończone i nie chodzi tu o marzenia ( te jak się ma 16 lat). Chodzi o szczęście w tym, co robisz i co osiągasz po drodze. Wszyscy się starzejemy, tak samo jak zespoły, których słuchaliśmy dorastając, któregoś dnia odejdą, ale muzyka zawsze będzie żywa. Wyobrażasz sobie świat metalu za kilkakilkanaście lat, bez tych wszystkich zespołów? Już jest pusto, umierają najwięksi jak Ronnie James Dio, Lemmy czy niedawno Pete Way z UFO, teraz Eddie z Van Halen - nieodwołalnie kończy się pewna epoka i nic na to nie poradzimy? Tak. Aż trudno uwierzyć, że nasi rock 'n' rollowi bohaterowie powoli umierają. To nie tylko Ronnie James, Lemmy, Eddie Van Halen... Całe szczęście zostawili nam dary w postaci muzyki, która przetrwa całe życie. Któregoś dnia wszyscy musimy zatoczyć pełne koło. Wasz amerykański power metal staje się coraz bardziej epicki i do tego mroczny, co tylko dodaje mu atrakcyjności, ale wciąż potraficie przyłoić, tak jak choćby w "Still Alive"? To jeden z tych utworów z efektownymi, rozbudowanymi, gitarowymi poje -

dynkami - to efekt wielu podejść czy nagranie jednej, ale dopracowanej wcześniej wer sji? Pracując z tymi gośćmi, myślę, że mogę na to odpowiedzieć. Najlepiej można to opisać jako braterstwo między Angelem i Ronniem; pracują ze sobą od wczesnych lat 90. i poznali się nawzajem jako muzycy, poznali swoją grę i style oraz w jaki sposób mogą podzielić między sobą sola w utworze. "Still Alive" było właściwie jednym z najłatwiejszych utworów,

i promocję. Pewnie cieszy cię powrót winylu do łask słuchaczy, zresztą w Stanach Zjednoczonych czarne płyty sprzedają się obecnie znacznie lepiej od kompaktów i wciąż są tendencje wzrostowe, ale nakład 300 LP "The Helm Of Awe" potwierdza, że metalowy underground rządzi się jednak swoimi prawami? Faktycznie znacznie lepiej jest z winylem.

Foto: Thrust

nad którym pracowaliśmy, nie ma w nim żadnej ukrytej tajemnicy. Zaskakuje też urozmaicony aranżacyjnie utwór tytułowy ze zróżnicowanym wokala mi; czyżby to zapowiedź waszych kolejnych kroków, skoro wieńczy album? Myślę, że to był tylko fuks, że zdecydowałem się zmienić mój śpiew z czystego na bardziej brudny To również dzięki ciężkimi gitarowym riffom, które wymyślił Angel. Spowodowały one, że skierowałem się w stronę growlu. Z Thrust nigdy nie wiadomo, w jakim kierunku pójdziemy, ale rzeczywiście to cięższe brzmienie zdaje się zawsze okazywać swoje szpetne oblicze i daje o sobie znać. Normalnie po wydaniu płyty zespół rusza w trasę, albo gra chociaż pojedyncze koncerty, ale w obecnej sytuacji trudno cokolwiek planować - liczycie, że uda wam się pro mować "The Helm Of Awe" również live, o co ten materiał aż się prosi? Nie obawiasz się, że płyta bez koncertów przepadnie, nawet jeśli będzie promowana w sieci, choć by w mediach społecznościowych? To dziwny i smutny czas dla przemysłu muzycznego i dla świata. Jednak najbardziej jest mi żal ludzi związanych ze sceną, którzy ciężko pracują, a nie dostają takiego poklasku jak muzycy. Prawdopodobnie teraz mają o wiele trudniej niż my, mam na myśli szefów sceny, dźwiękowców, oświetleniowców, techników, obsługę sceny, ochronę i wielu innych... są to ludzie dzięki którym zespoły istnieją. Album będzie promowany i sprzedawany niezależnie od tego czy będziemy grać koncerty. Mamy niesamowitą wytwórnię ze świetnym zespołem, który sporo czasu poświęca na marketing

Myślę, że posiadanie płyt winylowych i CD wiąże się z silniejszym związkiem i zrozumieniem zespołów przez fana, niż w wypadku osób, które tylko pobierają muzykę? Tak naprawdę wszystko zależy od wytwórni, jeśli chodzi o płyty winylowe i CD. Myślę, że masz rację, podziemny metal ma swoje własne zasady. Myślę jednak, że na tym etapie kariery jest wam w Pure Steel Records po prostu dobrze i nie zamienilibyście tej firmy na jakiegoś majorsa? Tylko my możemy określić, na jakim etapie jest nasza kariera, jednak nikt w tej chwili nie wie, co przyniesie przyszłość. Ale jeśli chodzi o Pure Steel Records, to współpraca z nimi bardzo nam się podoba: to świetna wytwórnia z fajnymi ludźmi i wolę być z nimi, niż z dużą wytwórnią i jakimiś dupkami. Wojciech Chamryk & Kacper Hawryluk

THRUST

25


bardziej surowego i wściekłego klimatu. Naszą intencją było stworzenie idealnej mieszanki Onslaught z 1986r. i Onslaught z 2020r...

Wściekła muzyka dla wściekłych ludzi Mimo wielkiej ilości agresji na nowej płycie Onslaught, jego główny twórca, gitarzysta Nige Rockett, okazał się sympatycznym człowiekiem i pozytywnym rozmówcą. Zresztą dokładnie argumentował to, skąd w tym wszystkim się ona wzięła. O tym, w jaki sposób dawkować muzyczną przemoc oraz o tym, jak nie zwariować w czasie wirusa i kilku innych tematach możecie przeczytać poniżej. A jeśli czujecie się wściekli tak samo jak Nige… To tym bardziej jest to tekst dla Was! HMP: Witaj Nige! Dziękuję, że zgodziłeś się poświęcić swój czas na tych parę odpowiedzi. Jestem po odsłuchu najnowszego materiału Onslaught. Muszę powiedzieć, że dawno nie słuchałem tak wściekłej płyty! Powiedz, skąd wzięła się ta złość? Nige Rockett: Cześć Adam, jak się masz, bracie? Cała przyjemność po mojej stronie! Dzięki stary, naprawdę miło to słyszeć i oczywiście taki był nasz zamiar. Po prostu z wiekiem robię się coraz bardziej wściekły (śmiech)! Na świecie dzieje się teraz tyle gówna, że bardzo trudno jest zachować spokój, więc po prostu kieruję tę energię do muzyki i tekstów. Straciłem też całą wiarę w większość światowych rządów, więc to staje się silnym celem mojej nienawiści... Rzuciłem okiem na line-up, który nagrał "Generation Antichrist". Pojawiły się trzy nowe twarze - wokalista David Garnett, gitarzysta Wayne Dorman i perkusista James Perry. Jak sądzisz, w jakim stopniu odświeżenie składu miało wpływ na kształt najnowszego albumu? Nowi muzycy nie mieli zbyt dużego wpływu na kawałki na nowy album, ale z pewnością współtworzyli ogólne brzmienie płyty. Wayne wniósł bardzo fajny wkład w pisanie utworów. Jego solówki naprawdę zrobiły różnicę, są na innym poziomie w stosunku do poprzednich wydawnictw. Dotyczy to również Jamesa Perry'ego i jego gry na perkusji. Naprawdę rozwalił bank na "Generation Antichrist". Oczywiście, posiadanie nowego frontmana jest ważnym tematem do rozmowy, ale Dave Garnett podniósł naszą agresję i nie różni się zbytnio od Sy Keelera, za to wniósł do albumu zupełnie nowy poziom brutalności. Od ostatnie-

go krążka "VI" minęło aż siedem lat. To druga w historii Onslaught najdłuższa przerwa między wydawnictwami. Domyślam się, że najnowszy album nie powstawał przez cały jej czas - powiedz więc, co działo się z grupą przez ten okres? Album "Generation Antichrist" został napisany i nagrany przez okres osiemnastu miesięcy. Rozpoczęliśmy pracę w połowie 2018 roku, więc od momentu od kiedy zaczęliśmy pisać, był to dość szybki proces. Tak, to jest dość długi okres między albumami, ale po wydaniu "VI" w zasadzie koncertowaliśmy przez ponad cztery lata. Objeżdżaliśmy z albumem "VI" mniej więcej dwa lata. Potem był 2016 rok, czas 30-lecia albumu "The Force". Było tak duże zapotrzebowanie ze strony fanów na trasę koncertową i zagranie albumu "The Force" w całości, że nie mogliśmy tego zignorować. Jubileuszowa trasa trwała dwa pieprzone lata ze względu na zainteresowanie. Było to oczywiście bardzo fajne, ale przez to opóźnił się proces tworzenia nowej płyty... Nowy album brzmi bardzo konkretnie. Czy podczas pisania materiału na "Generation Antichrist", w związku ze zmianą składu, pracowaliście inaczej niż nad poprzednimi płytami? Tak, chyba tak… Proces pisania był zdecydowanie inny niż w przypadku ostatnich dwóch albumów, które napisałem wraz z Andym Rosserem-Daviesem (którego już nie ma). Tę płytę skomponowałem prawie sam. Zanim zaczęliśmy pisać przeprowadziliśmy kilka dyskusji o kierunku, który powinniśmy obrać. Ponieważ "VI" był prawdopodobnie naszym najbardziej technicznym albumem, na "Generation Antichrist" zdecydowaliśmy się na powrót do naszych korzeni i wczesnych wpływów, aby nadać mu

Teksty na nowej płycie wydają się być bard zo dosadnym komentarzem na temat religii. Czy przyczyniła się do tego jakaś konkretna sytuacja czy to raczej ogólne poruszenie tej kwestii i jak mogę rozumieć tytuł albumu? Antyreligijne teksty na naszych albumach zawsze dotyczą moich osobistych przeżyć z przeszłości. Jako dziecko byłem zmuszony przez kilka lat chodzić do kościoła, śpiewać hymny, czytać Biblię i się modlić! Naprawdę nie było to fajne, więc myślę, że rozumiesz moje uczucia względem chrześcijaństwa… Jeśli chodzi o tytuł albumu… Patrzę na moje dzieci i ich przyjaciół. Żadne z nich nie interesuje się w ogóle religią, prawdopodobnie nigdy nawet nie dotknęli Biblii a religia na pewno nie jest nauczana jako przedmiot w szkołach. Z tego więc postrzegam je jako "Generation of Antichrists"... Skoro jesteśmy przy warstwie tekstowej czy obecna sytuacja na świecie nie jest dla Ciebie doskonałym tematem na następny album Onslaught? (Śmiech) Tak, na pewno! A naprawdę dziwne jest to, że album został w całości napisany, zanim wybuchła pandemia, a teksty kilku utworów całkowicie odnoszą się do tego, co się dzieje! Straaaszne gówno! Zostawmy na razie czasy najnowsze. Nige, pamiętasz swój pierwszy raz z gitarą? Co skłoniło Ciebie do tego, żebyś akurat sięgnął po ten instrument? Zdecydowanie to pamiętam. Była to gitara mojego brata, a ja miałem około dziesięciu lat i po prostu zająłem się muzyką. Moi rodzice opłacili mi kilka lekcji. Nie trwało to długo, mimo, że dobrze sobie radziłem. Facet uczył mnie piosenek zespołu The Beatles, co nie było w moim stylu, więc szybko straciłem zainteresowanie i zrezygnowałem. Musiało minąć kolejne sześć lat, zanim zacząłem grać na poważnie. Na pewno masz, jak każdy muzyk, swoje inspiracje. Zdradź co motywuje Nige Rocketta do pisania kolejnych zabójczych riffów? Zawsze staram się, aby Onslaught pisał możliwie najlepsze albumy. Fani nie oczekują niczego poniżej standardu, do jakiego ich przyzwyczailiśmy, więc cały czas są one bardzo wysokie. Jestem bardzo konkretny, jeśli cho-

Foto: Onslaught

26

ONSLAUGHT


dzi o muzykę, którą lubię i muzykę, którą piszę. Spędzam więc szaloną ilość czasu na doskonalenie każdej najmniejszej części. Każda konstrukcja riffu musi zapadać w pamięć. Inaczej, myślę, nie ma to sensu. Być może słyszałeś już to pytanie setki razy, ale ciekawi mnie jak z perspektywy czasu oceniasz swoją twórczość? Zastanawiasz się czasem nad tym co było, czy raczej mówisz - pieprzyć to - i ruszasz do przodu? Nawet nie próbuję patrzeć wstecz. Nie przynosi to niczego dobrego, więc cały czas myślimy o przyszłości... Onslaught nigdy nie należał do bardzo kreatywnych kapel, średnio zajmuje nam około trzech lat aby przygotować album. Jak dla mnie to wystarczająco. Działamy dobrze. To dość dużo czasu na odbycie trasy koncertowej oraz na napisanie i nagranie nowego krążka. Zresztą, nasi fani i tak zawsze chętnie wyczekują nowego wydawnictwa. Nie mogę nie zapytać o dwa dość ważne covery w karierze Onslaught. Wzięliście na warsztat "Let There Be Rock" AC/DC, któremu poświęciliście EP, a potem trafił na pełny album i "Bomber" Motorhead, który wyszedł na singlu w 2010 roku. W obu wersjach dodaliście dużo od siebie, przez co zyskały thrashowy sznyt. Pamiętasz, skąd akurat ten pomysł i czy jednogłośnie przyklepane zostały właśnie te kompozycje? Tak, fani wydają się kochać pierwszą wersję okładki EPki "Let There Be Rock" i okładkę "Bomber". Obie płyty były spontanicznymi nagraniami z dużą ilością energii i bardzo dobrą thrash metalową atmosferą. Przydałoby się, aby dołączyło do nas kilku znamienitych gości... Nie, nie sądzę, żebyśmy za dużo rozmawiali o obu wersjach szaty graficznej do "Let There Be Rock" (śmiech)… To nie była moja decyzja (śmiech)... Skoro poruszyłem temat coverów to czy nie chodzi Ci po głowie, żeby wydać pełne wydawnictwo poświęcone Waszym ulubionym kapelom? Myślę, że jest to jedna z możliwości. Rozmawialiśmy o tym w ostatnich tygodniach i zaczęliśmy tworzyć listę potencjalnych utworów do nagrania. To naprawdę ekscytujący pomysł, nagrywanie utworów naszych ulubionych zespołów, a byłoby jeszcze fajniej, gdyby udałoby się nam zaprosić niektórych oryginalnych muzyków do nagrań na tej płycie. Na albumie "Sounds Of Violence" został dodany jako bonus utwór "Angels Of Death", który nagraliście jeszcze raz, a który oryginalnie był na debiucie Onslaught w 1985 roku. Jak podchodzisz do wydawania pełnych płyt, nagranych na nowo? Historia metalu pokazuje, że niektórym nie wyszło to za dobrze… Fajnie jest wrócić od czasu do czasu do starego kawałka, żeby go zaktualizować. Można by tak rzec, szczególnie w przypadku starszej kompozycji, o której wspomniałeś. A jeśli chodzi o cały album? Jeśli okoliczności są sprzyjające, to na pewno... Nie widzę jednak sensu w ponownym nagrywaniu "klasycznego" albumu, jeśli nie ma sposobu, aby naprawdę poprawić oryginał. Na przykład Onslaught w pewnym momencie, w przyszłości, ponownie nagra album "In Search of Sanity", ponieważ w tamtym czasie jego realizacja po prostu nie

była w porządku. Produkcja była zbyt przejrzysta, a ogólny klimat tego albumu nie był typowym dla Onslaught, więc będziemy chcieli skorzystać z okazji, aby to poprawić i przekształcić tę płytę w agresywny, mocno uderzający thrash metalowy album, który powinien powstać w 1989 roku. Domyślam się, że ostatnie miesiące byłeś zajęty, ba, pochłonięty zapewne pracą nad "Generation Antichrist". Jednak pewnie docierały do Ciebie informacje o stanie świata. Jak sobie radziłeś ze świadomością globalnej pandemii? Miałeś jakiś sposób, żeby (śmiech) nie zwariować? Cóż, byłem zamknięty przez cztery miesiące, więc mogłem oglądać wiadomości w telewizji i dokładnie wiedziałem, co się dzieje na całym świecie. Radziłem sobie ze wszystkim w miarę dobrze, ponieważ byłem naprawdę zajęty miksowaniem i promowaniem nowej płyty. Nie było czasu na nudę. Bardzo tęskniłem za piłką nożną, ale myślę, że sporo piwek utrzymywało mnie w skupieniu i zdrowym rozsądku (śmiech)... Na pewno brakuje koncertów i kontaktu z fanami. Ten wirus nie tylko Onslaught pokrzyżował plany występów. Może warto w tym czasie pogrzebać w archiwum zespołu i wydać jakieś DVD czy Blu-ray? Sądzisz, że znalazłoby się wystarczająco dużo ciekawych materiałów, jakimi można by nakarmić wygłodniałych spotkania z wami na żywo maniaków thrashu? Tak, zdecydowanie tęsknimy za występami. Powinniśmy teraz pojawić się na wielu fajnych festiwalach na całym świecie, więc to ciężki czas! Niestety nie wydaje mi się, aby pod ręką leżały niewykorzystane materiały, zawsze staramy się jak najlepiej wykorzystać wszystko, co mamy interesującego w zakresie nagrań wideo i innych. Dlatego może powinniśmy częściej filmować gówniane ujęcia (śmiech)? Na razie jednak musimy być cierpliwi i zabić tego pieprzonego wirusa! Skoro jesteśmy przy koncertach nie mogę nie zapytać o pewien koncert z Polski. Domyślasz się, o który chodzi? (Śmiech) Może! Mieliśmy wiele fajnych koncertów w Polsce i mamy wiele wspaniałych wspomnień! Tak, chciałem zapytać o "Live Polish Assault", który pojawił się na DVD. Nagrywaliście dokładnie w Walentynki w 2007 roku w klubie Stodoła, w Warszawie. Jak wspomi nasz ten koncert? Jesteś zadowolony w perspektywie czasu z tego wydawnictwa Metal Mind Productions? W porządku… To był jeden z pierwszych koncertów Onslaught po reformie, więc myślę, że zespół był trochę zardzewiały, jeśli chodzi o występy na żywo. Było natomiast naprawdę fajnie dać fanom znać, że wróciliśmy... Wiem, że bawiliśmy się świetnie w Warszawie. Pamiętam, że było naprawdę zimno, jakieś około -13 stopni i śnieg, a piwo było bardzo dobre! Chociaż wydaje mi się, że "Live Polish Assault" jest milion mil od miejsca, w którym obecnie jest zespół, to jednak oceniam to jako fajny kawałek muzyki. Bez wątpienia jest na pewno historią Onslaught...

Sporo z naszych czytelników również muzykuje. Uchyl rąbka tajemnicy odnośnie tego na czym grasz w studio, jakie instrumenty "leżą" najlepiej i, co najważniejsze, jak poszło Ci nagrywanie "Generation Antichrist"? Naprawdę miło wspominam sesje nagraniową do "Generation Antichrist". Odbyła się w luźnej atmosferze i wszystko zrobiliśmy dosłownie w dwa tygodnie. Na tym albumie użyłem moje dwie główne gitary Charvel, obie wyposażone w przetworniki Seymour Duncan - Blackout... Następnie użyliśmy Marshalla JCM 900 w połączeniu z Peavey'em 5150 w podwójnych szafkach Marshall 4x12, stąd ta leniwa brutalność średniej klasy! Reszta to magiczny dotyk Daniela Bergstranda i jego miks. Wiem, że to nie była pierwsza zmiana wokalisty w obozie Onslaught, ale zawsze zmi ana po tylu latach nie pozostawia obojętnym. Jak odebrałeś informację od Sy Keelera, że ponownie odchodzi z grupy? Wszystko odbyło sie w przyjaznej atmosferze, było to konieczne ze względu na wszystkie okoliczności w tamtym czasie. Rozmawialiśmy o tej sytuacji przez kilka miesięcy i wyszło fajnie. To było najlepsze dla Sy'a i najlepsze dla Onslaught. Odbyło się bez konfliktów i bez żadnego dramatu. Miejmy nadzieję, że w przyszłości pojawi się kilka razy jako gość. Jako, że czas kończyć, chciałem żebyś w jakiś sobie tylko znany sposób zachęcił wszystkich niezdecydowanych do zapoznania się z "Generation Antichrist" i rzucił dobre słowo dla polskich maniaków thrashu i czytelników Heavy Metal Pages. Wiem, że polscy metalowcy kochają bardzo ciężką i brutalną muzę, więc "Generation Antichrist" to idealny thrashowy album dla Polski! To "wściekła muzyka dla wściekłych ludzi we wściekłym świecie". Sprawdźcie to moi przyjaciele, nie będziecie zawiedzeni, weźcie album i przygotujcie się na przemoc! Dziękuję raz jeszcze za możliwość zadania tych paru pytań, gratuluję raz jeszcze świetnego materiału i, mam nadzieję, do zobaczenia na koncertach już niedługo! Pozdrawiam serdecznie! Dziękuję bracie, bardzo to doceniam, to była dla mnie przyjemność... Bądź bezpieczny i do zobaczenia za rok! Adam Widełka Tłumaczenie: Kinga Dombek

Zbliżamy się powoli do końca wywiadu. Wróćmy jeszcze do najnowszego albumu.

ONSLAUGHT

27


tylko, że były cyfrowo obrobione. Niestety taśmy matki zaginęły na przestrzeni dziejów. (śmiech)

Legenda na jubileusz Icariota od momentu reaktywacji nie próżnuje, regularnie wydając kolejne albumy. Ten najnowszy to "Legenda", potwierdzający, że nawet zespół ze znaczącym już stażem na scenie może zaskoczyć czymś więcej, niż tylko kolejna płyta, bo to bez dwóch zdań najciekawszy materiał grupy od iluś lat. W dodatku Iscariota sprawił też niespodziankę swym starszym fanom, wydając reedycję CD pierwszego albumu "Cosmic Paradox", wzbogaconego wcześniejszym demo "Glodgad", więc tematów do rozmowy z wokalistą Piotrem Piecakiem nam nie zabrakło. HMP: Licząc początki pod nazwą Blasphemer istniejecie od 30 lat, ale takiego roku wydawniczo jak obecny jeszcze nie mieliście, ukazały się bowiem aż dwie płyty Iscarioty: wznowienie debiutanckiego albumu "Cosmic Paradox" oraz premierowy materiał "Legenda". Sami zrobiliście sobie, a do tego i fanom, najlepszy z możliwych prezent na ten jubileusz? Piotr Piecak: Witaj Wojtku, szczerze powiedziawszy pomysłodawcą ponownego wydania "Cosmic Paradox" był Piotr Popiel, który chciał ją wydać od dawna. Podchwyciliśmy ten pomysł uznając, że fajnie byłoby, aby ten materiał ponownie ujrzał światło dzienne przy

pojawią się inne, choć rzeczywistość nas nie rozpieszcza, cieszymy się z tego co mamy, że nadal gramy, planujemy, że metal nas bawi. (śmiech) "Cosmic Paradox" to materiał, który dobrze zniósł upływ czasu, więc pewnie tym bardziej zależało wam, by w końcu ukazał się na kompakcie, nawet jeśli kaseta jest wciąż kultowym nośnikiem dźwięku, a do tego obecnie znowu coraz bardziej popularnym, wręcz modnym? To bardzo dobra płyta, która powstała z naszej miłości do zespołu Death, jesteśmy nadal zauroczeni osiągnięciami Chucka Schuldine-

Foto: Iscariota

okazji wydania "Legendy". Chcieliśmy także wznowić "Historię życia", ale nie udało się tego zrealizować ze względu na tzw. pandemię... Kiedy ma się 20 lat i zaczyna się grać w pierwszym zespole nie myśli się o czymś takim jak długa kariera; bardziej liczą się pierwsze sukcesy jak koncerty czy nagranie demówki. Ale z czasem podchodzi się już do tego coraz poważniejszego stażu chyba zupełnie inaczej, zwłaszcza kiedy dyskografia z każdym rokiem staje się coraz bogatsza? Historia Iscarioty jest bardzo burzliwa z wieloma punktami zwrotnymi, tzw. kariera nigdy nie przebiegała tak jakbyśmy tego sobie życzyli (śmiech). Dopiero ostatnie dziesięć lat przyniosło nam pewną stabilizację, czego owocem są trzy krążki i mam nadzieję, że

28

ISCARIOTA

ra ale każdy zespół musi mieć własna drogę... Co do kaset magnetofonowych to chyba każdy starszy fan metalu takowe posiada (śmiech). To dobrze. Jednak każda forma propagowania naszej muzyki jest dobra, a nawet wskazana. (śmiech) Dysponowaliście oryginalnymi taśmami matkami, czy też punktem wyjścia do cyfrowej obróbki "Cosmic Paradox" i bonusowego, pierwszego demo "Glodgad" były egzemplarze tych dawnych kaset: albo nowe, albo jak najlepiej zachowane, bez mechanicznych uszkodzeń taśmy czy ubytków nośnika, co może już zdarzyć się po tylu latach? To były egzemplarze dawnych kaset. Dostarczył je nasz dawny wokalista Andrzej Miśta, nie wiem jaki był ich stan techniczny, wiem

W ostatnich latach większość reedycji tego typu firmuje Thrashing Madness, ale wy postawiliście na Defense - również dlatego, że współpracujecie z nimi od lat, wydali też wasz nowy album "Legenda"? Zdecydowały względy osobiste, zawsze darzyliśmy wielkim szacunkiem Piotra Popiela i tego co robi, znamy się i współpracujemy od wielu lat, jest w porządku, to Stara Gwardia. (śmiech) Zawartość tej płyty potwierdza, że nawet jeśli podczas przygotowywania reedycji dawnych materiałów pochyliliście się nad nimi z sentymentem, to jednak o graniu death metalu nie było już mowy, teraz tradycyjny heavy i thrash kręcą was znacznie bardziej? To nasza słabość, nigdy nie ukierunkowaliśmy naszej twórczości w jeden z podgatunków heavy metalu, mało kto wie, że moim marzeniem było to, aby wokale na "Cosmic Paradox" były zaśpiewane... Siłą natomiast jest to, kocham podobnie jak i moi koledzy każdy jego odłam, co znajduje odzwierciedlenie w naszej twórczości. Poprzednio było tak, że gdy wyszła "Historia życia" pracowaliście już na kolejnym materiałem "Upadłe królestwo", ale proces powstawania "Legendy" był dłuższy, pewnie również dlatego, że nie ominęły was zmiany składu? To prawda, w pracy twórczej nie zawsze da się uzyskać równomierne tempo, może pojawić się coś, co zakłóci proces tworzenia. Teraz jednak mamy już koncepcję następnej płyty, będą to utwory, które powstawały zaraz po płycie "Cosmic Paradox". Chcemy uporządkować naszą dyskografię i załatwić pewne sprawy prawne związane z tymi utworami... Mamy teraz skład, który jest w stanie je zagrać, ale jak będzie zobaczymy. Nie ma już więc w składzie klawiszy, ale po momencie zawirowania na etapie "Upadłego królestwa", kiedy to mieliście w składzie tylko jedną gitarę, znowu dysponujecie pod wójnym atakiem wioseł, dokooptowawszy do składu Tomasza Wiśniewskiego, grającego wcześniej na "Legendzie" gościnnie? Tomasz nagrał solówkę do utworu "Rodzinny grób". Patent z nim polega na tym, że to człowiek orkiestra (śmiech). Świetnie śpiewa, gra na gitarze, basie, bębnach i właśnie na klawiszach, tak więc klawisze są nadal w jakiś sposób z nami (śmiech). Oczywiście teraz stawiamy na atak gitarowy, musimy wreszcie w pełni wykorzystać nasze możliwości, ale jakieś smaczki klawiszowe pewnie się pojawią. Zmiana za bębnami jest z kolei czymś na kształt sensacji, bo Krystian Bytom to legen da naszego metalu, muzyk znany przede wszystkim z Dragona - jak doszło do tego, że połączyliście siły? Przykro mi, że Krystian stracił posadę w Dragonie ale obiektywnie rzecz ujmując Dragon po Nim (miał) i ma świetnego bębniarza... U nas zwolnił się etat, zadzwoniłem do Krystiana i ciach gramy razem. Dla mnie to żadna sensacja, po prostu robota. (śmiech) Trzy płyty w sześć lat z niewielkim hakiem


to świetny wynik, szczególnie jak na niezależny, metalowy zespół - należycie do malejącego wciąż grona tradycjonalistów, dla których album jako zwarta artystycznie całość jest czymś niezwykle ważnym? Cieszę się, że tak uważasz (śmiech). Zawsze staramy się aby nasze płyty miały pewną koncepcję, opowiadały o czymś, miały sens, poruszały ważne dla nas sprawy. Żeby każdy mógł odnaleźć coś dla siebie. Co istotne z wiekiem nie tracicie impetu, bo "Legenda" wydaje mi się waszą najlepszą płytą z tych trzech ostatnich - komponowanie poszło wam jak z płatka, czy nad niek tórymi utworami musieliście się jednak trochę napocić, bardziej pokombinować, żeby efekt końcowy był jak najciekawszy? Paradoksalnie z roku na rok przybywa sił, twardnieje trzon (śmiech), niektóre rzeczy przychodzą łatwo, a niektóre trudniej, komponowanie bywa zaskakujące ale to dobrze, zabawa zawsze musi być. Czasami nawet w studio przychodzą jakieś drobne poprawki, pomysły realizatora, coś wpadnie do głowy. Co do "Legendy" to rzeczywiście według mnie najlepsza płyta Iscarioty. Bywało, że wspierał was w tym twórczym procesie wasz dawny gitarzysta Marcin Poniedziałek, co jest nader dobitnym potwierdzeniem faktu, że Iscariota pozostaje w ludziach na zawsze, nawet jeśli już od lat nie ma ich w składzie? Mam kontakt z niektórymi załogantami Iscarioty z Marcinem Poniedziałkiem właśnie i basistą Jackiem Szewczuwiancem, Arturem Wartakiem, wiem, że nas wspierają, ale odległość i obowiązki nie pozwala nam na mocniejszą integrację przy piwku. (śmiech) Nie idziecie też na łatwiznę również w warstwie tekstowej: choćby utwór tytułowy rozprawia się z mitem Sierpnia '80, kiedy to już krótko po nim zaczęły się w Solidarności jakieś walki, podziały na frakcje, czego efektów doświadczamy do dziś, a "Międzyświat" pokazuje współczesny świat, prawdziwy raj dla Lucjana, który "znów jest na szczycie" i pewnie pozstanie na nim bardzo długo? Ja nie rozprawiam się z mitem Sierpnia'80, wskazuję tylko jak jeden człowiek, nasz Robin Hood (tak mawiali o nim ówcześni koledzy) zawiódł... zwyczajnie dla pieniędzy, tak samo jak inny człowiek z Torunia, o którym wspominam w utworze "Nie jestem nikim szczególnym". Kiedyś stary diabeł zrugał młodego diabła za to, że ten cieszy się z wojny, bo ludzie na niej są okrutni, brutalni, bezwzględni, mordują się itd. Stary dostrzega, że mimo wszystko tli się w nich nadzieja, są zdolni do poświęceń, wielkich czynów, uciekają do Boga, więc trzeba ich zdobyć inaczej, świecidełkami. "by nie wierzyć już potem w nic"... Tak w wielkim skrócie odnośnie raju. (śmiech) Udział na waszych płytach licznych gości to już swoista tradycja, ale siedmiu dodatkowych gitarzystów to jeszcze nie mieliście, więc dla Dominika zostało raptem jedno solo w utworze "Nie pytaj mnie" - dobrze to czy źle? (śmiech) Rzeczywiście to już tradycja (śmiech), swoiste zbieranie przez nas autografów od ludzi, których cenimy. Oczywiście lista zaproszeń jest bardzo długa, mamy nadzieję zrealizować ją w przyszłości, na razie odmówiła nam tylko

Foto: Iscariota

jedna osoba, a czy to dobrze, czy źle muszą ocenić sami słuchacze, dla nas jest OK. (śmiech) Piotr Radecki wsparł już was po raz trzeci, Krzysztof Pistelok drugi raz - wygląda na to, że śląska scena jest dość zintegrowana, nie odmawiacie sobie pomocy w takich sytuac jach? Piotr i Krzysztof są honorowymi członkami Iscarioty, nie wiem czy oni o tym wiedzą ale tak jest (śmiech). Co do tej integralności śląskiej sceny to mam swoje spostrzeżenia, ale pozwól Wojtku, że zachowam je dla siebie. Od czasu "Pół na pół" mamy też na waszej płycie po raz pierwszy pełnoprawne kobiece wokale, bo w "Nie pytaj mnie" śpiewa też Karolina Andrzejewska, znana z Batalion D'Amour - akurat ten utwór aż prosił się o takie dopełnienie? Tak, Karolina pasowała jak nikt inny, graliśmy kiedyś koncert z Batalionem, poznaliśmy się i polubili, w odpowiednim czasie zaproponowaliśmy współpracę. Fajnie było znów pracować z kobietą na wokalu. (śmiech) Ponownie nagrywaliście w Zed Studio Tomasza Zalewskiego - już chyba nie wyobrażacie sobie sytuacji, że moglibyście pracować gdzie indziej i z kimś innym? Tomasz to niekwestionowany fachowiec, nagraliśmy u niego pięć płyt, z których jesteśmy zadowoleni. W sumie bardzo wiele czynników składa się na to, że decydujemy się na współpracę z Tomaszem, zawsze możemy liczyć na Jego pomoc.

płyty Iscarioty? Nie mieliśmy żadnego doświadczenia z pracą z Jerzym Kurczakiem, to Defense Records zaproponowało nam taką możliwość ale, co ciekawe za pośrednictwem Piotra Mazurka, tym niemniej wyszedł z tego bardzo ciekawy projekt, za co jesteśmy bardzo wdzięczni, warto było. (śmiech) To wasz kolejny album z typowo "winylowym" czasem trwania, do tego z efektowną okładką - będzie też wersja LP, czyli de facto wasz debiut na tym nośniku? Nie będę owijał w bawełnę wszystko jest kwestią czasu i pieniędzy (śmiech), bardzo byśmy chcieli aby ten materiał ukazał się w takiej formie, zresztą jak pozostałe… Jeśli dobrze się przyjrzeć to mamy na tej okładce pięć nagrobków z inicjałami jej auto ra oraz waszymi, ale w żadnym razie nie oznacza to, że "Legenda" jest pożegnalnym wydawnictwem Iscarioty? (śmiech) Miejmy nadzieję, że tak, mamy mnóstwo pomysłów na przyszłość, choć nie wszystko zależy od nas. Dzięki Wojtku za view, pozdrawiamy wszystkich fanów heavy metalu i niech Moc będzie z wami!!! Na zawsze... Wojciech Chamryk

Finiszowaliście w marcu - zdążyliście przed ogłoszeniem lockdownu, czy końcówka była dość nerwowa, trzeba było spieszyć się? Materiał nagraliśmy bez problemu, czekaliśmy spokojnie w kolejce w Defense Records na wydanie płyty i stało się, korona pokrzyżowała wszystkim plany na wiele miesięcy... Zwraca też uwagę okładka tego albumu uznaliście, że skoro Jerzy Kurczak wrócił do tworzenia metalowych okładek byłoby warto, żeby jedna z jego prac ozdobiła też cover

ISCARIOTA

29


Muzyka biurowa Podszyty funkiem thrash Mordered na przełomie lat 80. i 90. naprawdę robił wrażenie. Na "The Next Room" z 1994 roku zespół trochę się pogubił, by rozpaść się wkrótce po premierze tego albumu. Od czasu do czasu przypominał o sobie fanom w wydaniu koncertowym, by niedawno wydać powrotną EP "Volition", zapowiadającą czwarty album "Dark Parade", planowany na styczeń przyszłego roku. Zawartość EP-ki potwierdza, że raczej nie ma na co czekać, ale kto wie, może panowie nas zaskoczą? HMP: Wygląda na to, że nie byliście zadowoleni z niezbyt udanego artystycznie powrotu na początku obecnego wieku, stąd myśl o kontynuacji działalności po kolejnych pięciu latach przerwy? Arthur Liboon: Na początku tego wieku Mordred był w stanie z powodzeniem przygotować i zagrać jedynie kilka lokalnych koncertów. Niestety w tamtym czasie, realistycznie rzecz biorąc, niewiele więcej można było zorganizować przy naszych napiętych harmonogramach. Wróciliście w nieco odmiennym składzie, bliższym tego jeszcze z lat 80. Fakt, że w poprzednim niezbyt się dogadywaliście

Mordred był w całkowitej hibernacji. Nie było konkretnego planu przebudzenia, chyba, że są jakieś nieznane okoliczności, o których nie wiem. Czy taka reaktywacja, na zasadzie "pograjmy trochę starych numerów, sprawny frajdę dawnym fanom i trochę przy okazji zaróbmy" ma jakikolwiek sens, jeśli nie idą za nią premierowe utwory, a często też nowa płyta? Absolutnie. Spotkanie, granie starego materiału i satysfakcja, jaką publiczność prawdopodobnie by nas poparła, dodawały nam pewności siebie nawet w stanie uśpienia. Stworzenie nowego materiału, który mógłby uch-

Foto: Mordred

miał wpływ na to, że przez sześć lat niczego nowego nie nagraliście, tylko od czasu do czasu koncertując? W roku 2007 Mordred w wersji 1.0 pojawił się, by zagrać koncert aby wesprzeć jednego z naszych dawnych braci, gitarzystę Curtisa Granta. Ten skład i setlista odzwierciedlały wersję Mordred z 1985 roku. W tym samym czasie pojawił się wariant Mordred bliższy obecnej wersji, aby zagrać w San Francisco, w Haight-Ashbury Street Fair. Wtedy wszelkie dawne urazy lub wewnętrzna nienawiść do siebie zniknęły. Wiedzieliśmy, że Mordred może nagle otrzymać propozycję kolejnego występu. Poza tymi kilkoma objawieniami

30

MORDRED

wycić i dorównać naszym poprzednim sukcesom, nie było poważnie omawiane ani rozważane, aż do zakończenia naszych, sponsorowanych przez publiczność, tras koncertowych w Wielkiej Brytanii w 2014 i 2015 roku. Macie poczucie, że w latach 80. i 90. nie wykorzystaliście swego potencjału do końca, mimo tego, że między 1989 a 1994 rokiem wydaliście trzy udane płyty, których wydawcą była firma Noise? Uważam, że gdybyśmy mogli kontynuować prace nad tymi samymi celami muzycznymi bez konieczności zmiany wokalisty w 1994

roku na płycie "The Next Room", być może bylibyśmy w trasie i nakręcilibyśmy teledysk do tej płyty. Można również wyobrazić sobie implozję lub kontynuację do końca tej dekady. Myślisz, że w barwach innej firmy, na przykład amerykańskiej, mielibyście wtedy szanse na większą karierę, taką, która stała się udziałem choćby Mind Funk czy Faith No More? Czy marzyliśmy o nieco większym rozgłosie? Tak, ale tylko wspaniały mr. Karl Walterbach z Noise Records miał wizję, żeby nagrać z nami jakieś płyty. Czy marzyliśmy o byciu gwiazdami rocka? Nie, nigdy nie byliśmy wystarczająco przystojni. Z każdym kolejnym albumem wpływy thrashu są coraz mniej słyszalne - w latach 90. pójście w kierunku funkowo-alternatywnym było koniecznością, jeśli zespół chciał utrzymać się na rynku? Z całym szacunkiem, myślę, że pytasz, czy Mordred przeszedł mutację z tradycyjnego zespołu thrashmetalowego w coś innego. Mordred zawsze był eksperymentalnym zespołem thrashowym, od jego najwcześniejszej formy do najnowszej. Koncepcja thrashu wykracza poza funkcję kategoryzacji muzyki. Czy ktoś może "thrashować" do każdej kompozycji z katalogu Mordred? Spierałbym się, ale tak. "The Next Room" z 1994 roku jest do dnia dzisiejszego waszym ostatnim albumem ćwierć wieku to szmat czasu, chyba najwyższa pora zmienić ten stan rzeczy? Tak się stanie! W 2020 roku, podczas ogólnoświatowej pandemii Covid-19, podpisaliśmy kontrakt z wizjonerską wytwórnią MTheory. EPka "Volition" w momencie pisania tego tekstu jest dostępna na CD oraz cyfrowo. LP "Dark Parade" pojawi się w styczniu 2021 roku. Nieźle na tej trzeciej płycie eksperymentowaliście - kwartet saksofonowy czy harmonijka nie były przecież wtedy czymś oczywistym na metalowej płycie? W tamtym czasie zespół osiągnął dojrzałość w kwestii naszych gustów, w indywidualnym graniu, jak również w naszej zdolności do komponowania osobno i razem. Kwartet The Rova Saxophone pojawił się na pokładzie, po tym, jak Gannon, Jim i ja wzięliśmy udział w eksperymencie Johna Zorna, King Cobra. Bluesowy utwór "Murray The Mover", który opowiadał o molestowaniu mebli,


zawierał zawodzenie harmonijki Johna Poppera. To był czas wielu eksperymentów. Czy nie było czasem tak, że Noise pokpiła promocję tej płyty, która w dodatku nie była nawet dostępna na wszystkich rynkach, poza USA i częścią Europy? A były to czasy przedinternetowe, kiedy płyty i kasety kupowało się przede wszystkim w tradycyjnych sklepach? Tak. Wygląda na to, że nie wyruszyliśmy w trasę koncertową pomimo tego, jak dobrze pamiętam, że mieliśmy dobre recenzje w prasie. Odnośnie twojego pytania o posiadanie wytwórni z siedzibą w USA. Pamiętam, jak wtedy pomyślałem, że amerykańska wytwórnia może mieć lepszy pomysł, jak radzić sobie z eksperymentalnym wizerunkiem Mordred. Tony Iommi opowiadał w jednym z wywiadów, że podczas trasy promującej album "Headless Cross" chodzili z Cozy'm Powellem po sklepach i wściekali się widząc, że nie mają w sprzedaży ich najnowszego albumu - też miewaliście takie sytuacje, że bezczynność wydawcy podcinała wam skrzydła i niweczyła efekty koncertowej promocji? Nie miałem żadnego podobnego wrażenia, które opisałeś i było podobne do tego, co odczuwali ci giganci. Ogólnie jednak czuję się źle, gdy ludzie, którzy potrzebują naszych rzeczy, nie mogą ich dostać. Reaktywowaliście się w roku 2013, ale do niedawna jedynym fonograficznym efektem tego powrotu był tylko upubliczniony w sieci utwór "The Baroness" - wygląda na to, że jednak kiedyś byliście bardziej pracowici? (śmiech) Pracowici? Ledwie. Wydaliśmy "The Baroness" podczas trasy koncertowej po Wielkiej Brytanii w 2014 roku. Nawet gdybyśmy chcieli naszego pełnego zaangażowania to, życie w tamtej chwili było zupełnie inne niż wtedy, gdy Mordred był zespołem pracującym na pełnych obrotach. Zebranie naszej szóstki wymaga dziś znacznie więcej wysiłku niż w tamtych czasach, zanim kariery i rodziny zastąpiły nam czas spędzony na rozwijaniu Mordred. Przynajmniej teraz mogę

Foto: Mordred

powiedzieć, że wszyscy znów mieszkamy w okolicy Zatoki i możemy nieco ujednolicić nasze harmonogramy. W czasie kiedy was nie było muzyczny biznes uległ diametralnym zmianom - to też jest utrudnienie dla takiego zespołu jak Mordred, grupy obecnie w 100 % niezależnej? Obecnie podpisaliśmy kontrakt na dwa albumy, tak jak wspomniałem wcześniej. Taka niezależność może być też jednak czymś niesłychanie pozytywnym, bo ma się w końcu pełną kontrolę nad wszystkim, a choćby z faktu, że wasze albumy od lat nie były wznawiane wnoszę, że nie macie do nich żadnych praw? Rzeczywiście, niezależność na tym polega. Dlatego kontrakt na wydanie dwóch albumów jest obecnie tak korzystny dla zespołu, jak i dla wytwórni. Tak naprawdę zachowaliśmy prawa do około połowy naszych wydań. Zgadniesz, które to z nich? Jest więc jakaś szansa na nowe edycje "Fool's Game", "In This Life" i "The Next Room"? Ta ostatnia nie ukazała się dotąd na winylu; mimo tego, że jest dość długa, bo

trwa ponad 50 minut są jakieś widoki na wydanie jej na tym nośniku? Wydaliśmy zremasterowaną cyfrowo wersję "In This Life" w 2014 roku. Kolejne reedycje nie są jeszcze ustalone, ponieważ aktualnie poświęcamy czas planowaniu i wydaniu nadchodzącego LP "The Dark Parada". Póki co mamy EP "Volition": wspomniany już wcześniej "The Baroness" i trzy nowe utwory - to zapowiedź waszego nowego kierunku i czwartego albumu? Nie. Mordred nie ma formalnego kierunku poza tym, który wskazuje na wymachiwanie rękami i bieganie w kółko. Jeśli twoją codzienną pracą jest burzenie nieruchomości, to nowa płyta Mordreda powinna być uznana za muzykę biurową. To materiał zdecydowanie mniej metalowy niż te wcześniejsze - kolejne kompozycje też pójdą w tym kierunku? Metal to tylko gatunek muzyczny, podobnie jak funk. Thrash to nasz główny cel. Więc nie. Pandemia koronawirusa pewnie pokrzyżowała wam plany, może poza większą ilością czasu, który mogliście przeznaczyć na pisanie i komponowanie kolejnych utworów? Spowolniono naszą zdolność do grania koncertów, oczywiście dzięki Covid-19. Ale nasza nieaktywność koncertowa popycha nas do pojawienia się na żywo w internecie raz w miesiącu w postaci programu "Mordred: Acting The Fool". Będzie nadawany na cały świat w internecie. Wasz czwarty album ukaże się więc na początku przyszłego roku? Jak już mówiłem wydanie tej płyty nastąpi w styczniu 2021. W chwili pisania tego tekstu produkcja już trwa, choć jest powolna z powodu pandemii i innych politycznych głupot. Pozdrawiam Polsko! Wojciech Chamryk & Kacper Hawryluk

Foto: Mordred

MORDRED

31


Bardziej niż zadowolony Udo jest na scenie 40 lat, a o swojej twórczości opowiada z taką pasją, jakby właśnie udało mu się podpisać kontrakt na upragnioną, pierwszą płytę. Słychać, że nakręca go zupełnie nowy rozdział w karierze. Do tego stopnia, że przesunięty koncert na Wacken i przymusowe unieruchomienie spowodowane lockdownem bierze za dobrą monetę i przekuwa w zaletę. Zapis naszej przesympatycznej rozmowy możecie przeczytać poniżej. HMP: Słucham sobie Twojej nowej płyty, "We Are One" i mam wrażenie, że sprawiała Ci kupę frajdy. Miałeś już kilka kawałków w tym stylu w swojej karierze. Mam na myśli "Cut Me Out" czy "Devil's Rendezvous". Teraz masz całą taką płytę - optymistyczną, nawet taneczną. Udo Dirkschneider: Tak, mogę powiedzieć, że ta płyta to z całą pewnością zupełnie inna historia niż normalny krążek U.D.O. Na tej płycie mieliśmy wolność zrobienia naprawdę

bardziej już zadowolony, to prawdziwy high light w mojej karierze. Zespoły najczęściej nagrywają po prostu "płytę z orkiestrą", czyli stare kawałki z dodatkiem smyczków... O tak, byłoby o wiele łatwiej, gdybyśmy po prostu wzięli stare kawałki U.D.O. czy Accept i dodali do nich aranżacje. Wiedzieliśmy już jednak od samego początku, że tak nie będzie. Spotkaliśmy się z orkiestrą i razem

Foto: U.D.O.

wszystkiego, czego byśmy sobie tylko zażyczyli. Orkiestra daje też zupełnie inne możliwości. Są tutaj rzeczy naprawdę ciężkie, ale też takie, jak na przykład na "Here We Go Again", czyli funky, jazz, a nawet rap. Śpiewam też razem z moim synem, choć doszło do tego przypadkiem. Jest też przepiękny kawałek z saksofonem, "Neon Diamond" zaśpiewany z Manuelą Markewitz, która już wcześniej współpracowała z orkiestrą, a ja chciałem mieć duet z żeńskim głosem. Jest na tej płycie wiele różnorodnych muzycznych rzeczy, których, jakby to ująć, nie dałoby się umieścić na "normalnych" płytach U.D.O. I właśnie to pozwoliło nam zrobić taki fajny album, na którym pojawia się orkiestra i to pod orkiestrę były pisane kawałki. A więc tak - jest fajnie, płyta dała mi dużo frajdy. Z efektu jestem

32

U.D.O.

omówiliśmy, co chcemy zrobić, jakiego albumu chcemy i tak dalej. Wiedzieliśmy, że na pewno napiszemy zupełnie nowe kawałki. Myślę, że najważniejszym punktem było to, że będzie to dęta orkiestra, która z sama z siebie jest już ciężka. Jest to dźwięk, który przypadkowo odkryłem na koncercie 2009r... nie, później, nawet w 2012r. I tak, to zupełnie nowa bajka, nie znam żadnego innego zespołu, który zrobiłby to w takiej formie. W tym sensie jest to coś nowego. Dlaczego wybrałeś akurat wojskową orkiestrę? Akurat nie szukałem wojskowej orkiestry! (śmiech) Tak się samo złożyło. Kiedy nagrywaliśmy "Steelhammer" nasz producent i zarazem inżynier dźwięku, wtedy też członek navy... to znaczy... ej Udo, po niemiecku!

...członek orkiestry marynarki wojennej. Rety, cały dzień udzielam wywiadów po angielsku i zapomniałem własnego języka! (śmiech) W każdym razie nasz producent i zarazem członek orkiestry marynarki wojennej miał orkiestrowy występ w kościele. Pomyślałem, że sobie rzucę na to okiem. Byłem ciekawy jak to wygląda, co robią. A że był okres bożonarodzeniowy, myślałem, że pewnie będą wykonywać piękne kolędy albo może muzykę marszową... A tu wszystko na opak! (śmiech) Grali takie rzeczy jak ABBA, Michael Jackson, a brzmienie... siedząc w kościele, pomyślałem... to jest dokładnie to, czego zawsze szukałem! Mówiąc całkowicie szczerze, wiedziałem, że w Niemczech nie ma żadnej symfonicznej orkiestry dętej. Jest wiele orkiestr, które wykonują muzykę ludową. Jest wśród nich też muzyka wykonywana na instrumentach dętych, ale to jest ukierunkowane na bawarską muzykę folkową. Myślę, że to by nie zadziałało. A w przypadku wojskowej orkiestry odnalazłem brzmienie, które całe wieki za mną chodziło. Już od piętnastu lat chciałem zrobić płytę z orkiestrą. W tym czasie zrobił to niesamowity Scorpions, Metallica i inni. Próbowaliśmy spotkać się z czeską orkiestrą, ale uznaliśmy, że nie, to będzie za miękkie. To nie byłoby to, co nam chodzi po głowie. No, w każdym razie, nagle pojawiło się brzmienie, którego szukaliśmy, a że akurat jest to orkiestra wojskowa... Po prostu tak wyszło. Wspaniale! Kto komponował tę płytę - Ty i Twój zespół czy orkiestra? W 50% kompozytorem był zespół, a 50% Stefan Kaufmann i Peter Baltes. Od początku planowaliśmy, że Stefan Kaufmann będzie nam towarzyszył na ostatnim show z orkiestrą w 2018 roku. Miał wspomóc nas grając na gitarze. Deklarował też, że ma wiele pomysłów na przyszłość. Od razu powiedziałem mu: Stefan, jeśli masz pomysły, nie ma problemu, to nie będzie album U.D.O., to będzie coś w rodzaju "najlepsze z najlepszych". A teraz sprawa Petera Baltesa. Wiedziałem wprawdzie, że odszedł z Accept (Udo mówi oczywiście o jego drugim odejściu - przyp. red.), wiedziałem to już od dłuższego czasu. Jednak zapytałem, co robi. Powiedział, że właśnie pracuje ze Stefanem nad aranżacją kawałków. Powiedziałem więc, że dawno nie rozmawialiśmy, a on na to, że wie, że ja przygotowuję płytę z orkiestrą, że słyszał już parę fragmentów, są fajne i że sam miałby jakieś pomysły. Odpowiedziałem mu, że przecież nigdy nie mieliśmy ze sobą żadnych problemów, i, że pomysły zawsze są mile widziane. I tak Stefan Kaufmann i Peter Baltes przyczynili się do stworzenia dobrych kawałków na ten album. Słyszałam, że Peter Baltes słucha głównie radia. Myślisz, że pomogło mu to w kom ponowaniu wpadających w ucho melodii? Muszę dodać, że sam w domu słucham bardzo mało metalu. Czasem leci Motörhead, AC/DC, Iron Maiden. Jest bardzo fajna stacja w Niemczech, Rock Antene i tam leci w ogóle rock, nie tylko metal. Dlatego słucham bardzo dużo radia, a wiele melodii zapada w pamięć. Peter z tego, co mi mówił, że przez wzgląd na to, nad czym pracował, obraca się w country i w zachodnich zespołach. Mieszkał w Nashville, więc to nie jest takie odległe. Robił wiele rockowych rzeczy dla radia i dla telewizji. Jest bardzo zajęty. Razem ze Stefanem i


Foto: U.D.O.

Peterem przez lata graliśmy i pracowaliśmy w Accept, dlatego doceniam ich obu jako kompozytorów. Wspólne komponowanie przyniosło nam dużo frajdy i, jak mówiłem, wzbogaciło cały projekt. Słyszałam też w wywiadzie, że dla Stefana Kaufmanna koncert z orkiestrą był najlepszym w jego życiu. Tak, dla niego było to coś niezwykłego. Zaraz potem zapytał, jak siedliśmy po koncercie z 2018 roku (Military Metal Night - przyp. red.) czy coś takiego będziemy kontynuować i czy mamy pomysły, żeby stworzyć taki album. Wtedy też Stefan mi wyznał - Stefan jest nadal jednym z moich najlepszych przyjaciół, mimo tego, że nie jest w U.D.O. - że to jest high light jego kariery. Jego muzycznej kariery. To było tak fajne, że nie jestem w stanie tego opisać. Też myślę, że ten koncert był czymś niezwykłym. Rzeczywiście trudno jest opisać tę atmosferę, było tak fajnie i tak... tak! (śmiech). Ogólnie rezultatem jest teraz płyta, która zaraz wychodzi i mam nadzieję, że ludzie będą nią nieco zaskoczeni. Kawałki, które do tej pory się ukazały, to są te bardziej spokojne i komercyjne, ale są na tym krążku też takie, które nazwałbym heavy, ciężkimi. Na Twoich płytach od dawna pojawiają się rosyjskie melodie. Można je usłyszeć także na płycie "We Are One" w "Future is the Reason Why". Tak, ten kawałek napisał nasz rosyjski gitarzysta Andriej Smirnov, ale linie wokalne pochodzą ode mnie. Bez wątpienia w mojej muzyce jest jednak wiele rosyjskich wpływów. Można je usłyszeć w U.D.O., do którego wniosłem coś w rodzaju rosyjskiego ducha, dotyczy to określonych melodii gitarowych. Automatycznie wiążę to z faktem, że z hmm... ponad 20 lat temu miałem trasę po Rosji i zaczerpnąłem wiele z tamtejszej kultury. Jak posłucha się nieco rosyjskiej muzyki, to zostaje ona w głowie. Śpiewałem też razem z Arią duet z Kipiełowem. Tam rosyjski duch mną zawładnął. Myślę, że to świetnie, bo rosyjskie melodie mają wiele... jakby to ująć... wiele głębi, nastroju i emocji. Jest to fajne, bo można to dobrze wykorzystać. Jest taki gatunek jak "metal symfoniczny". Tak.

Wy jednak wysmyknęliście się tradycyjnym ramom tego gatunku. Twoja płyta to coś zupełnie innego niż tradycyjny "metal sym foniczny". Myślę, że to się wiąże z faktem, że w orkiestrze dwie osoby zajmujące się aranżacjami też słuchają metalu. Tak (śmiech). Bardzo ciekawe. Myślę, że to była fuzja dwóch spojrzeń, na zespół i na orkiestrę, które się po prostu nawzajem dopasowały. Niektóre rzeczy dało się od razu zauważyć, kiedy otrzymaliśmy pierwsze demówki, żeby zobaczyć, w jakim kierunku pójdzie aranżacja, jak to działa. Tam naprawdę poszło o aranżację. To musi być piosenka. Oni to wszystko dobrze połączyli. Chcieliśmy zrobić to inaczej niż inne zespoły - nie robimy po prostu orkiestry symfonicznej. Zadziałała chemia. Po prostu wszyscy się razem dopasowali. Słyszałam też płytę Accept z orkiestrą "Symphonic Terror" i muszę przyznać, że byłam nieco rozczarowana. Brakuje na niej mocnych dźwięków, które podkreśliłyby charakterystyczne brzmienie Accept. Muszę przyznać, że od zawsze uważałem Wolfa za znakomitego gitarzystę, ale myślę, że to, co zrobił z orkiestrą, to głównie przerobienie klasyki takiej jak Vivaldi, Mozart i innej na gitarę. Myślę, że zrobił to bardzo dobrze, ale to nie jest coś, co publika naprawdę chciałaby słyszeć. Choć fajnie, że można coś takiego w ogóle urzeczywistnić. To jest bardzo fajnie i pięknie zrobione, ale wiem, że dla ludzi, którzy oglądali ten koncert, była to godzina samej gitary. Bez grama wokalu, tylko gitarowy Vivaldi, Mozart i reszta. A ludzie od niego oczekują przede wszystkim kawałków Accept. Jak już je zagrał, to zabrakło w nich mocy. To, co my zrobiliśmy z orkiestrą, może nie symfoniczną, a dętą, ma zupełnie inną moc. To coś zupełnie innego. Jest to nadal ciężkie. To jest zupełnie inny dział. A to co zrobił Wolf doceniam, ale na samą tylko gitarę - hmm, trudne. Jak sądzisz, kto kupi Twoją płytę? Podejrzewam, że nie tylko fani heavy metalu. Jestem prawie pewien, że wszyscy ludzie... To znaczy tak, obserwowałem, kto przyszedł na koncert, który zagraliśmy w 2018 roku. Było tam 4000 ludzi i 40 procent to byli metale, a reszta to była publiczność, która przyszła na samą orkiestrę. Kiedy weszliśmy na scenę i to

U.D.O.

33


zobaczyliśmy, od razu pomyśleliśmy "ojej, będzie ciężko". Co ciekawe, po 20 minutach śpiewali już razem z nami. A to przecież była zupełnie inna publiczność niż zazwyczaj. Metal zna tylko odrobinę albo wręcz jedynie o nim słyszała. Wtedy doszliśmy do punktu, w którym powiedzieliśmy sobie "ej, inni ludzie też mogą się tym zachwycić". Myślę, że te osoby, które chodzą na symfoniczne orkiestry dęte, a muszę zaznaczyć, że w Niemczech działa ponad 80 orkiestr, nie tylko z Bundeswehry, na pewno kupią tę płytę. Jestem tego pewien. Uda nam się dotrzeć do zupełnie innych odbiorców, niż fani heavy metalu. Na pewno. Czytałam na Twoim fanpage'u opinie na temat "Neon Diamond". Jedni są zachwyceni, inni krytykują wokalistkę. Byłeś zaskoczony czy raczej przygotowany na takie opinie? Czy zaskoczony? Krytyka nie zaskakuje mnie jakoś specjalnie (śmiech). Z krytyką trzeba sobie w jakiś sposób radzić. Zawsze znajdą się ludzie, którzy będą coś krytykować. Ta kobieta w żadnym wypadku nie jest metalową wokalistką. Śpiewa w musicalach, muzykę pop i ma zupełnie inny wokal. Wydaje mi się, że ta zła ocena pochodzi głównie od "zatwardziałych" fanów metalu, którzy słyszeliby w tym kawałku kogoś innego. Wokalista wykonała ten utwór wspaniale, ale ma inny głos, z którym oni nie mają zazwyczaj do czynienia. Byłem przekonany, że znajdą się głosy "buu, kiepski kawałek", albo, że powinienem go zaśpiewać z Doro. Oczywiście nie mam nic przeciwko Doro, broń Boże, jesteśmy zaprzyjaźnieni, jest wspaniałą wokalistką, ale szukałem czegoś innego. W każdym razie da się żyć z krytyką. Pff. Prawdę mówiąc, przeżyłem już przez ponad 40 lat tyle krytyki, że do niej przywykłem. Każdy ma swoje zdanie, więc tak będzie zawsze. Odbyłeś wspólną trasę z zespołem Davida Reece'a. Fantastyczna sprawa, dwóch byłych wokalistów Accept na jednej trasie! To przypadek czy specjalnie zaplanowaliście ten tour? (śmiech) Nie, nie była specjalnie zaplanowana. Nadal wielu ludzi jest zaskoczonych, że jestem zaprzyjaźniony z Davidem Reece. Już wtedy się rozumieliśmy, jak David śpiewał w

Foto: U.D.O.

Accept. I tak zapytał się nas czy mógłby wystąpić jako nasz support. Powiedziałem, że nie ma problemu, a on na to, że to by pasowało, bo chciałby zaśpiewać całą płytę "Eat the Heat". Odpowiedziałem, że jeśli to tylko jest wykonalne, to jak najbardziej. Sprawiło nam to wiele frajdy. Tak, to była fajna trasa. Zarówno Twój syn, jak i Twój brat mieli swoje zespoły. Ostatnio o nich nie słychać. Istnieją jeszcze? Nie, już nie, w międzyczasie przestały istnieć. Muzycy mają teraz swoje inne zawody, nie mają czasu dla zespołu. A mojemu synowi trudno byłoby mieć teraz drugi zespół, bo jest obecnie bardzo zajęty działaniem w U.D.O., nie mógłby się równie intensywnie trudnić w innej grupie. Na koniec chciałabym Cię zapytać, jak widzisz przyszłość swoich wszystkich trzech projektów? Ach, na razie na pierwszym miejscu jest z pewnością U.D.O. W dalszym planie mamy nowy album, choć przez okres całej tej historii z koronawirusem nie mogliśmy wiele zrobić. Myślę, że wyjdzie w przyszłym roku, ale kiedy, dokładnie nie wiem. To zależy od wielu czynników. Druga rzecz, jaką mamy w perspektywie to sprawa z orkiestrą. Pojawiła się

pewna zaleta, bo choć oczywiście szkoda, że nie mogliśmy zagrać z orkiestrą na Wacken, to możemy poobserwować, jak będzie odebrana płyta, która teraz wychodzi. Zobaczymy, czy dobrze i dzięki temu będziemy wiedzieli jak w przyszłym toku zaplanować te koncerty z orkiestrą. Na ten rok w Niemczech mieliśmy zaplanowane trzy koncerty po Wacken. Może w przyszłym roku zrobimy więcej koncertów z orkiestrą? To jest chyba ta dobra strona tej złej strony (śmiech), to, że możemy spokojnie poobserwować. Dirkschneider? Tak! (śmiech). Dirkschneider będzie wtedy, kiedy będziemy mieli na to ochotę (śmiech). Choć rzeczywiście, tak czy owak, mieliśmy zrobić sobie przerwę od U.D.O., żeby pociągnąć temat grania z orkiestrą oraz zagrać na europejskiej trasie przed Helloween właśnie z Dirkschneider. Nie byłem do końca zachwycony, ale dostałem propozycję, że to będzie super pasowało jak przed Helloween zagramy same najsłynniejsze kawałki Accept. Dlatego po rozmowach się zgodziliśmy. Myślę, że to nie jest źle, iż to wszystko zostało przesunięte na kolejny rok. Wszyscy mamy nadzieję, że uda się zrealizować trasę Helloween po Ameryce Południowej, Północnej, Kanadzie, Rosji. Wacken anulował cały festiwal, dlatego zagramy z orkiestrą w przyszłym roku. Mamy wszyscy nadzieję, że wszystko wróci do normalności i za rok będzie można grać normalne trasy... Też mam taką nadzieję! Sama nastawiałam się na ten koncert Helloween i Dirkschneider. Jak wiele osób (śmiech). Jak mówiłem, mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze i cóż, zobaczymy, teraz nie można niczego zagwarantować. Mamy do końca roku jeszcze pół roku, można wszystko poobserwować i liczyć na to, że nie przyjdzie druga fala. Wtedy będziemy mieć problem. Wszystko jest możliwe, ale jestem dobrej myśli. Zakładam, że ludzie będą rozsądni, będą nosić, maski i wszystko wróci do normalności. Muszę niestety kończyć, bo za dwie minutki mam drugi wywiad. Jasne! Bardzo Ci dziękuję za rozmowę! Katarzyna "Strati" Mikosz

Foto: U.D.O.

34

U.D.O.



Koncerty w koszach plażowych i nagrywanie w dwie osoby - czyli jak dobrze poradzić sobie z muzycznym lockdownem Z rozmową z Doro łączę same dobre doświadczenia. Management Doro umówił nas na czwartek. Z jakiegoś powodu rozmowy z niektórymi muzykami odbywają się przez telefon, nie komunikatory. Pech chciał, że w moim aparacie siadła bateria i po kilku chwilach rozmowy, wywiad się urywał. Kiedy już myślałam, że z rozmowy z Doro nici, wokalistka sama zaproponowała (w kilkunastosekundowej przerwie między próba połączenia a kolejnym zerwaniem łącza), że zadzwoni do mnie w poniedziałek i spytała, która godzina mi pasuje. W międzyczasie naprawiłam baterię, a czy Doro zadzwoniła, sami możecie się przekonać z poniższej rozmowy. Doro często deklaruje, że fani są dla niej szalenie ważni, a takie sytuacje potwierdzają, że słów nie rzuca na wiatr. Rozmawiałyśmy głównie o bieżących sprawach "pandemicznych". Dwie rzeczy, o których wspomniała płyta typu "best of" oraz cover Motörhead nagrany z Davidem Ellefsonem wskoczyły w międzyczasie do spraw aktualnych. Krążek "Magic Diamonds - Best Of Rock, Ballads & Rare Treasures" wychodzi już 13 listopada. HMP: Cieszę się bardzo, że udało nam się zdzwonić. Doro: Ja też! Niestety mam tylko 20-25 minut, bo zaraz potem muszę lecieć do studia... Jasne, w takim razie zaczynamy. Grunt, że wreszcie wszystko działa. O tak! Obserwuję heavymetalową scenę w trakcie pandemii i mam wrażenie, że jesteś jedną z

współpracę, nagrywając do tego utworu część rzeczy. Potem pojechałam na Monsters of Rock Cruise i jeszcze później wystąpiłam na koncercie wraz Saxon. To było 7 marca i to był mój ostatni koncert. Już tydzień później wszystkie trasy koncertowe zostały odwołane. Nie tylko trasy zresztą, wszystkie koncerty, festiwale... więc zaczęłam kontynuować pracę nad kawałkiem. Jednak już nie w Hamburgu, ale w okolicy, gdzie znalazłam fajne studio. Tam skończyliśmy nad nim pracować, a pó-

właściwa płyta będzie gotowa w przyszłym roku. W międzyczasie szykuję składankę typu "best of", która będzie się nazywać "Magic Diamonds". Teraz pracujemy nad zestawieniem utworów, nowymi miksami, starymi kawałkami w nowej odsłonie i w nowych aranżacjach. Na krążek trafią też różne nagrania live z ostatnich koncertów, na których będzie można usłyszeć nie tylko zespół, ale też publiczność, dzięki czemu odczuwalny będzie klimat tych koncertów. Singiel "Brickwall" wyszedł w zeszłym tygodniu, później pojawi się jeszcze jego wersja winylowa. Na pierwszej stronie jest "Brickwall", na drugiej "Soldier of Metal" live - naprawdę piękna wersja nagrana na poprzedniej trasie. Wtedy rzecz jasna można było normalnie koncertować i jeździć w trasy. Podsumowując, kiedy na przełomie lutego i marca wszystko stanęło, przeżyliśmy ogromny szok, jednak ja wciąż pracuję nad nowymi kawałkami i nad "best of". Teraz zaplanowaliśmy też kilka koncertów w stylu "auto-kino", jeden już się odbył. Rzeczywiście było zupełnie inaczej. Publiczność była oddalona i siedziała w samochodach. Choć zdarzali się i tacy, którzy z nich wychodzili i stawali na dachach. Przede mną jeszcze kilka "auto-kino show" oraz koncert w... koszach plażowych. Ludzie będą ograniczeni swoim obszarem, ale też będą mogli dawać czadu. Byle tylko udała się pogoda (śmiech). Robimy tak, żeby mimo wszystko zagrać jakieś koncerty. W miejscu, gdzie normalnie może się odbyć koncert na 2000 osób, teraz uczestniczyć może tylko 800, ale i to pozwala przynajmniej nadal grać koncerty. Jest inaczej, ale trzeba być elastycznym. Muzyk powinien być elastyczny. Mam wrażenie, że od czasu sukcesu "All we are" polubiłaś pisanie kawałków-hymnów. "Brickwall" jest takim właśnie rodzajem hymnu... Tak! Uwielbiam hymny! Uwielbiam je dlatego, że są tak głęboko wspólnotowe. Wszyscy śpiewają je razem. Lubię i szybkie utwory i ballady, ale w hymnach podoba mi się ich czynnik społeczny. Bardzo lubię słyszeć głos publiczności. To bardzo fajnie, niezależnie od tego, czy to "All for Metal" czy "All we are". Hymny sprawiają mi frajdę zwłaszcza na żywo. Dają możliwość zaproszenia do wspólnego śpiewania wielu gości, tak jak było na krążku "Forever Warriors, Forever United" w kawałku "All for Metal", w którym, śpiewając czy grając, wzięło udział bardzo wielu muzyków. To było jak marzenie. Tak, hymn daje poczucie wspólnoty. To jest jak high light. Tak samo jak, "Für Immer", który jest tradycyjnym hymnem o przyjaźni. Gdy ludzie śpiewają frazę "für immer" czy "forever" czują się poruszeni. Dla czegoś takiego żyję.

Foto: Tim Tronckoe

najbardziej zapracowanych osób... Przez ten czas zrobiłaś tyle, że trudno zapytać o wszystko (śmiech). Twój nowy kawałek, "Brickwall" powstawał całkowicie w trakcie pandemii? Zaczęłam go pisać już rok temu, a nagrałam w Hamburgu z moim wieloletnim współpracownikiem, Andreasen Bruhnem, byłym gitarzystą Sisters of Mercy. Pracujemy razem od 1996 czy może raczej 1998 roku i tworzymy zgrany zespół. Rok temu zaczęliśmy tworzyć nowe rzeczy, a w styczniu znów wznowiliśmy

36

DORO

źniej zrobiliśmy ładne wideo. A wszystko w ciężkich okolicznościach koronawirusowego kryzysu. W tym czasie był już totalny lockdown. Teraz już jest co nieco otwarte, ale wtedy nie można było wychodzić, dlatego zrobiliśmy to w okrojonych warunkach. I udało się w dwie osoby! Nie było to łatwe. W studio w jednym pomieszczeniu śpiewałam ja, a w drugim był realizator dźwięku. Nie spotykaliśmy się, wszystko robiliśmy na telefon albo przy użyciu mikrofonu. Potem znów zaczęłam pracować nad kolejnymi kawałkami, pisać teksty, myśleć nad nowymi rzeczami. Następna

Można powiedzieć, że "Brickwall" jest kon tynuacją "Herzblut"? Słyszę podobieństwo w zwrotkach... O tak! Ten kawałek wręcz pasuje do obecnych czasów... Chodzi w nim o bezwarunkową miłość, a więc taką sytuację, gdy ktoś ma problemy i inna osoba może dla niego zrobić wszystko. Pomóc, wspierać. W dzisiejszych czasach wzajemne wsparcie jest szczególnie ważne. Szczerze mówiąc, sama mam takie dobre doświadczenie. O wiele, wiele więcej osób trzyma się razem. Wcześniej każdy był tylko dla siebie. Był anonimowy, zajęty tylko swoją pracą. Teraz, w czasie epidemii, widzę, że osoby


mieszkające w sąsiedztwie, zagadują do innych "cześć, jestem taki a taki, mieszkam blisko, w razie czego mogę pomóc, przynieść lekarstwa, iść do supermarketu". To takie miłe! Zupełnie obcy sobie ludzie trzymają się razem. Ten kawałek bardzo pasuje do teraźniejszej sytuacji. Jest nieco dramatyczny. I tak samo "Herzblut". Oba są napisane z całego serca i dotykają podobnego tematu. Lubię czynić ludzi szczęśliwymi i dawać wszystko. Fani to moja wielka miłość. Ostatnio brałaś udział w audycji Marka Weissa, który promował książkę z fotografiami, które wykonał w latach 80. Nie sposób nie zapytać, jak wspominasz pełną detali sesję fotograficzną do "Triumph and Agony"? Dziś, kiedy anturaż do zdjęć tworzy się cyfrowo, chyba te sesje wyglądają inaczej? O tak, to było bardzo fajne. Tamte lata, 198788, to czas rozkwitu metalu, a taka sesja była niesamowitym świętem. Wspaniale było pracować z świetnymi ludźmi, którzy włożyli w nią wiele wysiłku. Żeby wykreować mistyczną aurę trzeba było zbudować cały plan, drzewa i inne rekwizyty, a przecież dla każdego artysty powstawał inny plan! Teraz wychodzi książka z fotografiami różnych zespołów z tego okresu, z lat 80. Są tam fenomenalne rzeczy. Mark był jednym z fotografów, który miał takie możliwości dzięki współpracy z MTV i z nieskończoną ilością metalowych i rockowych magazynów, z których większość już w ogóle nie istnieje. Na przykład w Stanach - Mark Weiss pochodzi z New Jersey - było to dla nas normalne. Teraz są może ze dwa magazyny, dawniej była z setka. Teraz się wszystko zmieniło, ale pięknie mieć wspomnienia. Książka jest wspaniała. To w zasadzie potężna księga! Jest nie tylko pięknie zrobiona, ale zawiera masę anegdot dotyczących tła, jakie towarzyszyło sesjom zdjęciowym. Naprawdę ciekawe, dla ludzi, którzy interesują się latami 80. i muzyką tego czasu to coś świetnego. W tym spotkaniu z Markiem Weissem (odbyło się ono online - przyp. red.) brał też udział David Ellefson, basista i menedżer Megadeth. Zaprosił mnie do studia, ponieważ robi płytę z coverami. Nagram z nim kawałek Motörhead. Wszyscy zostajemy w kontakcie. Właśnie, muszę dodać, że ludzie, którzy pracowali w przeszłości razem, nadal tworzą zespół. Wrócę jeszcze na chwilę do fotografii Marka Weissa. Jedno ze zdjęć z sesji do "Triumph and Agony", to z wilkiem, widziałam kiedyś w formie plakatu. Jak wspominasz czasy, kiedy Twoje plakaty były dołączane do Bravo? O tak, Bravo przyciągało młodych ludzi i ukazywało wszystkie gatunki muzyczne. Choć grając metal, trzeba było trochę powalczyć, żeby być w radio, mieć tekst w Bravo czy innym magazynie dla młodzieży. Metal to zawsze była walka. Potem pojawiło się jednak wiele magazynów poświęconych tylko muzyce metalowej. To było super, ale metalowcy czy muzycy grający metal nawet w latach 80. musieli walczyć o widoczność swojej muzyki. Metalowcy zawsze byli trochę banitami. Ci tak zwani normalni ludzie potrafili krzywo patrzeć, a czasem nawet z jakimś strachem, że ktoś z długimi włosami i w skórzanej kurtce może być niebezpieczny. Dziś już się z tym zupełnie oswojono, ale wtedy naprawdę trzeba było walczyć za swoją muzykę.

Mam do Ciebie takie bardzo osobiste pytanie. Niezależnie od tego, czy widzę Cię na scenie, czy oglądam filmiki, jakie nagry wasz na co dzień, zawsze pięknie wyglądasz. Jak to robisz? Nie robię wiele. Nakładam trochę makijażu, mam swoje makijażowe tricki dla blondynek czy kobiet o jasnych włosach. Jednak szczerze mówiąc, to, co jest dla mnie najważniejsze, to sen. Jeśli za mało śpię, w ciągu dnia nie czuję się dobrze, i to też się odbija na zdjęciach i w nagraniach. Jeśli się dobrze wyśpię i zregeneruję, wtedy potrzebuję mniej makijażu. Kiedy się nie wyśpię, wtedy potrzebuję go dużo więcej. Lubię na oczach czerń. Kiedyś mniej, ale teraz, z upływem czasu coraz bardziej. Uprawiam też dużo sportu, co pozwala mi być fit, a to jest szczególnie istotne podczas tras.

koni jest ogromnie drogie, lekarstwa, jedzenie i inne sprawy". Wtedy tam się udałam i już po pierwszej wizycie bardzo mi się spodobało. Czuć tam wielką miłość do zwierząt. Mają też małą lecznicę, dają zwierzętom dobrą opiekę i wiele serca. Ale odpowiadając na Twoje pytanie - było to już po nakręceniu wideo. Och, tak, uwielbiam konie. Doro, wiem, że nie mamy już czasu, więc to było niestety moje ostatnie pytanie do Ciebie. Bardzo się ciesze, że miałam okazję dziś z Tobą dziś porozmawiać, mimo że w zaplanowany wcześniej czwartek miałam awarię. Nie ma w ogóle problemu. Wiem, że tak bywa, znam takie sytuacje ze studia. Technika czasem zawodzi, czasem ma się super pomy-

Foto: Doro

Zdrowie i dobra kondycja są bardzo ważne. Oj, z tym spaniem to nie takie proste. Też próbuję więcej spać, ale mi nie idzie... Dokładnie, a co dopiero w tourbusie! Nie da się spać, głośna muzyka, kilkanaście osób... Staram się dobrze spać, ale podczas tras to niewykonalne (śmiech). Wiem, że Twoją pasją są konie. Tak... Ostatnio na fanpage wrzucałaś swoje zdję cia z końmi. Zarówno te powstałe przy nagrywaniu wideo do "Für Immer" jak i aktu alne, bo zdaje się teraz często odwiedzasz stadninę. Pewnie, gdyby nie pandemia, konie zagrałyby i w "Brickwall"? Poznałam bardzo ciekawych ludzi, którzy mi opowiedzieli o tej stadninie. Jest ona przeznaczona dla byłych koni wyścigowych. Kiedy stają już zbyt stare i dały z siebie wszystko, co mogły, wtedy trafiają do stadniny, w której otrzymują odpowiednią opiekę. Prowadzi ją pewna kobieta wraz ze swoim bratem. Myślę, że to bardzo fajne, bo wiele innych koni jest niestety uśmiercanych. A dowiedziałam się o niej na zasadzie "ej, Ty przecież lubisz konie...", A muszę dodać, że w ogóle kocham zwierzęta, wszystkie, nieważne jakie. "Jest taka stadnina, która potrzebuje ogromnego wsparcia, bo utrzymanie mieszkających w niej

sły, które przez nią nie wypalają. Jestem do tego przyzwyczajona. No to dobrze (śmiech). Bardzo miło było z Tobą rozmawiać, sprawiło mi to dużo radości. Wszystkiego dobrego i dużo zdrowia. Nawzajem! Do następnej rozmowy! Może przy okazji płyty "best of" albo jak będę grać koncert. Mam nadzieję, że to wszystko się zmieni i będziemy wiedzieć, co jest dozwolone, co nie. Może uda się trasa w październiku czy w listopadzie. No mam nadzieję, bo masz też jeden koncert w Polsce, na który się wybieram (śmiech). Ogromnie się na niego cieszę, bo ostatni koncert w Polsce był jednym z lepszych na całej trasie. Było wtedy bardzo zimno, ale było super. Mam nadzieję, że wszystko się uda. Ale najważniejsze to być zdrowym, to najważniejsze dla wszystkich. Dobrze, to lecę do studia! Katarzyna "Strati" Mikosz

DORO

37


Feed The Flame! - Naszym celem na tym albumie było połączenie starego i nowego. Chcieliśmy zachować "duszę" utworów oraz brzmienie "starej szkoły", ale z aktualnym soundem, przy użyciu najnowszych technologii - mówi basista Ian Greg. Zawartość nowego albumu Torch "Reignited" potwierdza prawdziwość tych słów pod każdym względem - szwedzki zespół wrócił praktycznie w klasycznym składzie i znowu jest w takiej formie, jak na początku lat 80. HMP: Rok 2013 był dla was przełomowy - jak doszło do reaktywacji oryginalnego składu Torch? Ian Greg: Zdarzyło się to przez przypadek. W 2012 roku skończyłem pięćdziesiątkę. Planowałem przyjęcie, na którym mieliśmy zagrać covery, razem ze Stevem, Chrisem i żoną Chrisa, Susanne (ex-Crystal Pride). Dan też został zaproszony na imprezę, więc zdecydowaliśmy się go poprosić o przygotowanie z nami kilku kawałków Torch. Gdy tylko wyszliśmy na scenę, zdaliśmy sobie sprawę, że płomień porozumienia między nami wciąż płonie. Następnie w 2013 roku zostaliśmy zaproszeni na Rock At Sea, rokowy rejs z Uriah Heep, Civil War i innymi zespołami. Czuliśmy, że to doskonały powód, aby w końcu się zjednoczyć.

świetności tradycyjnego metalu - co poszło nie tak, że daliście za wygraną po wydaniu zaledwie dwóch płyt? Może wsparcie Tandan/Sword okazało się niewystarczające, a może były inne przyczyny? To prawdopodobnie część powodu. Tandan/ Sword planowali podpisać kontrakt z dużą wytwórnią. Udało im się podpisać kontrakt dla Easy Action z Atlantic i planowali dla nas coś podobnego. Wtedy właśnie zaczęła się popularność hair metalu. Byliśmy pod presją, żeby grać bardziej komercyjnie. To nas zbiło z tropu, na czym cierpiało pisanie muzyki. "Electrikiss" nie wyszedł tak, jak chcieliśmy, ani my, ani wydawca. Główne wytwórnie straciły zainteresowanie nami, a my byliśmy rozczarowani. Zamiast tego zaczęliśmy bardziej skupi-

Foto: Torch

Niestety Claus ciągle był niedostępny. Postanowiliśmy sprowadzić Hakky'ego, który grał z Chrisem przez wiele lat w różnych zespołach. Okazało się, że to łut szczęścia, ponieważ Hakky wiele dodał do muzyki Torch. Mieliście ze sobą kontakt przez te wszystkie lata, wciąż byliście kumplami, mimo tego, że zespół rozpadł się wieki temu, bo w 1986 roku? W tamtym czasie mieliśmy dość przemysłu muzycznego, ale nie siebie. Przyjaźniliśmy się przez lata. Z jakiegoś powodu nigdy nie rozmawialiśmy o ponownym powrocie do grania. Myślę, że w naszym życiu działo się zbyt wiele innych rzeczy. Paradoksalnie były to czasy największej

38

TORCH

ać się na imprezowym aspekcie rock 'n' rolla. W końcu granie przestało nas cieszyć i postanowiliśmy się rozstać. Ta wcześniejsza reaktywacja była więc powrotem na pół gwizdka, głównie do grania koncertów, co potwierdza też zawartość albumu "Dark Sinner", składająca się w większoś ci z nagranych na nowo klasycznych utworów zespołu, dopełnionych dwoma premierowy mi? Tak, Dan chciał sprowadzić Torch z powrotem na scenę. Przyszedł z tym do nas, ale my nie byliśmy tym zainteresowani. Następnie zdecydował się kontynuować współpracę z innymi muzykami. Potrzebowali czegoś nowego i postanowili wydać "Dark Sinner".

Nie korciło ich wtedy nagranie jakiegoś dłuższego materiału, czy z ówczesnym składem było to bardzo trudne, wręcz niemożliwe do zrealizowania? Myślę, że chcieli coś zrobić na szybko, więc zdecydowali się nagrać ponownie stare utwory i dodać ze dwa nowe. Gdyby spróbowali napisać wszystkie nowe kawałki, musieliby poświęcić na to więcej czasu. Prawdopodobnie i tak nie brzmiało by to jak Torch, ponieważ w tym zespole nie było żadnego z oryginalnych kompozytorów. Fani czekali na kolejny album Torch z całkowicie premierowym materiałem ponad 35 lat! Przez ten czas zyskaliście kolejnych, młodych słuchaczy, ale też ci towarzyszący wam od początku starzeli się wraz z wami, mają więc teraz 50-60 lat. Wyobrażasz sobie ich roz mowy przy kolejnym piwie, westchnienia: ciekawe, czy doczekamy się kolejnej płyty Torch, następcy debiutu i "Electrikiss" z prawdziwego zdarzenia? (śmiech) (Śmiech!) Tak naprawdę nie byliśmy tego świadomi, ile osób czeka na nowe rzeczy Torch. Mamy nadzieję, że warto było czekać. Teraz będą musieli znaleźć coś innego do omówienia przy piwie. Wróciliście w dawnym składzie siedem lat temu, ale "Reignited" wydajecie dopiero we wrześniu obecnego roku - wygląda na to, że powiedzieć o was perfekcjoniści to nic nie powiedzieć, a może zabraliście się za tworzenie tego materiału w ostatniej chwili? Właściwie to był dość długi proces. Pisanie zaczęło się już w 2013 roku. Czuliśmy, że jeśli mamy coś wydać, to musi być to naprawdę dobre. Jest wiele kawałków, które zostały odrzucone oraz włożyliśmy wiele wysiłku w powstanie i aranżację pozostałych utworów. W końcu poczuliśmy, że mamy nagranych dość dobrych kompozycji, aby wydać album. My również byliśmy sfrustrowani czasem, który to zajęło, ale w końcu doszliśmy do wniosku, że jeśli ludzie czekali tak długo, mogą poczekać trochę dłużej i dostać świetny album, zamiast czegoś zrobionego na chybcika. Zwerbowanie do pracy utytułowanego producenta Jacoba Hansena było, z tego co słyszę, dobrym posunięciem? To był bardzo ważny ruch. Wszystko nagraliśmy i wyprodukowaliśmy sami, ale chcieliśmy mieć świeżą parę uszu do miksowania. Wszystkim z nas podobało się brzmienie albumu "Steelfactory" U.D.O. i postanowiliśmy skontaktować się z Jacobem. Byliśmy bardzo podekscytowani, kiedy zgodził się z nami pracować. Naszym celem na tym albumie było połączenie starego i nowego. Chcieliśmy zachować "duszę" utworów oraz brzmienie "starej szkoły", ale z aktualnym soundem, przy użyciu najnowszych technologii. Myślę, że Jacob znalazł idealną równowagę. Jesteśmy bardzo zadowoleni z brzmienia tego albumu. Jako dzieciak był fanem Torch czy przeciwnie, wcześniej nigdy was nie słyszał, byliście dla niego wielką niewiadomą? Nie, jest trochę młodszy od nas ale nie miał pojęcia, kim jesteśmy. Dopiero niedawno dowiedział się o wpływie, jaki wywarliśmy na scenę w latach 80. Prawdopodobnie myślał, że jesteśmy bandą starych pierdzieli ze Szwecji. Ale w żadnym razie nie pracowaliście nad tą płytą z nastawieniem, że musi być tak ideal-


na na wypadek, gdyby miała okazać się ostatnim/pożegnalnym wydawnictwem Torch? W naszym wieku nie wiesz, co będzie jutro, więc równie dobrze możesz podejść do wszystkiego, jakby to było twoje ostatnie dzieło. Nie planowaliśmy "Reignited" jako naszego pożegnalnego wydawnictwa, ale gdyby tak się to potoczyło, przynajmniej odejdziemy z hukiem. To dobrze, bo "Reignited" można śmiało postawić obok waszych płyt z lat 80. - dała tu znać o sobie magia starego składu i czar dawnych wspomnień, inspirując was do pracy tak, że sami byliście zaskoczeni efektem koń cowym? Zdecydowanie! Jednym z głównych składników w latach 80. była energia. Martwiliśmy się, że nie będziemy już mieć tej samej energii. Wiele starych, reaktywowanych zespołów brzmi dzisiaj jakby ich muzycy byli nieco wymęczeni. Jednak gdy tylko znaleźliśmy się w tym samym pomieszczeniu, było to jak wehikuł czasu, a energia sama się odnalazła. Myślę, że można to usłyszeć na płycie. Czyli mimo upływu czasu nie rdzewiejecie, co deklarujecie w "All Metal, No Rust"? (śmiech) Tak, to tak, jakby stary Hot Rod powiedział, "stare Fordy nigdy nie umierają, po prostu jadą szybciej!". Myślę też, że nie pomylę się zbytnio zakładając, że chcieliście uniknąć losu wielu innych zespołów sprzed lat, które pospieszyły się za bardzo z wydaniem powrotnej płyty, czego efektem są nieudane, bardzo słabe albumy jak wracać, to z przytupem? Tak, było dla nas ważne, żeby był to świetny album. Chcieliśmy również uniknąć pułapki, w którą wpada wiele starych zespołów, próbując zaktualizować swoje brzmienie. Istnieją tysiące młodszych zespołów, które potrafią stworzyć "nowoczesny metal" lepiej. Powinieneś trzymać się tego, co znasz i kochasz, a w naszym przypadku jest to "oldschoolowy" metal. Przy wyborze utworów byliśmy bardzo selektywni. Spędziliśmy dużo czasu na ich aranżacji i przykładaliśmy dużą wagę do szczegółów. Nie odpuściliśmy, dopóki nie mieliśmy dziewięciu kawałków, które mogły istnieć same, bez dodatków. Zajęło to dużo czasu, ale biorąc pod uwagę wynik, było warto. Trudno nie pokusić się o refleksję, że gdybyś cie nieco podgonili tempo i wydali tę płytę w roku 2018 czy ubiegłym sytuacja wyglądałaby zupełnie inaczej. Oczywiście nie można było przewidzieć, że pandemia koronawirusa sparaliżuje nasze życie pod każdym względem, ale zespoły planujące swe nowe wydawnictwa na wiosnę i lato 2020 mogą mówić o pechu, i to ogromnym? Spojrzenie wstecz jest zawsze łatwe, ale gdybyśmy wydali płytę w 2018 roku, prawdopodobnie nie byłaby tak mocna. Kilka kompozycji zostało napisanych później, poza tym, być może Jacob Hansen nie byłby dostępny. Sytuacja jest oczywiście frustrująca, ale oznacza to również, że ludzie mają więcej czasu na szukanie nowej muzyki. Jeśli natkną się na stary zespół ze Szwecji i im się spodoba, to wszystko będzie dobrze. Myślę też, że w 2021 roku nastąpi wysyp nowych wydawnictw, ponieważ w tej chwili zespoły nie mogą robić nic poza pisaniem i nagrywaniem. Konkurencja wtedy będzie zacięta, więc wydanie albumu w tej chwili może okazać się dobre.

Foto: Torch

To przygnębiające uczucie, że macie w zanadrzu materiał idealny do prezentacji na żywo, płytę, która brzmi niczym zapomniany klasyk z pierwszej połowy lat 80. i nie wiecie kiedy będziecie mogli promować ją na koncer tach w jakimś szerszym zakresie? Tak, to bardzo frustrujące. Musisz zaakceptować sytuację i jak najlepiej wykorzystać to, co jest dostępne. Naprawdę chcieliśmy zrobić imprezę z okazji wydania, teraz, gdy płyta jest już dostępna. Obecnie zdecydowaliśmy się zorganizować wirtualną imprezę promocyjną z okazji premiery i zaprosić na nią fanów z całego świata. Będziemy to robić w formie transmisji na żywo 9 października na liveandstream.se. Mamy nadzieję, że fani spotkają się ze znajomymi przed dużym ekranem przy kilku piwach i dołączą do imprezy. Zagramy kilka kawałków z "Reignited" razem z kilkoma naszymi klasykami. Zapraszamy! Czyli najgorszy jest brak wiedzy, ta niepewność co wydarzy się za miesiąc, dwa czy pół roku? Bo wiosną mieliśmy już nader dobitne potwierdzenie jak mogą posypać się długoterminowe plany promocyjne czy koncertowe? Wszyscy mamy nadzieję, że sytuacja Covid-19 wkrótce zostanie opanowana. Musisz być optymistą! Postęp w zakresie szczepień wygląda obiecująco, a to będzie bardzo ważne. Miejmy nadzieję, że w przyszłym roku festiwale znów zaczną się rozkręcać i będziemy bardzo szczęśliwi, mogąc zagrać na każdym z nich. Z drugiej strony może warto podejść do tego z nastawieniem filozoficznym: czekało się tyle lat, więc kilka kolejnych miesięcy nie zrobi już wielkiej różnicy? To prawda, ale z drugiej strony nie możemy się doczekać występów przed naszymi fanami. Doczekamy się winylowej wersji "Reignited", choćby dlatego, żeby w całej okazałości można było docenić dzieło Thomasa Holma? Tak! Znowu chcieliśmy poczuć "starą szkołę". Winyl to podstawa. Chcieliśmy też, żeby okładka była "oldschoolowa". Naprawdę chcieliśmy prawdziwego obrazu zamiast czegoś stworzonego cyfrowo. Po prostu taka obwoluta ma w sobie więcej życia. Myślę, że "Don't Break The Oath" zespołu Mercyful Fate to jedna z najfajniejszych okładek, jakie kiedykolwiek powstały. Mieliśmy szczęście, że udało nam się wytropić Thomasa Holma, a jeszcze

więcej, gdy zgodził się z nami pracować. Myślę, że jego malowanie jest po prostu genialne i nada się również na świetne T-Shirty. Pewnie znacie się od lat, dlatego nie było trudno namówić go do współpracy, dzięki czemu możecie pochwalić się okładką stworzoną przez autora szaty graficznej kultowych płyt Mercyful Fate czy King Diamond Band? Tak naprawdę nie znaliśmy się, ale kiedy się z nim skontaktowaliśmy, wiedział, kim jesteśmy i lubił naszą muzykę. Dzięki temu praca z nim była łatwa, ponieważ wiedział, o co nam chodzi. Też tak masz, że widzisz okładkę i od razu masz przeczucie, że płyta z takim coverem nie może zawierać złej muzyki? Tak, nie wiem, ile płyt kupiłem jako dzieciak na podstawie okładki. Czasami muzyka pasowała do okładki, czasami nie (śmiech!). Sądzisz, że fani, nie mający nawet dotąd świadomości istnienia Torch, też pójdą tym tropem, zaintrygowani mroczną, prostą, ale bardzo sugestywną okładką "Reignited"? Mamy nadzieję. Gdybym był dzieciakiem i szukającym dobrego "oldschoolowego" metalu i gdybym zobaczył tę okładkę, na pewno dałbym szansę tej płycie. Przy okazji premiery nowego albumu zadbacie o dostępność waszych poprzednich płyt? Co prawda niedawno "Torch" ukazał się na CD, ale "Electrikiss" jest od lat wycofana ze sprzedaży i pojawia się tylko na serwisach aukcyjnych, może więc warto pomyśleć o ich wznowieniach, również w wersjach cyfrowych, tak obecnie popularnych? Pierwsza EP-ka i pierwszy album na pewno będą dostępne. W przypadku "Electrikiss" jest to trochę bardziej niepewne. Nie jest jasne, kto jest właścicielem praw i gdzie znajdują się taśmy matki. Kto wie, jeśli z "Reignited" się powiedzie, to może ktoś zacznie szukać w ich piwnicy, aby zarobić. Feed The Flame! Wojciech Chamryk & Kacper Hawryluk

TORCH

39


Wezwanie do powstania "Zniszczyć wszystkich ludzi" - taki oto pocieszny tytuł nosi nowe dzieło weteranów z Hittman. Weteranów, którzy wracają na scenę po dwudziestu siedmiu latach przerwy. Wracają w mocnym stylu, bo "Destroy All Humans" to płyta, po którą warto sięgnąć. A co naprawdę oznacza ten tytuł? O tym opowiedzieli nam dwóch oryginalnych członków grupy, którzy jako jedyni z pierwszego składu Hittman grają w nim do dziś. Mianowicie wokalista Dirk Kennedy i gitarzysta Jim Bacchi. HMP: Witajcie. Tytuł Waszego nowego albumu to "Destroy All Humans". Nie uważacie, że to trochę nienawistne stwierdzenie? Dirk Kennedy: Hej Bartek! Nie tyle nienawistne, co zgodne z prawdą. Nasi liderzy wpadają w amok, są tyranami i zacierają granice demokracji. Ideologie karmi się siłą i korupcją. Podobnie jak radziecka i nazistowska propaganda. Nie różnią się one zbytnio od tego, co dzieje się u nas. Jim Bacchi: Właściwie ten utwór wcale nie jest o nienawiści… Chodzi o brak współczucia dla ludzkiego życia wychwalanego przez światowych przywódców (zwłaszcza nasz obecny amerykański rząd)… Cytuję tekst z refrenu…

booku, Tony'ego Careya i wysłałem mu pytanie czyby nie zrobił intro do tego utworu, ale pod koniec dnia po prostu postanowiliśmy zrobić to sami. To nie jedyny tego typu efekt na tym albumie. W kawałku "Love, The Assassin" słyszymy policyjne syreny. Dirk Kennedy: To było czysto filmowe podejście. Ten kawałek opowiada historię i powinien wyglądać jak film. To jest świetny film. Jim Bacchi: Zabawne, ponieważ kiedy pracowaliśmy nad tą kompozycją, stworzyłem sekcję outro, więc kiedy Dirk to usłyszał, zdecydował, żeby ta piosenka była kompletna potrzebne jest jej także i intro… i napra-

jakbyśmy nigdy nie mieli okazji powiedz wszystkiego, co zamierzaliśmy powiedzieć jako Hittman… Czy mieliście konkretną wizję tego albumu jeszcze przed jego tworzeniem? Dirk Kennedy: Podejmowaliśmy świadome decyzje, aby upewnić się, że muzyka zawiera wszystkie główne cechy Hittman. Inspirowana progresywnym power metalem, z podwójnymi solówkami oraz z bogatą produkcją w klasycznym tego słowa znaczeniu. Musiałem też śpiewać jak tamten gość, ale nie jak z albumu "Vivas..." (śmiech). Jim Bacchi: Początkowo chciałem naprawdę czerpać z korzeni, z pierwszych inspiracji zespołu… metalu z późnych lat 70-tych i wczesnych 80-tych… więc zacząłem obierając ten kierunek. Jednak kiedy nawiązaliśmy kontakt z fanami, okazało się, że to, czego naprawdę oczekują, to prawdziwy tradycyjny metalowy album w stylu naszego debiutu. Kiedy to odkryliśmy, to właśnie to kierowało naszymi poczynaniami. Siglem promującym Wasz nowy album był "The Ledge". Dlaczego akurat Wasz wybór padł na ten kawałek? Dirk Kennedy: Wywiera on najbardziej bezpośredni wpływ. Jest metalowy, chwytliwy i brzmi jak my. Świetnie brzmi też w radiu. Jak coś w rodzaju "czy będziesz tam?". Zespół potrzebuje zapadających w pamięć, chwytliwych kawałków, aby utrzymać się w dłuższej perspektywie. Single są ważne dla zaostrzenia apetytu. Jim Bacchi: Jak tylko go usłyszałem, po prostu brzmiało to jak singiel… nadal tak jest. Ma w sobie te wszystkie klasyczne elementy.

Foto: Hittman

"Human…how do you value a human, when power is all that you crave? Human, and is there a life that's worth sparing, from your idealogical rage? Human, and who do you choose to to burden, with bullets, bullshit and hate? Human, but don't be too sure about tomorrow, when we rise and retaliate…." To wezwanie do powstania i walki z faszyzmem i uciskiem… Coś jak "Stand Up and Shout" Dio, tylko trochę mniej abstrakcyjne i bardziej specyficzne dla tego okropnego stanu świata, w którym żyjemy. Utwór tytułowy zaczyna się od charakterystycznych elektronicznych partii. Skąd ten pomysł? Jim Bacchi: Po prostu znalazłem na Face-

40

HITTMAN

wdę ładnie komponuje się z tym utworem oraz resztą albumu. Kiedy w ogóle zaczęliście tworzyć materiał na "Destroy All Humans"? Dirk Kennedy: Właściwie wtedy, gdy zdecydowaliśmy się zagrać na festiwalu Keep It True. Wiedzieliśmy, że ważne jest, aby mieć coś nowego do pokazania, bazując na fundamencie popularności pierwszego albumu. Jim Bacchi: Tak, jak tylko otrzymaliśmy tę ofertę, od razu zabrałem się do pracy. Nie chciałem spocząć na laurach opierając się tylko na tych dziewięciu kawałkach z debiutu, ponieważ wiedziałem (a przynajmniej w ten sposób myślałem), że ludzie tak naprawdę nie przepadają za naszym drugim albumem "Vivas Machina", więc osobiście czułem się,

Niektórzy członkowie Waszej grupy dołączyli do niej tuż przed nagraniem albumu. Mam tu na myśli perkusistę Joe Fugaziego i basistę Grega Biera. Jak trafili w Wasze szeregi? Dirk Kennedy: Greg to dla nas istny cud. Jimmy spotkał go w LA i okazało się, że pochodzi z tego samego miasta co Michael i co ciekawe znali się. Ich style są bardzo podobne, Greg hołduje stylowi Mike'a, ale pozostaje wierny swojemu brzmieniu. Mimo że, on też ma swój styl, co jest cudowne. Jim Bacchi: Właściwie Greg i ja poznaliśmy się, kiedy miałem 16 lat… Jammowałem z jego starszym bratem, kiedy graliśmy, Greg zawsze spędzał z nami czas. Namierzyłem go przez facebooka, zobaczyłem, że mieszka w LA, więc skontaktowałem się w sprawie grania na Keep It True… On niesamowicie du-


żo gra, tak jak Mike, prawdopodobnie dlatego, że znał Mike'a w liceum i mieszkał w tym samym mieście… więc… te same wpływy. Joe, to tylko perkusista sesyjny, który grał na niektórych nagraniach. Nie jest członkiem zespołu. "Destroy All Humans" to trzeci album w Waszej dyskografii. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że powstaliście w 1985r. Nie masz czasem poczucia, że coś Was przez te lata ominęło? Dirk Kennedy: Oczywiście. Ale biznes na to nie pozwolił. Zostaliśmy przeciągnięci i zepchnięci przez tak wielu korporacyjnych rekinów i złoczyńców, że ostatecznie nie było to już tego warte. Chcielibyśmy, aby nasza kariera była porównywalna do Dream Theater, Queensryche lub Maiden. Takie właśnie mieliśmy plany. Jim Bacchi: Cóż, po 1994 roku nikt nie chciał słuchać metalu, hard rocka, czy czegokolwiek… kiedy już przytrafiło się coś takiego jak grunge i Nirvana, nawet wielkie metalowe zespoły musiały walczyć o przetrwanie. Dlatego, po prostu postanowiłem zająć się innymi rzeczami. Byłem trochę wypalony graniem metalu, a ludzie nie byli tym zainteresowani… smutne, ale tak właśnie takie przyszły czasy.

Po wspomnianym albumie zespół zawiesił działalność. Dirk Kennedy: Jak powiedziałem wcześniej, muzyczny biznes pochłonął nas w całości i nie mogliśmy się z tego wylizać. Patrząc wstecz, po prostu próbowałbym iść naprzód, ale było to trudniejsze, ponieważ wtedy aby wyprodukować album potrzebowałeś dużo więcej pieniędzy. Jim Bacchi: Grunge zmienił gusta odbiorców muzyki. Po prostu był to zły czas. Nie było już zainteresowanych tym, co robiliśmy.

Od wydania Waszego ostatniego albumu "Vivas Machina" upłynęło dwadzieścia siedem lat. Postanowiliście tym razem skupić się na Waszych starych fanach, czy może pozyskać nowych? Dirk Kennedy: Nasza baza fanów jest dla nas wszystkim. Chcieli klasycznego albumu Hittman i czuliśmy się w obowiązku im go dostarczyć. Musieliśmy pokazać też, że wróciliśmy. Mamy nadzieję, że będą z nami, kiedy będziemy wydawać kolejne albumy. Nie było miejsca na pomyłkę. Ten musiał być klasyczny. Jim Bacchi: Oczywiście obie grupy. Starzy fani, którzy ciągle o nas pamiętali, znaczą dla nas wiele. Są powodem, dla którego musimy zrobić którykolwiek z tych koncertów. Oczywiście, chcielibyśmy również zdobyć nowych fanów. Dobra wiadomość jest taka, że istnieje scena NWOTHM, więc tam możemy szukać nowej, młodszej widowni tego, co robimy.

Niektóre źródła mówia, że Between pomiędzy waszymi pierwszymi płytami zaczęliś cie tworzyć album "Precision Killing", który jednak nigdy się nie ukazał. Dirk Kennedy: Wynikało to z kontraktu. Zawarliśmy umowę z Polygramem i SPV na ogromną kwotę. Nie chcieli wypuścić nas za mniej niż 1 milion dolarów. Doprowadzenie tego do rozwiązania zajęło nam tak dużo czasu, że straciliśmy umowę i nie mieliśmy dokąd się udać. Do tego czasu przeszliśmy zmianę brzmienia, dobre czy złe, nieistotne, ale właśnie w tamtym kierunku się udaliśmy. Jim Bacchi: Tak, te wszystkie sprawy biznesowe… też strzeliliśmy sobie w stopę, bowiem powinniśmy po prostu iść dalej, nie oglądając się na wytwórnię, która określiłaby naszą przyszłość. Jednak łatwo tak mówić z perspektywy minionych lat i 2020 roku… Ale hej, "Code of Honor" był jednym z tych kawałków, który miał znaleźć się się na "Precision Killing", więc umieściliśmy go na no-

Foto: Hittman

wej płycie i służy jako bezpośrednie połączenie z naszą przeszłością. Wasz powrotny koncert miał się odbyć już w 2009 Jednak do tego nie doszło. Jakie były powody? Dirk Kennedy: Proste, Mike z powodów osobistych nie mógł się w to zaangażować i plan spalił na panewce. Jim Bacchi: Właściwie tak jak powiedział Dirk. Po prostu nie mogliśmy tego ogarnąć. Wasz były basista Mike Buccell poniósł śmierć w wypadku samochodowym w 2013 roku. Jakie reakcje w Was to wzbudziło? Dirk Kennedy: Ten incydent zniszczył nas. Czuliśmy, że to jest to. Mike był znaczącą postacią w zespole i był spoiwem dla nas wszystkich. Nigdy tego nie pokonamy. Możemy go tylko z szacunkiem wspominać. Robimy to, co robiliśmy do tej pory. Zawsze o nim myślimy. Jim Bacchi: Jedna z najtrudniejszych chwil, z którymi miałem do czynienia, poza śmiercią mojej matki, która umierała na raka, gdy nagrywałem "Vivas Machina"… Z tego powodu wciąż bardzo trudno mi słuchać tej płyty. Utrata Mike'a była również ciężka. Poznałem go, gdy miałem 20 lat. Czasami naprawdę chcę do niego zadzwonić i przeprowadzić tą jedną z wielu głębokich rozmów, które miewaliśmy. Tęsknię za nim jak szalony, wciąż… Wasz utwór "Metal Sport" w został wykorzystany w jednym z odcinków "Stranger Things" w 2017 roku. Dirk Kennedy: To naprawdę ważne, aby Twoja muzyka była dostępna w każdy możliwy sposób. Podobnie jak "Bohemian Rhapsody" w "Wayne's World" (w mniejszym stopniu). Umieszczanie muzyki w filmach i telewizji pomaga zespołowi w wypromowaniu się. I czy nie jest fajnie mieć swoją muzykę w telewizyjnym programie lub filmie? Uwierz mi, że tak!!! Jim Bacchi: Pracuję z kilkoma konsultantami muzycznymi w ramach mojej codziennej pracy, czyli komponowania dla telewizji i filmu. Dostaliśmy się tam za pośrednictwem jednej z osób, która załatwia mi staże muzyczne. Zrobiłem mnóstwo muzyki do programów telewizyjnych, ale to był dobry krok. Wiele osób to widziało. Bartek Kuczak

Foto: Hittman

HITTMAN

41


Od starego do nowego Założony w 1979 roku przez gitarzystę Sama Easleya, Glacier to wspaniały amerykański heavy/power metalowy zespół, któremu nie dane było w pełni rozwinąć swojego potencjału. Obecnie pierwszy wokalista Glacier - Michael Podrybau przejął dziedzictwo zespołu i postanowił kontynuować to, co grupa rozpoczęła w latach 80-tych. Owocem tego jest fenomenalny pierwszy album studyjny pt.: "The Passing Of Time". W wywiadzie Michael Podrybau odnosi się do przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Zachęcam do lektury, jak i zapoznania się z twórczością Glacier. HMP: 30 października br. wydacie nowy i zarazem pierwszy album studyjny pt.: "The Passing Of Time". Jak się czujesz przed jego premierą? Zastanawiasz się, jak zostanie przyjęty? Michael Podrybau: Jestem tym bardzo podekscytowany. Naprawdę kocham te utwory i mam nadzieję, że wszyscy pokochają je tak samo jak ja.

Opuściłem zespół pod koniec 1985 roku, więc naprawdę nie mam pojęcia, co się stało. Nie mogli znaleźć wokalisty, kiedy przeprowadzili się do Los Angeles, a potem wrócili z powrotem do domu. Następnie Pat (Patrick S. Goebel - przyp. red.) i Loren (Loren "The Master" Bates - przyp. red.) reaktywowali zespół i stworzyli demo z 1988 roku, które również jest wspaniałym dziełem.

Co Twoim zdaniem odróżnia "The Passing Of Time" od innych Waszych dzieł z przeszłości?

Czym się zajmowałeś po opuszczeniu Glacier? Kiedy opuściłem Glacier w 1985 roku, dołą-

Proctor, Troy Ketsdever or Mehdi Farjami) nie chcieli wrócić? Właściwie Tim Proctor i Loren Bates są obecni na nowym albumie w trzech utworach. Ludzie w naszym wieku mają życie, rodzinę i kariery i zdecydowanie ciężko jest im wskoczyć z powrotem do zespołu. Kilka lat temu Tim Proctor grał z nami także na Northwest Metal Fest w Seattle w stanie Waszyngton w USA. "The Passing Of Time" to pierwsza partia nowych utworów Glacier nagrana od ponad 30 lat. Co czujesz ponownie nagrywając? Naprawdę fajnie było wrócić do studia. To zdecydowanie mnóstwo ciężkiej pracy i dużo czekania w międzyczasie, ale zdecydowanie warto to zrobić dla końcowego efektu. Nowe utwory są naprawdę świetne i mam nadzieję, że wszyscy pokochają je równie mocno, jak ja. Myślę, że tytuł nowego albumu jest symboliczny, mam rację? Tak, zdecydowanie. Jego znaczenie to: od starego do nowego, przekazywanie pochodni przez wczesny zespół do nowego składu. Wymyślił go nasz perkusista - Adam Kopecky. Wszyscy polubiliśmy ten tytuł i od razu się na niego zgodziliśmy. Okładka wygląda wspaniale! Kto jest jej autorem? Artysta to Daniel Charles z Teksasu, który właściwie jest niesamowitym tatuatorem. To on wpadł na pomysł. Znałem Daniela, ponieważ był fanem Glacier i widziałem kilka jego prac. Zapytałem, czy byłby zainteresowany zrobieniem okładki naszego nowego albumu, a on odpowiedział: "O, tak!" Więc wysłałem mu kilka nowych utworów Glacier i tekstów, żeby zobaczyć, jakie będzie miał pomysły. Jego pierwszy szkic był tym, co widzisz dzisiaj, ale oczywiście jego arcydzieło zostało dopieszczone. Super miły facet. Możesz zgłosić się do niego, jeśli potrzebujesz oldschoolowego stylu malowania. Jego styl naprawdę bardzo przypominał mi okładkę "The Deluge" zespołu Manilla Road i niektóre okładki albumów Fates Warning autorstwa Ioannisa.

Foto: Glacier

Glacier ma obecnie w zespole świetnych muzyków, podobnie jak to było na początku, ale to, co naprawdę robi różnicę, to fakt, że technologia jest teraz bardziej zaawansowana, a dźwięk nagrania jest znacznie lepszy niż w latach 80-tych. Czas, wiek, doświadczenie i wgląd tak naprawdę również mają znaczenie. Nie jesteśmy już 20-letnimi młodzieńcami piszącymi piosenki. Moim zdaniem, nasza dzisiejsza wiedza sprawia, że to, co tworzymy jest lepsze.

42

czyłem do mojego starego zespołu, Harlot, który ostatecznie się rozpadł. Przeprowadziłem się na jakiś czas do Los Angeles, ale tak naprawdę nie było to miejsce dla mnie, więc wróciłem do domu. Później właściwie nie grałem muzyki.

Z perspektywy czasu, jesteś zadowolony z tego, co stworzyliście w latach 80-tych? Aktualnie tak. Utwory były naprawdę dobre dobre riffy, teksty i ludzie kochali muzykę.

Kiedy wznowiliście wspólną grę? Co Was skłoniło do reaktywacji? Promotor z Chicago poprosił nas o zorganizowanie wspólnego koncertu. Rozmawiałem o tym z naszym starym gitarzystą, Samem Easleyem, i był zainteresowany, ale nigdy nic z tego nie wyszło. Tak więc promotor zaproponował założenie zespołu, abym mógł śpiewać stare piosenki Glacier.

Zespół oficjalnie został rozwiązany w 1990 roku. Czy możesz nam powiedzieć, dlaczego podjęliście tę decyzję?

Nowy album, prawie kompletnie nowy skład zespołu. Pozostali muzycy (Patrick S. Goebel, Loren "The Master" Bates, Timm

GLACIER

Jakie zespoły miały wpływ na Twój muzy czny gust? Riot to prawdopodobnie mój ulubiony zespół, zwłaszcza jego pierwsze albumy, w których śpiewał Guy Speranza. On był wspaniałym wokalistą. Poza tym Dio z jego wczesnych lat z Rainbow i Black Sabbath, jest po prostu niesamowity. Fantastyczne są również czasy Maidenów z Paulem Di'Anno. To są niektórzy z moich ulubionych wokalistów. Co stanowi dla Ciebie inspirację przy tworzeniu muzyki? To uczucie, które się we mnie pojawia, gdy ktoś wyjaśnia, jak się czuje słuchając utworów Glacier. Co w Twojej opinii odróżnia Glacier od innych heavy/power metalowych zespołów? Myślę, że tak naprawdę nie brzmimy jak inne zespoły. Uważam, że jesteśmy bardzo oryginalni i ogólnie mamy świetne brzmienie. Jak wyglądało tworzenie muzyki do "The Passing Of Time"? Czy wszyscy dodali coś od siebie, czy byłeś jedynym liderem?


To był wspólny wysiłek wszystkich członków zespołu. Zastanawiam się, czy masz swój ulubiony utwór na albumie, który ma dla Ciebie szczególne znaczenie? Moim ulubionym jest "Into the Night". Jest troszeczkę thrashowy i naprawdę uwielbiam solo, które gra Michael Maselbas. Zaczyna się z wielką energią, a następnie zwalnia, żeby później powrócić do krzyczącego punktu kulminacyjnego. Jak firma fonograficzna (No Remorse Records) wpływa na Twoją pracę? Czy możesz cieszyć się pełną swobodą artystyczną? Wytwórnia No Remorse była świetnym wyborem, a Chris i Andreas są świetnymi chłopakami i moimi przyjaciółmi. Umowa była jasna i prosta. Jakie są Twoje odczucia związane z współczesnym rynkiem muzycznym? Jest lepszy czy gorszy niż wcześniej? Jak to oceniasz? Myślę, że dzisiejszym głównym stacjom radiowym bardzo brakuje treści, oryginalności i grają jedynie zaprogramowaną muzykę, więc w kółko słyszy się tylko te same piosenki. Współcześni artyści mają prawie pełną kontrolę nad swoją muzyką, ale trudno jest wymyślić, jak promować muzykę, tak jak robiono to za dawnych czasów. Tak, Facebook, YouTube i Instagram są świetne, ale na tych platformach jest tak wiele rzeczy, że dla ludzi, którzy jeszcze cię nie znają, jesteś niewidoczny. Co powiedziałbyś młodym ludziom, którzy zastanawiają się, czy wejść w świat muzy ki? Ćwiczcie, nie poddawajcie się i więcej ćwiczcie!!! Czy jest coś czego żałujesz lub chciałbyś zmienić w swojej muzycznej karierze? Nie wiem, może nie starałem się wystarczająco mocno, aby odnieść sukces w muzyce. Zdecydowanie jestem wdzięczny, że mogę ponownie to robić, a także chłopakom, z którymi tworzę tę muzykę.

Foto: Glacier

Czy są jeszcze jakieś inne marzenia, które chciałbyś spełnić? Naprawdę nie mogę się doczekać trasy koncertowej po świecie i promowania naszego nowego albumu. Jakie są Twoje plany na przyszłość? Planujecie dłuższą trasę po Europie? Kochamy Europę i Amerykę Południową. Mamy nadzieję, że zagramy na wielu festiwalach na całym świecie. Wasz nowy album "The Passing Of Time" będzie dostępny na CD, winylu i kasecie kompaktowej. Skąd pomysł na powrót do kasety, czy to jakiś hołd dla starszych fanów? To bardzo zabawne, ale tak naprawdę młodsza publiczność lubi zbierać kasety. Sprzedaję dużo demówek Glacier z 1984 roku, a nowe kasety LP w przedsprzedaży są już prawie wyprzedane. Szalone, co? Zastanawiam się, czy planujesz odnowić i ponownie wydać swoją EPkę zatytułowaną "Glacier"? Właściwie w tym momencie byłoby to całkowicie niemożliwe. AxeKiller Records we

Francji nadal ma nasze taśmy-matki i pomimo naszych licznych starań, aby się z nimi skontaktować, w ogóle nie dają nam odpowiedzi. Sam Easley zatrudnił nawet prawnika, który również skontaktował się z AxeKiller, aby zwrócili naszą własność, ale nadal bez powodzenia. Chcielibyśmy odzyskać taśmymatki, ponieważ są ważną częścią historii Glacier, a odnowione wydanie byłoby niesamowite. Chciałbyś powiedzieć coś jeszcze Twoim fanom w Polsce? Jestem Polakiem!!! Miejmy nadzieję, że pewnego dnia będziemy mogli zagrać w Polsce. Horns Up!!! Dziękuję bardzo za poświęcony czas i życzę wszystkiego co najlepsze na przyszłość, szczególnie dużo zdrowia w tych trudnych czasach. Dziękuję bardzo za możliwość udzielenia wywiadu. Naprawdę to doceniamy i mamy nadzieję, że nowy album Wam się spodoba. Simona Dworska


Dobra muzyka nie zna granic! W latach 80. nie zdołali się przebić, zyskali jednak kultowy status, w tym w komunistycznej Polsce. Dzięki ciągłemu zainteresowaniu LP "Hellish Crossfire" przed pięciu laty ponownie wznowili działalność, a ich najnowszy album, zarejestrowany w odmłodzonym składzie "Emerald Eyes", potwierdza, że pesymiści zdecydowanie zbyt przedwcześnie spisali Iron Angel na straty. HMP: Dwa lata temu zaakcentowaliście kolejny powrót udaną płytą "Hellbound", ale po tym co słyszę na "Emerald Eyes" wygląda na to, że wtedy dopiero rozkręcaliście się, by dopiero teraz uderzyć z pełną mocą? Max Behr: Tak, czujemy to samo. Chociaż nadal uważam, że to nie jest zła płyta. Zdecydowanie pozostawiliśmy jednak na "Hellbound" pewien dziewiczy obszar. Nie zwracaliśmy wystarczającej uwagi na strukturę utworów i drobne szczegóły w aranżacjach, co spowodowało, że niektóre kawałki były zbyt długie i powtarzalne, co wpływało niekorzystnie na ich jakość. Również riffom brakowało mocnego uderzenia i drapieżności, które mo-

Tym, który zainicjował powrót zespołu był nasz basista Didy. Zauważył status jakim cieszyła się kapela, wzrost zainteresowania nią i skontaktował się z Dirkiem (obaj znają się od lat 80.) w sprawie reunion zespołu. Jednak myślę, że w tamtym momencie nikt nie miał pojęcia, jak ogromna była to skala kultowej otoczki wokół bandu. Byliśmy nielicho zaskoczeni, kiedy się o tym dowiedzieliśmy. Warto też nadmienić, że wciąż macie coś do udowodnienia - nie tylko sobie, ale i innym, że wciąż stać was na wiele, że nie powinniś cie być postrzegani wyłącznie przez pryzmat dawnych dokonań?

Foto: Iron Angel

żna znaleźć na naszym debiutanckim albumie "Hellish Crossfire", więc zdecydowanie chcieliśmy zniwelować te problemy na "Emerald Eyes" i myślę, że to zrobiliśmy. Jak dla mnie ta płyta mogłaby spokojnie ukazać się tak w 1988 roku, po "Hellish Crossfire" i "Winds Of War", ale różne zawirowania sprawiły, że zespół pod nazwą Iron Angel przetrwał niecałe cztery lata i w latach 80. wydaliście tylko dwa albumy? Były ku temu pewne powody, głównie nieporozumienia co do kierunku, w jakim miał podążyć zespół, ale także problemy osobiste i niezadowolenie ze sposobów, w jaki wtedy załatwiano biznesowe sprawy. Tylko dwa, ale za to jakie - fakt, że dla wielu fanów jesteście kultowym zespołem, a liczne wznowienia waszych klasycznych płyt wciąż cieszą się zainteresowaniem motywowały cię co do kolejnego powrotu?

44

IRON ANGEL

Ja też tak myślę. Na przykład nowa płyta "Emerald Eyes" jest o wiele bardziej techniczna i wymagająca niż materiał, który zrobiliśmy wcześniej. Cały czas czerpiemy z naszych korzeni, ale nie mniej ważne było również to, aby trochę się tu i tam otworzyć, ponieważ zbyt łatwo jest zapędzić się w kozi róg i w ten sposób za bardzo ograniczyć się, co nigdy nie jest dobre, zwłaszcza dla kultowej kapeli. Ale myślę też, że są w nas muzycznie pomysły, o których świat jeszcze nie słyszał. To wciąż nie jest nasz koniec. Słyszałem narzekania tych ortodoksyjnych fanów, że Iron Angel nie wraca w klasy cznym składzie z lat 80., ale Sven i Piet od lat przecież nie żyją, Mike grał z wami krótko na samym początku i odpuścił - chcąc utrzymać zespół musieliście odmłodzić skład, innej opcji nie było? Cóż, oczywiście jestem trochę stronniczy w tym temacie, ale tak, odmłodzenie zespołu

było nieuniknione, a nasza nowa płyta jest tego dobrym przykładem, ponieważ została w całości napisana przez dwóch gitarzystów (po trzy utwory każdy) i moją skromną osobę (pięć kawałków), więc przez młodszą część zespołu. Musiałem nawet napisać połowę linii melodycznych Dirka z powodu jego braku zaangażowania. Początkowo chciał zrobić inną płytę (chciał odejść od speed metalu i przekształcić Iron Angel w zwykły metalowy zespół lat 80.), ale na szczęście doszliśmy do porozumienia, zmienił zdanie i teraz pokochał nowy album! Didy również nie był tak zaangażowany jak wcześniej. To dziwne, że ludzie wciąż wierzą, że tylko starzy muzycy mają w sobie tę magiczną iskrę, która pozwala im tworzyć tego rodzaju muzykę. Zupełnie ignorują za to fakt, że ludzie mogą się zmienić przez lata oraz, że ci starzy kolesie to nie ci sami ludzie, co trzydzieści lat temu. Również przywiązywanie większej wagi do imion i twarzy, niż do samej muzyki, moim zdaniem to nie jest zbyt metalowe podejście. Wyciągnęliście wnioski z tej wcześniejszej, nieudanej reaktywacji, stawiając na mieszankę doświadczenia z młodością, werbując nie tylko wieloletniego basistę choćby zespołu Mania Didy'ego, którego znacie pewnie od wieków, ale też młodszych muzyków? Jak powiedziałem, to był w zasadzie jego pomysł, aby zreformować zespół, a zastrzyk młodej krwi był zdecydowanie nieuniknioną rzeczą, co nawet widać patrząc na materiały filmowe z około 2015 roku, kiedy zespół miał znacznie wyższą średnią wieku. Występy były ciche, łagodne i bez ikry... Czym musieliście przekonać starszych kolegów, żeby trafić na stałe w szeregi Iron Angel? Umiejętności były oczywiście decydujące, ale nauczeni doświadczeniem patrzyli też na to jakimi jesteście ludźmi, czy będzie się z wami łatwo dogadać, dobrze współpra cować? O ile ogólnie liczy się muzyka, chemia jest bardzo, bardzo ważna i niestety często pomijana. Również umiejętność podejmowania kompromisów, które nie są na twoją korzyść, z wyjątkiem demokratycznych decyzji, wszystko to jest ważne. Jak być może wiesz, w zeszłym roku musieliśmy kogoś wyrzucić z zespołu, a to dlatego, że nie był już skłonny dostosować się do powyżej wymienionych sytuacji. Znam sporo doświadczonych muzyków i często słyszę od nich: ale ci młodzi teraz wymiatają, jak ja miałem 20 lat to w życiu nie byłem tak dobry! Też masz takie poczucie, że poziom gry wśród młodych adeptów jest znacznie wyższy niż kiedyś? Jest tak nie bez powodu. W dzisiejszych czasach masz w internecie samouczki wideo i inne materiały dotyczące wszystkich tematów muzycznych, które głównie odnoszą się do techniki i sposobów grania. Dlatego tak wielu młodych muzyków jest znacznie lepszych technicznie, ale czasami zapominają o innych aspektach muzyki, bo nie tylko technika jest ważna. Osobiście uważam, że ta technika powinna być środkiem, który doprowadzi cię tam, gdzie chciałbyś być muzycznie. Nigdy nie powinna być to sama droga. Wszystko sprowadza się do tego, jak dobrze wykorzys-


tujesz swoje talenty, musisz wiedzieć, kiedy je wykorzystać, a kiedy z nich się wycofać, szczególnie podczas pracy w zespole. To w sumie pozytywne zjawisko, ale z drugiej strony ma też wpływ na istną nadpro dukcję nowych zespołów - myślę, że nawet wydając teraz lepszą płytę niż "Hellish Crossfire" trafilibyście co najwyżej do garst ki fanów speed/thrash metalu, a w 1985 roku bylibyście może grupą nie ze ścisłej czołówki, ale znaną i cenioną, i to od razu po pier wszej płycie? W momencie wydania "Hellish Crossfire" nie był to wielki sukces, nawet niektórym członkom kapeli już się to wtedy nie podobało, ale czas pracował na korzyść tego albumu. Myślę, że pod pewnymi względami "Winds Of War" był lepszym albumem, ale oczywiście brakowało mu intensywności debiutu i dlatego tak wielu ludzi postrzega go jako coś słabszego. Jestem prawie pewien, że gdyby zespół kontynuował granie w stylu "Hellish Crossfie", byliby co najmniej tak wielcy jak Sodom czy Destruction, ale już nigdy się o tym nie dowiemy... Nagrywając "Emerald Eyes" chcieliście nawiązać do swych dawnych dokonań, ale nie stać przy tym w miejscu, bo mamy w końcu rok 2020, nie ten, wspomniany już, 1988 - dobrze odbieram wasze intencje? Myślę, że ważne jest, aby mieć mocne korzenie, które zakotwiczą cię w rozsądny sposób. Jednak, jak wspomniałem wcześniej, chcieliśmy również rozwinąć się, co zrobiliśmy, więc tak, dobrze zrozumiałeś nasze intencje. To w dodatku płyta bardzo mroczna i inten sywna, nikt po jej wysłuchaniu nie powie: eee, oni nie powinni już grać metalu? (śmiech) Ja też tak myślę. Oczywiście ludzie zawsze na coś narzekają, często bez rzeczywistej przyczyny, tylko po to, by narzekać, ale my potrafimy sobie z tym poradzić. Zespół przetrwał gorsze rzeczy niż ciągłe narzekanie. Pracowaliście nad tym materiałem zespołowo, każdy dołożył swoje trzy grosze do nowych kompozycji, miał wpływ na ich aranżacje? Cóż, nie za bardzo. Jak wspomniałem wcześniej, został on stworzony przez Roba, Nino oraz mnie, dotyczy to również aranżacji. W pewnym stopniu każdy zrobił tutaj coś kreatywnego, ale ilość tego jest bardzo niejednoznaczna.

na żywo, surowy, potężny, ale zarazem klarowny? Tak, taki był nasz zamiar. Czuliśmy, że produkcja poprzedniej płyty pozbawiła nas wielu niuansów i szczegółów i tym razem chcieliśmy uzyskać trochę więcej klarowności. Niektóre chórki mogą być nieco trudne do odtworzenia na żywo (fajny fakt: syn Dirka,

ację, kiedy "Heavy Metal Soldiers" wszedł na tę listę i całkiem nieźle sobie na niej radził? Musiał to być dla zespołu niezły szok, że w komunistycznej Polsce jest w państ wowym radiu metalowa audycja, a fani głosują na ulubione utwory, w tym szerzej jeszcze nieznanego, niemieckiego zespołu? To absolutnie niesamowite i właściwie dobry

Foto: Iron Angel

Nico, zaśpiewał je w studiu), ale poza tym wszystko powinno działać.

przykład tego, dlaczego liczy się muzyka oraz, że dobra muzyka nie zna granic!

Sęk w tym, że mało kto wie kiedy sytuacja koncertowa wróci do stanu sprzed marca tego roku - dlatego wydajecie nowy album jesienią, licząc, że do tego czasu będziecie w stanie zaplanować i dopiąć promującą go trasę? Początkowo chcieliśmy zrobić jesienią promocyjną trasę koncertową "Emerald Eyes", ale z oczywistych powodów nasze plany musiały zostać przełożone. Mamy nadzieję, że wznowimy to wiosną 2021 roku. Poza tym w międzyczasie może dojść do kilku jednorazowych występów.

Teraz jest internet, można dotrzeć bez prob lemu do fanów na całym świecie - macie co promować, więc nie mogąc grać koncertów będziecie jeszcze intensywnej działać w sieci, żeby o "Emerald Eyes" dowiedziało się jak najwięcej fanów? Właśnie tak będziemy robić. Cóż, następny koncert, który zagramy, odbędzie się w Portugalii w styczniu 2021 roku, ale chcę jeszcze powiedzieć, szczególnie teraz, w tych dziwnych i trudnych czasach, nadal wspierajcie swoich ulubionych artystów i ogólnie lokalną scenę muzyczną, abyśmy bez względu na to, co może się wydarzyć, mogli nadal słuchać w przyszłości świetnych zespołów i zachować przy życiu te, które już mamy. Jeśli chcecie nas wesprzeć, przypominam, nasz nowy album "Emerald Eyes" ukazał się 2 października nakładem Mighty Music. Dziękuję za wszystko!

Takie dawne metody sprawdzają się więc najlepiej, chociaż nie ma co ukrywać, że nowoczesna technologia bardzo ułatwia obec nie pracę muzykom? Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie skorzystaliśmy z tego. Nagranie tego albumu na taśmie zajęłoby nam zdecydowanie dużo więcej czasu, ale mimo tego, co słychać na tej płycie, to rzeczywiście nagrywaliśmy bez użycia technologii do "poprawiania" błędów, bowiem kilka z nich zostawiliśmy na płycie, ponieważ nadal chcieliśmy, aby nasza płyta brzmiała szczerze.

Pewnie, tak jak wielu innych niemieckich muzyków, nie utrzymujecie się z grania, więc pandemia aż tak was nie dotknęła, ale nie ma co ukrywać, że wielu waszych kolegów jest obecnie w bardzo trudnej sytuacji materialnej - pewnie jeszcze rok temu mało kto byłby skłonny uwierzyć w prawdopodobieństwo czegoś takiego, że jakiś wirus zdoła sparaliżować cały świat, toż to przecież nie średniowiecze czy nawet nie Europa wyniszczona I wojną światową? Zarabiam na życie jako nauczyciel muzyki, więc to wpłynęło na mnie bezpośrednio, ale zdaję sobie sprawę, że jest wielu innych ludzi, którzy cierpią z tego powodu znacznie bardziej niż ja. Chyba nikt nie spodziewał się, że pandemia nadejdzie tak szybko, ale to pokazuje, że my, ludzie, wciąż jesteśmy biologicznymi stworzeniami, na zawsze przywiązanymi do pępowiny natury matki, a natura nie zna planów, ani nawet nie dba o nie.

Ale z brzmienia "Emerald Eyes" wnoszę, że nie przesadzaliście z cyfrowymi bajerami to sound, który jesteście w stanie odtworzyć

Żeby więc nie kończyć naszej pogawędki w minorowym nastroju: Kris Brankowski i Metal Top 20. Pamiętacie jeszcze tę sytu-

Wojciech Chamryk & Kacper Hawryluk

IRON ANGEL

45


Lekkie odświeżenie Ralf Scheepers to dość sympatyczny rozmówca. Opowiedział nam w krótkiej rozmowie o nowym albumie zespołu zatytułowanym "Metal Commando", historii grupy itp. Jest to człowiek dość wygadany, jak na Niemca bardzo dobrze mówiący po angielsku. Zazwyczaj nie odpowiada jednym zdaniem, więc tym bardzie zdziwiło mnie, że praktycznie od razu uciął temat swojego akcesu do Judas Priest po odejściu Roba Halforda. No cóż, reszta wywiadu jest znacznie ciekawsza. HMP: Cześć Ralf. Jak się masz? Ralf Scheepers: A świetnie. Od rana wywiady, kwestie związane z promocją i różne tego typu sprawy. Zawsze jak po premierze nowego albumu (śmiech). No właśnie. Na rynek trafia już Wasza trzynasta płyta zatytułowana "Metal Commando". Powiedz mi proszę jak postrzegasz tworzenie i wykonywanie muzyki po tych wszystkich latach, które spędziłeś nie tylko w Primal Fear, ale też innych swoich zespołach. Czy w dalszym ciągu jest to dla Ciebie pasja, czy może stało się to po prostu rutyną. Tak jak wspomniałeś, jest to nasza trzynasta płyta. Pracowaliśmy nad nią wspólnie. Nie mam na myśli oczywiście, że wszyscy razem gnieździliśmy się razem w studio. Każdy na-

Czy ostateczny efekt pasuje do Twoich wyobrażeń, które miałeś przed rozpoczęciem nagrania? Tak. Zawsze kiedy tworzymy nowy materiał, chcemy by był w nim widoczny chociaż niewielki progres. Nie mieliśmy tym razem łatwego zadania, bo "Apocalypse" był naprawdę mocnym albumem i przeskoczenie go nie było czymś łatwym (śmiech). Jednak nie było wielkiej presji. Jak już wspomniałem, za komponowanie jest odpowiedzialnych pięciu członków zespołu i każdy z nas mógł na sobie wzajemnie polegać. Napisaliśmy ok. dwudziestu utworów i musieliśmy wybrać te najlepsze. Metal Commando" zawiera wiele świet nych kompozycji, ale jedna szczególnie zwróciła moją uwagę. Mam tu konkretnie

Ja napisałem pięć tekstów, pozostali resztę. Czy próba włożenia odpowiednich emocji w teksty, które nie są Twoje przychodzi Ci z taką samą łatwością jak w przypadku liryków Twojego autorstwa? Nie. Jak już mówiłem, zawsze staram się nadać konkretne emocje adekwatne do historii opowiedzianej w tekście. Za każdym razem oczywiście staram się zrozumieć to, o czym śpiewam. (śmiech) Czasami muszę o to podpytać chłopaków. "Metal Commando" to pierwsze wydawnictwo Primal Fear, na którym nie ma orła. Jak to nie ma?! Jest! Tylko schowany za czaszką (śmiech). Dobre! (śmiech) Chcieliśmy przedstawić nieco inne podejście. Podaliśmy tytuł albumu grafikowi, który miał za zadanie zaprojektować okładkę. Przedstawił nam swój pomysł, argumentując, że motyw ten będzie się świetnie prezentował na koszulkach zespołu. Tym nas ostatecznie przekonał. Oczywiście jest tam nawiązanie do starszych płyt w postaci skrzydeł. Skąd pomysł na tytuł? Amerykanie określili nasz zespół mianem "Metal Commando" już przy okazji naszej pierwszej wizyty w tym kraju. To określenie często padało w tamtejszej prasie przy okazji recenzji naszych płyt czy wstępów do wywiadów z nami. Więc czemu tak nie zatytułować płyty.

Foto: Primal Fear

grywał swoje, a później wzajemnie dzieliliśmy się plikami przez Internet. Przez te wszystkie lata, o których wspominasz na pewno udało nam się w tej materii osiągnąć konkretny postęp. Tym razem doskonale wiedzieliśmy co robimy i co tak naprawdę chcemy osiągnąć. Zaśpiewałem dokładnie tak, jak chciałem. Oczywiście potrzebowaliśmy czasu, by się wzmocnić jako drużyna. Proces tworzenia idzie nam znacznie łatwiej, ponieważ jest w niego zaangażowanych na chwilę obecną aż pięć osób. Bębny na "Metal Commando" były nagrywane w Danii, bas i gitary były nagrywane razem w studio, natomiast wokale nagrywałem u siebie. Nie chciałem tu wprowadzać żadnych zmian, gdyż ta procedura mi odpowiada.

46

PRIMAL FEAR

na myśli zamykający całość utwór "Infinity". Wydaje mi się, że jest to najdłuższy, najbardziej rozbudowany i najbardziej epicki utwór w całym Waszym dorobku. Zgadza się. Co ciekawe ten kawałek jest skomponowany w taki sposób, że pomimo tych czternastu minut wcale się słuchaczowi nie nudzi. Kiedy usłyszałem wersję demo byłem naprawdę pozytywnie zaskoczony. Jeśli chodzi o wokal, bardzo zależało mi aby wczuć się w atmosferę tego kawałka, włożyć w niego odpowiednią dawkę emocji. Wydaje mi się, że się to udało. Rozumiem zatem, że nie jesteś autorem wszystkich tekstów na nowym albumie. Nie, tym także postanowiliśmy się podzielić.

Powróciliście do Nuclear Blast - wytwórni, dla której już kiedyś nagrywaliście. Jak w ogóle doszło do tego, że ponownie znaleźliś cie się w ich katalogu? Chcieliśmy zmienić wytwórnię, bo czasami potrzeba zespołowi lekkiego odświeżenia. Takiego powiewu wiatru, który nieco przerzedzi atmosferę. Poprzednio mieliśmy kontrakt z Frontiers Records i uważamy, że zrobili dla nas kawał dobrej roboty, za którą naprawdę jesteśmy im wdzięczni. Jednakże solidarnie zdecydowaliśmy się powrócić na nasze stare śmieci, gdyż wielu naszych przyjaciół ciągle pełni tam dość znaczące funkcje. Wielu z nich było tam już, w momencie, gdy zaczynaliśmy przygodę z Primal Fear. To wspaniałe uczucie, gdy wracasz do ludzi, których świetnie znasz. Macie w składzie nowego perkusistę Michaela Ehre. Jak on się znalazł w zespole? To było proste. Rozpuściliśmy info po całej branży, że poszukujemy nowego perkusisty.


Mieliśmy pięciu kandydatów do wyboru a jednym z nich był właśnie Michael, którego znaliśmy wcześniej osobiście i wiedzieliśmy, że jest fantastycznym bębniarzem. Oczywiście pozostali kandydaci też byli fantastyczni (śmiech). Przekonał nas tym, że po dołączeniu do zespołu chciał uczynić Primal Fear swoim priorytetem. Tak też się stało. Zeszłego lata grał już z nami na kilku letnich festiwalach. Potem w studiu zrobił na nas ogromne wrażenie. Perkusja jest pierwszym instrumentem, który jest rejestrowany w studio. Michael poza tym, ze jest świetnym muzykiem, jest także wspaniałym kumplem, co również nie jest bez znaczenia. W tym roku mamy chyba pierwsze lato od niepamiętnych czasów bez dużych letnich festiwali. Pytanie retoryczne. Jak się z tym faktem czujesz? Nie za dobrze (śmiech). Skupmy się jednak na pozytywach. Czasami to, że coś tracisz wcale nie musi oznaczać czegoś negatywnego. Wręcz przeciwnie. Ta przerwa na pewno pomogła nam lepiej dopieścić najnowszy album. Oczywiście potrzebujemy letnich festiwali i mam ogromną nadzieję, że za rok odbędą się one bez większych komplikacji. Wiele zespołów radzi sobie z zakazem kon certów streamując swoje występy na żywo w Internecie. Bierzecie taką opcję pod uwagę? Nie. My akurat nie zamierzamy tego robić. Uważam, że streaming na żywo by zabił klimat naszej muzyki. Wolę już poczekać, aż pozwolą organizować koncerty i zaprezentować się na scenie przed żywymi ludźmi. Pojawiły się też pomysły grania dla fanów siedzących w samochodach, ale to też nie dla nas. Wiem, że to może nie najlepszy moment, ale przypuszczam, że jakieś nieśmiałe plany koncertowe macie. Na dzień dzisiejszy wszystko zostało przełożone na przyszły rok. Taką decyzję podjęliśmy razem z naszym managementem. Planowanie czegokolwiek na jesień jest krokiem bardzo ryzykownym. Właściciele klubów i sal koncertowych również nie są na ten moment chętni by planować koncerty, bo sami nie są pewni, czy finansowo przetrwają ten lock-

Foto: Primal Fear

down. Zarówno w Europie, jak i w USA. Przyszły rok wydaje się pod tym względem pewniejszy. Primal Fear debiutował w 1997 roku. W tym roku też pojawił się debiut Hammerfall i ogólnie jest uznawany za rok odrodzenia się klasycznego heavy metalu po okresie domi nacji z jednej strony bardziej ekstremalnych, z drugiej zaś bardziej nowoczesnych form tej muzyki. Jak oceniasz rolę Primal Fear w owym odrodzeniu? Szczerze mówiąc nigdy nie patrzyliśmy na trendy rynkowe tylko po prostu robiliśmy swoje, graliśmy to, co naprawdę kochamy. Ja swoją przygodę z muzyką zacząłem jeszcze w latach osiemdziesiątych na długo przed powstaniem Primal Fear. Najpierw był Tyran' Pace, potem Sinner, potem Gamma Ray i wreszcie zespół, w którym występuje obecnie. Kiedy w pełni oddajesz się muzyce, to oczywiście śledzisz scenę, ale nie przywiązujesz wielkiej wagi do tego, czy w danej chwili coś jest popularne, czy nie. Podobnie było w roku 1997. Nie zastanawialiśmy się, do czego nasza muzyka jest podobna, czy wpasowuje się w obecne trendy tylko po prostu graliśmy. To, że akurat zgraliśmy się w czasie z tą falą młodych zespołów heavy i power metalowych było czystym przypadkiem. Ale nie powiem,

fajnie się to wszystko złożyło. Wspomniałeś o Tyran' Pace. Jak wspomi nasz lata istnienia tej grupy? Dla mnie to był przede wszystkim okres nauki. Uczyłem się przede wszystkim poprawnie emitować głos na żywo. Co do brzmienia samej muzyki, to było ono bardzo dalekie od perfekcji. Prawdę mówiąc, to dopiero w Gamma Ray pokazałem potęgę swojego głosu i mogłem zaprezentować w pełni jego skalę. W czasach Tyran' Pace miałem młody jeszcze nie wyrobiony głos, co oczywiście może być też poczytywane jako zaleta, ja jednak bardziej widziałem w tym wadę. Po odejściu Roba Halforda z Judas Priest byłeś jednym z kandydatów na jego następcę, jednak do przesłuchań ostatecznie nie doszło. Trochę szkoda. Ja wiem czy szkoda… Gdyby doszło jeszcze by mnie przyjęli i wówczas nie wiadomo, jakby się wszystko potoczyło. A tak to wszyscy są szczęśliwi. I oni i ja (śmiech). Było minęło, nie ma co roztrząsać. Byłeś też wokalistą grupy Blackwelder. Co się w ogóle z tą grupą dzieje? To był typowy side project. Dostałem propozycje zaśpiewania, więc się zgodziłem. Po nagraniu płyty nikt już się ze mną w sprawie tej kapeli nie kontaktował, więc nie mam zielonego pojęcia, co się z nią dzieje (śmiech). Są jakieś rzeczy, których żałujesz w swojej karierze? Wiesz, wszystko co nas spotyka dzieje się z jakiegoś powodu. Nawet jeśli w postrzegamy jakieś zdarzenie jako negatywne, albo jakąś decyzję za złą, to często bywa tak, że jakiś czas później patrzymy na to zupełnie inaczej i stwierdzamy, że dobrze się stało. Błędy są potrzebne, żeby się na nich uczyć. Być może mając tą wiedzę i to doświadczenie, które mam dzisiaj, pewne rzeczy zrobiłbym inaczej. Ale to gdzie jestem, jest konsekwencją decyzji z przeszłości i nie uważam, bym wylądował źle (śmiech). Bartek Kuczak

Foto: Primal Fear

PRIMAL FEAR

47


o czym mają traktować teksty. Pracując nad materiałem od kwietnia 2020 roku, podczas lockdownu, nagrałem ponad pięćdziesiąt utworów i jestem w zasadzie w fazie przeciwieństwa czegoś, co można nazwa brakiem weny. Jestem więc nakręcony na robienie super rzeczy.

Jak płyta, to tylko fizyczna Tak wkręconych i płodnych muzyków jak Sean Peck nie ma wielu. O tym, jak odnajduje się w pracy nad kilkoma podobnymi zespołami, o niegasnącej wenie i dumie z własnej muzyki rozmawialiśmy przy okazji wydania trzeciej płyty Death Dealer. Słuchajcie jej szybko, bo czwarta jest już gotowa. HMP: W naszej rozmowie z 2016 mówiłeś, że na trzeciej płycie Death Dealer znajdzie się trochę riffów w stylu Jona Olivy. Słucham nowej płyty i słyszę skojarzenie z Savatage w kawałku "Hail to the King", zwłaszcza w jego zakończeniu. W których miejscach na płycie znajdę takich skojarzeń z Savatage więcej? Sean Peck: Myślę, że w utworze tytułowym "Conquered Lands" prawdopodobnie może być coś, o czym wtedy mówiłem. Poza tym po prostu piszemy, to, co uznajemy za metalowe i to, co czyni kawałek rockowym. Powiedziałbym, że jeszcze raz zebraliśmy wspaniały zbiór utworów. W Death Dealer, w przeciwieństwie do Cage pojawiają się też luźniejsze, bardziej "rock'n'rollowe" kawałki. Podoba mi się

Was Mike LePond - basista jednego z najlepszych zespołów, jeśli chodzi o łączenie wysokiej klasy wykonawczej z udanymi melodiami. Mike jest bardzo płodnym, ale też bardzo zajętym muzykiem. Skąd pomysł, żeby do współpracy zaprosić właśnie jego? Od czasu kiedy wiedzieliśmy, że Mike Davis nie będzie w stanie kontynuować z nami współpracy, Mike był oczywistym wyborem, ponieważ pracował już z Rossem. Ross The Boss już wcześniej ukradł perkusistę Death Dealerowi, Steve'a Bolognese, więc to sprawiedliwe, że my ukradliśmy mu basistę (śmiech!). Mike na tej płycie zrobił naprawdę świetne rzeczy, a jego wyczucie melodii dodało wiele naszym kawałkom. Ma to sens, bo Mike w zespołach, w których gra, miewa wkład w komponowanie.

Wszystkie Twoje zespoły - co zrozumiałe są do siebie nieco podobne. Najpierw kom ponujesz, a potem decydujesz "to pójdzie do Cage, a to do Death Dealer" czy od początku komponujesz z myślą np. o Death Dealer? Cóż, w większość wypadków muzyka jest już ułożona, więc raczej ona decyduje, gdzie ma ona trafić. Choć utwór "Beauty and the Blood" wcześniej napisałem dla Denner/Shermann, tylko że nigdy nie udało się nam go opracować, więc postanowiłem wykorzystać go na albumie Death Dealer. Kiedy wymyślam refren lub linię wokalną, zastanawiam się, do której grupy pasowałaby najlepiej. Czasami sobie myślę "hej, może The Three Tremors potrzebuje jeszcze jednego szybkiego utworu?" i ciągnę to w taki sposób, aby dopasować to, co akurat jest potrzebne, do ukończenia konkretnego albumu. Wiem, że dla Rossa jesteś najlepszym metalowym wokalistą na świecie. Jak się pracu je pod presją takiej opinii? (śmiech) (śmiech) Nie jestem pewien, czy nadal tak myśli, ale może tak jest! Zepsuł mnie udział w trasach Three Tremors, ponieważ jak się śpiewa wraz z trzema innymi wokalistami, nie ma presji, że trzeba będzie odwołać występ, jeśli trafi się złą noc. Kiedy już wyruszymy w trasę (z Death Dealer - przyp. red.) i będę wiedział, jaka będzie setlista Death Dealer, wtedy zacznie się prawdziwa presja. Hansi Kürsch z Blind Guardian powiedział nam ostatnio, że "jeśli mu dać wolną rękę, wokale będą wszędzie". Ty też lubisz zapełniać każdy możliwy fragment wokalami i Twój głos działa jak jeden z instrumentów w zespole. Podpisałbyś się pod tym, co powiedział Hansi? Myślę, że utwory powinny być wypełnione leadami, harmoniami oraz wokalami. Zaczynam teraz pozwalać niektórym riffom oddychać samodzielnie. Trochę późno, więc to całkiem ciekawe. Mam tendencję do stosowania wielu nakładek wokali, jest to po prostu mój styl tworzenia i dlatego stosujemy wiele chórków w czasie naszych występów na żywo.

Foto: Death Dealer

"Running with the Wolves". Ten numer mógłby trafić na jakąś flagową płytę np. Skid Row. Domyślam się, że tego typu numery komponuje Ross? Właściwie był to Stu razem ze mną. Stu miał tytuł utworu, a ja po prostu napisałem do niego tekst. Przygotowaliśmy do niego teledysk. Też bardzo lubię ten utwór, to fajny rocker o tym, jak to jest poczuć, co znaczy Death Dealer. Prawda, wygląda jakby był to utwór autorstwa Rossa, chociaż prawda jest inna. I znowu się z tobą zgodzę, Cage tworzy bardziej speedowy i thrashowy materiał, podczas gdy Death Dealer bardziej skupia się na większej ilości rockerów w średnim tempie. Od początku Waszym atutem był przyciągający uwagę skład. Obecnie dołączył do

48

DEATH DEALER

Tak, jak mówię, wymyślił kilka niesamowitych linii basu, które naprawdę świetnie słychać w miksie. To naprawdę mój pierwszy album, na którym gra na basie dodała zauważalną partię melodii, dzięki którym utwory stały się jeszcze lepsze. Kontynuował to także na czwartym albumie Death Dealer, który swoją drogą, jest już zrobiony. Właśnie, jesteś bardzo płodnym muzykiem, piszesz ogromne ilości kawałków i tekstów dla Death Dealer, Cage oraz The Three Tremors. Masz w ogóle takie dni, kiedy nie masz weny? Cóż, czasami tak się czułem, pracując nad "Conquered Lands", ale przedarłem się przez to. Nigdy nie brakuje mi melodii, ale czasami pojawia się problem w kwestii doboru tematu,

Obie poprzednie płyty robiliście samodzielnie. Domyślam się, że i tym razem tak się stało - miksem, masteringiem i produkcją zajął się Stu Marshall? Nie kusiło Was, żeby tym razem zaprosić kogoś, kto spojrzy okiem "z zewnątrz"? Przy tej płycie mieliśmy pomoc, ponieważ mastering został wykonany przez Maoura Appelbauma, który jest fachowcem od masteringu. Był jeszcze gościu, który pomagał podczas produkcji perkusji i gitar, więc na tej płycie z pewnością dokonaliśmy znacznych ulepszeń w brzmieniu. Kiedy zobaczyłam okładkę "Conquered Lands" od razu przypomniała mi się okładka Iced Earth "Framing Armageddon (Something Wicked, Part I)".


Cóż, mogę powiedzieć, że nasza okładka jest znacznie lepsza niż okładka Iced Earth. Trudno pokonać artystę, Dusana Markovica. Nie ma to nic wspólnego z Iced Earth, ale rozumiem porównanie. Umieścili swoją maskotkę w egipskim klimacie. To nasza pierwsza próba takiej koncepcji okładki. Na każdym albumie próbujemy ją zmieniać. Kolejna okładka również będzie zupełnie inna. A propos okładek. Ostatnio umieściłeś na fanpage'u okładkę debiutu Cage. Od razu pomyślałam, że ta okładka jest graficznie tragiczna. Z drugiej strony odzwierciedla erę grafiki komputerowej końca lat 90. Myślisz, że warto byłoby ją w przyszłości zmienić czy wręcz przeciwnie, zostawić jako relikt tamtych czasów? Tak, prawdopodobnie zmienimy okładkę tego albumu. Myśleliśmy, że jesteśmy nowatorscy, ale teraz wygląda to potwornie. Uważamy, że to całkiem zabawne, choć teraz na swój sposób jest to klasyk. Marc Sasso przerobi okładkę, a następnie wydamy płytę ponownie i być może wszyscy zapomną o starej! (śmiech) Mówiłeś w poprzednim wywiadzie, że skład Death Dealer sprawił, że jego pow staniu towarzyszyła ekscytacja i niezwykłe emocje. Oswoiliście się już z rytmem współpracy, swoją obecnością i emocje nieco opadły? Jak to wpływa na tworzenie muzyki w Death Dealer? Cóż, teraz dzięki Mike'owi LePondowi mamy trochę nowej krwi, a to zawsze dodaje

Foto: Death Dealer

zespołowi wigoru. Nie byliśmy razem na scenie od dawna, co również sprawia, że to świetna jazda. Bycie na scenie z Rossem jest zawsze ekscytujące, więc nie, nie ma mowy o nudzie. Powiedziałbym, że dreszczyk emocji wciąż jest. Dziękuję za wsparcie i gratulacje dla magazynu za oddanie metalowi. Chcę wszystkim przypomnieć, że jeśli chcecie posłuchać nowej płyty Death Dealer "Conquered Lands", musicie wesprzeć zespół i ją kupić. Tylko trzy utwory trafią na platformy streamingowe. Sprzeciwiamy się współpracy z

Spotify i innym podobnym platformom. Prowadzimy oldschoolową kampanię, aby pokazać fanom świetny fizyczny produkt! Hail! Katarzyna "Strati" Mikosz, tłumaczenie pytań Paweł Gorgol


O bólu, stracie, cierpieniu… O teatralizacji muzyki można pisać długie referaty i setki (pseudo)intelektualnych rozpraw. Często bywa tak, że zespół owe historyjki, dekoracje sceny, stroje i całą to otoczkę dodaje sobie w konkretnym celu. Jakim zapytacie. Otóż wspomnianymi elementami często próbuje ukryć swoje braki. Czy to techniczne, czy to kompozytorskie czy jeszcze jakieś inne… Są też przypadki, gdy ma to jedynie na celu wytworzenie kontrowersyjnej otoczki. Z drugiej strony mamy mistrza metalowych horrorów Kinga Diamonda, którego twórczość trudno sobie bez owych elementów wyobrazić. Nie przywołuje go tutaj bez powodu, gdyż jest on jedną z głównych inspiracji dla bohaterów poniższej rozmowy. Ich muzykowanie również wiele by straciło, gdyby nie dodana do niego złowieszcza historia i cały ten image. Więcej opowiedział nam wokalista zespołu KK Fossor. HMP: Witaj KK... KK Fossor: Witam mój przyjacielu! Dziękuję za twój czas, który poświęcasz nam, aby zadać kilka pytań. Wydaliście Wasz trzeci album "Return To Hemmersmoor". Jest on jednocześnie trzecią częścią trylogii, która miała swój początek w 2016. Wspomniany album stanowi jej zakończenie. Tu samo nasuwa się pytanie co dalej Zupełnie nowa opowieść?

pozostałe. Po prostu pisaliśmy utwory i je aranżowaliśmy. Słuchając wszystkich trzech albumów można usłyszeć ewolucję zespołu. Jedyną rzeczą, która różniła się w przypadku tego albumu od dwóch pozostałych, to pandemia. Dla niektórych członków zespołu ukończenie sesji było dość trudne z powodu lockdownu. Ale udało się! Jak w ogóle było z konceptem tej historii? Mieliście jej zarys albo nawet całą fabułę

senkarza" per se. Jestem wokalistą. Wokalista może śpiewać, ale używa swojego głosu do tworzenia różnych stylów śpiewania, mówienia itp. Używam mojego naturalnego głosu w wielu kawałkach na "Return to Hemmersmoor". Stosuję również trochę falsetu oraz szorstkiego śpiewu w niższych partiach. Niewiele osób wie, że podczas pracy nad utworem początkowo wypróbowuję również styl śpiewania. Nigdy nie siadam i nie mówię "Zaśpiewam falsetem w tym kawałku". Zwykle zachowuje się to, co przychodzi mi do głowy. Czasami wydaje się, że coś nie jest w porządku, więc zmieniam to, ale w większości przypadków tak nie jest. Uważam, że "Return To Hemmersmoor" to najbardziej thrashujący album Them. To Wasz zamiar czy samo tak wyszło? To ciekawe, że tak uważasz. Słyszeliśmy dokładnie to samo od kilku osób z branży. My, jako zespół, nie patrzymy na to w ten sposób. Tak, na albumie jest kilka przebojów, ale ogólnie uważamy, że "Manor of the Se7en Gables" był albumem bardziej thrashowym. Nie jestem pewien, czy bycie bardziej thrashowym jest lepsze, czy gorsze, ale gramy to, co czujemy. Jest nas kilku, wywodzimy się z kapel thrashowych, deathmetalowych i progmetalowych. Kiedy zmieszasz to wszystko razem, otrzymasz Them!

Foto: Them

50

Powszechnym błędem jest to, że większość traktuje pierwsze trzy albumy jako trylogię. W rzeczywistości wszystkie trzy albumy są połączone, opowiadają jedną historię. Sposób, w jaki koncepcja każdego albumu została napisana, to koniec obecnego albumu może być równie końcem całości. Jedno jest pewne, że KK zniknął na końcu "Return To Hemmersmoor". Jak więc Them poradzi sobie z kontynuacją tematu? Czy to naprawdę już koniec? Będziesz musiał poczekać, aby się dowiedzieć.

już przed pierwszym albumem czy tworzyliście ją na bieżąco? Nie napisałem całej historii przed wydaniem pierwszego pełnego albumu. Pierwszy album był jednym strzałem z pomysłem na kontynuację fabuły, gdyby była taka potrzeba. Kiedy w 2015 roku wydaliśmy pierwsze video z tekstami utworów z "Sweet Hollow", odzew był niesamowity. Postanowiliśmy kontynuować to i dopiero w tym momencie powstały pomysły na "Manor of the Se7en Gables" i "Return to Hemmersmoor"!

Patrząc na dyskografie wielu kapel, to trzeci album często jest jeżeli nie najlepszy, to na pewno przełomowy. Jak będzie z "Return To Hemmersmoor"? Kiedy zaczynaliśmy pracę nad najnowszym albumem, nie traktowaliśmy go inaczej niż

Jak Twoim zdaniem najnowsze dzieło Them prezentuje się na tle dwóch poprzed nich? Moim zdaniem jeden z zauważalnych progresów dotyczy wokali. Są one całkowicie naturalne. Nigdy nie uważałem się za "pio-

THEM

No właśnie. Często opisujesz muzykę Them jako miks thrash metalu stylistyki Kinga Diamonda oraz Dream Theater. Jakie inne gatunki miały na Was wpływ? Czasami jesteśmy zdecydowanie thrashowi, ale wydaje mi się, że mamy więcej dynamiki. Nastrój tematu jest przekazywany poprzez muzykę. Ponieważ muzyka jest u nas numerem jeden, musi być niezależna od każdej historii. Porównywanie nas do Kinga Diamonda to opis wielu osób, które nie poświęciły odpowiedniej ilość czasu, aby naprawdę posłuchać tego, co stworzyliśmy. Nie brzmimy jak King Diamond, ale takie porównania zawsze będą. Może śpiewanie falsetem jest dla tych ludzi łącznikiem? Uwielbiam Kinga Diamonda i to, co zrobił, w przeszłości składałem mu hołd. Szanuję go jako wielkiego artystę, ale mam też wielu innych moich ulubieńców. Zawsze kochałem Iron Maiden, Priest i kilka wspaniałych amerykańskich zespołów thrashowych, jak Megadeth, Forbidden, Death Angel, Vio-lence, Flotsam oraz Testament. Czy nie byłoby na miejscu powiedzieć, że uwielbiam też Billy' ego Joela i Lenny'ego Kravitza? Potrafię cieszyć się i doceniać większość form muzy-


cznych, jednak w moim przypadku wyznacznikiem granicy jest country. Zaitrygował mnie utwór "Maestro's Last Stand". Są tam nawiązania do "Sweet Hollow", czy tylko mi się wydaje? Ahhh, rozgryzłeś to! "Maestro's Last Stand" nie tylko zawiera odniesienia do "Sweet Hollow", ale zawiera również niektóre wersy z pierwszego utworu na "Sweet Hollow" zatytułowanego "Forever Burns", część tekstu została zmieniona, aby odzwierciedlić nowo odkryte informacje. Jeszcze odnośnie "Maestro's Last Stand". KK wyjaśnia swojej nowo wskrzeszonej córce (Mirandzie), co się z nią stało, a także z jej matką i oraz nim samym. Przed zakończeniem "Manor of the Se7en Gables" KK podczas procesu w Hemmersmoor nie wiedział, kto właściwie zabił jego żonę i córkę. Nie wiedział, dopóki Peter Thompson nie podał tej informacji, że to on zabił je obie. Również zakończenie początku "Sweet Hollow" było sposobem na pokazanie, że KK nigdy nie pogodził się z utratą swojej rodziny. Te uczucia będą go nieustannie torturować do końca jego ziemskich dni. Pochodzicie z różnych kontynentów. Jak to wpłynęło na process tworzenia albumu? Trzech muzyków z zespołu mieszka w USA, a trzech w Niemczech. To dla nas żaden problem. Od samego początku Them było odporne na pandemię, nawet nie byliśmy tego świadomi. Wymyśliliśmy własny sposób komunikowania się i wspólnej pracy nad pisaniem muzyki. Niektórzy ludzie muszą siedzieć razem w domu, aby pisać utwory, ale nie Them. Nigdy nie siedzieliśmy razem w sali prób aby napisać muzykę. Ani razu. Gdybyśmy to zrobili, prawdopodobnie zamiast tego pilibyśmy piwo i opowiadali dowcipy. Nie byłoby to zbyt wydajne. Sam twierdzisz, że Wasza opowieść nie ma żadnego przesłania ani ukrytych znaczeń. Uwielbiamy horror. Jest to oczywiście fikcja. Ale w zasadniczy sposób ta historia przypomina moje życie w realnej rzeczywistości. Poza tym kto nie lubi dobrych opowiadań? Większość słuchaczy zazwyczaj na koniec stresującej historii chce rozwiązania. Niestety w tym wypadku nie ma szczęśliwego za-

Foto: Them

kończenia.

opowiadamy.

Jak rekomendowałbyś Waszą historię ludziom, którzy nigdy nie słyszeli Them? To historia o bólu, stracie, cierpieniu, krwi, ogniu, błyskawicach i zmartwychwstaniu, wszystko w jednym. Nie jestem pewien, czy był jakiś zespół, który stworzył motyw przewodni i rozpisał go na trzy albumy… co więcej? Them to dla wszystkich idealna historia na Halloween! Być może w przyszłości na jej podstawie zostanie wydany komiks?

No właśnie, element teatralne. Czy planujecie czymś nas zaskoczyć podczas najbliższych koncertów? Kiedykolwiek by one miały się odbyć… Nie mamy dużego budżetu na koncerty, ale robimy, co w naszej mocy, aby wywołać uśmiech na twarzach publiczności. Kochamy to, co robimy i widać to w naszym wykonaniu. Celem jest, aby publiczność opuściła salę z przekonaniem, "wow, co za wspaniały koncert"!

Wasza muzyka jest wręcz stworzona do grania na żywo. Jak sobie radzicie z brakiem koncertów? W tej chwili jesteśmy wkurzeni, jak wszystkie inne zespoły. Them zawsze na pierwszym miejscu stawia muzykę. Opowiadanie historii ma zawsze charakter drugorzędny. Tak więc dla zespołu, który naprawdę lubi tworzyć muzykę, niemożność wykonywania jej na żywo jest czystą torturą. Nie możemy zmienić sytuacji i zrobić tego, co w naszej mocy, dopóki nie będziemy mogli ponownie grać koncertów. Kiedy gramy na żywo, dodajemy do spektaklu pewne elementy teatralne, które są dostosowane do aktualnego rozdziału historii, którą w danym momencie

Koniec historii zamyka pewien etap Waszej kariery. Nie sądzisz, że to dobry moment na album koncertowy? A może nawet w Waszym przypadku lepiej sprawdziłoby się DVD. Album na żywo lub DVD to fajny pomysł. Niemniej, kolekcja wszystkich trzech albumów z podsumowaniem historii i nową grafiką też byłaby w porządku! Czy Twój image jest zainspirowany jakąś konkretną postacią? Przychodzi mi na myśl Freddy Krueger. Cierpi on na ciągły ból fizyczny (gdyby był prawdziwy) i zależało mi, aby zobrazować ten ciągły ból. Widzisz, w historii "Sweet Hollow", KK został naznaczony znakiem zła przez mieszkańców Hemmersmoor, aby można go było łatwo zidentyfikować jako zło i pozwolili mu żyć w prawdziwym cierpieniu po tym, jak był świadkiem śmierci jego rodziny. Prawa strona twarzy KK jest zniszczona i w ten sposób nawiązałem połączenie, aby odzwierciedlić ból. Bobby Lucas z Attacker stworzył dla mnie kilka projektów, które zabrałem do firmy CFX, aby stworzyć rzeczywistą protezę z kompozytów. Bartek Kuczak

Foto: Them

THEM

51


piosenki. Chris, co prawda nie był członkiem Alcatrazz, ale brał udział w przesłuchaniach do grupy. Z Bobem graliśmy w innym zespole, a teraz napisał dla nas kilka numerów. Prawdopodobnie ostatnich przed swoją śmiercią. Fajnie mieć ich wszystkich na jednym albumie.

Rock w starym stylu Powiedzieć, że Graham Bonnet zjadł zęby na muzyce rockowej, to nie powiedzieć nic. Facet udział się w Rainbow, gdzie wszedł w buty nieodżałowanego Ronniego Jamesa Dio w czasie, gdy cierpliwość fanów była wystawiona na próbę dodatkowo, w wyniku komercyjnego zmiękczenia muzyki zespołu. Jednak wokalista poradził sobie świetnie i mimo, że pochodził z innego muzycznego świata, na stałe wpisał się w krajobraz hard rocka. Na własne konto tworzył już w Alcatrazz, zespole, przez który przewinęło się wielu doskonałych muzyków (zwłaszcza gitarzystów), który jednak z czasem popadł w zapomnienie. W tym roku Graham kończy 72 lata, jednak zamiast wybierać emeryturę, postanowił przypomnieć właśnie Alcatrazz. "Born Innocent", pierwszy od trzydziestu pięciu lat premierowy materiał wstydu nie przynosi. Jest też okazją do rozmowy z tym legendarnym (nie bójmy się podkręcenia atmosfery) wokalistą. HMP: Powrót Alcatrazz po trzydziestu pię ciu latach to spora niespodzianka. Jak doszło do tego, że zeszliście się pod tą nazwą? Graham Bonnet: Wiesz co, w sumie to nie jest cały zespół - z dawnego składu została nas trójka. Jimmy Waldo, Gary Shea i ja. W ciągu minionych lat zdarzało nam grać tu i tam, chociaż nie wydaliśmy nowego materiału. Swoją drogą, Gary nawet nie występuje na

nał. Joe jest wszechstronny, potrafi grać w różnym stylu. Jest świetny na żywo, po prostu to idealny gitarzysta dla nas. Ludzie go uwielbiają i dzięki niemu płyta brzmi jak rocknroll w starym stylu.

albumie, dlatego, że mieszka w innym mieście. W większości kawałków grają różni basiści i gitarzyści. To trochę dziwne, że w ostatnim okresie nie mogliśmy też dać wspólnie żadnego koncertu. Mamy więc nowy skład, który tak naprawdę jeszcze nie miał okazji ze sobą zagrać. Nie mogę powiedzieć więc jak wypadamy na żywo, po prostu tego nie wiem. (śmiech) Poszczególne partie materiału nagrywane były oddzielnie. Spotkaliśmy się tylko na godzinę, podczas sesji zdjęciowej.

mieć zupełnie retro. Też tak uważam. (śmiech) Planowaliśmy, aby całość była przynajmniej trochę nowoczesna. Mam na myśli podejście do realizacji dźwięku. Równocześnie, zależało nam, aby materiał był rozpoznawalny, jak na Alcatrazz przystało. To wynika z naszych melodii oraz gry gitary. Malmsteen czy Steve Vai mieli charakterystyczne brzmienie, które w jakiejś formie przetrwało do dziś. Joe jest trochę jak kameleon, jeśli chodzi o umiejętność wczucia się w różne stylistyki.

Faktycznie, mógłbym uwierzyć, że to zagin iony materiał z lat osiemdziesiątych. Jednocześnie mam wrażenie, że nie chcieliście brz-

Foto: Alcatrazz

Jednak przyznasz, że jeszcze kilka lat temu trudno było oczekiwać, że zespół powróci z nową muzyką. Tak, ale myślę, że brzmimy tak samo na początku. Przynajmniej tego chcieliśmy. Joe Stump, nasz gitarzysta, gra bardzo podobnie do Yngwie Malmsteena, który z nami zaczy-

52

ALCATRAZZ

Na płycie gościnnie pojawili się również tacy muzycy jak wspomniany Steve Vai, Chris Impellitteri czy Bob Kulick... Chcieliśmy pokazać, że ludzie ci, część z nich, stanowili istotną historię tego zespołu. Dlatego poprosiłem Steviego o napisanie jednej

Ciekawi mnie jak wspominasz pracę z Malmsteenem? Było świetnie, przynajmniej na początku. (śmiech) Z czasem stawał się coraz bardziej pewny siebie i miał coraz większe ego. Był dobrym dzieciakiem, cieszył się gdy do nas dołączył. Był od pierwszego przesłuchania, naprawdę doskonały. Grał ze swobodą podobną do Ritchiego Blackmore'a, mimo, że był dużo młodszy. Wyglądał nawet trochę jak Ritchie. Przez jakiś czas było naprawdę świetnie. Gdy zaczęliśmy dawać koncerty, zdał sobie sprawę, że ludzie patrzą głównie na niego. Granie na gitarze jest czymś widowiskowym, zwłaszcza jeśli robi to się w jego stylu. Szybko się rozwijał i był coraz lepszy. Stał się jednym z najlepszych gitarzystów, z jakimi pracowałem. Ludzie byli zachwyceni jego umiejętnościami. Z czasem przestał nas potrzebować i odszedł robić karierę solową. W jakimś sensie wiedziałem, że to w końcu nastąpi. To niesamowite, że miałeś szczęście pra cować z jednymi z najlepszych gitarzystów w historii rocka. Blackmore, Malmsteen, Vai. Z hard rockiem, ciężką muzyką w ogóle, zetknąłem się po raz pierwszy, gdy poznałem Ritchiego Blackmore'a. Podczas przesłuchania do zespołu Rainbow uznałem jednak, że nie będę do nich pasował. Wszyscy mieli długie włosy a to nie była zupełnie moja stylówa. Grając w zespole hard rockowym powinieneś mieć włosy. (śmiech) Ja występowałem w garniturze, pod krawatem i tak ubrany przyszedłem na próbę. Musiałem nauczyć się "Mistreated" i zaśpiewałem to z nimi chyba cztery razy tego wieczora. Dwa razy bez mikrofonu, ale pomimo tego mnie słyszeli - śpiewam bardzo głośno. Chociaż zaskoczyło mnie wtedy, że potrafię to robić aż tak głośno. Rainbow przecież byli również potężnie grającą kapelą. Pamiętam, że przebywaliśmy w pewnym zamku we Francji. Ogromne pomieszczenie z masywnym dźwiękiem. Zatrudnili mnie i gdy miałem jechać z nimi do Londynu, pomyślałem sobie, że nie jestem właściwą osobą na tym miejscu. Pochodzę ze świata muzyki pop, bluesa i soulu. Tymczasem dołączyłem do grupy, której brzmienie opierało się na fantastycznych klawiszach i mocnych gitarach. Ritchie Blackmore jest odpowiedzialny za moją dalszą drogę. Otworzył przede mną świat hard rocka, z którym nie miałem wcześniej do czynienia. Świat, który mnie poznał i uznał, że jestem wokalistą heavy metalowym. Ale ja przede wszystkim jestem wokalistą po prostu, potrafiącym odnaleźć się w wielu stylach. Jednak, gdy znajdziesz się w zespole metalowym to na zawsze pozostaniesz metalowcem. O, to heavy metalowy wokalista Graham Bonnet! Jaki heavy metalowy? Jestem taki sam, jaki byłem przed przystąpieniem do Rainbow! Ale nagle, dla słuchaczy stałem się kimś innym, nawet o tym nie wiedząc. (śmiech) Dzięki Ritchie, że mnie zatrudniłeś, ale równocześnie odcięło mnie to od innych gatunków, takich jak coun-


try, blues i inne. Czyli czułeś się trochę ograniczany, po tym jak w wpadłeś w sidła hard rocka? Duża część tej muzyki jest pozbawiona emocji. Potrafi być dość toporna, grana staccato i wywrzeszczana. Nie zawsze jest w niej odpowiednio dużo przestrzeni, w przeciwieństwie do muzyki soul. Tak, trochę mnie to ograniczyło. Granie metalu jest świetne dla instrumentalistów, uwielbiają te szybkie pasaże w neoklasycznym stylu. Oni się cieszą, a ja czasem zastanawiam się, co tutaj robię. Jednak, zajmuję się tym na tyle długo, że po prostu przywykłem. Jak idea przyświecała ci podczas tworzenia powrotnego materiału? Chciałeś, aby był on akcentem mówiącym, kim Graham Bonnet jest dzisiaj? Staram się zawsze pisać piosenki o prawdziwym życiu. Tak było w Alcatrazz jak również z moim zespołem solowym. Lubię śpiewać o tym co przeżyłem albo zobaczyłem w wiadomościach. Nigdy nie potrafiłem pisać kawałków o smokach, zamkach i tego typu rzeczach. W zeszłym roku napisałem piosenkę na album Michaela Schenkera, która mówi o czymś przerażającym, ale będącym elementem rzeczywistości. Dotyczy choroby Alzheimera, wyjątkowo okrutnej. Odebrała mi brata i ojca. Doszło do tego, że nie poznawali kim jestem. To jest prawdziwie przerażające a nie jakieś tam smoki. Eskapizm i elementy fantastyki od zawsze jednak były wpisane w metalową mitologię. Dla mnie są to bajeczki. Opowieści pisane dla dzieci, które tylko dzieci są w stanie przerazić. Na przykład, historia o Pinokiu może wywołać faktyczny lęk, kiedy czytasz ją będąc dzieckiem. Oczywiście Walt Disney wybielał te wszystkie gawędy i robił z nich coś bardzo przyjaznego. W utworze tytułowym, "Born Innocent", śpiewasz o niewinności. W jakim dokładnie znaczeniu tego słowa? Mam na myśli to, że rodzisz się niewinny. Nie zrobiłeś nic złego, jesteś na świecie zupełnie nowy. Utwór opowiada więc o dziecku, takim jakim się rodzi. Nie zna nienawiści, miłości, złości czy przemocy. Wszystkiego te-

Foto: Alcatrazz

go się uczy w miarę dojrzewania. Uczy, oczywiście od innych ludzi. Rodzisz się zupełnie świeży i powoli napełniasz wszystkim tym, co składa się na bycie człowiekiem. Również tym co jest negatywne, złe. Wspomniałeś o utworze napisanym dla Michaela Schenkera. W ostatnich latach wystąpiłeś na kilku jego albumach. Jak czułeś się powracając do tej współpracy? Była to dla mnie czymś wzruszającym, bo przed laty opuściłem jego zespół w atmosferze wstydu, zrobiłem na scenie coś okropnego. Miało to miejsce podczas naszego pierwszego koncertu i było fatalne (będąc pod wpływem alkoholu, Graham rozebrał się podczas koncertu na trasie promującej album "Assault Attack" - przyp. red.). Musiałem uciekać. Wziąłem taksówkę, pojechałem na lotnisko i wróciłem do domu. Inaczej by mnie chyba zabili. (śmiech) Po tych wszystkich latach świetnie mieć świadomość, że Michael znowu cieszy się ze współpracy ze mną. Wspaniale, że mogę być częścią jego zespołu. Wiem, że teraz nie możemy grać koncertów, ale będziemy to robić, gdy nadejdą lepsze czasy. Jak się zaczęła twoja miłość do muzyki? Miałem pięć lat gdy usłyszałem rocka w stacji

radiowej. Były lata pięćdziesiąte. Wcześniej śpiewałem do kawałków operowych czy jazzowych, również usłyszanych w radiu. To były najwcześniejsze dźwięki jakie poznałem. Mój brat znosił do domu płyty Little Richarda, Jerry'ego Lee Lewisa, Fatsa Domingo i tym podobne. Uwielbiałem je, zwłaszcza Richarda. Był wspaniały, śpiewałem z nim "Tutti Frutti" w domu na całą parę. (śmiech) To muzyka, na której się wychowałem. Poza tym, moja mama i wspomniany brat śpiewali w chórze. Wujek też na czymś grał, byliśmy muzykalną rodziną i musiało to na mnie wpłynąć. Obecny rok jest wyjątkowy, pandemia koronawirusa zreflektowała plany nas wszystkich. Myślisz, że dojdzie do koncertów Alcatrazz w niedalekiej przyszłości? Nie wiem, wszystko to może potrwać jeszcze nawet rok. Może się okazać, że wirus zostanie z nami na zawsze, jak grypy. Możliwe, że zawsze będziemy musieli nosić te pieprzone maseczki. To przerażające, nawet jakbyśmy jeszcze tylko rok musieli chodzić z zasłoniętymi twarzami. Musimy jednak przestrzegać zaleceń i pilnować się nawzajem. Gdy jesteś na zewnątrz, załóż maskę. Teraz jej nie mam, ale siedzę w swoim ogrodzie. Nikogo innego nie ma nawet w domu. Gdy tylko idę gdzieś dalej, zakładam maskę. Zmarły tysiące osób, i to jest przerażające. Ludzie, którzy nie stosują się do zaleceń nie wiedzą co robią. Możesz przecież nie wiedzieć, że przenosisz wirusa. Jak sobie radzisz z tą sytuacją? Próbujesz zabić czas pisaniem nowej muzyki? Tak, ostatnio piszę dużo nowych kawałków, które trafią na następne wydawnictwa. To wszystko jest okropne, nie można wybrać się nawet do restauracji. Możesz sobie zamówić jedzenie, dostarczą ci je pod drzwi, ale to tyle. Wszyscy czujemy się w tej sytuacji bardzo samotni. Żyjemy jak w jakimś filmie science fiction. Mam nadzieję, że szybko pojawi się szczepionka na wirusa. Igor Waniurski

Foto: Alcatrazz

ALCATRAZZ

53


Powrót po 26 latach Myślę, że udało nam się przywrócić ducha starego Messiah - mówi Steve Karrer i zawartość najnowszego albumu "Fracmont" jest najlepszym potwierdzeniem prawdziwości jego słów. Fakt, trwało to bardzo długo, ponad ćwierć wieku, ale Szwajcarzy wrócili z płytą trzymającą poziom ich najlepszych osiągnięć, tak więc, mimo wszystko, warto było czekać.

HMP: Wydawało się, że w roku 1995 Messiah rozpadł się nieodwołalnie - nie były to dobre czasy dla takiej muzyki, a do tego album "Underground" był w sumie rozczarowaniem, również i dla was? Steve Karrer: Po odejściu wokalisty Andy' ego Kaina poszukiwanie odpowiedniego następcy było sporym wyzwaniem. Chcieliśmy też dokonać pewnych zmian muzycznych i na przykład nie chcieliśmy już używać growli. Dla mnie ten album nie jest rozczarowaniem, ale dla innych w zespole był. Wasi fani często podkreślają, że udział w tej sesji Christofera Johnssona nie wyszedł te-

Nie sądzę, że nasze ponowne spotkanie wynikło z powodu, że "Underground" nie odniósł sukcesu. Zebraliśmy się na dwa koncerty w 2003 roku, ponieważ chcieliśmy to zrobić. I to samo wydarzyło się ponownie w 2017 roku. Wróciliśmy w składzie z lat 1990 - 1993, w którym od samego początku czułem się dobrze. 26 lat odstępu pomiędzy studyjnymi wydawnictwami to szmat czasu, ale z drugiej strony wasz dorobek z lat 80. i 90. odcisnął zauważalne piętno na ekstremalnym metalu, zainspirowaliście wiele zespołów i jesteś cie pamiętani do dziś - to też ułatwiło decyzję o powrocie? Fakt, to cholernie długo. Ale wokół zespołu

Foto: Messiah

mu materiałowi na dobre, że Messiah zatracił swój pierwotny charakter, unowocześ niając się trochę na siłę. Po latach odbiera się tę płytę już nieco inaczej, nie zmienia to jednak faktu, że nie jest ona mocnym punk tem waszej dyskografii? Znaliśmy Christofera ze wspólnych koncertów i był pod ręką, kiedy poprosiliśmy go, aby do nas dołączył. Logicznie rzecz biorąc, nowy skład przyczynił się również do zmiany brzmienia. W tamtym czasie nie byliśmy jedynym zespołem, który dokonał zmiany swojego stylu. Ale dla mnie "Underground" nie jest złym albumem. Po prostu nie brzmi jak Messiah. Dokładnie. Dlatego mieliście niedosyt, stąd też krótki powrót Messiah na początku tego wieku i regularna reaktywacja przed trzema laty?

54

MESSIAH

nigdy nie było ciszy. Nasz gitarzysta Brögi przez ostatnie lata utrzymywał nazwę Messiah przy życiu i regularnie wydawał stary materiał. Fani nie mogli więc o nas zapomnieć i dlatego po naszym ponownym spotkaniu było nam trochę łatwiej. Nie ma też co ukrywać: lata lecą, za jakiś czas byłoby wam już trudniej grać tak ekstremalną muzykę - Rolling Stonesom jest jednak łatwiej, bo aż tak nie łoją, nie mieli też długich przerw w działalności, co pozwala utrzymać się w im koncertowej formie, mimo słusznego już wieku? Wszyscy mamy około pięćdziesięciu lat, a więc akurat jesteśmy w najlepszym wieku. (śmiech!). Oczywiście po koncercie czuję swoje kości trochę bardziej niż trzydzieści lat temu. Niektórzy z muzyków, jak Stonsi, zawsze byli aktywni i grali koncerty. Dopóki

jest to fajnie i pobudza w tobie adrenalinę, jesteś w stanie zagrać zawsze. Takie powroty są często naciągane o tyle, że nie ma mowy o wznowieniu działalności przez dawne składy, a często pozostaje z nich raptem jeden dawny muzyk. U was wygląda to zupełnie inaczej, powróciliście bowiem ze składem znanym z płyt "Choir Of Horrors" i "Rotten Perish", czyli tym drugim, można rzec, klasycznym. Innej opcji, typu: ty, Andy i jacyś nowi, nieznani muzycy, nie brałeś pod uwagę, to musiał być powrót z prawdziwego zdarzenia? Nazywamy to "Noise-lineup". Oczywiście nie jest to bezsporne, że ponownie połączyliśmy siły akurat w tej konfiguracji. Tak się po prostu stało i nie mogę wam powiedzieć, co by się wydarzyło, gdyby jeden lub dwóch oryginalnych członków odpuściło. Nie bardzo wierzę, abyśmy spotkali się wtedy z innymi muzykami. Na pierwszym planie zawsze był tylko ten skład. Pewnie nic by z tego nie było, gdyby nie dobre relacje między wami - pozostaliście dobrymi kumplami, co pozwoliło wam odbu dować zespół, mimo jakichś dawnych zaszłości, nieuniknionych przecież w każdej grupie ludzi, nie tylko zespole? W przerwie rzadko mieliśmy między sobą kontakt. Wszyscy robili swoje. Patrick był właściwie jedynym, którego zawsze spotykałem na koncertach. Ale naprawdę zdumiewające było to, jak szybko za każdym razem wracała między nami stara magia. Wszyscy się zestarzeliśmy, co oczywiście wzmocniło też ego każdego z nas. Więc nie zawsze jest to takie proste i często musimy się mocno spierać z powodu różnych zdań. Ale ostatecznie wychodzi z tego zwykle coś dobrego. Fakt, że dla wielu fanów staliście się zespołem kultowym, wymienianym jednym tchem obok Celtic Frost czy Coroner, też miał tu znaczenie? Pomyślałeś: może warto dorzu cić do tych, ciągle wznawianych, dawnych płyt, coś nowego, skoro pomysłów nam nie brakuje, a powstające utwory nie są wcale gorsze od tych klasycznych? Kiedy w styczniu 2018 roku oficjalnie zdecydowaliśmy się zreformować zespół, podjęliśmy też decyzję, że wspólnie napiszemy nowy album. Na szczęście nie zabrakło nam pomysłów i nieżle pasowały do albumów "Choir..." i "Rotten...". Jednak na początek podsunęliście fanom EP "Fatal Grotesque Symbols - Darken Universe", gdzie premierowy utwór tytułowy powstał po części jeszcze przed laty, a dopełniają ją nowe wersje waszych klasyków z płyt "Hymn To Abramelin" i "Extreme Cold Weather" - miało to być dobitne zaakcentowanie związków z przeszłością, faktu, że na nowej płycie zamierzacie powrócić do korzeni? W rzeczywistości pomysł na EP-kę narodził się w studiu bardzo spontanicznie. Zostało nam jeszcze trochę czasu i po prostu nagraliśmy na żywo dwa klasyki "Space Invaders" i "Extreme Cold Weather". Ponieważ napisaliśmy więcej utworów, niż zmieściłoby się na nowym albumie, wpadliśmy na pomysł, aby wrzucić "Fatal Grotesque Symbols - Darken Universe" na EP-kę. Dokładnie z powodu, o


którym wspomniałeś powyżej. Wykorzystanie w tytule albumu histo rycznej nazwy Fracmont również zdaje się potwierdzać takie właśnie podejście? Długo studiowaliśmy sagę Poncjusza Piłata i zauważyliśmy, że temat ten doskonale pasuje do Messiah. Zawsze stawialiśmy Kościół w krytycznym świetle. Ponoć reszta zespołu zareagowała bardzo pozytywnie na materiał, który stworzyliście - to wtedy, jakieś dwa lata temu, doszliście do wniosku, że reunion tylko po to, żeby zagrać trochę koncertów ze starymi klasykami nie ma większego sensu, tylko wydanie pre mierowego albumu uczyni go powrotem z prawdziwego zdarzenia? To nie do końca prawda. Brögi nagrał wiele riffów i pomysłów na nowy materiał. Następnie już w komplecie udaliśmy się do sali prób gdzie wiele pomysłów zaaranżowaliśmy w gotowe kompozycje. Tak więc nowa płyta to wspólny wysiłek, z którego wszyscy jesteśmy bardzo dumni. Pracowaliśmy tak, jak w latach 90. Jak już wspominałem, naszym głównym celem było wydanie nowego albumu. Ale na początku zagraliśmy kilka większych koncertów ze starym materiałem, aby ponownie zwrócić na nas uwagę. Plany to jedno, ich realizacja drugie - pewnie musieliście nieźle się sprężyć, żeby ogarnąć próby, szlifowanie nowego materiału, wreszcie samą sesję, ale bez dwóch zdań było warto, bo wrócił duch dawnego Messiah? Dzięki! To były bardzo intensywne miesiące, które spędzaliśmy w sali prób, poza zwykłymi zajęciami. Ostatecznie jednak było to bardzo opłacalne i jesteśmy bardzo dumni z tego, co tam stworzyliśmy. Myślę, że udało nam się przywrócić ducha starego Messiah. W czasie sesji wspierał was V.O. Pulver innej kandydatury nie było, nie tylko dlatego, że jeszcze w latach 80. wspierał was gościnnie na koncertach? Grałem z V.O. przez kilka lat w jego zespole Gurd, z którym nagrał parę niezłych studyjnych albumów. To była moja sugestia, aby z nim pracować, ponieważ jest bardzo sympatycznym facetem i ma wiele do zaoferowania. Efekt uboczny jest taki, że po odejściu Brögiego z Messiah zaczął grać z nami na gitarze. A więc to prawie "członek rodziny". To było wyzwanie, nagrać płytę utrzymaną w waszym klasycznym stylu, a jednocześnie brzmiącą nowocześnie, na miarę drugiej dekady XXI wieku? Myślę, że dlatego tak dobrze zadziałała współpraca z V.O. Bardzo dobrze zna dawne czasy Messiah i stworzył w brzmieniu rewelacyjną mieszankę starej szkoły z nowoczesnością. Rezultat brzmi naprawdę intensywnie, ale nadal naturalnie. Zawartość "Fracmont" potwierdza, że było warto podjąć to wyzwanie - teraz możesz już spać spokojnie, że gdyby - odpukać! miała to być ostatnia płyta Messiah, to nie będzie odstawać od waszych klasycznych albumów? Nie chcemy odpoczywać i czekać kolejnych 26 lat. W naszych głowach wciąż jest wiele

pomysłów. Dzięki temu powinniśmy znowu napisać kolejny album. Oczywiście cieszymy się, że wraz z "Fracmont" nawiązaliśmy do naszych klasyków. Co ciekawe ten materiał wydaje się łączyć najlepsze cechy obu wcieleń Messiah, może więc trafić zarówno do zwolenników tego surowego okresu spod znaku "Hymn To Abramelin", ale też zakręconych, bardziej dopracowanych dźwięków z płyt "Choir Of

unormują się na tyle, że będziecie mieli szansę promocji tego materiału na żywo, może nawet w całości? Niestety, musieliśmy odwołać nasz koncert z 12 września. Oczywiście to bardzo boli, ponieważ nie możemy podzielić się tym wydarzeniem z naszymi lojalnymi fanami. Wygląda na to, że nie będziemy mogli ponownie występować na żywo do 2021 roku. Ale nie sądzę, żebyśmy grali cały nowy album. Fani nadal chcą posłuchać klasyki, w ten sposób

Foto: Messiah

Horrors" i "Rotten Perish"? Nas samych zdziwiło to, że udało nam się stworzyć takie połączenie wszystkich epok. Jasne, brzmienie z roku 2020 brzmi trochę schludniej i jest bardziej uporządkowane niż to z roku 1986, ale miejscami faktycznie można poczuć klimat. Zrezygnowaliście z umieszczenia na "Fracmont" utworu "Fatal Grotesque Symbols - Darken Universe" - mając tyle nowych kompozycji postanowiliście wskrzesić dawną tradycję, że na EP-kach często ukazywały się kompozycje dostępne tylko na nich? Jak wspomniałem wcześniej, mieliśmy za dużo utworów na album. Zatem zachęta dla kolekcjonera i fanów jest znacznie większa, jeśli ten kawałek zostanie wydany tylko na EP-ce. To sprawia, że to wydanie jest niezależnym produktem, a nie rodzajem "single release".

czasu na koncertu nam nie wystarczy. Mamy już kilka potwierdzonych występów na przyszły rok i oczywiście mamy nadzieję, że znowu zagramy w Polsce. Zagraliśmy u was kilka bardzo fajnych sztuk w 1992 i 1993 roku. Może być również tak, że jesienią nastąpi nawrót pandemii, bo sytuacja nie jest jednak stabilna - macie jakiś plan rezerwowy na taką okoliczność, czy aż tak czarnego sce nariusza nawet nie bierzecie pod uwagę? Oczywiście nie mamy wpływu na dalszy przebieg pandemii. Mogę sobie wyobrazić, że w tym roku moglibyśmy wykorzystać ten czas na nakręcenie kolejnego teledysku do utworu z "Fracmont". Bardzo bym się z tego cieszył i bardzo dziękuję za ciekawy wywiad. Wojciech Chamryk & Kacper Hawryluk

Co do wydawcy chyba nie musieliście szukać zbyt długo, bo High Roller Records wznawiała wcześniej wasze płyty. Zdołaliście się więc poznać od tej biznesowej strony i bez wahania oddaliście w ich ręce swoje nowe materiały? Dokładnie tak było. Ponieważ High Roller wykonali świetną robotę przez te wszystkie lata, poprosiliśmy ich o wydanie naszego nowego albumu. Byli dostępni od razu i oszczędziło nam to żmudnych poszukiwań wytwórni. "Fracmont" ukazuje się w wrześniu - liczysz, że do tej pory sytuacja koncertowa i ogólna

MESSIAH

55


Armagh, Gallower, Necromanzer Nieślubne dzieci Cronosa, Angelrippera i Toma Warriora Znakami firmowymi polskiego metalu od lat 90. jest death i black metal. Dzięki takim kapelom jak Armagh, Gallower, Necromanzer, wkraczamy na światowy poziom również w stylistyce z pogranicza black/speed i thrash metalu. W zespołach tych grają muzycy, którzy rozpoczynali swoją przygodę z metalem już w erze Internetu, 30 lat po debiutach Venom, Helhammer, Kreator i Sodom. Początki trzech zespołów wyglądały zatem podobnie, stąd łączona formuła wywiadu. Na końcu znajdziecie kilka pytań skierowanych już konkretnie do poszczególnych kapel. Odpowiedzi muzyków Necromanzer proszę potraktować z przymrużeniem oka - trzeba im przyznać, że mimo młodego wieku dobrze czują atmosferę zinów lat 90. HMP: Patrzę sobie na dostępne biogramy i widzę, że urodziliście się w połowie lat 90. Zdajecie sobie sprawę jak wówczas wyglądał metal i kondycja jego poszczególnych gatunków? Armagh/G: W głównym nurcie coś nie pykło, klawisze, orkiestracje, "innowacje", zapożyczenia z gotyckiego rocka, walka o MTV z flanelowym Seattle, depresja, kiepskie brzmienie, badziew. Underground oczywiście swoimi ścieżkami. Necromanzer/Maciek: Nie Necromanzer/KonDon: Tak. Necromanzer/Pepi: Starszyzna zwykła ma-

które zasługują na uznanie, ale jednak większość ulegała trendom wspomnianego "modern metalu", który całkowicie mi nie leży. Telewizory na plecach, naszywki. Dziś w takie rzeczy przystrajają się celebrytki. Nie czujecie się okradzeni? Armagh/M: Gdybym przejmował się takimi rzeczami, to po filmie Vansa Mc Burgera musiałbym się chyba zabić. (śmiech) Gniew ustąpił miejsca żałości jaką w takich sytuacjach czuje. Necromanzer/KonDon: Mam to w dupie. Necromanzer/Griszka: Nie znam takich.

Foto: Armagh

wiać, że kiedyś to było, że kolejki, wszystko na kartki i w sklepach sam ocet na półkach… Brzmi to jakkolwiek słabo, aż do momentu, kiedy po namyśle dodają, że po przemianie ustrojowej można się było dorobić na byle gównie, więc ja to już sam nie wiem. Gallower/Nocturnitier: Cześć, więc no myślę, że ogarniam to całkiem dobrze, pomimo tego, że lata 90-te w muzyce metalowej interesują mnie najmniej. Jest to powszechna wiedza, że rozwijał się wtedy death i black metal, a heavy, speed, thrash zostały przyćmione. No i startowało też wtedy dużo innych podgatunków metalu, które poniekąd uznawane są za pozerskie. Modern metal stawał się coraz bardziej popularny, a prawdziwa stara szkoła podgatunków metalu lat 70 i 80 odchodziła w zapomnienie, to tak w ogólnym skrócie. Gallower/Tzar: Siema, mam to samo zdanie co Nocturnitier, lata 80-te przyniosły nam muzykę dzięki, której gramy to co gramy i ukształtowaliśmy nasz gust muzyczny. Dekada później jest w moim odczuciu nudna i wtórna, powstało kilka niezłych albumów,

56

Necromanzer/Pepi: No panie, telewizor mi wyniosły na plecach, ale nie zgłaszałem, bo do 250 zł policja nawet się nie interesuje. Gallower/Nocturnitier: Moda jak to moda, przychodzi i przemija, nie zwracam na to jakiejś szczególnej uwagi, ale jeśli już pytasz to uważam, że przykładowo taka Kardashian ubierająca koszulkę Slayera, prawdopodobnie nie znając żadnego utworu to kwintesencja żenady XXI wieku. Swoją drogą nigdy nie rozumiałem i prawdopodobnie nie zrozumiem ludzi interesujących się w jakikolwiek sposób tymi "celebrytami", tabloidami i tego typu papką amerykańską. Gallower/Tzar: Nie czuje się okradziony ale, widok koszulek Anthraxa i Slayera w sieciówkach budzi we mnie politowanie. To samo się tyczy ludzi, którzy kupują te koszulki myśląc, że to nie zespół tylko budząca kontrowersje nazwa. Znak czasów. Wchodzicie do sklepu po browar, a przed wami stoi gość w dżinsowej kamizelce obszytej nazwami nieistniejących zespołów i jakimiś bohomazami. Opisz swoją reakcję.

ARMAGH, GALLOWER, NECROMANZER

Typowo zinowe niecenzuralne sformułowania są w tym pytaniu mile widziane. Armagh/E: Życzę dobrej zabawy na nieodbywających się koncertach. To oczywiste, że zawsze będą istnieć pozerzy, a metalowa estetyka jest na tyle kusząca, że zdarzają się zapożyczenia wśród różnych niepowiązanych środowisk. Ja mam to w dupie, nijak to na mnie nie wpływa. Necromanzer/KonDon: Zależy co se tam ponaszywał, jak faktycznie jakieś fajne zapomniane rzeczy, to sobie myślę "hmm, fajne rzeczy", ale raczej… mam to w dupie. Necromanzer/Demon_Hunter666: Myślę se kuuuuurwa to moje bagno! Necromanzer/Pepi: Jak lubi Garego Mura, to spoko, może być. Gallower/Nocturnitier: No i tu wkracza cecha mojego charakteru - czyli mam to w dupie, niech każdy nosi, co uważa za słuszne i mimo, że jest takie coś dla mnie jako heavy metalowca drażniące, to nie zareagowałbym na to w żaden sposób, bo w sumie po co? Mody nie zmienimy, możemy przyglądać się z boku jak odpływa w dal. Gallower/Tzar: Również mam to w dupie. Drażni mnie to, ale co mogę zrobić? Tyle ode mnie. Kult thrashu ale tego nieopierzonego, brzyd kiego, śmierdzącego jeszcze szatanem a nie chemikaliami zatruwającymi oceany. Skąd, jako ludzie jeszcze bardzo młodzi, czerpaliś cie o nim wiedzę. Na ile przesądził o tym Internet, a na ile starsi koledzy? Armagh/M: Najchętniej czerpałbym wiedzę z glinianych tablic i starożytnych papirusów, ale w przeszłości zdarzało mi się poznawać fajne zespoły za pomocą witryny youtube. (śmiech) Armagh/E: Starsi internetowi koledzy bardzo mi pomogli - dziękuję wam! Necromanzer/Ghriska: W sumie to pierwszy raz usłyszałem Sepe od starszego kolegi na obozie tańca towarzyskiego kiedy miałem 8 lat, później zacząłem czytać gazety w rockowym klimacie i chodziłem do sklepów sieci empik i słuchałem tam muzyki z działu "ciężkie" brzmienie. A jak poznałem innych słuchających tej muzy to było jak z kartami pokemon, wymienialiśmy się tym co znamy. Necromanzer/KonDon: Już za dzieciaka coś tam się zasłyszało. Ojciec słuchał paru fajnych łomotów i łatwo to było podłapać. Ja to jestem raczej mało internetowy, wiadomo, coś tam się poszperało, ale największy udział miało chyba trafienie na takie a nie inne towarzystwo. Gallower/Nocturnitier: U mnie w głównej mierze był to internet, zdarzało się gdzieś, coś doczytać w bookletach płyt lub zasłyszeć na koncercie/imprezie ze znajomymi, ale najwięcej dowiedziałem się w internecie. Momentem przełomowym u mnie była EPka "Sentence Of Death" Destruction, którą w ciemno dawno temu kupiłem w Saturnie i odkryłem te niemiecką, surową drogę thrashu, gdzie dominowało więcej zła, wiedźm i ewidentnych wpływów Venom. Oczywiście, wiadomo, że później te kapele ewoluowały, nieraz na lepsze, ale ta EPka wywarła na mnie ogromne wrażenie i przesądziła w ówczesnym czasie co i jak chcę grać. Gallower/Tzar: Thrashu zacząłem słuchać w wieku około 16 lat i wyssałem tę muzykę raczej od starszych znajomych, którzy byli kli-


maciarzami, było to poprzedzone kilkoma latami słuchania zespołów, od których większość zaczyna, czytaj Metallica, Amon Amarth czy jakieś badziewie. Im więcej zespołów poznawałem tym bardziej chciałem poznać coś co by strzeliło mnie w pysk od pierwszej sekundy no i stało się to, gdy odkryłem Slayera, a konkretnie zaczęło się to od kawałka "Black Magic", potem już z górki. Po jakimś czasie drugi policzek nadstawiłem Venom, no i zaczęła się jazda z muzyką na pograniczu thrashu, black i heavy, która jara mnie do teraz. Nie przepadam za amerykańskim thrashem, zawsze bardziej mnie jarała ta niemiecka strona tj. Sodom czy Kreator, a czymś co mogę słuchać na okrągło jest black thrash reprezentowany przez japoński Sabbat. Czy black/speed jest dla was gatunkiem rozwojowym czy konserwatywną twierdzą wymagająca od muzyków wierności ideałom wypracowanym pomiędzy 1983 a 1992 rokiem? Da się tu zrobić coś na kształt Voivod, tak jak niegdyś w tharshu czy Deathspell Omega i Bal Sagoth w blacku? Armagh/M: Dziękuje za zadanie tego pytania. Metal z założenia hołduje pionierom i dawnej formule, więc bez wierności tym ideałom materiał black speedowy nie miałby prawa zaistnieć. Na tej bazie można robić swoje i zagrać coś inaczej, niż ktoś wcześniej, ale Elvis i Wagner muszą być z tyłu głowy. Armagh/E: W żadnym wypadku nie może być mowy o latach 1983-1992. Obchodzi mnie tylko rok 1985. Armagh/M: Jeśli by się skoncentrować na tym co czyni brzmienie unikatowym zamiast odgrzewać kotlety to tak. Armagh/E: Coś wyklepiemy Necromanzer/KonDon: Mnie osobiście głęboko pierdoli, czy to co gram będzie odkrywcze, czy dostanę za to Nobla, czy chuj wie co. Gram to co lubię i staram się to robić w taki sposób, żeby utrzymać ducha tej muzy. Necromanzer/Pepi: Chłop musi coś robić. Gallower/Nocturnitier: Personalnie nie widzę potrzeby nic w tym gatunku, ani w żadnym innym zmieniać. Nie jestem fanem udziwnień i unowocześnień w metalu, nie widzę nic złego w graniu ciągle tak samo jak grało się 30/40 lat temu. Kucharze trzymają się receptur i po 50 lat i zawsze smakuje dobrze, po co zmieniać pierogi ruskie skoro są zajebiste? W ten sam sposób postrzegam muzykę, nowoczesność, "świeżość" i próba bycia jak najbardziej oryginalnym nie są dla mnie żadnym wyznacznikiem kapeli. Wiem, że w dzisiejszych czasach dla większości ludzi właśnie to co wymieniłem wyżej jest wyznacznikiem, ale ja tego tak nie postrzegam i pewnie dlatego nie trawie polskiej sceny black metalowej (chociaż w ogóle nie specjalnie przemawia do mnie ten podgatunek). Gallower/Tzar: Również uważam, że old school w dalszym ciągu robi robotę i te gatunki istniały, istnieją i będą istnieć bez jakiś urozmaiceń, weźmy na przykład Toxic Holocaust. Zespół tworzony przez Joela wyrobił sobie swój toksyczno-nuklearny styl, a przy tym słychać tam pobrzmiewanie klasycznego speedu z surowością blacku i punkowym crustem, a to wszystko bez zbędnych ozdób. Tak powinno to wyglądać. Wasz gatunek u swego zarania był tworem bardzo obrazoburczym. Czy uważacie, że

straszenie przedstawicieli klasy średniej szatanem odzianym w skóry i ćwieki ma dziś taką samą moc jak w czasach debiutu Venom? Armagh/M: Uważam, że nie. Armagh/E: Trudno wskazać coś skuteczniej wywołującego odruch wymiotny i pulsującą żyłkę na skroni u świętoszkowatych biznesmenów niż rock’n’roll. Myślę, że nigdy nie powstało. Necromanzer/KonDon: Dzisiaj na moje oko wygląda to raczej tak, że trudniej jest szokować, bo każdy stara się to robić żeby zdobyć swoje 5 minut sławy. Jeśli chodzi o odbiór naszej muzy, to gówno mnie obchodzi czy to się w ogóle komuś podoba czy nie. Necromanzer/SnowNigga: Totalnie nie. Tzn. w naszym kraju dużo łatwiej wzbudzić jakieś głębokie emocje posługując się jakimiś obrazoburczymi treściami aniżeli w zachodniej części starego kontynentu, co nie zmienia faktu, iż takich emocji i bólu dupy już nie powtórzy się raczej. Chociaż patrząc z drugiej strony ludzi dzisiaj triggerują zupełnie inne rzeczy związane z seksualnością i płcią ale nie chce mi się w to zagłębiać... Necromanzer/Pepi: Ludzie mają wszystko gdzieś, a zwłaszcza muzę. Liczy się wszystko

dzie myśleli, że jesteś pojebany. Niektóre gwiazdeczki pop bywają bardziej nachalne w odbiorze i są tak samo piętnowani jak metalowcy przez różne środowiska, tak jak inne środowiska są wyczulone na diabelskie znaki. Myślę, że możemy co najwyżej nastraszyć parę babć z koła różańcowego i nic poza tym. W ostatnich latach w metalu pojawiają się próby cenzury. Dość przypomnieć kluby, które z przyczyn ideowych nie zgadzały się aby grał u nich Destroyer 666. Tom Warrior zapytany przed jednym z gigów Hellhammer nie potrafił odpowiedzieć na pytanie czy niektóre treści w metalu powinny być cenzurowane. Jakie jest wasze zdanie na ten temat?

Foto: Armagh

poza nią, otoczka i jakieś pierdoły jej towarzyszące. Gallower/Nocturnitier: Zdecydowanie nie ma! W tamtych czasach był to szok, teraz ludzie przyzwyczaili się do wszechobecnego okultyzmu, ot chociażby przez takie platformy jak Netflix czy masową produkcję horrorów, które obdzierają temat z jej pierwotnej tajemniczości. Na pewno wpływ na odbieranie takich rzeczy ma coraz bardziej rosnący odsetek ateistów, ludzie dookoła, szczególnie zatwardziali w wierze, widzą że świat się zmienia i przyzwyczajają się do rzeczy, które kiedyś wystraszyłyby większość społeczeństwa. Skóry i ćwieki, stały się czymś prawie normalnym, na pewno nie są takim szokiem jak kiedyś. Gallower/Tzar: Nigdy nie odbierałem tej muzyki jako obrazoburczej, nawet gdy jej nie słuchałem. Uważam, że nie trzeba odwróconych krzyży i diabła na koszulkach żeby lu-

Armagh/E: Świńskie łby i gołe baby są tutaj wskazane Necromanzer/KonDon: Artystom wolno wszystko. Necromanzer/Shrekster: Nie, jak się nie podoba to spadówa! Necromanzer/Pepi: Bez kontrowersji nie ma kontrowersji. Teraz to wręcz nie wypada nie objąć jakiegoś skrajnego stanowiska w kwestii obyczajowych rewolucji, politycznego bałaganu i ogólnie, tych wszystkich gorących tematów na które entuzjastycznie pierdoli się naokoło. Niech se każdy pisze o czym chce, przecież i tak opinia publiczna, co najwyżej to zeżre, przetrawi i wysra. Minie trochę czasu i nikt nie będzie pamiętał o co chodziło. "Mądra" głowa stwierdzi, że wszystko i tak rozbija się o nazizm, rasizm, x-izm czy też publiczną masturbację albo pedofilię w jakichś tam elitarnych kręgach, ale to wszystko chyba już niespecjalnie szokuje. Wywołuje jedynie

ARMAGH, GALLOWER, NECROMANZER

57


setną dyskusję o tym samym prowadzącą do tych samych wniosków z którymi większość ludzi zrobi to samo, czyli nic. Gallower/Nocturnitier: Na pewno nie popieram naziolstwa, to zaznaczam od razu, więc wszystkie kapele promujące tego typu idee idą u mnie w odstawkę, ale jeśli ktoś tego słucha i lubi i doskonale wie co prezentuje jego ulubiony zespół, nawet jeśli jest to tylko sposób wyrazu artystycznego, to moim zdaniem nie powinno się tego blokować na koncertach, bo przypadkowy obywatel tam raczej nie trafi, a negowanie rzeczywistości udając, że takie zespoły nie istnieją nazwałbym odklejeństwem. Gallower/Tzar: Odnosząc się do słów Nocturnitiera. Jeśli ktoś lubi NSBM, a przy tym nie jest nazistą to spoko, pamiętajmy, że w większości przypadków dalej jest to muzyka,

blem, który ów ruch definiuje występuje za kulisami gigów metalowych? Armagh/E: Ja nie gwałcę koleżanek. Od tego są koledzy. Armagh/M: Jestem zdania, że kobiety nie powinny być gwałcone wbrew ich woli. Necromanzer/Pepi: Ja to chyba za bardzo pod skałą żyję. Necromanzer/Maciej S: Totalnie o tym nie słyszałem. Jednakże pamiętam jak x lat temu byłem na brutalu, na którym w trakcie jednego z koncertów jakąś pijaną laskę rozebrano praktycznie do naga. Mega chujowa sytuacja... Gallower/Nocturnitier: Nieraz widziałem na koncertach jak pijani 50-latkowie, próbują się przystawiać do dziewczyn w wieku 16/ 17/18 lat i kładą łapy tam gdzie nie powinni, a do czego takie rzeczy i przyzwalanie na to może doprowadzić to myślę, że wszyscy wiemy. Osobiście nie zauważyłem postulatów jakoś specjalnie tych postulatów, o których wspominasz, ale jeśli faktycznie się pojawiają to popieram pełną gębą. Takie rzeczy zdarzają/mogą się zdarzyć wszędzie, i w subkulturach i poza nimi, więc warto to nagłaśniać. Gallower/Tzar: Nie spotkałem się z tym ruchem w półświatku metalowym. Jak najbardziej trzeba piętnować przypadki molestowa-

Foto: Gallower

przesiąknięta ideologią, ale muzyka i nic poza tym. Uważam, że właściciel klubu powinien móc mieć możliwość organizować sobie nazistowskie spędy, niech tylko bierze za to odpowiedzialność. Świat byłby lepszy, gdyby skupiało się na to co się robi samemu, a nie to co robi ktoś inny. Jeśli chodzi o inne rodzaje cenzury, uważam, że nie powinna mieć miejsca, gdyż wraca nas to do czasu PRL, gdzie liczyło się zdanie jedynie słusznej partii, a patrząc po wydarzeniach z trasy "Rzeczpospolita Niewierna", zaczynamy cofać się w tą stronę. Kilka lat temu do środowiska metalowego zaczęły przenikać postulaty ruchu metoo. Zgadzacie się z nim? Czy uważacie, że pro-

58

nia na tle seksualnym, ale należy też uważać, gdyż nieraz można komuś zniszczyć życie niesłusznymi oskarżeniami. Czy renesans kaset to dla was ruch czysto sentymentalny? Czy ten nośnik może konkurować z CD lub LP? Armagh/M: Dla mnie CD wygrywa pod względem funkcjonalności, ale zarówno winyle jak i kasety są dużo ładniej wydawane i pozwalają na zróżnicowany odsłuch. Lepiej, niż wybierać między nośnikami jest mieć je wszystkie i ze wszystkich słuchać metalu. (śmiech) Necromanzer/Pepi: Zależy, są dobrze brzmiące taśmy, ale to co jest ogólnodostępne, czyli jakieś piraty i używki, w większości ma

ARMAGH, GALLOWER, NECROMANZER

gównianą jakość. Ja akurat używam często, bo mam radio kasetowe w samochodzie. Do winyla ten nośnik jednak nie ma startu. Co do CD… My chyba nigdy nie daliśmy ostatecznej wersji miksu na wszystko, co do tej pory wydaliśmy w tym formacie, tak bardzo mamy go w dupie. Necromanzer/KomandoSzwadronWilków Alfa: Jak przedmówca mam samochód na kaseciaki i zajebiście mi się tego słucha tam. Gallower/Nocturnitier: Ja jestem w posiadaniu starej wieży muzycznej, którą przekazali mi rodzice i kasety śmigają na niej nieraz z lepszym brzmieniem niż CD. Ponadto, z nieznanych mi przyczyn kasety dają mi o wiele więcej frajdy, fajnie jest tak przewinąć i poczekać chwilę aż muzyka zacznie grać, jest to swoisty mały rytuał domowy. Ja mega lubię, jest to dla mnie tak samo użytkowe jak winyl, CD czy digital. Gallower/Tzar: Dla mnie ma to znaczenie wyłącznie kolekcjonerskie, nie słucham kaset. Dobrym koncertowym startem dla apeli takiej jak wy jest występ na Black Silesia. Co sadzicie o formule tego festu? Armagh/M: Podoba mi się lokalizacja. Organizatorzy mogliby częściej wykorzystywać potencjał takich miejsc jak grody, czy zamki w kontekście koncertów metalowych. Necromanzer/KonDon: Fajnie, że czasami ściąga dobre starocie. Poza tym, mam to w dupie. Necromanzer/LoveDestroyer: Chyba jest okey, nigdy nie byłem Gallower/Nocturnitier: Świetna sprawa, organizator Michał z Black Silesia Productions odwala świetną robotę i z tego miejsca pozdrowienia dla niego. Open Air w pełnym słońcu roztacza naprawdę zajebistą aurę koncertową, nieporównywalną z zakrytymi klubowymi deskami, aczkolwiek je też lubię! Gallower/Tzar: Dokładnie, dla Michała wieczny szacunek i oczywiście pozdrawiamy go serdecznie. Jakie polskie kapele z nurtu black/thrash czy black/speed uważacie za godne polecenia? Armagh/G: Z tych młodszych składów co się nie rozleciały to na pewno chcielibyśmy pozdrowić naszych kumpli z Mor Fhuar, Black Hosts, Gallower, Sexmag, Frightful oraz resztę naszej własnej załogi, Torpor, Necrömanzer, Fukkin' Vengeance, Street Jammers i Schlejer. Necromanzer/MeatGrinder: Nie słucham Necromanzer/Pepi: Gallower, Torpor, Black Hosts, Sexmag. Gallower/Nocturnitier: Zdecydowanie kumple z Armagh, Necrömanzer, Brüdny Skürwiel, Torpor, Necromästery, Total Slaughter, Butchery, Horned Cult, na pewno też mocno w Polsce znany Ragehammer i czysto thrashowy Black Hosts, którzy przez odwrócony krzyż w logo często nazywani sa black/ thrashem. Pewnego dnia spotykacie w pubie zmartwychwstałych Qorthona i Chrisa Witchhuntera. O co byście ich zapytali? Armagh/M: Quorthona spytałbym, czy powie "i cóż, że ze Szwecji", a Chrisa, czy pijemy. (śmiech) Necromanzer/Destructor: Czy warto było szaleć tak... Necromanzer/KonDon: Chrisa bym zapytał


jak jebnąć na hejnał litra i zagrać gig. Necromanzer/Pepi: Ja bym z nimi pogadał o tej legendarnej trasie Blood Fire Death, co mieli wspólnie robić ale jednak stwierdzili, że ciekawszy od przygotowań będzie tygodniowy ciąg alkoholowy. To musiała być dobra impreza. Gallower/Nocturnitier: Witchhuntera o to czy naprawdę wypijał 15 piw przed koncertem, bo mi by się tyle w brzuchu nie zmieściło w odstępie kilku godzin, a Quorthona o dokładne kulisy tworzenia dźwięku gitar i produkcji całości pierwszych płyt. Gallower/Tzar: Stawiałbym im kolejki całą noc, byle opowiedzieli o swoim życiu. Czuje, że o Quorthonie można by napisać parę tomów niezłych książek. Wasz styl oparty jest na dwóch filarach. Z lat 80. wymieniłbym tu Exciter, Bulldozer i Bathory z drugiej fali blacku - Darkthrone i wczesny Rotting Christ maksymalnie do debiutu. Armagh/M: Są to zaiste nieśmiertelne melodie, które jak trafnie spostrzegłeś miały na nas duży wpływ. Ciekawe rzeczy dzieją się w drugiej minucie "Serpent Cross". Najpierw koło 2:40 mamy przerywnik żywcem wyjęty z kawałków "Sentinel" czy "Between the Hammer and the Anvil" Judas Priest a zaraz potem kole jny riff to czyste Dissection. Fascynacje Jonem słyszę też w Knights of Hell. Uszy mnie mylą? Armagh/G: No zdecydowanie nie, Nödtveidt był świetnym muzykiem a jego Dissection to jedna z najlepszych kapel zza Bałtyku ever. Z tego co pamiętam, to właśnie "Sentinel" był ważną inspiracją do głównego motywu z "Serpent Cross". Jeśli faktycznie to słychać, to ten numer jest taki, jaki miał być. Skąd wziął się pomysł aby zespół black/ speedowy nazwać na cześć jednego z miast w Irlandii? Armagh/G: Chodziło bardziej o pierwotne znaczenie tej nazwy sprzed przekształcania jej na przestrzeni wieków przez ludy anglojęzyczne. Współczesny sposób wymowy jest bardziej wyrazisty niż ten gaelicki, no i ma tyle samo liter co Slayer. Czysty ekstrakt z tego słowa, rzekłbym, świetnie się ono wymawia po pijaku, to chyba najbardziej istotne przy podejmowaniu decyzji o nazwaniu zespołu w jakiś sposób. Mieścina o której mowa za czasów Cú Chulainna oryginalnie nosiła nazwę Ard Mhacha, na cześć celtyckiej bogini utożsamianej między innymi z wojną, naturą, suwerennością. Biorąc pod uwagę naszą słabość do klimatu i muzyki z tamtego rejonu świata uznaliśmy, że ta nazwa pasuje do nas jak pięść do nosa. Czyli zajebiście! Na metal archives autor waszego profilu określił was jako black/thrash. To tak samo mylące pojęcie jak w przypadku np. grupy Destroyer666, do której zdecydowanie bardziej pasuje termin black speed. Nie ma u was promila Bay Area jest za to sporo Excitera i Iron Angel. Jak bardzo w ogóle jesteście przywiązani terminologii? Gallower/Nocturnitier: To akurat ciekawa uwaga i zgadzam się z tobą, ja jestem taką osobą próbującą się raczej mocno trzymać terminologii i tak naprawdę muzykę Gallo-

wer nie umiałby jednoznacznie sklasyfikować. Z jednej strony pasuje do nas black/ speed/punk, a z drugiej jednak thrash jest dominujący w naszej muzyce, a przecież nie musi być z Bay Area, u nas jest to teutoniczny thrash, który sam w sobie mocno bazuje na speed metalu i nieraz nim właściwie jest. Na pewno na brzmienie całości mocno zalatujące speed metalem, duży wpływ ma ustawienie brzmienia mojego wzmacniacza. Bardzo zbijam basy, nieprzegainowywuje dźwięku, żeby nie robić z tego nowoczesnego death metalu, używam też dużo midów, bo wyznacznikiem metalowego brzmienia gitary są dla mnie lata 1980-1985 i taki sound staram się uzyskać. Próbuję tworzyć coś na styl mieszanki Anvil, Raven z Sodom z czasów "Obsessed By Cruelty". Na pewno wszystko to ma wpływ na odczuwanie naszej muzyki i problem z jednoznaczną terminologią, ale może to i dobrze, że każdy słyszy tam coś innego. Gallower/Tzar: Ja lubię nazywać naszą muzę "witching metalem". No chyba nie powiesz, że nie pasuje. Jeden z was studiuje w Krakowie, reszta mieszka Tychach. Czy to nie odbije się na częstotliwości prób i spoistości zespołu?

zespole dbamy ciągłymi wyjazdami razem, do tego na przestrzeni pięć lat skład kapeli ani razu nie uległ zmianie, więc myślę że to dobrze świadczy o kondycji spoistości zespołu. Gallower/Tzar: Może zabrzmi to obcesowo, ale czujemy się wspólnie jak rodzina, uwielbiamy spędzać ze sobą czas pomimo że się różnimy i to w niektórych kwestiach znacznie, ale myślę że to dobrze. Tak jak Nocturnitier wspomniał, każdy z nas żyje w innym mieście i ma swój świat, niestety przez życie zawodowe sam nie jestem poświęcać się muzyce tyle ile bym chciał, ale robię co mogę. Myślę, że jak skończy się ta cała afera z koronawirusem to wrócimy do regularnych prób i wykrzesamy kolejne kawałki. Teksty waszych utworów to historie rozgry wające się w fikcyjnym świecie przypomi nającym czasy feudalne. Mi ta rzeczywis tość przypomina książki Jacka Piekary czy Jacka Komudy. Znacie ich opowiadania? Gallower/Nocturnitier: Ja kojarzę z nazw, niestety nie czytałem (jeszcze). Nie jestem pewny, ale wydaje mi się, że Tzar dość mocno się na nich wzorował. Dzięki za wywiad i pozdro! Gallower/Tzar: Kojarzę i bardzo lubię, cykl

Foto: Necromanzer

Gallower/Nocturnitier: Hm, akurat odnośnie tego to podejrzewam, że ciężko było znaleźć jednoznaczne informację, ale tak naprawdę w Tychach ulokowani byliśmy tylko ja i Speedfire (na weekendy poza studiami nadal jesteśmy). Tzar mieszkał w Mysłowicach, a aktualnie przeniósł się do Katowic. Ponadto od dwóch lat Speedfire studiuje w Cieszynie, a mi został ostatni rok w Krakowie, co będzie dalej nie wiemy. Na częstotliwości i tworzeniu nowego materiału odbija się to bardzo, za bardzo jak dla mnie, ale na to nic nie poradzimy, ważne żebyśmy nadal wszyscy byli zaangażowani i poświęcali tyle czasu ile możemy, bo na tym polega gra w zespole. O stosunki w

inkwizytorski Piekary miał spore znaczenie przy tworzeniu tekstów do Gallowera. To czym się jednak inspiruje najbardziej w moich tekstach to średniowieczny mistycyzm oraz historia. Staram się również wplątywać ważne dla mnie tematy oraz nawiązania do literatury czy poezji. Wielkie dzięki za zaproszenie i pamiętaj, Witch Hunt is On! Jakub “Ostry” Ostromęcki

ARMAGH, GALLOWER, NECROMANZER

59


Własne piętno Flame to jeden z tych zespołów, które nie porażają wydawniczą aktywnością, ale jak już biorą się do pracy nad kolejnym materiałem, to wióry lecą, bo łoją thrash/black tak prymitywny, jak tylko się da, idąc w ślady Venom, Beherit czy Sarcófago - aż szkoda, że tak rzadko wydają jakiś dłuższy materiał, tak jak teraz EP "Ignis Spiritus". HMP: Wygląda na to, że nie przepadacie za albumami, skoro "March Into Firelands" wydaliście w 2011 roku, a przez ponad 20 lat istnienia dorobiliście się raptem dwóch długogrających materiałów? Blackvenom: Pozdrowienia dla wszystkich! Tak, było kilka lat ciszy między "March Into Firelands", a nowym minialbumem "Ignis Spiritus". Dopadły nas wszelkiego rodzaju trudności, aby znaleźć czas na próby, a to prowadziło również do problemów personalnych. Zdecydowaliśmy się więc pracować tylko we dwóch, aby doprowadzić do wydania "Ignis Spiritus" i uważam, że to był dobry wybór. Długo musieliśmy czekać na waszą kolejną

lub dłuższe, gdy uznajecie, że nowy materiał powinien ujrzeć światło dzienne? Czasy się zmieniły, ale ludzie nadal uwielbiają kolekcjonować płyty, szczególnie w środowisku metalowym. Wydanie cyfrowe jest jednym z wyborów, jeśli nie chcesz fizycznych nośników, ale nadal wspierasz artystę. Nie mam z tym problemu! Wydaliście co prawda niedawno cyfrowego singla "Firespirit Of Rebellion", ale odnoszę wrażenie, że muzyka w sieci zbytnio was nie rajcuje, większą wagę przykładacie do fizy cznych nośników, stąd wydanie "Ignis Spiritus" na kompakcie i na winylu? Nasza wytwórnia chciała to zrobić ze względu na promocję, zanim wyjdzie prawdziwa płyta,

do nich na luzie, z pełnym zrozumieniem, traktując jako taki znak cyfrowych czasów, rzecz nie do uniknięcia? Jeśli ktoś wspiera i kupuje cyfrowy wydanie płyty, absolutnie nie mam z tym problemu! Czemu miało by mnie to obchodzić? Wciąż jesteście zespołem oldschoolowym do szpiku kości - muzyczne eksperymenty na szerszą skalę czy zmiana stylistyki absolut nie wam nie grożą; przed laty zawładnął wami ekstremalny metal i tak już pozostanie? Nasze muzyczne korzenie zdecydowanie wywodzą się z wczesnych zespołów, takich jak Slayer, Sodom, Sarcófago, Beherit, Infernäl Mäjesty itp. itd. Nadal uważam, że nasz styl może naturalnie rozwijać się w swoim własnym, unikalnym brzmieniu. Co istotne nie ma w waszych utworach czegoś praktykowanego przez inne zespoły, gdzie mamy intensywną, thrashową młóckę, przechodzącą w siarczysty black i tak na zmianę - u was thrash i black łączą się w jedną, soniczną miazgę, stanowią ekstremalną jedność? Wydaje się, że ludzie wrzucają nas do worka z napisem black/thrash. Jednak odkryłem, że nasz styl jest bardziej hybrydowy. Dla mnie podgatunki nie są jednak ważnymi czynnikami do postrzegania muzyki. Dyskusje czym jest true heavy metal trwają od lat - pokusiłbyś się w takim razie o własną definicję, wymieniając co składa się na ową prawdziwość? Jeśli grasz swoją muzykę z prawdziwą i płomienną pasją, zawsze jesteś true! Trwający blisko osiem minut "Force And Fire" to jak dotąd najdłuższy utwór w waszym dorobku - stylistyka pozostaje więc ta sama, ale szukacie w jej obrębie nowych rozwiązań? Po prostu muzycznie trwa to dłużej niż zwykle. Tekstowo jest to trochę nowy kierunek. Każdy kawałek na "Ignis Spiritus" może być postrzegany jako magiczna i mistyczna podróż. W mojej głowie łączyły się one bardzo mocno ze sobą, nawet jeśli ciągle są pojedynczymi utworami.

Foto: Flame

płytę "Ignis Spiritus" - nowe utwory pow stawały aż tak długo? Zrobiłem wszystkie te kawałki bez pośpiechu i zajęło mi to sześć lat. Po prostu piszę, kiedy czuję inspirację. Oczywiście, kiedy już z perkusistą Pimeą połączyliśmy te numery w całość wszystko potoczyło się dość szybko. W latach 2015-2018 grałem także w deathmetalowej grupie Purtenance, więc w tamtym okresie nie poświęcałem tak wiele czasu na pisanie materiału na "Ignis Spiritus". Wielu muzyków koncentruje się na teraz na cyfrowych singlach bądź EP-kach, bo taki jest wymóg ery streamingu, ale zespoły grające ekstremalny metal nie muszą się na to oglądać - wydajecie więc płyty, krótsze

60

FLAME

jako zwiastun dla fanów. Jestem oldschoolem i uwielbiam kolekcjonować, głównie płyty winylowe. Myślisz, że ta łatwość dostępu do ogromu muzyki w sieci sprawia, że ludzie, nawet fani, przestają kolekcjonować płyty czy kasety na taką skalę co kiedyś? Nie widzę tego w ten sposób. Wygląda na to, że wciąż są ludzie, którzy uwielbiają kolekcjonowanie płyt ale są też preferujący cyfrowe formaty. Wydaje się, że ludzie nadal wspierają zespoły w taki czy inny sposób, jak chociażby za pośrednictwem stron Bandcamp, więc wszystko się zgadza. Dziwią cię takie postawy czy podchodzisz

Lubisz takie podejście u innych zespołów, czy przykładowo odpuszczasz takie płyty jak "Calm Before The Storm" Venom czy "Cold Lake" Celtic Frost, bo sami zapędzili się na nich za daleko, w ten przysłowiowy kozi róg? Może "Cold Lake" i "Calm Before The Storm" to nie najlepsza epoka, ha! Niemniej ja lubię wiele albumów niejednoznacznych w dyskografiach zespołów, jak "Monotheist" Celtic Frost. Uwielbiam także albumy Black Sabbath z czasów Tony'ego Martina: "Eternal Idol", "Headless Cross" i "TYR". W sumie plusem takich wydawnictw jest jednak to, że po różnych niewypałach muzycy zwykle jak niepyszni wracają do swego dawnego stylu i nagrywają coś naprawdę dobrego (śmiech). U was jednak nie ma mowy o ryzyku: każdy, kto kupuje płytę Flame wie doskonale co na niej znajdzie? Nasz styl rozwija się naturalnie po każdym nowym wydawnictwie! Myślę, że nasza muzyka ma swoje własne piętno, które sprawia,


że zawsze brzmi jak Flame! Tekstowo również nie odpuszczacie, to taka swoista symbioza, tematy idealnie pasujące do złowieszczych, brutalnych dźwięków? Zawsze staram się jak najlepiej dopasować klimat utworów do tekstów. Im bardziej prosta kompozycja, tym prostsze teksty. To samo dotyczy sytuacji, gdy utwór jest bardziej epicki lub mistyczny, teksty podążają w tym samym kierunku. Gracie tylko we dwóch, tak więc koncertowa posucha z powodu pandemii koronawirusa i tak was nie dotknęła, bo pewnie rzadko, jeśli nie wcale, pokazujecie się na żywo? Zamierzamy wykorzystać kilku sesyjnych muzyków z drugą gitarą i basem na nadchodzące koncerty. Pandemia koronawirusa jest oczywiście wyzwaniem dla każdego zespołu i prawdopodobnie będzie nim jeszcze w przyszłym roku... zobaczmy! Morowe powietrze, dżuma i inne epidemie są od lat bardzo eksploatowanym tematem w tekstach metalowych zespołów - teraz zastąpi je koronawirus, a takie utwory jak choćby "Covid-19" Tiran będą pojawiać się coraz częściej? Jak zajmuję się tekstami: przysięgam, że Covid-19 to ostatnia rzecz, o której pomyślę. Moje teksty pochodzą z moich wewnętrznych, duchowych źródeł. Łączą głównie elementy z osobistej filozofii satanistycznej i wszelkiego rodzaju tradycji okultystycznych.

Foto: Kristiina Lehto

Myślisz, że groźba całkowitego sparaliżowania koncertowego rynku jest realna? Wyobrażasz sobie sytuację, że nie będzie można wybrać się na jakikolwiek metalowy koncert, jeśli Covid powróci z jeszcze większą inten sywnością? Największym problemem w tej chwili są wszystkie bary i kluby, które wkrótce znikną z rynku, jeśli nie będzie żadnych imprez. W rzeczywistości koronawirus nie jest nawet wystarczająco zabójczy, za to kryzys gospodar-

czy jest realnym zagrożeniem, bardziej niż Covid rzeczywistą chorobą. Nadchodzą pewne wydarzenia, a niektóre podziemne koncerty już się odbyły. Nie martwię się tak bardzo i na pewno kiedyś znowu będziemy mieli świetną metalową imprezę, jeśli bary i kluby będą nadal działać!!! Wojciech Chamryk & Kacper Hawryluk


W domu nie mam sprzętu do nagrywania

Lonewolf jest jednym z tych zespołów, które wciąż pozostają wierne klasycznemu heavy metalowi. Nie chodzi tu tylko o sam styl muzyki, ale też o sposób komponowania, niegasnącą pasję i nietracenie z oczu inspiracji. Jeśli ostatnio zatraciliście zainteresowanie tym zespołem, a lubicie pierwsze płyty - posłuchajcie najnowszej, "Division Hades". Nie tylko oddaje klimat pierwszych surowych płyt Lonewolf, ale też posiada ciekawy bonus. Na drugim krążku znalazły się kawałki z demówek i pierwszych wydawnictw Lonewolf, nagrane na nowo. Sam Jens widzi, że tkwił w nich potencjał przysłonięty przez kiepską produkcję i początkujące umiejętności samych muzyków. Powrót do przeszłości w wykonaniu Lonewolf wiąże się częściowo z dołączeniem oryginalnego gitarzysty, Damiena Capolongo, a historia jego powrotu jest niemal wzruszająca. Wszystko przez to, że Jens nie ma w domu sprzętu do nagrywania. HMP: "Division Hades" to Wasza dziesiąta płyta. Pamiętam Wasz świetny debiut, jakby to było wczoraj (śmiech). Też masz takie uczucie? Jens Börner: (śmiech). Tak, rzeczywiście "dziwnie" brzmi, że mamy już dziesięć płyt na koncie, ale jeszcze dziwniej brzmi fakt, że minęło 20 lat od naszego debiutu! Aż trudno uwierzyć, że minęły już dwie dekady! Tyle się zmieniło, przez te 20 lat... Jestem teraz

mu przypomniało mi się wiele rzeczy z początków zespołu, w tym radocha, jaką miałem z pisania kawałków. Ale też dziesiąty album jest dla mnie czymś wyjątkowym. To coś w rodzaju koła, które się zamknęło, a rozpoczęło się wraz z wydaniem "March into Arena". Oczywiście mamy teraz lepsze brzmienie, lepiej gramy, mamy dużo większe doświadczenie, ale duch naszych kawałków wiele się przez te lata nie zmienił. Nigdy nie

Foto: d'Alumine

dumnym ojcem, młodość już za mną - przynajmniej jeśli chodzi o ciało, nie ducha (śmiech). Świat się ogromnie zmienił. W czasach "March into Arena" jeszcze pisaliśmy listy, bo nie było internetu ani komórek. Społeczeństwo też się zmieniło, ale my wciąż istniejemy, z tą samą pasją. Na swój sposób to wspaniałe i nadal ekscytujące, zupełnie jak w czasach młodości. Myślę, że pasja to jeden z tych kluczy, dzięki którym wciąż istniejemy. To zabawne, bo ostatnimi miesiącami musiałem wracać myślami do "March into Arena". To rzecz jasna dlatego, że skłonił mnie do tego powrót Damiena - dzięki nie-

62

LONEWOLF

zeszliśmy z naszej ścieżki. Inna sprawa to to, że w ostatnich dwóch, trzech latach zaczęliśmy znów grać kawałki z debiutu, których nie graliśmy od lat, takie jak "Forgotten Shadows" czy "Holy Evil". Może to w jakiś sposób był podświadomy sygnał, że musimy wrócić do korzeni. Jaką masz receptę na to, żeby utrzymać unikatowy "styl Lonewolf", a jednocześnie tworzyć różnorodne płyty? Bardzo łatwo o powtarzanie się... Dzięki, to wielki komplement. Naprawdę trudno jest znaleźć odpowiedź. Myślę, że

składa się na nią kilka spraw. Pierwsza sprawa to to, że zawsze bardzo ciężko pracujemy, gdy zabieramy się za tworzenie nowej płyty. Kiedy pojawia się jakiś pomysł niepasujący do naszego stylu, dajemy mu czas, żeby się "zlonewolizował". Mamy więc kilka kawałków, które są dla nas "nowe", ale wciąż brzmią jak czysty Lonewolf. Są na przykład takie kawałki jak "When the Angels Fall", "Army of the Damned", "Funeral Pyre" czy "Werewolf Rebellion", które nie są w 100% tym, czego fani oczekują od Lonewolf, ale są jednak całkowicie sygnowane naszą marką. Wydaje mi się, że takie właśnie utwory różnią się z płyty na płytę, i to sprawia, że różnią się i całe albumy. Wpływa na to też fakt, że niektóre płyty są bardziej epickie, jak "Heathen Dawn", niektóre bardziej surowe, jak "Cult of Steel" czy "Raised on Metal", albo chłodniejsze, jak "Army of the Damned". To zależy od tego, jaki mamy nastrój w czasie komponowania, a komponujemy zawsze od serca. Aktualny nastrój wpływa zatem bardzo mocno na płytę, która w danym momencie powstaje. Nigdy nie mówimy sobie "musimy spróbować tego, a tego", tylko podążamy za sercem, a kiedy spodoba nam się jakiś riff, bierzemy go bez dyskusji. Innym ważnym punktem powinny być refreny. Pracujemy nad refrenami bardzo ciężko, zakładając, że to być może nawet ważniejsza część składowa kawałka, niż główny riff. Poświęcamy całe godziny na to, żeby znaleźć taki refren, którego wcześniej jeszcze nie mieliśmy. Co prawda zawsze zdarzy się, że trafi się jakiś refren przypominający inny, ale to normalne. Na ogół, jeśli słychać, że refreny są różne, rzutują one odbiór płyt, które wtedy też wydają się odmienne. A dużo łatwiej jest znaleźć refren, którego jeszcze nie było, niż taki riff. Jesteśmy zespołem, który nie może zmienić sposobu riffowania, bo mamy pewną ścieżkę i jeśli chcemy zachować ducha kapeli, nie powinniśmy z niej schodzić. Dużo łatwiej jest znaleźć coś, co można zmienić w linii wokalnej refrenu. Ale nawet jak zmieni się nieco refren, mój głos sprawi, że będzie brzmiał jak Lonewolf. Poza tym mieliśmy też kilka zmian w składzie, a nowy gitarzysta prowadzący zawsze wprowadzał swoje sposoby gry, pomysły czy feeling, a ja zawsze próbowałem wpasować się w ten styl i komponować w jego obrębie. Wydaje mi się, że odpowiedź na Twoje pytanie mieści się we wszystkich tych kwestiach. Na nowej płcie słychać ten "stary, surowy Lonewolf". Zgaduję, że ma to związek z powrotem Damiena Capolongo?


Szczerze mówiąc, tak. Damien ma swój własny styl, którym wyznaczył klimat starych płyt, na których grał. A że jego styl się nie zmienił, przywrócił ten dawny feeling. Niektóre riffy mogłyby pochodzić z "The Dark Crusade", niektóre z "Made in Hell". Powiedziałbym, że najnowszy album to miks naszego dawnego materiału z kilkoma muśnięciami a la "Heathen Dawn". Co wydaje się normalne: pewien dawny duch powrócił, ale od tamtych czasów rozwinęliśmy się i pojawiły się pewne nowe elementy, elementy, które już od lat wdrażam i które zostaną w Lonewolf. Jego powrót był jego pomysłem, czy raczej Ty czułeś, że Lonewolf bez Damiena jest niekompletny? Nie powiedziałbym, że "niekompletny", ponieważ każdy gitarzysta prowadzący, który przyszedł po Damienie wiele wnosił. Alex Hilbert nagrał wiele płyt i odcisnął piętno w historii Lonewolf, jest kompozytorem czy współkompozytorem wielu ważnych kawałków w naszej karierze, takich jak choćby "Army of the Damned", "Hail Victory" czy "Wolfsblut". Lista jest bardzo długa. Michael Hellström zagrał z nami tylko na jednym krążku, "Raised on Metal", dlatego nie odcisnął takiego piętna jak Damien czy Alex, niemiej jest kompozytorem takich numerów jak "Souls of Black" czy "Through fire, Ice and Blood", które szybko stały się ulubionymi fanów, i które "musimy" grać na koncertach. Także więc i on ma swój wkład w naszą historię. Mówiąc szczerze, powrót Damienia nie "wypełnił" niczego, ale tak, przywrócił znów coś, czego nie czułem już od dawna. Jakąś magię w procesie pisania. Gdy komponujemy, "rozumiemy" się dziś tak dobrze, że idzie nam bardzo łatwo. Myślę, że słychać to na "Division Hades". Historia powrotu Damiena jest zabawna, bo na początku w ogóle się na nią nie zanosiło. W rzeczywistości, gdy Michael Hellström opuścił zespół, a Lonewolf zaczął szukać nowego gitarzysty prowadzącego, z pisaniem nowych kawałków zostałem sam. Nie jestem jednak typem gościa, który nagrywa demówki w domu. Wszystko robię metodą oldschoolową - trzymam wszystko w głowie. Nie mam sprzętu do nagrywania w domu - potrzebuję jakiegoś gościa, który będzie mnie nagrywał, wciskał gu-

Foto: Lonewolf

Foto: Christian Balard

zik mówiąc "ok, graj", albo "stop, spróbuj jeszcze raz". Kiedy w mojej głowie pojawiło się już bardzo wiele pomysłów, zadzwoniłem do Damiena, prosząc go czy mógłby nagrać mnie w swoim domu, jako że miał wszystko, czego potrzeba, żeby to zrobić. Od razu się zgodził i tak zacząłem nagrywać demówki u niego. Czas płynął, on dawał mi pewne wskazówki, a koniec końców zaczął nawet grać pewne pomysły, które mu się nasunęły pod wpływem moich demówek. W końcu pewnego dnia pracowaliśmy razem nad jakimś utworem. Wydaje mi się, że był to "The Fallen Angel", nawet nie zdając sobie sprawy, że razem piszemy kawałek - zupełnie jak 10 lat temu! W zasadzie Damien wrócił bez wcześniejszych rozmów, po prostu rozumieliśmy się nawzajem, wszystko więc przyszło naturalnie. Pewnego dnia po prostu powiedziałem: witaj z powrotem! Wspomniałeś wcześniej, że niektóre riffy brzmią jak z pierwszych płyt. Zastanawiam się, czy mieliście też coś "w szufladzie" i skorzystaliście z pomysłów z otchłani przeszłości? Nie, daję słowo. W przeciwieństwie do poprzednich płyt, na których rzeczywiście korzystaliśmy z pomysłów, które wcześniej

schowaliśmy głęboko w szufladzie i później odnaleźliśmy, wszystko z "Division Hades" to nowy materiał. Większość kawałków stworzyłem z Damienem, kiedy wrócił do Lonewolf. Jedynie jeden riff jest starszy, ale znowu nie tak bardzo stary, bo napisany wraz z Michaelem Hellströmem, głównym gitarzystą na "Raised on Metal", zaraz po wydaniu tej płyty. To riff wykorzystany w kawałku "Drowned in Black". Nie ma więc tu starego materiału w tym sensie, jaki miałaś na myśli. Ale masz absolutnie rację, niektóre kawałki brzmią jak stary Lonewolf. Na przykład "Alive" to jeden z tych numerów posiadających ducha wczesnych lat. Mógłby trafić na "Unholy Paradise", prawda. "Underground Warriors" to kolejny przykład, czuć w nim klimat takich starych kawałków jak "Seawolf" czy "The Wolf Division". Kiedy przeczytałam, że na nowej płycie Lonewolf znajdą się na nowo nagrane kawałki, od razu pomyślałam, że będą to późniejsze numery, pierwotnie nagrane bez Damiena. Sądziłam, że chcecie je nagrać na nowo, ale z jego udziałem. Zaskoczyłam się, kiedy okazało się, że to same starocie z pierwszych płyt i demówek. Jako że "Division Hades" to nasza dziesiąta płyta - raczej symboliczna liczba jak na podziemny zespół - musi być wyjątkowa. Wyjątkowa jako podziękowanie dla fanów, bo to oni sprawili, że do dziś wciąż istniejemy. Pragnęliśmy uczynić ją wyjątkową właśnie dla nich. Jednym z pierwszych pomysłów było wydanie albumu koncertowego. Jednak szybko okazało się, że trudno będzie zrobić I nową płytę i album koncertowy jednocześnie. Nie mówiąc już, że podjęliśmy w ten sposób dobrą decyzję, bo w trakcie obecnej, pandemicznej sytuacji nie mam pojęcia, jak byśmy to w ogóle zrobili! Pewnego dnia z pewnością wypuścimy koncertówkę, po płytach studyjnych, ale teraz nie jest na to odpowiedni moment. Jestem bardziej niż zadowolony, że wybraliśmy inne rozwiązanie - nagranie płyty-bonusu, którą nazwiemy "Into the Past we Ride". Na ten album nagraliśmy różne stare, rzadkie oraz ultrarzadkie kawałki. Wydaje mi się, że fani zainteresują się posiadaniem ich w wersji wzbogaconej o aktual-

LONEWOLF

63


ny standard brzmienia i o niebo lepsze umiejętności muzyczne, niż w przeszłości. Mamy kawałki z pierwszej demówki "The Dark Throne", nagranej w 1992 roku! To demo nie pojawiło się nawet na YouTube, więc przypuszczam, że większość naszych fanów nawet nie zna tych kawałków! Mamy też utwory z naszej drugiej taśmy demo, "The Calling", nagranej w 1994 roku. Zawsze uważałem, że te numery były dobre, ale brzmienie i sposób grania były tragiczne. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak jestem szczęśliwy prezentując naszym fanom takie numery jak "Into the Battle we Ride" z dobrym brzmieniem! Jestem pewny, że im się podobają! Ponowne nagranie daje im drugą młodość. Dzięki temu, że posłuchałem ich na nowo, przekonałem się, że one już wtedy były dobrymi kawałkami, ale potrzebowały nowej produkcji, która wydobędzie ich potencjał. Poza tym nagraliśmy na nowo dla fanów kilka ich ulubionych kawałków z dwóch pier-

alowy klimat do 2020 roku, a takie granie ma fanów. Myślisz, że powrót oryginalnego gitarzysty i zarazem jego "surowego" stylu, pomogą Lonewolfowi zyskać nowych słuchaczy? Bardzo trudno jest odpowiedzieć na to pytanie. Rzecz jasna, ta "surowsza" strona może zadowolić nowych słuchaczy, ale styl zespołu przecież pozostał ten sam. Myślę, że jeśli uda nam się pozyskać "nowych" słuchaczy, to będzie tylko efekt dobrej promocji. Inna rzecz, która pomaga zdobyć "nowych" słuchaczy, to granie koncertów i festiwali, a to niestety jest dziś trudne. Jednak to z kolei prowadzi mnie do kolejnego punktu, który może nam pomóc - skoro fan metalu nie może iść na koncerty, być może zostaje mu nieco więcej wolnych pieniędzy pod koniec miesiąca. To może być szansa dla zespołów, które właśnie teraz wydają nowe płyty. Fani mogą wydać większe kwoty na oryginalne płyty, a poczta pantoflowa może zadziałać

Foto: Lonewolf

wszych płyt - "March into the Arena" i "Unholy Paradise". Dla mnie, mimo tego, że między powstaniem demówek a tymi płytami, minęło trochę czasu, należą one do tego samego okresu. Kolejna płyta, "Made in Hell" to pierwszy wielki krok w naszej historii. Wszystko co powstało wcześniej, należy do innego rozdziału, a my chcieliśmy pokazać go jako całość w nowej odsłonie. Myślę, że dla fanów to fajna sprawa. Zupełnie jakby dostali na jednym krążku dwie płyty, ale bez wypełniaczy. Na tym bonusowym CD też jest prawie stary skład Lonewolf, bo nasz basista z trzech pierwszych krążków, Dryss, zagrał partie basu i wszystkie gitary prowadzące. Chcieliśmy zaangażować go w proces. Fajnie było znów po 10 latach mieć go na płycie. Kiedy zaczynaliście z Lonewolf, klasyczny, surowy heavy metal był popularny tylko wśród nielicznych heavy metalowych maniaków. Dziś powstaje masa zespołów, która próbuje przenieść tradycyjny heavymet -

64

LONEWOLF

na korzyść, jeśli fanom ten album się spodoba. Żeby jednak jasno odpowiedzieć na pytanie - może fakt, że dawny członek, Damien (który grał na bardzo ważnych płytach, takich jak "Made in Hell" oraz "The Dark Crusade"), powrócił, ze swoim stylem i fakt, że płytę bonusową także zagrali dawni członkowie, może ludzi zaciekawić, a nam dać szansę. Koniec końców, nigdy nie powiem, że zrobiliśmy najlepszy album, bo trudno mi to ocenić. Mocno jednak w tę płytę wierzę i wydaje mi się, że jest jedną z lepszych, dlatego jestem pewien, że fanom się spodoba i być może pozyskamy też nowych. Czas pokaże (śmiech). Widziałam na Waszym fanpage'u na Facebooku, że nagrywanie "Division Hades" odbywało się na początku roku. Album zatem na wydanie musiał trochę poczekać. Zgaduję, że to przed lockdown? Właściwie na początku roku zrobiliśmy preprodukcję. To znaczy, nagraliśmy dema, a proces komponowania wciąż trwał. Wydaje

mi się, że nagraliśmy, czy choćby opracowaliśmy 12, czy 13 kawałków. Zachowaliśmy kilka pomysłów na zaś, ponieważ widzieliśmy, że "nie działają" tak, jakbyśmy tego chcieli. Daliśmy im poleżeć kilka miesięcy i z pewnością skorzystamy z nich na kolejnej płycie. Cała reszta wylądowała na "Division Hades". Końcowy proces nagrwania rzeczywiście był opóźniony przez covid, ale nie aż tak bardzo. Może z dwa tygodnie. Staraliśmy się płytę dostarczyć na czas naszej wytwórni, Massacre Records. Był to mały stres, ponieważ z powodu covidu nie byliśmy pewni, czy dopniemy wszystko przed deadlinem, ale w końcu poszło dobrze. Ostatecznie, opóźnienie miało tylko kilka linii wokalnych, ale staraliśmy się wysłać je do studia, kiedy zaczęło się miksowanie, co nie było specjalnym wyzwaniem i wszystko poszło dobrze. Charles Greywolf znów dokonał świetnej pracy w zakresie miksów i masternigu. Jako że był świadomy sytuacji covidowej, robił wszystko, co w jego mocy i ogarniał te małe opóźnienia. Na nowej płycie znalazł się utwór-hołd dla Marka Sheltona z bardzo pomysłowym tytułem. Ciekawe jest to, że kawałek jest w 100% stylu Lonewolf. Na przykład Night Demon nagrał "Made in Hell", które brzmi jak Iron Maiden, a Cage ma kawałek "King Diamond" brzmiący jak Mercyful Fate. Nie kusiło Was, żeby napisać utwór w stylu Manilla Road? O tak, prawda. Właściwie z jednej strony mieliśmy muzykę, z drugiej słowa. Finalnie jedno i drugie dobrze się zgrało. Mówiąc szczerze, to rozmawialiśmy na temat, który poruszyłaś w pytaniu. Zastanawialiśmy się, czy powinniśmy nadać muzyce lekkie muśnięcie Manilla Road albo, czy dodać do kawałka mały riff w stylu Manilla Road. Jednak w końcu zdecydowaliśmy się na to, co jest, zwyczajnie dlatego, że kawałek zadziałał i naprawdę nie potrzebował żadnych dodatkowych pomysłów. Baliśmy się, że go "przepracujemy" i straci swoją "jedność". Ostatecznie jestem bardzo zadowolony, że utrzymaliśmy go w typowym stylu Lonewolf. W końcu to nasz hołd dla tego magicznego zespołu, a my jesteśmy bardziej znani raczej z niemieckiej, a nie epickiej estetyki. Jest to coś, co dodatkowo czyni ten hołd prawdziwym, czymś, co dyktują nasze serca. Swoją drogą, to zabawne, bo Manilla Road jest w trójce moich ulubionych zespołów wraz z Runnig Wild i starym Stormwitch. Riffuję jednak zawsze bardziej w niemieckim stylu i choć Manilla Road jest jedną z moich największych inspiracji, nie słychać tego zbytnio w moich riffach. Wiem, że kryje się to w kilku kawałkach, ale słuchaczowi trudno będzie się tego doszukać. To poniekąd nieco zabawne, ale taka prawda. Tak samo jest zresztą z Bathory, kolejną moją ogromną inspiracją wszech czasów - nie da się tego wychwycić. W rzeczywistości przetrawiam te inspiracje w mój własny true metalowy sposób i to także składa się na nasz styl. Katarzyna "Strati" Mikosz


Szwedzki Falconer nigdy nie był zespołem, o którym byłoby bardzo głośno. Wydawać by się mogło, że ukoronowanie ich wysiłków i większa rozpoznawalność, kilka razy były już za zakrętem, ale widocznie czegoś zabrakło by wejść weń ze zdecydowaną pewnością. Nie chodzi o muzykę, by ich power metal o folkowym zabarwieniu ujmy nie przynosi. Może to kwestia pecha? Nie dana im będzie zmiana tej sytuacji, gdyż zespół niedawno ogłosił definitywne sprzątnięcie zabawek i zejście ze sceny. Żegnają się udanym albumem "From A Dying Ember". Przy owej okazji rozmawiamy z założycielem grupy, Stefanem Weinerhallem.

Coś, co mną pokieruje HMP: Zakładająć Falconer wszyscy mieliście już doświadczenie w innych zespołach. Jakie założenie przyświecało tej grupie? Stefan Weinerhall: Masz rację, zarówno Karsten (Larsson, perkusja - przyp. red.) jak i ja występowaliśmy wcześniej w zespole Mithotyn. Było nam w nim zupełnie dobrze, ale chciałem grać coś bardziej heavy metalowego, z czystymi wokalami. Nasza wytwórnia płytowa zamknęła się w 1999 roku więc poczuliśmy, że była to okazja do rozwiązania zespołu i zajęcia się muzyką której naprawdę słuchałem.

Stawaliśmy się coraz bardziej sfrustrowani. Zdecydowaliśmy, że chcemy grać i skorzystać z możliwości i, że jest to ważniejsze od Mathiasa. Zmieniliśmy wokalistę a chwilę po tym przestaliśmy dostawać propozycję koncertów. (śmiech) Jakie inspiracje wpłynęły na wykształcenie się stylu Falconer jaki znamy, z silnie zaznaczonymi elementami folklorystycznymi? Właściwie to żadne zewnętrzne inspiracje mi nie przyświecały. Folk zawsze był moim stylem i jedyne co zmieniło się w podejściu do komponowania pomiędzy Mithotyn a Fal-

całkiem spora, i w dużej mierze opierała się na pisaniu do siebie listów. Działo to się jednak zanim na dobre zacząłem odnosić jakiekolwiek sukcesy w muzyce. W 2011 roku wydaliście album "Armod" zaśpiewany w języku szwedzkim. Opowiesz jak do tego doszło? Pomyślałem, że musimy zrobić coś nowego aby nie powtarzać się po raz kolejny. Muzyka folk zawsze była w nas silna i zdarzało nam się wcześniej wtrącić coś w tym stylu po szwedzku. Dlaczego więc nie pójść na całość i nie wydać materiału w całości zaśpiewanego w naszym języku? Tak zrobiliśmy i dzięki temu osiągniemy pewną oryginalność. Przy kolejnej płycie znowu robiliśmy coś innego, bo "Black Moon Rising" to nasz najbardziej metalowy, a jednocześnie najmniej folkowy

Początkowo nie planowaliście grania kon certów, ale zmieniło się po sukcesie pierwszego albumu. Występy na żywo nigdy nie mnie pociągały. Nie należę do ekstrawertyków, nie lubię się lansować i skupiać na sobie uwagę. Chcę pisać muzykę, tylko tyle. Sukces debiutu był jednak na tyle duży, że dostaliśmy poważne oferty ze strony różnych festiwali i trudno było odmówić. Połechtali nasze ego i zdecydowaliśmy się iść za ciosem. Zaskoczyło was to, jak dobrze został przyjęty wasz debiut? Tak, zwłaszcza, że nie byłem przekonany co do tego, czy udało mi się taką muzykę jaką chciałem. Było w tym niej dużo melodii, a Mathias (Blad, wokal - przyp. red.) swoim śpiewem wcale nie czynił całości bardziej metalową. Uważałem, że album jest dobry, ale nie brzmi tak mocno jakbym chciał. Z pokorą muszę jednak zauważyć, że pewnie to było powodem, dla którego się wyróżniał. Niedługo po wydaniu drugiego krążka Mathias opuścił zespół. Przyczyną był rzeczywiście konflikt harmonogramów, jak to wtedy komunikowaliście? Wiesz, nie byłoby żadnych problemów z kalendarzem, gdybyśmy nie zdecydowali się wtedy na poważnie zostać zespołem koncertującym. Dostawaliśmy propozycje z Wacken Open Air, Bang Your Head i od różnych kapel oferujących nam miejsce supportu. Chcieliśmy z tego skorzystać! Pragnęliśmy sprawdzić, czy będziemy w stanie wykorzystać taką szansę. Mathias pracował w owym czasie z wieloma projektami oraz w teatrze, więc nie miał dla nas czasu w weekendy.

Foro: Rickard Monéus

coner, było to, że zacząłem się pisać więcej melodii dla wokalisty oraz dbać o bardziej rozsądne tempa. Sprężyć musiałbym się, gdybym miał tworzyć muzykę nie nasiąkniętą folkiem. Nie byłoby to w moim stylu. Szwecja posiada bogatą tradycję zespołów rockowych i metalowych. Myślisz, że to dobre miejsce do prowadzenia zespołu? Chyba nie korzystamy z tych wszystkich dobrodziejstw - mieszkając w małym miasteczku prawie nie gramy na żywo i rzadko mamy kontakt z innymi zespołami. Podziemna scena death metalowa w latach 90-tych była

materiał. Niedawno Opeth zrobili coś podobnego, ich ostatnia płyta ma swoją szwedzką wer sję. Obecnie jest to niczym przełomowym. Wydając "Armod" obawialiście się potencjalnej reakcji odbiorców? Nie, raczej nie. Czułem, że płyta może sprzedać się nieco mniej egzemplarzy ze względu na język oraz na to, że fani power metalu preferują raczej szybkie tempa których "Armod" był pozbawiony. Niczego poza tym się nie obawiałem.

FALCONER

65


tworzyłbym zupełnie inne dźwięki.

Foto: Falconer

Nie myśleliście wtedy, aby w całości przejść na język szwedzki? Nie, raczej nie. Wydaje mi się, że jeden numer na naszym najnowszym i jednocześnie ostatnim albumie to wystarczająca ilość. Jednocześnie, jest to nasz najbardziej folkowy kawałek. Jak się zaczęła wasza współpraca z Andy LaRocque w roli producenta? Byliście fanami jego twórczości z King Diamond? Drugi album Mithotyn nagraliśmy w jego studiu, w 1997 roku. Brzmiał naprawdę świetnie. Wiedziałem, że będę chciał do niego wrócić również z Falconer. Uwielbiam jego sposób gry, mimo, że nie jestem zbyt wielkim fanem Kinga Diamonda. "The Eye" jest świetną płytą, wystarczająco dla mnie kiczowatą. (śmiech) Uwielbiam za to jak Andy zagrał na "Individual Thought Patterns" Death. Jeden z najlepszych albumów death metalowych w historii! Falconer zaliczał przerwy w działalność, domyślam się, że związane z tym, że jednak nie udawało wam się utrzymywać z działalności muzycznej? Zespół nigdy nie stanowił mojej głównej aktywności. Czasem trzeba było poświęcić

więcej czasu życiu w ogóle. Przykładowo, gdy musiałem wychowywać małe dzieci albo wtedy, gdy u mojej żony zdiagnozowano nowotwór. Bywa, że po prostu nie chce ci się zajmować zespołem i wolisz popracować w ogrodzie. (śmiech) Gdy zaczynaliśmy, pracowałem sezonowo w utrzymaniu parku miejskiego. Później, dwa lata spędziłem w rzeźni świń. Następnie zacząłem pracować jako nadzorca cmentarza, co trwa do tej pory, nie licząc dwuletniej przerwy na składanie wózków widłowych. Obecnie zarządzam cmentarzem na parafii, przy której mieszkam. Pamiętam, jak pracowałem na czworaka odchwaszczające trawnik, jednocześnie myśląc nad tekstami piosenek. Zawsze miałem przy sobie notatnik. Bazując na twoich doświadczeniach, czy łatwo jest w dzisiejszych czasach funkcjonować zespołowi takiemu jak Falconer? Jeżeli nie zamierzasz sprzedawać muzyki a zajmować się nią wyłącznie dla zabawy, to da się to robić. Cieszę się, że Falconer był przynajmniej w stanie finansować swoją działalność. Dostawaliśmy pieniądze na studio i udawało nam się zarobić co nieco na wydatki i pokrycie czasu pracy. Gdybym miał zajmować się pisaniem muzyki dla pieniędzy,

Wasz poprzedni krążek "From A Dying Ember" wydany został prawie sześć lat temu. Dlaczego przerwa trwała tak długo? Przez dwa albo trzy lata po wydaniu tamtego krążka nawet nie dotykałem gitary. Byłem na tyle z niego zadowolony, że nie chciałem się zmuszać do nagrywania czegoś nowego. Czułem, że zacznę pisać gdy rzeczywiście pojawi się ku temu potrzeba. Pewne pomysły się wykluwały, ale był to proces powolny. W międzyczasie zadałem sobie pytanie, czy nie doszedłem do ściany w swojej twórczości. Zdecydowałem, że nagram jeszcze jeden, ostatni album Falconer i sobie odpuszczę. Nie chciałem aby finalne dokonanie zespołu było średnie, więc zrobienie go jak należy zajęło trochę czasu. Część kawałków wyrzuciłem do śmieci, z kolei inne musiałem mocno przerobić. Nie chciałem też narzucać sobie zbyt dużej presji czasu. Podsumowując, myślę, że to idealne zakończenie wielowymiarowej twórczości Falconer. Jesteś przekonany, że będzie to wasz ostat ni album? Tak. Z jakiego powodu podjęliście taką decyzję? Kocham muzykę ale uznałem, że podążam znanymi i przechodzonymi ścieżkami. Jakbym chciał obejrzeć ulubiony film i zdał sobie sprawę, że widziałem go już zbyt wiele razy. W tej chwili nie wiem co chciałbym robić zamiast tego. Bawię się i sprawdzam różne możliwości. Nie mam określonej drogi, zobaczymy co przyniesie najbliższy rok. Pewne pomysły chodzą mi po głowie. Patrząc wstecz, jakie momenty waszej historii były najlepsze a jakie najgorsze? Najlepsze to na pewno pobyt na Wacken Open Air 2002, gdzie czuliśmy się jak gwiazdy rocka, choć sam koncert raczej był do dupy. Świetny był za to ten na ProgPower USA, w 2016 roku. Cała wizyta w Atlancie, spotkanie z fanami, które trwało kilka godzin, wszystko to było super. Najgorsze chwile to weekend w busie, w drodze do Norwegii czy jakiegoś małego miasteczka w Szwecji, gdy na koncercie pojawia się dwadzieścia osób. Co za strata czasu! Z perspektywy 2020 roku, czy możesz powiedzieć, że Falconer stał dokładnie tym, czym widziałeś ten zespół zakładając go? Nie pamiętam już czego oczekiwałem gdy zaczynaliśmy, w 2000 roku. Jestem zadowolony z tego co udało nam się osiągnąć, przeżyliśmy mnóstwo wspaniałych chwil. Ciekawi mnie jak daleko moglibyśmy zajść, gdybyśmy zdecydowali się oddać się zespołowi na maksa - zainwestować w jego promocję, grać dużo koncertów, udzielać się w mediach i tak dalej. Może bylibyśmy naprawdę wielcy? Muzyka to zajebista sprawa, ale mieliśmy zbyt leniwych ludzi w zespole żeby mogło się to udać. (śmiech) Czego będzie ci najbardziej brakowało po

Foto: Falconer

66

FALCONER


rozwiązaniu grupy? Uznania i miłości ze strony fanów, zwłaszcza spotkań z nimi na żywo. Wsparcie, które od nich dostawaliśmy jest nie do przecenienia. Pisali do nas wzruszające listy, uważam, że to coś wspaniałego. Ale teraz jesteśmy już reliktem przeszłości, którego echo może będzie gdzieś się unosić jeszcze przez chwilę. W materiałach promocyjnych piszecie, że staraliście się zawrzeć na płycie trochę nowości, odbiegających od waszego stylu. Wynika to ze znudzenia dotychczasowymi formułami? To nasz ostatni album, starałem się zawrzeć na nim tak wiele różnych wpływów, jak to tylko możliwe. Miał to być album tak bardzo nasz, jak tylko się da. Owszem, byłem też trochę znudzony, więc postanowiłem wypróbować nowości. Mimo wszystko myślę, że jest to muzyka, którą robię od lat. Może uznasz to pytanie za drażliwe, ale czy są jakieś rzeczy, które mimo wszystko inspirują cię obecnie do bycia kreatywnym? Staram się aktywnie słuchać różnych rodzajów muzyki i jest trochę elektronicznych klimatów w które nieźle się wkręciłem. Mam na myśli synthwave, synthpop czy EDM a nawet gatunki takie jak tropical house. Nie mówię, że to będzie kierunek w jakim podąża w swojej twórczości, ale obudził we mnie

Foto: Falconer

płomień wobec muzyki na nowo. Jak to jest z twoimi ulubionymi zespołami, oczekujesz, że będą dostarczać cały czas podobnej muzyki czy wolisz jak podążają za eksperymentem? Wolę gdy moi ulubieńcy robią najlepiej to, za co ludzie ich uwielbiamy. Tak ma chyba większość ludzi. Bywam zirytowany, gdy jakaś kapela wraca po latach niebytu i próbuje ulepszać swoje brzmienie. Nie, chcę żebyście brzmieli tak jak zawsze, bo z tego właśnie z powodu owego brzmienia staliście się sławni!

Wiem już co się stanie z Falconer. Jakie są natomiast twoje plany na przyszłość? Utrzymywać w sobie płomień i, miejmy nadzieję, nie pogubić się w ciemności, zanim nie odnajdę swojej ścieżki. Nie będę się poganiał, nie chcę robić niczego w pośpiechu, natomiast planuję w końcu trafić na coś, co mną pokieruje. Igor Waniurski


...aby zachować tradycję Co niektórzy pewnie wyłuskali ich już przy "Shadow of the Sword". Teraz Nowozelandczycy atakują "Black Majik Terror" i chociaż stosują zmyłki to i tak, wcześniej czy później odstrzelą Wam głowy. Także dopóki je macie machajcie karkami, a w przerwie przeczytajcie wywiad. HMP: Powstaliście w 2016 roku i od początku łoiliście energetyczny oldschoolowy speed metal. Jak to się stało, że w Nowej Zelandii znalazła się grupka maniaków, która uwielbia takie granie, co was w nim zachwyciło? Chris: Mój stary zespół Razorwyre rozpadł się w 2014 roku, od początku, ale w odpowiednim czasie, miałem zamiar założyć inny zespół. Ten właściwy czas nadszedł, kiedy ponownie spotkałem Daifa i zaprezentował mi kilka swoich riffów. Dosłownie mnie zmiotło. O wiele szybsze, mocniejsze i o wiele bardziej złe niż w moim starym zespole. Nie mogłem być szczęśliwszy. Powiedziałem mu, że ten materiał powinien być grany przez zespół oraz, że mam perkusistę (Nick, perkusista z Razorwyre). Potrzebowaliśmy tylko wokalisty ale

współtworzyliście nieźle zapowiadający się zespół Razorwyre. Co nie zadziałało w wypadku tego zespołu? Chris: W zespole było nas pięciu, a uporządkowanie działań pięciu osób to tytaniczna praca. Głównym powodem zatrzymania się kariery kapeli był wokalista Z Chylde, który przeniósł się do USA. To był prawie koniec Razorwyre. Powiedziałem Nickowi, aby poczekał chwilę, do momentu aż znajdę nowy projekt. Zawsze chciałem z nim grać, to świetny gość. Speed metal to styl, który poprzedzał thrash metal i w zasadzie bardzo szybko zniknął ze sceny. Myślisz, że teraz są warunki aby ten styl przetrwał dłużej?

Foto: Stalker

okazało się, że Daif potrafił też śpiewać.

68

Chris: Masz rację. Niemniej, nie sądzę, żeby teraz istniały warunki, aby to mogło potrwać dłużej. Pewne warunki dla speed metalu są i to właśnie lubię!

Każdy z was wcześniej udzielał się w różnych kapelach, jak wiele wpływu miały wasze wcześniejsze doświadczenia na powstanie Stälker? Chris: Tak, zgadza się, ja i Nick graliśmy razem w Razorwyre, w dodatku Nick przez lata pogrywał w wielu zespołach, od punka, przez power violence, aż po death/black metal. Ja grałem tylko w Razorwyre, Daif ma o wiele większe i bardziej różnorodne doświadczenie, poza tym w pierwszym swoim zespole grał na basie i gitarze.

Czy wy też uważacie, że speed metal to wczesna forma thrash metalu? Jak na ten temat się zapatrujecie? Chris: Zgadza się. Myślę, że rewolucja speed metalu miała miejsce na początku lat 80-tych. Był mniej techniczny i bardziej surowy. Wokale prosto w twarzy. Wszystko w nim było bardziej prymitywne. Pomyśl, wczesny Exciter, Razor, pierwszy album Metallica i Slayer, wczesny Exodus itp...

Jak już wspominałeś, wraz z

W waszej muzyce słyszę inspiracje takich

STALKER

Nickiem

kapel jak Exciter czy Agent Steel, jakie jeszcze kapele miały na was wpływ? Daif: Słucham dużo starej muzyki psychodelicznej, progresywnej i tureckiej. Moje upodobania muzyczne składają się w połowie z metalu i w połowie z innych rzeczy. Myślę, że dzięki temu mogę wnieść świeże podejście do muzyki, którą tworzę, ponieważ nie odwołuję się tylko do tych samych pięciu albumów, które słyszałem już milion razy. Uwielbiam tureckiego artystę Barisa Manco i cały ten turecki rock/folk rock… nawet ich disco jest świeże jak cholera! Japończycy w tym samym czasie też robili niesamowite rzeczy. Far Out i Far East Family Band były niesamowite i nadal są jednymi z najczęściej słuchanych przeze mnie kapel. Jeśli chodzi o metal, osobiście lubię słuchać demówek. Myślę, że mają pewien wgląd w ludzi grających na skraju swoich możliwości, często wychwytuję w tym pewną energię, której nie można usłyszeć na ich nagraniach studyjnych. Jestem też wielkim fanem rzeczy, które brzmią jak gówno... (śmiech). Jedna z najmądrzejszych kobiet powiedziała mi kiedyś: "Jeśli to nie jest złe, to na pewno nie jest dobre". Chris: Ogromny wpływ na mnie miały Exciter, Razor, wczesny Slayer i Exodus itp. To jest to, co kocham i zawsze będę kochać! Daif czasem masz zaśpiewy niczym Tom Araya, jakie znaczenie w waszym życiu ma Slayer? Daif: Kurwa, wiesz, że przez długi czas byłem zniechęcony do Slayera? Jedyne rzeczy, na które się natknąłem, to ich najnowsze albumy, które mnie nie zachwyciły. Ludzie mówili "Och, posłuchaj ich wczesne kawałki… najlepiej posłuchaj albumu "Rein In Blood"". Rzuciłem okiem na okładkę i mówiłem "Nie, to jest wstrętne i musi być kiepskie". Więc dopiero, gdy Chris zagrał mi "Show No Mercy", zrozumiałem, dlaczego ludzie w ogóle ich lubią. Nadal drążyłem temat, dopóki nie usłyszałem, jak Tom krzyczy, i już wiedziałem, że są niesamowici. Nadal pieprzę się tylko z ich kilkoma pierwszymi krążkami, skłaniając się do tego, że ich ostatni dobry tytuł to "Haunting The Chapel". Sądzę, że ich późniejsze rzeczy mogą się pieprzyć, ale więcej niż nadrabiają to tymi kurewsko wyśmienitymi dwoma pierwszymi wydawnictwami. Mam teorię, że z biegiem czasu każdy zespół ma tendencję do brzmienia coraz bardziej jak U2 (w ich własnej wersji), w miarę jak się starzeją ich fani też się starzeją. Trzyosobowy skład to dla was optymalne zestawienie? Exciter w najlepszym okresie też łoiło jako trio... Daif: Nawet próba ogarnięcia trzech osób to więcej niż wystarczająco dużo pracy. Czy kiedykolwiek próbowałeś przekonać pięciu znajomych, aby wyjechali na wakacje? Następnie dodaj specjalistyczny sprzęt, bez którego nie mogą się obejść. Wyobraź sobie, że gdyby ktoś musiał mieć 40-kilogramową maszynę do dializy, inny potrzebowałby dostępu dla wózków inwalidzkich i tak dalej. Nie, dziękuję. To jak zaganianie kotów. Ile naprawdę wzmacniaczy gitarowych chciałbyś wnieść każdej nocy po schodach? Poza tym, "trzy" to liczba magiczna, więc... W roku powstania kapeli wydaliście demo "Satanic Panic" to wystarczyło aby zaintere sować Napalm Records?


Chris: Dostaliśmy wiadomość od gościa z promocji z Napalmu, którego cholernie pochłonęło to demo. Powiedział, że to przywróciło mu młodość. Wielki fan wczesnego thrash/ speed. Myślę, że był bardziej fanem zespołu i chciał go wydać za pośrednictwem wytwórni. Praca z Napalm jest niesamowita, współpracujemy z najlepszymi, jacy są w zespole. Wspomniane demo wydaliście na kasecie, ten nośnik jak również winyl przeżywa renesans swojej popularności, jak się odnosicie do tych nośników i czy wy też jesteście kolekcjonerami? Chris: Dla mnie pierwsze wydawnictwo powinno być zawsze wydawane na taśmie, aby zachować tradycję. W naszym gatunku tak było kiedyś i nadal tak jest. Dema zespołów podtrzymują tradycję. Nie jestem wielkim kolekcjonerem winyli i kaset, oczywiście mam swoją małą osobistą kolekcję, która stale się powiększa, ale myślę, że jest to bardziej ważne dla sceny i kolekcjonerów! Myślę też, że fizyczny format rządzi i zawsze będzie rządził.

jestem pewien, że nawet wtedy będę siedział i wymyślał riffy i pomysły na kawałki. To będzie frustrujące jak cholera, kiedy moje ciało się podda i nie pozwoli mi się zniszczyć. Będę jeszcze bardziej irytujący niż teraz. W waszych kawałkach na "Black Majik Terror" wyczuwam waszą fascynację niższej klasy horrorami. Trafiłem z moja opinią? Daif: Tak, wszyscy jesteśmy wielkimi fanami horroru i fantastyki. Musiałem w intro uchwycić tę atmosferę filmów z Hammer Horror,

inna kompozycja. To samo jest z "Intruder". "Of Steel and Fire" to pierwszy utwór z albumu, a "Intruder" jest ostatnim. Wybór singli jest dziwny. Nie zaczęliśmy pisać z myślą, żeby robić single, nie sądzę, żeby ktokolwiek tak robił? No właśnie po zastanowieniu się, to w zasadzie teledysk możecie nagrać do każdego utworu "Black Majik Terror". Każdy z nich może być waszym singlem... Daif: To było moje marzenie od samego po-

Czy z tych samych powodów wydaliście 7" winylowy singiel "Powermad"? Chris: Oczywiście! "Powermad" było wydawnictwem, które zapowiadało nowy album. Z jakiego nośnika dźwięk najbardziej sobie cenicie? Daif: To woda. Mówi się, że wieloryby mogą komunikować się na tysiące kilometrów. Jakkolwiek to nie byłoby chore... (śmiech) Czy jest szansa aby "Satanic Panic" został wznowiony na pytlach winylowych i CD? Chris: Wszystko jest możliwe! W tej chwili o tym nie myślimy. Jaką pozycję zdobyliście dzięki "Shadow of the Sword", czy można powiedzieć, że Stälker ma już swoje stałe miejsce na scenie tradycyjnego heavy metalu? Chris: Myślę, że tak, ale wiesz co, to ogromna scena, której częścią jest mnóstwo zespołów. To bardzo zdrowa światowa scena. Jak promowaliście "Shadow of the Sword"? Dużo zagraliście koncertów? Który z nich był dla was najważniejszy? Chris: Szczerze mówiąc, nie gramy dużo. W Nowej Zelandii można grać tylko niewiele. Myślę, że zagraliśmy więcej koncertów w Europie niż w naszym własnym kraju (śmiech). Granie na żywo jest dla nas bardzo ważne Myślę, że między "Shadow of the Sword" a "Black Majik Terror" nie ma większych różnic, mam rację? Daif: Zgadza się, po prostu zagraliśmy na nowo wszystkie riffy z "Shadow Of The Sword" i przyspieszyliśmy je o 6,66%... Przez cały "Black Majik Terror" emanujecie niesamowitym powerem i energią, jak myślicie, na jak długo wystarczy wam siły aby grać tak intensywny i energetyczny speed metal? Daif: W rzeczywistości wolna gra wymaga więcej energii i koncentracji. Kiedy jesteś w środku tego wszystkiego, adrenalina przejmuje kontrolę i zajmuje się resztą. Będę to kontynuował, dopóki coś na moim ciele nie pęknie w sposób, który fizycznie uniemożliwi mi dalszego grania speed metalu. Mimo wszystko

Foto: Stalker

aby nadać ton krwawemu chaosowi, który nadejdzie z kolejnymi utworami. Kiedy słucham intro, czuję zapach maszyny do dymu i stęchłego dywanu. Tak w ogóle jakie treści najczęściej porusza cie w swoich tekstach? Daif: Podoba mi się idea wyższych istot, które będą panować nad ludzkim rodzajem. Artykuł napisany przez Michaela Toppera zatytułowany "Pozytywne i negatywne sfery wyższych istot" wyjaśnia proces, w którym istoty te karmią się negatywną energią ludzi, co wykorzystują do ich prześladowania. Staram się też świadomie nie przedstawiać tekstów w pierwszej osobie. Śpiewanie o sobie nie sprawia mi żadnej radości. Chcę jak najbardziej wciągnąć słuchacza w historię i nie dopuszczać do tego swojego ego. Zachowuję to na scenę (śmiech). W swój speed metal od czasu do czasu wplatacie także inne style, chociażby "The Cross" zaczyna się wręcz doomowo... Daif: Tak, to moje pomysły, których inspiracje pochodzą z muzyki z lat 70-tych. Chciałem spreparować tak kawałek, aby uspokoić słuchaczy w fałszywym tempie, zanim odstrzelimy im głowy. Nagraliście teledyski do utworów "Of Steel And Fire" i "Intruder". Dlaczego wybraliście właśnie te kawałki? Chris: Cóż, pierwszy utwór, "Of Steel and Fire", moim zdaniem był świetnym sposobem na pokazanie powrotu "jaj na ścianie" w stylu klasycznego speed metalu. To wszystko, (śmiech). Poza tym, to mogła być jakakolwiek

czątku, ale do cholery, to naprawdę dużo pracy! W równym stopniu podoba mi się pomysł nagrywania tylko singli, gdyby nie organizowanie całej produkcji, koncertów, promocji i tym podobne. Czy ludzie nie słuchają już pełnych albumów? Wasze brzmienie jest naturalne i surowe, ale jest też klarowne i ma posmak brzmienia z lat osiemdziesiątych. Gdzie i z kim nagry waliście "Black Majik Terror"? Chris: Nagrywaliśmy gdzie tylko się dało. Perkusję rejestrowaliśmy z doświadczonym undergroundowym punkiem o imieniu Vanya. Dobry przyjaciel naszego perkusisty, więc to była fajna zabawa. Ja i Daif w tym roku postanowiliśmy założyć studio w budynku po drugiej stronie ulicy naszego miejsca zamieszkania. Tak to chore. Miejsce, w którym można przychodzić i nagrywać. Wspólnie, mając na myśli mnie i Daifa. Zbudowaliśmy budkę do nagrywania wokalu, pomalowaliśmy ściany, rozkleiliśmy chore plakaty, ustawiliśmy kanapę, szklany stolik na kawę, na nim kilka magazynów o wrestlingu i byliśmy gotowi. Wysłaliśmy wszystko do Auckland do naszych przyjaciół Camy i Raja, którzy prowadzą studio Dynamic Rage. Cam pracował z nami wiele razy, zanim zmiksował nasze gówno, jednak tym razem bardzo chciał wypróbować swój nowy analogowy sprzęt. Dostał starą konsolę DDA i prawie wszystko odnowił od podstaw. Ustawił wszystkie potencjometry na maksimum i zrobił to na gorąco. Raj nagrał ponownie wszystkie nasze utwory wzmocnione przez Peavy na kanale Rhythm. Całość solówek przeszła przez stary ADA MP1. Ale powiem ci, jak to tylko wyszło z miksera,

STALKER

69


Sprzeczność i kontrast Attick Demons można by uznać za zwykły heavy metalowy zespół, jakich ostatnimi czasy wiele. Od tych wielu zespołów jednak różni ich to, że grają już od dobrych dwudziestu pięciu lat, a nowy album "Daytime Stories… Nigtmare Tales" zadaje się być kamieniem milowym w ich karierze. Skąd taki tytuł? Czy udało się im wybić poza swój ojczystą Portugalią? Jak to jest, że mimo lat ciągle im się chce? Odpowiedzi na te i inne pytania poniżej. stwierdziliśmy, że to jest to brzmienie! Okładka do "Black Majik Terror" zrobiona jest w typowo heavy metalowy kiczowaty sposób. W jaki sposób okładka płyty nawiązuje do muzyki na niej zawartej? Chris: Po pierwsze, okładka wygląda na staroświecką, ale tego właśnie chcieliśmy. Nic nowego, tylko niesamowity obraz olejny. W okładce jest wiele ukrytych elementów, które odnoszą się do muzyki i poszczególnych utworów. Po wysłuchaniu i przeczytaniu tekstów szybko będziesz miał własne przemyślenia na ten temat. Uwielbiam tego typu rzeczy z innymi zespołami i ich okładkami. Okładka została wykonana przez mistrza Boba Eggletona, zerknij na jego dzieła! Myślę, że waszym naturalnym środowiskiem jest także scena. Jak się czujecie gdy pozbawiono was występów na żywo? Daif: Tak, masz rację. To najlepsza zabawa, jaką możesz samemu wymyśleć! Ale cała ta pandemia była dla nas naprawdę niesamowita. Dało nam to cenny czas i miejsce na nagranie i wypromowanie tego albumu. Niczego nie żałuję. Czy na tę chwilę swoje wysiłki kierujecie w internetowa promocję, a może po prostu wzięliście się już za pisanie kolejnego albumu? Daif: My zawsze robimy około dziesięciu rzeczy naraz. Oczywiście jesteśmy już bardzo zajęci kolejną płytą, ale wciąż pracujemy przy przygotowaniach do premiery. Te pieprzone koszulki też nie będą się same produkować (śmiech).

HMP: Cześć. Właśnie wydaliście Wasz trzeci album zatytułowany "Daytime Stories… Nigtmare Tales". Jak mamy zrozu mieć ten tytuł? Czy oznacza on, że ten album jest dzielony na dwie części? Joao Clemente: Nie. Głównym powodem jest to, że na albumie pojawiają się dwa rodzaje tekstów. Niektóre są wesołe, inne smutne, a nawet przerażające. Niektóre są oczywiste i mówią o faktach historycznych, inne pozwalają słuchaczowi na samodzielne przemyślenie. Pomyśleliśmy, więc o umieszczeniu pewnej sprzeczności i kontrastu w tytule. I tak narodził się "Daytime Stories… Nightmare Tales". Album zaczyna się od świetnego kawałka zatytułowanego "The Contract". Tekst mówi o pakcie z diabłem. Czy myślisz, że takie pakty mogą mieć prawdziwą moc? Jest wiele różnych rodzajów "umów" z diabłem. Dla nas to przesłanie może być również postrzegane jako coś metaforycznego, ponieważ ludzie często sprzedają swoje przekonania i wartości za jakąś sławę i bogactwo, lekceważąc innych. Nie jesteśmy zespołem satanistycznym ani nie reprezentujemy żadnej innej religii. Ok, zaczęliśmy rozmawiać o tekstach, więc opowiedz mi proszę o procesie pisania. Czy teksty pisze jedna osoba, czy może piszecie je razem? Nasze teksty to zazwyczaj praca jednej osoby. W większości przypadków zaczynamy najpierw od skomponowania refrenu (musi to być dobry i wpadający w ucho refren), a potem zaczynamy pisać resztę tekstu. Inspiracją

Na koniec zadam pytanie, które mnie bardzo intryguje. Jak przedstawia się scena trady cyjnego heavy metalu w Nowej Zelandii? Jakie kapele już się wybiły a jakie jeszcze czekają na odkrycie? Chris: Niestety, w tej chwili u nas tradycyjna scena metalowa praktycznie nie istnieje. W latach 80. mieliśmy kilka zespołów, takich jak Stonehenge. Ale dzisiaj nic. Jedną z nowych płyt, która ma się ukazać, jest Forsaken Age! Michał Mazur Tłumaczenie: Kacper Hawryluk

Foto: Attick Demons

70

STALKER

do tekstów może być wiele różnych rzeczy: przeszłość, teraźniejszość lub przyszłość. To naprawdę zależy od nastroju i inspiracji w danym momencie. Ale kochamy przeszłość i mamy kilka tematów związanych z historią Portugalii. W drugim kawałku "Make Your Choice" śpiewasz o wyborze między dobrem a złem. Czy nie myślałeś by uczynienie z tego główny motyw tekstów z "Daytime Stories… Nigtmare Tales"? Nie całkiem. "Make Your Choice" to piosenka o okultyzmie, która przedstawia ścieżkę, którą dusze podążają do czasu wydania wyroku, gdzie mogą wybierać między dobrem a złem, decyzja należy do nich, a sędzia jest tylko po to, by przeszkodzić. Ogólnie rzecz biorąc, prawdziwe przesłanie tego tekstu brzmi: po prostu bądź sobą, nie próbuj być kimś, kim nie jesteś i nie bądź tym, kim inni chcą, żebyś był, tylko po to, by ich zadowolić. Na Waszym nowym albumie możemy znaleźć jedną piosenkę w Waszym ojczystym języku. Mam na myśli "O Condestavel". Czy kiedykolwiek myślałeś o nagraniu całego albumu po portugalsku? Nie całkiem. Ta piosenka rozpoczęła się melodią refrenu (przyniesioną przez Artura), a ze względu na jej równowagę, nastrój i emocje, tekst po portugalsku miał sens. OK, portugalski nie jest powszechnie znanym językiem. Przypuszczam, że niewielu naszych czytelników go zna. Czy możesz nam powiedzieć, o czym mówi ten tekst? Tak w ogóle portugalski jest jednym z dziesięciu najczęściej używanych języków na świe-


cie. Ale mniejsza z tym. Tekst opowiada o portugalskim generale z XIV i XV wieku, D. Nuno Alvaresie Pereirze, który odegrał wielką rolę w odzyskaniu przez Portugalię niepodległości. Mówi się, że wygrał wszystkie bitwy, które stoczył. Zwłaszcza tą pod Aljubarrota, która zakończyła główny kryzys niepodległościowy. We wspomnianym kawałku użyliście tradycyjnych portugalskich instrumentów... Jak powiedzieliśmy wcześniej, balans utworu wymagał portugalskich tekstów i niektórych tradycyjnych instrumentów. To jest jak metalowa wersja "Chula", która jest tradycyjnym portugalskim stylem. A ponieważ mamy kilku członków, którzy mają doświadczenie w tradycyjnych stylach i instrumentach, było to dla nas bardzo naturalne. W tym utworze brało udział również dwóch naszych wspaniałych przyjaciół i muzyków, Nelsona Raposo na klawiszach i Pedro Sarmento na tradycyjnych instrumentach, którzy pomogli nam stworzyć odpowiedni nastrój do tej piosenki. Wspaniale było z nimi pracować i obaj wykonali świetną robotę. Również bardzo interesującym kawałkiem, choć pod zupełnie innym względem jest "Headbanger". To naprawdę brzmi jak hymn Waszego zespołu. Mimo wieku i upływającego czasu wciąż jesteście aktywnymi rockmanami. Powiedz mi proszę, czy pogląd na muzykę, którą uprawiacie zmienił się z biegiem lat? Domyślamy się, że nasze perspektywy zmieniają się z czasem… to nazywa się doświadczeniem… i starzeniem się (śmiech). Może muzyka zmienia się mniej, ponieważ nie obchodzi nas, co wszyscy mówią, a jeśli chcemy grać heavy-metal, zagramy to… W miarę upływu czasu wprowadzane są pewne zmiany, na przykład na "Daytime Stories… Nightmare Tales" zdecydowaliśmy się umieścić bardziej nowoczesne dźwięki i riffy. No właśnie. Podczas nagrywania "Daytime Stories… Nigtmare Tales" chcieliście eksperymentować z nowymi obszarami muzy cznymi. Czy Twoim zdaniem cel został osiągnięty? Całkowicie. Uważamy, że ten album to świetne połączenie starego i nowego stylu. Nagraliśmy już bonusowy utwór dla "Let's Raise Hell", "Thank you" z Hugo Andrade i byliśmy bardzo zadowoleni z ogólnego wyniku, więc wszyscy postanowiliśmy dać sobie szansę i nagrać pełny album. Wiedzieliśmy już, że Hugo wniesie na płytę więcej "cięższych melodii" i tak się stało. Na tym albumie użyliście gitar siedmiostrunowych. Czy zamierzacie robić to więcej w przyszłości? Po raz pierwszy wypróbowaliśmy siedmiostrunowe gitary na tym albumie i byliśmy bardzo zadowoleni z wyniku. Głównym zamysłem było połączenie tradycyjnych gitar sześcio-strunowych z ciężkością siedmio-strunowych… Myślę, że będziemy trzymać się tego pomysłu w przyszłości. Okładka albumu została stworzona przez Mayte GC. Dlaczego zdecydowałeś się wybrać tę grafikę? Zabawnym faktem dotyczącym grafiki jest to,

Foto: Rui M Leat

że znajdujemy niesamowitą artystkę Mayte CG, prawie przez przypadek, ale kiedy wyjaśniliśmy jej koncepcję, była bardzo podekscytowana i kilka dni później zaprezentowała nam pierwszy szkic. Kiedy zobaczyliśmy to byliśmy naprawdę podekscytowani. A więc, żeby trochę wyjaśnić… wielką przerażającą wroną jest Kikimora, duch lub, jeśli wolisz, Demon, związany z koszmarami. Niewinne dziecko jest zaprzeczeniem tytułu. Jeśli przyjrzysz się bliżej, nadal mamy naszą maskotkę obecną na tej grafice. Graliście na żywo w wielu różnych miejs cach, jak Hiszpania, Szwecja czy Niemcy. Czy jesteś zadowolony ze zdobycia rzeszy fanów poza Portugalią? Jasne… mieszkanie na krańcach Europy nie ułatwia nam grania na reszcie kontynentu, gdzie odbywa się wiele festiwali. Nie zrozumcie nas źle, granie w Portugalii to jedna z najlepszych rzeczy, jakie możemy zrobić, a przed Covidem wiele świetnych koncertów i festiwali odbywało się w głównych miastach kraju niemal co tydzień. Ale tak, wspaniale jest rozpoznawalnym poza naszym krajem. Czas podbić nowe miejsca swoją muzyką. Masz jakieś konkretne plany? Obecnie plan polega na przezwyciężeniu kryzysu związanego z pandemią. Attick Demons zawsze chcemy więcej. Wiemy, że nie jest to łatwe, ale dążymy do osiągnięcia nowych celów. Wierzę, że jeszcze zagramy na różnych festiwalach i miejscach. Na swoim pierwszym albumie "Atlantis" współpracowałeś z legendami jako Paul Di'Anno i Ross the Boss. Na drugim albumie gościem specjalnym był Chris Caferry. Jak doszło do tych kooperacji? Wszyscy byli bardzo zadowoleni z udziału w albumach. Z Paulem Di'Anno mieliśmy nawet koncert w Portugalii, przy okazji nagrał swoje partie na "Atlantis". Co Twoim zdaniem było punktem zwrot nym w karierze Attick Demons? Przez te prawie 25 lat mieliśmy kilka takich punktów. Na przykład każdy album, który nagrywaliśmy, wykazywał pewną zmianę w naszym ogólnym brzmieniu. Nasi idole z

dzieciństwa pojawili się na naszych albumach. Graliśmy na wielkich festiwalach, takich jak Metaldays, Sabaton Open Air, Vagos Open Air, Swordbrothers Festival, etc. Ważne jest również, aby wspomnieć, że byłoby to możliwe bez naszych fanów, którzy wspierali nas przez lata, więc chwała im za to! Minęło 20 lat od wydania twojej pierwszej EP-ki zatytułowanej nazwą zespołu. Czy myślisz, że to dobra okazja na reedycje? W 2017 roku nagraliśmy "Back To The Attick… Live", na którym zagraliśmy wszystkie utwory z EP w lepszych wersjach. Więc na razie uważamy, że nie ma powodu, aby ponownie to wydawać. Skąd pomysł na nazwę zespołu? Czy jest to coś oparte na horrorach lub lękach z dzieciństwa? Cóż, wszystko zaczęło się na początku lat 90tych, kiedy Nuno Martins (gitara), Goncalo Pais (perkusja) i Miguel Estevao (bas) i kilku innych przyjaciół, którzy byli w pobliżu, zjednoczyli się ponownie na strychu Miguela, aby trochę pograć. Zespół nazywał się Olisipo (nazwa Lizbony w czasach inwazji rzymskiej). Pojawiły się nieśmiałe marzenia graniu na żywo zatem zaczęli częściej ćwiczyć. Hugo "Bostinha", kolega ze szkoły, dołączył do nich jako wokal, a kilka miesięcy później pojawił się Luis Figueira i był to pierwszy poważny skład. Zdecydowano się zmienić nazwę zespołu na bardziej profesjonalną i zaczęli ciężko pracować nad kilkoma utworami. "No Pride" i "War Cry" były pierwszymi nagranymi piosenkami, a po zmiksowaniu i masteringu producent zapytał o nazwę zespołu. Spojrzeliśmy na siebie w szoku i musieliśmy szybko zdecydować. Luis zawsze był wielkim fanem Aerosmith i pamiętał nazwę jednego z najlepszych albumów Aerosmith ("Toys in the Attic") . Tak się złożyło, że pierwsze lata spędził na próbach na starym strychu... ale Luis napisał słowo "Attic" z dodatkowym "k" i stało się "Attick" (właściwie Helloween i Megadeth również mają błędy w nazwach i nikogo to nie obchodzi!!!), a "Demons" miało tylko zaszokować umysły konserwatywnych ludzi. Tak wszystko się zaczęło od Attick Demons. Bartek Kuczak

ATTICK DEMONS

71


Nie ma co tęsknić za latami 80-tymi Ile znacie kapel z "nieświętym" imieniem w nazwie. Pewnie całkiem sporo. Fani black metalu mają tu pole do popisu. My, fani klasycznego heavy oczywiście nie pozostajemy w tyle. Mamy chociażby brytyjski Satan i jeszcze pewnie by się też trochę tego znalazło. Ale mniejsza z tym. Skupmy się na naszych bohaterach czyli wesołej fińskiej ekipie o nazwie Satan's Fall. Lada moment chłopaki wydadzą swój debiutancki album, zetem zobaczmy jak nastroje w drużynie HMP: Wasza dyskografia to jak na razie jedno demo, jeden singiel, jedna EPka i jedna kompilacja. Jakieś szanse na pierwszy pełny album? Satan’s Fall: Tak. Właśnie zakończyliśmy nagrywanie albumu dzisiaj (10.7) i idzie on na mastering w następnym tygodniu. Zajmie się tym Mika Jussila (Stratovarius, Children of Bodom, Nightwish). Album został nagrany i zmiksowany przez naszego gitarzystę Lassiego i wyprodukowany przez sam zespół. To chyba najlepszy sposób, żeby to zrobić, bo sami najlepiej wiemy, jak powinniśmy brzmieć. Album zawiera 8 utworów. W sumie ok. 36 minut heavy metalu. W przeszłości byliśmy bardziej nastawieni na rytm, ale

piero się ukaże, więc High Roller Records uznało, że to dobry sposób aby przedstawić nas nowym słuchaczom. No właśnie, High Roller Records. Jak się Wam współpracuje? Cóż, kompilacja "Past Of" była jedną z wielu okazji, takich jak dobra dystrybucja, marketing i promocja. Doskonale rozumieją też nasze wizje artystyczne i to czas, że wyprodukowanie albumu wymaga czasu. W zamian dostarczamy im zajebisty album! "Past Of" jest dostępny na płycie CD oraz w wersji cyfrowej. Niektóre z twoich poprzednich nagrań były również dostępne ja-

mym mieście, ale po zmianie składu w 2017 roku zaczęliśmy próby w Tampere, gdzie mieszkają Lassi i perkusista Ville. Innym powodem było to, że musieliśmy zacząć koncentrować się na napisaniu albumu. Wydanie EP-ki z 4 utworami lub 2-utworowego singla jest łatwiejsze niż wydanie longplaya. Zwłaszcza gdy z tyłu głowy masz myśl, że album nie może być "dobry". To musi być zajebiste! Istniejecie od pięciu lat, ale jak już wspomniałeś, zmiany w składzie Was nie ominęły. Jak znaleźliście odpowiednich muzyków, którzy godnie zastępują swoich poprzedników? Znałem Lassi i Ville z ich poprzednich zespołów, ponieważ Lassi grał na gitarze w tribute bandzie Judas Priest, a Ville walił w bębny w black metalowym zespole Wömit Angel, ale także dla tego samego tributu Judas Priest. Poprosiliśmy więc ich o gościnny udział podczas występów w Grecji i dwóch występów w Niemczech. Później zdecydowali się dołączyć do zespołu jako pełnoetatowi członkowie. Miikę, naszego nowego wokalistę znaleźliśmy przez Internet. Czy dołączenie Miiki do zespołu miało wpływ na Waszą stylistykę? Zdecydowanie. Miika wniósł więcej głębi do pisania piosenek i ma naprawdę dobry gust, jeśli chodzi o aranżacje wokalne i tego typu rzeczy. Ale nie byłoby nas też bez Lassi i Ville. Umiejętności Lassiego jako gitarzysty i producenta wykraczają poza to, na co tak naprawdę zasługujemy, a Ville jest molochem stojącym za zestawem perkusyjnym. Na początku używałeś nazwy Satan's Cross. Dlaczego zdecydowaliście się na zmianę? Prawda. Zmieniliśmy to, ponieważ jakiś meksykański zespół black metalowy używał tej nazwy na długo przed nami.

Foto: Shok Paris

zamiast tego skupialiśmy się bardziej na treści, pisząc chwytliwe riffy, melodie, a nawet dodając chórki do wspólnego śpiewania. Właśnie wydaliście kompilację "Past Of", która zawiera wszystkie Wasze nagrane dotychczas utwory. Skąd ten pomysł? To był nasz pomysł, a głównym powodem było to, że wszystkie nasze wydawnictwa zostały wyprzedane, a debiutancki album do-

72

SATAN’S FALL

ko płyty winylowe i kasety. Czy możemy się tego spodziewać również w przypadku tej kompilacji? Nie, to tylko płyta CD. Nie widzę sensu wydawania LP kompilacji tuż przed ukazaniem się pełnego albumu. Oczywiście byli ludzie, którzy o to prosili. Od początku przyjęliście bardzo szybkie tempo nagrywania nowych rzeczy. Wiesz, na początku mieszkaliśmy w tym sa-

Przez długi czas byliście całkowicie under groundowym zespołem. Jestem ciekawy jaka była Wasza strategia dotarcia do słuchaczy? Nie zastanawialiśmy się nad tym. Jeśli jednak uznamy, że za tym wszystkim stoi jakaś strategia, to powiedziałbym, że należy być uczciwym w tym, co robimy, nie podążać za innymi zespołami i tym, co robią, i dostarczać słuchaczom niesamowite wrażenia. Dość często zdarzało się, że po każdym występie, który zagraliśmy, docieraliśmy do większej liczby nowych słuchaczy.


Sami twierdzicie, że jesteście zespołem głęboko zakorzenionym w metalu lat 80tych. Co Waszym zdaniem sprawia, że ta muzyka jest tak wyjątkowa? Oczywiście, ale to nie tylko metal. Lubimy każdą dobrze napisaną muzykę, która jest inspirująca. Od metalu lat 80-tych po Modern Talking. Oczywiście metal lat 80-tych był muzyką, która rozpaliła nasz wewnętrzny ogień w kierunku grania metalu, ale jeśli się nad tym zastanowić, w heavy metalu lat 80tych jest dużo magii, ale niektóre zespoły w 2000 roku mają też takie wyczucie i umiejętności pisania piosenek. Dobrym przykładem może być tu Enforcer. Nie tylko Wasza muzyka, ale także image prezentuje się dość oldschoolowo. Czy żałujecie, że nie żyjemy teraz w latach 80tych? Do diabła, nie! Nie ma co tęsknić za latami 80-tymi. Ludzie są często zbyt przeceniają przeszłość i nie doceniają tego, co mają teraz. Foto: Satan’s Fall

We wrześniu mieliście grać na Nordic Metal Meeting Festival, jednak impreza została odwołana… Właściwie ten festiwal nie został odwołany, ale przenieśli go na 2021 rok. Muszę przyznać, że ta pandemia zadziałała dla nas, ponieważ pracowaliśmy nad albumem i mieliśmy więcej czasu na dokończenie nagrań. Ostatecznie dobrze się dla nas stało, że koncerty przeniosły się na następny rok. Na Youtube możemy znaleźć jeden wywiad z waszym zespołem prowadzony w

języku francuskim. Wydaje mi się, że był on bardzo spontaniczny i ostatecznie wyszedł trochę zabawnie. Tak, to było całkiem spontaniczne. Zrobiliśmy to po tym, jak zagraliśmy koncert, więc wszyscy byliśmy w dobrym nastroju. Jak powiedziałem, istniejecie zaledwie pięć lat. Jak sprawa z koncertami poza Waszą ojczyzną? Jeśli dobrze pamiętam, zagraliśmy co najmniej 8 koncertów za granicą i może 11 w Finlandii. Jest dość duża różnica między kon-

certami w Finlandii i za granicą. Tutaj w Finlandii tradycyjny metal jest na marginesie, chyba że mówimy o kapelach pokroju Iron Maiden lub Judas Priest. Jednakże za każdym razem, gdy gramy za granicą, dobrze się bawimy i mamy wspaniałą publiczność. Mamy więc nadzieję, że po wydaniu debiutanckiego albumu będziemy mogli swobodnie ruszyć w trasę Bartek Kuczak


Dla mnie metal idzie w parze z horrorem Tak o swoim podejściu do hobby mówi basista i wokalista zespołu, Mac. Sam Deathstorm jest już ugruntowaną kapelą z czterema długograjami, takimi jak "As Death Awakes", "Blood Beneath the Crypts", "Reaping What Is Left", oraz najnowszym, niedawno wydanym "For Dread Shall Reign". Mój gość opowie o rotacjach w kapeli, o tym, jak musieli przystosować swoją muzykę do zmniejszonego składu, o inspiracjach na najnowszy album i różnicach, które dzielą go z poprzednimi albumami formacji. Poza tym Mac zreferuje nam kwestie o barwie muzyki oraz nowych kapelach, na które warto rzucić oko. Nie przedłużając... HMP: Cześć! Co się zmieniło od waszego ostatniego albumu, "Reaping What Is Left"? Mac: Cześć Jacek! Doceniamy, że robisz z nami ten wywiad. HMP zawsze nas wspierało, co jest super sprawą. Co się zmieniło? Zasadniczo wszystko i nic. Gramy znowu jako trio, co jest całkiem dużym wyzwaniem, szczególnie jeśli chodzi o dawanie występów na żywo, jednak dla nas to nic nowego, ponieważ nasze pierwsze trzy lata spędziliśmy jako trio. Jesteśmy znowu tam, gdzie zaczęliśmy, co według nas jest raczej dobre. Po tym, jak odszedł od nas gitarzysta, zaczęliśmy

Mówiąc ogólnie, jest bardziej zróżnicowany. "Reaping What Is Left" ma bardziej specyficzną formułę, która zaczyna się od "Agent of Dismay" i kończy na "Dying Insane". Jest bardzo bezpośrednim materiałem, czymś, o czym bym powiedział, że był absolutnym albumem Deathstorm w momencie wydania. To płyta, którą chcieliśmy nagrać, po wydaniu "As Death Awakes" oraz krążek, który próbowaliśmy zrobić na "Blood Beneath The Crypts". Jest to album, który zasadniczo powinien być debiutem. Tak więc, mając już to doświadczenie za sobą, możemy zacząć na

ki zajęło mu mniej niż dwa tygodnie. Czy mógłbyś powiedzieć więcej o współpracy z Mathiasem Garmuschem przy okazji nagrywania "For Dread Shall Reig"? Jak przebiegał proces nagrań i produkcji? To była nasza druga współpraca z nim. On jest dla nas jak czwarty członek zespołu. Jest raczej wyluzowany i zrelaksowany, ale również bardzo profesjonalny, co jest tym, czego dokładnie szukaliśmy, kiedy chodzi o właściwego inżyniera dźwięku. Współpraca z nim jest zawsze przyjemnością, co skutkuje najlepszymi wynikami, jeśli chodzi o brzmienie, jak i jakość. Z pewnością sprawił, że jesteśmy lepszym zespołem. Powiedziałbyś, że muzycznie jesteście bliżej black/thrashu? Nie, wcale nie i nie wiem skąd to przekonanie. Mieliśmy utwór "Nihilistic Delusion" na naszym pierwszym albumie i potem "Consummate Horror" na EPce "The Gallows", które były bliżej black metalu, ale to tyle. W naszym brzmieniu jest więcej death niż black metalu. Jeśli miałbym przypasować gatunek do muzyki, to raczej stwierdziłbym, że jest to death/thrash, ale z pewnością nie black/ thrash.

Foto: Deathstorm

pisać nowy materiał i teraz jesteśmy tutaj, z czwartym albumem powoli wyłaniającym się z mroku. Czy powiedziałbyś, że redukcja zespołu do trio wpłynęła na wasz najnowszy album? Tak, jeśli chodzi ogólnie o motywację stojącą za albumem oraz sposób, w jaki on został napisany i nagrany. Jednak nie, jeśli chodzi o sposób, w jaki działamy. "Storming With Menace" oraz "As Death Awakes" były albumami, które nagrywaliśmy jako trio, więc czujemy się tak, jakby to był znowu rok 2010. Jesteśmy nawet młodsi i świeżsi niż w rzeczywistości. Nasza trójka i tak jest esencją tego zespołu. Czym się różni "For Dread Shall Reign" od "Reaping What Is Left"?

74

DEATHSTORM

czysto z pustą kartką papieru. Niektórym słuchaczom może się to wydawać bardzo podobne do tego, co robiliśmy do tej pory, jednak dla nas jest to coś innego i świeżego. Jak długo pracowaliście nad waszym najnowszym albumem? Nie mam stuprocentowej pewności, ale sądzę, że prace zaczęliśmy we wczesnym 2019 roku, potem na przełomie lat 2019 i 2020 skończyliśmy etap wstępny i zaczęliśmy nagrywać w pierwszej połowie marca, idealnym czasie dla nas ze względu na Covid-19. Spędziliśmy siedem dni w studio i mieliśmy go zmiksowanego i zmasterowanego w ciągu dwóch tygodni. Okładka została zrobiona przez Bvll Art, który jest utalentowanym i świetnym gościem z Indonezji obecnie mieszkającym w Dystrykcie Kolumbii. Ukończenie całej grafi-

Niektóre utwory z waszego najnowszego albumu brzmiały trochę jak stary Kreator, Slayer i Sadus. Czy byliście w jakikolwiek sposób zainspirowani tymi zespołami? Kto jeszcze miał wpływ na waszą muzykę? Wszystkie z tych zespołów są ważne i z pewnością nas inspirują, jednak obecnie nie w ten sam sposób jak kiedyś, kiedy pracowaliśmy nad pierwszymi wydawnictwami. Obecnie skupiamy się na tym, co robiliśmy w przeszłości, nie zaś na tym, co robili lub robią inni. Inspiracja przychodzi z wielu różniących się rzeczy. Jest oczywiście wiele muzyki (metalowej i tej niemetalowej), która nas pośrednio inspiruje, tak samo jak filmy i książki. Kiedyś to była bardziej przemyślana rzecz. Weźmy na przykład "Verdunkeln", cały środek jest wielką zrzynką z "Tired And Red", tylko dlatego, że chcieliśmy być jak Sodom. Obecnie wiemy, kim jesteśmy i mamy trochę inne spojrzenie na te rzeczy. Czy czasem tytuł "For Dread Shall Reign" nie brzmi jak coś wziętego z "Evil Dead"? Nie, nie ma w tym "Evil Dead". Jest to tylko tytuł, który pasuje do poprzednich albumów. Z pewnością ma ten klimat filmów grozy, jednak to jest to, czego szukamy, wybierając tytuły i tak dalej.


Jak duży wpływ ma horror, jako gatunek, na waszą muzykę? Jest dla mnie bardzo istotny ze względu na to, że jest jedną z moich głównych pasji. Lubię horror, tak jak lubię heavy metal, tak więc w moim świecie oba zawsze idą w parze. Jednak w poprzednich nagraniach było więcej bezpośrednich odniesień, gdzie "For Dread Shall Reign", jest bardziej realistyczny, jeśli chodzi o tematykę tekstów. Wciąż używam mocno nacechowanego grozą języka i zawsze będę to robił. Co jeszcze was inspirowało lirycznie? Rzeczywistość, chore i pokręcony umysły ludzkie, hipokryzja, seryjni mordercy, kulty, a także poezja romantyczna oraz gotyckie powieści. Które utwory z "For Dread Shall Resign" wybierzecie na swoje kolejne koncerty? Na występach w ostatnich roku graliśmy już utwory takie jak "Funeral Depths", "Unforgotten Wounds" oraz "Ripping And Tearing", więc jak sądzę, będą również na przyszłych. Obecnie uczymy się dwóch setów, w których jeden w całości zabiera najnowszy album, zaś drugi składa się z naszych najlepszych utworów. Będziemy próbować połączyć najlepsze rozwiązania z obu podejść na przyszłe występy. Z pewnością bardzo ekscytujemy się możliwością zagrania nowych kawałków, pomimo tego, że wciąż sprawia to nam kłopot. Co zainspirowało grafikę na "For Dread Shall Reign"? Myślę, że główna inspiracja na okładkę przyszła od "Eternal Nightmare" Vio-Lence. Oba covery nie mają nic wspólnego ze sobą, poza tymi szkaradnymi zębami i w sumie od tego się zaczęło. Jednakże od początku wie-

Foto: Deathstorm

dzieliśmy, że chcieliśmy ją utrzymać w barwach zieleni. Określiliśmy główny kolor na "Reaping What Is Left" jako zieleń, jednak muzyka sama w sobie nie była taka zielona. Ale zawsze jest ten kolor, który towarzyszy muzyce od jej pierwszych kroków. Czy polecisz nam zespoły, które grają podobną muzykę do waszej? Nowe zespoły? Myślę, że Schizophrenia jest świetnym zespołem. Mają naprawdę brutalne riffy i prawdopodobnie jest to mój nowy ulubiony thrashowy zespół. "Voices" jest ciągle w moim odtwarzaczu. W dzisiejszych czasach niewiele jest prawdziwego thrashu, ponieważ wszystko jest zwykle black/speed/thrash. Wypatruję tego, co przyniesie przyszłość i cze-

kam na drugi album Hexecutora. Są bardziej black/thrashowi, ale wciąż brutalni i okrutni, czego zdecydowanie potrzebuję, jeśli chodzi o thrash. Jeśli miałbyś opisać rok 2020 jednym słowem, to jakie ono by było? Samospełnienie. Dziękuje za wywiad! Powodzenia! Dziękuje, dbajcie o siebie i kontynuujcie dobrą robotę! Jacek Woźniak


Powrót po długim czasie Pessimist jest całkiem znaną ka-pelą, a ich "Call to War" oraz "Death from Above" były ciepło przyjęte przez fanów thrash metalu. Jednak po roku 2013 mieli przerwę, jeśli chodzi o wydawanie i tworzenie muzyki. Przerwę zarzucili stosunkowo niedawno, wraz z najnowszym krążkiem "Holdout". O samej płycie, o inspiracjach oraz o tym, dlaczego tak długo musieliśmy czekać na nowe wydawnictwo opowie nam gitarzysta zespołu Eric Tobian. Poza tym zrelacjonuje pracę nad albumem, tematykę utworów i zdradzi plany zespołu. HMP: Cześć! Z tego, co mi wiadomo, to ostatni raz gościliście na łamach Heavy Metal Pages w 2013 roku. Co się zmieniło od tamtego czasu? Eric Tobian: Cześć Jacek! Dziękuje, że kolejny raz możemy być na waszych łamach! Z tej strony Eric, od 2012 roku jestem gitarzystą w Pessimist. Wydanie "Death from Above" w 2013r. było dla nas świetnym okresem. Niestety od tamtego momentu mieliśmy wiele zmian w składzie zespołu. Nasz wokalista TZ (Michael "TZ" Schweitzer przyp.red.) oraz ja jesteśmy ostatnimi pozostałymi członkami zespołu ze składu z "Death from Above". Jednak wszystko inne pozostało takie same. Bezwzględny thrash metal tak jak zawsze. Czemu tak długo trwała przerwa pomiędzy poprzednim albumem a "Holdout"? Jak wspomniałem, musieliśmy stworzyć nowy skład. Chcieliśmy grać koncerty tak szybko, jak było to tylko możliwe, tak więc nie od razu wzięliśmy się za pisanie. Po wielu zmianach w zespole, w końcu uznaliśmy, że nie możemy dalej przekładać wydania naszego trzeciego albumu i zaczęliśmy pisać na niego materiał w roku 2018. Jak wyglądały prace nad waszym najnowszym albumem? Zwykle zbieramy się razem w salce prób i zaczynamy grać. Każdy z członków zespołu zwykle przynosi jakieś pomysły i sprawdzamy, który z nich działa, a który nie. Ze względu na to, że thrash metal jest bardzo energicznym rodzajem muzyki, istotne jest pisanie utworów w salce prób. Z drugiej stro-

ny, chcemy, żeby utwory były interesujące i nie za proste, dlatego przygotowujemy bardziej melodyczne lub progresywne motywy w domu. Jakbyś opisał muzykę, która znalazła się na waszym najnowszym albumie? Powiedziałbym, że jest to miks naszych dwóch poprzednich albumów. Agresywny i bardzo szybki, staroszkolny thrash metal ze stosunkowo dużą ilością melodii i motywów utrzymanych w nowym stylu. To, co różni ten album od poprzedników jest zwiększone użycie groove oraz bardziej progresywne podejście do części kompozycji czy struktur utworów. Powiedziałbym, że to perkusja sprawia, że wasza muzyka jest wyjątkowa. Zgodzisz się? Dobrze wiedzieć, nasz perkusista Jan będzie zadowolony (śmiech!). Jeśli o nią chodzi, wiele się dzieje na tym albumie. Po pierwsze, nasz pierwszy perkusista Zufi miał wkład w tworzenie pierwszych kompozycji na "Holdout" ("The King of Slaughter", "Death Awaits", "Landsknecht"). Po drugie, nasz inżynier dźwięku Christoph Brandes (z Iguana Studios) również jest perkusistą, tak więc ma doskonałe podejście do nagrywania i aranżacji perkusji. Ostatnia, choć nie mniej ważna kwestia to to, że Jan ma naprawdę ostry i techniczny styl. Tak więc trzech perkusistów pracowało nad tym albumem. Jeśli chodzi o moje zdanie, to połączenie wszystkich instrumentów czyni go wyjątkowym. Te szalone sekcje perkusyjne, nawały riffów, zróżnicowane solówki, detale w sekcji baso-

wej i charakterystyczne wokal - to wszystko sprawia, że ten album dla mnie jest wyjątkowy. Czym się różni wasz najnowszy album, "Holdout" w porównaniu do waszych poprzednich albumów długogrających, "Call to War" oraz "Death from Above"? Podczas pracy nad tym albumem prawie wszyscy muzycy byli zaangażowani w tworzenie nowego materiału. Została poświęcona większa ilość czasu na skomponowanie utworów. Tak jak powiedziałem wcześniej, użyliśmy także bardziej progresywnego podejścia do naszej muzyki (np. "Holdout" czy "7:28"). Największą zmianą jest to, że nasz główny twórca tekstów, Ritchie opuścił zespół w roku 2015. Tak więc na początku nie mieliśmy pojęcia, jak pisać teksty do utworów. Po tym, jak próbowaliśmy paru innych rzeczy, wróciliśmy do starej formuły, która zadziałała doskonale. Powiedziałbyś, że "Holdout" miejscami jest inspirowany kapelami takimi jak Flotsam and Jetsam, Slayer oraz niemiecki Necronomicon? Tak, z pewnością w naszej muzyce jest trochę Slayera! Oczywiście jesteśmy fanami wszystkich wymienionych zespołów, jednak nie było tutaj żadnych bezpośrednich sugestii, poza tymi od staroszkolnego Slayera, oczywiście. Jeśli chodzi o mnie, to moją główną inspiracją jest prawdopodobnie Sepultura oraz Dew-Scented. Z tego, co mi się wydaje, to Murphy bierze dużo inspiracji od Testament oraz Exodus. Jednak staramy się nie kopiować żadnego z naszych idoli, jednak czasami z całą pewnością zdarzają się pewne

Foto: Pessimist

76

PESSIMIST


po-dobieństwa (śmiech). Kto był najbardziej rozpoznawalnym Landsknecht'em? Spytałem się o to naszego wokalistę TZ (który jest ekspertem historycznym w naszym zespole), a on opowiedział mi o Georgu von Frundbergu. Nazywa się go "Ojcem Landsknechtów" i jest dobrze znany z wielu nowych sposobów prowadzenia wojny (na przykład "Gewalthaufen", to formacja, w której pikinierzy odpowiednio wystawiają piki w rzędach tak, by skontrować nadciągającego przeciwnika - przyp. red.). Uświadomił sobie, że czas kawalerii się skończył i teraz to piechota miała grać pierwsze skrzypce. Wypowiedział słynne słowa: "Im większe niebezpieczeństwo, tym więcej honoru". W Niemczech jest wiele jego popiersi i pomników, więc jest on naprawdę znaną postacią historyczną. Co zainspirowało "Mountain of Death"? Jest to utwór o Harmannswillerkopf. Jest to góra w Vosges, znajdująca się blisko naszego miejsca zamieszkania. Była ona strategicznym miejscem w czasie pierwszej wojny światowej, gdzie ponad 30.000 żołnierzy zginęło, walcząc za nią, a ponad 60.000 było rannych. Odwiedziliśmy ją w 2019 r. i zrobiliśmy tam zdjęcia do naszego albumu. Co oznacza "7:28"? Czy możesz powiedzieć, do czego nawiązuje ten utwór? O godzinie 7:28 porankiem, pierwszego lipca roku 1916 zaczęła się bitwa pod Sommą, wraz z jedną z największych eksplozji, które wywołał człowiek. Ona sama była tak głośna, że ludzie w oddalonym o 450 km Londynie ją słyszeli. Była to jedna z największych i najstraszniejszych bitew pierwszej wojny światowej, gdzie zabito, zraniono oraz zaginęło razem ponad jeden milion ludzi. Był to konflikt pomiędzy Francją, Anglią i Niemcami stąd refren jest w trzech językach. Skąd zainteresowanie Japonią z czasów drugiej wojny światowej? Co was nakierowało do napisania takich utworów jak "Holdout", a wcześniej "Massacre of Nanking (z Call to War)"? Temat wojny jest tak fascynujący, jak i straszny. Sądzimy, że dobrze on pasuje do naszej szybkiej i agresywnej muzyki. Jednak przede wszystkim dla nas, ważne jest pokazanie wojny z neutralnej i historycznej perspektywy. Wiele zdarzeń z drugiej wojny światowej jest szeroko znanych, tak więc chcieliśmy przedstawić te wydarzenia, które zwykle są zapominane w zachodniej kulturze. Stąd też utwory takie jak "Holdout" czy "The Massacre of Nanking". Chcemy pokazać te części wojny, o których czasami zapominamy. Czy nie uważasz, że temat drugiej wojny chińsko-japońskiej (1937 - 1945) jest ogółem rzadziej wspominany w dyskusjach o drugiej wojnie? Czy można powiedzieć, że ona rozpoczęła drugą wojnę? Jest to bardzo trudne pytanie, bo my jesteśmy tutaj tylko amatorami. Powiedziałbym, że wojna chińsko-japońska nie jest początkiem drugiej wojny światowej. Raczej dużym konfliktem, który do niej prowadził, jednak nie jestem w stanie definitywnie na to odpowiedzieć.

Foto: Pessimist

Co zainspirowało okładkę na "Holdout"? Chcieliśmy odwzorować to, co czuł japoński żołnierz, żyjący przez lata w dżungli, samotny, zmuszony przetrwać i walczyć dla swojego kraju dzień po dniu. To podsumowuje tekst naszego tytułowego utworu. Czy jesteś zadowolony z grafik i teledysków, które zostały stworzone na potrzeby najnowszego albumu? Opiszesz przebieg współpracy z artystami za nie odpowiedzialnymi? Byliśmy zadowoleni, kiedy zobaczyliśmy wyniki! Jednak nie ma tu zbyt wiele rzeczy do omówienia, jeśli chodzi o przebieg współpracy, ponieważ daliśmy tym artystom wiele swobody (śmiech). Mieliśmy trochę pomysłów, spisaliśmy małą listę i wysłaliśmy je do grafika oraz edytora wideo. Kiedy otrzymaliśmy rezultaty, nic nie zmienialiśmy, byliśmy tak bardzo zadowoleni z wyniku ich pracy. Naprawdę podoba mi się to, że "Holdout" kontynuuje styl okładki poprzedniego albumu, co jest zasługą naszego grafika. I uwielbiam oglądać nasz lyric video, cieszy mnie, jak profesjonalnie on wygląda. Co sądzisz o MDD Records? Czy nie robili wam problemu po tak długim czasie? Jesteśmy wdzięczni MDD Records za cierpliwość. Przekładaliśmy produkcję albumu wielokrotnie i mieliśmy tyle zmian personalnych w kapeli, że baliśmy się o to, że MDD Records może zawieść z nami współpracę. Jednak dali nam czas, którego potrzebowaliśmy i jesteśmy z tego powodu bardzo,

bardzo zadowoleni. Na co czekacie w 2021 roku? Na powrót na scenę! Tak szybko, jak to tylko możliwe! Odwołaliśmy wszystkie nasze koncerty ze względu na globalną epidemię i nie możemy się doczekać, by zaprezentować nowe utwory naszej widowni. Jest to naprawdę dziwny czas na wydanie albumu, jednak zamierzamy świętować jego wydanie jeszcze mocniej, jak tylko będziemy mogli. Dziękuje za wywiad. Powodzenia! Dziękuje Jacek za ten interesujący i długi wywiad! Mam nadzieję, że trzymacie się dobrze, udanego dnia! Jacek Woźniak

Foto: Pessimist

PESSIMIST

77


Codziennie grill, piwo i metal Ech, gdzie te fajne czasy, o których wspominają chłopaki z Nuclear Warfare. W chwili, gdy to piszę za oknem szaro, deszczowo, nastrój też nie ten. Ponadto koronawirus ciągle szaleje, a gadające głowy z telewizji kreślą wizje, które sugerują, że przyszłoroczna wiosna i lato mogą przypominać to, co było w tym roku. O swobodnych wypadach na koncerty, a nawet spotkaniach w gronie znajomych można na dłuższy czas chyba zapomnieć. Na szczęście w takich można sobie puścić nowy album wesołych thrasherów z Nuclear Warfare. Album o wesolutkim tytule "Lobotomy". Florian Bernhard opowiedział nam o kulisach jej powstania oraz o tym, że Brazylijczycy to nie jacyś dziwacy załatwiający swe potrzeby fizjologiczne z balkonu. HMP: Witam, właśnie ukazał się Wasz szósty album zatytułowany "Lobotomy". Nagraliście go w Brazylii. Dlaczego właśnie tam? Florian Bernhard: Witam, poprzednią płytę, "Empowered by Hate", nagraliśmy także w Brazylii. Dzięki naszemu perkusiście Alexandre Brito mamy tam dobre kontakty. Producent Friggi jest starym przyjacielem zespołu, zagrał z nami w 2016 roku podczas naszej trasy koncertowej po Brazylii. Znamy go więc dobrze i lubimy jego pracę. Jest naprawdę świetnym producentem, zawsze pracuje bardzo skupiony i skoncentrowany, ale

ślałem na początku. Przed pierwszym lotem do Brazylii w 2014 roku byłem bardzo podekscytowany. Bałem się, że zrobię coś źle. Bałem się, że są tam jakieś dziwne tradycje, na przykład kupa do zlewu albo siusiu z balkonu (śmiech). Po kilku dniach było zupełnie jasne, że są tymi samymi szalonymi metalami, co tutaj. No, może odrobinę bardziej szalonymi. Uważasz, że lobotomia jest zabiegiem na tyle interesującym zabiegiem, że warto o nim napisać kawałek, a potem jego tytułem zatytułować płytę?

sease" opowiada o żołnierzu z I Wojny Światowej i jego powojennym urazie. "Gladiator" jest o gladiatorze inspirowanym telewizyjnym serialem "Spartakus". "Fuckface" jest o tym, że jako metalowiec nadal nie jesteś w stu procentach akceptowany przez społeczeństwo. "Betrayers From Hell" dotyczy ewangelicznej sekty w Brazylii. "The Blood Lord Will Returne" to opowieść o naszej maskotce, która znajduje się na każdej naszej okładce. "They Live" jest zainspirowany filmem Johna Carpentera o tym samym tytule. "Death by Zucchini" opowiada o prawdziwej historii, która przydarzyła się ogrodnikowi-hobbyście. "Ages of Blood" dzieje się po wojnie. Myśleliśmy, że teraz ludzkość wykorzysta swoje doświadczenia, aby iść naprzód. Ale widzimy, że wciąż skupia się na walce o władzę. Kawałek "The Blood Lord Will Return" ma bardzo ciekawe intro. Skomponowaliście je podczas pisania, czy dodaliście je potem. Listl przyniósł ten utwór na próbę, następnie razem pracowaliśmy nad szczegółami. Tekst, który napisałem do niego powstał później. W "Fuckface" pojawia się mniej agresywny wokal. Brzmi on raczej jak punk albo bardzo wczesna forma thrashu. Solówka za to w ogóle thrashu nie przypomina. Większość utworów, które napisaliśmy powstały w maju zeszłego roku. Wynajęliśmy od znajomego mały dom na łonie natury. Codziennie grill, piwo i metal. Listl zaczynał grać riffy, a potem pracowaliśmy razem nad kawałkiem. Szukaliśmy tego uczucia speed metalu i pozwalaliśmy naszym uczuciom uwolnić się (śmiech!).

Foto: Nuclear Warfare

daje też mocne wsparcie i pomaga nam w trakcie sesji. No właśnie, Wasz perkusista mieszka tam na stałe. Czy odległość między Niemcami i Brazylią nie jest dla Was problemem? Normalnie nie, ponieważ Alex pracuje obecnie ze swoją agencją koncertową "On Fire" tutaj w Europie. Ale w tej chwili wszystko jest trudne, bo trwa pandemia. Listl i ja tęsknimy za naszym bratem. Czy w zachowaniu Brazylijczyków było coś, co Cię szczególnie zszokowało? Różnice kulturowe nie są tak duże, jak my-

78

NUCLEAR WARFARE

Tak, czytałem o Walterze Freemanie i jest to dla mnie naprawdę interesujący temat. Więc napisałem o tym kawałek. Podczas prac nad albumem zdecydowaliśmy się nazwać go "Lobotomy". Tym razem pracowaliśmy nad nim wolniej, ponieważ mieliśmy wiele różnych pomysłów. Każda napisana kompozycja została na nim. Na "Empowered by Hate" mieliśmy nadrzędny motyw, gdzie pojawiał się od czasu do czasu... Czyli tematyka albumu jest zróżnicowana? Owszem, na "Lobotomy" mamy wiele różnych tematów. "Just Lobotomy" dotyczy eksperymentów medycznych. "Bomb Shell Di-

"Death By Zuccini" jest już zaś totalnym odstępstwemm od reszty albumu. Ten kawałek mógłby się spokojnie znaleźć na płycie Sex Pistols. To był jeden z ostatnich kawałków, który zrobiłem, zanim polecieliśmy do Brazylii, aby nagrać płytę. Po napisaniu tego utworu powiedziałem Alexowi i Listlowi, że jest zupełnie inny niż reszta. Mój pomysł był taki, żeby zrobić z niego utwór bonusowy. Ale po tym, jak Listl i Alex usłyszeli go, oszaleli i zażądali aby był na albumie. W kawałku "Age Of Blood" pojawia się wers "welcome to the new age/ welcome to the age of blood". To opis naszej rzeczywistości? Już wspominałem o tym. "Ages of Blood" dzieje się po wojnie. Myśleliśmy, że teraz lu-


dzkość wykorzysta swoje doświadczenia, aby iść naprzód. Ale widzimy, że wciąż skupia się na walce o władzę. Po wstępnym optymizmie nastąpiło rozczarowanie. Twierdzicie, że nowy album w porównaniu z "Empowered by Hate" ma znacznie cięższe gitary. Skąd pomysł na ten zabieg? To pojawiło się podczas pisania muzyki. Tym razem zostawiliśmy trochę na boku hardcore-punk, aby mieć więcej heavy metalowej gitary. Niemniej myślę, że ten punkowy wpływ wciąż mamy, choć z większą ilością heavy metalu. Zmieniliście też styl okładki albumu z kreskówkowych na bardziej złowieszcze grafiki. Podoba nam się praca Edu Nascimentto. Nie chcieliśmy zbytnio ingerować w jego styl, więc miał wolną rękę. Wyjaśniliśmy mu tylko temat utworu "Lobotomy". Obecnie gracie jako trio, jednak w przeszłości mieliście w składzie drugiego gitarzystę. Wasi starsi koledzy z Sodom czy Destruction przez długi czas grail w trójkę, jednak ostatnio dorzucili drugą gitare. Cz Wy również bierzecie czasem pod uwagę przemianę w kwartet? Zespół ma swoją strukturę. Powodem, dla którego zdecydowaliśmy się grać jako trio, było to, że wewnątrz zespołu naprawdę dzieje się dobrze. Ale może nadejdzie dzień, gdy znajdziemy kogoś, kto jest metalowym maniakiem jak my i przy okazji będzie potrafił grać na gitarze (śmiech). Wtedy znowu zagramy na dwie gitary. Jak już poruszyliśmy ten temat, to przez Wasz zespół przewinęło się wielu muzyków. Jakie były powody tej rotacji? Powodów było wiele. Odmienne wyobraże-

Foto: Nuclear Warfare

nie o muzyce, zmiana stylu życia, problemy osobiste, brak zainteresowania muzyką lub tworzeniem muzyki. Potrzeba większej ilości czasu dla rodziny lub w ogóle zakładasz rodzinę. Wasza przygoda z muzyką zaczęła się w roku 2001. To czas kiedy thrash metal był w odwrocie (nie mówię tu oczywiście o starych kultowych bandach). Czy uważacie, że było Wam trudniej niż dzisiejszym młodym grupom. Myślę, że zawsze trudno jest założyć zespół, znaleźć garstkę ludzi, którzy mają ten sam cel oraz ten sam pomysł na muzykę. Aby razem iść tą samą drogą. Oprócz zabawy jest dużo pracy, więc nigdy nie jest łatwo założyć zespół. Poza tym kiedy dana muzyka jest popularna, wtedy jest dużo podobnych zespo-

łów i musisz się bronić. Myślę, że przy thrash metalu, to po prostu wybór ciężkiej drogi. Jakie są Wasze najbliższe plany? W tej chwili nic z naszych planów nie jest na sto procent pewne. Musimy poczekać, aż pandemia się skończy. Mamy nadzieję, że będzie to niedługo, bo chcemy wrócić na scenę i zagrać nasz nowy materiał na żywo. Dzięki wielkie za wywiad. Dziękuję za rozmowę. Wszyscy maniacy trzymajcie się zdrowo! Keep on thrashing! Bartek Kuczak


Metalowe korzenie Londyn wczesną jesienią jest bardzo urokliwym miejscem. Tętniąca życiem miejska aglomeracja, zwykle skąpana w ulewnym deszczu, ma swój niepowtarzalny, tajemniczy klimat. Jako fan Iron Maiden, uwielbiam przechadzać się ciasnymi uliczkami w Strattford, które niekiedy wydają się być żywcem wyjęte z pierwszych okładek zespołu. Traf chciał, że prawie dwa lata temu, udałem się w Londynie do legendarnego pubu Cart & Horses, czyli miejsca gdzie Steve Harris i spółka zagrali swój debiutancki koncert. Tam właśnie spotkałem się po raz pierwszy z muzykami formacji Airforce - Chopem Pitmanem i Tony Hattonem, którzy prócz tego, że kultywują tradycję prawdziwego, brytyjskiego metalu, są też wielkimi fanami Maiden. W roku 2020 nie jest mi dane przechadzać się londyńskimi uliczkami ani spijać chłodnego Troopera w Cart & Horses - pandemia wywróciła cały świat do góry kołami i pokrzyżowała wiele planów. Na szczęście mamy internet i on na chwilę obecną musi nam wystarczyć. Zwłaszcza, że Airforce to zespół bardzo aktywny, czego dowodem niech będzie ich najnowszy krążek, zatytułowany "Strike Hard". Z tej więc okazji postanowiłem porozmawiać z Tonym, Chopem ale też Dougiem, czyli perkusistą formacji, którego większość może kojarzyć z pierwszego wydawnictwa Iron Maiden, "The Soundhouse Tapes". Panowie dość wyczerpująco omówili mi kulisy powstawania nowej płyty, ale też opowiedzieli kilka historii z dawnych czasów. HMP: Cześć Panowie! Trochę słabo, że tym razem nie możemy spotkać się na jakimś piwie w Londynie, ale mam nadzieję, że niebawem wszystko wróci do normy! Tak czy inaczej, gratuluję Wam wydania tak świetnego albumu jak "Strike Hard"! Tony Hatton: Dzięki, staraliśmy się zrobić wszystko najlepiej jak mogliśmy. Pracowaliśmy bardzo ciężko żeby wszystko brzmiało jak brzmi. Wiesz, wielu ludzi czasem pyta jak my to robimy, że wszystko brzmi tak old schoolowo. A dla nas to po prostu coś naturalnego, ten sound nie jest wyprodukowany,

to po prostu nasze metalowe korzenie od dawien dawna. Nawet jeśli Wasze dokonania brzmią klasycznie po Brytyjsku, to i tak da się wychwycić kilka mniej oczywistych wpływów. Wiem że Chop jest wielkim fanem Accept no i, co tu dużo mówić, trochę klimatów a'la Wolf Hoffmann w gitarowych partiach słychać... Chop Pitman: Faktycznie, Accept i Wolf Hoffman jako gitarzysta to dla mnie spore źródło inspiracji. Lubię też Adriana Smitha,

Foto: Airforce

80

AIRFORCE

Tony Iommiego, Michaela Schenkera czy KK Downinga. Nie jestem pewien czy dobrze pojąłem nauki ze Szkoły Brzdąkania Wolfa Hoffmana, ale jeśli mówisz, że moje partie brzmią trochę jak te robione przez Wolfa, cóż, to dla mnie zaszczyt. Ja generalnie lubię melodię w solówkach i staram się je tak układać, żeby każdy mógł sobie te solówki nucić, tak jak linie wokalną. Wydaje mi się, że to już nieodłączny element brzmienia Airforce. Wasza nowa krew, czyli wokalista Flavio Lino dał z siebie wiele na nowym albumie. Jak bardzo Lino był zaangażowany w proces twórczy? Tony Hatton: W zasadzie każdy miał swój wkład w powstawanie tego materiału i nie inaczej było z Lino. Airforce to w pełni demokratyczny band jeśli chodzi o tworzenie materiału. Nawet jeśli główna idea pochodzi od kogoś konkretnego, końcowy produkt jest zawsze wynikiem demokratycznej pracy i nigdy nie byłby tak dobry jakościowo gdyby był wynikiem pracy jednej osoby. Lino miał duży wpływ w aranżacje oraz tworzenie własnych linii wokalnych. Zwykle było tak, że jeśli stworzyliśmy jakiś numer tutaj w Anglii, od razu wysyłaliśmy go do Lino, który mógł popracować nad nim w Portugalii i dodać swoje sugestie i pomysły. "Strike Hard" to kompozyt nowych numerów z kilkoma starszymi. Powiedzcie, dlaczego zdecydowaliście się nagrać również takie numery jak "Fight" czy "Finest Hour" które już wcześniej pojawiały się na Waszych wydawnictwach? Tony Hatton: Głównym powodem dla którego nagraliśmy te kawałki jeszcze raz, było to, że chcieliśmy pokazać fanom jak wiele wniósł do nich Lino. Te kawałki były poprzednio nagrane tylko w ramach EP-ek "Black Box Recordings" i nigdy nie znalazły się na pełnym albumie. Skoro jesteśmy już przy starszych rzeczach… Na "Strike Hard" mamy również nową wersję "Band of Brothers", która oryginalnie zaśpiewana była przez pierwszego wokalistę Iron Maiden, Paula Daya i wydana jedynie na singlu... Tony Hatton: No tak, "Band of Brothers" wydaliśmy tylko na limitowanym do 150 kopii singlu CD który miał być specjalnym wydawnictwem z okazji Cart Day w styczniu 2019. Jako, że chcieliśmy zachować wyjątkowość tego singla, nie chcieliśmy powielać ścieżek na nowej płycie, więc nagraliśmy ten numer od nowa, tym razem już z kapitalną interpretacją wokalną Lino. Cart Day to impreza, która miała miejsce w legendarnym Cart & Horses (to ten pub w którym Iron Maiden zagrało pierwszy raz w swojej karierze na żywo - przyp. red.). Impreza została zorganizowana przez Steve'a "Loopy" Newhouse'a (pierwszy techniczny Iron Maiden przyp. red.), z okazji przylotu do Anglii Paula Daya. Paul przyleciał do Anglii na zaproszenie Steve'a Harrisa - spotkali się wtedy prawie wszyscy członkowie pierwszego składu zespołu (prócz Rona Matthewsa, perkusisty - przyp. red.). Jako, że wszyscy jesteśmy jedną wielką rodziną, skorzystaliśmy z tego faktu i namówiliśmy Paula do nagrania


gościnnych wokali - wszystko w studiu Steve'a Harrisa, Barnyard w Essex. "Band of Brothers" jako singel jest już niedostępny, więc ci co go posiadają, mają naprawdę dość rzadki, kolekcjonerski rarytas! Z Paulem mieliście okazję również zagrać live podczas wspomnianego Cart Day - jak wspominacie tę przygodę? Tony Hatton: O tak, to był świetny event! Cały dzień wypełniały występy przeróżnych zespołów, a byli członkowie Maiden zagrali krótkie, specjalne sety. To był wielki zaszczyt zagrać razem z Paulem Mario Dayem na żywo i wykonać kilka numerów! Graliśmy min. "Breaking the Law" Judas Priest oraz wspomniane "Band of Brothers". Kapitalny czas. Myślisz, że jest szansa w przyszłości powtórzyć tą współpracę? Tony Hatton: To nie łatwe, bo Paul mieszka na codzień w Australii, ale, cóż, nigdy nie mów nigdy. Może uda się to zrobić właśnie w Australii? Chętnie tam zajrzymy! Logistycznie to nie łatwe, ale lubimy wyzwania. Na razie wirus krzyżuje jakiekolwiek nasze ruchy, więc to wszystko na razie jest w sferze luźnych pomysłów. Sam Cart Day był raczej jednorazową imprezą i cóż, pozostanie wielkim przeżyciem dla wszystkich którzy tam byli. Wiesz, że na tę imprezę przyjechali fani z całego świata? Niesamowite! Jeszcze zanim pandemia wybuchła, Doug został zaprezentowany jako członek nowego składu, Ides of March. W skład formacji wchodzili inni ex-członkowie Iron Maiden gitarzyści Terry Wapram i Terry Rance oraz wokalista Paul Di'Anno. Wiem, że covid-19 pokrzyżował Wam plany, ale Doug, myślisz że jest szansa na reaktywację tego projektu? Doug Sampson: Tak, projekt Ides of March został przesunięty na rok 2021. Bardzo nam zależy żeby to zrobić, wiesz, ja i Paul Di Anno po tylu latach znów pracujemy razem - to wspaniałe! Mam nadzieję, że do lata 2021 wirus będzie już opanowany. Mieliście w ogóle okazję zagrać razem jakąś próbę? Doug Sampson: Niestety, wirus nas ubiegł. Nie udało nam się spotkać póki co na żadną próbę, ale każdy z nas pracował nad kawałkami z setlisty indywidualnie. Z Paulem mieliście jednak okazję popracować w ramach "Strike Hard"... Tony Hatton: No tak, Paul to nasz kumpel, więc chętnie przystał na propozycję ponownego zaśpiewania z nami. Chop zna się z Paulem od dawna, chyba nawet zanim Paul wstąpił do Maiden. Doug zawsze trzymał się z Paulem blisko kiedy grali razem w Ironach. Ja poznałem Paula najpóźniej, bo dopiero w 2017r., kiedy Paul nagrywał swoje wokale do kawałka "Sniper" z EP "Black Box Recordings vol 2". To znaczy, znałem Paula wcześniej, bo przecież kumplował się z Chopem, ale dopiero podczas nagrań miałem okazję z nim pogadać i faktycznie poznać gościa bliżej. Panowie, możecie wytłumaczyć mi jedną

rzecz? Jak to się stało, że Airforce, choć istnieje od 1986 roku, dopiero w 2020 roku wydało swój pierwszy długogrający album? Tony Hatton: Wiesz, w latach 80-tych Airforce nie istniało długo - raptem niecałe cztery lata, bo zaczęliśmy gdzieś w środku 1986 roku a rozpadliśmy się na początku 1990. Nagraliśmy jakieś kawałki, ale nie daliśmy rady znaleźć wydawcy. Byliśmy wtedy młodzi i dość naiwni i nie wszystko układało się po naszej myśli. Dopiero kiedy ponownie się zeszliśmy, wydaliśmy te wczesne nagrania na CD "Judgement Day". Płyta ukazała się nakładem Watch Out Records, małej, niezależnej wytwórni. Teraz, licząc od 2016 roku wychodzi na to, że istniejemy już dłużej niż za pierwszym razem, więc postanowiliśmy pójść za ciosem i oto nagraliśmy płytę i znaleźliśmy sensownego wydawcę którym jest Pitch Black Records. Przez Airforce przewinęło się już wielu wokalistów. Teraz Waszym głosem jest wspomniany już Flavio Lino. Myślisz, że facet zagrzeje miejsce w Airforce na trochę dłużej? Tony Hatton: Dopóki będzie mi stawiał piwo, jego posada jest niezagrożona! (śmiech) A tak serio, mam nadzieję, że Lino będzie miał długą i wspaniałą karierę w Airforce. Pasuje świetnie i wszyscy razem świetnie się czujemy w swoim gronie - Lino to nie tylko świetny gość, ale też bardzo dobry muzyk. Jesteśmy trochę jak na wczasach, gdzie musisz czuć się dobrze żeby czerpać z tego radość. "Strike Hard" brzmi świetnie nie tylko dzięki Wam. Produkcja zajął się Pete Franklin, na co dzień członek zespołu Chariot. Dlaczego akurat jego wybraliście jako producenta Waszej najnowszej płyty? Tony Hatton: No tak, Pete wykonał świetną robotę, no i wywodzi się z podobnych kręgów co i Airforce. Inspirujemy się w zasadzie tym samym. Znam Pete'a od ponad czterdziestu lat. Pierwszy raz poznałem go, kiedy moja siostra przedstawiła mi go jako swojego nowego chłopaka w 1979 roku (śmiech). Byli ze sobą przez kilka lat, więc w sumie to Pete jest jak rodzina, przyszywany brat, ale oczywiście to też kapitalny muzyk, gitarzysta, wokalista, ale też perkusista. Więc mieć kogoś takiego za inżyniera dźwięku i producenta, to wielka sprawa! Z tego co wiem, podczas Waszej pierwszej wizyty w Polsce, w Marcu 2019 roku, zare jestrowaliście swój pełny show, który zagraliście w Polskim Radiu Lublin. Macie jakiś plan w związku z tym materiałem? Możemy liczyć że powstanie z tego coś na kształt "live" albumu? Tony Hatton: Tak! Mamy plan zrobić z tego koncertówkę jako swego rodzaju "follow up" dla "Strike Hard". Generalnie to materiał z radia jest gotowy i liczymy na to, że uda się go wypuścić w okolicach maja lub czerwca 2021r. W zasadzie została nam do ogarnięcia jedynie kwestia okładki i decyzja co do tytułu albumu. Wszystko oczywiście zostało opóźnione przez tą cholerną epidemię, na przykład "Strike Hard" miał wyjść w okolicy maja 2020, a tymczasem ukazał się on we wrześniu.

Tak swoją drogą, jak wspominacie swoją pierwszą wizytę w Polsce? Tony Hatton: Kapitalna wycieczka! Każda minuta naszego pobytu w Lublinie jest warta zapamiętania. Lublin to piękne miasto pełne kapitalnych ludzi, zyskaliśmy wielu przyjaciół podczas tej wizyty. Dużo się wtedy działo, ale jednym z takich ciekawych wydarzeń był fakt, że po naszym koncercie w piątek, w sobotę mieliśmy okazję wpaść do klubu Graffiti na koncert zespołu Kat z Romanem Kostrzewskim. To był dla nas duży zaszczyt być gośćmi Romka i wypić po koncercie wspólnie kilka piw. A w sumie nawet nie kilka, a sporo (śmiech). Było wesoło. Świetny moment. Chop, jesteś również dobrym znajomym Steve'a Harrisa i fanem Maiden. Zapewne słyszałeś o tym, że Barry Purkis aka Thunderstick wykopał jakiś czas temu Maidenowego Świetego Graala, czyli oryginalną taśmę demo z 1977 roku, gdzie zarejestrowany został min. klawiszowiec, Tony Moore. Miałeś okazję posłuchać tych nagrań? Chop Pitman: Tak, słyszałem, że Barry ma te nagrania - znam się z Barrym bardzo dobrze. Niestety, nie miałem jeszcze okazji posłuchać tego materiału. Pytam, ponieważ nie wierzę, że ludzie tacy jak Ty czy Doug nie są w posiadaniu innych tego typu nagrań, starych bootlegów sprzed lat 80-tych czy jakichś nagrań z prób. Lepiej się przyznajcie! Chop Pitman: No dobra, przyznaje się: faktycznie, mam kilka bootlegów z koncertów. Jeden to koncert z Music Machine z 1979r., gdzie na bębnach gra Doug. Mam też bardzo starą kasetę z jakiegoś koncertu Maiden z Cart & Horses, wydaje mi się, że może być coś około 1977 roku. Więc jednak! Ok, Panowie, dotarliśmy do końca naszego wywiadu. Życzę Wam szybkiego powrotu na scenę! Ostatnie słowo dla Polskich fanów zostawiam Wam. Tony Hatton: Nie możemy się już doczekać kiedy wrócimy do Polski i znów się z Wami spotkamy! Nasze plany zostały zweryfikowane przez pandemię, bo mieliśmy już ustawione koncerty w Polsce na czerwiec 2020. Ale nie martwcie się! Na pewno do Was przyjedziemy, bo wolimy przekładać daty niż je po prostu odwoływać, więc już pracujemy nad datami na 2021. Trzymajcie się mocno, na pewno wrócimy! Marcin Jakub

AIRFORCE

81


Artefakt "sprzed korony" Po płytowym rozpasaniu w szeregach Professor Black Chris Black przypomniał sobie o High Spirits. Najnowszy album tego projektu "Hard To Stop" to stylowy hard'n'heavy w starym stylu, z odniesieniami do twórczości Accept, Black Sabbath lat 80. czy Thin Lizzy, nie stroniący też jednak od sporej dawki melodii. Warto więc dać tej płycie szansę na koncertowym bezrybiu. HMP: Faktycznie trudno cię zatrzymać: raptem jesienią 2018 roku wydałeś jednego dnia trzy płyty Professor Black, a tu proszę, m am y już kolejny album H igh Spirits uznałeś, że prawie cztery lata przerwy od wydania "Motivator" to zbyt długi odstęp czasu i najwyższa pora na coś nowego i dłuższego niż EP-ka? Chris Black: Tak, początkowo mieliśmy rozpocząć kolejny cykl tras koncertowych, a do tego oczywiście nowy album. Dopóki nie zacząłem pracować, nie zdawałem sobie sprawy, że większość materiału mam już w kieszeni. Te utwory i fragmenty utworów gromadziły się w tle stopniowo od około 2015 roku. Gdyby więc ktoś pokusił się o sporządzenie zestawienia dziesiątki metalowych pracoho lików, to które miejsce spodziewałbyś się w nim zająć? (śmiech) Miło, że tak myślisz, bo szczerze, czuję, że nie jestem wystarczająco produktywny. Mam wiele pomysłów, ale ich realizacja zawsze trwa dłużej, niż się spodziewam. A tymczasem kosz pomysłów wciąż się zapełnia. Tak więc publiczność śledzi muzykę i albumy, które kończę, ale ja śledzę też te, które jeszcze nie zostały nagrane. Czasami w rezultacie czuję, że muszę pracować więcej i szybciej. Ale nie powinienem narzekać i staram się tego nie robić. To moja szczera odpowiedź. Doceniam komplement! Z High Spirits jest chyba łatwiej o tyle, że poruszasz się jednak w określonej stylistyce, gdy płyty "LVPVS", "I Am The Rock" i "Sunrise" były odmienne muzycznie, każda z nich wymagała od ciebie innego podejścia? Myślę, że jednak z High Spirits jest to trudniej, ponieważ granice nie zawsze są tak

wyraźne. Mam na myśli to, że w przypadku "I Am The Rock" jest całkiem oczywiste, co chciałem osiągnąć. Ale w przypadku High Spirits, takie "Since You've Been Gone" i "Now I Know" to zupełnie inne utwory pod względem muzycznym. Lubisz więc wyzwania, bo bez nich nagry wanie kolejnych płyt przypominałoby pracę na jakiejś taśmie montażowej w fabryce, nie byłoby w tym niczego nowego, ekscytującego? Hmmm... tak, zawsze muszę dotrzeć do czegoś nowego, ale nie wiem, czy to jest to samo, co wyzwanie. Myślę, że lepszym słowem byłoby "ryzyko". Ale może będziesz zaskoczony, wiedząc, że znajduję też radość na "linii montażowej". Proces pisania i nagrywania może być bardzo powtarzalny. Wyzwanie, ryzyko, to niezupełnie prawda odnośnie pisania utworów, czy nawet grania koncertów. Nagrywasz wszystko sam - to też ułatwia pracę, bo nie musisz nikomu niczego tłumaczyć, uczyć jego partii - masz sprecyzowaną wizję całości i trzeba ją, tylko i aż, urzeczy wistnić? Tak, dokładnie. Nie ma dyskusji poza moją własną głową, żadnych delikatnych ego, o które trzeba się martwić, z wyjątkiem mojego własnego. Ale są oczywiście wady. W normalnej sytuacji podczas nagrywania perkusista może nalewać drinki, gdy wokalista nagrywa swoje harmonie wokalne. Z High Spirits moja praca nigdy się nie kończy. Zdarza się w tym procesie, że wprowadzasz na gorąco jakieś zmiany, zastępujesz na przykład solówkę jej inną wersją, bardziej pasującą do danego utworu?

Cały czas. Tak jest ciągle, ponieważ w mojej głowie bez przerwy trwają rozmowy, dyskusje i toczą się debaty. W takich warunkach bardzo łatwo jest przeprowadzić tego rodzaju eksperymenty. Zdarza się nawet, że muszę zmienić kilka akordów w gitarach rytmicznych czy nawet partie perkusji. Z gitarowymi solówkami zawsze tak jest, zazwyczaj robię jedną późno w nocy, która brzmi idealnie, dopóki nie wrócę następnego dnia i nie zagram całej rzeczy ponownie. Podczas nagrywania tej płyty sytuacja była jednak inna o tyle, że kończyłeś sesję w połowie marca, kiedy ogłoszono już lockdown było nerwowo, czy wyrobiłeś się ze wszys tkim bez problemu? Tak, większość albumu została napisana i nagrana, zanim jeszcze usłyszeliśmy słowo koronawirus. Dopiero podczas procesu miksowania wiadomości stawały się coraz gorsze i zaczęły obowiązywać obostrzenia i inne nakazy. Ale w kwestii artystycznej, album jest artefaktem "sprzed korony". "Hard To Stop" to już czwarty album High Spirits - w takiej sytuacji trzeba już bardziej przysiąść nad materiałem, żeby nie zacząć powielać pewnych rozwiązań, nie powtarzać się? Tak, zwłaszcza w przypadku tekstów, jest to bardzo trudne. Podobny problem mam wybierając zestaw do grania na żywo, ponieważ mamy dużo utworów "na żądanie" a my chcemy spełnić życzenia każdego. Poza tym, oprócz wspomnianych czterech albumów,

Foto: High Spirits

82

HIGH SPIRITS


mamy także cały album z demami z 2009 roku, który zawiera wiele dobrych utworów, takich jak "Torture", "Wanted Dead" oraz mój ulubiony "I Need To Know". Nawet jeśli dany zespół nie czyni tego świadomie, to jest to w sumie dość bezpieczne, bo fani oczekują zwykle kontynuacji stylistyki, która im się spodobała, co wiele kapel wykorzystuje. Ty najwyraźniej nie należysz do ich grona, wolisz eksperymentować, czerpiąc natchnienie nie tylko z hard rocka czy metalu, ale też melodyjnego rocka, czego dowodem jest "Voice In The Wind"? Tym razem był to bardzo ryzykowny kawałek dla mnie, i myślę, że wywoła reakcję "kochaj to lub nienawidź". Ogólnie myślę, że dla wielu zespołów jest to problem, być może największy ze wszystkich: jak dużo zmienić? Jak bardzo pozostać na tej samej ścieżce? Ponieważ nie chcesz zrazić swoich fanów wypływając na zupełnie nieznane morza, ale jednocześnie nie chcesz zanudzać ich wypuszczając w kółko takie same albumy.

Czas trwania w granicach 35 minut to już norma w przypadku płyt High Spirits masz takie założenie by nie komplikować sobie życia, bo ukazują się również na płytach winylowych? Tak, myślę, że 35 minut to optymalny czas dla tego stylu muzycznego oraz typu albumów, a to prawdopodobnie ze względu na wspomniany czas odtwarzania LP. Nasze apetyty - w każdym razie mój - zostały przeskalowane właśnie przez to fizyczne ograniczenie. Zdajesz się też wciąż lubić kasety magnetofonowe, stąd dostępność wydawnictw High Spirits również na tym nośniku? Nie. Jako dzieciak miałem dużo kaset, a jako nastolatek dzięki nim miałem możliwość ćwiczenia na perkusji, ale nie czuję do nich żadnej szczególnej nostalgii. Obecnie preferowane są zarówno płyty CD, jak i LP. Oczywiście nie wszyscy się z tym zgadzają, niek-

stopniu to nie wina wytwórni, tylko skutek nagłych zmian logistycznych w zakresie usług transportowych. Myślę, że wszystko działa całkiem nieźle, biorąc pod uwagę ogólną sytuację, z wyjątkiem oczywiście koncertów. Gorzej, bo póki co nie ma mowy o koncer towej promocji "Hard To Stop". Musieliście odwołać ileś koncertów - część jest przełożona na przyszły rok, ale co do reszty wciąż tkwicie w zawieszeniu, bo trudno przewidzieć dalszy rozwój sytuacji? Tak, dokładnie, zgadza się, a właśnie mieliśmy pierwsze odwołanie na 2021 rok. Myślę, że koncerty będą jedną z ostatnich rzeczy, które wrócą do normalności. To jest do bani! To duże utrudnienie dla takiego zespołu jak High Spirits? Co prawda masz tylko koncertowy skład, ale bez imprez trudno go utrzymać, szczególnie jeśli ktoś żyje wyłącznie z grania?

Czy to nie dziwne, że tak wielu muzyków z metalowych zespołów zapomina o tym, że to melodia jest podstawą każdej kompozy cji, a umieszczenie w niej nawet kilkunastu świetnych riffów, licznych przejść czy aranżacyjnych patentów wcale nie uczyni z niej czegoś dobrego, bo wciąż będzie tylko zlepkiem różnych pomysłów, których przeciętny słuchacz nie będzie w stanie docenić ani zrozumieć? Szczerze, myślę, że to zależy od zespołu i jego publiczności. Metal to gatunek wszechstronny, pozwalający na melodyjną i rozpoznawalną muzykę, ale także na bardzo dysonansową i chaotyczną technikę. Więc nie sądzę, aby była to dobra teoria. Muzykalność przybiera różne formy. "Hard To Stop" słucha się bardzo dobrze, poszczególne utwory płynnie przechodzą jeden w drugi tak, że nie sposób się przy nich nudzić. Były wśród nich takie, nad którymi musiałeś się jednak trochę pomęczyć, posiedzieć dłużej, żeby osiągnąć zamierzony efekt? Myślę, że "Face To Face" pod tym względem był najtrudniejszy. Przeszedł wiele zmian. Również druga część "We Are Everywhere" była wyzwaniem, ponieważ tego rodzaju "uwodzicielska" sekcja jest bardziej powszechna podczas grania na żywo. Trudno jest stworzyć na albumie idealnie taką samą atmosferę gry zespołowej. Wielu muzyków podkreśla, że samo nagranie kolejnej płyty to pestka w porównaniu z ułożeniem na niej utworów we właściwej kolejności, aby stanowiły zwartą całość, pasowały do siebie. Miewasz z tym czasem zagwozdkę czy przeciwnie, to najmniejszy problem? Dla mnie to nigdy nie jest problem. Zwykle podstawową sekwencję mam w głowie już przed zakończeniem pisania utworów. Oczywiście czasami zmieniam zdanie, ale dla mnie bardzo łatwo jest wyczuć, jakie utwory będą dwoma pierwszymi, który zamknie stronę A czy otworzy stronę B oraz, które będą dwiema ostatnimi. To kolejny punkt, w którym praca w pojedynkę prawdopodobnie oszczędza wiele konfliktów.

Foto: High Spirits

tórym ludziom nadal podoba się format kasetowy, więc może w ten sposób sprawdzą też High Spirits. Dostępność jest najważniejsza. Czy to nie dziwne, że analogowe, skazane na zapomnienie, nośniki znowu święcą tri umfy w tych cyfrowych czasach? W dodatku ich sprzedaż systematycznie wzrasta, można więc tu chyba mówić już o pewnym fenomenie? Jeśli chodzi o format winylowy, myślę, że było już wiele dyskusji na ten temat. Nasza wytwórnia High Roller Records prowadziła od około 2003 roku butikowy, zorientowany na kolekcjonerów biznes, więc kiedy winylowe szaleństwo naprawdę się rozpoczęło, może dziesięć lat później, byli w doskonałej sytuacji. A kiedy to szaleństwo się skończy, oni nadal będą temu oddani. Sieć ma jednak również swoje atuty, szczególnie teraz, kiedy pandemia koronawirusa tak skomplikowała życie nam wszystkim? Tak, ciekawie będzie zobaczyć, jakie będą wyniki pobierania "strumieniowego" tego albumu. Fizyczna dystrybucja kopii CD i LP albumu poza Europą przebiega powoli. Nasze własne kopie zespołu dotarły dopiero 6-7 tygodni po dacie premiery. W najmniejszym

Nie jest to dla nas duża przeszkoda, nie zarabiamy na koncertowaniu. Ale jest to niesamowicie satysfakcjonujące pod innymi względami i przede wszystkim jest po prostu smutne, gdy cała część muzycznego biznesu została całkowicie unicestwiona. Liczysz, że jednak sytuacja prędzej czy później unormuje się, pojawią się szczepion ki, etc., dzięki czemu życie, nie tylko koncer towe czy artystyczne, ale w każdym jego aspekcie wróci do poprzedniego stanu? Wierzę, że ostatecznie osiągniemy znacznie lepsze poziom niż obecnie. Ten okres przejściowy jest niestety bolesny. Ale oczywiście musisz wierzyć w dobrą przyszłość, w przeciwnym razie przekaż mi wszystkie swoje płyty Motörhead. Myślę, że masz je w komplecie, może poza tymi rosyjskimi, pirackimi wydaniami na LP z wczesnych lat 90. czy kilkoma koncertowymi bootlegami (śmiech). Dzięki za pogawędkę! Wojciech Chamryk & Kacper Hawryluk

HIGH SPIRITS

83


recenzje. Jednak, jak już wspomniałem, występy na żywo muszą poczekać, aż przyszłość będzie wyglądać trochę jaśniej. Odnośnie własnej kreatywności, kilka tygodni temu braliśmy udział w transmisji na żywo, którą zagraliśmy razem z Siena Root i potężnym Ambush. Działo się kilka rzeczy za kulisami.

Stworzyć coś nieco innego - Nadal nie wiemy, jak zakończy się rok 2020, ale mamy kilka pomysłów, nad którymi będziemy pracować do tego czasu - mówi Highway Filip. My też nie wiemy, ale jeśli ktoś ma nadmiar wolnego czasu, to nowy album Night "High Tides-Distant Skies" na pewno go nie rozczaruje, bo to heavy/hard rock najwyższych lotów. HMP: Wrześniowy termin wydania "High Tides-Distant Skies" był ustalony wcześniej czy początkowo planowaliście wcześniejszą premierę, ale z racji pandemii uznaliście, że lepiej ją opóźnić? Highway Filip: Niezupełnie, razem z naszą wytwórnią od samego początku zdecydowaliśmy, że będziemy zgodnie z planem kontynuować wydanie całego albumu, łącznie z singlami. Jeśli chodzi o konkretną datę, musieliśmy dostosować się do planów wytwórni, ponieważ w tym samym okresie zaplanowano znacznie więcej wydawnictw. Zawsze trzeba planować z wyprzedzeniem, a nasza wytwórnia robi to świetnie! To chyba pierwszy taki kataklizm w historii muzycznego biznesu. Owszem, wcześniej też bywały problemy, na przykład kryzys paliwowy na początku lat 70., co przełożyło się na mniejsze ilości granulatu do tłoczenia płyt, ale teraz stanęła cała branża - praktycznie nie ma koncertów, mało kto z muzyków zarabia. Katastrofa to mało powiedziane? Cała sprawa z tym Covid-19 jest fatalna. Każdy koncert jest odwołany, a wszystkie trasy przełożone. Poza tym nasze plany również zostały zmienione, wszystkie koncerty, które chcieliśmy zagrać niestety zostały odwołane! Jak już wspomniałem, wszystko jest do bani. Ale w tych trudnych czasach ważne jest, aby

pomagać sobie nawzajem jako członkowie zespołu, fani, promotorzy i tak dalej. Kupuj płyty oraz gadżety i spraw, by twoje wsparcie się liczyło! W wielu państwach rządy lub organizacje zrzeszające muzyków starają się im pomagać. Jak to wygląda w Szwecji, zespoły takie jak wasz też mogą liczyć na wsparcie, choć by w postaci dopłaty do kosztu wynajmu sali prób, jakieś bezzwrotne zapomogi, etc.? Tak, są sposoby na uzyskanie pomocy finansowej od rządu, ale to raczej dla bardziej znanych artystów. Dla mniejszych zespołów, takich jak my, jest to trochę trudniejsze ze względu na liczbę aktywnych kapel w Szwecji. Ale tak, w pewnym stopniu możesz ubiegać się o wsparcie nawet na naszym poziomie. Wybitny dyrygent Peter Shannon powiedział niedawno, że dobrą stroną pandemii jest możliwość rozwijania własnej kreaty wności, żeby po epidemii mieć coś wartoś ciowego do zaoferowania słuchaczom. Niewątpliwie ma rację, ale akurat w waszym przypadku jest tak, że już wcześniej dopracowaliście nowy materiał - tyle, że jego pre miera przypadnie na bardzo trudny czas? Cóż, bez wątpienia na całym świecie jest teraz trudna sytuacja. Miejmy nadzieję, że nowe utwory zostaną rozpowszechnione na całym świecie dzięki internetowi i zdobędą dobre

Foto: Night

84

NIGHT

Jesteście w o tyle korzystnej sytuacji, że w przeciwieństwie do zespołów wydających płyty choćby w marcu czy kwietniu możecie liczyć na to, że do września sytuacja uspokoi się na tyle, że będziecie mogli zacząć promować "High Tides-Distant Skies" na żywo, nawet jeśli w bardzo ograniczonym zakresie? Miejmy nadzieję, że tej jesieni sytuacja znacznie się uspokoi! W tej chwili zbliżająca się trasa koncertowa wraz z naszymi przyjaciółmi z Hällas została przełożona na… być może 2021 rok? Z przyjemnością ogłaszamy jednak, że we wrześniu będziemy mieli możliwość zorganizowania mniejszej imprezy premierowej! Wielu muzyków rockowych podkreśla, że koncerty online w ich przypadku to nieporozumienie, bo nie da się oddać w ten sposób i bez publiczności atmosfery koncertu. Wygląda jednak na to, że ta hybrydowa rzeczy wistość koegzystujących koncertów online oraz na żywo może okazać się czymś, co przetrwa dłużej, nawet gdy pandemia pozostanie już tylko wspomnieniem? Oczywiście transmisja na żywo bez publiczności nie przypomina koncertu na żywo. Ale co zrobić, gdy sytuacja jest taka, jak jest? Nawet jeśli dziwnie jest być na scenie bez ludzi przed sobą, nadal dajesz fanom szansę usłyszenia twoich utworów na żywo. A może będziesz miał szansę zyskać nowych fanów, którzy polubią twoją muzykę?! Bez fanów jesteś nikim, więc lepiej zrób, co możesz, aby dać im wszystko! Chyba nikt nie wie, jak w przyszłości będziemy doświadczać muzyki! Nie obawiacie się, że spora część ludzi, rozbestwiona łatwością dostępu do ogromu muzyki w cyfrowych czasach i już wcześniej niezbyt chętnie chodząca na koncerty, zupełnie je odrzuci, z wygodnictwa czy z innych powodów, choćby bezpieczeństwa? Oczywiście nie wszyscy, ale może to mieć wpływ na frekwencję, a więc i rację bytu choćby tych największych festiwali, stawiających nie tylko na zagorzałych fanów, ale przede wszystkim masową publiczność? Zawsze znajdą się ludzie, którzy szukają najłatwiejszego i najwygodniejszego sposobu na słuchanie muzyki, a jeśli jest to oglądanie filmów w internecie lub korzystanie z witryn streamingowych, niech tak będzie. Nadal wspierają muzykę! Uważamy, że ogólnie ludzie będą uczestniczyć we wszystkich koncertach i festiwalach, w których będą mogli brać udział, gdy tylko te wszystkie ograniczenia znikną. Wszystkim nam brakuje gorącej atmosfery, która istnieje tylko na koncertach! A jeśli chodzi o większe festiwale, to nasza hipoteza jest taka, że raczej skorzystają na tej sytuacji, niż odbije się to na nich negatywnie. Każdy robi wszystko, żeby ich życie wróciło do normy. Kiedy więc ograniczenia zostaną zniesione, myślimy, że będzie duża presja na wszystkie formy wydarzeń, które obecnie cierpią z powodu obecnych warunków.


W przypadku Night sytuacja wygląda korzystnie o tyle, że może i jesteście zespołem niszowym, ale też z płyty na płytę idziecie do przodu, rozwijacie się, powiększając tym samym bazę fanów? Przynajmniej mamy nadzieję, że tak jest! Po prostu lubimy pisać muzykę, która nam się podoba, wraz z inspiracjami, które mamy. Staramy się nie słuchać opinii innych ludzi. Dzięki "Raft Of The World" odkryliśmy nowe miejsca w Anglii, Grecji, Hiszpanii i Francji. Świetnie spędziliśmy czas w tych krajach i poznaliśmy wielu nowych przyjaciół, co było naprawdę zabawne! Byłoby zabójczo wrócić tam tak szybko, jak to możliwe! "High Tides-Distant Skies" to już wasz czwarty album. Praca nad tym materiałem różniła się czymś w porównaniu z wcześniejszymi płytami? Opracowujemy proces pisania dla każdego albumu, co sprawia, że za każdym razem jest on trochę inny. Tym razem, zanim wzięliśmy się za prace nad nowym albumem, wszyscy muzycy kapeli przez długi czas sami pracowali nad swoimi pomysłami. A kiedy nadszedł czas, aby przenieść pomysły, najpierw osobno stworzyliśmy dema, a potem wspólnie przejrzeliśmy cały materiał. To sprawiło, że każdy z autorów mógł wygodnie wypróbować różne pomysły i opracować w całości utwór, aby go pokazać zespołowi, później omówić go z resztą muzyków i wyłapać istotne uwagi.

Tym razem mieliście więcej czasu na stworzenie i dopieszczenie tego materiału to chyba dobra opcja, żeby nie grzęznąć w schematach, nie zacząć zjadać własnego ogona w obrębie wybranej stylistyki? Jak wspomniano wcześniej, większość pracy wykonaliśmy sami, a następnie zebraliśmy się, aby podjąć ostateczne decyzje. Kiedy pisaliśmy kawałki, wszyscy mieliśmy na nie wpływy oraz dokładaliśmy swoje uczucia i przemyślenia. Minęło około trzech lat, odkąd wydaliśmy "Raft Of The World" a tym samym mamy kolejne trzy lata doświadczenia i rozwoju. Czyli wszystko to kwestia odpowiedniego podejścia, otwartego umysłu czy ciągłej chęci artystycznych poszukiwań - wtedy stagnacja nikomu nie grozi? Z "High Tides-Distant Skies" chcieliśmy stworzyć coś wspaniałego, kontynuować nasze poprzednie dokonania, ale także stworzyć coś nieco innego. Zawsze wspaniale jest zrobić nowy album w taki sposób, żeby wszyscy bez wstydu mogli do niego wrócić. Tym razem staraliśmy się zrobić to tak, podobnie, jak w wypadku poprzednich płyt, abyś nie miał wątpliwości, że brzmi tak jak nasza każda płyta, którą zrobiliśmy do tej pory. I naprawdę takie mamy odczucia, jeśli chodzi o ten album! Poprzedziliście "High Tides-Distant Skies" winylowym singlem z dwoma utworami "Feeling It Everywhere" i "Kings Of The Night". Wiedzieliście, że nie trafią na album, stąd myśl, żeby podzielić się nimi ze słuchaczami w innej formie, takiego kolekcjonerskiego wydawnictwa? Cóż, w przypadku 7-calowego singla chodziło bardziej o połączenie przeszłości z przy-

szłością. Zbudowanie pomostu między "Raft Of The World" a "High Tides - Distant Skies". Nie wydawaliśmy niczego od kilku lat i pomyśleliśmy, że singiel byłby fajny. Mieliśmy również okazję sprawdzić się z naszym nowym perkusistą Linusem (Fritzson, Ambush) zarówno w kontekście studyjnym, jak i koncertowym. I właśnie dlatego zrobiliśmy to. Zabawnym faktem jest to, że "Kings Of The Night" miała znaleźć się na "Raft Of The World", ale nigdy nie dotarła do etapu finalnego produktu. Wiele innych zespołów opublikowałoby je w postaci cyfrowych singli czy wyłącznie w wersji cyfrowej - wy jesteście jednak trady cjonalistami, co płyta to płyta? Dokładnie, fizyczny nośnik jest zawsze czymś wyjątkowym. Zapach, dotyk i dźwięk igły dotykającej płyty po raz pierwszy... gęsia skórka! To była sesja na żywo w studio, wróciliście więc do praktyki z początku istnienia zespołu. "High Tides-Distant Skies" też nagraliś cie w ten sposób? Nagrywanie tego singla na żywo było zabawne i mieliśmy szansę naprawdę sprawdzić się w studiu. Jednak w przypadku "High Tides - Distant Skies" każdy instrument był nagrywany oddzielnie. Zasadniczo wykreśliliśmy w naszych kalendarzach około dwóch tygodni i mieszkaliśmy w tym czasie w studio, aż do zakończenia sesji. Brzmienie tej płyty jest jednak bardzo organiczne, nie zalatuje cyfrą - to chyba niezwyk le ważne, nawet w dzisiejszych czasach, żeby brzmieć dobrze, szczególnie jeśli ma się też własną muzykę dostępną również w winylowej wersji? Bardzo ważne jest dla nas, aby słuchając naszych albumów fani poczuli się wyróżnieni. Jednym z głównych powodów, dla których nam się to udało, są magiczne palce Ola Ersfjorda! Podjęliśmy współpracę z Ola przy naszym poprzednim albumie, który okazał się świetny, a teraz jest naszym powiernikiem i dobrym przyjacielem, z którym możemy prowadzić otwarte i szczere rozmowy o całym procesie twórczym. Co z kolei, miejmy nadzieję, sprawi, że wszyscy będą zadowoleni z ostatecznego rezultatu. Dobrą rzeczą podczas pracy z Ola jest to, że naprawdę dba o całość albumu i chce być częścią tego wszystkiego, od momentu pisania materiału do mety, jaką jest koniec sesji. Analogi totalnie skompresowane, brzmiące dziwnie sterylnie, przygotowywane z cyfrowych źródeł i bez oddzielnego masteringu dla wersji winylowej to według mnie kom pletne nieporozumienie - może niektórym zespołom chodzi tylko o to, by mieć w dysko grafii tak modnego teraz "winyla", a rzeczy wistą jakością dźwięku tej edycji nie zawracają już sobie głowy? Wszyscy wiedzą, że tylko winyl jest prawdziwy! Oczywiście potrzebujesz różnych masterów dla CD i winylu, one nawet nie brzmią tak samo! CD jest nieco ostrzejszy w swoim brzmieniu, a winyl jest nieco cieplejszy. Wszyscy z naszej czwórki preferują winyl i może dlatego ważne jest, aby od samego początku wszystko było idealne. Winyl to coś więcej niż styl retro, dla niektórych to styl

życia i przez to nie można ryzykować ani ignorować faktu, że musi to być oddzielny, unikalny produkt. T eled y sk n a k rę ciliście d o u tw o ru "U n d e r The Moonlight Sky" i zamyka on album - to też nietypowe podejście, bo taką lokomoty wę każdego wydawnictwa zamieszcza się zwykle na początku płyty. Uznaliście, że wasza publiczność to świadomi słuchacze, dla których album jako zwarta artystycznie całość to wciąż coś ważnego? Kiedy przyszło do podjęcia decyzji, do którego utworu powinniśmy nakręcić wideo, decyzja była jednomyślna, "Under The Moonlight Sky". Wszyscy doceniamy brzmienie i muzyczny aspekt tego utworu. Wyróżnia się tym, że jest to nasza kompozycja, a także świetnie pasuje do pozostałych utworów do reszty albumu. Jeśli chodzi o to, że zdecydowaliśmy się umieścić go na końcu albumu, była to świadoma decyzja. Nie w tym sensie, że chcieliśmy, aby jako singiel zajął miejsce bliżej, ale w tym sensie, że jeśli spojrzysz na album jako całość, to właśnie tam powinien być. Tak, jest dla nas bardzo ważne, abyś widział płytę jako całość, a nie kompilację pojedynczych utworów. Na dzisiejszej scenie muzycznej ludzie wydają się skupiać głównie na koncepcji "jednego utworu na raz", zamiast wydawać albumy, co może wydawać jako coś naprawdę zacofanego. Jeśli lubisz muzykę, z jakiego powodu chciałbyś zamienić 45 minut odkrywania swojej muzycznej strawy na trzy minuty karmienia się tymi samych kombinacjami smaków w kółko? Liczycie, że już niebawem spotkacie się z fanami na koncertach? Macie tzw. plan B, gdyby okazało się, że nie będzie to możliwe zbyt szybko? Oczywiście! Fani są dla nas ważni! Bez nas nadal będą istnieć, ale my bez nich nie. Świetny koncert i spędzanie czasu z tymi wszystkimi wspaniałymi ludźmi to jedna z najlepszych rzeczy w robieniu tego wszystkiego! Nadal nie wiemy, jak zakończy się rok 2020, ale mamy kilka pomysłów, nad którymi będziemy pracować do tego czasu ... Życzę więc i wam, i sobie, żeby do tego nie doszło i dziękuję za rozmowę! Wojciech Chamryk & Kinga Dombek

NIGHT

85


Robimy to co lubimy Szwedzki Starblind nie jest zespołem, który stałby na czele metalowej awangardy i podejmował eksperymenty poszerzające granice muzyki metalowej. Szwedzi, korzeniami pochodzący ze Sztokholmu, dzierżą raczej sztandary klasyki, na których powiewają logotypy Judas Priest, Saxon czy przede wszystkim Iron Maiden. Robią to dobrze, dlatego najnowsze wydawnictwo grupy "Black Bubbling Ooze" może przypaść do gustu zwłaszcza tym fanom klasycznego grania, którzy rozczarowani są ostatnimi dokonaniami wymienionych w poprzednim zdaniu brytyjskich nazw. W krótkim wywiadzie, o zespole i jego istocie opowiedział basista Daniel Tillberg. HMP: Zdaję sobie sprawę, że możesz być znudzony tym tematem, jednak chciałbym znać twoje zdanie na temat tego, jak Szwecja radzi sobie z pandemią? Daniel Tillberg: Myślę, że radzimy sobie zupełnie dobrze. Nie doszło u nas do całkowitego zamknięcia kraju. Osobiście niewiele się dla mnie zmieniło gdyż zamieszkuję na wyspie, na której tak naprawdę nic ciekawego się nie dzieje. Wszystko wygląda tak jak dawniej. Z kolei w Polsce od miesięcy nie odbywały

czasie zagrać żadnego koncertu. Myślę sobie jednak, że trzeba być kreatywnym i zajmować się innymi rzeczami. Jak to wszystko wpłynie na przemysł muzy czny jako całość? Wiesz, dla zespołów jeżdżących w trasy, dla których koncerty są głównym źródłem dochodu, jest to katastrofa. Jeżeli już wcześniej ledwo wiązały koniec z końcem, to wyobraź sobie, jak przerwa musi wpływać na ich funkcjonowanie. Myślę jednak, że powstanie duże ciśnienia na muzykę na żywo i kiedy to

czego oczywiście zachęcam. Opowieści Lovecrafta są niesamowite, te wszystkie tajemnice, którymi naszpikowana jest jego twórczość, pozostawiają mnóstwo do pobudzenia wyobraźni. Wasze brzmienie jest mocno osadzone w tradycji Nowe Fali Brytyjskiego Heavy Metalu, szczególnie Iron Maiden. Co was szczególnie interesuje w takiej stylistyce? To czysty heavy metal, jego definicja. Muzyka mocna, melodyjna i pełna energii. Jednocześnie, można zrobić bardzo wiele w ramach takiego brzmienia. Gdybyśmy grali jak, na przykład AC/DC, nasze możliwości byłoby mocno ograniczone. Jakbym porównał to do malarstwa, to chcemy używać większej palety kolorów do pokrycia płótna. Lubisz najnowsze dokonania Iron Maiden? Oczywiście. Uważam, że są to arcydzieła. Jak sobie radzisz z krytyką, że brzmicie zbyt podobnie do tego zespołu? Zdarza mi się z taką krytyką spotkać, ale kogo to obchodzi? Gramy to co lubimy, albo ci się to podoba, albo nie.

Foto: Starblind

się koncerty, zresztą podobnie jest w większości krajów Unii Europejskiej. Racja, sprawa z graniem koncertów to zupełnie inna bajka. Wprowadzono u nas przepisy mówiące, że nie można organizować zgromadzeń, na które przyjdzie więcej niż pięćdziesiąt osób. Nie jest możliwym więc zagranie normalnego koncertu, po prostu nie jesteśmy w stanie tego zrobić. Jednak potrafimy znaleźć sobie zajęcia, takie jak kręcenie teledysków i pisanie nowych piosenek. Zajmujemy się również promocją naszego nowego albumu. Nie jest tak, że sytuacja pandemiczna jest katastrofą dla zespołu? Tak jak wspominałem, nie mogliśmy w tym

86

STARBLIND

wszystko się skończy, nie będzie problemu ze zorganizowaniem trasy koncertowej. Wracając do samej muzyki, jak wyglądało tworzenie nowego materiału? Od poprzed niej płyty upłynęły całe trzy lata. Tak po prostu, wybieramy nowe kawałki, ogrywamy je na próbach a następnie przystępujemy do nagrań. Zechcesz wyjaśnić znaczenie tytułu albumu? O ile wiem, jest nawiązaniem do starych opowieści z gatunku horroru. Tytuł płyty zaczerpnęliśmy z opowiadania "W górach szaleństwa" H. P. Lovecrafta. Czym jest szlam (z ang. ooze - przyp. red.)? Musisz sam przeczytać opowiadanie, do

Gdy zdarza ci się jeszcze słuchać muzyki dla przyjemności, sięgasz głównie po klasykę, czy puszczasz sobie rzeczy bardziej współczesne? Zdecydowanie wolę starocie. Nowsze rzeczy wychodzące obecnie, są zbyt gładkie w brzmieniu, które zupełnie pozbawione jest dynamiki. Brzmi sterylnie i po prostu nudno. To smutne, bo istnieją zespoły, które brzmiałby fenomenalnie, gdyby zdecydowały się na szczerość podczas sesji nagraniowych. Jednak, decydują się robić inaczej. Podobnie sprawa ma się z młodymi gitarzystami, wszyscy brzmią w ten sam sposób. Ruszasz czasem wyobraźnię i starasz się przewidzieć w jakim kierunku może rozwinąć się Starblind w przyszłości? Oczywiście, mamy bardzo wiele pomysłów, które moglibyśmy wypróbować.


Nie chcę jednak w tym momencie niczego takiego zdradzać. Podoba mi się surowe i energetyczne brzmienie waszych nagrań. Nie wiem jak realizowaliście ostatnie wydawnictwo, ale brzmi, jakby w dużej mierze rejestrowane było na setkę. Zdecydowanie w kontraście do typowych, współczesnych albumów. Oczywiście, to jest dokładnie to, co sobie założyliśmy. Staramy się uchwycić brzmienie jakie posiadamy grając na żywo. Zgadzam się z tym, że współczesny metal brzmi zbyt nudno i męcząco. Dlaczego wszystko musi być tak bardzo przeprodukowane i chłodne? Szwecja jest krajem obfitującym w zespoły metalowe. Scena tradycyjnego heavy metalu nadal jest u was silna? Klasyczny heavy metal zawsze będzie miał tu swoje miejsce. Czasem jest lepiej, czasem gorzej. Pewne mody znikają a potem znowu powracają. Obecnie trudno ocenić jak wygląda sytuacja, gdy nikt nie może w pełni koncertować. Jakie czynniki wpływają na to, że metal w Szwecji czy krajach skandynawskich w ogóle, jest tak silny? Naprawdę nie wiem. Możliwe, że to dlatego, że pół roku jesteśmy spowici w ciemnościach. Więc co zostaje nam wtedy robić innego, niż grać muzykę? Koncertów raczej szybko grać nie będziecie. Jakie są plany zespołu na resztę obecnego roku?

Foto: Starblind

Oprócz promowania albumu zawsze znajdzie się coś do roboty. Wszyscy piszemy muzykę i tworzymy jej w sumie bardzo dużo, więc fajnie będzie zebrać się do kupy i zobaczyć

co tam przyszło nam do głów. Igor Waniurski


Zasady dobrego wychowania, najwyraźniej zostały zapomniane w internecie. Miałem przyjemność rozmawiać z dwoma muzykami niemieckiego heavy/thrashowego zespołu Greydon Fields: gitarzystą Gregorem Vogtem oraz wokalistą Volkerem Mostertem. Sam wywiad dotyczy nowego albumu zespołu, "Warbird", który został wydany w 2020, dwa lata po jego poprzedniku "Tunguska". Członkowie zespołu opowiedzą o przesłaniu albumu, inspiracjach oraz o ich podejściu do obecnej sytuacji politycznej. HMP: Cześć! Czego możemy się spodziewać po najnowszym "Warbird"? Gregor Vogt: Przywalimy heavy metalem. W wywiadach porównywani jesteśmy często z Iced Earth, także częściowo z Nevermore. Całkiem nieźle, ale najlepiej po prostu posłuchać i samemu wyrobić sobie pogląd na ten temat. Volker Mostert: Zawiera wszystkie cechy szczególne Greydon Fields jak ostre riffy i chwytliwe refreny. Jeśli spodobał Ci się nasz poprzedni album, to z tym będziesz jak w domu. Jakie są różnice pomiędzy waszym poprzed nim albumem "Tunguska" i najnowszym?

cią. Tak samo teksty, ich tematyka to mikstura rzeczywistości i fikcji. Jeśli chodzi o proces nagrywania i produkcji to, z każdym albumem zauważamy nowe rzeczy, które można poprawić przy okazji kolejnych sesji. Sądzę, że "Warbird" jest krokiem naprzód, jeśli chodzi o końcową produkcję. Kiedy Riccardo Vinti opuścił Greydon Fields? Dlaczego? Gregor Vogt: Riccardo opuścił nas w roku 2016 i zawiesił granie na perkusji na kołku. Miał wrażenie, że nie jest w stanie sprostać własnym wymaganiom w kwestii jakości gry. Bardzo się ucieszyliśmy, że w osobie Marco znaleźliśmy godnego następcę. A jego partii

Czy mógłbyś opisać proces powstawania waszego najnowszego albumu? Gregor Vogt: W większości wypadków sam w domu piszę utwory, które później rozsyłam w formie demo do pozostałych członków zespołu. Jeżeli Volker ma odpowiednie pomysły wokalne, uzupełnia te nagrania, a następnie już wspólnie dopracowujemy wszystkie utwory, częściowo w sali prób, częściowo w warunkach domowych. Natomiast numer tytułowy jest autorstwa naszego basisty Patricka. "Death From Within" jest o politycznej zdradzie? Volker Mostert: Nie, absolutnie nie. Opisuje biologiczny proces apoptozy, czyli zaprogramowanej śmierci komórki. Komórki popełniają samobójstwo w momencie, w którym nie mają możliwości zostać naprawione. Jednak część "Warbird" jest o obecnym środowisku politycznym, mam rację? Volker Mostert: Zasadniczo to choć "Warbird" nie wiąże się mocno z obecnymi wydarzeniami, raczej z technologią wojenną, dronami, sztuczną inteligencją, fikcyjnym zautomatyzowanym systemem walki, takim jak jak "Warbird", jednak wcale nie jest tak oddalona (od tego zagadnienia - przyp. red.). Czy powiedziałbyś, że "Empire of The Fools" wciąż jest aktualne? Volker Mostert: "Empire of The Fools" jest obecnie bardziej aktualne niż kiedyś, ponieważ możemy zobaczyć efekty ogłupiania naszych społeczeństw, szczególnie w Stanach Zjednoczonych, chociażby patrząc się na pandemię koronawirusa. Ludzie nie chcą nosić maseczek, myślą, że wirus to jakaś mistyfikacja i nie wierzą w to, co mówią naukowcy. Preferują słuchać twórców teorii spiskowych w internecie i wybierać najgorszych kretynów na swoich przywódców. Tak, "Empire of The Fools" wciąż ma swoje miejsce na świecie. Jak możemy uciec z takiego Imperium Idiotów? Powiedzmy, że jestem obywatelem takowego państwa. Co mogę zrobić? Volker Mostert: Trudne pytanie. Wygląda na to, że kretyni i idioci są rosnącą grupą w naszych wspólnotach, zaś media sprzyjają temu stanowi, rzeczy rozsiewając fałszywe informacje. Głupi ludzie są łatwiejsi do kontrolowania i szybciej się rozmnażają. Jeśli Stany pozbędą się Trumpa w wyborach, to będzie nasze pierwsze zwycięstwo. Zobaczymy.

Foto: Greydon Fields

Gregor Vogt: Wydaje mi się, że jako zespół zrobiliśmy duży krok w naszym rozwoju. Utwory na albumie "Warbird" są bardziej spójne, zarówno pod względem instrumentalnym, jak i również wokalnym. Album "Warbird" jest także naszym pierwszym, wydanym na winylu, ma w związku z tym także zupełnie inny artwork aniżeli płyty na CD. Jesteśmy z tego powodu niezwykle szczęśliwi. Volker Mostert: Nie powiedziałbym, że "Warbird" czy "Tunguska" znacząco się różnią. Na obu albumach są utwory, które różnią się między sobą ciężkością i agresywnoś-

88

GREYDON FIELDS

perkusyjnych można było już posłuchać na płycie "Tunguska". Czy zmiana perkusisty negatywnie wpłynęła na zespół? Gregor Vogt: Na pewno nie. Naturalnie na początku wszyscy byli nieco zszokowani, ponieważ Riccardo należał do osób, które zakładały zespół. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności dokładnie w tym samym czasie zespołu poszukiwał Marco i tym sposobem doszło do bezkolizyjnej wymiany na tym stanowisku.

Co zasadniczo zainspirowało "Keyboard Warrior"? Czy ta postać jest czymś, co może wydarzyć się jedynie przy specy ficznych okolicznościach, czy raczej czymś, co może się wydarzyć przy dyskusji na każdy dowolny temat? Volker Mostert: Możesz zobaczyć internetowych wojowników, przeglądając media społecznościowe. W każdej debacie politycznej niezwłocznie się pojawiają, by pisać głupoty w sekcji komentarzy. Próbują wyciszyć głosy rozsądku ilością swoich komentarzy. Część z nich wydaje się kierowana przez zagraniczne siły, które próbują wpłynąć i zdestabilizować nasze społeczeństwa. Jednak nawet na niższym poziomie, trolle internetowe zawsze są i szybko zostawiają swoje nienawistne i uwłaczające komentarze nawet pod dziennymi te-


matami jak moda, muzyka, technologia, cokolwiek, o czym pomyślisz. Zasady dobrego wychowania, najwyraźniej zostały zapomniane w internecie. Kiedy podziemie powstało najsilniej i najliczniej? Czy mieliście jakiś zespół na myśli, tworząc "Rise Of The Underground"? Volker Mostert: Nie, ten utwór jest tylko hołdem dla podziemnego metalu, który jest bardzo silny w naszym regionie Niemiec (Zagłębie Ruhry). Wsparcie lokalnych fanów i współpraca między zespołami jest naprawdę świetna. Ten utwór był naszym sposobem, aby powiedzieć "dziękuję wam!". Czy mógłbyś porównać "Cathedrals z Room with a View" oraz "Warbird"? Co się zmieniło. Czemu ponownie nagraliście ten utwór? Gregor Vogt: Element, który zwraca uwagę w pierwszej kolejności, to naturalnie wokal. Wtedy naszym wokalistą był Patrick "Ted", dzisiaj w tej roli występuje Volker. To nadało temu songowi zupełnie innego charakteru. Utworu "Cathedrals..." życzyli sobie zawsze ludzie na koncertach, więc uważaliśmy, że to świetny pomysł, nagranie tego kawałka na nowo w aktualnym składzie. Nasz basista Patrick napisał dodatkowo intro, ja przerobiłem kompletnie gitarowe solo, w taki sposób, żeby nie było tylko kopią 1:1 poprzedniej partii solowej, dopasowanej tylko do nowego wokalu.

Foto: Greydon Fields

pów innych kapel, na które byliśmy poszli. Mamy nadzieję, że muzyka i scena koncertowa powróci do normalności w przyszłym roku.

Dziękuje za wywiad. Powodzenia! Jacek Woźniak Tłumaczenie z niemieckiego, odpowiedzi Gregora Vogta: Włodek Kucharek

Kto stworzył grafikę na "Warbird"? Jak prze biegała współpraca z artystą? Volker Mostert: Tak jak nasze poprzednie grafiki, "Warbird" został zaprojektowany przez Björna Goossesa z Killustrations. Wysłałem im tekst z tego, co później zostało utworem tytułowym i wyjaśniłem, co miałem na myśli. W zamierzeniu był to mały hołd dla Judas Priest i ich "Screaming for Vengeance". Björn szybko wrócił z pomysłem, który wszystkim się spodobał i od tego momentu wszystko przebiegło szybciej. Z tym że ten album jest naszym pierwszym, który ma wyjść też na winylu, dlatego zaoferowaliśmy dwie różne wersje odpowiednio dla CD i LP. Mieliśmy bardzo pozytywny odzew. Czy powiedziałbyś, że jesteście aktywni w mediach społecznościowych? Wnioskuje chociażby z tego, że wrzuciliście więcej niż dwa klipy na Youtube. Gregor Vogt: Poprzez social media znaleźliśmy jako band możliwość dotarcia do wielu ludzi i to jest wspaniałe. Chcielibyśmy oczywiście zwrócić także uwagę na nasz nowy album, dlatego opublikowaliśmy w formie wideo klipów trzy nasze kawałki "Rise Of The Underground", "Death from Within" oraz "Empire Of The Fools". Takie postępowanie ma znaczenie szczególnie wtedy, gdy chodzi o promowanie koncertów po to, żeby potrafić się dobrze zaprezentować. Niestety plan występów koncertowych w roku 2020 zakończył się fiaskiem z powodu koronawirusa, ale pomimo tego dzięki wielu ludziom udało nam się już teraz zabukować kilka występów "live" w roku 2021. Co zamierzacie robić w 2021? Volker Mostert: Spróbujemy nadrobić to, co straciliśmy w roku 2020. Łącznie z koncertami, których nie mogliśmy zagrać, bądź wystę-

GREYDON FIELDS

89


mo dla siebie i szczerze mówiąc, nie sądziliśmy, że ktokolwiek będzie się tym przejmował. Ale oczywiście jesteśmy niezmiernie szczęśliwi, że tak wielu ludzi się tym zainteresowało! W naszym następnym projekcie z pewnością wykorzystamy niektóre możliwości, których po prostu nie było w latach 70. i 80.

Wielki tygiel - Chodzi o utwory i brzmienie - mówi gitarzysta Luke C., dodając, że cała reszta jest już tylko otoczką. I tak jest w istocie, szczególnie jeśli ma się w zanadrzu tak kapitalny materiał jak demo "Angel Blade", łączące wpływy NWOBHM oraz sceny skandynawskiej wczesnych lat 80. Zła wiadomość jest taka, że split Angel Blade z Venator będzie jedynym, poza wersją kasetową tego materiału, wydawnictwem niemieckiej grupy. Dobra zaś taka, że ma już ona nowy skład i zapowiada na przyszły rok debiutancki album, wydany już pod inną nazwą. HMP: Tajemniczy z was goście - nigdzie nie ma informacji na temat waszego zespołu i jego składu, ani nawet jednego, choćby niewyraźnego zdjęcia - pozazdrościliście anonimowości blackmetalowcom, czy są inne powody takiego podejścia? Luke C: Aby odpowiedzieć na to pytanie, muszę najpierw coś wyjaśnić. Nagraliśmy demo jako trio, ale nigdy nie byliśmy "prawdziwym" zespołem. Od czasu do czasu ćwiczyliśmy razem, a kiedy stało się oczywiste, że już nie

tych nagrań była jakaś tajemnica. Wiele osób zastanawiało się, skąd to pochodzi i kto to nagrał. Dla nas oglądanie i słuchanie tej całej dysputy było po prostu bardzo zabawne i myślę, że ta otoczka sprawiła, że całość była o wiele bardziej interesująca, niż gdybyśmy tylko wydali demo; w ten sposób nie było już o czym rozmawiać. W latach 80. często było podobnie, bo słysząc jakiś utwór w radiu czy kupując płytę

Foto: Angel Blade

będziemy w stanie tego robić, zdecydowaliśmy się nagrać przynajmniej część kawałków, które graliśmy, aby zachować dla potomności nasz wspólnie spędzony czas. Są dwa powody, dla których zrobiliśmy to tak, jak zrobiliśmy. Nie miało to nic wspólnego ze sceną blackmetalową. Przede wszystkim oczekiwaliśmy uczciwych opinii, nie chcieliśmy otrzymywać pozytywnych recenzji od ludzi tylko dlatego, że są naszymi przyjaciółmi. Bowiem nawet nasi najbliżsi przyjaciele nie wiedzieli o nagraniu przez nas muzyki, a oglądanie ich komentarzy i postów oraz wysyłanie nam wiadomości typu "Słyszałeś już ten nowy zespół?!", było dla nas świetną zabawą. Innym powodem jest to, że pomyśleliśmy, że byłoby fajnie, gdyby wokół

90

ANGEL BLADE

bez zdjęcia wykonawcy też nie wiedziało się o nim zbyt wiele. Ba, są słynne historie jak ta, że pod koniec lat 70. czarnoskórzy słuchacze z USA odkryli Queen dzięki funkującemu numerowi "Another One Bites The Dust" i nie znając zespołu ze zdjęć, telewizji czy koncertów nie mogli uwierzyć, że tworzą go biali muzycy. Ale teraz, w drugiej dekadzie XXI wieku, wiemy wszystko o wszyst kich i to bardzo szybko, bo jest internet, a wy jesteście temu przeciwni? Nie, nie mamy nic przeciwko temu. Ale naszym celem nigdy nie była długa kariera i dlatego nie aspirowaliśmy do tego, aby założyć strony społecznościowe, otworzyć sklep internetowy czy coś w tym rodzaju. Zrobiliśmy de-

Muzyka ma się więc bronić sama, niezależnie od tego, kto ją komponuje i wykonuje? Można tak powiedzieć. Myślę, że są dwie rzeczy, które są ważne w muzyce metalowej, a mianowicie same kompozycje i towarzysząca im produkcja. W naszym przypadku są to proste, bezpośrednie heavymetalowe utwory, bez żadnych wyszukanych, niepotrzebnych sztuczek. Tak samo jak produkcja. Zasadnicza, surowa i ostra. Dokładnie taka, jak chcieliśmy. Jak zapomniana taśma demo, którą ktoś znalazł w piwnicy po 35 latach. A jeśli te dwie rzeczy się połączy, wszystko inne jest drugorzędne. Nie ma znaczenia, kto to zrobił, czy uważasz, że projekt okładki jest do bani, czy też nie podoba ci się logo zespołu. Chodzi o utwory i brzmienie. Trzy utwory z waszego debiutanckiego demo potwierdzają, że musicie lubić zespoły nurtu NWOBHM w tej najbardziej archetypowej formie przełomu lat 70. i 80., a do tego scenę skandynawską wczesnych lat 80. - to słuszny trop? To jest zdecydowanie właściwy trop! Zawsze mówiliśmy, że to musi brzmieć jak jakieś demo nagrane w garażu gdzieś w Szwecji. Kawałki są bardzo podobne do NWOBHM, zwłaszcza "Blast From The Past", który oczywiście mocno przypomina wczesne Iron Maiden. Podsumowując, prawdopodobnie NWOBHM opisałbym, jako mój ulubiony "metalowy kierunek" ze wszystkich innych. Zawsze podziwiałem jedyne w swoim rodzaju, oryginalne brzmienie tych zespołów. Więc tak, te dwie sceny miały zdecydowanie największy wpływ na nasze nagrania. Wielu fanów i muzyków podkreśla, że w rocku i metalu wymyślono i zagrano już wszystko, ale to chyba kwestia podejścia, no i motywacji, żeby coś klasycznego zainspirowało powstanie czegoś nowego, pod czym możecie się podpisać z pełną świadomością, że nikogo nie kopiujecie? (Śmiech) To trudne pytanie. Nie powiedziałbym, że wszystko, co robimy w tych trzech utworach, jest zupełnie nowe, ale z pewnością jest to interesująca mieszanka różnych wpływów. Weźmy na przykład kawałek "Angel Blade". Główny riff jest w pewnym sensie inspirowany Ratt, słowa są typowym tekstem thrashmetalowym o końca świata, refren to klasyczne NWOBHM, a całość jest wyprodukowana jak demo FWOSHM. To jest jak wielki tygiel. Wciąż pamiętam, do czego dążyłem w niektórych miejscach. Na przykład pierwsza część solówki "Rock Nights" była inspirowana solówką z utworu "I Am Me" Heavy Load, którą zawsze uwielbiałem. Jednak jeśli coś brzmi zbyt podobnie do czegoś innego, natychmiast się tego pozbywam. Czasami jest to jak chodzenie po ostrzu brzytwy między "inspiracją" a "kopiowaniem". Nie powiedziałbym, że zrobiliśmy coś nowego z tym demem, ani też niczego specjalnie nie skopiowaliśmy. Po prostu muzycznie i tekstowo przyłożyliśmy lustro do wszystkiego, z czym heavy metal lat 80. miał coś wspólnego.


Dying Victims Productions od razu wydała "Angel Blade", tak więc byliście w tej komfortowej sytuacji, że nie musieliście szukać wydawcy - to nietypowa sytuacja, bo zwykle takie demonstracyjne wydawnictwa mają pomagać w zdobyciu kontraktu? Jak wspomniałem wcześniej, nie szukaliśmy kontraktu, ponieważ nie myśleliśmy o wydaniu czegokolwiek. Dying Victims wydało debiutancką EP-kę głównego zespołu naszego perkusisty, więc była to jedyna wytwórnia, którą zapytaliśmy, czy byłaby zainteresowana wydaniem tego materiału. Na szczęście Flo z Dying Victims polubił te kawałki i jesteśmy bardzo, bardzo wdzięczni za całą pracę, jaką włożył w wydanie tego materiału. Może bez niego wypuścilibyśmy tylko dziesięć kaset i tyle. Jak powiedziałem, to demo jest tylko podsumowaniem kilku prób, które mieliśmy w ciągu kilku miesięcy i jest bardziej ostatecznym finałem, niż początkiem. Dlaczego postanowiliście zadebiutować tak krótkim materiałem? Nie lepiej było trochę poczekać, dopracować jeszcze kilka utworów i wydać coś dłuższego, MLP czy LP? W czasie nagrywania wyglądało na to, że nasza trójka nie będzie miała możliwości kontynuowania wspólnych prób, ponieważ nikt z nas nie miał na to czasu. Dlatego właśnie nagraliśmy trzy z pięciu utworów, które opracowaliśmy przez kilka miesięcy. Poza tym byliśmy po prostu zbyt leniwi, aby włożyć w to więcej wysiłku. Nie było sposobu na zebranie pełnego składu, a zatem nie było widoków na granie koncertów i na całą tę otoczkę do prowadzenia zespołu. Dlatego wybraliśmy trzy utwory, które dawały najlepsze wrażenie tego, co robiliśmy. (śmiech) Jesteście więc zwolennikami małych kroków, stopniowego zdobywania zaufania słuchaczy i zwiększania ich zainteresowania, żeby z zaciekawieniem czekali na wasze kolejne wydawnictwa? Tak, można tak powiedzieć. Po prostu myślę, że to właściwy sposób. Nienawidzę tego, kiedy ludzie tworzą zespoły i zachowują się, jakby byli czymś super, a nie wydali nawet jednego utworu. Po prostu nie rozumiem ich priorytetów, ponieważ w końcu chodzi o dostarczanie dobrej muzyki, a wszystko inne przyjdzie z czasem. I oczywiście bardzo się cieszymy, że istnieje tak duże zainteresowanie naszym następnym krokiem. W sumie macie podwójne powody do radości, bo najpierw to demo zostało wydane samodzielnie na kasecie, a niebawem będzie dostępne na winylu, jako split z Venator? Tak, zwłaszcza, że w ogóle się tego nie spodziewaliśmy! Taśma była niedostępna już przez ponad pół roku, gdy Flo przysłał mi SMS-a, z pytaniem, czy bylibyśmy zainteresowani wydaniem demo jako splitu, wyszło to więc zupełnie nieoczekiwanie. Split to dla nas świetny sposób, aby poinformować większą ilość ludzi o naszej muzyce i gdyby nie wydanie winylowe i późniejszy wzrost zainteresowania nami oraz pozytywne recenzje, Klay (wokal) i ja (Luke, gitara) nie zdecydowalibyśmy się kontynuować wspólnej pracy. Mamy więc nie tylko podwójne powody do radości, ale nawet więcej, ponieważ cieszymy się, że możemy kontynuować naszą współpracę, świętujemy również, że pojawiliśmy się na znakomicie wyglądającym wydawnictwie, z

innym świetnym zespołem, które uderzyło jak bomba! Lubicie takie łączone wydawnict wa o stricte podziemnym charak terze, adresowane do najwięk szych maniaków i kolekcjonerów? Nigdy wcześniej nie przejmowałem się tym, ale na pewno, jeśli są to dwa dobre zespoły, które dobrze do siebie pasują, jest to świetna okazja, aby te kapele dotarły do większej liczby ludzi. Natomiast dla fanów to szansa, aby zdobyć więcej muzyki za bardzo uczciwą cenę, a dla wytwórni, aby rozpowszechniać informacje o swoich nowych nabytkach. Nie mogę wypowiedzieć się o żadnym innym splicie, ale nasz wygląda po prostu niesamowicie, więc na pewno dostajesz wysoką jakość w stosunku do ceny i myślę, że maniacy i kolekcjonerzy to doceniają! To chyba dobra forma promocji dla młodych kapel, no i obniżenie kosztów, bo tłoczenie niecałych 15 minut muzyki na jednej płycie, nawet w 10" formacie, mijałoby się w sumie z celem? Dokładnie. Wytwórnia może rozpowszechniać muzykę za mniejsze pieniądze. Każdy wygrywa. Znaliście się wcześniej z chłopakami z Venator czy też była to inicjatywa wytwórni, a wy jej przyklasnęliście? Oczywiście słyszałem o nich wcześniej, ponieważ prawie wszyscy o tym rozmawiali i udostępniali to na platformach społecznościowych. Byliśmy niezwykle podekscytowani, gdy Dying Victims zapytała nas, czy jesteśmy zainteresowani wydaniem z nimi splitu, od razu powiedzieliśmy "tak". Naszą jedyną prośbą było to, abyśmy mieli czas na zaprojektowanie odpowiedniej okładki i na szczęście zajęło to tylko tydzień, zanim otrzymaliśmy ostateczną okładkę, więc nie było z tym problemu. Tak, wiedzieliśmy już o Venatorze i byliśmy bardzo szczęśliwi, że Dying Victims dało nam taką możliwość. Nawiasem mówiąc, nie znam osobiście chłopaków z Venator, ale jak tylko wydamy oświadczenie o naszej dalszej przyszłości, pierwszą rzeczą, jaką zrobię, będzie wysłanie do nich SMS-a i podziękowanie za zgodę wypuszczenia z nami splita. Nie będzie wersji kompaktowej "Angel Blade", w czasach streamingu ten nośnik nie ma już takiego znaczenia jak jeszcze w latach dwutysięcznych? W tej chwili nie planujemy wydawać żadnego wznowienia, ale być może wydamy reedycję specjalnej edycji deluxe na nasz powrót na Keep It True 2038. Szczerze mówiąc, myślę, że wystarczy wydać demo jako taśmę dla ultrazagorzałych podziemnych maniaków, na winylu dla przeciętnego fana undergroundowego metalu i na Spotify dla tych, którzy chcą go posłuchać w samochodzie. To chyba jakiś znak czasów, że tak nowoczesny kiedyś krążek CD odchodzi powoli do lamusa, a skazane na wymarcie kasety i winylowe longplaye odnotowują triumfalny powrót? Tak, być może. Ale nie sądzę, żeby można to sprawdzić na małym zespole, który ledwo

wyprzedał 500 taśm i trochę czarnych płyt. Osobiście uważam, że winyl jest najlepszym nośnikiem, ze względu na cały pakiet. I, jak już wspomniałeś, wielu ludzi z najgłębszego undergroundu to kolekcjonerzy i nerdowie, więc na pewno zawsze wybierają opcję ze świetnym dźwiękiem, ogromną okładką i świetnym wydaniem. Muszę przyznać, że posiadam tylko kilka taśm, ale jak na demo takie jak nasze to z pewnością odpowiedni nośnik. Nie widzę żadnych korzyści w kupowaniu płyt CD, ale ostatecznie musisz po prostu kupić to, co wydaje się najlepsze dla ciebie! Kim jestem, aby to oceniać? Trzy, nawet najlepsze, utwory to jednak mało - myślicie o jakimś dłuższym wydawnictwie, chcecie pójść za ciosem i wydać kolejny materiał jeszcze do końca tego roku? Wiemy, że sporo osób chce od nas usłyszeć więcej. Dlatego spotkaliśmy się kilka tygodni temu, Klay i ja, i zdecydowaliśmy się kontynuować współpracę, podczas gdy Janos (perkusja) chce się skupić na swoim głównym zespole. Do tej pory stworzyliśmy nowy skład i będziemy kontynuować działalność z nową nazwą. W końcu nigdy nie planowaliśmy wydawać więcej pod nazwą Angel Blade niż ta taśma demo i chcemy się tego trzymać. W tej chwili zaczynamy próby z naszym nowym składem, w ciągu ostatnich kilku miesięcy napisałem kilkanaście utworów, które są gotowe do wydania! Musimy tylko dopracować wszystkie szczegóły w ciągu następnych kilku tygodni i chcemy nagrać album na początku 2021 roku. Tak więc, mam wielką nadzieję, że możemy wydać album następnego lata, a następnie zagrać na żywo. Mogę was zapewnić, że choć będziemy mieć nową nazwę, będziemy trzymać się naszej wizji heavy metalu! Chociaż może nie będzie brzmieć tak niedojrzale jak demo, dźwięk pozostanie surowy, wokale będą wrzaskliwe, a kawałki będą w większości szybsze, bardziej wszechstronne i na pewno lepsze niż na demo! Jeszcze raz dziękujemy wszystkim, którzy słyszeli lub nawet kupili nasze demo! Wkrótce się odezwiemy! Wojciech Chamryk & Kacper Hawryluk

ANGEL BLADE

91


Kult klasyki - Chodzi o to, by pokazać mój prawdziwy podziw dla muzyki, która tak wiele znaczy dla tak wielu ludzi - mówi Nicolas Peter. Na razie dokonał tego za sprawą dwóch EP-ek "Fists Of Iron" i "Highway Warriors", wypełnionych heavy metalem starej szkoły, niczym z lat 80. Zapowiada też już jednak debiutancki album swej formacji, nagrany w pełnum składzie i pod inną nazwą, bo obecna jednak nierozerwalnie kojarzy się z innym zespołem. HMP: Pierwsze pytanie nasuwa się od razu: czemu akurat Martyr? Równie dobrze mogłeś przecież wybrać inną znaną, powtórzoną już przez ileś zespołów nazwę, jak choćby: Sinner, Rage, Avenger, Salem, Hunter czy Fist - tam gdzie mieszkasz nie ma jeszcze internetu? Nicolas Peter: (śmiech), Taaa, zabawna historia... Po prostu wcześniej nie wygooglowałem tej nazwy, co świadczy o mojej głupocie. Ale wtedy naprawdę nie byłem świadomy istnienia klasycznego holenderskiego zespołu o tej samej nazwie, a te dwie EP-ki były tak spontaniczne, że nie przemyślałem wszystkiego przed ich wydaniem. Kiedyś takie zdublowane co do nazw zespoły były na początku dziennym, ale teraz w pięć sekund można sprawdzić, że coś się powtarza - nie obawiasz się, że twój Martyr będzie mylony z innymi? Ja sam byłem przekonany, że dostałem do recenzji pliki holen derskiego zespołu o takiej samej nazwie, tego od świetnego LP z 1985 roku "For The Universe" i dopiero odsłuch "Lightning Strikes" uświadomił mi, że to nie głos Roberta van Harena... Ehhh, w momencie kiedy dowiedziałem się o holenderskim Martyr, byłem już tym trochę zaniepokojony... Swoją drogą ciekawe czy chłopaki z Utrechtu zastrzegli tę nazwę, wzorem znacznie bardziej znanych zespołów, bo jeśli tak, to możesz spodziewać się sporego zamieszania, którego efektem będzie nowy szyld Martyr Germany czy jakiś podo-

bny? (śmiech) Coś takiego jak "Martyr (Ger)" nigdy się nie wydarzy. Postanowiłem całkowicie

92

MARTYR

zmienić nazwę i wkrótce zostanie to ogłoszone, wraz z nowym logiem. OK, odpuszczamy temat nazwy, bo uznasz, że z tym starym marudą nie ma co gadać. (śmiech). A odpuszczamy, bo nagrałeś naprawdę świetny materiał - od razu poczułem się tak, jakby znowu był rok 1983 czy 1984, gdzie niemal każdego tygodnia ukazy wały się wydawnictwa zapierające dech w piersiach i robiące wrażenie do dziś. Musisz być wielkim maniakiem takich dźwięków, co przełożyło się na zawartość "Fists Of Iron"? Zdecydowanie. Chociaż nie siedzę zbyt głęboko w podziemiu, bardziej w znanych nazwach europejskiego metalu lat 80.: większość NWOBHM, wszystkie niemieckie grupy, takie jak Accept, Helloween itp. Właśnie one zdecydowanie miały na mnie największy wpływ. Czyli tytuł ostatniego utworu "Nothin' But Metal" nie jest tylko czczą deklaracją; to swoisty manifest Martyr i kwintesencja twojej postawy jako fana i zarazem muzy ka? (śmiech). Nie podchodziłbym do tego tak bardzo poważnie. Jest to bardziej efektowny slogan na temat tego, czym jest heavy metal, który mieści się w tradycji "Heavy Duty" z "Defenders Of The Faith" Priest, "Denim And Leather" Saxon czy "Blow Your Speakers" Manowar. Nie chodzi też o wyśmiewanie tych heavymetalowych imitatorów, a raczej o to, by pokazać mój prawdziwy podziw dla muzyki, która tak wiele znaczy dla tak wielu ludzi. Ustawiam pokrętło ironii na "jedenastkę", że tak powiem, ale z miłością i szacunkiem dla tej muzyki. Zespół to w przypadku Martyr określenie nieco naciągane, bo za wszystko odpowiadasz sam, od tworzenia repertuaru do nagrania wokali, gitar, basu i programowania perkusji - jesteś perfekcjonistą, stąd obranie takiej właśnie drogi, czy też nie znalazłeś odpowiednich muzyków, więc zostałeś do niej zmuszony, nie chcąc marnować czasu? Nieustannie piszę muzykę, więc repertuar nie był dla mnie wyzwaniem. Fakt, że zrobiłem wszystko sam, wynikał z koronawirusa, który wstrzymał wszystko, z moim zespołem włącznie. Nie powiedziałbym, że jestem perfekcjonistą, po prostu mam bardzo konkretne pomysły na to, jak chcę, żeby wszystko brzmiało, co oczywiście jest łatwiejsze do przeforsowania, gdy nie masz z kim się spierać i znacznie przyspiesza proces tworzenia i produkcji. Ale brakuje też czynnika zespołowości, kiedy masz wokół siebie ludzi, z którymi można byłoby razem pracować, dobrze bawić się podczas nagrywania, wypić kilka zimnych piwek podczas próby...

Masz jakiś wiodący instrument na którym się koncentrujesz, a może jesteś wokalistą, który z konieczności nauczył się grać na tym i owym? Za swój główny instrument prawdopodobnie uznałbym gitarę, ale od czasu objęcia w moim głównym zespole Invictus, w 2017 roku, stanowiska wokalisty, jestem bardziej skłonny przychylić się do stanowiska, że gram na gitarze tylko na potrzeby komponowania i nagrywania demówek. Nauczyłem się grać na perkusji - tu i tam - po próbach, tu beat, tam przejście, ale na Martyr to nie wystarczyło, jak powiedziałem, mam bardzo konkretne pomysły, jak to powinno brzmieć, więc nie jest to brzmienie "prawdziwych bębnów", ale, które w ostatnich latach nimi są? Większość dużych metalowych produkcji realizowanych w dużych studiach zastępuje je samplami lub przynajmniej mocno w nie ingeruje, więc nie mam żadnego problemu z przyznaniem się do tego. Planujesz poszerzenie składu z myślą o kon certach, kiedy będą już możliwe na szerszą skalę, czy też Martyr pozostanie projektem wyłącznie studyjnym? Nikt nie wie, kiedy regularne koncerty znów się pojawią. Ale są zmiany w składzie, które zostaną ogłoszone wraz z nowym logo i nazwą. Wydałeś w marcu tego roku dwie EP-ki: nie tylko "Fists Of Iron", ale też "Highway Warriors". To łącznie osiem utworów - nie korciło cię, by stworzyć z tego materiału debiutancki album Martyr, wolisz takie krótsze wydawnictwa? Kiedy wydałem "Highway Warriors", było to krótkie przedsięwzięcie, w którym napisałem i nagrałem wszystko w jakieś trzy dni. Dopiero całkiem pozytywne przyjęcie tej pierwszej EP-ki zachęciło mnie do zrobienia "Fists Of Iron", która była planowana jako pełnometrażowe wydawnictwo. Niestety ten proces został przerwany, gdy Covid-19 uderzył wielką siłą, przez co nie mogłem wyjść z domu, aby dostać się do mojego sali prób/studia, więc po prostu poszedłem z pięcioma ukończonymi utworami i wydałem je, nie wiedząc, kiedy będę w stanie dokończyć pozostałe kawałki. Zakładałeś, że skończy się na wersji cyfrowej i niskonakładowej kasecie, czy też liczyłeś na taki rozwój sytuacji, że jakiś wydawca zainteresuje się "Fists Of Iron"? Nie zastanawiałem się zbyt wiele, nie planowałem tego wszystkiego. Wydałem to "cyfrowo", a odzew zachęcił mnie do zrobienia dwóch wydań na kasecie. I już wtedy skontaktowało się ze mną kilka wytwórni chcących wydać ten materiał na taśmie lub płycie CD. Ale nie planowałem tego wcześniej. Pomogłeś szczęściu, wysyłając demo do Gates Of Hell Records, czy też to oni skon taktowali się z tobą, proponując reedycję EP-ki? Tak, trochę. Wiedziałem o nich i po kilku ofertach innych wytwórni, próbowałem zorganizować kilka dodatkowych opcji, aby znaleźć tę najbardziej odpowiednią. To chyba wytwórnia wymarzona dla Martyr, skoncentrowana na promowaniu praw-


dziwego, surowego metalu i kolekcjoners kich wydawnictwach, przede wszystkim winylowych - chciałeś mieć tę EP na czarnej płycie i udało się? Tak, to całkiem nieźle zapowiadająca się współpraca. Brigida i Enrico są naprawdę mili, to pełni troski i empatii ludzie, którzy pomogli mi w wydaniu wspaniałego wydawnictwa. Zwłaszcza, że po raz pierwszy mam swoją własną muzykę na winylu. A winyl w mojej kopercie musi być czarny, nie lubię kolorowego winylu. A wersja CD, choćby z materiałem z "Highway Warriors" jako bonusem? Planujecie jej wydanie, skoro nie wszyscy fani mają gramofony, a zagorzali kompaktowcy odpuszczają zwykle wersje cyfrowe? Tak, to już jest w przygotowaniu, ale przygotowanie takich wydawnictw zajmuje dużo czasu. Wiosną wszyscy mieliśmy znacznie więcej wolnego czasu. Jak spędziłeś lockdown, może pracując nad nowymi utworami Martyr? Tak, ja i moi nowi koledzy z zespołu w zasadzie zebraliśmy wystarczająco dużo kompozycji, aby wydać album. Ale pracowałem też nad innymi projektami muzycznymi i starałem się spędzać dużo czasu samotnie na wsi, poruszając się autostopem i tak dalej. Będzie to kolejna EP-ka, czy już ten najważniejszy dla każdego zespołu, debiutanc ki album? W końcu będzie to album. Już nad nim pracujemy, będzie zawierał kilka utworów z pierwszych dwóch wydawnictw w nowych wersjach oraz siedem świeżutkich utworów. Jakaś diametralna zmiana stylistyki nie wchodzi raczej w grę, będziesz kontynuować stylistykę zapoczątkowaną na pierwszych wydawnictwach? Oczywiście będziemy się starać rozwijać pod względem swojej gry i pisania utworów, ale korzenie naszego stylu pozostaną takie same. Myślisz o premierze tego krążka jeszcze w tym roku, czy ukaże się on raczej w pier wszych miesiącach 2021? Myślę, że będzie to dopiero w 2021 roku, ale w tej chwili nie mogę powiedzieć nic konkretnego. Wojciech Chamryk, Kacper Hawryluk

MARTYR

93


stała wydana przez Dying Victims. Taśmy w przypadku takiego zespołu jak Toronto są naturalnym nośnikiem: tanim, praktycznym i podkreślającym podziemny charakter zespołu? Tak.

Symbol rebelii piekła Chłopaki z Toronto nie są żadnymi nowatorami. Grają jednak heavy/ speed metal na tyle dobrze, że najnowszą EP "Under Siege" wydali już nakładem Dying Victims Productions. Zapowiadają też debiutancki album, bo jak podkreśla gitarzysta Staffan, nowych utworów mają mnóstwo. HMP: Dotarły już do was jakiekolwiek opinie na temat tego jak mieszkańcy Toronto przyjęli wieść, że kolejny zespół rozsławia ich miasto, przyjmując jako szyld jego nazwę? Staffan: Kiedy Edde i ja poszliśmy zobaczyć Voivod jakiś czas temu, podszedł jakiś facet i zaczął się kłócić o nazwę naszego zespołu. Nie wiem, o co mu chodziło, prawdopodobnie był po prostu zrzędliwym starcem w trakcie kryzysu wieku średniego. Poza tym żadnych problemów! Jesteście Szwedami, skąd pomysł akurat na taką nazwę, nawet jeśli z ciut zmienioną pisownią w porównaniu z kanadyjskim Toronto, grającym hard/AOR na przełomie lat 70. i 80.?

bardziej tradycyjnie, tak jak właśnie wy? Myślę, że większość z nas zaczęła od słuchania heavy metalu, ale potem przeszła do bardziej ekstremalnych rzeczy, takich jak death czy black metal. Nadal nam się to podoba, po prostu nie robimy tego w Toronto. Pseudonim jednego z was, 79-83, jest dobitnym podkreśleniem faktu z jakiego okresu muzykę metalową lubicie i cenicie najbardziej? Tak, w latach 1979-1983 wydano dużo świetnego metalu. Ale lubimy też muzykę, która przyszła później. Można rzec, że to symptomatyczne, bo już od lat 60. powtarza się sytuacja, że zawsze pierwszy okres w rozwoju nowej stylistyki

Nie da się jednak nie zauważyć, że kasety są znowu modne - nie uważasz, że to nieco dziwne, ale potwierdzające również, że ludzie znowu zatęsknili za analogowym brzmieniem, nawet jeśli słuchają popu, disco czy czegokolwiek innego, nie tylko metalu? Tak naprawdę to wcale nie jest dziwne. Muzyka w wersji cyfrowej jest wygodna, ale jako format dość nudna. Taśma niekoniecznie jest lepsza, ale dla wielu ludzi jest klasyczna i nostalgiczna. To także prawdopodobnie najtańszy sposób na uzyskanie analogowego dźwięku, tak jak powiedziałeś. Mogło wydawać się, że po materiałach demo szybko zabierzecie się za jakiś poważniejszy materiał, tymczasem najwyraźniej nie spieszyliście się - co nagle, to po diable, czy były inne powody? (śmiech) Cały czas piszemy nową muzykę, nie ma znaczenia, czy wyjdzie to w wersji demo, czy w postaci albumu. Mieliśmy nagrać "Under Siege" wcześniej, ale trochę się opóźniło. Wróciliście z EP "Under Siege" - uznaliście, że na album jest jeszcze za wcześnie, chociaż bez trudu mogliście przecież dodać dwa-trzy kolejne utowry i mieć tym sposobem długogrający debiut? Tak naprawdę tego nie planowaliśmy. W sumie mieliśmy tylko półtora dnia w studiu, więc nagraliśmy tyle, ile mogliśmy, tak szybko, jak tylko mogliśmy. Zastanawialiśmy się nad zrobieniem z tego dwóch oddzielnych EP-ek, ale potem zdecydowaliśmy się wydać to wszystko razem.

Foto: Toronto

Ta nazwa brzmi ciężko. Lubimy też Slaughter z Toronto. Muzycznie zresztą nie da się was z nikim pomylić, bo preferujecie zupełnie inne, mocniejsze dźwięki - zaczynaliście chyba jednak w innych zespołach od ekstremalnego metalu, by stopniowo dojść do speed metalu w duchu lat 80.? Tak, lubimy również inną muzykę. W Toronto skupiamy się na tworzeniu szybkich i brudnych kawałków. To ciekawe o tyle, że młodzi ludzie albo koncentrują się na black czy death metalu, albo stają się one dla nich punktem wyjścia do poszukiwań i wtedy zaczynają grać

94

TORONTO

jest tym najciekawszym i metal wcale nie jest tu wyjątkiem? Tak, z pewnością jest pewien urok tych zespołów, którym po raz pierwszy udało się stworzyć coś nowego i ekstremalnego. Ale jak powiedziałem, lubimy również późniejsze zespoły, które kontynuowały tworzenie czegoś nowego. Wcześniej wydaliście dwie kasety demo, z czego debiutancką nakładem polskiej wytwórni FUKK - jak doszło do tej współpracy? Szukaliśmy kogoś, kto wydałby nasze pierwsze demo i taki zainteresowany się znalazł. Zostało wydane zarówno na czarnej, jak i zielonej kasecie. Nasza druga taśma demo zo-

Coraz częściej słyszy się, że formuła albumu jako zwartej artystycznie całości w dobie streamingu jest już kompletnym przeżytkiem. Nawet metalowe zespoły, jak choćby Within Temptation, zaczynają regularnie publikować w sieci pojedyncze utwory, które w bliżej nieokreślonej przyszłości, być może zostaną zebrane na płycie - ma to według ciebie sens, czy to poroniony pomysł, bo jednak fani rocka czy metalu wciąż preferują fizyczne nośniki, nawet jeśli dla wygody korzystają też z możliwości odsłuchu w sieci? Prawdopodobnie ma to dla nich sens. Nie myślę zbytnio o dystrybucji ani marketingu. Po prostu lubię fizyczny format albumu, nawet jeśli się starzeje. Przygotowaliście dla kolekcjonerów kilka wersji "Under Siege", na czarnym i kolorowym winylu, ale zabrakło, póki co, kompaktu i kasety - pojawią się później czy tym razem ich nie planujecie? Są plany wydania specjalnej płyty CD, miej oczy szeroko otwarte! Winylowy nośnik dla takiego oldschoolowego, siarczystego grania jest wymarzony, okładka w 12" formacie też wygląda znacznie lepiej. Cover "Under Siege" wygląda


znajomo - zdaje się, że zainspirowało was słynne zdjęcie amerykańskich żołnierzy na Iwo Jimie, wykonane w 1945 roku? Tak. Nie jesteście tu w żadnym razie pierwsi, bo były już podobne okładki choćby "Conquest" Uriah Heep czy "Fight For The Rock" Savatage, ale podeszliście do tematu inaczej, dzięki czemu wasza okładka jest znacznie mroczniejsza? Tak, dodaliśmy odwrócony krzyż. Można powiedzieć, że to symbol "rebelii piekła". Myślę, że gdyby Lemmy miał okazję posłuchać takiego "Fast And Filthy" czy "Frostbite Bitch" pokiwałby głową z aprobatą. Pewnie nie pomylę się zbytnio zakładając, że byliście i wciąż pewnie jesteście, pod wpływem Motörhead, ale też choćby Warfare, Discharge czy Destruction? Tak, bardzo lubimy te wszystkie zespoły! Premiera płyty pod koniec maja to wyzwanie, bo na pewno nie będziecie mogli pro mować jej na koncertach i ta sytuacja potrwa licho wie jak długo. Uznaliście jednak, że nie ma co czekać, bo nie jesteście przecież jakimiś gwiazdami rocka, gracie dla największych maniaków, a do tego jesienią nowych wydawnictw może być tyle, że "Under Siege" mogłoby przejść niezauważone? Szkoda, że nie możemy teraz wyruszyć w trasę, ale wrócimy z pełną mocą, z jeszcze większą ilością nowego materiału. Macie pewnie mnóstwo kumpli w branży muzycznej i ich sytuacja jest nie za wesoła - może być i tak, że jak pandemia potrwa dłużej, to nie będzie gdzie wracać, bo kluby, puby, agencje koncertowe czy promocyjne, etc. po prostu padną? Powrót do stanu sprzed Covid-19 może trochę potrwać, ale jestem pewien, że po nim nadal będą miejsca do grania i koncerty. Są też optymiści, twierdzący, że cała ta sytuacja oczyści scenę, że pozostaną na niej wyłącznie ci najtwardsi, najbardziej oddani muzyce - pewnie jest w tym coś z prawdy, ale tak brutalna weryfikacja o czysto ekonomicznym, nie stricte artystycznym, podłożu nie wydaje się dobra? Nie, nie wierzę w takie "oczyszczenie". Poza tym większość z nas i tak nie zarabia na muzyce.

Muzyka i styl życia Venator to pięciu młodych Austriaków, zafascynowanych tradycyjnymi odmianami heavy metalu. Grają od niedawna, inspirując się zarówno najlepszymi europejskimi, jak i amerykańskimi zespołami, ale już na tyle dobrze, że decyzja Dying Victims Productions o wydaniu ich EP na winylowym splicie z Angel Blade oraz, już oddzielnie, na kompakcie i kasecie, wcale nie dziwi. HMP: Na zdjęciach wyglądacie niczym przeniesieni wehikułem czasu z wczesnych lat 80., gracie równie oldschoolowo. Domyślam się, że to nie przypadek, a dochodzi do tego pewna aura tajemniczości, tak jak przy dawnych zespołach, kiedy usłyszało się utwór w radiu albo kupiło płytę, ale nic się o nich nie wiedziało. To przypadek, czy też świadomie nie podajecie żadnych informacji na swój temat? Johannes Huemer: Tradycyjny heavy metal jest znany ze swojego wpływu na wszystkie inne gatunki, które rozwijały się w latach 80., a także dziś. Jednak nie tylko sama muzyka, ale także styl i atmosfera sprawiają, że jest on tak wyjątkowy. Kiedy twój ulubiony gatunek, którego słuchasz przede wszystkim, wpływa na ciebie tak bardzo, że nie możesz powstrzymać się od samodzielnego ożywienia tego stylu. Odkąd oldschoolowy metal znów stał się czymś znaczącym w podziemiu, nagle poznaliśmy ludzi, którzy grają go na festiwalach, a nawet w naszym rodzinnym mieście. Jest to rzeczywiście styl życia, który łączy ludzi i pomaga ci wiele przejść. Dlatego właśnie w ten sposób tworzymy naszą muzykę. Aby przekazać tę atmosferę i dać metalowej społeczności i sobie coś piekielnie dobrego. Jak więc zaczęła się wasza przygoda z ciężkim rockiem, pod czyim wpływem postano-

wiliście sięgnąć po instrumenty i czy Venator jest waszym pierwszym zespołem? Każdy z nas podszedł do tej muzyki w inny sposób, ale mimo to wszyscy znaleźliśmy w tym wspólny punkt. Naszą najważniejszą inspiracją jest Judas Priest, ale także wiele innych zespołów tamtej epoki (W.A.S.P., Iron Maiden, kapele z nurtu NWOBHM, Omen, itp.). Jeśli chodzi o pisanie utworów, każdy dodaje własne pomysły, ale wciąż udaje nam się znaleźć wspólną płaszczyznę. Tak, Venator to nasz pierwszy poważny projekt muzyczny Austria nie jest powszechnie kojarzona z tradycyjnym heavy metalem, ale również mieliście od końca lat 70./wczesnych 80. zespoły, które zdołały szerzej zaistnieć, choćby na niemieckim rynku - No Bros, U8 czy Blind Petition również was inspirowały? Niektórzy z nas słyszeli o nich, a nawet słuchali ich muzyki, ale generalnie te kapele nie miały na nas wpływu. Jeśli chodzi o austriackie zespoły z lat 80., to Maniac jest naszym ulubionym. Trwa to chyba od niedawna, skoro macie na koncie dopiero jedno wydawnictwo, w dodatku niezbyt długie, bo EP "Paradiser"? Nie, nie tak długo, odkąd w 2017 roku założyliśmy ten zespół, ale dopiero po dwóch latach uzupełniliśmy skład. Wtedy też zagraliś-

Toronto, tak czy siak, przetrwa, bo jednak poddać się na tym etapie byłoby czymś bezsensownym, skoro wciąż macie coś do udowodnienia - nie tylko sobie, ale i światu? Nie ma powodu, żeby się zatrzymywać, wkrótce wrócimy. Mamy wiele nowych utworów do nagrania oraz kilka koncertów i tras planowanych na przyszły rok. Piekło czeka! Wojciech Chamryk & Kinga Dombek

Foto: Venator

VENATOR

95


my nasz pierwszy koncert, który sami zorganizowaliśmy. Dał nam dobry start. Planowaliśmy najpierw wydać trzy utwory na EP-ce, a potem popracować nad naszym pierwszym albumem. Początkowo wydaliście ten materiał samodzielnie wyłącznie w postaci cyfrowej i jego odbiór musiał was nieźle zaskoczyć, a szczególnie to, że błyskawicznie dostaliście ofertę od Dying Victims Productions? Z powodów finansowych wydaliśmy go cyfrowo. Bardzo nam pomógł kanał "NWOT HM" na YouTube dzięki któremu nasza EPka otrzymała spory odzew. Jesteśmy bardzo zadowoleni z wyników jakie osiągnęła, a zwłaszcza z ofert, które otrzymaliśmy od różnych wytwórni, w tym od Dying Victims Productions. Czy na progu drugiej dekady XXI wieku wytwórnie są młodym zespołem jeszcze do czegoś potrzebne? Wiele kapel wydaje swoją muzykę samodzielnie i bardzo to sobie chwali - nie chcieliście iść w ich ślady, zdając się na kogoś znającego się na rzeczy? Oczywiście dzięki internetowi samodzielne wydawanie muzyki wydaje się teraz dużo łatwiejsze. Mam wrażenie, że zmieniła się kwestia ryzyka. Wcześniej niektóre wydawnictwa było trudniej zdobyć, obecnie muzyka bardzo łatwo może zniknąć w całej masie innych zespołów. W tym miejscu konkretne kanały i strony internetowe mogą odgrywać ważną rolę. Pozyskanie wytwórni było szczególnie pomocne w przypadku wydania analogowego naszego materiału. Ważne jest chyba również to, że Dying Victims to mała, niezależna firma o podziem nym etosie, a Florian to ogromny pasjonat prawdziwego metalu? Nie tylko polecono nam Dying Victims Productions, ale my sami bardzo pozytywnie odnieśliśmy się do wizerunku tej wytwórni. Komunikacja z Florianem działa bardzo dobrze i jesteśmy bardzo zadowoleni ze współpracy z nim. W sumie macie podwójne powody do radości, bo w maju "Paradiser" ukazał się samodzielnie na kasecie i CD, a niebawem będzie dostępny na winylu, jako split z Angel Blade?

Tak, to naprawdę wspaniałe móc trzymać w rękach swój materiał i słuchać go w analogowy sposób, co jest szczególnie ważne dla takich fanów winylu jak my. Lubicie takie łączone wydawnictwa? To chyba dobra forma promocji dla młodych kapel, no i obniżenie kosztów, bo tłoczenie niecałych 15 minut muzyki na jednej płycie, nawet w 10" formacie mijałoby się w sumie z celem? Rzeczywiście, wydanie go w formacie 10-calowym było interesujące, a do tego taki split okazał się lepszą opcją, ponieważ jest to korzystne zarówno dla zespołów, jak i słuchaczy. Znaliście się wcześniej z chłopakami z Angel Blade czy też była to inicjatywa wytwórni, a wy jej przyklasnęliście? Nie mieliśmy wcześniej od nich informacji, ale gdy tylko otrzymaliśmy możliwość wydania z nimi splitu, natychmiast się zgodziliśmy. Bardzo podoba mi się ich EP-ka, zwłaszcza kawałek "Rock Nights". Mam nadzieję, że wkrótce wydadzą więcej materiału. Nośniki fizyczne dla metalowych zespołów to podstawa, ale "Paradiser" będzie też dostępny w wersji cyfrowej - nie ma co udawać, że coś takiego nie istnieje, a dla wielu słuchaczy to bardzo wygodne rozwiązanie? Nawet jeśli fizyczne nośniki wydają się nas bardziej fascynować niż cyfrowe pliki, tak naprawdę nie chcemy udawać, że technologia nie rozwinęła się. Większość ludzi sprawdza cyfrowo muzykę, zanim zdecyduje się na jej zakup, lub korzysta z platform takich jak Spotify, aby się nią nacieszyć. Ważne jest dla nas, aby ludzie mogli słuchać naszej muzyki tak, jak chcą. Dlatego wspaniale jest mieć wszystkie opcje, zarówno wydania fizyczne, jak i wersje cyfrowe. Sukces debiutanckiej EP-ki zachęcił was do pracy nad pierwszym albumem, szczegól nie, że mieliście ostatnio więcej czasu na tworzenie nowych utworów? Tak. Choć to smutne, że w tym roku mieliśmy bardzo mało koncertów. Za to cieszymy się, że nasza EP-ka dała nam dobry start i oczywiście dużą motywację do pisania nowego materiału na album. Już nie mogę się doczekać jego produkcji. Kiedy możemy spodziewać się tego wydawnictwa? Będzie pewnie utrzymane w stylistyce trzech utworów z "Paradiser", nie ma innej opcji? Obecnie nad tym pracujemy. Większość utworów na album jest już napisana, więc będzie to prawdopodobnie w pierwszej połowie przyszłego roku. Ale dokładny czas, kiedy to wyjdzie, jest trudny do określenia. EP-ka daje przedsmak tego, jak będzie wyglądał ten album.

HMP: Patrząc na Wasz styl, image i ogólnie caly content, zastanawiam się co tak naprawdę znaczy słowo "speed" w Waszej nazwie? Szybka jazda czy może bardziej rodzaj pewnej substancji o specyficznym działaniu (śmiech). Lander Savelkoul: Oznacza to, że lubimy szybko żyć, grać głośno i robić to, co tylko chcemy i kiedy tylko chcemy! Również nazwa brzmiała ładnie. "So grab your leather jacket and put on your sister's jeans, 'cause that's heavy metal if you know what I mean! " - to dość obrazowy cytat z kawałka "Live Hard". Czy wyobrażacie sobie inny styl życia? Tak, możemy. Robię to prze całą dobę każdego dnia tygodnia i otrzymuję za to zapłatę. Co powiesz o kawałku "Stay Drunk". Czy zdarzyło Ci się grać będąc totalnie nawalonym? Nie. Następne pytanie poproszę. Sami stwierdzacie, że Wasza muzyka to po prostu rock'n'roll. Termin ten ostatnio jest często używany. Powiedz mi proszę co on tak naprawdę oznaczas dla Ciebie? Rock'n'roll oznacza wyrażanie siebie w dowolny sposób, byle tylko było głośno! Zacytuję Lestera Bangsa: "Rock'n'roll to postawa, nie jest to forma muzyczna w jej ścisłym znaczeniu. To sposób na tworzenie i podejście do sprawy. Tworzenie rock'n'rolla lub filmu może być rock'n'rollem. To sposób na życie". Speed Queen to aka dość ciekawa mieszanka glam metalu i estetyki NWOBHM. W

Wojciech Chamryk & Przemysław Doktór

Foto: Speed Queen

96

VENATOR


Sposób na życie Oj tak. Rock'n'roll (jakkolwiek go rozumiemy) może być sposobem na życie. Oczywiście czasy, gdy rockendrollowców było stac na wille, drogie fury, wylewanie najdroższego szampan do toalety czy robienie skrętów z banknotów o wysokich nominałach się skończyły i kompletnie nice nie wskazyuje na to, by miały kiedykolwiek wrócić. Są jednak zespoły takie jak Speed Queen, które wcale tej otoczki nie potrzebują, by się dobrze bawić. jaki sposób narodziła się Wasza stylistyka? Wszyscy dorastaliśmy wśród klasyków, Priest, Maiden itp., Więc oni oczywiście wywarli na nas wpływ. Nie wydaje mi się, żebyśmy chcieli podążać za jakimś stylem, po prostu gramy to, co lubimy, a jest to bez wątpienia muzyka zorientowana na heavy metal. Choć nie powiedziałbym, że jesteśmy czystym heavy metalowym bandem, tak naprawdę mocno na nas wpływa również punk. W taki sposób, że nie wszystkie nasze teksty dotyczą tylko stereotypowych rock'n'rollowych spraw, ale o również kwestii wyrażania samego siebie. Graliście koncerty w całej Europe. Pamiętacie jakiś jeden wyjatkowy show? Cóż, raz zagraliśmy koncert na Mise Open Air. To było w stodole w szczerym polu, było tam pełno pupliki i było niesamowicie! Był to także nasz pierwszy występ po zamachu w paryskim Bataclan, który wywołał szok w społeczności rock n rollowej (i na świecie), więc to coś znaczyło! Co zazwyczaj? Myslę, że w waszym przypadku to coś dość ciekawego? To samo, co robimy przed i podczas pokazu. Pewnego razu przejechaliśmy vanem naszego basistę. Speed Queen od samego początku gra w tym samym składzie. To dzięki dużej ilości krwi, potu i łez. Aha, i przeklinaniu. Widać, że macie dużo zabawy przy tym, czym sie zajmujecie. Nie macie jednak wrażenia, że spora część heavy metalowych zespołów podchodzi do tego zbyt serio. Tak jakby zapomnieliże to przecież tylko rock'n' roll!

Tak oczywiście. Chodzi o dobrą zabawę i luz. Oczywiście muzyka jest najważniejszą częścią, ale wydaje mi się, że postawa ma też duży wpływ na całość. Kiedy gramy koncert, zwykle spędzamy większość czasu z innymi zespołami z takim samym nastawieniem jak my, a nie z kapelami, które chowają się za kulisami. Nie musisz być poważny podczas grania rock and rolla, po prostu powinieneś nawiązać kontakt z ludźmi i grać muzykę, za którą stoisz. Rok temu ukazałs się Wasza druga EPka zatytułowana "Still On The Road". Co przekazuje jej tytuł? Po prostu chcieliśmy pokazać ludziom, że wciąż tu jesteśmy. Minęło trochę czasu, odkąd wydaliśmy naszą pierwszą EPkę. To wszystko. Wydawnictwo to zawiera dwa nowe kawałki. Te piosenki były gotowe od dawna, nagraliśmy je jednak dopiero rok temu. Czuliśmy, że nadszedł czas, aby wydać coś nowego. Jeden z Waszych nowych kawałków nosi tytuł "Church Avenue". To nazwa prawdzi wej ulicy? Tak jest! Właściwie to nazwa ulicy, na której znajdował się nasz ulubiony bar, De Volbloed. To bar, w którym zdecydowaliśmy się założyć Speed Queen! To było naprawdę jedyne miejsce w swoim rodzaju. Tam wszystko było możliwe, dobrze go wspominamy! Niestety, jakiś czas temu został zamknięty, właściwie napisaliśmy kawałek ku chwale tego miejsca.

grać cały koncert? Tak właśnie zrobiliśmy! Niemniej nie mamy planów na album koncertowy, może pewnego dnia pojawi się jako bootleg. Może faktycznie jeszcze nie czas na album koncertowy, ale na pierwszy pełny studyjny album chyba już tak. Tak jest! Naprawdę ciężko nad tym pracujemy, mamy wiele przygotowanych utworów, którymi naprawdę chcemy się podzielić ze światem! Jakie macie cele jako zespół? Mamy całą listę rzeczy do zrobienia: - Być sponsorowanym przez Duvel Moortgat. - Być sponsorowanym przez Alken-Maes. - Uzyskać sponsoring oferowany przez Heineken i odrzucić go. - Kupa pirotechniki na koncertach - 100-metrowa ściana wzmacniaczy Marshalla, wysoka na trzy piętra. Wszystkie mikrofony. - Oczywiście koncert z Judas Priest. - Więcej cowbell! - Umrzeć jednocześnie na scenie - Grać głośniej na scenie niż na sali. Och, czekaj, już to zrobiliśmy. - Pokój na świecie. Bartek Kuczak

Omawiane EP dwa kawałki nagrane na żywo podczas koncertu w Waszym rodzinnym mieście. Nie pomysleliście, żeby na-

SPEED QUEEN

97


Płyty winylowej w pociągu nie posłuchasz Belgia to mały kraj znany głównie z piwa, ale jeśli chodzi o scenę metalową (tą opartą na klasycznych odmianach tej muzyki) również sporo się w nim dzieje. Wystarczy wspomnieć takie kapele, jak Butcher, Evil Invaders czy Witchlords, a także klasyków z Acid czy Killer. Nazwa Soulcaster ma całkiem spore szanse do tego grona dołączyć. HMP: Soulcaster jest dość młodym zespołem jednak w ciągu roku wydaliście jedno demo i jedno EP . Zdaje się, że nie cierpicie na brak pomysłów. Andreas S.: W 2020 roku miałem premierę z trzema innymi projektami, więc rzeczywiście, brak pomysłów nie jest moim problemem. Cała sytuacja Covid-19 też trochę pomogła, z jednej strony uwalniając czas, i z drugiej sprawiając, że jestem bardziej świadomy moich celów. Mamy koniec sierpnia. Czy jeszcze w tym roku zamierzasz coś wydać? Kilka utworów jest już napisanych na kolejny tym razem pełny studyjny album. Grafika i koncepcje są już prawie gotowe, więc miejmy nadzieję, że ujrzy światło dzienne w przyszłym roku! Masz jakąś metodę na tworzenie tylu dobrych kompozycji w tak krótkim czasie? Codziennie staram się pracować nad muzyką, nawet jeśli trwa to tylko kilka minut albo bez instrumentu w rękach. Staram się też słuchać muzyki (wiele gatunków), kiedy tylko mogę, co zdecydowanie pomaga w poszukiwaniu inspiracji. Kiedy już masz mocny pomysł, ważne jest, aby w tej chwili wycisnąć z niego każdą kroplę inspiracji, ponieważ kilka dni później nie poczujesz tego w ten sam sposób. Soulcaster to dość tajemniczy zespół. Ciężko znaleźć jakikolwiek informacje o Waszym składzie. Ja - Andreas S. - zdecydowałem się nagrać EPkę "Maelstrom of Death and Steel" samemu podczas lockdownu Covid-19, głównie dlatego, że trudno było zebrać ludzi, biorąc pod uwagę okoliczności. Słuchając wspomnianego wydawnictwa mam wrażenie, że wokal jest nieco schowany

za gitarami. EP-ka ma przywołać pewien klimat, do czego przyczynia się muzyka, produkcja, tajemnica i grafika. Chodzi o to, aby do albumu pełnometrażowego wprowadzić trochę bardziej mainstreamowych elementów, zarówno w produkcji, jak i przy pisaniu utworów, ale w przypadku "Maelstrom of Death and Steel" brzmienie jest przemyślanym, stylistycznym wyborem. Co Cię zainspirowało by nadać EPce taki tytuł? Tytuł pochodzi ze sceny z "The Way of Kings", pierwszej książki "Stormlight Archive" (serii, która zainspirowała cały zespół). Jedna z postaci rozkoszuje się dreszczem bitwy i czuje się jak "wir śmierci i stali". Wydawało mi się, że to bardzo dobrze oddaje całą atmosferę opowieści przedstawionych na tej EPce. "Maelstrom of Death And Steel" ukazał się jako CD oraz winyl. Wasze demo ukazało się na kasecie. Czy według Ciebie ciężko jest być fanem tradycyjnych nośników dźwięku? Jest mnóstwo zespołów i wytwórni wydających kasety, winyle i płyty CD. Te formaty służą zupełnie innym celom niż wydania cyfrowe. Nie można "zbierać" albumów Spotify, ale nie można też odtwarzać płyty winylowej w pociągu. Media fizyczne i cyfrowe współistnieją teraz i miejmy nadzieję, że nadal będą istnieć. Czy uważasz zatem, że platformy pokroju Bandcamp pomagają młodym zespołom w promocji ich muzyki? Bandcamp zawsze był dla mnie jedną z najbardziej przyjaznych dla artystów platform. Zapewniają również łatwą opcję dla zespołów DIY do sprzedaży ich fizycznych towarów. Scena muzyczna jest przesycona nowymi i starymi zespołami dowolnego gatunku; gdyby wszyscy sprzedawali tylko płyty CD, większość z nich nigdy by nie została odkryta. Kiedy było niewiele zespołów do naśladowania, trzymanie się fizycznych wydań było łatwe, ale nie zadziałałoby we współczesnym świecie. Platformy cyfrowe pozwalają zespołom budować grono lojalnych fanów, którzy, miejmy nadzieję, będą kupować ich wydawnictwa na fizycznych nośnikach. Zmieńmy temat i pomówmy o waszych tekstach. Nie jest tajem nicą, że są one zakorzenione głęboko w tematyce fantasy. Jacy autorzy Cię najbardziej inspirują? Jestem fanem fantastyki i science fiction, autorstwa znanych nazwisk, takich jak Tolkien, Moor-

98

SOULCASTER

cock, Pratchett, by wymienić tylko kilka, nowszych, jak James S. A. Corey czy Brandon Sanderson. Ten ostatni jest autorem serii "Stormlight Archive", która jest tym, na czym opiera się Soulcaster. Czy zatem teksty "Maelstorm of Death And Steel" są ze sobą powiązane i tworzą jedną spójną historię? Z grubsza każdy utwór dotyczył jednego z głównych bohaterów "The Way of Kings", pierwszego tomu serii "Stormlight Archive" ("Truthless of Shinovar" - Szeth, "Shardbearer" - Adolin, "The Wretch" - Kaladin, "The Heretic's Apprentice" - Shallan, "From Abamabar to Urithiru" - Dalinar dla zainteresowanych). Starałem się jednak, aby teksty nie były zbyt mocno oparte na książce. "The Wretch" jest lirycznie bardziej osobistą pieśnią, wykorzystującą postać bohatera do pisania o depresji itp. Podczas gdy "From Abamabar to Urithiru" zawiera bardziej polityczne przesłanie (każde życie ma znaczenie). W opisach swej twórczości często posługu jesz się słowem "epickie" we wszystkich możliwych odmianach. Co to słowo znaczy według Twojej definicji? Myślę, że to specjalne słowo: jest używane często, ale w większości kontekstów jest dość niejasne. Dla mnie chodzi o aspekt opowiadania historii, ważniejszej niż życie, ujęte w całość ponad poszczególne części. To zupełnie inne podejście do muzyki niż na przykład w rock'n'rollu. Epickość epickością ale "The Wretch" jest dość chwytliwym rockandrollowym numerem znacznie odróżniającym się od reszty. W Soulcaster staram się zachować równowagę między tradycyjnym heavy metalem a epickimi materiałami. Mimo, że "Maelstrom of Death and Steel" jest albumem koncepcyjnym, każdy utwór działa samodzielnie. Niektóre kompozycje skłaniają się bardziej ku epickiej stronie (nie chodzi o to, że te utwory mają ponad osiem minut), a inne, takie jak "The Wretch", będą skłaniały się bardziej w drugą stronę. Jak trafiłeś do Dying Victims Productions. Od dłuższego czasu jestem fanem Dying Victims, od zespołów zawsze słyszałem o nich pozytywne opinie. Rozmawiałem o nich z Ricardo z The Night Eternal i to naprawdę mnie przekonało. To pierwsza i jedyna wytwórnia, z którą skontaktowałem się w sprawie Soulcaster. Masz jakieś ulubione zespoły z Twojej rodzimej sceny? Bütcher i Schizophrenia są moimi dobrymi przyjaciółmi (i przez przypadek towarzyszami z wytwórni) i wydali w tym roku znakomite wydawnictwa. Oczywiście są większe zespoły, takie jak Evil Invaders, Carnation i Stake, które są świetne, jest jeszcze Psychonaut, Wiegedood, Hemelbestormer, oraz mnóstwo zespołów z lat 80., takich jak Killer, Ostrogoth, Scavenger, Acid… Jak na tak mały kraj dużo się u nas dzieje. Wiele zespołów przyjeżdża koncertować, więc zawsze jest mnóstwo gigów (przynajmniej wtedy, gdy nie ma pandemii). Bartek Kuczak



Aaaarrrgggghhhhhhhh!!!!!! "Ale wkoło jest wesoło…" . Tak sobie nuciłem ten polski klasyk czytając wypociny chłopaków z kapeli o wdzięcznej nazwie Neanderthal Noise Machine. Nie myślcie sobie jednak, że muzyka "neandertali" ma cokolwiek wspólnego z twórczością polskiej grupy rockowej, której utwór tutaj przywołałem. Absolutnie. Zresztą wystarczy posłuchać. Użyłem tego cytatu, gdyż chłopaki reprezentują naprawdę wesołe podejście do swej twórczości i ogólnie do życia, z drugiej zaś strony ciężko się oprzeć wrażeniu, że mimo to traktują swoje muzykowanie dość serio. Da się to pogodzić? Da. Jak? Przeczytajcie poniższy wywiad. Najlepiej z otwartym piwem w ręce. HMP: Witajcie. Wszyscy jesteście doświadczonymi muzykami grającymi w wielu różnych zespołach. Zdecydowaliście się założyć Neanderthal Nöise Machine w 2018 roku. Skąd wziął się ten pomysł? RR: Horns Up Bartek! Neanderthal Noise Machine (N.N.M.) to dzikie stworzenie zrodzone z naszych obłąkanych umysłów. Ideą zespołu jest utrzymanie przy życiu ducha narodzonego w połowie lat 70-tych oraz brzmienia wykutego we wczesnych latach 80. takich zespołów jak Motörhead, Venom, Saxon, AC/DC i tak dalej. Jesteśmy braćmi od dekad, a pomysł założenia zespołu pojawił się po jednym z wielu targów płyt winylowych, na których byłem. Zdarzyło się w Twickenham (miejscu urodzenia Fast Eddie) w drugiej połowie 2018 roku, gdy znalazłem egzemplarz książki z trasy "Another Perfect Day". Było następujące zdanie dotyczące zamiany Fast Eddie na Robbo: "Jak jego (Robbo) nieskazitelnie wysmakowane solówki i wirtuozowskie ćwiczenia mogą pasować do tej neandertalskiej maszyny hałasu?". Kiedy to przeczytałem, było to wezwanie do Walki! Powiedziałem Alimai'emu i Ace'owi o pomyśle założenia zespołu o nazwie "Neanderthal Noise Machine", a oni powiedzieli: "Jesteśmy za!!!". Alimai: Hell-o Maniaks! Tak, jak wiesz, gram w League With Satan, Bestial Evil i innych zespołach, które należą już do przeszłości. Jeśli chodzi o N.N.M., myślę, że Bastard już w pełni odpowiedział na Twoje pytanie. Nie ma nic więcej do dodania, oprócz zagrania naszego debiutu na maksymalnym poziomie głośności i szaleńczego upicia się dobrą skrzynią piwa. Aaaarrrgggghhhhhhhh!!!!!! Ace: Cześć Bartek!!! Tak, jestem założycielem i gitarzystą oldskulowego heavy metalowego zespołu Witchunter i grałem także z

Bestial Evil, w którym obecni byli także Bastard i Alimai. N.N.M. narodził się z pomysłu Bastarda... kiedy wezwał mnie do gry na gitarze w projekcie, w którym główną ideą jest "utrzymanie przy życiu ducha starego metalu, a w szczególności Motörhead", od razu byłem podekscytowany! Dla mnie szczególnie stymulujące było granie w pełni w moim stylu i składanie hołdu niektórym z moich gitarowych bohaterów, takich jak Eddie Clarke, Brian Robertson, Paul Quinn, Graham Oliver itd. Mieliście także doświadczenia w ekstremalnych zespołach metalowych. Jakie elementy tej estetyki znajdziemy w muzyce N.N.M.? RR: Postawiłem na pewno mój sposób grania na basie i zniekształcone brzmienie, które idealnie pasuje do stylu i koncepcji N.N.M. Alimai: Zawsze stawiam na swoją klasyczną grę. Mój zwykły dudniący i dziki styl, szybki i brudny jak bestia… Powód? "Jestem pieprzonym speedfreakiem" (cyt.)!!! Jeśli chodzi o wokale, zawsze śpiewałem w przeszłości. Chórki we wszystkich moich poprzednich zespołach, wstępach itp. Ale tym razem w końcu mogłem krzyczeć do wszystkich pieprzonych suk, mój wyraźnie wczesny styl wokalny z lat 80-tych… Zajmuję się wyłącznie głównym wokalem (i oczywiście tekstami). Zawsze ten sam sposób pracy i bycia, idealny dla stylu i koncepcji N.N.M. Prawdziwy oldskulowy metal kurwa mać!!! Ace: Grałem również w bardziej ekstremalnych bandach, ale mój styl gitarowej gry jest bardzo związany z hard rockiem i wszystkimi tymi heavy metalowymi gitarzystami, którzy grali w zespołach wczesnych lat 80-tych. Zacząłem grać, próbując naśladować i odkrywać sekrety tych gitarzystów, którzy inspirowali

mnie i na pewno Eddie Clarke jest jednym z nich. Miałem bardzo naturalne i osobiste podejście do płyty N.N.M., a także innych członków zespołu i uważam, że jest to jedna z wartości dodanych albumu. Nie jest tajemnicą, że N.N.M. to zespół inspirowany Motörhead. RR: Oprócz Motörhead (szczególnie z epoki Bronze), inne zespoły, które mają wpływ na naszą muzykę to solowy projekt Fast Eddie Clarke, Venom (1980-84), Saxon (19781985), AC/DC (1975-1979), szwedzka Gehennah, Mentors (1981-1989), Discharge (1981-1984), Fingernails (19841988), Bathory (1983-1984), Rose Tattoo (1978-1982), Eatmyfuk, Wendy O'Williams, Tank (1981-1984). Alimai: Wieczny zaszczyt dla najlepszego zespołu wszechczasów, Motörhead. Żadne inne słowa nie są potrzebne!!! Jeśli chodzi o inne zespoły, które miały na nas wpływ, podpisuje się pod tym, co napisał Bastard. Ace: Całkowicie zgadzam się z zespołami wymienionymi przez Bastarda. Poza Motörhead z pewnością wiele wpływów każdego członka zespołu miało namacalny wpływ na album. Na przykład jestem totalnie pieprzonym maniakiem Ace'a Frehleya i Kiss!!! (śmiech) Ile alkoholu wypiliście podczas tworzenia swojego materiału? Tylko szczerze proszę, bo prędzej uwierzę w płaską Ziemię niż w to, że pisaliście to na trzeźwo (śmiech). RR: Nagraliśmy "Neanderthal Nöise Machine" w potężnej jaskini Mara "Cro-Magnon" w 2019 roku, gdzie spędziliśmy trzy dni na totalnie szalonej i absolutnie zwariowanej sesji nagraniowej. Zaczęliśmy (prawie) trzeźwo, ale trwało to tylko 20-30 minut (śmiech). Alimai: Nie ma sensu zaprzeczać... Byłem nieustannie pod wpływem alkoholu i W.L.F. (nie wiem co to i chyba wolę nie wnikać przyp. red.), kiedy wymyślałem wszystkie tytuły i teksty piosenek N.N.M. Wszystko pisałem wyłącznie nocą. Każdej nocy mam obsesję i inspirację do pisania anegdot z mojego prawdziwego, pojebanego życia. Prawdziwe stare historie, diaboliczne opętanie, bestialskie wspomnienia i totalne szaleństwo. I tak samo, jak nagrywałem perkusję i wokale sesja nagraniowa była jak cholerna wielką imprezą!!! (śmiech) W szczegóły może lepiej nie wchodzić (śmiech). 666!!! Wasz debiut to właściwie taki środkowy

Foto: N.N.M.

100

N.N.M.


palec skierowany prosto w twarze niektórych ludzi. Komu chcecie go pokazać najbardziej? RR: Wszystkim kurwa!!! Zaufanie jest dobre, ale jego brak jest lepszy!!! Alimai: Całe moje życie to pieprzony środkowy palec wymierzony prosto w twarz wszystkiego i wszystkich! Za dużo fałszu wokół. Za dużo kutasów i gównianych. N.N.M. to najlepsza odpowiedź dla całego tego ścierwa!!! Fukk You! Jebać Jezusa!!!!!! Die In Fireeeeee!!!!!! Ace: Jesteśmy pełnym pasji i szczerym zespołem, w którym prawdziwa pasja do metalu jest z pewnością na pierwszym miejscu. Chcemy więc pokazać środkowy palec wszystkim, którzy podążają za pieprzonymi chwilowymi modami, nie żyjąc muzyką, którą maniakalnie uwielbiamy z bezkompromisową pasją. Nagrywacie dla Dying Victim Productions. Ta wytwórnia jest związana z bardziej epickimi zespołami. Jak trafiliście do ich katalogu? Alimai: Po nagraniach pomyślałem o kilku ważnych i oddanych wytwórniom (z którymi byłem w kontakcie od dziesięcioleci), które mogłyby być zainteresowane naszym rodzajem muzyki. Pomyślałem między innymi o Dying Victim Productions i od razu zaproponowałem chłopakom, że wyślą Florianowi nasze przedpremierowe piosenki. Powiedziawszy to słowo stało się ciałem. Ace: Byliśmy w kontakcie z różnymi wytwórniami i wreszcie znaleźliśmy umowę z Dying Victims Productions. Lubię DVP, który produkuje takie zespoły jak Sign Of The Jackal i Blackevil: doskonałe zespoły naszych przyjaciół, którzy wiele razy dzielili scenę z moim zespołem Witchunter. Obecnie wiele zespołów metalowych (czy raczej "metalowych") wydaje się być nastawionych na progresję, tworzenie długich kompozycji itp. Wy za to skupiacie się na tym, co nazywam pozytywnym prymity wizmem nawiązującym do korzeni metalu. Powiedzcie mi proszę, czy Waszym zdaniem dzisiaj metal jest tym, czym był na początku? RR: Oczywiście, współczesne zespoły metalowe różnią się od tych, które stworzyły ten gatunek pod koniec lat 70-tych i na początku 80-tych. Jednak w podziemiu ten sam duch wciąż żyje. Jeśli chodzi o N.N.M., to mogę powiedzieć, że chociaż nie jesteśmy oryginalni, jesteśmy osobliwym zespołem. Rzeczywiście, moim zdaniem, nasza muzyka nie jest prostym kopiowaniem/wklejaniem starych pomysłów (to drugie zjawisko można zamiast tego rozważać w odniesieniu do ton fałszywych thrashowych zespołów, które pojawiły się w pierwszej połowie lat 2000, a teraz prawie całkowicie zniknęły). Nasza muzyka czerpie inspiracje ze złotej ery metalu, ale w riffach, aranżacjach i stylu włożyliśmy wiele osobowości. N.N.M., choć bardzo klasyczny pod względem utworów, ma bardzo charakterystyczne brzmienie w tym krajobrazie plastiku jednorazowego użytku. Ten aspekt pochodzi bezpośrednio od członków zespołu, z naszego doświadczenia życiowego i kultury muzycznej. Alimai: Godzinami rozmyślałbym nad tym

pytaniem, ale wyrażę swój punkt widzenia w sposób bezpośredni i zwięzły: Old-School Metal Is The Only Fucking Way!!!!!! Ace: Dla mnie najważniejsza jest prawdziwa pasja, osobowość, determinacja i odrobina złośliwości. Konieczne jest również wydobycie i wywyższenie osobowości każdego członka zespołu, pomijając modę w danym momencie i sterylne eksperymenty. Dziś ogólnie doceniam zespoły, które wyraźnie grają z pasją i szczerością, podążając za swoim pomysłem przez lata z podniesioną głową, komponując w pocie czoła. Najbardziej "progresywną" (jeśli w ogóle w tym wypadku można tego słowa użyć) częścią waszego EP jest początek utworu "Rolling Through the Night". Co to za dziwne dźwięki? RR: To był pomysł Cianomana, naszego inżyniera dźwięku i twórcy potężnej jaskini Mara "Cro-Magnon". To chaotyczna mieszanka wszystkich wyczynów z sesji nagraniowej!!! Czyste szaleństwo (śmiech)!!!!! Alimai: Cianoman był diabelskim twórcą tej ohydnej części. Nasz inżynier dźwięku, The Unholy Master! Miałem przyjemność współpracować z nim przez wiele lat. Zawsze wybieraliśmy studio "Mara Cave" do wszystkich sesji nagraniowych wykonywanych z innymi zespołami, w których gram (In League With Satan, Bestial Evil itp.). Kilkakrotnie pracowaliśmy też razem nad masteringiem płyt mojej wytwórni Blasphemous Art Records. Jest cholernie odrażający i profesjonalny w swojej pracy! Satan Bless Mara Cave!!! Aaaaarrrgggghhhhh!!! Ace: Współpracuję od wielu lat z Cianomanem, z którym nagrałem wszystkie wydawnictwa Witchhunter od pierwszego albumu. Topowa osoba w swojej twórczości, ale także przyjaciel, który ma tę zasługę, że potrafi wtopić się w brzmienie zespołu, często wzmacniając jego potencjał. Jak powiedziałem, dziś zespoły metalowe skupiają się na czymś innym niż Wy. To samo możemy powiedzieć o fanach metalu. Większość z nich oczekuje czegoś innego od swoich ulubionych zespołów. Nie boisz się, że w dzisiejszych czasach Wasza muzyka może być niezrozumiała? A może po prostu macie na to głęboko wyjebane? (śmiech) RR: Osobiście nie obchodzi mnie to, bo jestem pewien, że prawdziwi metalowcy docenią naszą pracę. Alimai: Szczerze, nie obchodzi mnie to. Nasza muzyka to oldskulowy metal dla pieprzonych oldskulowych sukinsynów!!! Prawdziwy metal dla prawdziwych metalowców!!! To wszystko! Ace: Kiedy podchodzę do napisania płyty, skupiam się na swoich pasjach i odczuciach, nie myśląc o potencjalnym słuchaczu. Myślę, że ważne jest, aby chronić swoją artystyczną pasję i tworzyć autentyczną muzykę. NNM to młody projekt. Czy kiedykolwiek graliście na żywo? Nadal mamy pandemię, więc ciężko o jakieś konkretne plany koncertowe? RR: Chcemy grać na żywo, ale nie jest to łatwe, ponieważ mieszkamy w różnych krajach. Chcielibyśmy jednak umówić się na jeden koncert na 2021 rok!

Alimai: Naprawdę mam nadzieję, że wkrótce ustalę kilka dat koncertów (na pewno w 2021). Nie jest to dla nas takie łatwe, ponieważ mieszkamy w różnych krajach. Ale kiedy to się stanie po prostu spodziewaj się czegoś naprawdę niepokojącego, prawdziwego, lepkiego i bestialskiego !!! Jak tylko to się stanie, zdasz sobie sprawę, że najgorsze zło naprawdę istnieje! Przygotujcie się suki!!! Aaarrrggggggghhhhhh!!!!!! Ace: Najbardziej lubię granie na żywo! Ale nie jest to łatwe, ponieważ mieszkamy w różnych krajach. Jestem pewien, że możemy coś zorganizować w najbliższej przyszłości. Kiedy możemy się spodziewać pełnego albumu N.N.M.? Czy macie jakieś plany? RR: Planowaliśmy kolejną sesję nagraniową na wrzesień 2020 r., ale z powodu Covid-19 zdecydowaliśmy się odłożyć do 2021r. W każdym razie nadchodzą nowe kawałki. Po drodze pojawiają się bardziej zapadające w pamięć riffy i natychmiastowe klasyki. Jeśli pozwolą na to Covid i III Wojna Światowa, to dostarczymy sporą ilość neandertalskiego hałasu do końca 2021 roku! Alimai: Nowa płyta będzie gotowa w 2021 roku. Ponieważ pieprzona pandemia nie pozwoliła nam naprawić wcześniej (wrzesień 2020, jak planowaliśmy, na początku). Od kilku miesięcy pracuję nad nowymi, ponętnymi tekstami i pieprzonymi pomysłami na bębny do nowego zabójczego riffu, zgodnie z najlepszą tradycją!!! Fukk Covid-19!!! N.N.M. jest bardziej niebezpieczne niż to gówno!!! oczekuj prawdziwego metalu tylko dla prawdziwych metaluchów!!! Machaj łbem dla szatana!!! Ace: Myślę, że ten debiut z pewnością będzie miał kontynuację. Między członkami zespołu jest wielka przyjaźń, a nagrywanie tego albumu było naprawdę zabawne więc jesteśmy gotowi powtórzyć to doświadczenie! Bardzo dziękuję za rozmowę. Pozdrawiam! RR: Pozdrawiam i dziękuję za wsparcie! Aaaaaaaaäääääääärrrggghhhhhh!!! Alimai: Dzięki! Życzę powodzenia w kolejnych planach! Stay Wild, Dirty & No Fukking Remorse!!!!!!666!!! Ace: Pozdrawiam Bartek i dzięki za wywiad!!! Keep On Metal !!! Bartek Kuczak

N.N.M.

101


Muzyka wykonana pracą własnych rąk Eisenhauer jest kapelą heavy metalową, która zaczęła swoją działalność w roku 2007, przypieczętowała swoje istnienie w roku 2013, debiutem "Never Surrender", dwa lata później wydała EPkę. Natomiast kolejny album, "Blessed To Be Hunter" na wydanie czekał aż pięć lat. Z okazji jego wydania mam okazję porozmawiać z gitarzystą i wokalistą Christianem "Waxe" Wagnerem. Opowie nam o muzyce kapeli, o inspiracjach, tym, co sprawia, że brzmią wyjątkowo, jaki mają stosunek do porównań z Grand Magus oraz jakie jest pochodzenie ich nazwy. HMP: Hej! Czy mógłbyś opisać muzykę osobom, które was jeszcze nie znają? Christian "Waxe" Wagner: Cześć Jacek, z tej strony Christian "Waxe" Wagner z Eisenhauer. Jestem gitarzystą i wokalistą zespołu. Powiedziałbym, że gramy ponadczasowy, szczery, mroczny i epicki heavy metal w najczystszej postaci. Co sprawia, że brzmicie wyjątkowo? Gramy old school, jednak nie kopiujemy przeszłości. Myślę, że stopiliśmy i uformowaliśmy muzykę, która była z nami przez de-

Grand Magus? Co sądzisz o tym zespole? Szczerze, są gorsze rzeczy niż bycie porównanym do Grand Magus. Uwielbiam ich i sądzę, że to trio gra świetną muzykę na żywo. Tak dobrze, by zrozumieć, czemu ludzie odnajdują u nas pewne podobieństwa, co oczywiście jest związane z muzyką samą w sobie. Barwa mojego głosu przypomina trochę wokal JB Christofferssona. W każdym razie mogę potwierdzić, że tego typu porównania częściej występują przy wokalu śpiewanym, niż przy zwykłym growlu czy ryku. Jeśli do tego masz baryton, to ludzie nie mają

interpretowaliśmy wczesne utwory kapel takich jak Iron Maiden, Slayer, Metallica oraz Pantera. Te inspiracje są bardziej widoczne na naszym debiucie "Never Surrender". Ten album w całości został nagrany przez nas. Obecnie mogę powiedzieć, że był bardziej demem niż oficjalnym albumem. "Blessed Be The Hunter" z pewnością jest lepiej dopracowany i jest mocniejszy od strony kompozycji. Podszlifowałem swoje wokale, w ogóle znaleźliśmy swój styl. Poświęciliśmy czas jako zespół, by dopracować naszą wizję metalu. Zagraliśmy nasze brzmienia tak, jakbyśmy je chcieli usłyszeć z perspektywy słuchacza. Czy powiedziałbyś, że bliżej "Horse Of Hell" do "Blessed Be The Hunter" niż debiutowi do "Horse Of Hell"? Tak, niezależnie od tego, jak na to spojrzysz. Nasza ostatnia EPka, "Horse Of Hell" określiła kierunek naszego nowego albumu "Blessed Be The Hunter". W przeciągu tych pięciu lat trochę dopracowaliśmy nasz warsztat kompozycyjny i ujednoliciliśmy nasz styl. Co do tekstów, pozostaliśmy wierni swoim przekonaniom. Co obecnie sądzisz o "Horse Of Hell"? "Horse Of Hell" był świetnym projektem, w którym wzięli udział nasi dobrzy przyjaciele. Mieliśmy sporo uwagi i dobre recenzje z całego świata. W perspektywie czasu zawsze są rzeczy, które można było poprawić, lub zrobić inaczej. Jednak, jak powiedziałem, ten album jest kamieniem węgielnym naszego brzmienia i wciąż jesteśmy z niego dumni.

Foto: Eisenhauer

kady, w naszą własną stal. Naszymi ulubionymi artystami są między innymi Black Sabbath, Dio, Mercyful Fate, Trouble, Manilla Road, Cro-Mags, Danzig oraz Slayer. Uwielbiam głębokie głosy Jima Morisson'a oraz Johnny'ego Cash'a. Sądzę, że mój, głęboki, melodyczny głos jest wizytówką zespołu. Nie jest to dokładnie coś, czego niektórzy oczekują od klasycznego heavy metalu, być może jednak docenią tę różnicę. Nasz metal możemy określić jako ten "ręcznie wykonany". Jest w nim wiele pasji, w każdej nucie, każdym słowie czy w grafice albumu. I możesz to usłyszeć, zobaczyć oraz poczuć! Co sądzisz o byciu porównywanym do

102

EISENHAUER

już do czego tego porównać. Wtedy rzucają nazwami takimi jak Grand Magus czy Falconer, nawet jeśli nie spotkałem się z tym ostatnim. Jeśli słuchasz naszych utworów na poważnie, to odkryjesz, że mamy inne podejście do pisania utworów, co oczywiście jest zasługą tego, że mamy dwóch gitarzystów w zespole. Nasze brzmienie zawiera pewne subtelne smaczki, których Grand Magus nigdy nie użyło i prawdopodobnie nie użyje. Jak wypada "Never Surrender" na tle "Blessed Be The Hunter"? Czym różni się debiut od najnowszego albumu? Na początku istnienia zespołu, kiedy nie myśleliśmy o tworzeniu własnych utworów,

Jak duży wpływ na teksty miała twórczość Roberta E. Howarda i Michaela Moorcocka na wasz najnowszy album? Co poza tym zainspirowało teksty? Trochę czytam, jednak bardzo zróżnicowaną literaturę. Znam wszystkie historie o Conanie Barbarzyńcy, jednak żaden z tych dwóch wymienionych autorów nie miał bezpośredniego wpływu na moje teksty. Lubię mitologię oraz zabawę z jej przedstawieniami, jednak pozostawiam przestrzeń do interpretacji. Dla mnie główną rolę szczególnie gra germańska i nordycka mitologia, bliska zażyłość z naturą oraz światem naszych przodków. Lubię stylizować moje historie w archaizmy. W kilku recenzjach autorzy określili "Ode to the Hammer" jako utwór wojenny. Niestety jest to błędna interpretacja. Utwór jest obietnicą zostawienia lepszego świata dla moich potomków. Zwykle chcę, żeby ludzie sami interpretowali teksty moich


utworów, jednak tutaj wolałbym to poprawić. Jeśli miałbyś użyć jednego słowa, by opisać motywy na "Blessed Be The Hunter", to jakie ono by było i dlaczego? Osobiście powiedziałbym, że jest to - siła - wychodząc z tego, jak wiele utworów traktuje o jej różnych manifestacjach. Pewnie! Totalnie się z Tobą zgadzam! Motyw siły manifestuje się przez cały album z całą jego złożonością. Chociażby moc miłości na "Priestess Of Delight", która sprawia, że powrót z życia pozagrobowego jest możliwy. Siła na "Gods Of Pain" objawia się w przeciwstawieniu się bogom. Potęga, którą dzielimy ramię, w ramię w "Wild Boar Banner" z naszymi sojusznikami, jakimi są słuchacze. Moc węża, która nas pochłania i wyzwala w nas zwierzęta w "Release The Beast". Moc młota w "Ode To The Hammer", który pomaga nam przekuć świat na lepszy, czy moc, którą czujemy, gdy wzbudziliśmy bogów na "Cult". Istnieje jakiś inny porządek utworów, poza tym z tracklisty, którego powinniśmy spróbować? Mogę tu zdradzić, że "Sun Under My Breast" powinna być przed "Wild Boar Banner", zaś "Tyrannus" przed "Cult". Co do reszty, proszę ustawiać wedle uznania. Z pewnością są tutaj interesujące kombinacje do odkrycia. Oczywiście pomyśleliśmy o tym. Niemniej chcieliśmy również wydać całość jako LP, a ograniczony czas muzyki na stronę nieco ułatwił nam decyzję. Szczerze, to po samej okładce powiedziałbym, że jest to black metalowy album. Też masz takie wrażenie? Czym była zainspirowana ta grafika? Rozumiem, co masz na myśli. Lubię czarne obrazy i pewną black metalową estetykę. Mogę się z Tobą zgodzić, jeśli chodzi o klimat i stylistykę. Jednak rzeczy, które widzę na tej grafice, raczej bym nie przypisał do black metalu. Wydaje się też zbyt kolorowa jak na ten gatunek. Grafika "Blessed Be The

Hunter" pokazuje dokładnie pierwszy wers "Ghost Warrior", w którym nasz protagonista powraca ze świata umarłych, by się zemścić. Kapłanka Rozkoszy ("Priestess of Delight") pożyczyła mu skrzydła, by umożliwić powrót. Wielki dzik jest jego zwierzęcym znakiem, który z nim podróżuje. Jesteśmy bardzo zadowoleni z naszych relacji ze wspaniałym malarzem, grafikiem i fotografem Gabrielem Turnerem Burne (www. gabrieltbyrne.com), który jest również naszym przyjacielem. Byliśmy z nim nieustannym kontakcie od pierwszego pomysłu i szkicu, do ukończonego obrazu i bookletu. Gabriel zrealizował nasze pomysły perfekcyjnie oraz dał albumowi więcej niż wartościową grafikę. "Open The Gates" czy "Crystal Logic"? Oh, co to za trudne pytanie! To jest jak wybieranie pomiędzy dwiema pięknymi paniami. "Crystal Logic" jest po prostu klasyczne. Poza tym naprawdę lubię "Open the Gates" ze względu na trochę mocniejszą różnorodność. Na obu albumach jest wiele wspaniałych utworów. Jednak stężenie dobrych kawałków jest ciutkę większe na "Crystal Logic", z pewnością ten album bym wybrał. Jednak to nie oznacza, że nie spotykałbym się z inną kobietą (śmiech).

Foto: Eisenhauer

Czy w wywiadach często pytają się was o konotację nazwy z prezydentem USA, Dwightem Davidem Eisenhowerem? Co Ei senhaue r zas adni czo oznacza? Czy to

"kopacz żelaza"? Tak, ciągle to tłumaczymy, jednak nasza nazwa nie ma nic wspólnego z prezydentem Eisenhowerem. "Eisen" po niemiecku oznacza żelazo, "hauer" to kuźnia. Jednak "hauer" może oznaczać również kieł lub żądło. Tak więc żelazny kieł. Możesz sobie wyobrazić jak dzik z żelaznymi kłami rwie Ci rzyć? (śmiech). Nie bez powodu mamy dzika w naszym logo. Wszyscy dzielimy ten sam gust i humor, a słowo "Eisenhauer" brzmiało mocno i zajebiście. W sumie dlatego ta nazwa. Czego się spodziewasz po 2021? Mam nadzieje, że szaleństwo z covidem się skończy, wtedy będziemy mogli znowu zagrać wiele koncertów i dotrzeć z naszą muzyką do tylu osób, jak to tylko możliwe. Dziękuje za wywiad! Powodzenia! Dziękujemy bardzo! Zostańcie w zdrowiu, salutujemy żywiołowo wszystkim Eisenheads! Eisenheads United! Jacek Woźniak

Foto: Eisenhauer

EISENHAUER

103


...myślę, że w każdym z nas drzemie odpowiedzialność za nasze życie Miałem przyjemność zamienić parę słów z Tiziano Marcuzzim z włoskiego progresywno/techniczno thrashowego Exiled on Earth, który swoją karierę zaczął całkiem dawno i do tej pory stworzył trzy albumy długogrające: "The Orwell Legacy" w 2009r., "Forces of Denial" w 2016r. oraz najnowszy "Non Euclidean" w 2020r., który będzie jednym z głównych punktów naszej rozmowy. Omówimy tematykę tekstów i rozmawialiśmy o tym, jaki mamy mały wpływ na świat i jak duży na swoje własne życie. Nie przedłużając, oddaje głos Tiziano... HMP: Cześć! Możesz nam powiedzieć jak Exiled on Earth zaczęło swoją karierę? Tiziano Marcuzzi: Cześć! Zaczęliśmy naszą aktywność w 2000 roku, wzmocnieni doświadczeniem z poprzedniego wcielenia naszego zespołu, Maelstorm. Luca i ja graliśmy w tym zespole do 1997 roku, w którym to nagraliśmy i wydaliśmy demo. Powrót był trudny. Nie grałem przez jakiś czas i od początku musiałem ponownie się skupić na projekcie. Częściowo byliśmy zainspirowani dziełami zespołów takich jak Death, Annihilator, Watchtower oraz wszystkimi technicznymi kapelami tamtego czasu. Stworzy-

tutaj! Wraz z nowym, świeżym albumem, z którego jesteśmy dumni! Wydaje mi się, że pracujecie nad muzyką tylko wtedy, kiedy na to macie ochotę i możliwość, wnioskuję to po tym, jak długie okresy dzielą wasze kolejne wydawnictwa. Wiele lat minęło pomiędzy wydaniem pierwszego i drugiego albumu, ale znacznie mniej czasu pomiędzy "Forces..." a "Non Euclidean". Było to związane głównie z obowiązkami, rodzinami, dziećmi i naszą pracą. To wszystko zabiera nam dużą część naszą dnia… Jesteśmy ugruntowani w przekona-

Foto: Exiled On Earth

liśmy naszą osobistą wizję metalu, coś, co może być łatwo rozpoznane jako "styl Exiled on Earth". Grupy, która stworzyła coś interesującego bez tracenia własnej indywidualności. Na początku powstały dwa utwory, "The Illusory Ground of Betrayal" oraz "Duality Conflicts", które pojawiły się wraz z dwoma innymi kawałkami na naszym pierwszym mini-CD, "Duality Conflicts". Pokazują one mocne elementy technicznego thrashu i czystego wokalu. Był to nasz pierwszy krok w stronę koncertów oraz kolejnych nowych kompozycji. Co nastąpiło potem, to był okres, w którym nasz kunszt muzyczny rozwinął się, a nasz zespół uległ wzmocnieniu. Przetrwaliśmy ciężkie czasy, jednak jesteśmy

104

EXILED ON EARTH

niu, że chcemy bardziej skupić się na zespole oraz na tym, czym ma być nasza muzyka. Rozwinęliśmy się jako muzycy i znaleźliśmy nowe sposoby na pisanie i realizację utworów. Ten proces przyspieszył kwestię pisania muzyki. Mechanizm tworzenia przebiega gładko, szczególnie było to widoczne podczas prób i nagrań na "Non Euclidean". Osobiście tworzę większość partii gitarowych i struktur utworów, potem wszystko łączymy wraz z aranżacjami. Obecnie pracujemy nad czymś nowym. Czy styl/gatunek muzyki, który graliście zmienił się przez lata, czy pozostał ten sam?

Myślę, że wciąż mamy to samo podejście do każdego utworu, dobre riffy oraz struktura utworu, a rozwijaliśmy się w kierunku czegoś bardziej dojrzałego i zdefiniowanego, dochodząc do momentu, gdzie prędkość i dzikość stały się kluczowymi elementami naszych utworów. Można to usłyszeć, słuchając naszego nowego albumu. Na początku próbowaliśmy się skupić na bardziej technicznych i rozbudowanych częściach, nie po to, aby zaimponować komuś, ale aby lepiej wyrazić siebie. Teraz kiedy nasze brzmienie jest zdefiniowane i rozpoznawalne, wrzuciliśmy nowe elementy do wszystkich kompozycji, tak, aby każda z nich była świeża i prowadziła nas do rozwoju zespołu. Z tego, co wiem, użyliście utworów z drugiego demo na "The Orwell Legacy", ale czy nagraliście ponownie zawartość z "Duality Conflicts"? Jeśli nie, to dlaczego i czy planujecie to nagrać ponownie? Nosiliśmy się z takim zamiarem przez jakiś czas, ale nigdy go nie zrealizowaliśmy. Ponownie nagraliśmy "Forgotten Lore" z czasów Maelstorm i jest trochę utworów z "Duality Conflict", nad którymi myślimy, aby zmienić im aranżacje i nagrać je ponownie. Co sądzisz obecnie o waszym debiucie, "The Orwell Legacy"? Osobiście jestem z niego bardzo dumny. Jest on sumą lat spędzonych w salce prób, pomiędzy piwem i piłkarzykami. Zawiera wiele wspaniałych utworów, a my sami gramy przynajmniej połowę tego albumu na każdym koncercie. Poza tym zawiera mocny przekaz, ostrzeżenie. Każdy utwór mówi o aspekcie naszego obecnego świata oraz o tym, jak my, jako ludzie, oddziałujemy z nim i między sobą. Czy obecne wydarzenia i środowisko przypominają wam to, opisywane przez Orwella? Muszę powiedzieć, że tak, w początkowych latach naszego zespołu, napisałem teksty o drodze zniszczenia, jaką przebywamy jako ludzkość. Byłem zainspirowany wieloma autorami, którzy wierzą, że istnieją jakieś tajemne moce, które działają przeciwko nam, w celu dokonania na nas samozagłady. Oni dali mi parę podpowiedzi, jak wzmocnić teksty swoich utworów. Myślę, że zbieramy to, co zasialiśmy: wojny, kontrolę nad każdym z osobna. Trochę przypomina mi to przepowiednie Orwella na temat Wielkiego Brata, który wyłania się z mroków. Z punktu widzenia realisty, myślę, że w każdym z nas drzemie odpowiedzialność za nasze życie i za dążenie do jego poprawy dostępnymi nam środkami. Mały krok naprzód ku lepszemu społeczeństwu zawsze jest możliwy. Powiedziałbyś, że "Forces of Denial" był ewolucją stylu wypracowanego na debiucie? Tak, album jest jednocześnie thrashowy i melodyjny. Również pokazuje ewolucje w tworzeniu tekstów i sposobie śpiewania. Utwory są trochę krótsze w porównaniu do "Orwell's…" ale w swoich tekstach podążają za pomysłami z debiutu. Z tego albumu gramy parę utworów, takich jak "Vortex of Deception", "The Mangler" oraz tytułowy.


Co zainspirowało was do stworzenia waszego najnowszego krążka "Non Euclidean"? Ciemność, zewnętrzna pustka i niewiadoma. Oraz coś więcej, stwory, które żyją w ciemnych stronach kosmosu, Bogowie z Zewnątrz, królowie rządzący prawami przestrzeni. Są oni fizycznymi manifestacjami praw rzeczywistych i reprezentują istotne koncepcje, takie jak czas i przestrzeń (gdzie Yog Sothoth jest zarówno kluczem, jak i zamkiem). W poprzednich wydawnictwach zawsze staraliśmy się umieścić parę utworów o Lovecrafcie i jego okropnościach, tym razem spróbowaliśmy uchwycić i zobrazować wysiłki Lovecrafta włożone w nasze postrzeganie wszechświata, jako tego okrutnego, w którym znaczymy nie więcej, niż krople w morzu, całkowicie na łasce zdarzeń i decyzji większych od nas wszystkich. Zakazana wiedza i szaleństwo, które za nią podążają, są główną częścią pomysłu. Istnieją zagadnienia i tajemnice, które lepiej zostawić w spokoju, by nie uciec w odmęty szaleństwa. Czy "Tindalos" jest o miejscu z Mitów Cthulhu, czy raczej o czymś innym? Jest to nazwa istot poza kontinuum czasowym. Frank Belknap Long dał nam je w zbiorze opowiadań "The Hounds of Tindalos". Zawsze uwielbiałem jak one manifestowały swoją obecność przed pechowym "przyzywającym" pojawiając się w ostrych kątach pokoju. Te stworzenia zamieszkiwały ziemię w prehistorycznych czasach. Podróżnicy w czasie przypadkiem mogą zwiedzać te dzikie czasy i zostać zauważonym przez jednego z tych okrutnych "psów". Jest to wyrok śmierci. Te nieeuklidesowe przestrzenie będą podróżować przez czas, docierając do swojej ofiary. Szaleństwo będzie trwało, szczególnie że ta biedna istota nie wie, kiedy ten "pies" pokaże się w jej życiu. "Vordeghast Wood" jest czymś, co stworzyliście wy, czy było już wcześniej gdzieś wspomniane? Stworzyliśmy ten termin, bawiąc się niemieckim tłumaczeniem, słów oznaczających "głęboki mrok" lub coś podobnego. Stworzyliśmy las, w którym składane są okropne ofiary w imię Matki, Shub Niggurath. W głę-

Foto: Exiled On Earth

bokim lesie coś okropnego i bluźnierczego się odbywa wtedy i teraz. Jest to hołd dla kultu Czarnej Kozy Lasów. Czy dobrym określeniem zawartości tego albumu byłoby słowo "nadnaturalne"? Tak, mówimy o potworach i bóstwach wznoszących się ponad przestrzeń i czas, o szaleństwie i tajemnych kultach. Tym razem pozwalamy koszmarom zawładnąć scenie i nie ma tu światła ani nadziei, ponieważ to są koncepty dalekie od percepcji tych istot. Ciemnie i nadnaturalne elementy grają kluczową rolę w całym projekcie. "The Outer Gods" jest manifestacją praw kosmicznych, fizyki oraz niewiadomej, o której wcześniej wspomniałem. My nie jesteśmy w stanie temu zapobiec, ani nawet tego pojąć. Istnieją tajemne wymiary za obecną okrutną fasadą rzeczywistości, którą znamy, a która jest iluzją. Bierzemy tę iluzję i tniemy ją na kawałki przystępne dla słuchacza, tak, aby mógł przez nią przejrzeć. Możecie opisać jak przebiegała produkcja "Non Euclidean"? Zaczęło się wraz z procesem wstępnym, gdzie podzieliliśmy wszystkie utwory na serię sesji nagraniowych. Napisałem tonę riffów i chciałem je wszystkie sprawdzić, szczególnie te, które pasowały najlepiej do motywu albumu. Następnie zabraliśmy najlepsze rzeczy z tych nagrań i pracowaliśmy głównie nad sekcjami rytmicznymi i perkusją. Zwykle tak działamy w celu uzyskania gotowego rezultatu. Kiedy

jesteśmy zadowoleni ze struktury utworu, następnie nasz wysiłek wkładamy w sekcje gitar prowadzących oraz bas. W tym wypadku "Non Euclidean" nie był wyjątkiem. Wokale tym razem zostały zmienione, ponieważ chciałem zaśpiewać w inny sposób. Ostre i prawie death metalowe wokale były tymi, których używam na tym albumie, jednak jest również trochę czystych wokali i chórków. Rezultat jest bardzo efektowny. Spędziliśmy dobrze czas podczas nagrywania, wszystko wyszło tak, jak chcieliśmy. Czy zamierzacie ponownie współpracować z Eleną Bonamonetą? Co sądzicie o jej dziełach? Daliśmy jej parę wskazówek na temat tego, co chcemy pokazać na okładce, a ona przygotowała nam parę szkiców. Byliśmy pod wrażeniem, jak dobrze wyszło jej dopasowanie ich do naszych pomysłów. Tak, planujemy z nią ponownie współpracować! Co sądzicie o Punishment 18 Records? Jest to nasz wydawca od 2012 roku i jesteśmy bardzo zadowoleni ze współpracy. Punishment 18 oraz InfinityHeavy (nasze biuro prasowe) robią doskonałą robotę, jeśli chodzi o promowanie swojego katalogu i robią wspaniałe rzeczy dla nas w sprawie promocji naszego nowego albumu. Wydanie go cyfrowo (8 maja 2020) dało nam szansę, by wypromować materiał w czasie kryzysu pandemii. Fizyczne wydawnictwo zostało zaplanowane na wrzesień, stąd mamy cały ten czas, żeby promować go ponownie! To jest prawie jak podwójna promocja. Co zamierzacie robić w 2021 roku? Naszym głównym celem jest dopracowanie wszystkich utworów na czwarty album i granie "Non Euclidean" tak często, jak to tylko jest możliwe. Dziękuje za wywiad! Powodzenia! Dziękuje wam i pozdrowienia z Włoch dla wszystkich waszych czytelników! Jacek Woźniak

Foto: Exiled On Earth

EXILED ON EARTH

105


Nowy rozdział - Wierzymy, że każdy człowiek w głębi serca kocha rocka! - podkreśla Emlee Johansson i trudno się z jej opinią nie zgodzić, ale pod warunkiem, że jest to muzyka tak dobra, jak na najnowszym wydawnictwie Thundermother. "Heat Wave" to czwarty i jak dotąd najbardziej udany album w dyskografii szwedzkiej grupy - złożonej wyłącznie z kobiet, ale w żadnym razie nie chcących, by oceniano je wyłącznie na tej podstawie, bo w zespole są przede wszystkim muzykami. HMP: Female rock band - to określenie nie jest już w dzisiejszych czasach chyba niczym szokującym, w końcu od pierwszych sukcesów The Runaways czy Girlschool minęło już ponad 40 lat i rock w żadnym razie nie jest już kojarzony wyłącznie z mężczyznami? Emlee Johansson: Tak, nie jesteśmy fankami określenia "female rock band". To znaczy, jesteśmy oczywiście zespołem składającym się wyłącznie z kobiet, ale nie rozumiemy, dlaczego jesteśmy klasyfikowane razem z innymi zespołami, w których są kobiety. Często nie gra-

Przede wszystkim zdecydowałyśmy się grać ze sobą, dzięki swoim osobowościom i jakimi jesteśmy muzykami. Świetnie się razem bawimy i naprawdę dobrze się rozumiemy, kiedy gramy, zarówno na scenie, jak i na sali prób. Uważamy również, że to wspaniałe, że wszystkie jesteśmy kobietami, ponieważ chcemy coś zmienić w przemyśle muzycznym, pokazując, że potrafimy rozbujać scenę tak dobrze, jak każdy "boysband". A świat musi to zobaczyć, muszą nas zobaczyć, abyśmy mogły położyć kres wszystkim istniejącym uprzedzeniom. Ale na

Foto: Franz Schepers

my w tym samym stylu, więc to bardzo wprowadza w błąd. Miałyśmy wiele sytuacji, w których ludzie nie doceniali nas jako muzyków tylko dlatego, że jesteśmy kobietami. Przykładem może być to, że niektórzy ludzie myślą, że w naszych nagraniach nie gram na perkusji, ponieważ wydaje im się, że "brzmi to tak, jakby grał mężczyzna". Strasznie głupie. Nigdy nie pozwoliłabym nikomu zastąpić mnie w czasie nagrań. Rock jest nadal bardzo zdominowany przez mężczyzn, ale mamy nadzieję, że my możemy być częścią tego gatunku, aby choć trochę zrównoważyć tę różnicę płci. Chcemy pokazać ludziom, że nie ma znaczenia, czy jesteś mężczyzną czy kobietą, liczy się, jakim jesteś muzykiem i osobą! Dokładnie! Takie było założenie od początku istnienia Thundermother, że skład będzie złożony wyłącznie z kobiet, czy też wyszło to zupełnie przypadkowo?

106

THUNDERMOTHER

scenie było z nami kilku facetów, na przykład Mats Rydström wielokrotnie zastępował basistkę, więc nie jesteśmy przeciwne grze z mężczyznami. Chcemy po prostu grać z ludźmi i muzykami, których lubimy! Waszą debiutancką płytę "Rock 'N' Roll Disaster" wydał szwedzki oddział Warnera, później trafiłyście jednak do znacznie mniejszej firmy Despotz Records - Szwecja nie była jeszcze gotowa na Thundermother, chociaż tak zwany retro rock zaczynał już zyskiwać popularność? Nadal mamy zachowane dobre relacje z Warner i myślę, że to był po prostu zły moment. Najważniejsze jest, aby znaleźć wytwórnię, która wierzy w ciebie i nadaje ci priorytet. Bez względu na to, czy jest to duża, czy mała wytwórnia, potrzebujesz ich, aby byli gotowi do ciężkiej pracy dla ciebie. Z Despotz stworzyłyśmy dwa świetne albumy, które pomogły

nam jeszcze bardziej rozwinąć się. Kiedy nasz kontrakt z nimi wygasł, zdecydowałyśmy się przenieść do niemieckiej wytwórni, w której mamy już management, agencję koncertową i wydawcę. Zdecydowałyśmy się na AFM i do tej pory jesteśmy z nich bardzo zadowoleni. Czujemy się tak szczęśliwe, że mamy wytwórnię, która wkłada w ten zespół tyle ciężkiej pracy oraz pasji, i w dodatku przenieśli nas na inny poziom. Nawet Szwecja coraz bardziej się nami interesuje, (śmiech!). "Heat Wave" uplasował się na ósmym miejscu szwedzkich list przebojów! I naprawdę mamy nadzieję, że znowu pomożemy rozwinąć się muzyce rockowej w Szwecji. Wiemy, że w tych czerwonych drewnianych domach jest wielu rockmanów. Ponoć trzeci album jest przełomowym wydawnictwem dla każdego zespołu i dla was był również, ale o tyle, że przed jego nagraniem miałyście zmiany składu z tą najbardziej dostrzegalną, kiedy Guernica Mancini zastąpiła Clare Cunningham? Dołączyłam do zespołu w tym samym czasie co Guernica i była to bardzo wyjątkowa sytuacja ze względu na dużą zmianę składu. Znalezienie nowych muzyków i kontynuowanie współpracy z zespołem było poparte bardzo silnym dążeniem ze strony Filippy. Guernica czuła, że wskakuje w duże buty, ponieważ Clare była świetną wokalistką. Pamiętam, że byłyśmy przygotowane na wiele nienawiści ze strony fanów, że będą rzucać w nas butelkami na scenie i takie tam, (śmiech)… Ale fani byli niesamowici. Od początku przywitali nas z otwartymi ramionami. W tym składzie zespół ciągle wchodził na wyższy poziom. Guernica ma niesamowity głos i wniosła do Thundermother wyjątkowe brzmienie, jesteśmy bardzo szczęśliwe i wdzięczne, że mamy tak niesamowitą osobę i muzyka w naszym zespole. Pamiętam pierwszą wspólną próbę i jedyne, co przyszło mi do głowy, to to, jak bardzo fajnie jest grać razem z tak wspaniałą wokalistką. Myślę, że ma doskonały rockowy głos. Dzięki temu na pewno znajdzie miejsce w podręcznikach historii! Jak doszło do tej współpracy? Jej muzyczna przeszłość i doświadczenie były pewnie dodatkowym atutem, a rozpoczęcie nowego rozdziału postanowiłyście zaakcentować tytułem "Thundermother"? Tak naprawdę od samego początku zaiskrzyło między nami i myślę, że wniosło to do zespołu dużo nowej energii. Filippa pozwoliła nam dodać do kawałków swoje akcenty i to dużo mówi. Po prostu dalej się rozwijamy i razem rośniemy w siłę, co jest po prostu niesamowite. Wspieramy się i wspólnie rozwijamy, jesteśmy zespołem. Tak, zdecydowałyśmy nadać naszemu trzeciemu albumowi tytuł "Thundermother", ponieważ czułyśmy, że zespół potrzebuje nowego startu w nowym składzie. Każdy zespół ma album o tytule jak nazwa zespołu, prawda (śmiech)... Po prostu wydawało się to właściwe, bardzo czyste, a także było komunikatem dla fanów, że nie muszą się martwić, bo zespół ciągle działa. To był zdecydowanie nowy rozdział dla zespołu, bardzo dobry, pozytywny! Po zmianie basistki poszłyście za ciosem, nagrywając jeszcze ciekawszy materiał "Heat Wave". Nie wiemy jeszcze z jakim spotka się odzewem publiczności, ale jedno jest pewne, że pierwszy sukces macie już za sobą, to jest przejście z Despotz Records do AFM Re-


cords, co na pewno pomoże jeszcze bardziej wypromować zespół? Jak dotąd reakcje są niesamowite! Top 10 na listach przebojów w Niemczech i Szwecji. Nie mogłyśmy być szczęśliwsze. Jesteśmy bardzo zadowolone z AFM, oni stawiają nas na pierwszym miejscu i wierzą w nas, co wiele znaczy. Wspierają wszystkie nasze pomysły i pozwalają nam mieć we wszystkim coś do powiedzenia. I tak, promowali nas jak nikt wcześniej i naprawdę widzimy tego rezultaty. Teraz są tak wspaniałe i ekscytujące czasy i nie możemy się doczekać, aby zobaczyć, co nas czeka w przyszłości! Ta płyta gdzieś w połowie lat 70. byłaby istną kopalnią przebojów, nie unikacie bowiem łączenia w swej muzyce różnych wpływów, od glam rocka do takiego klasycznego, lżejszych i mocniejszych, hardrockowych akcentów, jest piękna, klasyczna ballada "Sleep" - liczycie, że współcześni słuchacze też docenią te utwory? Naprawdę lubimy składać taki hołd i czerpać inspirację ze wszystkich naszych ulubionych zespołów! Wszystkie kochamy klasyczny rock, ale wywodzimy się z nieco innych muzycznych wpływów i kiedy łączymy nasze ulubione style, tworzymy coś naprawdę dobrego. Jestem wielką fanką Johna Bonhama (perkusisty Led Zeppelin) i myślę, że można to usłyszeć, słuchając perkusji na tej płycie. Jest dużo dźwięków niczym duchy z przeszłości i prostych rytmów (śmiech). Uważamy również, że musimy nieść ze sobą pochodnię rock 'n' rolla, aby mieć pewność, że pozostanie on przy życiu. Wiele zespołów z lat 70. i 80. nadal działa, ale jest tylko kwestią czasu, kiedy nie będą w stanie koncertować, więc ciągle muszą pojawić się nowe zespoły, które nadal będą grać ten rodzaj muzyki. Uwielbiamy go zarówno słuchać, jak i grać, i mamy wielką nadzieję, że nasi słuchacze również to docenią. Mamy również nadzieję, że uda nam się dotrzeć do szerszej publiczności i stać się zespołem mainstreamowym, ponieważ wierzymy, że każdy człowiek w głębi serca kocha rocka. Czyli zreformowanie składu wyszło wam na dobre, nie ma co bać się takich, czasem nawet bardzo znaczących, zmian? Oczywiście zawsze istnieje jakieś ryzyko. Wiem, że Filippa miał naprawdę ciężki czas między dwoma składami kapeli, decydując się

Foto: Franz Schepers

Foto: Franz Schepers

na kontynuowanie działalności zespołu i znalezienie nowych muzyków. Naprawdę miała dużo szczęście z nami wszystkimi i jest po prostu niesamowita w wyszukiwaniu właściwych ludzi, kiedy tego potrzebuje. I chyba najważniejszą rzeczą jest być odważnym i nigdy nie tracić nadziei. Guernica i Filippa znały się trochę wcześniej, bo grały razem jakiś czas temu. W tym samym momencie, gdy muzycy z poprzedniego składu zdecydowali się opuścić Thundermother, były zespół Guerniki The Royal Ruckus postanowił zrobić sobie przerwę. Guernica napisała do Filippy: "Cześć Filippa, czy znasz kogoś, kto potrzebuje wokalistki…", a Filippa odpowiedziała: "Właściwie szukam nowej wokalistki dla Thundermother". Guernica przyjechała kilka dni później do Sztokholmu, aby spotkać się z Filippą, a reszta to już historia! W tym czasie studiowałam w Royal College of Music w Sztokholmie. Bardzo lubiłam szkołę, ale tęskniłam też za zespołem. Naprawdę brakowało mi grania w zespole, grania na żywo i innych takich rzeczy. Aż pewnego dnia zadzwoniła do mnie Filippa i moje życie zmieniło się na zawsze (śmiech). Wszystko to było po prostu idealne dla wszystkich i wszystkie jesteśmy za to bardzo wdzięczne. Były zespoły, które miały mniej udane zmiany w składzie, ale Thundermother dostało dzięki temu prawdziwy zastrzyk energii.

To wasza pierwsza, kolektywnie stworzona płyta, co dotąd się nie zdarzało. Może właśnie dlatego jest tak udana? Chyba, zresztą kto wie? Z pewnością zrobiło to ogromną różnicę dla nas jako zespołu. Świetnie się razem bawiłyśmy, pisząc kawałki na ten album i to niesamowite, że mogłyśmy zrobić to razem. To nasze dziecko! Filippa wykonała świetną robotę, pisząc muzykę na poprzednich trzech albumach, jest bardzo utalentowaną autorką utworów. Jesteśmy bardzo szczęśliwe, że otworzyła ramiona i pozwoliła nam być częścią komponowania. A więcej umysłów tworzy więcej pomysłów! (śmiech), więc czasami miałyśmy zbyt wiele pomysłów. Ponadto fakt, że jesteśmy różnymi muzykami z różnymi doświadczeniami sprawiło, że nasze brzmienie rozwinęło się i to jest bardzo ekscytujące. Wszystkie dzielimy się swoimi różnymi mocnymi stronami, co daje nam naprawdę dobrą, twórczą wymianę pomysłów. Próbowałyśmy też napisać materiał na ten album z kilkoma różnymi autorami, co również było nowością dla zespołu, co było twórcze, wiele się nauczyłyśmy od innych kompozytorów, z którymi pracowałyśmy. Trzy tygodnie na sesję nagraniową to chyba niezbyt wiele, ale jak na zespół grający klasycznego rocka aż nadto? Właściwie to było idealne… chciałybyśmy jednak eszcze jeden tydzień, ponieważ świetnie się bawiliśmy i to były naprawdę kreatywny czas dla nas! Nie musiałyśmy stresować się poszczególnymi kompozycjami, miałyśmy czas na zabawę różnymi pomysłami, aby każdy utwór osiągnął jak najlepszy rezultat. Właściwie pracowałyśmy nad każdym kawałkiem, ponieważ był to nasz następny potencjalny singiel. I naprawdę uważam, że każda kompozycja jest bardzo mocna. Studio było naprawdę fajne, Medley Studios w Kopenhadze. Takie fajne, legendarne studio. Mogę polecić je do nagrywania każdemu zespołowi! Heat Wave" brzmi bardzo organicznie, więc "H chyba nie przesadzaliście z nadmierną obróbką dźwięku, różnymi efektami - istotne było oddanie w warunkach studyjnych waszego koncertowego soundu? Zdecydowanie chciałyśmy uzyskać naturalne brzmienie. Wszystkie wywodzimy się z klasycznego rocka i preferujemy organiczne brzmie-

THUNDERMOTHER

107


nie lat 70., ale z odrobiną ataku! A nasz producent Soren naprawdę zrozumiał, jakiego rodzaju brzmienia szukamy i trafił w dziesiątkę! Bardzo się cieszę z tego, jak nagrałyśmy mój bęben taktowy, użyłyśmy naciągu bez otworu na mikrofon z przodu. Po prostu umieściłyśmy jeden mikrofon przy stopie, drugi przed bębnem. Stworzyło to przyjemne "bum", dźwięk kopnięcia, który bardzo przypomina brzmienie Johna Bonhama. Oczywiście nadal będziemy brzmieć trochę inaczej na żywo niż w studio; po pierwsze, nie możesz porównać energii, którą mamy na żywo do tej, gdy jesteśmy w studio. Zawsze pobieramy część naszej energii z publiczności i to jest powód, dla którego tak bardzo lubimy grać na żywo. Ale zdecydowanie myślę, że w studiu uchwyciłyśmy nas w najlepszy możliwy sposób. Nasza energia wciąż tam jest i jest przyjemna, organiczna i czysta! Jaka była w tym wszystkim rola Sorena Andersena? Był dla was kimś takim jak Kim Fowley czy Desmond Child, pomógł stworzyć i dopracować poszczególne utwory, nadał im ostateczny szlif? Soren wiele zrobił dla tego albumu. Nie tylko jest świetnym producentem, który sprawił, że album brzmi niesamowicie. Razem z nim napisałyśmy też sześć kawałków, jest bowiem świetnym autorem tekstów i muzykiem. Sprawił, że każda kompozycja na albumie stała się trochę lepsza dzięki wszystkim pomysłom aranżacyjnym, które wniósł. Ma świetne ucho.

dzo wdzięczne, że mogłyśmy odbyć naszą trasę koncertową w Niemczech pod koniec lipca, kiedy ukazał się "Heat Wave". To była naprawdę fajna i wyjątkowa trasa, pełnia szczęścia! Liczyłyśmy, że jesienna trasa będzie możliwa, ale teraz musiałyśmy odwołać tę trasę i to rani nasze dusze. Ale zamiast tego staramy się odbyć inne pomniejsze trasy i naprawdę mamy nadzieję, że skupiamy się na tym w roku 2021, gdy znów wszystko wróci do normy. Bardzo tęsknimy za trasami koncertowymi, a takie czekanie jest bardzo frustrujące, zwłaszcza gdy wydałyśmy nowy album, bo chcemy po prostu wyruszyć w trasę i promować go na całym świecie! Macie jakiś plan rezerwowy na wypadek (odpukać!) jej odwołania? Jakiś koncert w sieci z wyłącznie premierowymi utworami, kolejne teledyski, etc.? Zawsze robimy plany zapasowe, nasz management jest naprawdę kreatywny i ciężko pracuje, aby utrzymać zespół. Zagrałyśmy kilka koncertów na żywo w ciągu ostatnich miesięcy, oczywiście z zachowaniem wszelkich wymogów sanitarnych. Bardzo mocno skupiłyśmy się na jak największym promowaniu wydanego albumu oraz na tworzeniu zabawnych i interesujących materiałów na naszych kanałach społecznościowych. Planujemy wykorzystać ten czas na wiele sposobów, na przykład na pisanie nowego materiału i na wydanie nowych teledysków… miejcie oczy szeroko otwarte i zaglądajcie na nasz Instagram lub Facebook, aby

Foto: Franz Schepers

Jest też niesamowitą osobą, wszystkie dobrze się dogadywałyśmy z nim. Po prostu czułam się jak w niebie, a bez Sorena ten album nie byłby tak wspaniały! Z wiosennych koncertów nic nie wyszło - liczycie, że jesienna, długa trasa "Heat Wave Release Tour 2020" odbędzie się zgodnie z planem? Byłyśmy w połowie europejskiej trasy koncertowej razem z Rose Tattoo, kiedy zaczęła się blokada. Byłyśmy tak zszokowane, że musiałyśmy zakończyć trasę i po prostu wrócić do domu. Było ciężko, ale nigdy nie straciłyśmy nadziei, że letnie festiwale nadal będą się odbywać. A potem całe lato też zostało odwołane. To było naprawdę straszne. Jesteśmy bar-

108

THUNDERMOTHER

uzyskać świeże informacje… Zagrałybyście tzw. koncert samochodowy, czy też taka namiastka prawdziwego koncertu nie jest dla was niczym interesującym, tak jak choćby dla muzyków Primal Fear? Tak, zagrałyśmy koncert samochodowy podczas naszej trasy! To była świetna zabawa, a ludzie byli tacy podekscytowani, (śmiech). Niektóre samochody miały na dachach napis Thundermother! To było naprawdę fajnie. Doceniam to, że są ludzie i promotorzy aż tak kreatywni i pełni pasji, aby w tych czasach utrzymać koncerty na żywo. Dzięki temu w tych smutnych i trudnych czasach nadal możemy zrobić małą trasę koncertową. Ludzie potrzebują teraz muzyki na żywo bardziej niż

kiedykolwiek i naprawdę czujemy to podczas koncertów, które zagrałyśmy. Tyle szczęścia i miłości w każdym miejscu! Brak koncertów jest dla was chyba szczególnie dokuczliwy - nie tylko z powodu uniemożliwienia promocji nowej płyty, ale też dlatego, że uwielbiacie grać na żywo, bo tylko w ubiegłym roku zagrałyście ponad 90 sztuk? To było dla nas naprawdę trudne. W tym roku zaplanowaliśmy ponad sto koncertów i wydaje mi się, że wszystko zostało odwołane lub przełożone. Zespół to nasza jedyna praca i z tego powodu straciłyśmy dużo naszych dochodów. Wszyscy muzycy na całym świecie naprawdę zostali zepchnięci na boczny tor. Robimy to, ponieważ to kochamy i wielkim smutkiem było to, że nie mogłyśmy tego robić. Zdecydowanie, duży kryzys tożsamości (śmiech). Na szczęście wydany w tym okresie album nie poniósł tak wielkiej szkody. To był ogromny sukces i czujemy, że chęć zobaczenia nas na żywo jest teraz większa niż kiedykolwiek i postrzegamy to jako pozytywną rzecz. Jak tylko będziemy mogły normalnie koncertować, to będzie wielka eksplozja! Z niecierpliwością na to czekamy. To, że album ukazał się latem było ustalone już wcześniej, czy też doszło do zmiany terminu wydania na bezpieczniejszą datę, kiedy pandemia dała już o sobie znać w aż takim stopniu? Data premiery została ustalona przed nadejściem pandemii i zdecydowałyśmy się ją utrzymać. Czułyśmy, że świat potrzebuje teraz muzyki bardziej niż kiedykolwiek! Było też trochę ekscytujące, gdyż zaryzykowałyśmy aby zobaczyć, co się stanie. Tak naprawdę nigdy wcześniej nie doświadczyłyśmy tego rodzaju pandemii i pomyślałyśmy, że może nam przydać się wyróżnienie się i nie przesuwanie daty premiery. I wyszło bardzo dobrze, więc czujemy ulgę i radość z tego powodu! A tytuł albumu "Heat Wave" stał się samospełniającą się przepowiednią, (śmiech). W dniu jego wydania było strasznie gorąco, a właściwie podczas całej trasy koncertowej też. Prawie rozpłynęłyśmy się w autobusie! To były jedne z najcieplejszych dni w historii Niemiec! Trzeba więc jak najlepiej robić to, co się kocha i próbować przetrwać te ciężkie czasy, licząc na to, że sytuacja w końcu unormuje się i będziecie mogły znowu podbijać koncertowe sceny? Tak, będziemy nadal trzymać głowę w górze, będziemy kreatywne i elastyczne. Nigdy nie zrezygnujemy z naszych marzeń, po prostu musimy zaakceptować fakt, że życie nie zawsze toczy się tak, jak je planujesz! Wydanie albumu i obserwowanie, jak zyskuje popularność, to było coś ożywczego, a gdy tylko wszystko wróci do normy, będziemy więcej niż gotowe, aby ponownie wyruszyć w trasę i podbić świat naszą muzyką! Mam nadzieję, że zobaczymy się tam w przyszłości, do tego czasu bądźcie bezpieczni, zdrowi i nastawieni pozytywnie! Wojciech Chamryk & Kacper Hawryluk



Tak, jak Jacek Kaczmarski Hmmm… jakby to tu zacząć… Wiecie gdzie leży Bretania? Przypuszczam, że w tym momencie, że spora część z Was by się upewnić pewnie sobie to musiała "wguglować". Dobra, skoro już wiemy, że to północna część Francji, to zapytam czy znacie jakieś historie związane z tamtejszą mitologią. Przypuszczam, że nie. Zatem thrasherzy z Hexecutor doskonale Was w ten temat wprowadzą. Co ciekawe są oni dobrze zorientowani w polskiej scenie metalowej, a nawet w polskim slangu. HMP: Właśnie wydaliście Wasz drugi pełny album zatytułowany dość filozoficznie "Beyond Any Conception Of Knowledge…". Hexecutor: To cytat z tekstu "Belzebuth's Apocryfical Sign". Dopuszczamy jednak wiele osobistych interpretacji. Istnieje również paradoks między tym tytułem a ogólną koncepcją tego albumu. Chodzi o legendy, mity, opowieści i historię. Wszystkie tematy są oparte na książkach lub opartych mniej lub bardziej na faktach opowieściach. Ale z drugiej strony, jeśli skupisz się na tekście "Belzebuth's Apocryphal Mark", tytuł jest całkowicie trafny. Opiera się na legendzie o demonicznej księdze zaklęć, która jest żywym złym bytem (książka, którą widzisz na okładce). To swego rodzaju lovecraftowski sposób na opisanie treści książki i jej natury. Tytuł kończy się na "…",

son, Lust and Damnation" nagraliśmy trylogię ("Macabre Ceremony", "Marquise de Brinvilliers" i "La Sorciere du Marais") o słynnej trucicielce z Bretanii, Helenie Jegado (tak swoją drogą, myślę, że trucizny były tematem przewodnim naszego pierwszego albumu, ponieważ ostatnie piosenki dotyczą głównie naszych nawyków związanych z piciem...). Potem wydawało się całkiem naturalne, żebym zagłębił się w tematykę naszego regionu, który ma silną i bogatą kulturę. Co ciekawe rozprzestrzeniła się poza granice Francji. Na przykład podczas pobytu w Polsce byłem nawet w katowickiej bretońskiej restauracji "La petite Bretagne". Niektórzy z Was pewnie są ze Śląska. Spróbujcie, jeśli będziecie mogli, będziecie mieli pojęcie o tym, jak smakuje nasze tradycyjne jedzenie (dla zainteresowanych - restau-

Foto: Hexecutor

ponieważ planujemy stworzyć kontynuację tego albumu. "Beyond Any Conception Of Knowledge…" jak już zresztą wspomniałeś to album koncepcyjny nawiązujący do folkloru Bretanii. Jak narodził się pomysł na ten koncept? Cóż... teksty o historii pisaliśmy od naszego pierwszego dema. "Violent Destiny" powstało w oparciu o I Wojnę Światową. Właściwie wszystkie teksty z EP "Hangmen of Roazhon" były oparte na tematach historycznych: II Wojna Światowa pojawia się w "Soldiers of Darkness" i "Napalm Assault". "St. Roazhon" mówi o rodzinach oprawców, którzy w przeszłości wydawali wyroki śmierci w imię sprawiedliwości. Chyba tak jak Jacek Kaczmarski lubimy teksty historyczne. Na albumie "Poi-

110

HEXECUTOR

racja ciągle działa jednak z racji sytuacji w kraju oferuje tylko jedzenie na wynos lub dowóz - przyp. red.). Zaczęliśmy kupować książki, aby znaleźć więcej informacji, i znaleźliśmy tak wiele wspaniałych historii i mitów. Bardzo szybko zdecydowaliśmy się poświęcić temu cały album. A ponieważ jest to w większości zbiór ustnych mitów z XIX/wczesnego XX wieku, można znaleźć wiele wersji tej samej historii, co daje więcej możliwości interpretacji danego tematu. Wiele zespołów chce pisać o Hrabinie Batory czy inkwizycji. W porządku. Kocham to. Ale mamy własne historie, własne mity, własne legendy. Nasz region jest pełen magii, duchów i demonów. Nasza ziemia jest piękna, ma fascynującą historię i zasługuje na więcej niż to, co już zostało zrobione.

Czy nie obawiasz się, że teksty mogą zostać całkowicie źle zrozumiane przez kogoś, kto nie ma pojęcia o folklorze i mitologii tego regionu? Może mógłbyś polecić jakieś histo rie jako wprowadzenie do tego tematu. To oczywiście ryzyko. Ale dlaczego nie... Wiele wspaniałych piosenek ma tajemnicze teksty. Na przykład weź tekst uwielbianego "Hotelu California". Wszyscy na świecie wciąż się zastanawiają, o co tak naprawdę chodzi, ale każdy może dokonać własnej interpretacji. Ale w naszym przypadku użyliśmy konkretnych nazw miejsc i osób. Jeśli spojrzysz na tekst, dla mnie jest całkiem jasne, że chodzi o coś precyzyjnego. Jeśli chcesz zacząć, jest słynna książka napisana w języku francuskim o legendach Bretanii autorstwa Anatole Le Braz. Nie jesteśmy jednak pewni, czy jest dostępna w innych językach. Myślę, że można znaleźć w Internecie kilka tekstów o Ankou, żniwiarzu bretońskim lub o korriganach, upiorach, Ker Ys / Is, która to legenda ma również swą walijską wersję. Oparliśmy też niektóre teksty na książkach Francois Kadic lub Paula Sebillota. Ale po raz kolejny myślę, że ciężko będzie znaleźć jakieś angielskie wersje. Kultura bretońska jest bogata w legendy i stare opowieści, ale nie cieszyła się taką popularnością jak na przykład inne kultury, takie jak na przykład skandynawska czy irlandzka, stąd brak tłumaczeń. Możemy jednak dać Wam trochę wprowadzenia do naszych piosenek: "Buried Alive" to opowieść o Białej Damie z Trecesson, duchu młodej damy zakopanej żywcem w sukni ślubnej przez jej braci z nieznanego powodu. "Ker Ys" i "Eternal Impenitence" opierają się na starej legendzie o mieście otoczonym morzem, z wysokimi murami i bramą, dzięki czemu nie zalewa podczas przypływu. Diabeł dostaje klucz do bramy, uwodząc córkę króla, Dahut, i otwiera bramę. Dahut została utopiona pod wodami zatoki Douarnenez i zamieniona w syrenę za jej cielesne grzechy. "Tiger of the Seven Seas" to gloryfikacja bohaterstwa korsarza z Saint-Malo, Roberta Surcoufa. "Belzebuth's Apocryphical Sign" jest wglądem w legendę o Agryppie/Ar Vif/Egremont/An Negromans, księdze zaklęć podpisanych przez tysiące diabłów i naznaczonej kopytem samego Belzebutha, działającego jako żywa istota z własną wolą, zilustrowany na okładkach (między innymi tematami związanymi z tym albumem i naszymi wcześniejszymi wydaniami). "Danse Macabre" opowiada o klątwie na dwóch kalwariach Kerguh, zwanych "Krzyżem nieumarłych", gdzie co noc legion potępionych duchów wychodzi z piekła i tańczy pod rozkazami szatana. "Kroez Er Vossen" jest oparty na opowieści, w której plaga uosabia postać starszej kobiety podróżującej do wioski Camors, by siać śmierć. "Brecheliant" to instrumentalna oda do wspaniałego lasu Paimpont. Żadne słowa nie są potrzebne, ponieważ większość legend przypisywanych temu miejscu zależy od historyczności legend arturiańskich lub pochodzi z kampanii marketingowych mających na celu przyciągnięcie turystów. Każdy, kto spędziłby tu noc, poczułby jego nieopisaną siłę i zrozumiałby, dlaczego żadne słowa tego nie oddadzą. Zdecydowaliście się również nagrać kilka utworów po francusku. Czy braliście pod uwagę nagranie całego albumu w swoim języku? Próbowaliśmy tego już na pierwszym albumie. Jedna piosenka jest po francusku. Myślę, że


mogłoby to być trochę jak "sztuczka". Osobiście bardzo mi się ta metoda podoba. Jeden kawałek po francusku, reszta po angielsku. Moglibyśmy kiedyś nagrać cały album po francusku, czemu nie… Osobiście uwielbiam, gdy zespoły śpiewają w swoim własnym języku ("Metal i Piekło" ponad "Metal i Hell"…). Ale na razie angielski pasuje całkiem dobrze. To przychodzi naturalnie, w ten sposób. I bardzo podoba nam się to, że "non-żabojat people" (pisownia oryginalna) mogą nas zrozumieć. Album ten jest dedykowany Mathieu Broquerie, francuskiemu muzykowi, który zmarł dwa lata temu. Jak go pamiętasz? Nie znaliśmy go tak dobrze, ale poznaliśmy całkiem dobrze jeden z jego zespołów o nazwie Voight Kampff i jego pozostałych członków. Spędzaliśmy trochę czasu na bardzo niewielu imprezach. On też był znacznie starszy od nas, nie pochodziliśmy z tego samego pokolenia. Był znanym muzykiem w naszym mieście Rennes, zorientowanym w wielu stylach muzycznych. Był cichą i raczej nieśmiałą osobą. Autorem okładki albumu jest John Whiplash. Współpracowaliście z nim także przy swoim debiutanckim albumie "Poison, Lust And Damnation". Czy uważasz, że jego grafika jest najlepszym odzwierciedleniem Waszej muzyki? Nie wiem, czy "najlepiej odzwierciedla naszą muzykę", ale z pewnością jest wspaniałym artystą z niesamowitymi umiejętnościami i prawdziwą wizją. U nas dobrze się sprawdza, bo jesteśmy dobrymi przyjaciółmi i całkiem dobrze się znamy. Doskonale wie, co chcemy wyrazić, dużo czasu spędzamy na rozmowie o wszystkich szczegółach, głównych kolorach, punktach widzenia, elementach, które widać wszędzie itp. Ważna była praca z kimś, kogo znamy, poprosiliśmy o coś bardzo konkretnego. John jest do tego świetny, potrafi opanować wszystkie nasze pomysły i nadal dodawać bardzo osobisty akcent. W rzeczywistości praca z nim przy drugim albumie była obowiązkowa, ponieważ musieliśmy wyrazić ciągłość z "Poison, Lust i Damnation". Grał w death metalowym zespole Skelethal. Kontynuując ten temat, macie bardzo interesujące logo. Czyj to był pomysł? To był pierwszy nasz pomysł, ten, który zobaczysz już na demo "First Hexecution", kształt litery oraz idea gilotyny i szubienicy, elementy pasujące do wczesnej koncepcji (zabijać za wszelką cenę!). Potrzebowaliśmy lepszej wersji i daliśmy ją artyście o nazwisku Doomer MacGregor. Zamienił nasze gówno w fantastyczne logo, które możesz teraz zobaczyć. Dodał ogromną liczbę pomysłów, czaszkę głowy, bagnet i nadał temu niesamowicie ciężki charakter. Gość jest fantastyczny. Nadal jestem zdumiony, kiedy patrzę na okładkę "Hangmen of Roazhon"... To logo wygląda po prostu tak cholernie agresywnie... Doomer zasługuje na wieczne podziękowania od nas. Jego logo naprawdę nam pomogło. Nieczytelne logo (nieco w inny sposób niż Wasze) są zwykle związane ze sceną black metalową. Niektórzy członkowie Hexecutor mają (lub mieli je w przeszłości) powiązania z tą sceną. Czy ten styl i twoje doświadczenia mają duży wpływ na Waszą muzykę?

Trudno odpowiedzieć jednoznacznie. Tak naprawdę nie postrzegamy tego jako osobnej sceny w oddzieleniu od reszty metalu. Wszyscy jesteśmy fanami hard rocka/heav/thrash/ death/black metalu i klasyki/sothern rocka/ bluesa/punk rocka. Tak samo uwielbiamy "Worship Him" Samaela jak i Pretty Maids. O ile nasza muzyka jest głównie zakorzeniona w starym stylu wykonywanym przez takie kapele, jak Slayer, Destruction, Kreator, Sepultura, Razor, Infernäl Mäjesty, to naszymi wzorami do naśladowania są takie zespoły jak Thin Lizzy, UFO, Uriah Heep, cały klasyczny heavy metal, a jednocześnie jesteśmy pod silnym wpływem Bathory, wczesnego Gorgoroth, Darkthrone i Satyricon, Absu, Damnation, Gospel of the Horns, Sarcofago, Dawn, Dissection, starego Ancient, Nifelheim itp. Chociaż Deströyer 666 może być jednym z naszych największych wpływów i ulubionych zespołów. Tak samo jak The Eagles. Od wydania "Poison, Lust And Damnation" do nowego albumu minęły cztery lata. Jak spędziliście ten czas? Przez te cztery lata graliśmy sporo, głównie we Francji, ale coraz częściej zdarzało nam się zajrzeć za granicę. Raz też byliśmy w Europie w 2018 roku, gdzie po raz pierwszy odwiedziliśmy sporo krajów, w tym Polskę. Nie spieszyliśmy się, by skomponować i napisać ten drugi album, zrobiliśmy sobie przerwę od grania koncertów, poza kilkoma okazjami, których nie mogliśmy odmówić. Granie na żywo to duża rola dla Hexecutor. Mieliśmy szczęście, że właśnie zakończyliśmy nagrywanie przed zamknięciem we Francji, nie straciliśmy przez to dużo czasu. Porozmawiajmy o czasach, gdy byliście początkującym zespołem. Mieliście jakiś pomysł na wyjście do szerszej publiczności, czy też wszystko robiliście na totalnym spon tanie? Wszystko było bardzo spontaniczne, nie było żadnych planów poza graniem muzyki, którą lubimy. Z czasem zaczęliśmy trochę bardziej interesować się innymi aspektami tego, co oznacza prowadzenie zespołu, takimi jak planowanie, promocja, pokrycie przynajmniej kosztów, ponieważ po drodze popełniliśmy błędy. Ale idea Hexecutora pozostaje taka sama jak na początku: granie muzyki, którą lubimy, zarówno na płytach, jak i na żywo. Zaczęliście w 2011 roku. Powiedz mi proszę, czy francuska scena undergroundowa bardzo się zmieniła przez te 9 lat? Niektóre zespoły odchodzą, inne zostają przez lata, a rzadko dobre wracają po wielu latach nieobecności. Niektórzy ludzie nadal tu są, ale w różnych projektach. Myślę, że największe zmiany dotyczą Internetu. Ale wydaje mi się, że wszędzie jest tak samo… Ludzie słuchają dużo muzyki z legalnych platform streamingowych… dla mnie to wszystko jest dziwne. Nie jestem pewien, czy dobrze to rozumiem. Ale tak naprawdę mnie to nie obchodzi. Liczy się tylko muzyka, teksty, dzieła sztuki i koncerty. Wszystko inne jest tematem drugorzędnym. Dostosujemy się, jeśli będziemy musieli.

Tak, kurwa! I to nie jest pieprzona poza. Spójrz na zdjęcia Hammer, Dragon lub Stos na okladce płyty LP "Metal Mania" z 1987 roku lub zdjęcie na okładkę "Lwy Ognia" z Open Fire… to jest duch! Musi przyjść to naturalnie. Nigdy o tym nie myśleliśmy, to po prostu oczywista rzecz: więcej skóry, więcej kolców, więcej brudu... to wojna z Jezusem Chrystusem i więcej, kurwa, więcej! To nie jest kwestia robienia jak wszyscy, to po prostu jedyny obraz, który może pasować. Poza czasem pracy (ponieważ jesteśmy ludźmi z klasy robotniczej, nosimy odpowiednie stroje w czasie wykonywania naszych służbowych obowiązków) zawsze przyjmujemy prawdziwą buntowniczą postawę rock and rolla: dżins i skóra, ciężkie buty i łańcuchy. Oczywiście jesteśmy pod wpływem imagi wczesnych Possessed, Judas Priest, Manowar, Destruction, Morbid Angel, Bathory, Deströyer 666, Absu, Sodom, Sarcofago, Immortal, Deicide itp. Od kiedy byliśmy nastolatkami. Całe to gówno jest teraz w naszej krwi. Od początku gracie w tym samym składzie. (Śmiech)... Po prostu nie mieliśmy żadnych powodów do zmiany składu. Nasza czwórka jest głęboko zaangażowana w zespół. Myślę, że jest to zespół, o którym każdy mógłby marzyć, w tym sensie, że nie ma tu "turystów". Wiesz, ludzie, którzy są po prostu dobrzy, aby nauczyć się jakiejś partii muzycznej, ale nigdy w niczym nie uczestniczą. Wszyscy jesteśmy w 100% członkami Hexecutor i to nasza największa duma i osiągnięcie. Byliśmy czasem zmuszeni korzystać z muzyków sesyjnych. Wynikało to jednak z obowiązków zawodowych lub ze względów zdrowotnych. Rdzeń pozostaje ten sam i nie sądzę, że to się zmieni. Graliście na Hellfest dwa lata temu. Jak wspominasz ten program? Nie byliśmy zbyt pełni energii, kiedy graliśmy, alkohol i brak snu nie pomagały. Jednak zawsze naszym głównym celem jest dać z siebie wszystko na scenie. Ludziom się to podobało, byliśmy pierwszym zespołem tego dnia, więc wydaje mi się, że wszyscy, którzy przyszli nas zobaczyć, byli naprawdę zainteresowani naszym występem. Hellfest przyciąga coraz więcej głupiego tłumu, który nie ma nic wspólnego z metalowym/ekstremalnym festiwalem muzycznym, ale wciąż jest sporo osób zainteresowanych odkrywaniem nowości. Twoja muzyka wydaje się być idealna do grania na żywo. Czy koncerty we Francji są teraz dozwolone? (wywiad był przeprowadzany w okresie letnim - przyp. red.) Koncerty jeszcze nie wróciły, ale wydaje się, że surowe zasady się rozluźnią i będziemy mogli ponownie zagrać. Wiele osób z branży rozrywkowej na żywo cierpi z powodu tych zasad, a dla nas najwyższy czas, abyśmy znów wyszli na scenę, z zupełnie nowym setem obejmującym dużą część nowego albumu. Bartek Kuczak

Patrząc na Wasze zdjęcia, widzę, że używacie sporo skóry, pasów z pociskami itp. Czy image jest dla ciebie ważny?

HEXECUTOR

111


Lubimy eksperymentować z językami Anonymus jest zespołem z Kanady, którego główną cechą wydaje zróżnicowana lingwistycznie dyskografia, która zawiera na swoich albumach elementy języków: francuskiego, włoskiego, angielskiego oraz hiszpańskiego. W tym ostatnim jest napisany najnowszy album formacji, "La bestia". O podejściu do języka i najnowszego albumu czy problemach związanych z posiadaniem na obecnym rynku muzycznym dość specyficznej nazwy zespołu, opowie nam perkusista Carlos Araya. HMP: Cześć! Jakbyście opisali swoją muzykę nowym słuchacz? Carlos Araya: Powiedzmy, że jesteśmy zespołem thrash metalowym, zainspirowanym przez kapele takie jak Metallica, Slayer, Megadeth, Anthrax, Testament, ale również przez takie zespoły jak Iron Maiden, Slipknot, Cannibal Corpse, Pantera, Suffocation, Sick of It All oraz wiele innych rzeczy. Ale w ciągu lat wypracowaliśmy nasze własne thrash metalowe brzmienie z wyjątkowymi cechami. Głównie śpiewamy po francusku, jednak także używamy angielskiego, włoskiego i hiszpańskiego. Wiecie, jak trudno jest znaleźć wasz zespół,

red.). Jednak kiedy nas wyszukujesz w internecie, istotnym jest dodanie słowa "metal". Wpisz do wyszukiwarki Anonymus Metal i z pewnością nas znajdziesz! Czy ta różnorodność lingwistyczna w waszych utworów była od początku? Który język jest waszym ulubionym? Zaczęliśmy od coverów, jednak szybko przeszliśmy do pisania własnych utworów i oczywiście, że napisaliśmy je po angielsku, mimo że francuski był naszym językiem na co dzień… potem zdecydowaliśmy się na napisanie jednego kawałka po francusku, który okazał się natychmiastowym sukcesem. Zdecydowaliśmy się napisać więcej utworów po

języki zawsze były tym znakiem rozpoznawczym. Kwartet z Montrealu, synowie imigrantów z różnych krajów. Jak bardzo się różni wasza obecna muzyka od debiutu? Na pierwszym albumie wciąż się uczyliśmy. Gdy zaczęliśmy odbywać trasy koncertowe, zauważyliśmy, że potrzebujemy krótszych, bardziej bezpośrednich utworów i hymnów, których refreny mogą być śpiewane z podniesionymi rękoma przez publikę. Zawsze próbujemy rozwijać się na każdym albumie, nie stać w tym samym miejscu, nie poświęcając jednak brzmienia zespołu. Nie zmieniliśmy go na przestrzeni lat, ale też nie zostaliśmy w tym samym miejscu. Nigdy nie chcieliśmy zmieniać drastycznie naszego brzmienia. Mam na myśli to, że w każdym albumie, który nagraliśmy, zawsze było trochę tego lub tamtego, co korygowało nasze brzmienie, ale zawsze pchało nas naprzód i pozwalało się nam rozwijać. Czy śpiewanie w różnych językach ma wpływ na waszą popularność? W jaki sposób? Czy na przykład rozważaliście dodanie angielskich tłumaczeń do każdego nieanglojęzycznego utworu? Szczerze uważam, że śpiewanie w różnych językach, nie wpływa na naszą popularność. Mam na myśli to, że zawsze śpiewaliśmy w tym języku, na który mieliśmy ochotę, a w muzyce nie szliśmy na kompromisy. Lubię to od dnia, w którym zaczęliśmy i pewnie nie spocznę na tym, dopóki nie umrzemy. To definiuje, kim jesteśmy i jacy jesteśmy. Zawsze robiliśmy to, co lubiliśmy, bez kompromisów i zawsze byliśmy sobie wierni, dlatego nie widzę powodu, dla którego śpiewanie po angielsku miałoby być lepsze.

Foto: Anonymus

kiedy większość wyszukiwarek "poprawia" Anonymus na Anonymous? Z pewnością nie pomaga to zespołowi i czasami, kiedy piszemy maile i wspominamy w nich o naszym zespole, auto-korekta błędnie zmienia naszą nazwę. Czasami po prostu zapominamy tego sprawdzić! Jednak hej, byliśmy pierwsi i zwykle nie robimy tych samych rzeczy. Jest to zabawne, ponieważ czasami dostajemy maile od ludzi, którzy proszą nas o wyłączenie lub złamanie jakiejś strony internetowej czy fanpage'a. Wciąż nie rozumiem, o co biega! (chodzi tutaj o grupę Anonymous, która jest ugrupowaniem znanym z anonimowego działania hakerskiego - przyp.

112

ANONYMUS

francusku, bo w tamtym czasie byliśmy jedynym metalowym zespołem, który śpiewał w całości po francusku. Wtedy stworzyliśmy nasz pierwszy album w tym języku, wydany w całości naszym sumptem, zatytułowany "Ni vu, Ni Connu". Zebrał dobre opinie, ponieważ to był jedyny francuski album metalowy. Wtedy zostaliśmy dostrzeżeni, zdecydowaliśmy na zawarcie naszej pierwszej oficjalnej współpracy z wydawnictwem, której owocem był "Stress". Wtedy uznaliśmy, że dodamy trochę smaczku, tworząc album w większości po francusku, wraz z jednym kawałkiem po hiszpańsku, jednym po włosku i dwoma po angielsku... tak więc te wszystkie

Czy najpierw wybieracie język, w którym nagrywacie album, czy język przychodzi wtedy, kiedy macie motyw? Na przykład w wypadku "La Bestia" był to hiszpański. Większość zawartości na paru ostatnich albumach nagraliśmy głównie po francusku, jednak w pewnym momencie musiałem się spytać pozostałych członków, jakiego innego języka chcielibyśmy użyć. Pamiętam, jak pytałem się chłopaków o to w 2011 roku, przed pracami nad "Etat Brute". Na samym początku procesu pisania, pytaliśmy siebie, czy powinniśmy napisać go po angielsku, czy po francusku. Pamiętam odpowiedź wszystkich "En francais!". Była ona szczera i bezpośrednia od wszystkich, bez rozmyślania. Prosto z serca.


Czy możesz porównać wasz najnowszy album "La Bestia" do poprzedniego, "Sacrifices"? Nie możemy porównać tych dwóch albumów. Mam na myśli to, że "Sacrifices" był no-wym albumem z nowymi kompozycjami i tekstami. "La Bestia" jest czymś w stylu kompilacji. Zdecydowaliśmy się wziąć utwory z różnych albumów i przetłumaczyć je na hiszpański. Trochę utworów już było wcześniej w tym języku. Część utworów była ponownie nagrana na ten album jak w przypadku "Maquinas" i "Bajo Pression". Tak więc, nie ma co tu porównywać, ponieważ nie wykonaliśmy tej samej roboty na tych albumach. Wiedzieliśmy od początku, że mamy przetłumaczyć część utworów i nie było to łatwe zadanie. Tłumaczenie w tym wypadku to nie było wrzucenie tekstu w Google Translate i skorzystanie z wyniku. Najczęściej musieliśmy zmienić wiele rzeczy, by nadążyć z melodiami i oddać sens tekstu. Co do tekstów na najnowszym albumie, to zdaje mi się, że lubicie mieszać języki w tekstach utworów, jak na przykład w "Violencia Versus Violence", gdzie mamy hisz pański, angielski oraz francuski, mam rację? Tak, lubimy eksperymentować z wszystkimi językami, w których mówimy. Jednak pierwsza wersja "Violence…" była po francusku i znalazła się na "Sacrifices". Potem nagraliśmy ją po hiszpańsku. Zmieniliśmy ją w ostatniej chwili, żeby pozwolić naszym gościom ją zaśpiewać, co sprawiło, że stała się ona wersją francusko-hiszpańską. Mieliśmy Carlosa z Lethal Creation z Meksyku oraz Arno z Black Bomb z Francji. I to jest świetna wersja tego utworu! Głównymi motywami na "La Bestia" jest zdrowie psychiczne, siła natury i emocje, czy mam rację? Nasze teksty są o rzeczach, które pojawiają się w wiadomościach telewizyjnych lub jakichkolwiek innych i które nas martwią. Zwykle nasze utwory zaczynają się od tytułu, który uznajemy za sugestywny. Wtedy słuchamy kompozycji i próbujemy wykonać do niej interesujące melodie wokalne, pracujemy nad tym i dopiero wtedy pojawiają się teksty.

Foto: Anonymus

Jednak większość naszych utworów ma pozytywne przesłanie o negatywnym motywie. I nie próbujemy mówić ludziom jak myśleć lub działać, raczej prowadzimy ich do własnej opinii. Jak duży wpływ mają maszyny na nasze życie? Czym one są w waszych "Maquinas"? Napisaliśmy ten utwór już w latach 19961997. Wtedy mieliśmy wrażenie, że machiny czy technologia przerosną nas. Być może nie widzieliśmy wtedy tego, co się teraz dzieje w internecie lub w mediach społecznościowych. Jednak już wtedy widzieliśmy coś, co było grane i to sprawiło, że myśleliśmy o rezultatach tego rozwoju. Uważam, że utwór wciąż jest na czasie, pomimo upływu lat. Który utwór z waszego najnowszego albumu jest najtrudniejszym do zagrania? Czy powiedziałbyś, że "La Bestia" jest ogólnie ciężka do wykonania? Nawet jeśli utwory wydają się łatwe, to zawsze jest ten mały zwrot akcji, który jest trudny do zagrania. Zasadniczo nasze utwory są

łatwe, ale pewne motywy mogą sprawić kłopoty. Jednak najistotniejsze było zaśpiewanie tych utworów po hiszpańsku, ze względu na to, że większość utworów została przetłumaczona z francuskiego na hiszpański, co nie było najłatwiejsze do zrobienia. Mówię to jako wokalista! (śmiech) Czym była zainspirowana okładka "La Bestia"? Grafika na "La Bestia" została stworzona na koszulkę dla "Ja suis la bete", która była francuską wersją utworu. Mieliśmy pomysł, aby napisać hiszpańskojęzyczny album, tytuł "La Bestia" sam przyszedł. Tak więc zdecydowaliśmy się zostawić tę grafikę na album, ponieważ jest ona zajebista. Tak wiele detali na niej, to było oczywiste, że będzie świetną grafiką! Co zamierzacie robić w 2021 roku? Oczywiście wciąż nie wiemy, co będziemy mogli robić ze względu na szalejącą pandemię. Tak więc skupiamy się na promowaniu "La Bestia". Zobaczymy, co możemy zrobić w przyszłości. Mamy nadzieję, że wrócimy na trasę i będziemy grać koncerty wtedy, kiedy tylko będzie to możliwe. Czy powiedziałbyś, że obecny rynek muzyczny jest łatwiejszy niż ten z lat 90.? Absolutnie nie! Muzyka stała się nawet cięższa niż wcześniej, ale również sytuacja zmieniła się w porównaniu do tego, co mieliśmy okazję widywać. Dzięki platformom internetowym każdy zespół z kuli ziemskiej jest w stanie zaprezentować swoją muzykę… ale czy ona jest na tyle dobra? Jest naprawdę wiele kapel, ale czy one są na tyle dobre, by się wybić!? Dziękuje za wywiad! Powodzenia! Dziękujemy Ci i całej redakcji! Jacek Woźniak

Foto: Anonymus

ANONYMUS

113


...przypadek spośród wielu Tak opisywał pewne zbiegi okoliczności występujące na debiucie 3000AD "The Void" gitarzysta Sam Pryor. Jest on członkiem młodej, ale całkiem dobrze (przynajmniej dla mnie) brzmiącej kapeli, która przypomina zespoły jak Black Fast. O tych podobieństwach, jak i o tym, co sprawia, że muzyka zespołu jest oryginalna, oraz o samej tematyce utworów (głównie ocierającej się o science-fiction), a także inspiracjach kapeli, przeczytacie w poniższym wywiadzie. HMP: Cześć! Czy mógłbyś opisać nam muzykę zespołu? Czego możemy się po niej spodziewać? Sam Pryor: Hej! Nasza muzyka jest często opisywana jako crossover. Powiedziałbym, że jest ona mieszanką thrash metalu i staroszkolnego punku. Jednak jest w niej także trochę progresywnych i melodycznych elementów. Jak sądzisz, co sprawia, że jesteście oryginalni? Mieszanka gatunków, o której wspomniałem oraz fakt, że nasz perkusista jest również głównym wokalistą. Wszyscy w zespole jednak udzielają się wokalnie. Przez co, byliśmy porównywani do Beastie Boys, pewnie ze względu na kilkugłosowy wokal. Masz to uczucie, że wasza nazwa (3000

nazwa sprawia, że w najbliższym czasie prawdopodobnie nie będziemy śpiewać o smokach czy wikingach. Wasza muzyka troszkę przypomina mi miks Black Fast i Hallas z crossoverowym nastawieniem. Czy słyszeliście te zespoły? Czy zgadzasz się z tym (całkiem śmiałym) stwierdzeniem? Chcę tutaj podziękować za informację o tych zespołach, nie słyszałem o nich wcześniej i oba są naprawdę zajebiste, na swój różny sposób (śmiech). Trochę rozumiem, dlaczego słyszysz to podobieństwo. Black Fast ma tę energię, aś Hallas ma melodię i chwytliwe motywy. Ogółem - naprawdę świetna muzyka. Co inspiruje was lirycznie? Wymienisz dzieła, które zainspirowały utwory na "The

się w naszych utworach, o czym już wcześniej wspominaliśmy. Mieliśmy ten obraz w naszych głowach i trzeba było go zrealizować tak, żeby wszystko było bardziej emocjonalne i rzeczywiste. Tutaj wchodzi Eliran Kantor, absolutna legenda grafik muzyki metalowej. Jego praca nad "Dark Roots of Earth" Testamentu, mnie po prostu zmiotła. Wiedziałem, że muszę spróbować zagwarantować sobie z nim kontrakt na grafikę. Najpierw poprosił utwór. Na szczęście po jego wysłuchaniu poinformował nas, że chciałby być częścią projektu. Końcowy rezultat był jego wizją, wizją tego przyszłego świata, którą przez jakiś czas poznawał, słuchając naszej muzyki i wchodząc w klimat. Po tym, jak stworzył tę grafikę, stało się dla nas oczywiste, że znaleźliśmy idealną osobę do wykonania naszego oryginalnego pomysłu. Który utwór z "The Void" jest najtrudniejszy do zagrania? Prawdopodobnie "Journeys", przynajmniej dla mnie. Jest to brutalna kombinacja szybkiego tremolo, następnie mocnego kostkowania w dół. Refreny wchodzą w idealnym czasie i pozwalają lekko odpocząć mojemu przedramieniu.

Foto: 3000 AD

AD) wymusza na was przywiązanie do jednego motywu, jakim jest science fiction? To jest dobre pytanie! Kiedy pracowaliśmy nad motywami do tego albumu, wyobrażaliśmy sobie nowoczesną despotyczną cywilizację. Pomimo tego, że tematyka całego albumu dzieje się w przyszłości, połowa z utworów okazała się bardzo na czasie. Dla przykładu utwór "Network" jest o manipulacji dokonywanej przez media, oraz szaleństwo, które może dzięki niej powstać. "Cells" jest o globalnej pandemii, zaś "These Fires" może zostać łatwo odebrana jako nawiązanie do pożarów lasów w Australii. Stąd, nawet jeśli próbujemy zostać wierni temu motywowi "przyszłości", to same utwory mogą odzwierciedlać obecną rzeczywistość. Jednak tak,

114

3000 AD

Void"? Powiedziałbym, że trochę czuć tu "System Shock" oraz "Blade Runner". Liryczne inspiracje przychodzą zewsząd. Filmy, książki, wiadomości, nawet sny! Tak, masz w pełni rację, jeśli chodzi o inspiracje sztuką. Kiedy rozmawialiśmy z Eliranem Kantorem na temat grafiki albumu, nawet wspomnieliśmy o "Blade Runner". Sądzę, że udało mu się przekazać tę wizję doskonale, wciąż będąc totalnie oryginalnym. Myślę, że właśnie dlatego jest jedną z ikon grafiki metalowej. Czy możesz opisać to, w jaki sposób ona powstała? Mieliśmy wizję posępnej dystopijnej przyszłości i był to motyw, który często pojawiał

"Cells" jest w jakiś sposób metaforą sys temów centralnego planowania? To akurat utwór o globalnej pandemii! Co dziwniejsze, wydanie singla odbyło się prawie dokładnie w tym samym momencie (chodzi najpewniej o marzec 2020, kiedy został wydany materiał promocyjny, aczkolwiek sam utwór już był wcześniej dostępny - przyp. red.), co pierwszy wybuch pandemii. Do tego zawsze trzeba zaplanować wydanie singla wcześniej, jak to wymagają platformy streamingowe. Jednak zawsze możemy inaczej interpretować te teksty. Być może są dodatkowe warstwy, których nie jestem świadomy, ze względu na to, że nad większością tekstów pracuje Hellmore. Myślisz, że zawsze powinniśmy przejmować się tym, że ktoś śledzi nasze niektóre działania? Jeśli nie, to gdzie jest ta linia, co jest prywatne, a co nie? Zgaduje, że jest to odniesienie do "Who's Watching"? Tak, powiedziałbym, że zwykle różne rządy pokazywały gotowość do zabrania praw obywatelom zawsze wtedy, kiedy miały tylko do tego okazję. Jest to równia pochyła. Tak jak to Franklin powiedział: "Ci, którzy są gotowi oddać swoją Wolność za poczucie przelotnego Bezpieczeństwa, nie zasługują ani na Wolność, ani na Bezpieczeństwo". Powiedziałbyś, że "The World We Knew" to


przestroga? Oczywiście, wydaje się być ona na czasie. Nie bierzcie dóbr swojej cywilizacji za coś wiecznego. Historia nam już pokazała, że cywilizacja jest mniej wytrzymała, niż to, co zdajemy się przypuszczać. Na przykład, kto by się spodziewał tego, co się obecnie dzieje w Amerye? Myślę, że szybki powrót do historii mógłby tylko to potwierdzić… tak wiele imperiów upadło, mimo że wydawały się wieczne. Czy ten sam czas trwania kawałka, 7:17, na zarówno "Journeys", jak i "Born Under a Black Sun" były celowe? To akurat był totalny przypadek, kolejny w serii wielu, które wystąpiły na tym albumie. Kiedy po raz pierwszy to zauważyłem, myślałem, że to był jakiś błąd (śmiech), jakby ktoś coś błędnie skopiował i wkleił. Czemu nie dodaliście "Devolution Theory" do "The Void"? Czy zbyt różnił się od resz ty zawartością? Na początku był na płycie! Jednak spędziliśmy mnóstwo, czasu próbując dopasować najlepszą kolejność utworów, aby nadać albumowi płynność i dynamikę w odpowiednich momentach. Mając to na uwadze, po prostu nie byliśmy w stanie znaleźć dla niego logicznego położenia. To był wtedy jedyny powód! Jednak jak o tym teraz wspomniałeś, to prawdopodobnie była to też kwestia lekkiego zróżnicowania tematycznego. Muszę dodać, że teledysk do "Who's Watching" jest świetny. Kto go stworzył?

Foto: 3000 AD

Dziękujemy za pochlebną opinię! Został stworzony przez YOD Multimedia, których polecam z całego serca. Naprawdę daliśmy im dość niesprecyzowany szkic motywu, inspirowanego "1984", zaś rezultat był po prostu wspaniały. Myślę, że dzika natura teledysku dobrze współgrała z muzyką. Czy określiłbyś jeden moment definiujący gatunek science fiction? Myślę, że to jest "2001: Odyseja Kosmiczna", czyż nie? Ten film absurdalnie wyprzedzał czas. Poza tym ta widoczna geneza iPada! Co zamierzacie robić w 2021?

Mam nadzieję, że zagramy sporo koncertów, jeśli tylko granice się otworzą i nie będziemy mieli kolejnej sytuacji, takiej jak z "Cells". Myślimy o trasach takich jak ta z Necronomicon po wschodniej Europie, która zacznie się we wczesnym 2021 roku. Jeśli nie to skorzystamy z naszego planu awaryjnego, pracy nad kolejnym albumem. Dziękuje za wywiad! Powodzenia! Dziękujemy HMP za wsparcie, mamy nadzieję, że niebawem zagramy w Polsce! Jacek Woźniak


Uważam, że idzie nam to całkiem nieźle Trio grające thrash metal ze Szwecji pod nazwą Warfect niedawno wydało swój najnowszy album, "Spectre of Devastation". Miałem okazję porozmawiać o nim z basistą formacji, Krisem Wallstromem, który opisał nam proces powstawania tego albumu oraz różnice pomiędzy nim a wydanym w 2016r. "Scavengers". Odniesie się do tekstów występujących na powyższym albumie, jak również opowie trochę o oprawie graficznej. HMP: Cześć! Czy mógłbyś opisać waszą muzykę naszym czytelnikom? Kris Wallström: Warfect skupia się przede wszystkim na thrash metalu. Gramy bezpośredni thrash metal z niewielkim dodatkiem black metalu. Jeśli lubisz starą szkołę reprezentowaną przez Sodom i Sepulturę to myślę, że też polubisz Warfect. Co zmieniło się od czasu waszego ostatniego albumu, "Scavengers", wydanego w 2016r.? Rozwinęliśmy się jako muzycy i kompozytorzy. Myślę, że da się to zauważyć na najno-

pultura, Slayer, Sodom, ale także Megadeth. Uwielbiam "Rust In Peace", jak i ich wcześniejsze albumy. Ja i Fredrik mamy także black metalowe korzenie, dlatego przenosimy je nieco do naszego grania. Słuchaliśmy dużo black metalu podczas jego złotej ery w latach 90. w Szwecji i Norwegii. Fredrik grał w Lord Belial, a ja w Bestial Mockery. Poza tym osobiście słucham dużo Kreatora i Exodus, ciężko jest nie brać tych kapel pod uwagę. Dissection jest świetne! Czy czujesz, że termin black/thrash pasuje do waszego najnowszego albumu? Powiedziałbym, że tak, ale raczej byłby to ten

Foto: Mikael Martinsson

wszym albumie. Pozwoliliśmy na to, żeby upłynęły cztery lata od wydania "Scavengers"… i to było za długo. Chcieliśmy kontynuować klimat "Exoneration Denied" oraz "Scavengers", aczkolwiek dając więcej dynamiki albumowi i każdemu utworowi z osobna. Uważam, że dynamika jest ważna i wkładamy dużo wysiłku w odpowiednią listę utworów tak, aby każdy z nich był tak dynamiczny, jak jest to tylko możliwe. Ważne jest utrzymanie słuchacza w stałym zainteresowaniu, a przy okazji takie dynamiczne kawałki przyjemniej gra się na koncertach. Posłuchałem trochę waszych utworów z "Spectre of Devastation", brzmi to, jak Onslaught połączony z Kreator i Dissection. Powiedziałbyś, że te zespoły były dla was wzorem? Inspirują nas zespoły, których słuchaliśmy podczas dorastania, ale też nowe kapele. Thrash metal z lat 80. do wczesnych 90. Se-

116

WARFECT

black/thrash w stylu demówek Sodom i debiutu Dissection niż na przykład Razor połączony z Mardukiem. Co o tym sądzisz? Tak, absolutnie! Zwykle nazywam naszą muzykę blackened thrash metal. Myślę, że te inspiracje sprawiają, że nasza muzyka jest bardziej interesująca, jak sądzę. Wykorzystujemy inspiracje z muzyki, którą lubimy. W naszym wypadku jest to thrash metal, jak i black metal. Sodom jest dla nas dużą inspiracją, jednak kiedyś słuchaliśmy równie często Dissection. Świetne kapele! Mógłbyś nam opisać proces tworzenia tego albumu? Jak to się zaczęło, jak długo trwało, z kim i gdzie? Nie pamiętam, kiedy zaczęliśmy komponować muzykę na nasz nowy album, jednak to mogło być w 2017r. lub mniej więcej koło tego czasu. Zwykle to Fredrik ma pomysł i nagrywa demówkę z wieloma ścieżkami gitar oraz cyfrową ścieżką perkusyjną. Następnie wysyła ją do

mnie i do Mannego. Potem bierzemy utwór do salki prób i zaczynamy go grać i pracować nad nim. Jeśli mam już napisany tekst, który zdaniem Fredrika pasuje do utworu, próbujemy również z tym tekstem. Testujemy inne kombinacje. Myślimy nad różnymi pomysłami na refreny i tak dalej. Czasami zdarzają się nam zmiany w ostatniej chwili, kiedy już nagrywamy utwór w studio. Tym razem też tak było. Nagraliśmy album w styczniu 2020, postprodukcję w lutym i z tego, co pamiętam, ale również i w marcu. W tygodniu pracujemy zawodowo, więc takie rzeczy zwykle dzieją się w weekendy, co oczywiście przedłuża proces produkcyjny. Fredrik zrobił produkcję i miks, następnie zaczęliśmy dyskusję na temat masteringu. Fredrik na "Scavengers" zrobił również master, ale tym razem uznaliśmy, że fajnie by było włączyć osobę trzecią w proces kończenia albumu. Zaczęliśmy wymieniać imiona inżynierów. Choć Flemminga rzuciliśmy pół-żartem, skończyło się na kontakcie z nim. Mieliśmy to szczęście, że był dostępny i chciał z nami działać. Wykonał fantastyczną pracę. Mam nadzieję, że to będzie początek dłuższej współpracy z nim, jako inżynierem odpowiedzialnym za mastering i być może nawet więcej. Zobaczymy, co przyniesie przyszłość. Czym się różni "Spectre of Devastation" od "Scavengers"? Chcieliśmy podążać śladem "Scavengers", jednak oczywiście rozwinęliśmy się jako muzycy i kompozytorzy. Uważam, że ten album jest bardziej dynamiczny niż poprzednie. "Scavengers" był bardziej albumem koncepcyjnym. Uznałem, że już to robiliśmy i nie chciałem, żeby nasz kolejny album również nim był. Jeśli chodzi o kwestie produkcyjne, to nie różni się tak bardzo. Próbujemy robić wszystko sami tak dużo, jak tylko możemy, co na tym albumie jest z pewnością słyszalne. Fredrik zrobił produkcję i miks. To, co różni nasz najnowszy album od poprzedniego, to fakt, że tym razem osoba z zewnątrz zrobiła mastering. Czy "Pestilence" było utworem inspirowanym obecnymi wydarzeniami? Nie, nie był. To tylko zbieg okoliczności. Album został nagrany w styczniu 2020r., kiedy wszystkie sprawy z Covid-19 w Chinach dopiero zaczynały się dziać, jednak wtedy nic o tym nie wiedziałem. Teksty zostały napisane rok przed nagraniem albumu. "Pestilence" jest o pladze i jak zostało to przedstawione na okładce, jest to średniowieczny setting. Napisałem również utwór pod tytułem "Inflammatory", który był na "Exoneration Denied", on był również na temat wirusa i grypy. Album


był wydany w roku 2013, a sam tekst był zainspirowany przez pandemię wirusa świńskiej grypy z roku 2009. "Left To Rot" jest utworem na temat Czarnej Śmierci w Szwecji, czyż nie? Zasadniczo to nie. Choć "Pestilence" jest o Czarnej Śmierci, nie możemy tego powiedzieć o "Left to Rot". Traktuje on o budowie linii kolejowej, którą Sowieci przedsięwzięli w północnej Syberii, jednak nigdy jej nie skończyli. Budowali ją skazańcy, wielu z nich zmarło podczas budowy. Działo się to w czasach gułagów. Mieli pomysł na połączenie dwóch miejsc koleją, by bardziej efektywnie umożliwić transport towarów, jednak samo miejsce było zbyt odległe i nieprzyjazne, tak, że pomysł został zarzucony. Sytuacja była straszna, a więźniowie byli traktowani jak niewolnicy. Wyobrażam sobie, jakiej musieli doświadczyć grozy.

bratem (śmiech). Nie wiem, który z nich wybrać, oba mi się podobają w różny dla siebie sposób. Jest pewna surowość w teledysku do "Pestilence". Na "Left To Rot" mieliśmy kilka różnych pomysłów, jak chcieliśmy go przedstawić, ale ograniczał nas budżet i musieliśmy trochę je przyciąć (śmiech). Myślę, że pomimo tego wypadły świetnie mimo naszych ograniczonych środków. Czy możesz opowiedzieć więcej o procesie produkcji teledysków? Tak jak z produkcją muzyki, staramy się robić wszystko sami, jak to tylko możliwe. Mamy zwykle jakiś ogólny pomysł na to, czego chcemy i omawiamy to z Mikaelem. Wyszukujemy miejsca, gdzie uważamy, że jest możliwość złapać motyw utworu. Jeśli chodzi o sprzęt, to posiadamy go trochę, resztę kupujemy lub pożyczamy do nagrań. Ostatnie dwa teledyski zostały nagrane i edytowane przez Mikaela, jednak kiedyś edycję robiłem sam. Tym razem

Devastation" trochę mi przypomina miks pomiędzy okładkami Wehrmacht "Shark Attack" oraz Artillery "Terror Squad", a Tobie? Tak, być może podobieństwo jest widoczne przez te zwierzęta w łańcuchach. Właściwie nie mieliśmy na myśli tych okładek, kiedy przedstawialiśmy Marschallowi pomysł naszej maskotki trzymającej trzy szczury w łańcuchach. Myślę, że i tak nasza grafika wyszła fantastycznie. Która z okładek stworzonych przez Andreasa Marschalla jest Twoją ulubioną? Moją jest Messiah "Psychomorpia" mrożąca krew w żyłach, ciemna i dobrze pasuje do EPki. Powiedziałbym, że okładka do "Spectre of Devastation" jest absolutnie brutalna i jest jedną z moich ulubionych prac Marschalla. Stworzył tak wiele świetnych okładek do muzyki, której słuchałem, kiedy dorastałem, że jest to po prostu niedorzeczne. "Agent Orange" jest moją ulubioną. Poza tym okładki do

Czy "Dawn of the Red" jest inspirowany drugą wojną światową? Jego tekst to sugeru je (z perspektywy Związku Sowieckiego). Tak, to prawda. Dotyczy on "Operacji Barbarossa", która była największą operacją militarną w historii. Siły Osi zaatakowały Związek Sowiecki w roku 1941, w sile 4,5 miliona ludzi. Zostali zepchnięci przez Armię Czerwoną. Oddziały Osi były zmechanizowane do pewnego stopnia, jednak wciąż używali około 750.000 koni, co jest wręcz szalone. Co zainspirowało Cię do napisania o wypadku Kurska w kawałku "K-141 Kursk (Into the Fray)"? Piszę o rzeczach, które mnie interesują i ten wypadek do takowych należy. Nie jest to coś, co piszę zazwyczaj - a piszę o wojnie i konfliktach - jednak jest to coś innego. Nie jest to konflikt zbrojny, ale mimo wszystko militarny incydent. Parę lat temu oglądałem wiadomości, kiedy się to zdarzyło i jakoś to wydarzenie przyszło mi do głowy, kiedy pisałem teksty na ten album. Być może też widziałem o tym dokument, bo często oglądam dokumenty. Poza tym napisałem już parę tekstów, które nawiązywały do wydarzeń z historii Rosji, więc pomyślałem, czemu nie? Czy "Colossal Terror" również jest zain spirowany przez rosyjską historię? Wersy "Fabricated Trials - Convictions overturned" przypominają o powojennych procesach wytoczonych Armii Krajowej przez sowietów. Słyszałeś o nich? Nie mogę powiedzieć, że wiem o tych sprawach, o których wspomniałeś, jednak masz rację, że te liryki są zainspirowane przez rosyjską historię. "Colossal Terror" jest o Wielkiej Czystce, która zdarzyła się, kiedy Związek Sowiecki zgładził więcej niż 750.000 ludzi, którzy byli przeciwko bolszewizmowi. To się zdarzyło przed Drugą Wojną Światową. Byli to między innymi naukowcy i politycy. Stalin uznał, że wzmocni kraj, poprzez usunięcie tych, którzy mogą mu się sprzeciwić. Jeśli miałbyś wybrać między teledyskami "Pestilence" i "Left To Rot", to który byś wybrał? Czy jesteś zadowolony z klipów stworzonych przez Mikaela Martinssona? Tak, jesteśmy zadowoleni z roboty Mikaela. Technicznie ujął to, co chcieliśmy, dokładnie co do kadru. Wiedział, czego chcemy i zawsze wychodziło świetnie! Poza tym jest moim

Foto: Mikael Martinsson

chcieliśmy pójść trochę dalej z produkcją i pożyczyliśmy wytwornicę dymu do "Left to Rot" i mieliśmy tę wstawkę na "Pestilence". To wszystko jest robione własnym sumptem, jednak staraliśmy się robić to tak dobrze, jak nam tylko budżet pozwalał. Ważne jest też to, by teledysk pasował do utworu. Nie chcieliśmy jakiegoś przesadnie nowoczesnego teledysku z tymi wszystkimi gwizdkami do staroszkolnie brzmiącego thrash metalowego utworu. To by zrujnowało klimat. Teledysk musi być zgodny z muzyką i sądzę, że nasze takie są. Czy możesz opowiedzieć nam jak przebie gała współpraca z Andreasem Marschallem, który jest twórcą waszej okładki? Przebiegła całkiem gładko. Jego imię pojawiło się w dyskusjach, kiedy rozmawialiśmy o poprzednich albumach i tym razem uznaliśmy, że zaczniemy współpracę z nim. Mieliśmy pomysł na okładkę, który mu wysłaliśmy. Chwilę potem otrzymaliśmy szkic. Zrozumiał nas co do joty. Kiedy dostaliśmy skończone dzieło, byliśmy wręcz zdumieni. Wyszło świetnie i okładka spełniła to, czego pragnęliśmy. Po prostu perfekcyjnie.

albumów Kreatora, Blind Guardian, Sodom oraz Running Wild są świetne! Jest wspaniałym artystą. Grafiki nie tylko są dobre same w sobie, ale Andreas jest w stanie przekazać klimat danego albumu. O ile łatwiejsza byłaby wasza muzyka do grania z dodatkowym gitarzystą? Nie powiedziałbym, że byłaby łatwiejsza do grania, ale z pewnością brzmiałaby inaczej. Kiedy stanęliśmy się trio, uznaliśmy, że chcemy spróbować tego na jakiś czas. Okazało się jednak, że chcemy przy tym zostać. Świetnie się pracuje w trójkę, daje nam to większą przestrzeń do poruszania się. Ponieważ jest nas tylko trójka, moja gra koncertowa różni się od tej w studio. Czasami gram akordy, żeby wypełnić pustkę drugiego gitarzysty, gdy Fredrik gra solówkę lub jakiś inny motyw gitarowy. W paru momentach gram to, co gra druga gitara, by koncert był bardziej interesujący. Uważam, że idzie nam to całkiem nieźle! Dziękuje za wywiad. Powodzenia! Jacek Woźniak

Jeśli chodzi o samą okładkę, to "Spectre of

WARFECT

117


Wszystko co nas jara! Hellbender to amerykańska kapela z pogranicza groove i thrash metalu, która obecnie debiutuje albumem "American Nightmare". Na koncie ma również EPkę z 2016 roku, zatytułowaną "Falling Down". O obu płytach, sesji nagraniowej na najnowszy album, ewentualnej konotacji tytułu EPki z filmem śp. Joela Schumachera, bezsensownych podziałach ludzi oraz temacie religii, opowie basista zespołu Hellbender, Eric Lee. HMP: Cześć! Czy mógłbyś opisać waszą muzykę? Czego możemy się po niej spodziewać? Eric Lee: W Hellbender chodzi o wejście z ciężkim pierdolnięciem. Lubimy tworzyć chwytliwe utwory, które zapadają w pamięci! Chcemy, żebyś darł się z nami, kiedy gramy nasze utwory! Dlaczego Hellbender? Fajna nazwa, która po prostu z nami została. Próbowaliśmy przez wiele miesięcy wpaść na nazwę i tylko ta jedna była dobra! Część z Was wcześniej współtworzyła inną kapelę, Malicious. Co mógłbyś powiedzieć o tym zespole? Czy doświadczenie zdobyte w tej formacji pomogło Wam wejść do obecnego środowiska muzycznego? Historia Malicious zaczyna się w szkole średniej. Znasz tych ludzi? (śmiech). Clee śpiewał z nimi na paru występach w latach 80. On i ja graliśmy razem od roku 1996 w dwóch różnych projektach, Wingnut z Timem Solyanem (Victims Family) oraz Crimeseen (Ray Luv, Mac Mall). Dolla Bill w latach 90. był w Seeds of Hate oraz Indulgence. Rob Rampy z DRI nagrał z nami "American Nightmare", jednak opuścił zespół ze względu na to, jak bardzo był zajęty w DRI. Obecnie gramy z Jasonem Jacobsem, perkusistą z Seattle, który grał w Pinned Red. Co inspiruje Waszą muzykę? Wszystko, co nas jara! Słuchamy zróżnicowanej muzyki, jednak w sercu jesteśmy metalowcami. Słucham dużej ilości klasycznego rocka i metalu (oczywiście kapele takie jak Iron Maiden, Judas Priest, Slayer, Exodus), lubimy też nowe zespoły (Lamb of God, Hatebreed, Mastodon). Niemniej do naszej play-

listy wrzucamy również country, evergreeny i jazz. Czasami po prostu chcę się wychillować, natomiast, gdy chcę się rozerwać, to odpalam metal! Czy Wasza pierwsza EPka, "Falling Down" była sukcesem? Dzięki niej byliśmy na wspólnej trasie z naszą legendą - Destruction! To jeden z moich ulubionych zespołów, z którymi dorastałem. Jednak sama trasa też była fajna. Warbringer oraz Jungle Rot również na niej byli. Dwa kolejne zespoły, które oglądałem każdej nocy przez dwa tygodnie. Wszyscy to prawdziwi profesjonaliści. W tym roku mieliśmy też możliwość zagrania w czasie świątecznego koncertu Death Angel w San Francisco i było to świetnie! Kolejny zespół, którego słuchałem, kiedy dorastałem. Poza tym zrobiliśmy dwa materiały wideo z naszym przyjacielem, Mikem Sloata (Testament, Machine Head), na które dostaliśmy wspaniały odzew. Jak bardzo się różni ta EPka w porównaniu do waszego najnowszego albumu, "American Nightmare"? Zasadniczo posiadanie dwóch perkusistów trochę zmienia stan rzeczy, jednak ogólny klimat naszej kapeli został zachowany. Podczas nagrywania mieliśmy zmiany na miejscu perkusisty. Jeden opuścił zespół dwa dni przed tym, jak mieliśmy wejść do studia, więc rok 2018 był dla nas wielką pustką, do momentu, w którym znaleźliśmy Roba (Rampy, perkusistę z DRI - przyp. red.), tj. w grudniu 2018. Czy mógłbyś opisać jak powstał "American Nightmare"? Ponownie współpracowaliśmy z Nickiem Bothelo z Hatchet oraz Julianem Kiddem (Seeds of Hate, Profits of Doom), ponieważ dobrze

Foto: Hellriders

nam wychodzi owa kooperacja. Mają dobre wyczucie tego, co chcemy osiągnąć. Nick pomógł nam zarówno z perkusją i wokalami, jak i z miksem. Julian zajął się ogarnięciem ścieżek gitarowych i basowych oraz dodatkowymi partiami na "American Nightmare". Nagrywał w Santa Rosa, u naszego przyjaciela, Ty'a Sowersa, we wspaniałym studio na wsi, Beyond The Oaks Studios! "Left With Nothing" jest na temat, jak to jest być uniezależnionym od boga, czy to prawda? Co zainspirowało ten utwór? Tak, użyłeś dobrego sformułowania. Ludzie próbują znaleźć swój sposób życia poprzez podążanie za religią, jednak tych osób jest zepsutych - są tym, przeciw czemu nawołują. "Wszystko, co obiecali, było kłamstwem, nie zbawieniem" jest tutaj trafnym podsumowaniem. "Czysta nienawiść" do politycznych podziałów, o to chodzi? Czy jest to głos ludzi, którzy nie chcą używać etykiet w dyskusji? Co możesz jeszcze powiedzieć o "Pure Hate"? Obecnie wiele kiepskich rzeczy dzieje się na świecie, w związku z protestami i tym podobnym. Ludzie są tak podzieleni głównie przez swoje ideologie. My zaś po prostu odczuwamy to jako, "niezależnie jakiej rasy jesteś, wszyscy krwawimy czerwienią!". Część ludzi tego nie widzi w ten sposób i jest to po prostu złe. Poza tym był to nasz pierwszy utwór, który napisaliśmy na ten album. Gdybyś miał opisać "American Nightmare" w jednym zdaniu, jakby ono brzmiało? Wchodzisz do opustoszałego świata bez przyszłości i schodzisz w dół, aż do samego piekła. Czy płyta "Falling Down" jest zainspirowana filmem śp. Joel Schumachera o tym samym tytule? Świetny film, którego nie widziałem od wielu, wielu lat. Jednak nie! Nasz krążek nie był zainspirowany tym filmem. Co sądzisz o tym filmie? Czy wciąż jest aktualny? O czym był ten film? (śmiech) Poważnie, nie widziałem go kawał czasu. Przepraszam chłopaki! Jak przebiega współpraca z wydawcą No Life 'Til Metal Records? Clee gadał z nimi przez ostatni rok i przez ten czas wspierali nas. Jesteśmy naprawdę zadowoleni z ich wsparcia. Mamy nadzieję na kontynuację dalszej współpracy, do tej pory byli dla nas bardzo spoko. Co zamierzacie robić w 2021? Problem w tym, że nie możemy grać koncertów, aby promować nasz nowy album, więc obecnie próbujemy robić relacje na żywo i pracować nad teledyskami byście mieli co oglądać! (śmiech). Również pracujemy nad nowym merchem. Serio, nie mamy co planować, bo wszystko to wielka niewiadoma. Mamy zaplanowanych parę występów z DRI w październiku. Liczymy, że będziemy mogli je zagrać, jednak teraz tego nie wiemy, co mocno nas drażni! Lubię grać na żywo! Dziękuje za wywiad. Powodzenia! Jacek Woźniak

118

HELLBENDER


Multiinstrumentaliści spotykają Edgara Allana Poego Gra epic doom, choć próbuje się wymknąć gatunkom. Przemyślany i twórczy, choć celowo wydał tylko EP. Fer de Lance to trójka Amerykanów, która - póki nie gra koncertów - nie ma nawet podziału na rolę w zespole. Liczy się fuzja kreatywności, a daną partię może zagrać każdy - bo każdy umie grać na wszystkim, czego epic doom metal potrzebuje. Typowe dla gatunku "artystyczne" podejście odzwierciedla się też w słowach wywiadu. Choć trudno oddać to w tłumaczeniu - Rusty używa naprawdę szlachetnego słownictwa. HMP: Ostatnio format EP znów jest bardzo popularny. Niektóre zespoły wolą EP, bo mogą na nim umieścić różne utwory niestanowiące całości jak w przypadku LP, inne wolą EP, bo szybciej, prawie na bieżąco mogą wydać aktualną muzykę, jeszcze inne, bo przy wołują klimat lat 80., kiedy EP były bardzo popularne. Rusty: Wiele zespołów śpieszy się, żeby jak najszybciej wydać pełny album. Kończy się to często płytą z kilkoma świetnymi kawałkami, ale też masą wypełniaczy i niewykończonych utworów. W naszym przypadku czuliśmy, że mamy cztery mocne kawałki, które mają wspólny mianownik zarówno tematyczny, jak i muzyczny. Nie wiemy jeszcze, czy nasze kolejne wydawnictwo będzie kolejną EPką czy pełną płytą, bo mamy jeszcze sporą porcję materiału do opracowania, ale rozważamy obie opcje. Gatunek "epic doom" ma swoje korzenie we wczesnych płytach Manowar i płytach Bathory z wczesnych lat 90. Na EP słychać obie inspiracje, zarówno Bathory ("City on the Sea"), jak i Manowar (np. potężne wejście bębnów w utworze tytułowym). Te zespoły są fundamentem czy raczej tylko inspiracją dla Fer de Lance? Całą muzykę i słowa na EPkę "Colossus" napisał MP (wokalista i gitarzysta - przyp. red.). Manowar inspiracją nie był, ale był nią z pewnością Bathory z wikińskiej ery, tak samo jak Amorphis, Primordial, Rotting Christ oraz folk rock w rodzaju Jetrho Tull czy Stana Rogersa. Wszystkie one składają się na brzmienie i klimat Fer de Lance. Bębny w pierwszym kawałku są potężne, ponieważ pragnęliśmy osiągnąć brzmienie jak najbardziej zbliżone do grzmotu. Tytuł "City on the Sea" to wiersz Edgara Allana Poego. Brzmi jakby wprost napisany był do tego rodzaju muzyki (śmiech). Jakie trudności mieliście z dopasowaniem rytmu wiersza do utworu? Chcieliśmy stworzyć dużo mroczniejszą muzykę w Fer de Lance w porównaniu z tym, co napisaliśmy już wcześniej. "The City in the Sea" Poego doskonale uchwycił chaotyczną symbolikę i klimat, których wymagała muzyka napisana wcześniej przez MP. W rzeczywistości nie mieliśmy specjalnych trudności. Wiersz Poego nie wydawał się szczególnie odległy od niejednego lepszego metalowego tekstu, zawierającego całą symbolikę śmierci czy chaosu. Ostatni wers poematu i zarazem ostatni wers naszego kawałka wydaje się napisany przez artystę i dla odbiorców, którzy oczekują od artystów mrocznych i ciężkich klimatów, niezależnie od epoki historycznej.

Testowaliście też inne wiersze czy "City on the Sea" był tym jedynym, który koniecznie chcieliście wykorzystać? Nie braliśmy pod uwagę innych wierszy. Co nie zmienia faktu, że rozważymy to w przyszłości na kolejnych wydawnictwach. Zastanawiałam się, do czego nawiązuje tytułowy "Colossus". Podejrzewam, że to jakaś luźna interpretacja ze świata mitologii. "Colossus" to aluzja do starożytnego Kolosa Rodyjskiego, choć patrzymy na niego raczej jak na fuzję różnych osiągnięć ludzkości - od Cudów Świata - po fasady, które budujemy w samych sobie. Ogólnie, kawałek jest o nietrwałości rzeczy i daremności wiązania się z nimi. Współcześnie w tym gatunku świetne płyty nagrywa Atlantean Kodex... Czytałam, że Manuel Trummer słyszał wasz materiał, zanim wydaliście EP i nie mógł się doczekać, kiedy to EP wyjdzie. Mamy ogromny szacunek dla Atlantean Kodex. Wspaniale mieć świadomość, że Manueal Trummer wspiera Fer de Lance! Shon Vincent, kolega Collina Wolfa ze Smoulder zapytany, czy zna polski zespół grający epic doom - Evangelist odpowiedział, że dopiero niedawno odkrył, że Evangelist nie gra black metalu, jak wcześniej sądził. Pomyślałam, że to może przez czarno-białe okładki. Okładka i logo "Colossus" też wyglądają bardzo w stylu black metalu. Nie obawiacie się, że miłośnicy magicznego epic doomu Was nie znajdą? Mamy nadzieję, że fani epickiego metalu nie odrzucą płyty ze względu na okładkę. To prawda, czarno-białe okładki są zazwyczaj kojarzone z black metalem. Nasza muzyka czerpie inspiracje z wielu stylów, włączając też black metal, ale nie piszemy tak, żeby muzyka pasowała do konkretnego gatunku. Stworzyliśmy tę okładkę korzystać ze zdjęcia, które zrobił MP. Spędzał zimę na północy w Nowej Funlandii. Jego praca ma oznaczać uchwycenie za-

równo ogromu pejzażu, jak i osamotnienie fotografa. Podobał nam się też pomysł stworzenia własnych okładek do pierwszych EPek. Pozwala nam to dopasować layout do konkretnych kawałków i do ogólnej tematyki płyty. Myślę, że większość ostatnich okładek nie ma związku z zespołem jako takim. Pewnie, wiele z nich wygląda ikonicznie, ale ja bym wolał raczej mieć obraz reprezentujący muzykę płyty, niż jakiś gatunek. W zespole są trzy osoby, z czego każda zaj muje się graniem na kilku instrumentach. Ten obecny podział jeszcze nie jest ugruntowany czy uznaliście, że wymienianie się rolą w zes pole tylko podkręci twórczą atmosferę? Zaczęliśmy już pracować nad składem koncertowym na nadchodzący występ na niemieckim Keep it True 2021. Jednak ze względu na obecną zarazę i brak pewności w sprawie możliwości grania na żywo w przeciągu najbliższego roku czy dwóch lat, wróciliśmy do pierwotnego składu, żeby tej zimy znów nagrywać. Jesteśmy multiinstrumentalistami i kiedy przychodzi do nagrywania, robimy tak, że nagrywa ten, który zagra najlepiej. Kiedy już znajdziemy jakiś sposób na radzenie sobie z chorobą, będziemy wspólnie pracować nad zagraniem koncertów, które odzwierciedlą nasze brzmienie zarówno te z "Colossus", jak i z nowego wydawnictwa. Aż dwie osoby z trzech grających w Fer de Lance gra też w Profesor Emeritus. Czego nie dawało Wam granie w Profesor Emeritus, że postanowiliście wziąć udział w Fer de Lance? Razem z MP graliśmy w Moros Byx jeszcze zanim pomagaliśmy w Professor Emeritus, więc gramy i razem piszemy muzykę już od ponad sześciu lat. A znamy się od jeszcze dłuższego czasu. Kiedy pisałem nowy materiał dla Moros Nyx, MP także zaczął pisać więcej klimatycznych rzeczy. Te kawałki tak wspaniale na mnie zadziałały, że zasugerowałem, żeby odłożyć Moros Nyx na bok i skupić się na Fer de Lance. Później, w 2018 roku pomogłem Smoulderowi zagrać koncert w Niemczech. Podczas tej wyprawy zgadaliśmy się z Collinem (gitarzystą i basistą - przyp. red.) się w sprawie naszego upodobania do pisania doom i epic metalu, więc naturalnym wyborem było poproszenie go o dołączenie do nas - mnie i MP. Katarzyna "Strati" Mikosz, Tłumaczenie pytań: Kacper Hawryluk

Foto: Fer De Lance

FER DE LANCE

119


Nie chcemy zostać nowym Iron Maiden Pewnie niektórzy z czytelników kojarzą Marco Stamignę z włoskiego zespołu HI-GH, grającego siarczysty speed metal o punkowym momentami sznycie. Obecnie ten wokalista i gitarzysta udziela się w Coltre, międzynarodowej grupie bazującej w Londynie, grającej tradycyjny, typowo brytyjski metal starej szkoły. EP "Under The Influence" potwierdza, że zapowiadany na przyszły rok debiutancki album Coltre może być łakomym kąskiem dla fanów starego metalu. HMP: Wychodzi na to, że na koncerty warto chodzić nie tylko dla dobrej zabawy i okazji do posłuchania muzyki na żywo, bo również wasz zespół powstał dzięki temu, że poznaliście się z Danielem podczas występu, konkretnie Midnight? Marco Stamigna: Powiedzmy, że na koncercie metalowym jest spora możliwość spotkania ludzi zainteresowanych graniem takiej muzyki, ale to dość oczywiste. Właściwie w tamtym czasie Daniel i ja chodziliśmy do tej samej uczelni, ale długo się nie znaliśmy. Kiedy w końcu spotkaliśmy się na koncercie Midnight, rozmowa i piwo było naturalne. Musieliście od razu nieźle się dogadywać,

łu, czy też decydowały tu raczej względy ekonomiczne, a muzyka była też istotna, ale jednak na drugim planie? Marco Stamigna: Nie wiem czy to interesujące, ale przeprowadziłem się do Londynu, ponieważ zakochałem się w damie, która dziś jest moją żoną, ale w wywiadzie na temat zespołu wolę nie skupiać się na swoim życiu prywatnym. Stolica Anglii nie jest już może centrum muzycznego biznesu jak w latach 60.-80. ubiegłego wieku, ale i tak ma się tam znacznie większe szanse na osiągnięcie czegoś niż w Rzymie? Marco Stamigna: Trudno mi powiedzieć, bo

Foto: Coltre

120

skoro tak szybko pojawił się pomysł by zacząć też razem grać? Marco Stamigna: Kiedy spotkaliśmy się z Danielem, obaj wyraziliśmy chęć grania heavy metalu, ale oczywiście tamtej nocy Coltre nie od razu zaczął swoją działalność. Dopiero kilka dni po koncercie zaczęliśmy dzielić się riffami i konfrontować nasze muzyczne pomysły oraz ambicje i wkrótce stało się dla nas obu jasne, że chcemy iść w tym samym kierunku. Następnie zaczęliśmy ćwiczyć i szukać pozostałych muzyków, którzy pasowaliby do Coltre.

kiedy byłem w Rzymie, nigdy nie miałem problemów ze znalezieniem ludzi do grania, podczas gdy w Londynie znalezienie muzyka zajęło nam prawie rok, a skład nie jest jeszcze kompletny. Z drugiej strony realizacja podziemnego heavymetalowego koncertu w Londynie jest o wiele łatwiejsza niż we Włoszech. Hard rock / heavy metal jest tam traktowany poważniej i jest bardziej szanowany w porównaniu z Włochami. Nie mówię, że Londyn jest typowym heavymetalowym miastem, ale na pewno nie skończysz z pustą salą, jeśli zorganizujesz dobry koncert.

Przeprowadziłeś się do Londynu właśnie dlatego, żeby po rozpadzie Hi-GH poszukać szansy na sformowanie nowego zespo-

Dlaczego akurat New Wave Of British Heavy Metal? Wcześniej grałeś thrash czy metal podszyty punkiem, w końcu przyszła

COLTRE

jednak pora na twórcze zaakcentowanie właśnie tej fascynacji brytyjskim metalem końca lat 70. i początku 80.? Marco Stamigna: A dlaczego nie? Granie tradycyjnego heavy metalu było moim pragnieniem, które narastało we mnie przez lata. Nie żałuję swoich poprzednich doświadczeń i nie mówię, że nie zagram w żadnym innym gatunku metalu niż NWOBHM. Wraz z Coltre chciałem stworzyć zespół, który reprezentowałby muzykę, której chciałbym słuchać i chciałbym grać. Oczywiście duża część tego dotyczy NWOBHM, ale można znaleźć inspiracje w innych rodzajach muzyki, której słuchamy. Na przykład w "Plague Doctor" możecie odnaleźć wpływy Diamond Head, a także Megadeth. To wręcz temat na naukową rozprawę, bo nie dość, że w Anglii na masową skalę zainfekowanej punkiem, nową falą, cold wave czy new romantic powstał najpierw tak potężny, metalowy ruch z ogromną ilością świetnych zespołów, to jeszcze jest on pamiętany i popularny do dziś, również wśród młodych ludzi, czego sami jesteście kolejnym przykładem Daniel Sweed: Nie, obecnie heavy metal nie jest popularny wśród londyńskiej młodzieży. Łatwiej jest rozmawiać o heavy metalu i hard rocku z dorosłym facetem po pracy w pubie, niż z młodzieżą uczącą się w szkole. Dostrzegam tu jednak pewien minus, bo z tej istnej powodzi zespołów przebić mogły się tylko nieliczne, poza tym moda na ciężkie brzmienie wypaliła się nader szybko, bo wytwórnie i media mają określoną politykę, ciągle muszą kreować jakieś nowe trendy czy "odkrycia"? Marco Stamigna: Trudno mi to skomentować, ponieważ jestem za młody i nie mam bezpośredniego doświadczenia płynących z tamtych czasów. Moje pokolenie może polegać tylko na doświadczeniu poprzedniej epoki i na muzyce tamtych lat, aby spróbować wyobrazić sobie, jak wyglądał muzyczny krajobraz między latami 70. i 80. Myślę o tym, że w tamtych latach ciężka muzyka nieustannie się rozwijała i zmieniała, w wyniku czego aby być na szczycie, mówiąc o kwestii popularności i sprzedaży. Jeśli pomyślimy o tym, jak heavy metal brzmiał w roku 1984 i jak brzmiał w roku 1986, w ciągu zaledwie dwóch lat można było znaleźć mnóstwo różnic. Niektóre zespoły były w stanie, świadomie lub nie, poradzić sobie z tą zmianą, podczas gdy inne po prostu nie. Jeśli mówimy o wartości artystycznej ich muzyki, musimy trzymać poza nią liczby i czas, ponieważ to nie wskaźnik sprzedaży określa, czym jest sztuka. Ale jeśli mówimy o branży, to trywialne jest stwierdzenie, że przemysł nie dba ani o sztukę, ani o heavy metal, ale skupia się tylko na sprzedaży i wiele zespołów z tego powodu zostało na lodzie. Nie wierzę też, że przemysł muzyczny kreuje trendy, wręcz przeciwnie uważam, że przemysł inwestuje pieniądze w trend, nasycając go, a następnie zabija go, inwestując w kolejny nowy trend, zrodzony jako odpowiedź na poprzedni. Do ponownego nasycenia. Nie znaczy to rzecz jasna, że muzyka tych mniej znanych od Maiden, Leppard czy


nawet Saxon zespołów nie była i nie jest godna uwagi, co potwierdzają choćby zwichrowane kariery Angel Witch czy Diamond Head - grup w pewnych kręgach kultowych, ale w żadnym razie nie mających komercyjnego startu do tych gigantów? Daniel Sweed: Jak powiedziałem wcześniej, zależy to od punktu widzenia, z którego patrzymy. Jeśli mówimy o Iron Maiden, Saxon i Def Leppard, to mówimy o zespołach, które były chętne do grania bezpiecznych tras koncertowych po całym świecie, corocznego wydawania albumów, z odłożeniem na bok osobistych problemów, stawiając zespół na pierwszym miejscu, i z solidną bazą fanów. Wszystko to nie oznacza grania lepszej muzyki, ale sprawia, że zespół jest opłacalną inwestycją dla dużej wytworni. Z artystycznego punktu widzenia nie ma małego ani dużego zespołu, ponieważ pod tym względem w ogóle nie ma konkurencji. O takiej karierze nie ma teraz już co marzyć, czasy są już zupełnie inne. Ale na pewno macie plan, by dorównać mistrzom nurtu NWOBHM przynajmniej w sensie artystycznym, żeby starsi, pamiętający jeszcze tamte czasy fani, kiwali z aprobatą głowami, mówiąc o was: dobrze chłopaki grają, całkiem jak kiedyś? Marco Stamigna: Szczerze mówiąc, nie było takiego planu i nadal go nie ma. Nie chcemy zostać nowym Iron Maiden ani dorównać komuś innemu. Zwykle zespoły, które pamiętamy, są tymi, których muzyka wzbudza w nas uczucia, które bardzo rezonują z nami, takimi jakimi jesteśmy. Dopiero zaczynamy z Coltre i czas pokaże, jak to się potoczy, nie ma sensu się tym martwić. Gramy muzykę, którą lubimy, bez marzeń o byciu gwiazdami rocka. Wszyscy mamy normalną pracę poza zespołem. Najpierw było was dwóch, potem dołączył Max Schreck, ale cały czas skład zespołu jest niepełny, bo brakuje w nim perkusisty poprosiliście kogoś o pomoc przy nagraniu "Under The Influence" czy wykorzystaliście automat? Marco Stamigna: Niestety, w wypadku "Under The Influence" byłem zmuszony użyć automatu perkusyjnego, ponieważ nie znaleźliśmy perkusisty, który pasowałby do tej roli. Mimo to dużo czasu poświęciłem na jego zaprogramowanie, aby brzmiało jak najbardziej "ludzko" i jesteśmy bardzo zadowoleni z efektu. Poza tym obecnie pracujemy z dwoma różnymi perkusistami. Jeden z nich nagra kolejny album i będzie nas wspomagał na koncertach, podczas gdy drugiego ciągle przesłuchujemy. To raczej demo czy od razu zakładaliście, że te cztery utwory staną się debiutancką EP Coltre? Marco Stamigna: Zdawaliśmy sobie sprawę z jego długości i nie byliśmy zainteresowani wydaniem dłuższego materiału demo. Dostrzegam tu udaną próbę połączenia ostrego i przy tym przebojowego grania (singlowy "Crimson Killer") z najlepszymi brytyjskimi tradycjami tworzenia długich, rozbudowanych i wielowątkowych kom pozycji ("Lambs To The Slaughter", "Plague

Doctor"). Nie chcieliście się w żadnym razie ograniczać, jeśli było to artystycznie uzasadnione dany utwór stawał się dłuższy, pojawiały się kolejne partie? Daniel Sweed: Tak, kiedy piszemy, nie martwimy się o długość utworów, jeśli uważamy, że należy dodać kolejną sekcję, nie ograniczamy się. "Plague Doctor" jest tego dobrym przykładem, z sekcjami szybszymi, wolniejszymi, cichszymi i głośniejszymi. Chyba nie chciałbym usłyszeć "edycji radiowej" "Plague Doctor". (śmiech) "On The Edge Of The Abyss" nie ma wokali - uznaliście, że instrumental na koniec to będzie dobra sprawa? Daniel Sweed: Zawsze uwielbiałem utwory instrumentalne, Iron Maiden ma "Gengis

na koncie - propozycja wznowienia "Under The Influence" przez tę firmę pewnie nieźle was ucieszyła, szczególnie, że ich wydawniczym priorytetem są wersje winylowe? Marco Stamigna: Oczywiście, byliśmy bardzo podekscytowani, że nasza EP-ka pojawiła się na winylu, a limitowana kolorowa wersja jest naprawdę fajna. Myślę, że każdy zespół marzy o wydaniu winylowym, a dla nas wydanie naszej pierwszej EP-ki w tej formie, jest niewiarygodne i jesteśmy naprawdę wdzięczni za tę możliwość. Oczywiście, Dying Victims to naprawdę świetna wytwórnia do współpracy, do tego ma tak wiele świetnych zespołów i wydawnictw. Musieliście jednak przygotować utwór bonusowy - "Fight" to coś najnowszego, zapo-

Foto: Coltre

Khan", "Transylvania" oraz "Losfer Words", Angel Witch ma "Dr. Phibes", Rainbow natomiast ma "Still I'm Sad". Dobrze zrobiony instrumental wprowadza wielką zmianę i myślę, że to świetny sposób na zakończenie EP-ki. Nie unikacie też odniesień do klasycznego hard rocka - nie ma co udawać, że tradycyjny metal wziął się znikąd, takie grupy jak choćby Deep Purple, Black Sabbath, UFO czy Thin Lizzy miały ogromny wpływ na jego powstanie? Daniel Sweed: Oczywiście te zespoły były początkiem tego, co stało się heavy metalem i wyraźnie słychać wpływ, jaki te zespoły wywarły na cały NWOBHM. Uwielbiamy te kapele z lat 70., więc wspaniale, że słyszysz inspiracje nimi w naszej muzyce. Zaskoczył was sukces tego materiału, początkowo opublikowanego wyłącznie w wersji cyfrowej? Daniel Sweed: Zaskakujące było to, że gdy sami wydaliśmy 50 kopii na płycie CD, wyprzedały się one w mniej niż dwa tygodnie. To było niesamowite! Ten zespół pojawił się znikąd a ludzie od razu go polubili. Dying Victims Productions ostatnio specjalizuje się w wyławianiu młodych, per spektywicznych zespołów z demo czy EP

wiedź obecnego kierunku Coltre? Daniel Sweed: "Fight" był właściwie jednym z pierwszych utworów napisanych przeze mnie i Marco, razem z "Crimson Killer". Kiedy "Under The Influence" miało być ponownie wydane przez Dying Victims, chcieliśmy dodać coś ekstra, aby dać ludziom trochę dodatkowego materiału na winylu i nowej płycie CD. Nagraliśmy go wraz z innymi utworami, ale Marco musiał dokończyć jego miks i było gotowe. Lockdown sprzyja twórczej pracy w domowym zaciszu - są szanse, że do końca roku lub na wiosnę 2021 zdołacie przygotować i nagrać debiutancki album, czy też nie będziecie się z tym spieszyć, żeby nie przedobrzyć? Daniel Sweed: Nie mamy jeszcze planu, kiedy ponownie będziemy nagrywać, ale materiał piszemy. Myślę, że na album mamy ukończonych pięć lub sześć utworów. Nie chcemy się spieszyć, musimy poświęcić trochę czasu, aby uczynić go tak dobrym, jak to tylko możliwe. Być może będzie to wiosną 2021 roku, ale w tym momencie trudno powiedzieć. Bardzo dziękuję za rozmowę. Pozdrawiam. Wojciech Chamryk & Kinga Dombek

COLTRE

121


Słodka Wojna Grywacie w Dungeon and Dragons? Ja nie. Co więcej, przyznam się iż swej ignorancji przez większość swego życia myślałem, że to jakaś gra komputerowa… Mniejsza z tym… Prawdą jest, że większość maniaków tej gry używa specjalnego slangu, którego niewtajemniczeni raczej nie zrozumieją. Lider świeżego projektu Blazon Rite, James Kirn łączy ten slang z ciekawym miksem bardzo staromodnego hardrocka i epickiego heavy metalu. HMP: Pomysł na Blazon Rite był prosty. Zmusić ludzi do headbangingu. James Kirn: Tak, od samego początku miałem jasną wizję. Chciałem stworzyć epicki heavy metal, który brzmiałby klasycznie i natychmiast wyczarowywał tamtego dzikiego ducha. Kiedy upuszczasz tę igłę, przenosisz się do czasu, gdy muzyka metalowa była szorstka, z serca i prawdziwa. Wasza muzyka to dość oryginalna kombinacja hardrocka z lat 70-tych i epickiego heavy metalu. Masz może ambicje by wprowadzić coś nowatorskiego w ten mocno wyeksploatowany gatunek? Nie sądzę, żebyśmy mogli wymyślić coś nowego. Staramy się oddać hołd dawnym bogom metalu i hard rocka. Chcemy przekazać nasze spojrzenie na formuły, które zostały przed nami wymyślone, ale oczywiście z odrobiną naszego własnego talentu. Dla ekscytacji lubimy wrzucać w nasze kompozycje pewną nieprzewidywalność, aby utrzymać słuchaczy w niepewności. Jesteś założycielem I liderem tego zespołu. Według jakiego klucza dobrałeś sobie współpracowników? Powstaliśmy z popiołów naszego wcześniejszego zespołu Crazy Bull. Byliśmy kapelą inspirowaną hard rockiem z początku lat 70tych. Po tym, jak jeden z naszych gitarzystów wrócił z Filadelfii do Alabamy, zdecydowałem się zacząć pisać muzykę, która była nieco bardziej ostra i ciężka. Reszta zespołu od razu się w to włączyła. Zrobiliśmy małą zmianę. Nasz basista, Johnny, został wokalistą i zatrudniliśmy Piersona, który na gitarze i syntezatorze. Cała muzyka jest Twojego autorstwa czy inni członkowie też mieli wkład w ten mate-

riał? Piszę teksty i komponuję utwory na gitarze, a Pierson gra teraz na basie, gitarze prowadzącej oraz syntezatorze. Na rynek trafił Wasza pierwsza EP "Dulce Bellum Inexpertis". Skąd pomysł na łaciński tytuł? Czytałem książkę o średniowiecznych wojnach, kiedy natknąłem się na cytat rozsławiony przez Erasmusa, "Dulce Bellum Iexertis", co oznacza "wojna jest bardzo słodka dla tych, którzy nigdy jej nie próbowali". Pomyślałem, że dobrze pasuje do jednego z tematów mojego pomysłu na tekst utworu, który dotyczy pochwały wojny oraz skutków dla osób zaangażowanych w wojnę. Postanowiłem też tak nazwać album. Poza tym brzmi to dla mnie całkiem epicko. Podwójna wygrana. W tekstach używasz slangu z "Dungeons and Dragons". Zdecydowanie byłem wtedy zainspirowany grą "Dungeons and Dragons" i chciałem sprawdzić się w kreowaniu świata. To dla mnie była najbardziej fascynująca część gry. Skoncentrowanie się na szczegółach oraz unikalnym spostrzeganiu oraz różnych perspektywach w szybki i skuteczny sposób. Podobał mi się cel, jakim jest próba uzyskania wnikliwego spojrzenia na tę wojenną eskapadę w zaledwie czterech kompozycjach. Myślę, że choć trochę mi się to udało. Zdecydowanie, historia zawiera metafory z życia wzięte. Czy to walka z tożsamością, duchowością, radzenie sobie z ezoterycznym okultyzmem i demonologią, czy po prostu trudami życia. Zauważyłem, że większość kawałków ma podwójne tytuły. Lubię to czasami robić, kiedy czuję, że pod-

wójny tytuł sprawdzi się lepiej. Moim zdaniem ma to większe znaczenie dla słuchacza i może brzmieć bardziej epicko. Żeby być szczerym, bywa, że przedobrzę (śmiech). Co w takim razie oznacza tytuł "Udug Hul"? Udug Hul to imię demona ze starożytnej kultury. Charakteryzuje się ogłuszającym głosem, zatrutymi pazurami i gigantycznym mrocznym cieniem. W tym utworze bohater z mojej historii ma z nim do czynienia. Dość ciekawy jest wstęp do tego utworu. Balladow leniwa gitara przechodząca w ostry riff… Uwielbiam, kiedy zespoły przechodzą z ciężkich partii w lżejsze lub odwrotnie. Zawsze uwielbiam dynamikę, spiętrzenie i zmiany tematów, które mają sens i są przyjemne. Nie sądzę, żebyś pomylił delikatne lub akustyczne brzmienie strun gitary z ciętym ciężarem gitar lub jej popisami w stylu shred. -"Dulce Bellum Inexpertis" zostało wydane w formie kasety. Myślisz, że ten nośnik ma szansę na nowo podbić serca mas, czy raczej pozostanie jedynie gadżetem dla freaków? Uwielbiam kasety, zbieram je, ale szczerze mówiąc bardziej kocham winyle. Myślę, że taśmy są wyłącznie dla zagorzałych maniaków. Jak wszystko inne. Myślę, że to dla niszowej publiczności, która uwielbia różne formaty nośników oraz zespoły, które wydają dema, a także inne fizyczne wydania tego typu. Masowy powrót kaset raczej nie nastąpi (śmiech). I dobrze! Pzostaną one gadźetem dla takich maniaków jak my! Wasze EP jest dostępne jako wersja cyfrowa oraz winyl. A co z CD, które mimo wszys tko ciągle wydaje się być podstawowym nośnikiem dla muzyki? EPka będzie dostępna w Stanach Zjednoczonych i Europie w przeciągu września i listopada, w zależności od tego, jak podczas pandemii przebiegnie wysyłanie paczek. Wszystko się opóźnia. Tak, będzie wersja CD wydana przez Alone Records z Grecji. Jaka jest symbolika okładki EPki? Można tam wypatrzeć min. diament oraz glowę kozła. Okładkę albumu wykonał nasz perkusista Ryan Haley. Grafika przedstawia koncepcje i wizualizacje tematów wymienionych w fabule tekstów EPki. Jeśli ktoś jest zainteresowany, może przeczytać teksty i zrozumie całość grafiki. Przedstawione są na niej Wojownik, Udug Hul, Diamond Daggyr i ogrom kosmosu. Jedno EP już jest. Co dalej? Następny będzie nasz pierwszy pełny studyjny album. Skończyliśmy już pisać na niego muzykę i teksty, miejmy nadzieję, że będzie nagrany i ukończony do końca tego roku. Jesteśmy bardzo podekscytowani! Uważamy, że znacznie przewyższy naszą EPkę i powali ludzi na kolana. Zamiast albumu koncepcyjnego, będzie to swego rodzaju antologia baśni, każdy z utworów opowiada osobną historię. Bartek Kuczak

Foto: Blazon Rite

122

BLAZON RITE


Własne podejście "Candlethrower" - z czym Wam się to kojarzy? Tak, zgadza się. To nawiązanie do dwóch legendarnych kapel metalowych (swoją drogą też mogłaby być to całkiem fajna nazwa dla zespołu). Tak właśnie grupa Stygian Crown określa swą twórczość. Jeśli ktoś jednak spodziewa się kopii Candlemass czy Bolt Thrower może być bardzo zdziwiony. Poczytajmy zatem o kulisach powstania zespołu i jego debiutu zatytułowanego po prostu "Stygian Crown". HMP: Większość z Was jest związanych ze sceną death i black metalową. Skąd zatem pomysł na czysto doom metalowy project? Rhett A. Davis: Chciałem założyć zespół doom metalowy z czystym wokalem. Candlemass i Trouble to moje dwa ulubione bandy, więc chciałem od tego zacząć. Zaangażowałem innych muzyków z ich indywidualnymi gustami, i tak wszystko się zaczęło.

święciliśmy na to mniej lub więcej niż miesiąc. Nie mieliśmy wtedy wokalu, więc przesiedzieliśmy ponad rok, aż znaleźliśmy Melissę. Jak wyglądał proces tworzenia debiutu? Wszyscy mamy w tym swój udział, ale pomysły na demo są gitarzysty Nelsona i wokalistki Melissy. Ogólnie piszemy i aranżujemy razem jako grupa.

Waszą stylistykę opisujecie używając nazwy "Candlethrower". Każdy chyba zauważy, że to połączenie nazw Candlemass oraz Bolt Thrower. "Candlethrower" mólby być świetnym tytułem Waszego debiutanckiego krążka. Zgodzisz się? Nie. Myślę, że wciąż udoskonalamy nasze brzmienie. Na początku ten termin był dla nas bardziej wewnętrznym żartem. Dział promocyjny wytwórni rozwinął ten termin, który stał się sloganem. Przy naszym następnym wydaniu lepiej poradzimy sobie z takim handlowym terminem.

Zarówno w Waszym logo, jak i na okładce debiutu możemy dostrzedz węże. Mają one dla Was jakieś symboliczne znaczenie? Stygia to kraina węży z filmu opartego na powieści Roberta E. Howarda, "Conan Barbarzyńca". Nasza nazwa dosłownie oznacza koronę węża (Serpent Crown).

"Candlethrower" jest świetnym opisem Waszego stylu, ale w jednej kwestii nie do końca się pokrywa z prawdą. Chodzi o wokal. Na albumie nie znakdziemy żadnych wspólnych mianowników z Messiah Marcolinem czy Karlem Willetsem. Zamiast tego mamy wokalistkę Melissę Pinion. Wokalistkę, która w dodatku potrafi zaaranżować linię wokalną bez niczyjej pomocy, ma wyszkolony głos. Niełatwo kogoś takiego znaleźć. W dodatku, jeśli jest osobą, z którą możesz udanie nawiązać relację i współpracować. Nigdy też nie chcieliśmy być czyjąś kopią. Jasne, mamy podobieństwa do innych kapel, ale mamy też własne podejście. Odkąd wydaliśmy debiutancki album, mamy wgląd w nasze brzmienie. Nadszedł czas, aby to udoskonalić.

Jak trafiliście do Cruz Del Sur Music? Początkowo skontaktowała się z nami Skol Records, która następnie skierowała nas do Cruz Del Sur Music. To świetna wytwórnia!

Osobą odpowiedzialną za miks i mastering jest Mark Kelson. Pojawił się również jako gość na Waszym albumie. Czyj to pomysł? Obu stron. Jesteśmy dobrymi przyjaciółmi, zawsze chcieliśmy razem pracować.

Jak już wspomniałem, praktycznie wszyscy angażujecie się jednocześnie w inne zespoły. Jak zatem traktujecie Stygian Crown? To coś więcej, czy tylko side project? Stygian Crown to zespół pełnoetatowy. W tej chwili cały nasz czas poświęcamy jemu.

Śledzisz współczesną scenę doom met alową? Jakie kapele Ci się najbardziej podobają? Na tę chwilę podoba mi się Thronehammer i kilka lokalnych zespołów z południowej Kaliforni, na przekład Behold! Monolith oraz Destroy Judas. Graliście w ogóle na żywo przed wydaniem debiutu? Zagraliśmy trzy koncerty. Byłoby cztery, ale okoliczności zewnętrzne nam to uniemożliwiły. Z jaką kapelą najchętniej byście dzielili scenę? Sorcerer, Slough Feg, Orodruin, Solstice, Thronehammer, Grand Magus, Atlantean Codex, itd... Wydaliście debiutancką płytę. Kolejne plany? Ponieważ nie możemy grać koncertów przed publicznością, naszym celem jest nagranie występu na żywo. Nadal zastanawiamy się czy ma to być transmisja na żywo czy też zmontowany profesjonalny film. Bartek Kuczak

Poza śpiewem gra ona też na klawiszach oraz jest autorką wszystkich tekstów. Pomówmy zatem o lirycznej stronie Waszego debiutu. Teksty nawiązują w dużym stopniu do mitologii, historii oraz tradycji wielu kul tur. Masz swoją ulubioną mitologię? Melissa jest zainteresowana w przybliżeniu folkloru z wielu różnych kultur. Na naszym debiucie skupiła się na kulturze egipskiej, nordyckiej i greckiej. Na następnym albumie ma zamiar sięgnąć po wiele innych. Ja nie mam ulubionej kultury i nie sądzę, żeby Melissa też taką miała. Jesteśmy bardziej fanami dawnych dziejów, innych kultur i ogólnie kondycji ludzkiej. To dla nas fascynujący temat. Pierwsze demo nagraliście już w 2018. Jak długo zajęła Wam praca nad tamtym materiałem? Napisaliśmy demo, a następnie nagraliśmy je w ciągu sześciu miesięcy, choć faktycznie po-

Foto: Stygian Crown

STYGIAN CROWN

123


Własny zestaw wyzwań Nie wiadomo kiedy Pale Divine stuknęło 25 lat. Ćwierć wieku nieprzerwanego istnienia dla amerykańskiego zespołu grającego doom metal to nie lada święto, ale z wiadomych względów nie będzie ono szczególnie celebrowane. Zespół wydał jednak kolejny album "Consequence Of Time" i zapowiada, że będzie promować go na koncertach tak szybko, jak tylko to będzie możliwe. HMP: Pomiędzy wydaniem "Painted Windows Black" a "Pale Divine" upłynęło ponad sześć lat. Z "Consequence Of Time" uwinęliście się jednak znacznie szybciej, bo minęło może półtora roku od poprzedniej płyty - wszystko szło sprawnie, mieliście nowego wydawcę, więc nie było co zwlekać? Darin McCloskey: Tak naprawdę nie było jakichś specjalnego powodu opóźnień. Jednak w wypadku "Consequence Of Time" podpisaliśmy kontrakt z Cruz Del Sur i byliśmy podekscytowani, że ta nowa umowa dojdzie do skutku tak szybko, jak to możliwe. Będąc szczerym nie jestem pewien, dla-

się jednakowo na każdym zespole. Tyle, że materiały dla Beelzefuzz były gotowe wcześniej. Kiedy Beelzefuzz zdecydował się powiedzmy "rozwiązać" działalność, nie było to dla nas aż tak dużą zmianą. Dana dołączył do Pale Divine, zanim Beelzefuzz się rozpadł i wkrótce po wydaniu albumu "Pale Divine", po prostu całkowicie przenieśliśmy swoją uwagę z jednego zespołu na drugi. Znalazło to również odbicie w urozmaiceniu partii wokalnych, co też jest w waszym przypadku swego rodzaju nowością? Jasne, na wszystkich poprzednich albumach

Foto: Pale Divine

czego tak dużo czasu minęło między wydaniem "Painted Windows Black" a "Pale Divine". Wtedy dużo graliśmy, mieliśmy zmiany basistów i być może to przyczyniło się do pewnego opóźnienia, choć myślę, że po prostu zajęliśmy się innymi sprawami. Pamiętaj, że w tamtym czasie byliśmy już po czterech studyjnych albumach, więc było mnóstwo materiału do wykonania na żywo i wydaje mi się, że po prostu nie czuliśmy potrzeby tworzenia kolejnego tylko po to, żeby to zrobić. Nagrywamy albumy, kiedy jesteśmy gotowi… czasami wcześniej niż później, jak w przypadku "Consequence Of Time". Zyskaliście też więcej czasu po zawieszeniu działalności przez Beelzefuzz, co też nie było bez znaczenia, choćby w tym sensie, że dołączył do was Dana? Nie, Beelzefuzz działał równolegle, chociaż do pewnego stopnia zajmowało to również trochę czasu. Jednak nie w jakimś ogromnym stopniu, ponieważ w tym czasie skupialiśmy

124

PALE DIVINE

to Greg był głównym wokalistą, chociaż na "Pale Divine", Ron "Fezzy" McGinnis w kilku miejscach przyczynił się do ich ożywienia, ale żaden inny muzyk kapeli nigdy wcześniej nie wniósł wokalu, więc tak, to był nowy krok dla Pale Divine. W żadnym razie nie czujecie się więc jakimiś weteranami, wciąż macie coś do udowodnienia: i sobie, i światu? Będziemy tworzyć muzykę tak długo, jak długo będzie inspiracja. Mam na myśli, że nie jest dla nas inspirujące ciągłe przetwarzanie tego samego rodzaju muzyki. Inspiracja pochodzi z nowych muzycznych pomysłów i wyzwań. To sprawia, że po 25 latach jest to ciągle ekscytujące i przyjemne. Trzeba docenić to, gdzie byliśmy, dokąd chcielibyśmy iść, i jak próbowaliśmy to urzeczywistnić. Jak więc powstawał ten nowy materiał? Szukaliście świeżego spojrzenia na styl zespołu, nie chcieliście zasklepić się w czymś

przewidywalnym? Nie, nie chcieliśmy pozostać stylistycznie stłamszeni, tylko po to, aby spróbować zachować tę "tożsamość" jako "tradycyjny" zespół doommetalowy. Kiedy Pale Divine wydaje "nowy" album, to podoba nam się to, że jest to naprawdę "nowy" album. Stąd te odniesienia do klasycznego hard rocka, rocka progresywnego czy tradycyjnego metalu - nigdzie nie jest powiedziane, że doom metal musi być schematyczny i przewidywalny? Cóż, to jest muzyka, której słuchamy i którą kochamy, więc jest częścią muzyki, którą piszemy. Tak było zawsze. Zawsze włączaliśmy elementy klasycznego hard rocka, heavy metalu, doom metalu, psychodelicznego rocka do naszego własnego "doomu", więc w przypadku tego albumu są to te same wpływy, aczkolwiek w innej odsłonie. Praca z dobrym producentem nie jest obecnie czymś powszechnym, bo wiele zespołów tnie koszty i nagrywa/produkuje płyty samodzielnie. Wy jednak skorzystaliście z usług Richarda Whittakera, zdając się przy miksie i masteringu na fachowca, dzięki czemu końcowe brzmienie "Consequence Of Time" na pewno zyskało? Pracowaliśmy z Richardem nad dwoma albumami Beelzefuzz i poprzednim albumem Pale Divine, więc wydawało się logiczne, że będziemy z nim pracować również teraz. Nawiązaliśmy z nim dobre stosunki i mieliśmy praktykę, którą uważaliśmy za produktywną i wydajną. Oczywiście najważniejsze jest to, że Richard jest również utalentowanym inżynierem. Jesteśmy zadowoleni z wyników, jakie daje współpraca z Richardem. Oczywiście później zawsze jest coś, co chciałbyś trochę "poprawić". Być może przy następnej płycie to zrobimy, ale na razie myślę, że nowy album brzmi świetnie, a Richard wykonał fantastyczną robotę! Rok 2020 jest dla wasz szczególny o tyle, że to jubileusz 25-lecia istnienia Pale Divine. Jesteście zaskoczeni, że zdołaliście przetr wać aż tak długo, będąc, mimo wszystko zespołem niszowym, chociaż cenionym? Cóż, "doom" lub "tradycyjny doom metal", czy jakkolwiek chcesz nazwać to, co robimy, jest dość specyficzną muzyką, więc tak, ma swój własny zestaw wyzwań, jeśli chodzi o długowieczność. Wydaje mi się, że nasze przetrwanie jest mniej istotne dla samego gatunku oraz jego popularności (lub niepopularności, w zależności od przypadku), a bar-


dziej zależy od naszej chęci tworzenia muzyki w tych ramach. Dopóki to, co robimy, jest zgodne z tą "formą" i jest dla nas ekscytujące i przyjemne, będziemy to robić. Co sprawia, że jeden zespół staje się długowieczny, mimo zmian składu, tak jak w waszym przypadku, a drugi rozpada się po płycie czy dwóch? By wyjaśnić, nigdy nie "przerwaliśmy" naszej kariery... mogliśmy "wydłużyć" przerwę między albumami, ale nigdy nie przestaliśmy występować na żywo i spotykać się na próbach, co przekładało się na czas w pomiędzy albumami. Jeśli chodzi o to, co sprawia, że "trwa to tak długo", to po prostu chęć i inspiracja, aby to robić dalej. Z wiadomych względów ten jubileuszowy rok nie będzie pewnie wyglądać tak, jakbyście sobie tego życzyli, bo choćby na żywo raczej za dużo nie pogracie? Nie będzie żadnych występów na żywo, co z pewnością dla nas jest kłopotem. Wydaje mi się, że wszędzie normy są jednakowe, więc wszyscy są na tej samej łodzi. Nie możemy nic na to poradzić, więc musimy po prostu podłączać się do tego, co jesteśmy w stanie zrobić i mieć nadzieję, że sytuacja zmieni się tak szybko, jak to możliwe. To bardzo deprymująca sytuacja, kiedy ma się nowy, udany materiał i nie ma szans na prezentowanie go na żywo - fakt, że w takiej sytuacji jest znacznie więcej muzyków nie jest tu chyba żadną pociechą? Pociecha? Cóż... jeśli chodzi o to, że każdy inny zespół jest w tej samej sytuacji, myślę, że to nie tyle pocieszające, co uspokajające, że powody, dla których na razie wszystko się skończyło, są bardzo realne i uzasadnione. To nie jest tylko kwestia subiektywna, dotyczy to wszystkich i wszyscy musimy razem przez to przejść, a wznowimy koncertowanie, gdy nadejdzie odpowiedni czas. Nie rozważaliście wobec tego zmiany ter minu wydania płyty, zresztą jesienią zrobi się pewnie tak tłoczno od premier, że może faktycznie nie było co z tym czekać? O dacie wydania albumu zadecydowała firma Cruz Del Sur, ponieważ pasował ona do ich

Foto: Pale Divine

harmonogramu premier. Myślę, że wydanie albumu ma mniej wspólnego z pandemią niż z mocami przerobowymi wytwórni. Ludzie nadal mogą bezpiecznie słuchać muzyki i kupować albumy, więc wszystko jest w porządku. Kiedy będziemy w stanie zagrać na żywo i wesprzeć album tak, jak byśmy to robili w normalnych okolicznościach, to wtedy to zrobimy... teraz będziemy musieli to po prostu na chwilę odłożyć. Miejmy nadzieję, że do tego czasu wszyscy będą mieli dużo czasu, aby posłuchać naszego nowego albumu i lepiej zapoznać się z tym materiałem. Myślę, że to coś pozytywnego. Myślisz, że obecna sytuacja zainspiruje muzyków do jej opisywania, zaczną pow stawać utwory o różnych aspektach pandemii, czy jest jeszcze na to zdecydowanie za wcześnie? Jasne, niektórzy to zrobią, jeśli będzie pasować do ich kreatywnych "preferencji". Niektóre zespoły włączają osobiste doświadczenia do swojej muzyki, a inne nie, zależy od kapeli. Z pewnością dla tych, którzy uwewnętrznią te sytuacje i będą czerpali z nich inspirację, może to być z pewnością bardzo owocne.

Wcześniej wydawaliście długie, ponad godzinne płyty, ale już od jakiegoś czasu te stan rzeczy uległ zmianie: mniej znaczy więcej, a do tego krótszy materiał bez żadnych cięć można również wydać na płycie winylowej? Myślę, że nasze pisanie utworów właśnie ewoluowało do miejsca, w którym jesteśmy teraz. Jeśli coś musi być o dziesięć minut dłużej to tak będzie... jeśli nie, to nie. Staliśmy się nieco bardziej uważni przy edycji, ale tak naprawdę nie ma dla nas żadnych "zasad". Z pewnością krótszy całkowity czas na dwóch ostatnich płytach pozwolił nam na bezproblemowe umieszczenie ich na pojedynczych płytach winylowych. W dzisiejszych czasach, gdy winyl jest znowu bardzo opłacalnym nośnikiem, warto to robić, ale nie jest to konieczne. Media mogą i zawsze będą dostosowywać się do materiału... czasami okazuje się, że jest to bardziej opłacalne, a jeśli tak, to w porządku. Wasze wcześniejsze wydawnictwa nie były nigdy albo też od lat wznawiane - może przy okazji podjęcia współpracy z Cruz Del Sur Music warto pomyśleć o ich reedycjach na CD /LP, nawet jeśli miałyby to być czysto kolekcjonerskie, limitowane edycje? Oczywiście, myślę, że byłoby wspaniale wydać ponownie niektóre albumy, szczególnie te, których nakład już się skończył. Miejmy nadzieję, że w pewnym momencie tak się stanie. Nikt nie ma pojęcia kiedy wrócą koncerty klubowe, halowe czy festiwale, a to obecnie podstawa działalności rockowo-metalowej branży. Nie obawiacie się, że jeśli obostrzenia potrwają dłużej nie będzie gdzie i do kogo wracać, a wiele zespołów po prostu nie przetrwa tej sytuacji? Tak, to jest problem... ale to się jeszcze nie wydarzyło. To strach i bardzo realna możliwość, ale są sposoby, aby temu zapobiec, przekazując darowizny na różne fundusze, które pomagają firmom i lokalom pozostać otwartymi w tym trudnym czasie.

Foto: Pale Divine

Wojciech Chamryk & Przemysław Doktór

PALE DIVINE

125


zy i hiszpanki.

Od ekstremy do klasyki Przed pięciu laty w Los Angeles powstał zespół, który podszedł do archetypowego doom/heavy metalu w sposób na tyle ciekawy, by już na starcie swej wydawniczej drogi zainteresować Dying Victims Productions. MLP "Spellbound" to materiał bardzo udany, nie tylko dlatego, że gościnnie Early Moods wsparł Alan Jones z Pagan Altar, a zespół zapowiada już długogrający debiut. HMP: Gracie doom metal i przyszło wam debiutować płytowo w trudnym dla wszyst kich czasie pandemii - nie korciło was wobec tego, by zatytułować ten MLP jakoś bardziej symbolicznie, choćby "MMXX"? Edward Andrade: Cóż, wymyśliliśmy tytuł płyty i utworu "Spellbound", zanim jeszcze wybuchła pandemia. Właściwie mieliśmy napisaną muzykę do tej kompozycji lata temu. Wszyscy czuliśmy, że ten song i jego tytuł naprawdę dopełniają materiał, więc zdecydowaliśmy się nadać temu MLP taki sam tytuł. Nie

O czym opowiada więc "Isolated"? Wolicie teksty tratujące bezpośrednio o czymś, czy przeciwnie, takie o uniwersalnej wymowie, które każdy może interpretować po swojemu? Alberto Alcaraz: "Isolated" został napisany rok przed pandemią. Utwór opowiada o rozstaniu z byłą dziewczyną i moim ogólnym spojrzeniu na ponurość życia. Po prostu moja ówczesna dziewczyna nagle ze mną zerwała. W tamtym czasie czułem, że zostawiła mnie w zupełnej izolacji i musiałem się podnieść, aby

Foto: Nightwish

sądzę, byśmy w ten sposób odnieśli się do ogólnoświatowej pandemii lub innych problemów dzisiejszego świata. Same teksty w większości są oparte na osobistych doświadczeniach lub pomysłach dotyczących określonego tematu, który akurat nas interesował. Teksty utworów powstały pewnie wcześniej, ale zważywszy na to, że problematyka wszelkich epidemii jest dla metalowych zespołów bardzo wdzięcznym tematem, pewnie pojawią się i takie dotyczące Covid-19, bo są już tego przykłady, np. singel thrashowej grupy Tiran. Pytanie, czy was też to wszystko, czego doświadczamy obecnie, może zainspirować do powstania utworu, czy nawet jakiejś większej całości? Edward Andrade: Pandemia zdecydowanie wprowadziła więcej inspiracji do pisania i tworzenia. Obecnie pracujemy nad pełnowymiarowym materiałem, więc przebywanie w kwarantannie i pozostanie w izolacji zmusiło nas do tworzenia i konceptualizacji na dobre i na złe.

126

EARLY MOODS

znów zacząć normalnie żyć. Kiedy sam coś czytam, na przykład opowiadania, wolę teksty o uniwersalnym znaczeniu. Powodem jest to, że teksty/sztuka, które są uniwersalne, mogą dotyczyć dowolnej osoby, bez względu na wiek, płeć czy rasę. Moim zdaniem każda sztuka/dzieło takie powinny być, powinny odnosić się do dowolnej osoby. Czy to w sumie trochę nie dziwne, że w XXI wieku, przy tak rozwiniętej farmakologii i opiece medycznej, mogło dojść do czegoś takiego? Toż to nie średniowiecze czy nawet nie 1918 rok, kiedy po I wojnie światowej śmiertelne żniwo zebrała grypa hiszpanka, a tu proszę: multum ofiar, paraliż wielu dziedzin życia, lockdown i nadal niepewna sytuacja co do przyszłości - mroczne czasy wróciły? Edward Andrade: Tak, to szalone, myśleć, że wirus jest obecny we współczesnym świecie i niszczy ludzi. Fakt, że może to doprowadzić do śmierci, uświadamia ci, że historia może się powtórzyć. Doskonały przykład czarnej zara-

Myślisz, że w ten sposób przyroda może dawać nam jakieś ostateczne ostrzeżenie, że stoimy już pod przysłowiową ścianą? Edward Andrade: Tak, z pewnością może to być ostrzeżenie przed ostatecznością. Przebiegiem tego roku nie jestem zaskoczony. Wiele części świata dosięgły już katastrofy. Doskonały przykład, w Kalifornii właśnie stanęliśmy w obliczu pożarów, które rozprzestrzeniły się wzdłuż wybrzeża na pobliskie stany. Kto wie, dokąd to nas zaprowadzi. Ne brakuje też różnych teorii spiskowych, a wiele tych głosów pojawia się też w Stanach Zjednoczonych, że tak naprawdę nie ma żadnej pandemii, że to po prostu ściema, spisek grubych ryb biznesu czy choćby skutek powstania sieci komórkowej 5G, a celem tego jest też ostateczne podporządkowanie sobie ludzi - nawet jeśli to tylko mrzonki, to i tak nie wygląda to wszystko dobrze, nieprawdaż? Edward Andrade: Zgadza się. Nawet jeśli to wszystko jest mistyfikacją, nadal nie wygląda to dobrze. Sprawia, że zastanawiasz się, czy sytuacja się pogorszy. Kto wie? Czyli wracamy do punktu wyjścia, jest o czym pisać (śmiech). Z kolei muzycznie brzmicie bardzo klasycznie - pewnie punktem wyjścia był dla was klasyczny hard rock i doom metal, zespoły pokroju Black Sabbath, Candlemass, Pentagram czy Saint Vitus? Edward Andrade: Tak, punktem wyjścia dla nas był tradycyjny rock. Najpierw poznaliśmy klasyczne bandy, takie jak Iron Maiden, Budgie, Kiss i Black Sabbath, a stamtąd przeszliśmy do cięższych podgatunków, takich jak oldschoolowy death metal i black metal. Wszyscy mamy różne pochodzenie i graliśmy w różnych zespołach, ale bardziej pociągało nas to ciężkie, doomowe brzmienie, ponieważ byliśmy wielkimi fanami klasycznych zespołów, takich jak Witchfinder General, Trouble, Pagan Altar i oczywiście Black Sabbath. Early Moods powstało dlatego, że jesteśmy fanami i chcieliśmy oddać hołd tym wszystkim kapelom. Mimo, że gramy doom metal, staramy się włączyć do naszej muzyki wiele stylów i wpływów, szczególnie z NWOBHM i klasycznego rocka. Co ciekawe wróciliście do tych korzeni po okresie fascynacji ekstremalnymi odmianami metalu - odkrywaliście te starsze zespoły stopniowo i w końcu okazało się, że takie granie kręci was bardziej, chociaż wciąż udzielacie się również w tych ostrzejszych zespołach, na przykład deathmetalowych? Edward Andrade: Tak, pod koniec dnia wszyscy byliśmy bardziej zainteresowani tego typu muzyką. Jak wspomniałem wcześniej, wszyscy graliśmy w ekstremalnych kapelach, ale doszliśmy do wniosku, że o wiele bardziej wolelibyśmy grać doom w stylu klasycznego rocka niż death czy speed metal. Projekt ten na początku był dla nas punktem wyjścia do wyrażania tych pomysłów i stopniowo stał się dla nas pełnoetatowym zespołem. Niektórzy z nas nadal balansują między innymi zespołami, tak jak perkusista Chris, który udziela się też w speedmetalowym Nightmare oraz gitarzysta Eddie, który gra na perkusji w deathmetalowym Rude. To, że gramy w tym stylu, nie oznacza, że całkowicie straciliśmy zaintereso-


wanie ekstremalnym metalem. Musicie też bardzo cenić Pagan Altar, skoro we wspomnianym już "Isolated" gra gościn nie Alan Jones z tego zespołu. Jak zareagował na waszą propozycję? Był zdziwiony, że młody zespół z USA zna i ceni jego twórczość aż tak, że aż zaprasza go na swoją płytę, co nigdy wcześniej mu się przecież nie zdarzyło? Edward Andrade: To wielki zaszczyt, że Alan Jones był specjalnym gościem na naszym pierwszym wydawnictwie. Jesteśmy wielkimi fanami Pagan Altar i zachwycamy się jego grą. To jest legenda. Mieliśmy szczęście być jednym z zespołów otwierających ich pierwszy koncert w Los Angeles we wrześniu 2019 roku. To był dla nas niesamowity moment nie tylko dlatego, że jesteśmy wielkimi fanatykami Pagan Altar, ale także dlatego, że był to nasz pierwszy występ na żywo od trzech lat. Występ wypadł niesamowicie i pozostaliśmy w kontakcie z Alanem. Kiedy nadszedł czas na nagranie "Spellbound", zastanawialiśmy się, czy poprosić go o gościnny występy i ku naszemu ogromnemu zaskoczeniu zgodził się i wykonał niesamowitą robotę. Byliśmy bardzo szczęśliwi, że utwór wyszedł, był to również jego pierwszy gościnny występ na wydawnictwie innych zespołów. "Spellbound" to klasyczny minialbum: od początku założyliście, że dyskografię Early Moods otworzy taki krótszy materiał, a album wydacie dopiero wtedy, kiedy zbierzecie wystarczająco dużo utworów wartych pub likacji, no i też środki na jego nagranie? Edward Andrade: Tak, od samego początku mieliśmy plan, aby stopniowo wydawać muzykę, gdy nadejdzie odpowiedni czas. Dlatego naszym celem było opublikowanie kilku mniejszych wydawnictw, które ostatecznie doprowadzą do pierwszego albumu. W tej chwili jesteśmy w trakcie kończenia naszej debiutanckiej płyty, która jest kontynuacją EP "Spellbound". Na wiosnę wydaliście ten materiał samodzielnie i pewnie byliście nie lada zaskoczeni: nie tylko jego pozytywnym odbiorem, ale też faktem, że wywołał zainteresowanie potencjalnych wydawców? Edward Andrade: Wypuściliśmy dwa single,

Foto: Nightwish

"Starless" i "Isolated". W chwili, gdy je wypuściliśmy, dostawaliśmy tylko świetne opinie. Ciągle otrzymujemy dobre recenzje i opinie z różnych części świata. Będąc zespołem z Kalifornii, nie sądziliśmy, że zostanie to usłyszane przez innych ludzi spoza tego miejsca, więc fajnie było to wszystko zobaczyć. Muzyka rozprzestrzeniła się, co doprowadziło do podpisania kontraktu z niemiecką wytwórnią Dying Victims Productions, która wydała "Spellbound". Wydadzą też nasz debiutancki album. Dying Victims Productions wydaje się idealną firmą dla zespołu takiego jak wasz, a do tego zapewniła wam wydanie "Spellbound" na CD i na winylu - która z tych edycji cieszy cię bardziej? Edward Andrade: Jesteśmy bardzo szczęśliwi, że jesteśmy w dobrych rękach, w Dying Victims. Świetna wytwórnia ze świetnym składem i celem. Zawsze chcieliśmy wypuszczać naszą muzykę w formatach fizycznych i nadarzyła się taka okazja, dzięki Dying Victims Productions. Cieszymy się, że wszystko wyszło. Zarówno płyty CD, jak i LP wyszły świetnie, zwłaszcza niebieski, limitowany winyl, który jest dostępny tylko w stu egzemplarzach.

Jesteście młodymi ludźmi, dla których muzy ka dostępna w internecie jest czymś naturalnym - cenicie fizyczne nośniki dźwięku, uważacie, że pełnią ważną rolę, szczególnie w metalowym podziemiu, stąd wasza chęć zaistnienia nie tylko w sieci, ale i na płytach? Edward Andrade: Odkrywanie muzyki w dzisiejszych czasach nie jest takie, jak kiedyś. Wtedy trzeba było włożyć więcej wysiłku w odkrywanie zespołów niż obecnie, kiedy w internecie można znaleźć wszystko. Zdecydowanie łatwiej jest znaleźć nową muzykę, która może przynieść korzyści nowym zespołom. Wielu naszych fanów odkryło nas w ten sposób i ma nadzieję, że będą chcieli zobaczyć nas na żywo, aby doświadczyć siły tego materiału podczas koncertu. "Desire" czy "Living Hell" wydają mi się świetnym punktem wyjścia do prezentowania ich na koncertach w jeszcze dłuższych, swobodniejszych wersjach, wzbogaconych na przykład o długie, improwizowane solów ki - zdarzało się już wam odchodzić od dopracowanych aranżacji, wzbogacać w ten sposób struktury poszczególnych kompozycji? Edward Andrade: Te dwie kompozycje mają zdecydowanie wolniejsze tempo w porównaniu do innych utworów na "Spellbound". Na żywo jesteśmy w stanie eksperymentować, dodając więcej sekcji, solówek i improwizacji. Na życzenie przedłużamy solówki i robimy dość ciężką improwizację, która może trwać całkiem długo. Teraz o koncertach, przynajmniej na taką skalę jak przed marcem, nie ma mowy - pewnie tęsknicie za graniem, bo na żywo taki heavy/doom brzmi zdecydowanie najlepiej? Edward Andrade: Nasz ostatni koncert odbył się w lutym w San Diego, gdzie frekwencja i reakcja były bardzo dobre. Ta noc była świetna. Naprawdę tęsknimy za tym uczuciem i mamy nadzieję, że będziemy mogli wrócić do grania na żywo, by wykonywać ten materiał dla publiczności. W tym roku dużo zaplanowaliśmy, ale wszystko to zrujnował Covid. Chcieliśmy zagrać trasę promującą "Spellbound", ale na tę chwilę wiadomo, że będziemy to robić w 2021 roku. Wojciech Chamryk & Kacper Hawryluk

EARLY MOODS

127


W bladym cieniu doom metalu Northern Crown są zespołem w 100 % niezależnym, hołdującym klasycznemu podejściu nie tylko w kontekście muzyki (epicki, mocarny doom metal), ale też podejścia do tworzenia i regularnego wydawania kolejnych płyt. Dlatego Amerykanie tak co dwa lata wypuszczają kolejną płytę, a najnowsza "In A Pallid Shadow" potwierdza, że są coraz lepsi - tym większa szkoda, że nie mają kompletnego składu i nie mogą grać koncertów. HMP: Jesienią 2018 roku wydaliście drugi album "Northern Crown" i bardzo sprawnie stworzyliście i nagraliście następny. Wiosną tego roku jednak wszystko stanęło, pan demia rozłożyła też na obie łopatki muzyczny świat - nie rozważaliście w tej sytuacji przełożenia daty premiery "In A Pallid Shadow", choćby na jesień czy nawet koniec roku? Zachary Randall: O dziwo, opublikowaliśmy "In A Pallid Shadow" nieco wcześniej niż planowaliśmy. Mieliśmy jeszcze w planach wydanie longplaya, którego wyprodukowanie zajmuje trochę czasu, więc celowaliśmy z jego premierą na w sierpień lub wrzesień. Tytuł tego wydawnictwa ("W bladym cie-

Posępny doom metal grany na słonecznej Florydzie - skąd wybór akurat tej stylistyki? Wcześniej prężnie rozwijał się u was death metal, więc nic w tym dziwnego? Cóż, warto zauważyć, że nikt z nas nie pochodzi z Florydy i nie wszyscy już tam mieszkamy. Rozumiem, jak miejsce, w którym mieszkasz, może wpływać na rodzaj muzyki, którą tworzysz, ale tak nie jest w naszym przypadku. Poza tym, chociaż Floryda jest oczywiście słoneczna przez cały rok, ma też kilometry pięknych plaż, to wcale nie jest rajem. Wydawałoby się, że mało kto będzie teraz wydawać płyty, ale mamy wręcz wysyp nowych wydawnictw - to strategia dobra o tyle, że ludzie mają teraz więcej czasu, nie ma

muzycy przynajmniej mają zasiłki, bodajże 600 dolarów tygodniowo, ale w świecie rocka czy metalu nie ma o tym mowy, każdy musi radzić sobie sam, bez względu na to czy jest gwiazdą, czy gra w Northern Crown? Na szczęście nikt z nas nie polega na Northern Crown, jeśli chodzi o zarabianie pieniędzy. Zawsze byliśmy kapelą całkowicie samofinansującą się, bez oczekiwań na zarobek. Na szczęście podczas wybuchu pandemii wszyscy byliśmy w pełni zatrudnieni, więc jesteśmy względnie bezpieczni. Dla amerykańskich artystów koncertujących jest to okropna sytuacja. W Stanach Zjednoczonych nie mamy dobrego systemu wsparcia i wielu artystów musi walczyć, aby znaleźć nowe źródła dochodów. Wy jesteście w o tyle trudniejszej sytuacji, że sami wydajecie swoje płyty, nikt was nie wspiera, wszystkie koszty działalności zespołu musicie pokrywać sami? Nie czuję, żeby sytuacja byłaby dla nas trudniejsza, z powodu działalności na własny rachunek. Mamy pełną swobodę, nie mamy wytwórni, która podejmuje za nas decyzje, w tym te biznesowe. W przypadku najnowszego albumu zadbaliś cie jednak o każdy aspekt, bo za mastering "In A Pallid Shadow" odpowiada sam Dan Swanö - na brzmieniu płyty nie ma co oszczędzać, szczególnie tej trzeciej, ponoć dla każdego zespołu przełomowej? Nie zamierzaliśmy iść na skróty przy tym albumie, dotyczy to także masteringu. Mam wielki podziw dla Dana Swanö, więc współpraca z nim w jakikolwiek formie to zaszczyt. Wykonał świetną robotę. Okładka też przyciąga wzrok - jak nawiązal iście współpracę z Travisem Smithem? Znajomość z Travisem zaczeła się, kiedy robiliśmy przymiarkę do grafiki na naszą pierwszą EP-kę "In The Hands Of The Betrayer", ale ostatecznie stworzyliśmy ją z kimś innym. Skontaktowałem się z nim ponownie, kiedy robiliśmy okładkę do "Northern Crown", całe szczęście był zainteresowany współpracą z nami. Travis to świetny facet i lubię z nim pracować.

Foto: Northern Crown

niu") odnosi się jakoś do pandemii czy nie ma z nią żadnego związku? Ta fraza pochodzi z utworu "A Vivid Monochrome": "Dancing in a pallid shadow, a gleam of indigo The feeling of a long summer's twilight, sepia A lover's embrace bathed in regal red and gold Color burns into an image of a time before, a time of its own" Frank i ja napisaliśmy ten tekst wspólnie; on twierdzi, że to ja wymyśliłem "In A Pallid Shadow", ale szczerze mówiąc, nie pamiętam. Napisaliśmy to na długo przed pandemią, więc nie ma z nią żadnego związku.

128

NORTHERN CROWN

więc co czekać do jesieni i trzeba przyciągnąć ich uwagę już teraz? Myślę, że rozrywka jest zawsze ważna! Ludzie potrzebują pozytywnej rozrywki, nawet w najlepszych czasach. Ja też nie jestem zbyt skłonny do czekania. Trzeba przyznać, że jestem niecierpliwym człowiekiem i byłem gotowy, aby świat usłyszał tę muzykę. Sytuacja muzyków w USA również nie wygląda optymistycznie, bo na przykład słynna nowojorska Metropolitan Opera stanęła do końca roku, mówi się o stratach sięgających nawet 100 milionów dolarów. Jej

Co będzie, jeśli ta pandemia potrwa dłużej, nawet rok-dwa? Powrót na scenę dla wielu zespołów będzie już wtedy niemożliwy, bo najzwyczajniej w świecie nie przetrwają. Do tego nie będzie w sumie gdzie wracać, bo kluby, puby i inne miejsca gdzie można było koncertować też w większości zostaną zamknięte - tragedia, to mało powiedziane? Przyszłość jest teraz bardzo niejasna. Nie chcę niczego przewidywać. Jednak my, w swoim gatunku, jesteśmy bardzo innowacyjni i elastyczni. Znajdziemy przez to sposób by przetrwać i miejmy nadzieję, że wyjdziemy z tej tragedii silniejsi. W dodatku trudno tu mówić o jakimś planie rezerwowym, bo skala tego pandemicznego kryzysu jest niewyobrażalna - trzeba po pros tu uzbroić się w cierpliwość i liczyć, że wszystko w miarę szybko wróci do pewnej normalności, bo o stanie sprzed marca nie ma nawet co marzyć? Po prostu staram się żyć z dnia na dzień, najlepiej, jak potrafię. Pandemia dotknęła mnie znacznie mniej niż wiele innych osób, chociaż


bardzo trudno jest nie spotykać się z ludźmi, z którymi jestem blisko i nie pójść z nimi do pubu na kilka drinków. Muszę tylko ciągle sobie przypominać, że to w pewnym momencie się skończy i do tego czasu muszę pozostać silny. Czyli nie ma co załamywać rąk: macie nową, dobrą płytę i musicie ją promować wszelkimi dostępnymi środkami, przede wszystkim w internecie, bo koncertów pewnie i tak nie planowaliście? I tak byśmy nie grali. Jest nas tylko troje i jesteśmy zbytnio rozproszeni. Myślę, że pewnego dnia skorzystamy z okazji, aby zagrać koncerty, ale trudno będzie znaleźć muzyków, których potrzebujemy i zebrać ich wszystkich na próby. Northern Crown to obecnie trio, od jakiegoś czasu pozbawione perkusisty. W studio wspierają was więc dodatkowi muzycy, choćby już od pierwszej płyty gitarzysta solowy Evan Hensley, ale zwerbowanie na stałe nowego drummera czy drugiego gitarzysty jest, szczególnie w obecnej sytuacji, niemożliwe czy po prostu nieopłacalne? Niekoniecznie chcę szukać nowych członków zespołu, żeby tylko ich mieć. Zarówno Dan, jak i Evan bardzo chętnie dołączyliby do naszego zespołu na stałe, ale obaj są bardzo zajęci. Tworzę muzykę z Leoną od 2012 roku, a z Frankiem od 2014 roku. Mamy do siebie zaufanie i bliskie relacje, ta sytuacja sprawdza się w tworzeniu świetnej muzyki. Frank nie zasiądzie na stałe za bębnami, chociaż bywa, że występuje w tej roli, choćby na poprzednim albumie, zdecydowanie bardziej woli być gitarzystą? Główny etat Franka to wokalista. Zajmuje się także graniem solówek, których Evan i Leona nie grają, ale Frank w zespole skupia się głównie na roli wokalisty. Jest jednak niesamowicie utalentowany. Jestem prawie pewien, że jest w stanie grać na dowolnym instrumencie, na jakim tylko by chciał. Jeśli chodzi o jego grę na perkusji, lepiej jest zatrudnić muzyka sesyjnego z własnym studiem. Doom metal w waszym wykonaniu nie jest jednowymiarowy, sięgacie bowiem zarówno do hard rocka, epickiego czy tradycyjnego

Foto: Northern Crown

metalu, a momentami pojawiają się nawet organowe czy syntezatorowe partie kojarzące się z rockiem progresywnym - to skutek tego, że nasiąkaliście przez lata różnymi wpływami, zdobywaliście doświadczenie w innych zespołach i to wszystko przekłada się na styl prezentowany przez Northern Crown? Myślę, że różnorodne dźwięki, które słyszysz w Northern Crown, tak naprawdę wynikają z mojego muzycznego gustu. Oczywiście słychać moją miłość do rocka i progresu z lat 70., klasycznego doom metalu, czy nawet trochę black metalu. Po prostu nie chcę, żebyśmy tworzyli sobie jakieś sztuczne granice. Możemy popchnąć ten styl w dowolnym kierunku, o ile nadal brzmi jak Northern Crown. Po raz kolejny waszą płytę zamyka najdłuższy utwór, tym razem trwający blisko 10 minut "Observing" - to nie przypadek, ale zapewne zamierzone działanie? Układanie kolejności utworów to trudna sprawa. Planowaliśmy wydać ten album na winylu, więc długość poszczególnych utworów i album jako całość została zaplanowana tak, aby muzyka zmieściła się na jednym LP. Utwory

również mają to odzwierciedlać. To powiedziawszy, jestem pewien, że tak epicka kompozycja, jak "Observing", jest idealnym zakończeniem tego albumu. Tym razem obyło się bez coveru, bo można rzec na przykładzie waszych wcześniejszych płyt, że cudze utwory pojawiają się na co drugiej, licząc od debiutanckiej EP-ki? Próbowaliśmy ograniczyć album do około 40 minut, co nie pozostawiało miejsca na cover. Wydaje się, że fani czasami dziwnie reagują na nasze przeróbki. Niemniej na przyszłość mamy zaplanowane coś zabawnego i specjalnego, jeśli chodzi o covery. Wiele zespołów sięga w takiej sytuacji po bardzo znane i nie ma co kryć, bardzo ograne już utwory, ale chyba nie tędy droga, żeby mieć na koncie udaną przeróbkę, co potwierdzają też wasze wybory kompozycji Candlemass czy My Dying Bride? Chciałbym nagrywać utwory, które kocham. Przeróbka My Dying Bride była dla mnie szczególnie wyjątkowa, ponieważ są jednym z moich ulubionych zespołów i mają ogromny wpływ na wszystko co robię. "Your River" to również bardzo wymagający utwór.

Foto: Northern Crown

Obserwujecie obecnie większe zainteresowanie waszymi wydawnictwami na Bandcampie? To obecnie chyba najlepsza forma dys trybucji muzyki dla podziemnego zespołu, ale wydaliście też "In A Pallid Shadow" na CD - planujecie do kompletu wersję winy lową? "In A Pallid Shadow" to jak dotąd nasz najlepszy album, praktycznie pod każdym względem (sprzedaż, streaming, recenzje). Bardzo chciałbym wydać całą dyskografię Northern Crown na winylu, ale to nie jest właściwy moment. Wojciech Chamryk & Przemysław Doktór

NORTHERN CROWN

129


Hołd dla młodości - Wytwórnia może kochać lub nienawidzić zespół, ale nie ma to wpływu na to, ile płyt ten zespół sprzedaje. Z tego samego powodu będą trzymać się trendów - tak Juan Ricardo tłumaczy, dlaczego Attaxe w latach 80. nie zdołał się przebić, podobnie jak setki innych, amerykańskich zespołów. Nie ukrywa też, że na dalszych losach jego grupy zaważyło tragiczne wydarzenie, wskutek którego ówczesny gitarzysta Attaxe trafił do więzienia, a o kontrakcie z Epic czy IRS nie było już mowy. HMP: Jakie to uczucie trzymać w rękach pierwszą, oficjalną płytę Attaxe, wydaną za pośrednictwem wytwórni płytowej? Zajęło wam to naprawdę wiele lat, ale w końcu doczekaliście tej chwili? Juan Ricardo: Witam "Heavy Metal Pages" oraz fanów metalu w Polsce… To prawie nierealne i naprawdę niesamowite uczucie, gdy wreszcie mam w rękach album Attaxe. Wyobraź sobie, że minęło 25 lat, odkąd zebraliśmy się w piwnicy w zachodniej części Cleveland, marząc o byciu wielkim metalowym zespołem. Mieliśmy kilka naprawdę udanych wzlotów i mrocznych upadków, ale myślę, że w końcu osiągnęliśmy to, co zamierzaliśmy, kiedy ja na wokalu, Scott Stage na gitarze, Steve Sinur na perkusji oraz Ray Hitchcock

breather", upewniłem się, że reedycja albumu Attaxe "20 Years The Hard Way" również była częścią tej umowy. Fakt, że Pure Steel Records jest również wydawcą Wretch ułatwił wam pewnie nawiązanie tej współpracy? Tak. Fakt, że podpisałem kontrakt z Pure Steel Records i jest to wytwórnia płytowa, która wydaje również Wretch i Sunless Sky, bardzo nam pomogło. To moja wytwórnia i czują, że wszystko, co nagram, powinno być wydane w jednym miejscu… u nich, co jest dla mnie świetne. Ma to sens w każdym aspekcie... W marketingu, promocji, wydawnictwa, dystrybucji i finansach. Chodzi o to, że fani będą wiedzieć, że jeśli śpiewam lub gram

Foto: Attaxe

na basie zebraliśmy się razem, aby tworzyć metalową muzykę. Tę kompilację "20 Years The Hard Way" wydaliście oryginalnie przed blisko 15 laty własnym sumptem - wtedy żadna z firm nie była zainteresowana tym materiałem, musiał on doczekać się właściwego momen tu? W 2006 roku mogłem zrozumieć argumenty wytwórni płytowych i ich rozważania typu "dlaczego powinniśmy zainwestować w ten zespół i wznowić ich album?". Ale nigdy nie zrezygnowałem z mojego marzenia i byłem zdeterminowany, aby wydać ten album oraz aby tę muzykę usłyszała szersza publiczność na całym świecie. Dlatego w 2012 roku, kiedy podpisałem kontrakt z Pure Steel Records na wydanie albumu Sunless Sky "Fire-

130

ATTAXE

na jakimś albumie, to znajdą to na płytach Pure Steel. Może to również prowadzić do większej sprzedaży dzięki odsyłaczom... Na przykład fan Wretch, który mógł nigdy nie słyszeć o Attaxe, ponieważ jest zbyt młody i nie pamięta tego, gdy album został pierwotnie wydany, może kupić go, ponieważ sklep internetowy Pure Steel pokazuje wszystkie albumy, przy tworzeniu których miałem udział. Zespół powstał w 1985 roku. Wtedy pewnie nawet nie przyszło wam na myśl coś takiego, że wasza muzyczna droga będzie aż tak wyboista, naznaczona licznymi problemami i kilkoma okresami zawieszenia działalności? Kiedy zaczynaliśmy w 1985 roku, mieliśmy duże oczekiwania, jak większość ówczesnych

zespołów… Śmieliśmy marzyć. Byliśmy młodzi i ekscytujące było patrzeć, jak szybko staliśmy się jednym z największych zespołów na metalowej scenie w Cleveland. Od naszego pierwszego do ostatniego występu graliśmy w wypełnionych po brzegi klubach. Nasze pierwsze demo zatytułowane "Out Of The Storm" zajęło pierwsze miejsce na ogólnokrajowych koncertach metalowych. Radia uniwersyteckie były wówczas jedynymi stacjami w Ameryce grającymi undergroundowy metal. Mieliśmy pod drzwiami wytwórnie gotowe do podpisania kontraktu... Wtedy wydarzyła się tragedia: nasz gitarzysta wdał się w bójkę w barze, w której zginął mężczyzna. Ostatecznie został skazany za zabójstwo i trafił do więzienia. Kiedy go aresztowano, poszły z nim również nasze marzenia. Wytwórnie płytowe ulotniły się... próbowałem kontynuować z innym gitarzystą, ale nigdy nie było to samo... Jeśli nawet jednak wydawało się wam w tych trudnym momentach, że to już nieodwołalny koniec, to jednak w końcu zespół zawsze wracał do pełnej aktywności, ostat ni raz w ubiegłym roku - chęć grania ciągle okazywała się silniejsza? Zdarzyło się, że w 2019 roku zapytałem zespół, czy byliby zainteresowani koncertem na Pure Steel Metalfest. Wszyscy się zgodzili i byli bardzo zmotywowani do powrotu na scenę. Nasz występ był tak dobry, że Pure Steel zdecydowało, że teraz jest właściwy czas na wznowienie naszego debiutanckiego albumu "20 Years The Hard Way". Reedycja albumu i występ zostały tak dobrze przyjęte, że zespół zdecydował, że będziemy kontynuować karierę, grać więcej koncertów i nagrywać nowy album. Jak to jest, że w Stanach Zjednoczonych, już od momentu ukształtowania się sceny hardrockowej w latach 70., powstawało aż tyle dobrych, wartych uwagi zespołów, które jednak nie znajdowały zainteresowanych ich muzyką wydawców, bądź nie miały szansy wydać choćby singla, o albumie nie wspomniawszy? Chodzi po prostu o liczby... Liczba kapel była ogromna. Tysiące zespołów dążyło do podpisania kontraktu płytowego. Wytwórnie płytowe nie podpisywały kontraktów ze wszystkimi, przedstawiciele promocji zwracali szczególną uwagę na to, z kim mieli podpisać kontrakt. Przy tak wielu kapelach sprowadzało się to typowania wyborów, które z zespołów wziąć pod uwagę… Przedstawiciele firm oglądali zespoły na żywo lub ich wideo, słuchali ich demo, gdy wpadło im coś w ucho przedstawiali te formacje wraz z kilkunastoma innymi na firmowych spotkaniach, na których wybierano tylko te najlepsze. Podpisanie umowy, nagranie i wydanie zespołu to duża inwestycja finansowa, a oni chcieli dobrego zwrotu inwestycji. Nie zawsze jednak było tak, że przebijali się wyłącznie najlepsi, co jest też potwierdzeniem, że płytowa machina amerykańskiego show-biznesu lat 80. działała niezbyt konsekwentnie, promując nierzadko jakieś efe merydy czy sezonowe gwiazdki hair metalu? Dzieje się tak, ponieważ wytwórnia kieruje się liczbami. Ma to mniej wspólnego z jakością niż myślisz… Podstawowym faktem jest to,


że muzyka jest subiektywna… Możesz kochać jakiś zespół, a osoba obok ciebie może go nienawidzić. To jest powszechne ludzkie doświadczenie. Wytwórnia może kochać lub nienawidzić zespół, ale nie ma to wpływu na to, ile płyt ten zespół sprzedaje. Z tego samego powodu będą trzymać się trendów... Jeśli wielkie zespoły hairmetalowe byłyby modne i wszystkie te zespoły sprzedawały albumy, to wytwórnia wypuszczała więcej takich zespołów, aby spróbować unieść je na fali tego trendu... Kolejnym trendem w latach 90. w Ameryce był grunge i nagle wytwórnie płytowe przestały podpisywać umowy z formacjami metalowymi, ponieważ interesowały je tylko kapele grające grunge… Tak więc wiele świetnych metalowych zespołów, które nie były ani hairmetalowe, ani grunge'owe, zostało bez kontraktów. Losy Attaxe też są tego potwierdzeniem, bowiem w roku 1986 mieliście wydać nakładem Metal Blade debiutancki album. Został on zarejestrowany, ale kontraktu ostatecznie nie podpisaliście, a materiał trafił do zespołowego archiwum? Attaxe miał rację bytu na początku tej fali metalu do połowy lat 90. Wydaliśmy nasze demo i skontaktowało się z nami Metal Blade, więc nagraliśmy album, ale nie podpisaliśmy z nimi umowy, ponieważ w tym samym czasie zaczęło o nas zabiegać Epic Records, nawet polecieliśmy do Chicago, aby nagrać demo dla ich pracowników z promocji. Potem IRS chciało, abyśmy zagrali pokazowe koncerty dla pracowników ich wytwórni... Zasadniczo każdy chciał podpisać z nami kontrakt i tak mieliśmy potencjalne trzy wytwórnie, które o nas zabiegały, a my próbowaliśmy zdecydować, która opcja będzie najlepsza. Zdecydowaliśmy się nie iść z Metal Blade, ponieważ Epic i IRS były większymi wytwórniami, więc album został odłożony na półkę i pozostawiony na etapie demo. Nigdy nie został ukończony i nigdy nie został wydany. Znacie powody takiej właśnie decyzji wytwórni? Brian Slagel uznał, że gracie muzykę za bardzo odbiegającą od metalowych trendów A.D. 1986, nie było mu szkoda poniesionych kosztów, bo to chyba Metal Blade zapłaciła za tę sesję? Nie. To było nagranie opłacone przez zespół i wyłącznie zespół podjął decyzję, by nie kończyć albumu i nie wydać go pod szyldem Metal Blade. Zasadniczo otrzymaliśmy lepsze oferty po rozpoczęciu nagrywania albumu, a ponieważ nie podpisaliśmy z nimi kontraktu, po prostu odeszliśmy od nich. To był nasz największy błąd, ponieważ wydarzyło się to pół roku przed tragedią z naszym gitarzystą i bójką przy barze, w której zabił człowieka. Gdybyśmy ukończyli album, podpisali kontrakt z Metal Blade i mieli go wydać, kto wie, co by się stało… Ale w końcu, zobaczyliśmy gwiazdy w oczach, kusiły nas większe wytwórnie, które rzucały w nas pieniądzmi. Byliście pewnie wkurzeni tą sytuacją, ale nie złożyliście broni: próbowaliście zaintere sować wydawców kolejnymi demówkami, pojawił się kasetowy singel "Suicide", nawet EP "Are You Ready?", chociaż również wydana tylko na taśmie? Nie. Nie byliśmy źli na nikogo oprócz siebie… Jak mieliśmy znać lub przewidzieć przy-

szłość? Próbowałem utrzymać zespół z nowymi gitarzystami, nawet nagrałem kolejne dema, ale wytwórnie umyły ręce, odrzuciły nas i ruszyły dalej. Mieliśmy swoją szansę i los zdecydował, że tak nie będzie… Również gdy dotarło do mnie, że czas Attaxe prawdopodobnie już minął, otrzymałem ofertę dołączenia do Torment i rozwiązania Attaxe. To była najlepsza decyzja, jaką mogłem podjąć, ponieważ w ciągu roku Torment podpisał kontrakt z Massacre Records, zmienił nazwę na Ritual i wydał "Trials Of Torment". Wygląda na to, że chyba nie trafiliście w swój czas, skoro kolejne próby kończyły się niepowodzeniem, a tradycyjny US metal na przełomie lat 80. i 90. mało kogo już w USA interesował? Tak. Próbowałem przez kilka lat, ale nasz czas minął i nie pozostało nic innego, jak iść dalej. Na pewno byli fani, którzy byli rozczarowani, ale nigdy o nich nie zapomniałem, a oni nigdy nie zapomnieli o Attaxe. Wielokrotnie proszono mnie o zreformowanie zespołu i wydanie materiału, dlatego w 2006 roku wydałem "20 Years The Hard Way". To dlatego po roku 1990 daliście sobie spokój, uznając, że grunge czy punk rocka grać przecież nie będziecie? Nigdy nie zrezygnowałem z marzenia o tworzeniu muzyki metalowej. Postanowiłem, że nie pójdę za trendami muzycznymi lat 90. i nie będę występował w zespołach rockowych czy grunge. Czekałem i kontynuowałem występy z Attaxe, a kiedy nadarzyła się okazja dołączenia do nowego metalowego zespołu Torment, skorzystałem z okazji i zerwałem z Attaxe. Reaktywację na początku tego stulecia pod sumowaliście składanką "20 Years The Hard Way" - chcieliście mieć jakiś namacal ny efekt waszej pracy, nie tylko kasety, ale też srebrny krążek? Decyzja o wydaniu "20 Years The Hard Way" została podjęta przez fanów, którzy nigdy nie zrezygnowali z zespołu i zachowali pamięć o tych szalonych czasach z lat 80. Chciałem więc mieć prawdziwą płytę Attaxe, a nie tylko kilka dem... Chciałem oddać hołd naszej młodości i wszystkim przyjaciołom i muzykom z tamtego czasu, ponieważ Attaxe miało wielu różnych muzyków w tak krótkim czasie. To utwory pochodzące z różnych lat, od nagranych specjalnie na to wydawnictwo i wcześniej nie publikowanych, przez utwory demo, również powiązanej z wami personal nie grupy Zyklóne, aż po utwory z EP "Are You Ready?" - zależało wam na ukazaniu przekroju waszych dokonań? Chciałem jak najlepiej brzmiących nagrań na jednym albumie, a do tego znaleźć sposób na przedstawienie każdego członka zespołu. Dodanie demo Zyklone miało mnie upewnić, że gitarzysta Greg Perry również znajdzie się na tym albumie. Napisał ze mną wiele kompozycji dla Attaxe, ale nigdy nie był oficjalnym członkiem zespołu i nigdy nie nagrał utworu jako gitarzysta Attaxe. Chciałem zebrać wszystkie najlepsze kawałki różnych wcieleń kapeli.

teraz ten materiał jest dostępny nie tylko w wersji cyfrowej, ale też na płytach kompak towych i winylowych, a o tych ostatnich marzy przecież każdy muzyk grający rocka czy metal? Tak, bardzo się cieszę z wydania tej płyty we wszystkich formatach. Chcę, żeby każdy miał możliwość cieszenia się tą muzyką, która była tylko częścią mojego życia i mojej młodości. Odegrała ona dużą rolę w moim dorastaniu i ukształtowała mnie jako wokalistę i osobę, którą jestem dzisiaj. Od razu nasuwa się też pytanie co do dalszych losów "Attaxe" z roku 1986 - planujecie wydanie tego materiału, a może na dodatek myślicie o płycie z premierowym materiałem? Album "Attaxe" to coś, co będę musiał wziąć pod uwagę. Niestety taśmy z tej sesji były w kiepskim stanie i dlatego żadna z kompozycji z tego albumu nie znalazła się na "20 Years The Hard Way". To smutne, że te utwory z początku kariery zespołu nie są jeszcze wydawane. Ale rolą "20 Years..." było przedstawienie najlepiej brzmiącego materiału, a nie wszystkich kawałków. Attaxe nagrał ponad sześćdziesiąt kompozycji, ale większość z nich to zwykłe nagrania na 8-ścieżkowej taśmie. Na "20 Years The Hard Way" znalazły się nagrania na 24-ścieżkowej taśmie, a część z naszych najlepszych utworów nigdy nie zostały nagrana w tej formie. Czyli w najbliższym czasie zajęcia wam nie zabraknie, dzięki czemu dyskografia Attaxe powiększy się o kolejne wydawnictwa? Teraz, kiedy spokojnie patrzymy w przyszłość, z pewnością ukaże się nowy album Attaxe. Już go piszemy, aktualnie przygotowujemy materiał demo i rozważamy nagranie kilku wspaniałych utworów, które do tej pory nie zostały wydane. Jesteśmy podekscytowani przyszłością, co do nowej płyt i koncertów Attaxe, ale oczywiście zostaliśmy zamknięci wraz z resztą świata przez pandemię Covid19. W 2021 roku wrócimy silni. Dziękujemy wszystkim, którzy wspierali nas przez te wszystkie lata, a także wam i wszystkim fanom metalu w Polsce. Bądźcie bezpieczni, stay metal! Wojtek Chamryk & Kacper Hawryluk

Tym większa jest chyba wasza radość, że

ATTAXE

131


Ciągle do przodu! Darker Half z każdym kolejnym wydawnictwem wychodzą na wyższy poziom: poprzedni album "Never Surrender" wznowiła firma Fastball, najnowszy "If You Only Knew" firmuje już Massacre Records. Muzycznie też jest nieźle, bo melodyjny power metal Austalijczyków ma też w sobie sporo mocy i zadziorości tradycyjnego heavy lat 80. Steven "Vo" Simpson opowiada nam o tym i owym, również o trudnych, ostatnich miesiącach i nadziejach na przyszłość. HMP: To chyba dość gorzkie doświadczenie: poświęcacie nowej płycie mnóstwo pracy, macie kontrakt z dużą firmą, cieszycie się już na koncerty, bo wasz poprzedni album ukazał się ponad sześć lat temu i nagle okazuje się, że nic z tego nie będzie, pandemia uziemiła wszystko i wszystkich? Steven "Vo" Simpson: Cześć chłopaki! Tak, to był ciężki rok. Jesteśmy na pewno bardzo rozczarowani, że nie mogliśmy zorganizować tego wszystkiego tak, jak byśmy chcieli. Jednocześnie cała ta sytuacja jest o wiele ważniejsza od nas, dzięki czemu jest to trochę łatwiejsze do zrozumienia. Jednak wciąż mam nadzieję, że wcześniej niż później będziemy mogli normalnie koncertować i promować ten album. Jest to jednak dla nas bardzo trudny czas. Praktycznie cały kwiecień mieliście poświę-

śmy wielkimi fanami Geoffa i Queensryche, wspieraliśmy ich w 2009 roku w Australii, a teraz mieliśmy supportować Geoffa na odwołanej europejskiej części trasy. Chodziło o serię koncertów, więc byliśmy bardzo podekscytowani! Naprawdę mam nadzieję, że uda nam się dotrzeć do wszystkich tych miejsc w ramach nowych terminów tej trasy. Poza tym jesteście w o tyle komfortowej sytuacji, że jako zespół mniej znany nie musicie poprzeć wydania nowego albumu gigan tyczną trasą koncertową, tak jak choćby Maiden czy Purple, dla których jest to komercyjne być lub nie być? Nie jestem pewien, czy dobrze zrozumiałem pytanie, ale odwołanie takiej trasy koncertowej tak blisko daty jej rozpoczęcia było dużym ciosem, biorąc pod uwagę, że podróż była planowana aż z Australii. Nie powiedziałbym, że

Foto: Darker Half

cić na europejską trasę z zespołem byłego wokalisty Queensryche Geoffa Tate - to też dla was ogromny pech, bo mieliście dzięki temu szansę na niezłą promocję, przede wszystkim w Niemczech, gdzie niektóre koncerty były nawet wyprzedane. To miała być wasza kolejna europejska trasa, więc pewnie nie czekaliście na nią z jakąś nie wiadomo jaką ekscytacją, ale i tak szkoda takiego wydarzenia - są szanse na przeniesienie tych koncertów na jesień lub przyszły rok? To bardzo mocny cios. Mieliśmy lecieć do Rzymu 31 marca, więc przynajmniej nie utknęliśmy we Włoszech podczas lockdownu. Trasa została przełożona w odpowiednim momencie, a nowe terminy są ciągle aktualizowane. Tak, wiem, że niektóre koncerty zostały wyprzedane i byłaby to dla nas idealna trasa dla promocji naszego nowego albumu. Jeste-

132

DARKER HALF

było to da nas wygodne. Zważywszy na fakt, że współpracujecie teraz z Massacre Records pewnie nie było opcji zmiany daty premiery "If You Only Knew", bo mają określony terminarz wydawniczy, zresztą i tak naczekaliście się na tę płytę wystarczająco długo, więc uznaliście pewnie, że nie ma co dłużej zwlekać? Zastanawialiśmy się nad zmianą daty premiery, ale w tamtym momencie nikt nie sądził, że Covid będzie problemem przez tak długi czas. Jeśli chodzi o przełożone koncerty Geoffa Tate'a początkowo myśleliśmy o wrześniu 2020, więc tych sześć miesięcy po wydaniu albumu nie wydawały się zbyt odległym terminem. Po raz pierwszy pracowaliście we własnym studio - czyżby to był powód dłuższego czasu oczekiwania na wasz nowy album, bo po

prostu nie musieliście się spieszyć? W trakcie sesji "Never Surrender" nagrywając ją "po staremu" zdaliśmy sobie sprawę, że byłoby taniej i lepiej mieć własne studio, ale stworzenie tego typu miejsca wymaga czasu i wiedzy. Nasz perkusista Dom przejął rolę głównego producenta w zespole i na pewno był to lepszy sposób nagrywania naszej muzyki. EP "Classified" była swego rodzaju próbnym nagraniem po uruchomieniu tego domowego studia. Przy miksowaniu i masteringu "If You Only Knew" nadal korzystaliśmy z zewnętrznego studia, więc myślę, że zmieniła się natura tego, do czego nasz zespół używa studia. Do tego pierwsze wydanie "Never Surrender" nie było właściwie przygotowane, ponieważ wytwórnia, z którą pracowaliśmy w trakcie sesji tej płyty, wypadła z biznesu przed jej wydaniem. W tym samym czasie straciliśmy gitarzystę, było to po naszej trasie koncertowej po Stanach Zjednoczonych, więc skupiliśmy się na odbudowaniu kontaktów w Europie w celu ponownego wydania płyty wraz z EP-ką "Classified", co udało się dzięki Fastball Records. Tylu gości na płycie jeszcze nie mieliście pod tym względem "If You Only Knew" jest dla was również wydawnictwem szczegól nym, bo zadbaliście o jego wielowymiarowość? Liczycie, że dzięki temu wasz nowy album dotrze również do fanów ich zespołów, którzy choćby z ciekawości sprawdzą płytę na której udzielali się gościnnie? Początkowo nie planowaliśmy mieć żadnych gości na tym albumie, ale rozstaliśmy się z naszym gitarzystą, a większość utworów została napisana na podwójne gitarowe solówki. Cała sprawa z wymianą gitarzysty jest ważna, więc zdecydowaliśmy się na kilku naszych przyjaciół z innych zespołów, z którymi graliśmy, aby wypełnić powstałe luki. Aktualnie partie gitar są trochę bardziej zróżnicowane, jednak nie sądzę abyś chciał usłyszeć, jak gram tak wiele solówek, zaufaj mi. Trochę dodatkowej promocji też się przyda, więc mam nadzieję, że pomogło nam to w przyciągnięciu uwagi kilku dodatkowych osób oraz nakierowało ludzi na kapele chłopaków, którzy nam pomagali. Czyli kiedy płyta jest już gotowa, trafi do sklepów i do sieci, przestajecie mieć na nią jakikolwiek wpływ, zaczyna żyć własnym życiem? Bywa, że docierają do was jakieś opinie od fanów/słuchaczy inne od tych tradycyjnych, coś w stylu: wasza muzyka odmieniła moje życie, pozwoliła pozbierać się w najgorszym momencie, etc.? Myślę, że w jakiś sposób tak. Uważam, że fascynujące jest słuchanie i czytanie opinii fanów nie tylko na temat naszej muzyki (recenzje też są ważne, ale to jest trochę inna sprawa), ale także innych rzeczy, którymi się interesujesz. Pasjonujące jest to, jak różnie fani interpretują teksty naszych utworów; czasami bardzo różni się to od tego, o czym myślałem, kiedy coś pisałem. Niemniej jest to wspaniała rzecz, bo każdy ma tę wyjątkową perspektywę. Zadziwia mnie też, kiedy ludzie docierają tam, skąd pochodzę, aby sprawdzić, czy jestem szczery w tym co robię. Mam autentyczną nadzieję, że ogólnie nasza muzyka ma pozytywny wpływ na innych, nawet jeśli temat poruszany przez nas może być nieco mroczny. W takich chwilach ma się chyba sporą satys fakcję i poczucie, że to coś więcej niż tylko


muzyka dająca wyłącznie rozrywkę? Z punktu widzenia twórców to szalone, że tekst, który napisałeś w Australii, jest recytowany w Europie czy Ameryce, to zdecydowanie wyjątkowe. Jako fan wiem, że przeżyłem te niesamowite chwile zarówno z zespołami, na które czekałem od zawsze, jak i z tymi zespołami, o których nigdy wcześniej nie słyszałem. Myślę, że muzyka może oznaczać wiele rzeczy dla różnych ludzi, a sposób, w jaki traktujemy muzykę w obecnej sytuacji, zmienił się dość radykalnie. Myślę również, że jest coś wyjątkowego w występach na żywo, robiliśmy tego typu rzeczy od czasów jaskiniowców, więc może to tylko rozrywka? Dla nas oczywiście jest to ważne, bo inaczej nie włożylibyśmy tak wiele w znalezienie nowych sposobów, aby to zrobić. To dość głębokie pytanie... (śmiech) Jakich słuchaczy wolisz: tych, którzy już was znają i wiedzą czego spodziewać się po kole jnej płycie Darker Half czy słyszących was po raz pierwszy, gdzie docieracie do nich tak, że stają się waszymi fanami? A może jest i tak, że nie ma to większego znaczenia, bo wychodząc na scenę wiecie tylko jedno, że musicie dać z siebie wszystko, zagrać na 120% możliwości i porwać absolutnie wszystkich? Kiedy gramy na żywo, to tak jak mówisz, dajemy z siebie120 % dla każdego, i myślę, że tak musi być. Nie jest to jednak bez znaczenia, uwielbiam to, że są ludzie, którzy już wiedzą, o co nam chodzi, ale chcę też przekonać tych, co nigdy nas nie słyszeli, i mam nadzieję, że zmienią zdanie, jeśli nawet do tej pory nas nie lubili. Zawsze chcę dać wszystkim wspaniały wieczór. Wasze teksty nie są oczywiste, jednowymiarowe, dotyczą różnych aspektów ludzkiego życia - błahe historie w klimatach fantasy was nie interesują? Dziękuję (śmiech), staram się nie być zbyt oczywistym i celowo staram się nadać większości kompozycji co najmniej kilka poziomów znaczenia. Wydaje mi się, że w pewnym sensie trudno mi zacząć pisać o jakiejś konkretnej rzeczy, więc jest to kilka bardzo mglistych pojęć, które przekształcają się w bardziej konkretne znaczenie. Szczerze mówiąc, czasami wydaje mi się, że naprawdę nie wiem, o co chodzi w niektórych z nich, aż do pewnego

Foto: Darker Half

Foto: Darker Half

momentu. Naprawdę bardzo lubię rzeczy fantasy, ale próbuję oprawić je w bardziej ezoteryczny sposób. Ciekawe w kontekście słów utworów met alowych jest to, że chociaż nader często dotyczą one codzienności, to jednak niezbyt często wpływają na to jak mówimy - pochodzące z nich słowa czy frazy nie trafiają do potocznego języka tak jak choćby te z tekstów hip-hopowych. Metal jest na to zbyt hermetyczny, a może za bardzo konserwaty wny, szczególnie dla młodego pokolenia? Myślę, że to naprawdę interesujące pytanie, nigdy o tym nie myślałem... Europejczycy zdecydowanie inaczej mówią po angielsku niż native speakerzy, niekoniecznie gorzej (właściwie często technicznie lepiej!). Ale używają różnych rodzajów zwrotów, aby opisać to samo, myślę, że może to mieć z tym coś wspólnego. Nawet wiele wcześniejszych stereotypów rockowych wywodzi się także z języka jazzowego, który zdecydowanie przypomina slang hip-hopowy. Wydaje się, że metal idzie w drugą stronę, używając tych wielkich, mitycznych pojęć do opisania bardziej codziennych rzeczy. Myślę, że metal jest pod znacznie większym wpływem Europy niż rock czy hip-hop, więc może bardziej europejski rodzaj liryzmu przejawia się tam bardziej. Niekonie-

cznie jest to konserwatywne podejście. Jako native speaker języka angielskiego nie wyobrażam sobie pisania tekstów w innym języku. Wiem, że ani Amerykanie, ani Europejczycy tak naprawdę nas nie rozumieją, kiedy zaczynamy szybko mówić w australijskim slangu (śmiech). Więc myślę, że coś w tym może być? Jak powiedziałem, naprawdę ciekawe pytanie! Nie wiem... Od niedawna gra z wami nowy gitarzysta Daniel Packovski. Ponieważ jego nazwisko ma polskie brzmienie, zastanawiam się więc czy to nie za jego sprawą okładkę "If You Only Knew" zdobi praca nawiązująca do słynnego obrazu "Stańczyk" naszego mistrza Jana Matejki? Danny to właściwie Macedończyk, ale tak, ma zdecydowanie bardzo polskie nazwisko! Bardzo lubię Polskę, mieszkałem z Polakiem w Australii, który oprowadził nas później po Warszawie, kiedy byliśmy tam z Rage. Obraz na okładkę był sugestią grafika naszego managementu, Karima Koeniga (który również wykonał layout wersji winylowej). Większość grafiki z wkładki mieliśmy już przygotowane, ale nie byliśmy zdecydowani, co do okładki, ale myślę, że to świetny obraz i ostatecznie naprawdę pasuje! Od jakiegoś czasu zdajecie się przywiązywać znacznie większą uwagę do oprawy graficznej waszych płyt, nie ma już mowy o jakichś prościutkich, cyfrowych obrazkach, jak choćby na EP "Enough Is Enough" - nowa okładka jest potwierdzeniem tego stanu rzeczy? Zdecydowanie bardziej dbamy o to, co umieścić na okładce czy we wkładce, ponieważ album sam się nie sprzeda, nadal jest to początkowe wrażenie tego, czym w pewnym sensie jest album. Zaczęliśmy dokładniej dbać o zobrazowanie każdej kompozycji w książeczce do "Desensitized", ale nie sądzę, żebyśmy do końca odkryli, jaki jest nasz prawdziwy styl wizualny. Jak zapełnialiście nadmiar wolnego czasy podczas przymusowej bezczynności? Będą jakieś namacalne efekty tego stanu rzeczy, choćby w postaci jakiegoś krótszego mate riału Darker Half ? Na początku nie byłem pewny, co robić. W zeszłym roku zdołaliśmy uporządkować wiele

DARKER HALF

133


Tak po prostu

spraw dotyczących zespołu, więc rozpadnięcie się wszystkiego było trochę przygnębiające, a także bardzo trudno było naprawdę zaplanować dalsze posunięcia. Wspomniałem już wcześniej o trasie z Geoffem Tate'm, której nowy termin początkowo był planowany na wrzesień. Na początku lockdownu nie mogliśmy nawet ćwiczyć, ponieważ Danny mieszka zbyt daleko, a praca Simonsa sprawiła, że był odizolowany. Zorganizowaliśmy system, dzięki któremu będziemy mogli robić transmisje na żywo ze studia, co będzie całkiem fajne. Zaczęliśmy pisać materiał na drugi album Night Legion (także dla Massacre Records), w którym gram z Domem. Kilka tygodni temu w Canberrze zagraliśmy koncert hołd dla Iron Maiden, więc wspaniale było znowu zagrać na żywo. I tak, mamy pierwsze zaczątki kolejnego wydawnictwa, które wkrótce zaczniemy składać. W przeszłości wydawaliście już EP-ki, ale teraz znaczenie takich krótszych wydawnictw jest już chyba marginalne, już winylowe single cieszą się większym powodzeniem? Jesteście teraz, tak jak większość artystów, nie tylko muzyków, w stanie swoistego zawiesze-nia, ale myślę, że w żadnym razie nie zamierzacie składać broni, nie pozwolicie przepaść "If You Only Knew", bo poświęcil iście tej płycie zbyt wiele czasu, pracy i serca? W pewnym sensie wydaliśmy EP-kę "Classified'", aby sprawdzić, czy nasze domowe studio oraz nasze umiejętności produkcyjne wystarczą na zrobienie czegoś dostatecznie dobrego. Gdy zaczęliśmy pisać na nią materiał otrzymaliśmy propozycję pierwszej trasy koncertowej. Zdaliśmy sobie sprawę, że jeśli chcemy mieć coś na trasę koncertową musi to być EP-ka, inaczej nie przygotowalibyśmy jej na czas. Nasza pierwsza EP-ka została zrobiona, kiedy nowe zespoły wciąż to robiły, żeby sprzedawać płyty na koncertach. Ogólnie się z tobą zgadzam, bardzo się cieszę, że w końcu wydaliśmy album na winylu! Ostatni kawałek z "If You Only Knew", która ukazała się kilka dni przed globalną blokadą, nosi tytuł "This Ain't Over". Poddanie się nie jest tak naprawdę opcją (śmiech). Dlatego ponownie położymy duży nacisk promocyjny na ten album, ponieważ jesteśmy z niego naprawdę bardzo dumni. Teraz możemy trochę jaśniej spojrzeć, jak się sprawy mają, możemy stworzyć nowy plan i iść naprzód. Dziękuję bardzo za rozmowę i kilka pytań prowokujących do myślenia. Życzę wszystkiego najlepszego, stay metal!

Grupę Northwind poznałem zupełnym przypadkiem. Jeszcze w czasach licealnych poprosiłem kumpla z klasy, który miał nagrywarkę i stały dostęp do Internetu (ja wówczas byłem tych dóbr pozbawiony, co młodszym czytelnikom pewnie się w głowie nie mieści) by pościągał mi i nagrał na płytę DVD albumy Manilla Road, Omen itp. (kto nigdy nie piracił, niech pierwszy rzuci kamień, haha… ej, odłóż to, ja tylko żartowałem!). Powiedziałem mu również, że jak starczy na płycie miejsca, to niech dorzuci coś spod znaku "epic metalu", co mu tam się rzuci w oko. Tak poznałem dwa albumy, których być może do dziś bym nie znał. Pierwszy to "From The Fjords" grupy Legend, ale dygresją na jego temat podzielę się innym razem, a drugi to właśnie "Mythology" bohaterów tego wywiadu. Album, który w niezwykły sposób łączy ze sobą epickość z przebojową melodyjnością i o dziwo… lekkością, która wcale z resztą elementów się nie gryzie. Po trzydziestu trzech latach grupa wraca sobie na scenę. Od tak, nie dorabiając sobie do tego żadnej specjalnej otoczki. I super! HMP: Witaj Kostas. Kostas Papadimitriou-Papadopoulos: Witaj przyjacielu, dziękuję za poświęcony nam czas i zainteresowanie nami Właśnie ukazał się Wasz trzeci album. Nie byłoby być może w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że od Waszego ostatniego wydawnictwa minęły… 33 lata. Ok, mamy trochę czasu, więc może opowiesz czym była spowodowana Wasza absencja? Kiedy ukazała się "Mythology", był to dla nas ogromny sukces i po kilku świetnych koncertach zdecydowaliśmy się zaryzykować i przenieść się do Londynu, aby zrobić kolejny duży krok. Mieliśmy też świetną umowę na nagrania w Metropolis Studios, więc wtedy wszystko wydawało się idealne. Jaki był główny impuls, który skłonił Was do powrotu? Chcieliśmy wrócić na scenę i napisać nowy materiał, tak po prostu. Jesteśmy naprawdę wdzięczni, że ludzie wciąż pamiętają o nas i to jest właśnie powód, który sprawia, że idziemy naprzód. Robiąc internetowy research, znalazłem informacje, że w 1992 roku rozpoczęliście pracę

nad trzecim albumem, który jednak ostate cznie nigdy się nie ukazał. To prawda? Nagraliśmy cztery niesamowite utwory na kolejny album, który miał nosić tytuł "Rocks N' Stones". Pracowaliśmy nad kolejnymi kompozycjami i nagle wszystko się zmieniło. Nastąpiła seria nieporozumień i tak zespół został na lodzie na wiele lat. To smutna historia, ale życie toczyło się dalej i znowu jesteśmy, mój przyjacielu. Czy te utwory możemy usłyszeć na "History"? Nie, niema nic z tamtych sesji. Jedynym utworem z tamtej epoki jest "Soldier's Pay", ale wtedy i tak nie miał się on znaleźć na albumie, więc wprowadziliśmy kilka zmian i wróciliśmy do tego kawałka po prawie trzydziestu latach. Przyznam, że jestem wielkim fanem albumu "Mythology" i mimowolnie porównuje go z Waszym nowym albumem. Pierwsza różnica to fakt, że "History" zawiera więcej riffów nawiązujących do tradycji hardrocka. Jest to oczywiście album melodyjny, ale jest to inny rodzaj melodii niż w przypadku poprzednika. Czy te korekty stylistyczne były intencjon alne? Wyszło to nam bardzo naturalnie. Chcieliś-

Wojciech Chamryk & Przemysław Doktór Foto: Northwind

134

DARKER HALF


my, aby ten album był kontynuacją albumu "Mythology". Chcieliśmy również, aby słuchacz ponownie poczuł klimat Northwind. Taki był głównie nasz zamiar. Jak się prezentuje liryczna strona "History"? Czy nawiązuje do historii zawartych na "Mythology"? Jak już wspomniałem, tak, ale tym razem jest to wielka podróż przez ważne historyczne momenty i dotyka wielkie osobistości. To także świetna okazja dla każdego, aby otworzyć książkę do historii i dowiedzieć się więcej o cywilizacji starożytnej Grecji. Można powiedzieć, że album ma również charakter edukacyjny. Niektóre utwory jak "My Dying Day" brzmią jak żywcem wzięte z ostatnich albumów Deep Purple. Może faktycznie to mój największy wpływ, zawsze miło jest, jak cię porównują z tak wielkim zespołem, jak Purple. Jeśli tak myślisz, to mi to bardzo schlebia. Utworem, który najbardziej kojarzy mi się z dawnym Northwind jest "Marathon March". Spokojnie mógłby się znaleźć na "Mythology". Czy to świeży utwór? Tak. Powstał w ciągu ostatnich lat, podobnie jak w przypadku wszystkich innych utworów, podczas prób dokonaliśmy kilku zmian i jeszcze więcej podczas nagrywania w studio. To jedna z moich ulubionych kompozycji na albumie. "History" był nagrywany w tym samym studio, gdzie 33 lata tem nagrywaliście "Mythology" Przypadek? To był nasz wybór. Jesteśmy bardzo bliskimi przyjaciółmi z Papasem, właścicielem, więc był to łatwy wybór. Czujemy się tam bardzo dobrze i w pewnym sensie staraliśmy się uchwycić ten sam klimat, jak w przypadku "Mythology" z przed trzydziestu trzech lat. Chcieliśmy ponownie znaleźć brzmienie Northwind i moim zdaniem to zrobiliśmy. Wróćmy na chwilę do lat osiemdziesiątych. Jak wówczas greckie media reagowały na Waszą twórczość? Mieliśmy szczęście. Od czasu naszego pierwszego albumu z 1982 roku, zawsze mieliśmy kontrakt płytowy, więc (z kilkoma wyjątkami) większość reakcji była dla nas bardzo pozytywna, zwłaszcza gdy wydaliśmy "Mythology" w 1987 roku. Otrzymał on wiele świetnych recenzji i naprawdę mnóstwo ludzi przyjęło go bardzo przychylnie i nadal to robi, nawet dziś. Dlatego od lat jest bardzo ważny dla greckiej sceny metalowej.

Foto: Northwind

fanów poza ojczyzną? Kiedy graliśmy na festiwalu Up The Hammers w Atenach w 2018 roku, zdaliśmy sobie sprawę, że mamy również mnóstwo fanów z innych krajów. Teraz internet umożliwia kontakt z każdym i wszędzie, dzięki czemu mamy obraz tego, co się dzieje. Po wznowieniu działalności udało Wam się zagrać kilka koncertów. Supportowaliście między innymi Uriah Heep. Niesamowita noc. Otwarcie koncertu dla jednego z największych zespołów rockowych wszechczasów. Bezcenne, nie potrafię opisać tego uczucia. Pamiętam, że tego wieczoru zagraliśmy naprawdę dobrze i ludziom bardzo podobał się nasz występ. Potem Heep przejął scenę i noc stała się magiczna. Wielu młodych rockmanów dowiedziało się o nas tej nocy i usłyszeliśmy tyle pięknych słów, co było dla nas wtedy dodatkowym impulsem.

cy, będziemy musieli poczekać i zobaczyć, jak się potoczą sprawy, i mamy nadzieję, że wkrótce wszyscy wrócimy na ulice i na koncerty. Zawsze intrygowało mnie dlaczego zdecy dowaliście się nazwać swój zespół Northwind. Przecież pochodzicie z Grecji, która jest na samym południu Europy. Śpiewacie o greckiej mitologii, a nie o skandynawskich wichrach itd. Skąd się zatem wziął ten "Northwind"? Być może nasz kraj znajdujemy się w południowej Europie, ale nasze rodzinne miasto Saloniki i nasz region Macedonia, znajdują się w północnej Grecji. Dla pozostałych Greków mieszkamy na północy, dlatego tak nazwaliśmy nasz zespół. Dziękuje bardzo za rozmowę Cała przyjemność po mojej stronie. Dbajcie o siebie i do zobaczenia w możliwie najbliższym czasie w Polsce.

Wydaliscie album po długim czasie, więc fajnie byłoby ruszyć w trasę. Jak wiemy jednak w najbliższym czasie się na to nie zanosi. To nie jest nasz problem, to problem wszystkich, więc nic nie możemy zrobić. Jak wszys-

Bartek Kuczak

Foto: Northwind

Jak ogólnie wyglądała Wasza scena metalowa w tamtych czasach? Dla przeciętnego polskiego fana metalu nawet pamiętającego tamtą dekadę może być ona nieco egzotyczna. Naprawdę nie mam pojęcia, jak to było w Polsce w latach 80-tych, ale myślę, że było tak samo trudno, jak tutaj w Grecji, aby być metalowcem i mieć zespół, który gra własną muzykę. Pomimo trudności w latach 80-tych w Grecji było wiele świetnych zespołów i część z nich nadal jest aktywna, więc powiedziałbym, że zrobiliśmy coś dobrego. Udało Wam się zdobyć jakąś wiekszą liczbę

NORTHWIND

135


była zbyt duża, aby kontynuować granie. Część zespołu oddzieliła się i założyła nowy prog metalowy zespół Profound, którego po dziesięciu latach powrócili w szeregi Black Knight (śmiech).

Pokonać wspólnego wroga Holenderska scena heavy metalowa z lat 80-tych przeciętnemu polskiemu miłośnikowi nie jest zbyt znana. Mamy jednak szczęście, że spora część zespołów pamiętających tamte czasy wraca do świata żywych. Wystarczy wspomnieć chociażby weteranów z Picture. Innym przykładem mogą być bohaterowie tego wywiadu. Zespół Black Knight miał w ciągu całej swej kariery wzloty i upadki, ostatecznie jednak wszystko wskazuje, że wznowił działalność na dobre. I to z rozmachem. HMP: Jesteście jednym z pierwszych holen derskich zespołów heavy metalowych. Jak wspominasz holenderską scenę z początku lat 80-tych? Rudo Plooy: We wczesnych latach 80-tych istniała prężnie działająca scena punk rockowa. Wkrótce potem pojawiły się pierwsze zespoły NWOBHM, takie jak Judas Priest, Saxon i Motörhead. Zwłaszcza takie wydawnictwa jak "British Steel" i "Wheels of

Steel" wywarły duży wpływ na holenderską scenę. Ta rosnąca popularność surowej muzyki gitarowej utorowała drogę holenderskim zespołom hard rockowym, takim jak Picture, Vengeance i Vandenberg. To była również scena, w której powstał Black Knight, początkowo pod nazwą Capture. W tamtych czasach w każdy weekend można było chodzić na metalowe koncerty, a zespoły miały okazję zagrać w każdym klubie czy barze. Wszyscy brali w tym udział i każdy chciał być częścią tego zjawiska. Rudo, jesteś jedynym oryginalnym członkiem Black Knight. To bardzo rzadka sytuacja, by takowym członkiem był perkusista. Jaka jest Twoja rola w tworzeniu muzyki? Rudo Plooy: Kiedy zaczynałem grać w zespołach, nie miałem zbytnio wyrobionej opinii na temat stylów muzycznych. Znałem tylko jazz, więc pozwoliłem gitarzystom określić kierunek muzyczny. W muzyce rockowej

136

BLACK KNIGHT

uważam, że perkusja i gitara basowa nie powinny prowadzić, ale powinny wspierać gitary i wokale. Tak więc muzycznie we wczesnych latach pozostawałem w tle. Jednak gdy skład zaczął się zmieniać, powoli i naturalnie stałem się bardziej wiodącą postacią w grupie. Czułem, że muszę zadbać o to, żeby zmiany personalne nie miały wpływu na ostateczne brzmienie muzyki Black Knight. Zawsze chciałem grać tylko klasyczny metal. Dla mnie nie-

zbędne składniki (prawie) każdego utworu to ostra krawędź, szybkie tempo, gitarowe melodie i, wysokie wokale. Muzyka nie musi być skomplikowana, ale musi dobrze się jej słuchać. Trochę tych zmian było. Serio nie miały żadnego wpływu na muzykę zespołu? Rudo Plooy: Oczywiście nowi członkowie zespołu mają różne wpływy. A wraz z różnicowaniem się stylów metalowych w późnych latach 80-tych i 90-tych można było się tylko spodziewać, że kierunek muzyczny Black Knight ulegnie pewnej zmianie. Wielu gitarzystów w historii Black Knight było nakierunkowanych bardziej w stronę muzyki progresywnej. Czuję jednak, że zawsze udało nam się zachować zdrową równowagę między pozostaniem wiernym naszym korzeniom a eksperymentowaniem z nowymi pomysłami. Wczesne lata 2000 były jedynym okresem, w którym różnica w muzycznych kierunkach

Niektórych byłych członków Black Knight już nie ma między nami. Rudo Plooy: Richard Lowensteijn, który był naszym wokalistą w latach 1989-1994, zmarł na raka w 2005 roku. Był doskonałym frontmanem, trochę jak Dee Snider z Twisted Sister. Jego motywacja i energia były nieograniczone, a jego poczucie humoru sprawiło, że był uwielbiany przez wszystkich wokoło. Potrafił zrobić świetną atmosferę. W tym samym roku, w którym zmarł Richard, straciliśmy również Freda van Hensbergena, wieloletniego fana i technicznego Black Knighta. Nazywaliśmy go "viagra", ponieważ nigdy nie przestawał. Album nosi tytuł "Road to Vicory". Nad czym to tytułowe zwycięstwo? David Marcelis: "Road To Victory" to tytuł albumu i piosenka otwierająca album. To swego rodzaju lekcja historii, która uczy, że pracując razem i tworząc sojusze, można osiągnąć "Drogę do Zwycięstwa" i pokonać wspólnego wroga, tyrana lub reżim. Kawałek ten krótko omawia Siedem Koalicji, które przeciwstawiały się Napoleonowi Bonaparte, Ententy, która walczyła z Państwami Centralnymi w latach 1914-1918, oraz Mocarstw Sprzymierzonych, które zjednoczyły się przeciwko Osi w latach 1939-1945. Ale na mniejszą skalę takie sojusze były powszechne w całej historii. Z szerszej perspektywy możesz również zinterpretować "drogę do zwycięstwa" jako potrzebę odłożenia na bok swoich różnic i współpracy z innymi ludźmi w celu zapewnienia pokoju i harmonii w społeczeństwie. Weź obecną sytuację Covid-19. Aby kontrolować wirusa oraz ze względu na opiekę zdrowotną i ekonomię, musimy okazać solidarność i współpracować na jednym froncie. Na okładce albumu widzimy coś, co wygląda jak skała lecąca z kosmosu na Ziemię. Ruben Raadschelders: Grafika została wykonana przez Mai Visualart. Poprosiliśmy go, aby zawarł jeden element z tekstu każdego utworu w grafikach, które wykorzystaliśmy na okładce, na odwrocie pudełka i na samej CD. Skała z kosmosu, jak ją opisujesz, odnosi się do kawałka "Primal Power". To jest jak Wielki Wybuch. Symbolizuje surową i nieokiełznaną energię. Inne elementy tekstów, które znajdziesz w grafice to między innymi Król Artur ("Pendragon"), Julius Caesar ("Crossing the Rubicon"), XIX-wieczna francuska artyleria ('My Beautiful Daughters'), Winston Churchill ("Legend"), oczy w ciemnym lesie ("Thousand Faces") i oczywiście tytułowa "droga do zwycięstwa" prowadząca do nieba. Na płycie możemy usłyszeć kilku nowych członków Black Knight. Moim zdaniem najbardziej charakterystycznym z nich jest wokalista David Marcelis. Jak trafił w Wasze szeregi? Rudo Plooy: W pierwszej połowie 2017 roku nasz poprzedni wokalista, Pieter Bas Borger, poinformował nas, że chce się wycofać. Jego praca zawodowa stała się zbyt wymagająca, a jego zdolności wokalne również trochę ucier-


piały. Więc zarówno dla Pietera Basa, jak i dla zespołu, lepiej było pójść różnymi drogami. Pieter Bas zasugerował, abyśmy skontaktowali się z Davidem Marcelisem, który wg niego był idealnym kandydatem na wokalistę Black Knight. Dawida znałem już z Lord Volture i Judas Rising (tribune band Judas Priest). W Holandii nie ma wielu wykonawców rockowych/metalowych jego kalibru, ale mimo obaw spróbowałem. Jak się okazało, trafiliśmy w idealny czas, ponieważ David dawał Lord Volture trochę oddechu po latach nagrywania i tras koncertowych, więc chętnie zaangażował się w coś nowego. Został pełnoetatowym członkiem zespołu Black Knight i śmiem twierdzić, że bardzo dobrze pasuje, jak można usłyszeć na "Road to Victory". Obecny skład bez wątpienia jest najlepszy w całej historii naszego zespołu. Inna nowa twarz w grupie to gitarzysta Ruben Raadschelders. Ruben Raadschelders: Będąc nowym w zespole, lubię myśleć, że wniosłem trochę świeżej energii do Black Knight. Moje muzyczne wpływy są czasami nieco bardziej progresywne lub psychodeliczne, od Opeth, przez Dream Theater po Loudness. Możesz to zresztą usłyszeć w niektórych kawalkach. Napisałem większość partii dla "My Beautiful Daughters", a przy innych utworach miałem wkład aranżacje na gitarę i solówki. Ponadto byłam odpowiedzialna za konceptualizację i koordynację grafik. Skoro wspomnieliście o "My Beautiful Daughters, to może powiecie coś więcej o tym kawałku? David Marcelis: Tytuł piosenki "My Beautiful Daughters" może być mylący ze względu na pozorną niewinność. Wrzeczywistości jest to piosenka o artylerii wojsk Napoleona Bonaparte. Zanim został generałem, pierwszym konsulem i cesarzem, Napoleon służył jako oficer artylerii. Niektórzy historycy twierdzą, że Napoleon zwykł nazywać swoje armaty "mes belle filles", co można dowolnie przetłumaczyć jako "moje piękne córki". Na polu bitwy Napoleon często polegał w dużej mierze na swojej artylerii, ale nawet jego piękne córki nie mogły zapobiec jego ostatecznej klęsce pod Waterloo w 1815 roku. Planujemy teledysk do tego kawałka. Większość utworów na "Road To Victory" jest bardzo dynamicznych, ale umieściliśmy tam również mroczną balladę zatytułowaną "Crossing The Rubicon". David Marcelis: Kawałek ten napisał nasz były gitarzysta Machiel Kommer. Wszyscy zgodziliśmy się, że chcemy, aby na albumie znalazła się jedna ballada, która zwiększy zróżnicowanie albumu. Uwielbiam to, że piosenka okazała się tak mroczna i dramatyczna, a nie powierzchowna i tandetna jak wiele innych ballad. Tekstowo kawałek ponownie jest oparya na historii. W 49 roku pne Juliusz Cezar musiał dokonać wyboru. Czy posłuchać wezwania rzymskiego senatu i wrócić do Rzymu, gdzie zostałby ukarany za przekroczenie uprawnień gubernatora prowincji, czy też zabrałby swoje zaprawione w bojach legiony do Włoch i przeciwstawił się Senatowi? Zrobienie tego pierwszego oznaczałoby rezygnację z władzy politycznej, a może nawet życia. To drugie oznaczałoby otwarty bunt i wojnę domową. Wybrał wojnę i poprowadził 13. legion

przez rzekę Rubikon do Włoch, co ostatecznie doprowadziło do końca Republiki Rzymskiej i powstania Cesarstwa Rzymskiego. Oczywiście nie było to takie proste i doszło do długiej zaciekłej walki. Bardzo łatwo sobie wyobrazić, że Cezar musiał przeżyć wiele chwil zwątpienia, czy nie powinien był poddać się Senatowi i uniknąć ofiar śmiertelnych podczas rzymskiej wojny domowej. Ale musiał też wiedzieć, że kiedy się zobowiąże, nie będzie odwrotu. Ma to zastosowanie w wielu sytuacjach i pewnego dnia większość z nas będzie musiała dokonać trudnych wyborów, których będziemy żałować. Przesłanie, które zamierzam przekazać tekstem tej piosenki, jest takie, że nie warto zastanawiać się, czy dokonałeś właściwego wyboru i żałować. Jasne, ucz się na swoich błędach i dokonuj lepszych wyborów w przyszłości. Ale nie zatracaj się w rozpamiętywaniu przeszłości. Na albumie jest kilku gości. Kim oni są? Ruben Raadschelders: Napisaliśmy i nagraliśmy większość albumu w składzie: Rudo Plooy na perkusji, Ron Heikens na basie, David Marcelis na wokalu oraz Machiel Kommer i ja na gitarach. Jednak przed miksowaniem i sfinalizowaniem albumu, ale po nagraniu gitar rytmicznych i prowadzących, Machiel Kommer zdecydował się opuścić zespół z powodów osobistych. Wszyscy go w tym wspieraliśmy. Gertjan Vis był logicznym wyborem na naszego nowego gitarzystę, jako że był gitarzystą Black Knight w przeszłości, a ponadto nagrał i wyprodukował cały album "Road To Victory". Gertjan dodał kilka sekcji gitar, ale zdecydowaliśmy się zostawić w nagraniach również gitarowe ścieżki Machiela. Więc Machiel Kommer nie był tak naprawdę gościem specjalnym, ale raczej naszym poprzednim gitarzystą, z którym nagrywaliśmy album. Jeśli zwrócisz uwagę na chórki, w kilku utworach usłyszysz głosy żeńskie. Te utwory były śpiewane przez moją siostrę Danę i dziewczynę Davida, Anneleen Olbrechts. Obie są świetnymi wokalistkami. Pomiędzy ostatnim albumem "The Beast Inside" a nowym "Road to Victory" występuje aż trzynastoletnia przerwa. Co działo się z zespołem przez te lata? Rudo Plooy: Graliśmy wiele koncertów po wydaniu "The Beast Inside" w 2007 roku. Ale kiedy po 18 latach basista Hans Heider opuścił zespół, praktycznie zawiesiliśmy działalność. Kolejne zmiany zaszły w składzie i niektórzy byli członkowie zespołu z okresu "Tales from the Darkside" ponownie dołączyli do Black Knight. Ponownie weszliśmy na scenę w 2013 roku. W ciągu następnych trzech lat skupiliśmy się całkowicie na graniu na żywo. To też kocham najbardziej i nikt w grupie nie miał silnych pragnień, by pracować nad nową płytą. Kiedy Ruben Raadschelders i David Marcelis zastąpili Jelle Boersmę i Pietera Basa Borgera, wnieśli nową krew i świeżą energię i przystąpiliśmy do pracy nad "Rod To Victory". Kiedy dokładnie zaczęliście tworzyć ten album? David Marcelis: "Primal Power" i "Legend" zostały napisane przed 2017 rokiem, a "The One to Blame" to remake kawałka, który została wydany po raz pierwszy w 1987 roku. Poza tym wszystkie utwory napisaliśmy od czerwca 2017 do października 2018. Do studia nagrań

trafiliśmy w styczniu a prace skończyliśmy w lipcu 2019 roku, oczywiście z przerwami. Miksowanie i mastering zabrały nam kolejne miesiące roku, aż do podpisania kontraktu z Pure Steel Records na początku 2020 roku. Jesteśmy bardzo dumni z "Road To Victory" i nie możemy się doczekać, abyśmy mogli wreszcie podzielić się nim ze wszystkimi naszymi fanami! Czy jesteście gotowi do rozpoczęcia działalności koncertowej po pandemii? Ruben Raadschelders: Kiedy w marcu 2020 roku koronawirus pojawił się na masową skalę, planowaliśmy kilka koncertów, na które nie mogliśmy się doczekać. Obejmowało to kilka letnich festiwali, takich jak Zeeltje Rock w Holandii i M.I.S.E. Open Air w Niemczech z takimi gwiazdami jak Vader, Destruction, Artillery i Grave Digger. Jeśli chodzi o trasy koncertowe, rok 2019 stał się najbardziej pracowitym rokiem dla Black Knight od bardzo, bardzo długiego czasu. Planowaliśmy nawet trasę koncertową po USA! Wszystkie koncerty zostały odwołane, ale większość z nich ma już nową datę w 2021 roku. Wygląda na to, że środki mające na celu powstrzymanie wirusa będą kontynuowane jeszcze przez co najmniej kilka miesięcy. Ale Black Knight nadrobi odwołane koncerty tak szybko, jak to możliwe. Wasz zespół sponsorował również lokalnego kierowcę wyścigowego. Rudo Plooy: Zrobiłeś porządny research. Bardzo dobrze. Tak, to prawda, że od końca lat 90. do około 2015 roku sponsorowałem kilka drużyn sportowych. Zaczęło się od amatorskiego kierowcy wyścigowego. Zawsze kochałem samochody, więc chciałem mieć duży nadruk Black Knight na samochodzie wyścigowym. To wszystko było bardzo ciche. Zasponsorowałem drużynę wyścigową benzyną i piwem. Później współpracowałem z zespołem Audi na wyspie Texel, dla którego sponsorowałem części samochodowe i odzież. W końcu sytuacja stała się nieco poważniejsza, gdy sponsorowałem drużynę piłkarską seniorów HSV '69. Sponsorowałem wszystko, od strojów piłkarskich, toreb, kurtek i tak dalej. Dodatkowo organizowałem wyjazdy grupowe i opłacałem napoje w stołówce. Sam też trochę grałem w piłkę nożną. Ale muzyka zawsze była moim numerem jeden. Bartek Kuczak

BLACK KNIGHT

137


Całkowicie nieplanowane Carl Canedy jest postacią, której komu jak komu, ale czytelnikom HMP nie trzeba chyba przedstawiać. Wystarczy wymienić takie nazwy jak Manowar czy The Rods. Poza graniem na perkusji, osobnik ten ma również bardzo bogaty dorobek jako producent muzyczny. W tym roku postanowił wskrzesić (chociaż w tym miejscu bardziej adekwatne będzie określenie "stworzyć na nowo") projekt sygnowany swym nazwiskiem. Efektem jest album "Warrior". O reszcie niech opowie sam zainteresowany. HMP: Witaj Carl. Grasz na co dzień w wielu różnych zespołach. Co Cię skłoniło, by powołać do życia kolejny projekt tym razem sygnowany Twoim nazwiskiem? Gram w zespole z basistą Tonym (Garuba przyp. red.). Gram z Jeffrey James Band od prawie dwudziestu lat. Tony jest w kapeli od sześciu lub więcej lat. Jego zespół, który tworzył wraz z pozostałymi dwoma muzykami Canedy nosił nazwę Totally Lost Cause. Poprosili mnie, abym zastąpił ich perkusistę, który nie mógł uczestniczyć w programie telewizyjnym, a reszta to już historia. Poszło dobrze i postanowiliśmy razem pisać muzykę. Po mniej więcej półtora roku staliśmy się zespołem. To było całkowicie nieplanowane. W tym roku ukazał się Wasz album o tytule

Sign". Głównie przez ten charakterystyczny rytm. Osobiście uwielbiam grać ten utwór. Ma on moc. "The Prize" jest za to najbardziej ekspery mentalnym utworem w tym zestawie. Myślę, że to kawałek Mike'a. Uwielbiam jego teksty. Zawsze opowiadają jakąś ciekawą historię. Można by rzec, że w Canedy udziela się dwóch wokalistów. Tony oraz Michael. Skąd ten pomysł? Tony sam w sobie jest świetnym wokalistą. Mamy szczęście, że gra również na basie i pisze świetne utwory. Ci faceci pracowali razem od lat, zanim w ogóle mnie poznali. Właśnie

pozycje. Chciałem mieć album z moimi oryginalnymi utworami. Poprosiłem znajomych, aby podzielili się swoim talentem i byli na tyle uprzejmi, że to zrobili. "Warrior" to już płyta zespołu. Nie mam słów aby to wystarczająco wyrazić! Przez te dwa lata staliśmy się prawdziwym zespołem, spędziliśmy je na tworzeniu tego albumu i wspólnym graniu co tydzień. Jesteś także producentem. Twoje CV w tej dziedzinie jest naprawdę bogate bo zawiera ok 40 albumów różnych wykonawców. Czy któryś z nic jest dla Ciebie szczególny? Wszystkie mają szczególne miejsce w mojej pamięci. Wyróżniłbym tu współpracę z Anthrax, Exciter, Blue Cheer, Overkill, TT Quick, Helstar, Rhett Forrester, Young Turk, Apollo Ra, St James… Myślę, że to prawie wszyscy. (śmiech) Nie jest dla nikogo tajemnicą, że masz za sobą epizod w Manowar. Masz dziś kontakt z Joeyem i Ericem? To wspaniałe doświadczeniem być częścią bardzo wczesnego Manowar. Widziałem Erica kilka lat temu, kiedy przyszedł na koncert The Rods. Właśnie wysłałem e-maila do Joey'a, który gra lepiej niż kiedykolwiek! Ross odwiedził The Rods w Nowym Jorku kilka lat temu i świetnie się bawiliśmy. Ross to świetny facet!!! Rozmyślasz czasem jak mogłaby się potoczyć Twoja kariera, gdybyś nie opuścił tego zespołu? Szczerze mówiąc, nigdy nie patrzę na swoją karierę przez pryzmat "co by się stało, gdyby". Zwykle patrzę na nią jako "wow, naprawdę miałem szczęście, doszedłem do miejsca, w którym jestem!".

Foto: Canedy

"Warrior". Kto odegrał główną rolę w tworzeniu tego materiału? Głównie Tony i Mike, a także Charlie dołożył coś od siebie.

wracali do siebie, kiedy poprosili mnie, bym dołączył do nich przy okazji programu w telewizji. Postanowiliśmy zacząć razem pisać i wszystko się ułożyło.

Ten album to solidna porcja heavy metalu. Czy taki był zamysł? Wszyscy chcieliśmy napisać świetne utwory, które nie byłyby odgrzewanymi kotletami. Podeszliśmy bardziej nowocześnie do procesu tworzenia

Jesteś znany przede wszystkim jako perku sista The Rods. W tym roku mija czterdziesta rocznica Waszego debiutu "Rock Hard". Masz zamiar jakoś świętować ten fakt? The Rods mieli zarezerwowane koncerty, które z powodu pandemii zostały odwołane. Wydaliśmy "Brotherhood of Metal", który był świetnym sposobem na uczczenie naszego czterdziestolecia.

Generalnie materiał jest dość spójny, jednakże jeden utwór zdecydowanie odstaje od reszty. Mianowicie "Atia", której to bliżej do AOR niż jakiegokolwiek metalu. To była pierwsza kompozycja, którą usłyszałem od Tony'ego i Charliego. Pierwsza, jaką się ze mną podzielili. Uwielbiam ją. To był mój pomysł, by zamieścić to na albumie. Inny utwór zapadający w pamięć to "In This

138

CANEDY

"Warrior" nie jest pierwszym wydawnictwem z Twoim udziałem sygnowanym nazwą "Canedy". Masz na koncie wydany kilka lat temu album pod tytułem "Headbanger". Czy "Warrior" w jakimkolwiek aspekcie jest kontynuacją tamtego albumu? Album "Headbanger" wypełniały moje kom-

W jednym z wywiadów stwierdziłeś, że jeśli w dzisiejszych czasach ktoś nie oddaje się całkiem muzyce, to szybko odpadnie z powodów finansowych. Chodziło Ci o to, że współcześnie muzyk metalowy musi być zaangażowany równolegle w kilka projek tów, jeśli chce na tym zarobić jakieś pieniądze? Chodziło mi o to, że ciężko zarobić na muzyce, jeśli nie pracujesz tak dużo, jak to tylko możliwe. W dzisiejszych czasach muzykom trudno jest przyzwoicie żyć z muzyki. Uczestnictwo w wielu projektach samo w sobie nie gwarantuje zarabiania godziwych pieniędzy. Z pewnością w wielu przypadkach odnosi to dokładnie odwrotny efekt. Myślałeś kiedyś o tym, by porzucić muzykowanie i znaleźć sobie "normalną pracę"? Poza zajmowaniem się muzyką jestem również pośrednikiem w handlu nieruchomościami. Sprzedaż nieruchomości to praca na tyle elastyczna, że mogę koncertować i nadal zarabiać pieniądze. Taki układ pozwala mi się realizować. Dziękuję bardzo za rozmowę. Bartek, dziękuję za poświęcenie czasu na ułożenie tak ciekawych i wnikliwych pytań. Ponieważ w tej chwili nie ma koncertów, te wywiady są istotniejsze niż kiedykolwiek. Pamiętajcie, w każdej chwili możecie zajrzeć na oficjalne strony Canedy oraz TheRods, aby uzyskać więcej aktualnych informacji. Jeszcze raz dziękuję za wsparcie! Bartek Kuczak


Wiking z Indii Nie odkryje przysłowiowej Ameryki, jeśli powiem, że różnice kulturowe między narodami zamieszkującymi różne szerokości potrafią być ogromne. Sami sobie odpowiedzcie na pytanie, co łączy przeciętnego Hindusa z przeciętnym Norwegiem. Niewiele prawda. Cóż, nie wiem jak wygląda sprawa wśród miłośników innych gatunków muzycznych, jednak heavy metal zdaje się te różnice całkowicie zacierać. Przykładem może być pochodzący z Norwegii zespół Sinsid. Jak to wygląda w praktyce? O tym opowiedział nam wokalista i lider grupy Terje Singh Sindu. HMP: Pochodzicie z Norwegii, kraju bardziej kojarzonego z black metalem. Terje Singh Sindu: Tak, to prawda, zwłaszcza we wczesnych latach 90-tych. Jednak przez ostatnie dwadzieścia lat norweska scena metalowa rozwinęła się dość szybko, więc powiedziałbym, że obecnie jest całkiem dobra dla wszystkich gatunków. Chociaż skład macie międzynarodowy Wasz basista Grzegorz Urbański pochodzi z Polski. Cóż, myślę, że wszystko dzieje się z jakiegoś powodu (śmiech). Faktycznie, Greg przeprowadził się do Norwegii kilka lat temu, poznaliśmy się przez wspólnego znajomego. Świetny facet i świetny basista!

bie ta fascynacja? Masz ulubionych zawodników? Pamiętam, że jako dziecko (6-7 lat) przerzucałem kanały w telewizji i nagle na ekranie pojawił się Hulk Hogan. Myślę, że to właśnie on mnie w to wciągnął. Ci wielcy faceci walczący w ringu, odgrywający niesamowite triki, byli dla mnie młodzika po prostu fascynujący. Obok wrestlingu fascynowała mnie też muzyka rockowa i kulturystyka. Hulk Hogan, Macho Man i Rick Rude to prawdopodobnie moja najwspanialsza trójka. Sam też zaliczyłeś epizod w tym sporcie. Tak, jako dzieciak, chciałem zostać zapaśnikiem, dlatego zacząłem podnosić ciężary słuchając rocka i metalu. W końcu w wieku 18

Skąd w takim razie czerpiesz inspiracie do swych tekstów? Różnie. Z prawdziwego życia, z filmów, z historii o bogach, wojnach lub po prostu z czystej wyobraźni. Zazwyczaj utwory mówią mi, jaką ścieżką mam podążyć z tekstami. Ale co najważniejsze, staram się dopasować słowa do utworu, nie chodzi tylko o instrumenty, nie tylko o teksty czy wokale, liczy się ogólny wyraz kompozycji. Sinsid zaczynał jako cover band. Po jaki repertuar sięgaliście? Graliśmy covery takich zespołów jak Manowar, Twisted Sister, Grave Digger, Motorhead, Kiss itp. Graliście koincerty w różnych miejscach w Noorwegii. Udało Wam się zagrać choć jeden show poza granicami Waszego kraju? Ciągle nie zagraliśmy za granicami kraju. Mieliśmy zaplanowanych kilka występów, ale wypadły z różnych powodów. Więc wciąż jest to nasz cel. Myślę, że osiągnęlibyśmy go, gdyby nie pandemia Covid-19. Zobaczmy co przyniesie nam przyszły rok. W najbliższej przyszłości z pewnością zamierzamy zagrać wiele koncertów! Przyznam, że trochę zaintrygował mnie znak pod Waszym logo. Tak, zgadza się (śmiech). Oprócz nazwy ze-

Na okładce Waszego pierwszego albumu "Mission from Hell" widnieje postać, która wygląda jak wiking, jednak ma śniadą cerę i turban na głowie. Tak, chciałem stworzyć postać, która byłaby w połowie Norwegiem, w połowie Hindusem, czyli innymi słowy, w połowie wikingiem, w połowie sikhiem, i tak powstała postać tego wojownika. Wasz debiut uzyskał bardzo pozytywne recenzje na całym świecie. Niedawno na rynek trafiła Wasza druga płyta zatytułowana "Enter the Gates". Oczekujecie podobnego odzewu? Osobiście uważam, że zrobiliśmy krok we właściwym kierunku, to inna produkcja i brzmienie, ale wciąż ten sam styl, więc mam nadzieję i myślę, że tym razem otrzymamy równe lub nawet lepsze recenzje. Jaką główną różnicę między tymi dwoma albumami byś wskazał? Cóż, jak powiedziałem wcześniej, używaliśmy innego studia, więc brzmienie i produkcja są trochę inne, ale nadal mieszczą się w naszym stylu. Myślę, że dzięki temu albumowi jesteśmy bardziej świadomi tego, jak chcemy brzmieć. Jak wyglądał process tworzenia utworów na "Enter the Gates"? Czy coś tym razem sprawiło Wam problem? Nie, wszystko działo się bez większych kłopotów. Po prostu staram się dopasować tekst do muzyki, czasami musimy coś zmienić, ale w sumie wydaje mi się, że wszystko brzmi płynnie (śmiech). Jeśli chodzi o tekst, nie chcę tkwić w jednej formie, więc od czasu do czasu staram się pisać o tym, co myślę. Poza muzyką jesteś wielkim fanem amerykańskiego wrestlingu. Jak zaczęła się u Cie-

Foto: Sinsid

lat dostałem możliwość przeprowadzki do Kalifornii i profesjonalnego uprawiania tego sportu. Niestety po około ośmiu miesiącach skończyłem treningi, z powodu wygaśnięcia wizy. Później walczyłem z przerwami przez około dwanaście lat. Jeśli chodzi o karierę, mogę przynajmniej powiedzieć, że byłem pierwszym w historii mistrzem Norwegii (śmiech). Gdzieś około 2004/05 coraz bardziej oddalałem się od wrestlingu i mocniej skupiałem się na muzyce, czyli na heavy metalu (śmiech).

społu chciałem mieć logo, które będzie rozpoznawalne i łatwe do użycia w merchu itp. Więc, tak naprawdę jest to S i D z nazwy zespołu, które są ze sobą połączone. Dzięki, ze zechciałeś poświęcić nam swój czas. Nie ma za co, cała przyjemność po mojej stronie! Bartek Kuczak

Wielu wrestlerów jest metalowcami. Może nagrałbyś jakiś kawałek o tym sporcie? Tak, zwykle idzie to w parze. Może czas pokaże (śmiech).

SINSID

139


Przyjacielskie porozumienie Szkocja to ostatnio dość popularne miejsce dla zespołów heavy metalowych. Wspomnijmy chociażby Grave Digger i ich tegoroczne wydawnictwo "Fields Of Blood". Teksty na tym albumie odwołują się do historii i legend tego kraju na północy Wielkiej Brytanii. Kraina ta fascynuje jednak nie tylko Chrisa i jego ekipę. Również Włosi z Dark Passage w jej legendach znaleźli inspiracje do konceptu swego pierwszego pełnego wydawnictwa "The Legacy Of Blood". Swoją drogą ciekawe skąd to zainteresowanie. Może stąd, że region, z którego pochodzą chłopaki jest pełen ruin zamków i innych budów pamiętających czasy średniowiecza a nawet wcześniejszych epok. W tamtym miejscu przeszłość jest ciągle żywa. Podobnie jak w Szkocji. HMP: Witaj. Właśnie wydaliście swój debiutancki pełny album zatytułowany "The Legacy Of Blood". Powiedz mi proszę, jak długo pracowaliście nad tym materiałem? Paolo Boraso: Proces trwał mniej więcej dwa lata. Większość utworów zmieniała się i ewoluowała wiele razy przed nagraniami. "The Legacy Of Blood" to tytuł, który można interpretować na wiele różnych sposobów. Giovanni Lauria: Album opowiada o wojnie, w jej najbardziej odrażającym aspekcie. Woj-

na toczona w rodzinie królewskiej, w której popełniana jest seria zabójstw w celu przejęcia kontroli nad tronem i zemsty za ideał. Ten, kto przeżyje, stara się żyć z wyrzutami sumienia z powodu tego, co się wydarzyło. Możesz trochę rozwinąć temat lirycznej strony i ogólnego konceptu tego albumu? Giovanni Lauria: "The Legacy Of Blood" to dramat w trzech aktach. Jest to album koncepcyjny, który opowiada historię rozgrywającą się w Szkocji w czasie pierwszej szkockiej wojny o niepodległość pod koniec XIII wieku. To historia rodziny królewskiej i zaczyna się od

140

DARK PASSAGE

króla i jego pasierba, jedynego spadkobiercy. Po zdobyciu wykształcenia na przyszłego króla, narodziny prawowitego syna zmuszają króla do odseparowania go od królestwa, aby zachować honor monarchy. Wrócił jako dorosły człowiek, "dowódca" na czele armii krwiożerczych żołnierzy, by ubiegać się o koronę, którą uważa za swoją. Zabija swojego ojczyma, starego króla, w potężnej bitwie, zdobywając koronę. Wszystko to przyniosło niewyobrażalne straty. Jego żołnierze chcieli go zabić ale ostatecznie do tego nie doszło. Historia opowiada

o drugim synu króla, prawowitym spadkobiercy korony, który wiedział o przyrodnim bracie, ale był trzymany z dala od interesów Korony przez całe dzieciństwo, dopóki nie był w stanie walczyć w bitwie. Nadchodzi czas, kiedy dwaj bracia stają twarzą w twarz w krwawej bitwie, w której młodszy spadkobierca pokonuje wyczerpanego brata, panując nad królestwem, ale jednocześnie pozostawiając go z brzemieniem zabicia jego jedynego brata. Czy to wszystko było tego warte? Na okładce albumu widzimy mężczyznę siedzącego na tronie z mieczem w brzuchu.

Giovanni Lauria: Ten człowiek jest starym królem, którego wybory spowodowały, że wszystko to, o czym mówiłem się wydarzyło. Możesz zauważyć na jego dłoni Pierścień Królów, który nosi również jego zabójca. To identyfikuje nić z rodziny królewskiej krwi. Możemy więc założyć, że stary król został zabity przez swojego syna. Wydaje się, że wszyscy jesteście bardzo zainteresowani historią z okresu średniowiecza. Jak zaczęła się ta fascynacja? Marco Fontana: Cóż, żyjemy w miejscu pełnym historii. Włochy wszędzie noszą ślady naszej przeszłości. Czasem dziwny jest ten mariaż współczesnych i starożytnych miejsc, ale myślę, że jesteśmy do tego przyzwyczajeni, odkąd byliśmy dziećmi, a historia starożytna stała się naturalną częścią naszego życia. O wielu z tych miejsc czasem brak nam wiedzy. Tu działa wyobraźnia. Przenosi nas z powrotem do tego dziecinnego stanu, w którym to, co nieznane (lub nie do końca znane) skupiało naszą uwagę. Myślę, że to właśnie wywołuje nasze zainteresowanie i zaspokaja naszą potrzebę ucieczki od oszałamiającej chaotycznej teraźniejszości. Na jednym ze zdjęć promocyjnych stoicie na tle ruin zamku. Co to za miejsce? Marco Fontana: Nasz rejon (Turyn i okolice) jest bogaty w średniowieczne zabytki i ruiny, zwłaszcza zamki i fortece wojskowe. Wynika to z faktu, że przez wieki nasza ziemia często znajdowała się blisko granicy, a zatem była przedmiotem inwazji i potrzebowała środków ochronnych. Nie było trudno znaleźć miejsce odpowiednie dla naszych zdjęć. Ostatecznie wybraliśmy Castello del Conte Verde (Zamek Zielonego Hrabiego). Pochodzi z XIII wieku i znajduje się około 30 km od Turynu w kierunku Alp. Z tą sesją fotograficzną związana jest zabawna historia: początkowo wybraliśmy zamek Avigliana jako lokalizację, a następnie zaplanowaliśmy sesję w ciepłą i słoneczną niedzielę pod koniec lata. W sobotę wcześniej zadzwoniliśmy i próbowaliśmy zarezerwować stolik w małej restauracji w wiosce dla zespołu i ekipy, aby nie błąkać się po okolicy. W tym momencie odkryliśmy, że w okolicy przewidziano bieg maratoński na następny dzień i dostęp był ograniczony. Całe popołudnie spędziliśmy na telefonie przeklinając i narzekając na swój los. Christian jest w tym naszym mistrzem. Następnie szukaliśmy innych opcji w Internecie i wybraliśmy kilka miejsc, których nigdy wcześniej nie odwiedziliśmy mimo, że są. Na szczęście pierwsze, do którego dotarliśmy w niedzielny poranek, było idealne dla naszych potrzeb i udało nam się zrobić zdjęcia, które można zobaczyć na naszej stronie internetowej oraz w książeczce dołączonej do płyty CD. Musieliśmy się uwijać, ponieważ w południe miało być tam spotkanie katolickiej organizacji młodzieżowej. Wyobraź sobie, jak małe dzieci wchodzą i patrzą na nas ubranych w szkocką kratę, z mieczami i farbą do twarzy… Album zawiera 16 utworów, ale połowę z nich można potraktować jako krótkie przery wniki między regularnymi utworami. Dlaczego zdecydowaliście się na ten krok? Giovanni Lauria: Jeśli będziesz uważnie śledzić historię, dostrzeżesz, że te utwory tworzą spójną całość. Komandor wjeżdża do wioski, gdzie zafascynowany jest piosenką, którą grają


niektórzy minstrele (ta piosenka jest intro naszej poprzedniej EPki). Minstrele są strażnikami Królestwa Umarłych i witają duszę Dowódcy, którą sam ignoruje jako martwą w walce. "Odd Tracks" to historia Umarłych, która wprowadza duszę Komandora w stan podobny do transu, pomagając mu przypomnieć sobie, co wydarzyło się w jego poprzednim życiu, i opowiedziana w utworach "Even", które opowiadają o historii Żywych. Wspomniane utwory mają specjalne efekty dźwiękowe (wiatr, jazda konna). Paolo Boraso: Wzywaliśmy przodków natury za pomocą starożytnych, epickich metalowych rytuałów. Są tam też dialogi. Czy są Wasze głosy? Giovanni Lauria: Przez cały album można znaleźć wszystkie nasze głosy w postaci krzyków, chórów lub śmiechu. W dialogach większość głosów jest moja, poza głosem Komandora, który pochodzi od jednego z gości, którzy pojawili się na naszym albumie. Dowódcą jest Ian Woods z Manchesteru w Wielkiej Brytanii. Jest moim przyjacielem od 12 lat. Mieliśmy także zaszczyt gościć innych wspaniałych wokalistów. Wszystkich możesz usłyszeć w chórze w kawałku "Charade Of Souls". Są to Filippo Tezza z Chronosfear, Paola Goitre z Fil Di Ferro, Ruben Crosara (ex Soulmask) i Daniele Rosso z Unforced. Rubena usłyszysz też w "Lie". Słuchając "The Legacy Of Blood" wyłapałem sporo zmian tempa? Marco Fontana: Fajnie, że to zauważyłeś. Naprawdę ciężko pracowaliśmy nad tym aspektem. Wszyscy mamy podobny, dość szeroki gust muzyczny, od klasyki po NWOBHM, thrash, death metal i nie tylko. Staraliśmy się to wszystko dopasować do naszej muzyki, a zmiana rytmu była jednym z kluczowych punktów, aby to osiągnąć i połączyć różne gatunki razem. Nie sądzę, by było do tego jakaś konkretna inspiracja, to po prostu sposób, w jaki staramy się utrzymać uwagę słuchacza. Zdecydowaliście się również nagrać utwór instrumentalny. Mam na myśli kawałek tytułowy. Myślisz, że czasami muzyka może nam powiedzieć więcej niż słowa? Giovanni Lauria: Dokładnie. Tu ujawnia się siła muzyki. Uznaliśmy, że jest to właściwy

utwór na tytuł albumu, ponieważ nie opowiedzieliśmy w nim żadnej historii. Tak na przekór W niektórych piosenkach słyszę coś, co brzmi jak dudy. Czy to prawdziwe dudy czy w jakiś sposób udało się wam je imitować? Marco Fontana: Żałuję, że nie mamy w zespole faceta grającego na dudach… a może nie! Ale nadal chcieliśmy w naszej muzyce tego instrumentu. Głównym problemem było dostrojenie, dlatego musieliśmy przejść na technologię cyfrową. Wszystkie partie "dud" są skomponowane i ułożone przeze mnie i "grane" na komputerze. Pozwolenie, by dudy brzmiały naturalnie i jednocześnie nadawały się do gry na instrumentach elektrycznych, wymagało sporo wysiłku i badań. Ostatecznie jednak jesteśmy bardzo zadowoleni z finałowego wyniku. Najdłuższą piosenką na tym albumie jest "Cherade of Souls", która trwa 7:16. Nie myśleliście o napisaniu jakiegoś długiego, ponad dziesięciominutowego epickiego kawałka? Paolo Boraso: Długość nie jest czymś, co przewidujemy podczas tworzenia danego utworu. A przy okazji, siły natury (tak, tak samo jak wcześniej) mogły się znudzić po jakimś czasie, nawet jeśli jest to epicki metalowy rytuał.

Nie wiem, że się ze mną zgodzisz, ale początek tego kawałka przypomina mi kilka solowych utworów Bruce'a Dickinsona... Marco Fontana: Kogo? Nie kojarzę typa! (śmiech) Pytanie do Giovaniego. Jesteś jednocześnie wokalistą i basistą. Niektórzy twierdzą, że trudno jest połączyć obie te role, zwłaszcza grając na żywo. Czy zgadzasz się z tym? Giovanni Lauria: Jay Leonhart (kontrabasista jazzowy) śpiewał o tym w kawałku "The Bass Lessons", gdzie kończy swoją piosenkę linią "Nie da się śpiewać i grać na basie"… Oczywiście wziąłem to za żart, ale tak naprawdę wszystko sprowadza się do ćwiczeń. Nie jestem maniakiem ćwiczeń, ale są rzeczy, które chciałbym poprawić wychodząc na scenę, zwłaszcza jeśli chodzi o zapamiętywanie wszystkich części każdej piosenki, granej i śpiewanej. Swoją drogą… czy wie gdzie schowałem moje tabletki na pamięć? (śmiech). Ok, zaczęliśmy rozmawiać o graniu na żywo, więc czy często graliście koncerty (przed epidemią Covid-19)? Marco Fontana: Muzyka na żywo przeżywa złe czasy. Każdego dnia pojawiają się wiadomości o zamykanych miejscach, co jest bardzo smutne. Ogólnie rzecz biorąc, liczba osób uczestniczących w koncertach stale spada, a średni wiek wzrasta. Chciałbym skorzystać z okazji tego wywiadu i zaprosić wszystkich na koncerty: one są prawdziwym duchem heavy metalu i płomieniem, który utrzymuje muzykę przy życiu !! Czasami jestem zaskoczony rozmową z ludźmi, którzy znają 10000000 zespołów, ale nigdy nie mieli okazji pójść na undergroundowy koncert w swoim rodzinnym mieście lub na duży festiwal metalowy. Nawet nie wyobrażają sobie, co tracą! Powiedziawszy, że wciąż mieliśmy szansę zagrać kilka dobrych koncertów, zanim zaczęliśmy nagrywać płyty, prawdopodobnie około pół tuzina koncertów rocznie, co nie jest złe, biorąc pod uwagę, że ostatnie dwa lata spędziliśmy na pisaniu nowego albumu. Plan zakładał rozpoczęcie włoskiej trasy "The Legacy of Blood" z kilkoma europejskimi koncertami zaraz po wydaniu płyty, ale potem zaczął się pandemiczny bałagan i czekamy na zwolnienie z aresztu domowego.

DARK PASSAGE

141


"The Legacy Of Blood" nie jest twoim pier wszym wydawnictwem. Wydałeś także EP zatytułowaną "Sounds From The Passage" w 2015 roku. Jak oceniłeś ją 5 lat później? Giovanni Lauria: Te utwory były bardzo osobiste. Nie byłoby jednak prawdą, gdybym powiedział, że te piosenki w pełni odzwierciedlają dzisiejszy zespół. Oczywiście to wiele znaczyło w tamtym czasie, jasno określiło gatunek, w którym chcieliśmy się ustawić, i jesteśmy bardzo dumni z tego, co zrobiliśmy będąc na tamtym etapie. To wydawnictwo było limitowane do 1000 kopii. Czy jest teraz dostępne? Może macie w planach jakąś reedycję tej EPki? Marco Fontana: Jak powiedział Giovanni, "Sounds from the Passage" było autoprodukcją (muzyka, nagrywanie, miksowanie, mastering i grafika) i jesteśmy bardzo dumni z wyniku. Zdecydowaliśmy się wydrukować 1000 płyt CD i rozprowadzić je za darmo na koncertach i w niektórych sklepach w Turynie, aby Dark Passage stało się przynajmniej lokalnie rozpoznawalne. W końcu uważamy, że to był dobry pomysł, a to, że ludzie śpiewali nasze refreny na koncertach, tylko to potwierdza. Wciąż mamy kilka kopii, może około stu, ale w tej chwili nie planujemy ponownego wydania: będziemy je rozprowadzać na koncertach, dopóki ich nie zabraknie. Moglibyśmy pomyśleć o użyciu jednego lub dwóch z tych utworów na nowych płytach w przyszłych latach, może jako utwór bonusowy, kto wie... Gdy zakładaliście zespół wiek nastoletni mieliście już za sobą. Jaka była Twoja główna inspiracja, żeby to zrobić? Giovanni Lauria: Christian (perkusista), Marco (gitara) i ja graliśmy razem jeszcze w latach 90. i znaliśmy się od tamtej pory. Opuściłem Włochy na początku 2000 roku i wróciłem dziesięć lat później, sugerując Christianowi, żebyśmy z powrotem zjednoczyli zespół… Więc podbiegliśmy do Marco i znaleźliśmy Paolo… I powstał Dark Passage. Od tamtej pory zdecydowaliśmy się na "przyjacielskie porozumienie" i wygląda na to, że dobrze się udało.

Tak jak kiedyś Dożyliśmy ciekawych czasów: to, co kiedyś było oczywiste, teraz jest czymś nietypowym i ekscytującym. A War Cloud tylko weszli do studia i nagrali na żywo materiał koncertowy - tyle, że bez udziału publiczności i z minimalnymi dogrywkami. Tylko i aż, bo naprawdę warto posłuchać "Earhammer Sessions", materiału gwarantującego wyprawę do czasów największej świetności klasycznego metalu. HMP: Zwykle wygląda to tak, że płyta koncertowa pojawia się w dyskografii danego zespołu dopiero jako któreś z rzędu wydawnictwo, po iluś albumach studyjnych. Wy doczekaliście się koncertówki znacznie szybciej, raptem po dwóch płytach studyjnych skąd ten pośpiech? Alex Wein: Wkrótce po nagraniu drugiego albumu nasz skład uległ zmianie. Potem wyruszyliśmy na naszą pierwszą europejską trasę z nowymi muzykami, grając utwory szybciej, intensywniej i w niektórych przypadkach nieco inaczej. Skłoniło mnie to do nagrania tych kawałków na żywo. Kompozycje śmigały szybko i mocno, a ja chciałem uchwycić tę intensywność, jaką nowy skład tchnął w te kawałki. W tamtym czasie zespół brzmiał niesamowicie, więc musiałem to wytłoczyć na winylu. Szczęściem dla nas, Ripple Music zobowiązała się do wydania tego. Czyli weszliście do Earhammer Studios z myślą o nagraniu nowego albumu studyjnego, ale okazało się, że oferuje ono takie warunki, iż znacznie lepszym rozwiązaniem

Christian i Marco zanim dołączyli do Dark Passage grali w zespole Fearytales. Dlaczego zdecydowali się opuścić ten zespół? Marco Fontana: Cóż, czasem rzeczy w życiu się zmieniają iw tym przypadku muszę powiedzieć, że zmiana była potrzebna. Po kilku latach zabawy, występów na żywo i nagrywania z Fearytales radość tworzenia muzyki została przytłoczona napięciem między członkami zespołu i różnymi sposobami planowania procesu pisania. Większość zespołu odeszła z biegiem lat, ale ja i Christian znaleźliśmy sposób, by dalej grać razem, tak jak robiliśmy to przez ostatnie dwadzieścia (i więcej) lat.

Foto: War Cloud

DARK PASSAGE

Co prawda płyty koncertowe wciąż się ukazują, ale nie ma co ukrywać, że ich znaczenie jest obecnie minimalne, szczególnie w porównaniu z latami 70. i 80. W żadnym razie was to jednak nie zrażało, chcieliście mieć dobrze, naturalnie brzmiący album live i postawiliście na swoim? Uwielbiam albumy koncertowe z tej złotej ery, Lizzy "Live And Dangerous", Purple "Made In Japan", Kiss "Alive" i nie zapominajmy o jednym z najlepszych, Scorpions "Tokyo Tapes". Można powiedzieć, że te utwory na żywo są z natury bardziej agresywne i bezpośrednie. Mieliście jakiś niedościgły wzór koncertowego albumu do którego chcieliście nawiązać na swojej płycie czy nic z tych rzeczy? Kolejność utworów to nasza setlista z pierwszej trasy po Europie. Czasami graliśmy więcej utworów na żywo, na przykład podczas bisów i innych takich, ale podstawowa setlista pokrywa się z listą utworów nagranych w Earhammer. Louder Studios, w którym nagraliście poprzednie albumy, nie wytrzymuje porównania z Earhammer? To kwestia sprzętu, podejścia pracujących tam ludzi, atmosfery czy jeszcze czegoś innego? Studia Louder to wspaniałe miejsce do nagrywania, ale tempo pracy tam jest nieco wolniejsze. W Louder nagrywaliśmy na dwucalowej taśmie w porównaniu z nagraniem cyfrowym w Earhammer. Wybrałem Earhammer z wielu powodów, ale głównie dlatego, że, po pierwsze, jest na tej samej ulicy, tylko kilka przecznic dalej od mojego mieszkania. Po drugie, zawsze chciałem pracować z Gregiem, tak wiele legend tam nagrywało, a on jest naprawdę miłym facetem z krwi i kości.

Bartek Kuczak

142

będzie nagrać tam materiał w wersji koncertowej? Tak, "Earhammer Sessions" to w zasadzie płyta nagrana "na żywo w studiu". Prawie wszystko nagraliśmy za jednym podejściem.

Greg Wilkinson nie jest po-


Foto: War Cloud

wszechnie znany poza sceną metalową, w dodatku raczej podziemną, ale to utytułowany już producent i realizator - to dlatego chcieliście pracować właśnie z nim? Jest naszym przyjacielem, poznałem go na metalowych koncertach w Oakland. Zbrataliśmy się, stworzyliśmy to nagranie razem i świetnie się bawiliśmy!

30-minutowy muzyczny blok, niektórych utworów tak naprawdę nie dało się zatrzymać i po prostu toczą się, jak "Vulture City" do "Give'r" lub solo na perkusji w "White Lightning". Po prostu nie można było zatrzymać i zacząć od nowa. Myślę, że zrobiliśmy w sumie dwa lub trzy podejścia, ale to był jedno nagranie na raz.

Można mówić o czym takim jak brzmienie Oakland, które powstało właśnie dzięki niemu? Wszystko, co wyjdzie z Earhammer, będzie brzmiało dobrze, będzie bardzo głośne i ciężkie. Gitary kochają tego faceta.

Warto podkreślić, że mastering wykonał tu sam Alan Douches, więc również ktoś z wyższej półki - uznaliście, że w tym aspekcie nie ma co bawić się w półśrodki, skoro mate riał wyjściowy brzmi tak dobrze? (śmiech) Alan jest zajefajny. Pracował wcześniej z naszym drugim gitarzystą, więc został nam polecony i wykonał świetną robotę. Jeśli możesz, to dlaczego nie pracować z najlepszymi?

Muzycy i producenci podkreślają, że nagranie naturalnie brzmiącej płyty koncertowej w czasie rzeczywistym jest niezwykle trudne, bo zawsze coś sprzęga, jakiś instrument jest słyszalny ciszej lub głośniej, etc., ale to w żadnym razie was nie zniechęciło? W żadnym wypadku! Podczas trasy koncertowej po Ameryce można zagrać w najgorszych miejscach, bez dźwiękowca, bez nagłośnienia, na rozpadającej się scenie, bez monitorów. Podczas nagrywania na żywo w studiu, przynajmniej mieliśmy poczucie równowagi między instrumentami. Było to klasyczne live w studio, wszystko na żywo, bez żadnych dogrywek? Postanowiliście uchwycić coś z magii waszych koncertów, pokazać jak brzmicie na żywo? Tak jak mówiłem, w dziewięćdziesięciu procentach to było jedno podejście, a w dziesięciu to małe poprawki. To zupełnie inny rodzaj pracy niż tradycyjna sesja z nagrywaniem pojedynczych śladów, ich cyzelowaniem, ale dla muzyka lubiącego koncerty chyba znacznie bardziej satys fakcjonujący? Wydaje mi się, przynajmniej tak myślę, że bardzo ważny był sposób, w jaki dostosowywaliśmy każdy utwór, tak, aby naturalnie przechodził w następny. Pomysł skondensowania muzyki i zaprezentowania jej tak na scenie był dla mnie bardzo fajny. Pozwoliło nam to również przeprowadzić nagrywanie i miksowanie w ciągu trzech dni. Dużo mieliście podejść do poszczególnych utworów czy przeciwnie, każdy zagraliście raz czy dwa, po czym wybraliście lepszą wer sję?

"Earhammer Sessions" to tylko osiem utworów: pięć z pierwszego albumu i trzy z kolejnego. Nawet jak na czas trwania winylowego longplaya niecałe 30 minut muzyki to niezbyt dużo - czemu nie dodaliście jeszcze z dwóch utworów, albo nie pokusiliście się o nagranie czegoś premierowego? Cóż, w tym samym czasie pracowaliśmy również nad singlem. "Chain Gang" ukazał się 25 września, wydany przez Ripple Music. Podczas pracy nad "Earhammer Sessions" nagraliśmy także tytułowy utwór, który napisaliśmy we Włoszech podczas trasy koncertowej. Drugi utwór "Satisfied Then Crucified" został nagrany zeszłego lata w Portland ze Stevem "The Slayer Hippy" Hanfordem. Można więc mówić o tej płycie koncertowej jako swoistym the best of live War Cloud? Tak, można to tak ująć. Mamy nowy materiał na kolejny album, nad którym obecnie pracujemy. Więc następnym razem, gdy będziemy mogli koncertować, będziemy mieć zupełnie nowy arsenał. To materiał koncertowy, ale bez udziału publiczności. Nie było pewnie warunków, żeby zaprosić choćby grupkę fanów i zarejestrować te utwory z ich udziałem? Niestety nie, ale to nie znaczy, że poszliśmy na łatwiznę. Trzydzieści dni w Europie, powrót do domu i od razu weszliśmy prosto do studia, więc publiczność mieliśmy ciągle w naszych oczach, byli tam, choćby tylko w naszych głowach.

sprzed lat jest bardzo monotonny, że wszystkie zespoły grają praktycznie tak samo, etc. Tymczasem w latach 80. istniało tyle i tak odmiennych zespołów, że trzeba naprawdę dużo czasu, alby poznać ich dokonania - tym bardziej, że wciąż ukazują się jakieś archi walne materiały, demówki sprzed lat czy koncerty, a wy śledzicie to pewnie na bieżąco? Uwielbiam głęboko ukryte metalowe i thrashowe nagrania z lat 80. Niektóre zespoły są odkrywane, gdy już ich dawno nie ma, ale ich muzyka żyje i jest na nowo dostrzegana. Liczycie, że wasz koncertowy album dotrze do nieco większej grupy słuchaczy niż tylko wasi najwierniejsi fani? Oczywiście, zawsze. Wydarzyło się to podczas kwarantanny, kiedy nikt nie może grać na żywo. To trochę zabawny czas na wypuszczenie albumu live, kiedy nikt nie może grać koncertów. "State Of Shock" ukazał się w roku ubiegłym. Teraz poszliście za ciosem z albumem koncertowym, ale pewnie obecny czas ery pandemii dał wam sporo możliwości twór czej pracy, może macie już więc zręby kole jnego albumu studyjnego? O tak, "State Of Shock", "Earhammer Sessions" i "Chain Gang" będą wydane w ciągu roku, a kolejna pełna płyta jest w drodze i planowana jest na przyszły rok. Wygląda na to, że świat po koronawirusie będzie zupełnie odmienny od dotychczasowego, a świat rocka i metalu też tego doświadczy - liczysz, że ludzie nie odwrócą się od muzyki, nadal będą chcieli chodzić na kon certy, kupować płyty i koszulki? Więcej niż kiedykolwiek! Poza tym ta pandemia dowiodła, jak bardzo potrzebujemy tych wszystkich spotkań towarzyskich, na które trafiają jedzenie, przyjaciele i muzyka. Dziękuję za wywiad! Wojciech Chamryk & Kacper Hawryluk

Słyszę czasem od laików, że ten cały metal

WAR CLOUD

143


Kolejny rozdział W ubiegłym roku z Exlibris nieoczekiwanie rozstał się gitarzysta Daniel Lechmański, jeden z założycieli grupy. Formacja nie złożyła jednak broni i po zwerbowaniu fińskiego wymiatacza Antti'ego Wirmana nagrała kolejny album. "Shadowrise" stał się dla Exlibris nowym otwarciem, a o szczegółach powstania tej płyty i odzewie na nią zachodnich słuchaczy opowiada nam Piotr "Voltan" Sikora, obecnie już jedyny muzyk pierwszego składu, założonego w roku 2003, zespołu. HMP: Luty ubiegłego roku. Kilka miesięcy wcześniej wydaliście czwarty album "Innertia", pewnie przymierzaliście się już powoli do kolejnego materiału, bo zespół zyskał sporo energii po pozyskaniu nowego wokalisty Riku Turunena, ale Daniel Lechmański opuścił zespół. W żadnym razie nie było jednak opcji, że mogło to zaważyć na dalszym istnieniu Exlibris? Piotr "Voltan" Sikora: W zasadzie natychmiast podjęliśmy decyzję, że nie zakończymy działalności z tego powodu, ale damy sobie kilka miesięcy, zanim na nowo weźmiemy się do roboty. W międzyczasie oczywiście chciałem dowiedzieć się, kto zagra na gitarze na nowym materiale - to zawsze wpływa na same kompozycje i aranże, bo nawet pisząc sam biorę pod uwagę, kto będzie grał dane partie. Tym sposobem powiększyła się wam w zespole frakcja fińska - ponoć to dzięki Riku nawiązaliście współpracę z Antti Wirmanem i ostatecznie zasilił wasz skład na stałe? Wiedziałem już wcześniej, że Riku i Antti znają się z fińskiej sceny i grali już razem w ramach różnych projektów. Sam znałem jego gitarę z płyt Warmen sprzed nastu lat i stąd wiedziałem, że nie miałby problemu z nadążaniem za pojawiającymi się już wtedy pomysłami. Riku pokazał mu trochę naszej muzyki, w tym wczesne dema nowego materiału i spodobało mu się to na tyle, że w zasadzie od razu zgodził się w to zaangażować. W dobie szybkiej komunikacji i tanich lotów lotniczych nie jest to już nic nadzwyczajnego, nawet w przypadku polskiego zespołu. Do tego, zważywszy umiejętności i dorobek waszego nowego gitarzysty, może

Foto: Toni Salminen, Mika Jussila

144

EXLIBRIS

to wam pomóc w promocji Exlibris na Zachodzie, bo jednak nie ma co ukrywać, że w Polsce power metal to jednak nisza? Praca zdalna nie jest niczym nowy ani dla nas, ani generalnie dla sceny metalowej. Nie brakuje obecnie projektów na różną skalę, w czasie realizacji których muzycy nie spotykają się w ogóle. To w żadnym momencie nie było problemem. Co do odbioru na Zachodzie - "Shadowrise" szybko stał się naszym najbardziej popularnym materiałem w platformach cyfrowych i chyba pierwszym, który nie miał najwięcej odbiorców w Polsce - sprawdziłem właśnie, Polska jest obecnie na piątym miejscu. Nie wiem oczywiście jak duży jest na to wpływ składu, a jaki samej muzyki czy też odrobiny szczęścia i trafienia w dobry moment - pewnie wszystkiego po trochu. W Polsce sytuacja tego gatunku nie zmieniła się za bardzo - nadal ma on sporo fanów, ale zainteresowanych głównie kilkoma "dużymi" zespołami. Można jednak pozyskać u nas szerszą publiczność, wystarczy tylko zmodyfikować nazwę i zacząć pisać polskie teksty (śmiech). Krzysztof Sokołowski był waszym wokalistą przez kilka lat, wspierał was też gościnnie na "Innertii" - co sądzisz o tej fali hejtu od fanów "prawdziwego" metalu, dotykającej Nocnego Kochanka, przecież muzycznie nie ma tu żadnych drastycznych zmian, chłopaki zawodowo grają to co wcześniej, tyle, że prześmiewcze teksty są bardziej zrozumiałe. Po angielsku by to przeszło i nadal mieliby garstkę fanów, ale skoro zespół odniósł sukces, to trzeba go zglanować, tak tradycyjnie, w imię typowo polskiej zawiści, etc.? Nie ukrywam, że nie jestem fanem Nocnego Kochanka, ale dlatego, że ich muzyka jest -

oczywiście całkowicie celowo - bardzo przewidywalna, pełna gatunkowych klisz i momentami brzmiąca niebezpiecznie znajomo. To wszystko jest częścią przyjętej konwencji, ale jednocześnie jest dosłownie całkowitym przeciwieństwem tego, czego ja szukam w muzyce. To co opisałeś pokazuje natomiast jak bardzo niektórzy lubią poświęcać energię rzeczom, których nie lubią - wbrew temu co powszechnie się mówi nie uważam natomiast, żeby to była typowo polska cecha - w internecie widzę to właściwie wszędzie. Zainteresowanie poprzednią płytą ze strony zachodnich słuchaczy utwierdziło was w przekonaniu, że warto iść w tym kierunku, nastawić się na szerszy odbiór, co w dobie cyfrowej dystrybucji muzyki jest bardzo ułatwione? Nie jestem pewien o jaki kierunek chodzi… wydaje mi się, że od początku konsekwentnie idziemy mniej więcej w jednym. W pierwszych latach istnienia zespołu byliście niezależni. Później wydaliście dwie płyty nakładem MMP, ale po tym etapie znowu firmujecie swoje płyty samodzielnie - to najlepsze rozwiązanie dla takiego zespołu jak Exlibris, szczególnie w dzisiejszych czasach? Myślę, że to jest najlepsze rozwiązanie dla zespołów, które potrafią zająć się same rzeczami dookoła muzyki. My obecnie sami projektujemy grafiki, montujemy teledyski, piszemy notki prasowe, piszemy i nagrywamy, a teraz także w całości realizujemy muzykę. Dystrybucja cyfrowa jest w tej chwili bardzo łatwa, a dystrybucja CD inna niż wysyłkowa w przypadku tak niszowej muzyki nie ma "biznesowego" sensu. Większość marketingu przeniosła się na social media. W takich okolicznościach niewielki label nie ma nam wiele do zaoferowania, a dla dużych jesteśmy za mali. To dość naturalne rozwiązanie. Oczywiście mowa o zespołach działających na podobną i nieco większą skalę jak my - w wyższych ligach tej pracy robi się za dużo, żeby wszystko robić samemu. Jesteś autorem wszystkich utworów na "Shadowrise"; kiedy Antti do was dołączył cały materiał był już gotowy, dlatego niczego od siebie nie dorzucił, choćby utworu czy dwóch? Jak już wspominałem, część utworów pow-


stała, kiedy już wiedziałem, że on będzie je grał, ale on sam w tym czasie był zajęty głównie pracą nad nowym materiałem King Company. Obecność Anttiego w Exlibris na etapie pracy nad tym materiałem była dość świeżą rzeczą, a prace postępowały dość szybko, więc w żadnym momencie nie oczekiwałem, że podeśle swoje kompozycje - ale zupełnie nie wykluczam, że przy następnym materiale będzie już inaczej. "Shadowrise" początkowo i tak miał być w pierwotnym założeniu 4-utworową EP-ką nagraną w tak zwanym międzyczasie, ale z rozpędu wyszło z tego coś więcej - chociaż oczywiście jak na obecne standardy albumowe jest to krótki materiał. Dodam, że utwór tytułowy był napisany chyba jako ostatni. Co ciekawe umiałeś podejść do tego materiału, mimo licznych partii klawiszowych i orkiestrowych tak, że to przede wszystkim gitarowa płyta, myślałeś więc o nim szerzej, nie tylko w kontekście wykorzystania swego głównego instrumentu? Co prawda nie mam jednej sprawdzonej formuły pracy nad muzyką, ale Exlibris jest zespołem heavymetalowym, więc bardzo często pisanie zaczynam od partii gitarowych, a kończę na klawiszach. Tak samo było w przypadku moich kompozycji na poprzednich płytach. Power metal w waszym wykonaniu stał się mroczniejszy, bliższy tradycyjnemu metalowi lat 80. - to również efekt ostatnich zmian w zespole? Ciekawe, bo ja miałem wrażenie, że coraz bardziej oddalamy się od tradycyjnego metalu (śmiech)! Być może bardziej tradycyjne są partie gitarowe - tu znaczenie ma zarówno brzmienie gitar rytmicznych - zupełnie inne niż wcześniej - jak i styl gry w solówkach. Jesteś obecnie, z racji najdłuższego w niej stażu, liderem grupy, bo przecież odpowiadasz też za finalne brzmienie nowego albumu oraz jego szatę graficzną? Sprostuję trochę - odpowiadam za ogólną koncepcję szaty graficznej i kompozycję frontową - to swoją drogą moje zupełnie pierwsze podejście do tego typu pracy - natomiast większą część roboty, jeśli chodzi o skład graficzny, wykonał Riku. Rzeczywiście odpowiadam natomiast za produkcję i miks nagrań. Z racji tego, że pracowaliśmy z Riku i Anttim w trybie online, w tym procesie powstało dużo "pośrednich" wersji utworów - na przykład takich z zagraną przez Anttiego gitarą, ale sekcją rytmiczną z mojego komputera. Każdą z takich wersji starałem się jakoś poglądowo zmiksować, żeby być jak najbliżej pewności, że idziemy we właściwym kierunku. W pewnym momencie zaczęło to brzmieć naprawdę przyzwoicie, więc postanowiłem podejść również do miksu całego nagrania - w najgorszym wypadku kosztowałoby mnie to trochę mojego wolnego czasu, a gdyby nie wyszło zadowalająco, to w każdym momencie mogliśmy to komuś zlecić. Uważam jednak, że wyszło całkiem fajnie - szczególnie jak na mój brak doświadczenia. Dodam, że za mastering odpowiada również Riku. To najkrótsza płyta w waszej dyskografii,

Foto: Marek Mosiński

sześć utworów i niewiele ponad pół godziny muzyki - uznaliście, że w dobie streamingu przygotujecie taki zwarty materiał, bo słuchacze nie mają już cierpliwości do słuchania albumów trwających 50-55 minut, a takie wydawaliście wcześniej? Jak już wspomniałem - początkowo materiał miał być jeszcze krótszy. W pewnym momencie zastanawialiśmy się, czy wypuszczanie materiału, który jest długi jak na EP, ale krótki jak na album, ma sens, ale rzeczywiście uznaliśmy, że obecnie ludzie rzadko mają tyle czasu, żeby przesłuchać pełną płytę za jednym razem. Wydaje mi się też, że ten materiał słuchany od początku do końca, mimo że trwa tylko około 30 minut, robi wrażenie satysfakcjonującej zamkniętej całości. Zastosowaliście ciekawy podział utworów: na początek mamy trzy krótsze, bardziej tradycyjne, po czym pojawiają się trzy kole jne, ale już dłuższe, bardziej zróżnicowane, nawet epickie, tak jak finałowy "Inter-stel lar" - jeśli ktoś będzie słuchać całości, wiele zyska i odkryje? Szczerze powiedziawszy nie zastanawiałem się nad tym w ten sposób. Słuchałem tych utworów w różnej kolejności i ta wydała mi się dość naturalna, odpowiednio trzymająca napięcie.

możliwości. Początkowo chciałem wykorzystać nagrania z rozmów astronautów z centrum kontroli, ale w tym procesie natrafiłem na tę inspirującą przemowę Kennedy'ego i uznałem, że pasuje idealnie. Podeszliście do promocji "Shadowrise" w nieszablonowy sposób, opatrując każdy z utworów lyric video i publikując je w takiej kolejności, w jakiej pojawiają się na płycie było to sporo pracy, ale zważywszy na odzew, chyba było warto? To jest coś, co zaproponował Riku i nikt z nas nie był pewien, czy to dobry pomysł. Ostatecznie chyba jednak trafiony. W momencie, kiedy zaczynaliśmy robić te klipy, żaden z nas nie miał większego pojęcia o edycji video. Ja pierwszy zacząłem zapoznawać się oprogramowaniem do edycji i animacji, tworząc klip do "Rule #1" - w międzyczasie pokazałem Riku, jak do tego podszedłem i… zanim się obejrzałem, on miał gotowe pięć kolejnych. Serio, to wszystko co widzicie, to efekt jakichś dwóch miesięcy stażu, zaczynając prawie od zera. Jeśli czyta to ktoś, kto

Goście na waszych płytach to żadna nowość, ale ten jest szczególny, bo to sam prezydent USA John Kennedy - skąd pomysł na te właśnie sample? "Interstellar" to utwór o tym, że czasem ślepy krok w nieznane jest właśnie tym, czego potrzebujemy, a także o tym, by nie dać zamknąć się w pułapce czyichś oczekiwań. To skojarzyło mi się z lotami w kosmos, bezkres nieznanych

EXLIBRIS

145


Pasja nie umiera

potrzebuje klipu tekstowego dla swojej kapeli - zachęcam do nękania Riku. (śmiech) Premiera płyty w połowie kwietnia mogła wydawać się czynem zgoła samobójczym, ale z drugiej strony ludzie mieli wtedy znacznie więcej czasu na słuchanie muzyki, co też jest nie bez znaczenia? Widzisz - zaplanowaliśmy publikację jednego utworu co dwa tygodnie - kiedy zaczynaliśmy były pierwsze doniesienia o epidemii w Chinach, ale nikt nie spodziewał się, że obejmie ona świat i dotknie go w takim stopniu na tyle czasu. Potem po prostu trzymaliśmy się tego planu. nie chcieliśmy niczego opóźniać. Liczyliście, że jednak jesienią zdołacie zagrać jakieś koncerty promujące "Shadowrise", że sytuacja unormuje się na tyle, że pewien powrót do normalności będzie pod tym względem możliwy? Zdecydowanie na to liczyliśmy - teraz oczywiście nadal liczymy, ale już nikt nie próbuje planować konkretnych dat. Kiedy przyszłość będzie trochę pewniejsza - wtedy zaczniemy rozmawiać o konkretach. Co planujecie obecnie, skoro coraz częściej słyszy się, że o koncertach w formie takiej jak kiedyś, przynajmniej do lata przyszłego roku, nie ma mowy? Wielu muzyków wyko rzystuje ten dodatkowy czas na komponowanie, czynicie podobnie, żeby mieć w zanadrzu kolejny materiał - może na EP, której jeszcze się nie dorobiliście? Każdy z nas coś robi. Riku i ja ostatnio nagraliśmy swoje partie dla projektu Circus Of Rock - album ukaże się w przyszłym roku nakładem Frontiers. Myślę, że fani bardziej klasycznego metalu i melodyjnego rocka mają na co czekać. Ja oprócz tego pracuję nad albumem swojego nowego projektu - Intospace - tym razem chcę go nagrać już w pełnym składzie z prawdziwą sekcją - a w międzyczasie pracujemy też nad nowym materiałem Leash Eye. Jeśli coś z tego uda się skończyć i nadal nie będzie można grać - pewnie wtedy zaczniemy myśleć o nowych piosenkach Exlibris. Wojciech Chamryk

Styxx wydał w ubiegłym roku debiutancką EP "Wilczy głód", obecnie śląska formacja pracuje nad pierwszym materiałem długogrającym. Przed wami gitarzysta Michał Karpiel, oszczędny w słowach jak mało kto.

HMP: Zmiany składu są czymś nieuchron nym i dotykają praktycznie każdego zespołu, ale w waszym przypadku była to zupełnie inna sytuacja, bo jak do tej pory graliście bez personalnych roszad - tym bardziej śmierć Pawła Niedziółki zaskoczyła i dotknęła wszystkich, nie tylko w waszym najbliższym środowisku? Michał Karpiel: Tak. Było to dla nas dość spore zaskoczenie. Nic nie wskazywało na taką kolej rzeczy. Niedowierzanie, szok, rozpacz to naturalne reakcje, ale chyba dość szybko pojawiła się myśl, że bez względu na to co się stało musicie dokończyć nagrywany właśnie materiał, bo jesteście to w pewnym sensie winni waszemu perkusiście? Z założenia "Wilczy głód" miał być wydawnictwem długogrającym. Niestety ze względu na zaistniałą sytuacje uznaliśmy, że nie dokończymy pełnej setlisty i wydamy EP-kę z utworami nagranymi z udziałem Pawła. Nie myśleliście jednak o rozwiązaniu zespołu, zresztą pewnie sam Paweł byłby temu przeciwny, bo byłoby to w pewnym sensie zaprzepaszczenie kilku lat również jego pracy? Paweł miał spory wkład w zespół. Zakładałem go wspólnie z nim. Pomimo okoliczności, które nastały dla reszty zespołu życie toczy się dalej, a pasja nie umiera. "Wilczy głód" miał być waszym debiutanckim albumem, przygotowywaną od lat i wymarzoną płytą - dla Pawła chyba faktycznie pierwszą. Jednak kiedy zginął uznaliście, że dokończycie utwory do których zdążył nagrać partie perkusji i wydacie dedykowaną mu EP-kę, żeby silniej zaznaczyć jego wkład w powstanie tego materiału i kilka lat istnie-

Foto: DiGi Foto / Irek Osuch

146

EXLIBRIS

nia Styxx? Postanowiliśmy dedykować Pawłowi tę płytę i jednocześnie zamknęliśmy tym pewien rozdział w historii zespołu. Jesteśmy w trakcie kolejnego. To pięć utworów i na finał coś specjalnego, faktyczna "Minuta ciszy", symboliczne upamiętnienie tragicznie zmarłego przyjaciela również w pozamuzycznej formie? Dokładnie tak. Zagraliście też specjalny koncert poświęcony pamięci Pawła, w dodatku mający wymi ar charytatywny? Tak. Dzięki pomocy Grzegorza Kupczyka z zespołem CETI i klubu muzycznego Rock Out w Dąbrowie Górniczej udało mi się zorganizować memoriał dla Pawła. Zagrało kilka zaprzyjaźnionych zespołów, w tym wyżej wymienione CETI. Było to możliwe dzięki temu, że dość sprawnie znaleźliście nowego perkusistę, ale Radek Smorąg nie zagościł u was zbyt długo? Radka znałem od dawna. To świetny perkusista, ale wiedziałem też, że czynnie funkcjonuje w zespole Apnea. Zgodził się i za to jesteśmy mu bardzo wdzięczni. Dzięki niemu nie zaliczyliśmy solidnego przestoju. W bardzo krótkim czasie opanował materiał i już po miesiącu prób zagraliśmy u boku KSU w katowickim Mega Clubie i w Bogart w Gomunicach. Potem poszło już lawinowo. Zagraliśmy masę koncertów i dobrze się bawiliśmy. Radek to spoko gość i człowiek wielu pasji, na które jak wiadomo poświęca się czas. Dyspozycyjność jest kluczowym elementem pracy w zespole. Jesteśmy nadal w przyjacielskich relacjach i życzymy mu wielu sukcesów z Apneą. To jednak z nim zaczęliście prace nad nowym materiałem, czego efektem jest choćby opublikowany latem ubiegłego roku nowy


Foto: DiGi Foto / Irek Osuch

utwór "Avalon", zapowiedź pierwszego albumu? "Avalon" był utworem powitalnym Justyny Szatny, gdzie pierwszy raz wszyscy mogli usłyszeć klawisz w Styxx. Właśnie, poszerzyliście skład, zapraszając Justynę Szatny, znaną choćby z Iscarioty klawisze w nowych utworach będą silniej akcentowane, stąd ten akces? Nowe utwory ukierunkowane są na zdecydowanie większe wyeksponowanie klawiszy. Utwory opublikowane na "Wilczym głodzie" pozostaną tylko na tym wydawnictwie, nie zamierzacie nagrywać ich ponownie? Jak już wcześniej wspomniałem ten rozdział uznaliśmy za zamknięty. Skupiamy się na nowym materiale. Czyli na przygotowywany materiał długogrający złożą się te utwory, których nie zdążyliście już nagrać z Pawłem oraz najnowsze kompozycje, a zarejestrujecie go już z udziałem Tomasza Dudzińskiego, który w czerwcu zasilił Styxx - oby na dłużej? Myślę, że skład zespołu został już ustabilizowany. Nie będziemy odgrzewać materiału. Na nową płytę składają się całkowicie nowe kompozycje. Cieszymy się bardzo, że będziemy mogli rejestrować ją z Tomkiem. Uważam, że jesteśmy na etapie znacznego progesu. Perkusiści nie są zwykle zbyt doceniani, przynajmniej przez tych niedzielnych słuchaczy, ale każdy kto gra lub ma jakieś pojęcie o muzyce wie doskonale ile dobry drum mer potrafi wnieść do zespołu? Zawsze powtarzałem, że perkusja jest silnikiem muzyki, a nasz aktualny działa bardzo sprawnie. Kimś takim był dla Styxx właśnie Paweł, co pokazują też utwory z "Wilczego głodu"? Każdy perkusista ma swój indywidualny styl, który słychać. Stylistycznie pewnie nie będziecie za bardzo eksperymentować, "Władca snów", ballada "Potępiony" czy wspomniany już "Avalon" są dobrymi zapowiedziami obranego przez was kierunku, tradycyjnego metalu? Nowe kompozycje zdecydowanie różnią się od

wymienionych powyżej. Będzie znacznie ciężej. Tradycyjny czy klasyczny nie oznacza jednak sztampowy bądź totalnie wtórny, bo jednak od lat 80. w muzyce, nie tylko metalowej, wydarzyło się naprawdę wiele i słychać to w waszych utworach? U nas jest zderzenie zamiłowań gatunkowych. Mamy glam metalowego Lukasa, katatoniczną Justynę, ja sam lubię riff panterowy. Staramy się te naleciałości miksować. Album też nagracie z Mariuszem Piętką, nie ma innej opcji? Tym razem zdecydowaliśmy się na bardziej lokalne miejsce, a mianowicie Orion Project Studio. Wygląda jednak na to, że pandemia pokrzyżowała wam szyki i tak jak tysiącom zespołów z całego świata bardzo utrudniła funkcjonowanie Styxx, bo nie mogliście grać prób, ogrywać nowego materiału przed wejś ciem do studia, a sama sesja pewnie została przesunięta na późniejszy termin? Nie jesteśmy wyjątkami, trudności trochę było. Wszystko mamy już dopięte. Brak koncertów też daje wam się we znaki, utrudnia zgranie z nowym perkusistą? Nie zapominajmy o tym, że Tomek jest bardzo doświadczonym perkusistą i ma na koncie kilka płyt. Mimo utrudnień współpraca idzie świetnie. Brakuje nam kontaktu ze sceną i ludźmi, wspólnego browaru ze słuchaczem itd., ale to wszystko kiedyś wróci do normy. Jesteście jednak dobrej myśli, że sytuacja w końcu unormuje się na tyle, że będziecie mogli nagrać i wydać ten album, promować go również koncertami, po prostu funkcjonować, tak jak wcześniej? Robimy wszystko w tym kierunku. O jakichkolwiek terminach trudno obecnie mówić, ale powiedz przynajmniej na koniec, jaki jest roboczy tytuł tego albumu i czy będziecie szukali dla niego wydawcy? Tytuł jest elementem klimatu całej płyty, a to jeszcze chce pozostawić w tajemnicy. Wojciech Chamryk

STYXX

147


dziej inspirujące? Pierwszym był Yngwie Malmsteen a potem był Timo Tolkki ze Stratovariusem, następnie Dark Moor, Heavenly, Tommy "Reinxeed" Johansson itd.

Takie jest moje DNA Najnowszy album Moravius zatytułowany "Wind From Silesian Land" przypomniał mi o tym czeskim zespole. Nie jest to żadna rewelacja na scenie melodyjnego power metalu ale za to proponuje nam naprawdę solidne granie. Czeskie kapele nie mają jakoś łatwo jeśli chodzi o przebicie się na ogólnym światowym rynku, podobnie jak nasze rodzime formacje. Za to bardzo podoba mi się czeskie podejście do tradycyjnego heavy metalu, a szczególnie do jego bardziej melodyjnych odmian, jakże inne od naszego. Dlatego z jeszcze większą frajdą ponownie przybliżam Wam Czechów z Moravius, może tym razem zapamiętacie ich na dłużej. HMP: Zanim założyłeś Moravius z powodzeniem występowałeś w zespole Slalmandra. Spędziłeś w nim parę ładnych lat, nagrałeś trzy albumy. Jakie wspomnienia zachowałeś po tym zespole, jak oceniasz po latach płyty, które nagrałeś z Salamandrą? Dalibor Halamicek: W Salamandrze było bardzo fajnie. I myślę, że płyty, które nagrałem z nimi były najlepsze, co Salamandra w ogóle zrobiła. Przynajmniej tak słyszę od moich fanów. W Polsce też. Co takiego stało się, że podjąłeś decyzję o

Tak, początkowo myśleliśmy, że Moravius będzie tylko projektem, ale później chcieliśmy koncertować, więc szukaliśmy muzyków. Niestety do dziś mam problem ze znalezieniem dobrego perkusisty, który dobrze sprawdził by się w power metalu. Może ktoś z Polski chciałby spróbować w Moravius? (śmiech) Wydaje mi się, że problem jest głębszy i jest podobny tego, który dotyka polskich muzyków, grających klasyczny heavy metal i jego bardziej melodyjne odłamy. Po prostu granie w takich kapelach to kosztowne hobby, na

Wasz duży debiut "King's Grave" to solidna dawka muzyki, ale brzmienie tego albumu jest nie dopracowane. Z czego to wynika? Czy to kwestia, że większość instrumentów nagrywał sam Petr Strauch, włącznie z sam plowaniem perkusji? Tak. Petr robił wszystko sam w domu, a ja po prostu zaśpiewałem w studiu. Nie miał wtedy tak dobrych sampli i dlatego muzyka brzmi nieprofesjonalnie. W dodatku wszystko zostało zrobione bardzo szybko, więc jest też kilka fałszów za co przepraszam wszystkich. Mimo, że muzyka na "King's Grave" utrzy muje poziom to jednak jest zbyt zachowawcza w stosunku najlepszych produkcji podgatunku, który reprezentujecie. To brak odwagi czy po prostu tak patrzycie na tę muzykę? Tak jak mówiłem, Petr sam nagrał tę płytę muzycznie, a ja tylko zrobiłem mu linie wokalne. W tym czasie podobało mi się jego spostrzeganie muzyki, chociaż miałem kilka uwag. Ale mimo to fani lubią tę płytę. Druga sesja była bardziej nastawiona na wspólną współpracę. Podobny zarzut można wystosować wobec twojego śpiewania. W recenzji aby opisać twoje miejsce w Moravius użyłem sytuację Geddy Lee w Rush. Geddy w stosunku do Roberta Planta czy Iana Gillana prezentuje się słabo, ale jego głos stał się znakiem szczególnym dla zespołu. Tak samo ty, śpiewasz czysto i dobrze ale w twoim glosie nie ma charyzmy Timo Kotipelto czy choćby Kaia Hansena... Nigdy nie miałem głosu, jak ci, co mają ściśnięte męskie genitalia (śmiech). Po prostu mam swój głos i dzięki niemu Moravius jest znany. Podobnie jak wokaliści z innych zespołów, bez których nie mogliby się obejść. To również sprawia, że power metal Motaviusa jest wyjątkowy.

Foto: Moravius

opuszczeniu Salamandry? Salamandra powoli szła w kierunku, który mi się nie podobał. Do tego prowadziłem interesy i zbankrutowałem, więc musiałem wyjechać do pracy do Anglii, a Salamandra znalazła nowego wokalistę.

które niewielu stać... Wiesz, power metal to trudny styl dla wszystkich muzyków, dlatego młodzi muzycy chcą grać coś lekkiego, aby nie musieli tak ciężko pracować na swoich instrumentach. Wielka szkoda.

Moravius powołałeś wraz z Petrem Strauchem. Wydaje się, że wtedy Petr to była twoja bratnia dusza? Petr i ja nadawaliśmy na tych samych falach muzycznych i dobrze się rozumieliśmy podczas tworzenia nowych utworów. Miał poczucie muzyki jak Timo Tolkki.

Od początku ustaliliście, że Moravius to formacja, która będzie grała melodyjny speed/ power metal z elementami neoklasycznymi ale w tej wersji bardziej współczesnej, wywodzącej się z lat dwutysięcznych typu Stratovarius czy Edguy. Co takiego urzeka cię w tej muzyce? Po prostu to te klasyczne detale. Uwielbiam muzykę Mozarta, Beethovena, Bacha, Vival-diego, a ich elementy wyczuwalne są w power metalu i takie jest moje DNA.

W zasadzie na początku Moravius był projektem muzycznym waszego duetu. Ciężko w Czechach jest znaleźć muzyków, którzy zaangażowaliby się w działalność zespołu na stałe?

148

MORAVIUS

Które kapele z tej sceny są dla ciebie najbar-

Czy możesz opowiedzieć, jacy wokaliści mieli wpływ na twój sposób śpiewania? Kiedy byłem młody, słuchałem hardrockowych zespołów, moimi ulubiony jest ciągle AC/DC. Kiedy zaczynałem śpiewać na imprezach, starałem się naśladować głosy wszystkich śpiewaków, których akurat graliśmy (i zadziałało). Moim ulubionym wokalistą jest David Coverdale z Whitesnake. Zawsze chciałem mieć jego głos, chociaż teraz tworzę power metal. Z tego co wiem plyta "King's Grave" zdobyła pewną popularność w Czechach ale nie uchroniło to zespołu przed zakończeniem działalności. Jakie powody zmusiły was do podjęcia takiej decyzji? Problemem było zatrudnienie muzyków. Członkowie zespołu ciągle się zmieniali, aż mi obrzydło, bo zespół nie grał na żywo tego, co nagraliśmy na płycie, więc odszedłem. Petr próbował przez jakiś czas kontynuować karierę zespołu, ale potem rozwiązał go. Wtedy podjąłeś współpracę z zespołem Grog. Opowiedz o tej kapeli, bo nic o niej nie


wiem... Śpiewałem w Grog, gdy jeszcze nie było Salamandry i śpiewałem w nim przez 25 lat. To lokalna grupa, z którą nagrałem cztery płyty, ale to ze względu, że chcieli grać więcej koncertów niż było imprez. Szkoda, bo Grog był popularny w naszym rejonie a nawet w Polsce. To były wspaniałe chwile. Ludzie wciąż do mnie piszą, że pamiętają nasze występy. Jednak po siedmiu latach wspólnie z Petrem Strauchem podjęliście decyzję o wznowieniu działalności Moravius. Jak doszło do tej reaktywacji? Petr miał wiele pomysłów na nowe kawałki i jak wspominałem, stworzyliśmy je razem, więc pomyśleliśmy, że nagramy kolejną płytę. Chciałem wzbogacić płytę, aby była na światowym poziomie, więc zwróciłem się do moich przyjaciół, którzy mają zespół wokalny, a także do Tomygo Johanssona z zespołu Reinxeed, obecnie Sabaton... Myślę, że płyta odniosła spory sukces. Ta współpraca nie trwała zbyt długo. Znasz powody czemu Petr ponownie zrezygnował z Moravius? Petr ma już swój zespół, któremu chce się poświęcić, a Moravius chciał mieć tylko jako projekt. A ja tego nie chciałem, bo muzyka Moraviusa bardzo dobrze przyjęła się zarówno w Czechach, jak i na świecie, więc szukałem muzyków i ich znalazłem. Nie poddałeś się i sam kontynuowałeś działalność zespołu, ba udało ci się namówić do współpracy duet gitarzystów Radka Dockalika i Jaroslava Novaka, którzy stali się obok ciebie filarami Moravius. Jak nawiązałeś z nimi współpracę? Szukałem w ogłoszeniach. Najpierw rozglądałem się tylko za muzykami, a potem za zespołami, które szukały wokalisty. W ten sposób znalazłem grupę Archon. Na pierwszej próbie puściłem im płytę CD i powiedziałem, że szukam do niej muzyków i chłopcom się to spodobało i tak rozpoczęła się era nowego Moraviusa. Wasz drugi album "Hope In Us" to muzyczna kontynuacja debiutu ale z lepszym brzmieniem i trochę mocniej wyeksponowanymi gitarami. Mnie ciekawi czy repertuar na ten album to już współpraca z nowymi muzykami czy też są to utworów, przy których pracował jeszcze Petr Strauch? Jak już wspomniałem, płyta "Hope in Us" została wykonana przez samego Petra przy mojej współpracy. Jeden z utworów zaśpiewał Tomy (Johansson - przyp. red.). Petr dbał już o dźwięk i płyta brzmi znacznie lepiej. Dlatego też jest bardziej popularna na świecie. Przy okazji chciałbym podziękować Tomy'emu oraz Lence Velikovskej i jej chórowi. Jak został przyjęty "Hope In Us"? Czy płyta została zauważona poza granicami Czech? Tak, nawet bardzo. Chociaż nie współpracujemy z żadną agencją i wciąż staramy się ją znaleźć, to płyta całkiem nieźle sprzedała się w Japonii i Ameryce Południowej, a także na całym świecie. Chcielibyśmy grać dla naszych fanów wszędzie, ale nie możemy znaleźć menedżera, który pomógłby to nam zorganizować. Występowaliśmy już na festiwalu w Łodzi z zespołami z całego świata i chcielibyśmy kontynuować.

Foto: Moravius

Wasz najnowszy album "Wind From Silesian Land" to jeszcze lepsze gitarowe partie, choć muzyka ciągle utrzymana jest w stylu melodyjnego speed/power metalu z elemen tami neoklasycznymi. Jednak wydaje się, że na tej płycie ty, Radek i Jaroslav w końcu dotarliście się jako muzycy i kompozytorzy... Odkąd poznałem Radka, coraz lepiej rozumiemy się muzycznie, czuć to w kompozycji i na scenie. Radek jest znakomitym gitarzystą, cieszę się, że go znalazłem. Robimy razem utwory i uważamy, że są całkiem dobre, co jest zdecydowanie zauważalne na płycie. Mogą to również ocenić słuchacze słuchający płyty Moravius. Tym bardziej, że CD jest nagrane z instrumentami na żywo. Na "Wind From Silesian Land" są ciągle klawisze ale są ograniczone do niezbędnego minimum. Jak dla mnie to was optymalne rozwiązanie. Zdecydowanie wolę gdy w waszej muzycy rządzą gitary... W power metalu klawisze są niezbędne, po prostu podkreślają melodyjność i nawiązania do muzyki klasycznej. Jeśli wiesz, gdzie umieścić je w utworze, co mają zagrać i jaki powinny brzmieć, to gdy usłyszysz je z gitarami, poczujesz dreszcz wzdłuż kręgosłupa (śmiech). Ogólnie rzecz ujmując wszystkie aspekty na "Wind From Silesian Land" czyli kompozycje, twój śpiew oraz produkcja itd. przedstawiają się bardzo klasowo. Czy to już wasze optymalne możliwości, czy też jako zespół i artyści możecie wyzwolić w sobie jeszcze większy potencjał? Z wiekiem mamy coraz więcej pomysłów. Już mamy gotowe nowe utwory i pełno pomysłów na resztę kolejnej płyty. Jednak my nie chcemy rezygnować z naszego stylu, jak niektóre znane zespoły, które chcą być dziś nowoczesne, przez co ich płyty wcale nie są tak dobre. A jak mówią u nas... nie możesz nauczyć starego psa nowych sztuczek (śmiech).

życiu i trochę mistyczne. A utwór bonusowy "Religion" jest dedykowany Wolfgangowi A. Mozartowi jako podziękowanie za jego muzykę, bez której nie moglibyśmy dziś istnieć. W epoce zarazy (koronawirus) ciężko jest o promocję czyli granie koncertów. Czym były dla was występy na żywo? Czy Moravius często grał koncerty? W ciągu roku graliśmy dużo koncertów, tylko, że w zeszłym roku na jesieni zaczęliśmy nagrywać płytę, więc było ich mniej. W tym roku niestety ani jednego, oczywiście dzięki pandemii. Ale przygotowujemy się do występu w przyszłym roku i to już w styczniu. Jeśli to będzie możliwe, będziemy mieli koncert z zespołem Victorius w Ostrawie. Pracujemy też nad innymi koncertami. Wierzymy, że znajdzie się ktoś, kto zaprosi nas do Polski. Znajdzie się??? (śmiech) Jak myślisz kiedy faktycznie koronawirus odpuści i kapele będą mogły swobodnie koncertować? Nikt tego nie wie, sytuacja zmienia się każdego dnia. Niemniej wierzę, że wkrótce sytuacja się uspokoi i ludzie będą mogli swobodnie chodzić na koncerty. Mimo tych problemów przygotowujemy się i będziemy gotowi do właściwego pokazu na scenie. Jedną z wspólnych cech współczesnych kapel heavy metalowych jest to, że kolejne albumy ukazują się co kilka lat. Jednak dla mnie okres dwóch - trzech lat to optymalny okres oczekiwania. Czy jest szansa, że na następ ny album Moravius będziemy czekać krócej niż cztery lata? Wierzę, że nasza nowa płyta powstanie w ciągu najbliższych dwóch lat. Najpierw musimy zaprezentować na koncertach nasze tegoroczne CD, a nową płytę zaczniemy nagrywać pod koniec przyszłego roku. Także fani Moravius mogą się tego spodziewać.

Do tej pory nie wspomniałem o lirykach. Czy mógłbyś poświęcić temu tematowi trochę czasu i opisać ogólnie o czym starasz się opowiedzieć w swoich tekstach? Większość tekstów napisał mój 20-letni syn. To godne podziwu, że tak młody Czech potrafi wymyślić angielski tekst. Jest bardzo utalentowany. Niektóre liryki dotyczą naszej morawskiej i słowiańskiej historii. Inne songi są o

Michal Mazur

MORAVIUS

149


Nie chcieliśmy się ograniczać Zespołów grających cudzy repertuar jest mnóstwo, ale CoverNostra ma swój oryginalny patent, dopełniając metalowe covery, wiodące prym na ich koncertach, klasyką polskiego rocka. W dodatku niedawno wydali debiutancki minialbum "Katharsis dusz", zawierający nie tylko ich wersje klasyków Lady Pank, Grzegorza Ciechowskiego i Maanamu, ale też dwie kompozycje autorskie, co w przypadku tego typu zespołów nie jest częstym zjawiskiem. HMP: Graliście, bądź wciąż to czynicie, w różnych zespołach - skąd pomysł na założenie kolejnego w dodatku stricte coverowego, co podkreślacie już samą nazwą? Grzegorz Soluch: Cześć! Przede wszystkim chcielibyśmy pozdrowić wszystkich miłośników dobrej, nie tylko metalowej czy rockowej muzyki, chociaż oczywiście to muzyka hard & heavy gości w naszych sercach i odtwarzaczach płyt. Pomysł na założenie kapeli grającej covery zespołów metalowych z, przynajmniej moim zdaniem, najlepszego okresu dla tej muzyki, czyli lat 80., przyszedł kilka lat temu. Zawsze chciałem grać kawałki przy których bawiłem się w czasach młodości i które od lat uważam za absolutne klasyki metalowego grania. Na początku to było totalnie amatorskie granie trzech kumpli z jednego osiedla. Graliśmy dla czystej przyjemności na dwie gitary (ja

w hali Wisły w Krakowie, u boku takich ówczesnych gwiazd, jak Vader, Hazael, Quo Vadis, Damnable i inni (to był luty 1995). Adam był nieco zaskoczony, bo sam przecież gra na gitarze, ale solowej. A tu propozycja objęcia posady basisty. Sam nie wiem, dlaczego się zgodził, (śmiech!). Z Adamem na pokładzie wszystko zaczęło nabierać sensu. Niedługo potem doszedł do nas Harry, który zastąpił dotychczasowego perkusistę. Myślę, że Harrego przedstawiać nie trzeba. To od wielu lat motor napędowy zespołu Prosecutor, który powrócił całkiem niedawno do grania i nagrywania płyt. Jak pewno wiesz, Harrego już nie ma w naszej kapeli, ale wiele mu zawdzięczamy. Zagraliśmy z nim pierwsze koncerty, które dodały nam pewności siebie. Adam Rogowicz: Byłem wtedy na etapie tworzenia nowej płyty dla Killjoy. Nie mieliśmy

Foto: Studio Miłka

i Tomasz Gawlik) i perkusję (Tomasz Czyż), kawałki TSA i Judas Priest. Nie było przy tym żadnych planów co do tego projektu. Nie było pełnego składu, nazwy, tylko dobra zabawa. Po paru miesiącach doszedł wokalista (Michał Kitel), stawiający zupełnie pierwsze kroki w tym zakresie. Dalej trwał czas zabawy oraz nauki kolejnych kawałków, ale nadal nie mieliśmy basisty. W końcu skontaktowałem się z Adamem "Metalem" Rogowiczem, którego znam od wielu lat, jeszcze z czasów przed zespołem Killjoy, kiedy to grali pod nazwą Mystic Side, w nieco innym składzie (ale trzon tej kapeli zawsze był taki sam: Adam Rogowicz, Wojtek Bujoczek i Marek Ludwicki). Ja sam grałem wtedy na gitarze w deathmetalowym zespole o nazwie Requiem. Otarliśmy się nawet o wielką scenę, grając koncert

150

COVERNOSTRA

basisty, to pomyślałem, że zrobię linie basu. A najlepiej się uczyć od mistrzów. Uczenie się gry na basie na podstawie klasycznych kawałków nie było głupim rozwiązaniem. To się zgodziłem i tak jakoś zostało. Praktycznie nie ma zespołu, który nie miałby w repertuarze cudzych utworów, choćby tylko koncertowym, a są i takie, na przykład Metallica, Overkill czy Six Feet Under, które wydawały całe płyty z przeróbkami - taka wersja wam nie odpowiadała, woleliście rozgraniczyć twórczość własną od tej cudzej? Grzegorz Soluch: Na początku w ogóle nie było planu, aby komponować i grać własne numery. To miał być typowo coverowy zespół. Jak wspomniałem liczyła się dobra zabawa i radość z grania nieśmiertelnych kawałków na-

szych idoli. Stąd też nazwa naszego zespołu, mająca od razu podkreślać, czego można się od nas spodziewać. Długo zastanawialiśmy się nad nazwą, aż w końcu na ten pomysł wpadł Adam. Osobiście uważam, że nazwa jest bardzo trafiona i wyróżnia się na muzycznym rynku. To, że fajnie by było mieć w koncertowym secie coś swojego przyszło z czasem. Na koncertach ludzie domagali się zagrania czegoś naszego i to dało nam do myślenia. Już chyba pierwsze koncerty utwierdziły was w przekonaniu, że rzecz warta jest kontynu acji i poważniejszego podejścia? Grzegorz Soluch: Tak, masz absolutną rację. Osobiście uwielbiam koncerty. Zarówno chodzić na sztuki innych kapel, jak i samemu występować. W swoim życiu zaliczyłem sporo sztuk jako widz. Jako muzyk występujący na scenie nie było tego aż tak dużo, ale kilkadziesiąt koncertów już za mną, a jako Cover Nostra zagraliśmy dotychczas ponad 20 koncertów. Absolutnym liderem jest u nas oczywiście Adam, który wystąpił już kilkaset razy, o ile nie więcej. Muszę go o to spytać. W każdym bądź razie reakcja na koncertach od początku była pozytywna. Z frekwencją bywało różnie, ale narzekać nie możemy. Byłem na koncertach różnych kapel i na pewno wstydzić się nie musimy. Wybieraliście utwory z dorobku różnych zespołów - postawienie tylko na repertuar jednej kapeli, nawet takiego giganta jak Maiden, AC/DC czy Metallica nie wchodziło w grę, bo każdy z was ma innych ulubieńców, musieliście więc iść na swoisty kompromis? Grzegorz Soluch: To chyba wynika z tego, że podobają nam się utwory wielu różnych kapel. Nie chcieliśmy się ograniczać do jednego zespołu. Poza tym, osobiście nie kojarzę na rynku zespołu, który poszedł w tym kierunku co my. Jest właśnie sporo coverbandów jednej kapeli, ale takiego, który by grał różne numery różnych kapel z tego okresu nie słyszałem. Być może jest inaczej, ale w końcu nie muszę znać wszystkich zespołów (śmiech). Ale generalnie masz rację, każdy ma swoich ulubieńców i musimy w tym zakresie szukać kompromisu. Co ciekawe na początku był to wyłącznie program metalowy - nie korciło was zagrać mocniej jakichś przebojów pop czy disco z lat 80. czy czegoś z jeszcze innej stylistyki, ory ginalnie nie mającej nic wspólnego z ciężkim graniem? Grzegorz Soluch: Nie, zespoły z gatunku pop od początku nie wchodziły w grę. Natomiast od jakiegoś czasu graliśmy na koncertach "Zamki na piasku" Lady Pank i "Szare miraże" Maanamu i to absolutnie zażarło. Z pewnością jeszcze sięgniemy do polskiego repertuaru z kręgu szeroko rozumianego rocka. Adam Rogowicz: Ja bym sobie nie dawał takich ograniczeń. Może nie zaraz przeróbki Boney M (choć wiele ich wersji ostrzejszych słyszałem), ale chętnie bym coś ze światowego popu lat 80. zrobił. Zespoły coverowe koncentrują się na kon certach, są nawet takie, które z tego żyją, by wymienić tylko liczne klony Pink Floyd czy The Iron Maidens, ale wam zamarzyła się też płyta? Grzegorz Soluch: Dokładnie tak! Niektóre zespoły coverowe na swoim graniu całkiem


dobrze wychodzą, ale nas to zupełnie nie interesuje. Z jednej strony chcemy zaistnieć w muzycznym świecie (to chyba oczywiste), a z drugiej strony, chcemy dobrze się bawić i występować, gdzie tylko się da. A pomysł na nagranie płyty zrodził się z czasem. Nie było czasem tak, że pandemiczna zapaść koncertowa miała jakiś wpływ na tę decyzję, czy też podjęliście ją jeszcze przed tym, tak krytycznym dla muzyki, marcem bieżącego roku? Grzegorz Soluch: Tzw. pandemia nie miała wpływu na naszą decyzję o nagraniu płyty. Gitary zaczęliśmy nagrywać zanim komukolwiek w naszym pięknym kraju przyśnił się zły sen o nazwie Covid-19. To był początek stycznia 2020. W planie było zakończenie procesu nagrywania jeszcze w marcu, ale na przeszkodzie stanęły problemy związane z pandemią. Wróciliśmy do tematu w maju i z początkiem lipca dopięliśmy wszystko na ostatni guzik. Wykonaliście przy okazji jej powstania zaskakującą, podwójną nawet, woltę, bo nie jesteście już zespołem wyłącznie coverowym, a do tego wybierając cudzy repertuar sięgnęliście po klasykę polskiego rocka lat 80.? Grzegorz Soluch: Tak jak mówiłem wcześniej, z czasem pojawił się pomysł na własne piosenki. Z kolei nagranie płyty z samymi coverami, do tego odegranymi w miarę wiernie w stosunku do oryginału, uważam za nieporozumienie. Stąd decyzja, że na płycie nie znajdzie się żaden metalowy kawałek z tych co gramy na koncertach, bo na koncertach gramy je właśnie w zbliżonych wersjach. Nagranie powiedzmy "Detroit Rock City" w naszej wersji nie miałoby sensu. Tego się fajnie słucha, ale na koncercie. Na płycie chcieliśmy po pierwsze zaistnieć jako zespół, który potrafi także pisać własne utwory, a ponadto chcieliśmy przedstawić własne aranżacje klasyki polskiego rocka. Od razu założyliście, że zaczniecie od krótszego materiału, album na początek wydawał się zbyt dużym ryzykiem, również w sensie kosztów? Grzegorz Soluch: Tak, od początku to miał być mini album. Powód był prosty - w tamtym czasie nie mieliśmy więcej własnych utworów. Gdybyśmy teraz przystąpili do nagrywania, pewnie wyszłaby z tego pełna płyta, gdyż tych własnych kompozycji mamy więcej, są też pomysły na kolejne rockowe polskie klasyki. Myślę, że proporcje byłyby pól na pół. Propozycji było pewnie znacznie więcej niż te trzy utwory Lady Pank, Grzegorza Ciechowskiego i Maanamu? Grzegorz Soluch: Jak wspomniałem wcześniej, od jakiegoś czasu na koncertach graliśmy "Zamki na piasku" i "Szare miraże". Stąd decyzja, że te numery nagramy, bo były już zaaranżowane i mieliśmy je ograne. Do tego Adam wpadł na pomysł nagrania "Ciała". Mieliśmy już zatem dwa własne utwory i trzy covery. Uznaliśmy, że to wystarczy, więc jakiegoś wielkiego dylematu co do wyboru utworów nie było. Ale "Tak długo czekam (Ciało)" pojawia się na "Katharsis dusz" w dwóch wersjach, bo kolejną śpiewa Jadwiga Frydrychowska - nie

mogliście zdecydować się na jedną, wyko rzystaliście więc ostatecznie obie? Grzegorz Soluch: Tak naprawdę w obiegu funkcjonują aż trzy wersje tego kawałka. Na YouTube i na naszym zespołowym facebooku można posłuchać Michała i Jadzi w duecie. Odpowiadając na woje pytanie, Adam od początku miał bardzo jasną wizję tego numeru. Od początku zakładał, że zrobimy dwie wersje wokalne. Michał zrobił męskie "Ciało", a Jadzia żeńskie (śmiech). Wyszło naszym zdaniem całkiem fajnie, więc postanowiliśmy zamieścić na płycie obie wersje. Nie ma chyba w Polsce osoby, która nie zna oryginalnych wersji tych piosenek - kiedy pracowaliście nad nimi czuliście więc jakąś presję czy przeciwnie, postanowiliście przed stawić je we własnych aranżacjach, dodać coś od siebie? Grzegorz Soluch: To Adam jest autorem aranżacji tych trzech piosenek. Jedynie przy "Szarych mirażach" coś tam od siebie dorzuci-

talowych coverów, a przy tym dodanie do tego czegoś od siebie. Przyznam się jednak, że od jakiegoś czasu myślę o powrocie do ostrzejszego grania. Zamierzam wskrzesić, przynajmniej studyjnie, swój były zespół Requiem. Ze starego składu zostało nas tylko dwóch (ja i gitarzysta solowy, który gra obecnie w Irlandii w black metalowym Molekh, który tworzą członkowie Thy Worshiper), więc jak wspomniałem to będzie typowo studyjny projekt. Adam Rogowicz: Ja ostatnio zacząłem coś tam dłubać w klimatach doommetalowych. Od zawsze mnie to kręciło. Na razie skład jest dwuosobowy i formalnie są to dwaj basiści, to będzie ciężki klimat (śmiech). Na razie mamy w planie nagrać 2-3 numery i zobaczyć co to jest warte. Utwór "Pętla" zadedykowaliście Wojciechowi Bujoczkowi, zmarłemu dwa lata temu, wieloletniemu wokaliście Killjoy - chyba wciąż trudno wam pogodzić się z tym, że nie ma go już wśród nas?

Foto: Studio Miłka

liśmy (ja i Tomasz Gawlik), ale to również w zdecydowanej większości aranż Adama. Myślę, że nie było żadnej presji. Masz z kolei rację w drugiej kwestii: chcieliśmy przedstawić je we własnych wersjach. Z jednej strony, żeby każdy od razu wiedział co to za numery, a z drugiej strony, żeby to była trochę CoverNostra i nasze rockowo-metalowe granie. Adam Rogowicz: Presję czułem trochę przy robieniu "Ciała". Koledzy z zespołu powiedzieli, że z tego nie da się nic zrobić. Ciekawiła mnie też reakcja ortodoksyjnych fanów Republiki. W sumie już w czasach grania z Killjoy miałem przymiarki do kawałków Republiki, ale wtedy skończyło się tylko na pomyśle. Utwory autorskie to również rockowe granie - owszem, dość mroczne, ale w żadnym razie nie metalowe - CoverNostra jest dla was odskocznią od takiej stylistyki, w tym zespole możecie pograć lżej, bardziej melodyjnie, poszukać innych rozwiązań czy środków wyrazu? Grzegorz Soluch: Dla mnie to w tej chwili jedyny zespół, więc nie ma tu żadnej odskoczni, jest chęć pogrania fajnych rockowo-me-

Adam Rogowicz: Wojtka znałem od 30 lat i parę minut po poznaniu zakładaliśmy już pierwszą kapelę. Cały ten czas graliśmy razem, choć w ostatnich latach było tego grania niewiele. Wojtek wyprowadził się do Raciborza, to i rzadziej się widzieliśmy. Ale w ostatnim roku jego życia, udało nam się zagrać jako Killjoy po paru latach przerwy. Rok wcześniej zaśpiewał gościnnie na koncercie Cover Nostry. Zagraliśmy parę prób. Były coraz większe plany na powrót do regularnego grania. No i niestety, 5.12.2018 skończyło się wszystko. Brakuje go. Są jakieś szanse na to, że znajdziecie jego następcę i nagracie kolejny album po "Licensed To Sin", czy też to już niestety przeszłość, teraz najbardziej liczy się Cover Nostra? Adam Rogowicz: Miałem z Wojtkiem dżentelmeńską umowę. Nie ma Killjoy'a jeśli jego albo mnie nie będzie w składzie. Kilkanaście lat temu miałem wypadek i połamałem poważnie prawą rękę. Odwołaliśmy wszystkie koncerty na czas mojego powrotu do zdrowia. Jeden w ramach WOŚP się odbył, ale pod zmienioną nazwą. Mimo, że nie naciskałem to

COVERNOSTRA

151


Śmierć mieleckiego Paganiniego gitary 46 tydzień 2020 roku rozpoczął się wyjątkowo tragicznie: w poniedziałek 9. listopada zmarł Jacek Polak, gitarowy wirtuoz i lider zespołu Mr. Pollack. Był jednym z najwybitniejszych polskich gitarzystów, znanym w kraju i w świecie nie tylko z metalowego i rockowego grania, ale też brawurowych transkrypcji arcydzieł muzyki klasycznej, a do tego człowiekiem bardzo skromnym i bezgranicznie oddanym muzyce. Przeżył zaledwie 53 lata, stawszy się kolejną ofiarą pandemii koronawirusa. Bujo zdecydował, że będzie inna nazwa i repertuar bardziej coverowy na tę okoliczność. Słowo to słowo. Zdecydowanie nie będzie dalszej działalności Killjoy. Mimo, że kolejna płyta praktycznie była gotowa. Niestety nie ma wokalu nagranego. Wszystko by można było dograć, zaprogramować itd. Wokalu już nie. Niedawno znalazłem na swoich dyskach ślad wokalu do jednego z numerów nagrany podczas próbnych nagrań na sali prób. Może coś z tego uda się poskładać, ale to by był pożegnalny numer. W CoverNostrze graliśmy potem kilka razy jeden z polskojęzycznych numerów "X". Może do niego wrócimy kiedyś, może zagramy coś innego, ale nie będzie powrotu tego zespołu. Macie już zaplanowane dalsze kroki: stop niowe przejście od zespołu grającego przeróbki do takiego wyłącznie z własnym repertuarem, czy też będziecie łączyć te dwie opcje, tak jak na "Katharsis dusz"? Grzegorz Soluch: Pozostaniemy raczej zespołem coverowym, w końcu nazwa Cover Nostra zobowiązuje. W miarę możliwości zamierzamy dalej koncertować, ale jak wiesz, różnie to w tej chwili z tym bywa. Nie dość, że koncertów jest mało, to na dodatek kluby mają grafiki zapełnione, bo większość z nich to są sztuki przełożone z wiosny. Mieliśmy w planie kilka koncertów, ale Covid wszystko zrewidował. Jeden z takich koncertów miał się odbyć w sierpniu, ale na dwa dni przed występem musieliśmy go odwołać, bo tam gdzie mieliśmy zagrać nagle rząd wprowadził tzw. czerwoną strefę, masakra! Wracając do twojego pytania, będziemy łączyć obie opcje, covery będziemy przeplatać z własnym repertuarem i jest już pomysł na kolejną płytę. Czy to będzie znowu mini album, czy pełna płyta, tego jeszcze nie wiemy. Czas pokaże. Bardzo dziękuję za wywiad i możliwość zaprezentowania się w Heavy Metal Pages. Z łezką w oku wspominam wasze papierowe wydania, które zresztą do dzisiaj posiadam, bo byłem waszym wiernym czytelnikiem. Pozdrawiamy wszystkich fanów szeroko pojętego rockowego i metalowego grania i zapraszamy do posłuchania "Katharsis dusz"! Wojciech Chamryk

152

COVERNOSTRA

Jacek Polak urodził się 23. marca 1967 w Mielcu. Wraz z młodszym o rok bratem Grzegorzem od najmłodszych lat interesowali się muzyką - Jacek już jako siedmiolatek śpiewał w chórze prowadzonym przez Stanisława Steczkowskiego, ale szybko okazało się, że to gitara jest jego przeznaczeniem. W roku 1987, krótko po zdaniu matury w Technikum Mechanicznym ZST, wraz z zespołem Taurus wystąpił podczas Festiwalu Muzyków Rockowych w Jarocinie. Studiując w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Krakowie, dzięki czemu został magistrem pedagogiki, współpracował z tamtejszą grupą VooDoo (1988-90) i innymi krakowskimi artystami, choćby Chłopcami z Placu Broni czy Renatą Przemyk, ale w roku 1989 założył z bratem zespół Mr. Pollack. - Były ferie, kiedy podjęliśmy tę decyzję, że zakładamy zespół - mówił mi Grzegorz Polak w ubiegłym roku. - Oczywiście mieliśmy już wcześniej różne projekty, ale trzeba było to w końcu usankcjonować nazwą i tak pojawił się Mr. Pollack - Andrzej Marzec z Pagartu już wtedy mówił, że mamy wspaniałą nazwę. Ale wspólnie z Jackiem muzykujemy już 43 lata, bo zaczynaliśmy na gitarach akustycznych: ja na rytmicznej, Jacek na solowej, śpiewaliśmy też razem w chórze. Po występie na jarocińskim festwalu w roku 1991 bracia, wspierani przez gitarzystów Przemysława Stopę i Grzegorza Palocha, nagrali jesienią następnego roku w Dworku Białoprądnickim w Krakowie debiutancki album "Qń", wydany w 1993 r. nakładem Loud Out Records wyłącznie na kasecie (zespół wznawiał później ten materiał, ale w formie CD-R). Wtedy byli też finalistą konkursu dla młodych talentów Marlboro Rock-In '93, a po podpisaniu w roku kontraktu z firmą GK weszli do studia Grelcom w Krakowie, gdzie zarejestrowali, wraz z basistą Markiem Bartosikiem i gitarzystą/ klawiszowcem Krzysztofem Pająkiem, drugi album "Manhattan One", wydany w roku

następnym na kasecie i CD. Ciekawostką był gościnny udział gitarzysty Kombi, O.N.A. i Kombii Grzegorza Skawińskiego w utworze "Magistrada" - po latach Jacek Polak zrewanżował mu się, grając solo w utworze tytułowym płyty "Me & My Guitar" (2012). Wtedy też gitarzysta zyskał przydomek Paganiniego gitary. - To było hasło reklamowe wytwórni, która nie miała pieniędzy na reklamę - śmiał się Jacek Polak. - Wymyślili więc tego Paganiniego, żeby ludzie zauważyli zespół. Ale tak naprawdę to jest masło maślane, bo Paganini przecież też był gitarzystą. Ale teraz jest już inaczej, można zobaczyć na YouTube, jak 6-letnie smyki z Chin grają na gitarach ileś razy lepiej ode mnie i od każdego w Polsce - nie ma o czym gadać. W roku 2006 "Manhattan-One" doczekał się nowej wersji, bogatszej o cztery utwory, jednak dostępnej wyłącznie w postaci CD-R. Powstała też wersja anglojęzyczna, opublikowana jako "Lovesick" (14 utworów, teksty Gordona Reida), zarejestrowana we własnym Polak Bros Studio, również opublikowana na CD-R. Drugie wydawnictwo grupa promowała licznymi koncertami, nie tylko w kraju, ale też u naszych południowych sąsiadów z Czech i Słowacji. Kolejne lata przyniosły Jackowi Polakowi I miejsce w kategorii "Nowa nadzieja gitary" plebiscytu czytelników pisma "Gitara i bas" (1998), a w roku kolejnym wydał instruktażową szkołę gry "Granie na Mahnattanie". Wtedy też Mr. Pollack zaczął częściej koncertować poza Polską, począwszy od krajów Europy, by przez USA, Kanadę i Zjednoczone Emiraty Arabskie dotrzeć z występami aż do Chin, grając każdego roku około stu razy. - Koncerty to nasza misja od Boga, tak jak było w filmie "Blues Brothers"; mamy taką misję, żeby przybliżać ludziom prawdziwe dźwięki! - mówił mi Jacek Polak w roku 2013. Bardzo lubimy koncertować! - potwierdzał po pięciu latach Grzegorz Polak. - Świat oglądamy głównie zza szyby samochodu, a najbardziej ciekawie wygląda on z pokładu samolotu, szczególnie w Chinach. Kolejne, niskonakładowe wydawnictwa grupy to "Air On 6 Strings" (2006, nagrana na przełomie 2000/2001) i "Covers" (2010). Szczególnie ta pierwsza płyta, wirtuozowskie transkrypcje klasycznych arcydzieł, od "Marsza tureckiego" Mozarta, Bachowskiej "Arii na strunie G", "Lotu trzmiela" Rimskiego-Korsakowa, "Sonaty patetycznej" Beethovena do "Tańca węgierskiego" Brahmsa, zapewniła grupie sporą popularność i występy w wielu programach telewizyjnych, w tym show "Mam talent". Kolejną dekadę XXI wieku grupa zaczęła przebojowo, przygotowując największy au-


torski hit w swoim dorobku, promujący rodzinny Mielec utwór "Black Hawk". Dlatego wydaną pierwotnie w roku 2013 płytę o tym samym tytule po dwóch latach wznowiła (z inną szatą graficzną i w jewel case, nie digipacku) firma MMP, a Mr. Pollack koncertował coraz więcej. - Zawsze promujemy najnowszą w danym momencie płytę, bo wiadomo, "Black Hawk" to jest obecnie nasza flagowa płyta - mówił Jacek Polak. - Odbierana jest bardzo dobrze, nie tylko w Polsce, bo jest na przykład odzew z polonijnych stacji radiowych w Londynie. Dyskografię zespołu zamknęła kolejna płyta z coverami, nagrana we własnym studio "Inspired By..." (2016), zawierająca 10 ulubionych klasyków muzyków, utwory takich gigantów jak: Free, Led Zeppelin, Pink Floyd czy Deep Purple. Grupa pracowała jednak nad kolejnym albumem z premierowym materiałem o roboczym tytule "Seven Sources", często grając podczas koncertów w latach 2018-19 takie nowości jak choćby: "Broken Blues", balladę "Zatrzymaj czas", "Alleluja", "Przebudzony" oraz "Pride And Liar". - To już końcówka pracy nad nową płytą - zapowiadał Grzegorz Polak w kwietniu 2018. - Nawet dzisiaj skomponowaliśmy jeden utwór, który bardzo chcielibyśmy na niej umieścić. 11 utworów jest już gotowych, dwunasty jest w produkcji, a ten najnowszy pewnie zamknie program płyty. Zagraliśmy te utwory, które delikatnie zmieniają nasz kierunek na bardziej bluesowy i progresywny. Płyta też będzie zróżnicowana, bo będą na niej cztery utwory hard rockowe, cztery progresywne i cztery bluesowe. - Będzie eklektyczna! - dodawał Jacek Polak. - Nie chcemy się ograniczać, ciągle szukamy czegoś nowego. Nie ma w tym żadnej kalkulacji. Życie przynosi różne dźwięki, a my gramy to, co słyszymy, przenosząc je na papier. Teraz poszliśmy więc w kierunku bluesa, ale nie smętnego, tylko pełnego życia, bardzo dynamicznego. - Ta płyta jest już generalnie nagrana, ale cały czas mamy różne opcje co do wokalistów - mówił z kolei w roku ubiegłym. - Nie jesteśmy pewni, czy ja mam śpiewać, czy Bartłomiej (Filip - przyp. red.), czy jakiś inny wokalista. Ja częściowo śpiewam, bo mam tam jakieś swoje nuty, ale nie wszystkie dobrze brzmią, stąd te nasze poszukiwania. Dlatego będziemy teraz próbować z tą dziewuszką Zosią "Broken Blues", bo śpiewa go fenomenalnie, w Niemczech jest Marcus, który też jest świetny. Nie mamy żadnego ciśnienia, żeby ukazało się to szybko, bo nie mamy wytwórni, nie ma nacisków, że jest deadline. Nie chcemy więc popełnić falstartu, wydamy ją, kiedy uznamy, że jest gotowa. Bracia wciąż pracowali nad tym materiałem, latem grali próby w swoim studio, udostępniając kolejne nowe utwory, jak na przykład "Private Liar" - na tę chwilę, dwa dni przed pogrzebem Jacka Polaka, otwarte pozostaje pytanie na jakim etapie prac ostatecznie byli i jakie są szanse na opublikowanie tego albumu. Jest jednak pewne, że powinno tak się stać, choćby dla ostatecznego upamiętnienia przedwcześnie zmarłego wybitnego muzyka, naszego Malmsteena, Vai'a i Satrianiego w jednym. Wojciech Chamryk Zdjęcia: Elżbieta Piasecka-Chamryk

MR.POLLACK

153


Mass Confusion To miała być wywiad dwuczęściowy, gdzie uzupełnieniem dla części telefonicznej byłaby rozmowa na żywo przy okazji berlińskiego koncertu Wolf w ramach wspólnej trasy z Grand Magus. Na przeszkodzie stanęła rzeczywistość. Dlatego poniżej więcej o tym, co w Wolf działo się na dystansie ostatnich lat, a mniej o samej płycie i konkretnych utworach. Ale myślę, że o "Feeding the Machine" jeszcze z Niklasem Stalvindem porozmawiamy.

HMP: Album "Devil Seed" ukazał się w sierpniu 2014. Co sprawiło, że praca na "Feeding the Machine przyszło nam czekać tak długo? Czy twoje zaangażowanie w The Doomsday Kingdom oraz konieczność zatrudnienia nowej sekcji rytmicznej miały na to istotny wpływ? Niklas Stalvind: Cóż, The Doomsday Kingdom nie miało na to żadnego wpływu. Praca nad tym projektem była dla mnie bardzo prosta. Leif (Edling) sam skomponował cały materiał i sam wszystko zorganizował. Moja rola ograniczyła się jedynie do nagrania wokali. Do

póki co pozostańmy jeszcze przez chwilę przy The Doomsday Kingdom. Jak pracowało ci się poza własnym zespołem? To było bardzo interesujące, a także bardzo przyjemne doświadczenie. Wszystko było wyjątkowo proste. W swoje wokale oczywiście włożyłem całe serce i to, jak śpiewam, to w całości ja, ale same kompozycje były już gotowe. Dostałem wcześniej demo i po prostu zrobiłem swoje. Nie przypuszczałem, że nagrywanie albumu może być tak łatwe. W Wolf to ja jestem osobą, która pisze większość materiału, nagrywa demo i musi o wszystkim myśleć. Bardzo mi się to podobało, ale… Rzecz w tym, że to nigdy nie był mój projekt. Był szybki, łatwy i przyjemny, ale nie mój. Dlatego, jakkolwiek praca nad nim sprawiała mi

Foto: Therese Björk / stephandotter.com

tego kilka prób, kilka koncertów i na tym koniec. Podobnie było ze zmianami w Wolf, które opóźniły nas może o miesiąc. Album był już praktycznie gotowy. Oczywiście, lepiej byłoby, gdybyśmy nagrali go z nowymi muzykami, ale powtarzanie sesji na tym etapie nie miało już sensu. Co sprawiło, że praca nad "Feeding the Machine" trwała tak długo, był fakt, że Simon (Johansson) budował w tym czasie swoje studio. Gdy skończył, okazało się, że nie można w nim nagrywać perkusji, ani innych głośnych instrumentów. Dlatego musiał zbudować drugie, co z kolei trwało znacznie dłużej niż początkowo zakładaliśmy. Ale oceniając rezultat, myślę, że było warto. O rezultacie porozmawiamy za moment, a

154

WOLF

ogromną przyjemność, nadal potrzebowałem czegoś, co byłoby od początku do końca moje, mojego zespołu. Wolf to mój zespół, nie wyłącznie mój projekt, ale też na swój sposób moje dzieło życia. Od 25 lat wkładam w niego całe serce i nadal odczuwam taką potrzebę. Nawet mimo tego, że praca w The Doomsday Kingdom była nieporównywalnie łatwiejsza. (śmiech) Przystępując do pracy nad kolejnym albumem Wolf, bazujesz na materiale, który aku mulujesz przez lata, czy zaczynasz od zera? Zawsze zbieram riffy. Czasem jest to siedzenie z gitarą, a czasem pomysły pojawiają się np., gdy spaceruję z psami po lesie. Wszystkie je nagrywam i zachowują na później. Ale też

zwykle pojawia się moment, w którym czuję, że czas zacząć pracować na nowym albumem. Tym razem stało się to jeszcze w roku 2015. Po prostu poczułem, że "Devil Seed" jest już stary i pora skupić się nad czymś nowym. Napisałem wtedy "Shoot to Kill" i od razu wiedziałem, że to będzie pierwszy numer na kolejnym albumie. Po prostu to czułem. Skomponowanie całego materiału zabrało nam aż trzy lata, ponieważ przez cały ten czas pracowałem na pełny etat. Były dni, gdy było ciężko. Wracałem do domu po ciężkim dniu w pracy, po czym resztki energii, które mi pozostały, poświęcałem w całości na pisanie nowych kompozycji. Siedziałem nad nimi do późnego wieczora, aż padłem ze zmęczenia. I powtarzałem ten schemat dzień po dniu. W międzyczasie zagraliśmy też kilka niewielkich tras i kilka pojedynczych koncertów, które każdorazowo musieliśmy poprzedzić próbami i mniej więcej w ten sposób komponowanie 12 utworów rozciągnęło się na trzy lata. Ale nie chciałem niczego przyspieszać. Nie tworzymy na zasadzie: ty masz riff, ja mam refren, złóżmy je do kupy. Komponowanie to dużo bardziej złożony proces. Muszę poczuć, że dany utwór staje się tym, czym chce być. Czym powinien być. Nie mam kontroli nad tempem, w jakim pracuję. Trudno to opisać, ale nie komponuję dlatego, że nie mam nic innego do roboty. Komponuję, ponieważ czuję, że siedzi we mnie coś, co musi wyjść na zewnątrz. To często ciężka praca, ale po prostu czuję taką potrzebę. Masz wizję albumu jako całości, czy bazujesz raczej na pojedynczych pomysłach? Wielu muzyków twierdzi, że komponuje bez planu, w oparciu o pojedyncze riffy, ale trud no oczekiwać, by taka metoda mogła prowadzić do dobrze przemyślanych złożonych form. Brzmi to jak malowanie na bazie poje dynczych pociągnięcia pędzla. Abstrakcje można tak tworzyć, dzieła akademickie niekoniecznie. Myślę, że to bardzo trafne porównanie. Sam maluję i szkicuję, i rzeczywiście, tworzenie obrazu jest jak komponowanie utworu w miniaturze. Wszystko musi do siebie pasować, mieć swoją przestrzeń, przykuwać uwagę i w pewien sposób przenosić cię w konkretne miejsce. Sam proces przejścia od wstępnego szkicu do gotowego obrazu również jest bardzo podobny. I tak, tym razem naprawdę czułem, że komponuję album, a nie po prostu dziesięć utworów. Czułem, że mam otwieracz i pisałem dalej. Następnie część pomysłów porzuciłem, bo nie pasowały mi do koncepcji. Nagle pojawił "Feeding the Machine" i wiedziałem, że mam utwór tytułowy. Później przyszły kompozycje, które mogły być utworami końcowymi, po jednym na stronę, oraz te szybsze, które mogłem umieścić w środku. Starłem się stworzyć kompletny album, a ten nie byłby kompletny, gdyby składał się wyłącznie z hitów, czy wyłącznie z utworów w typie otwieraczy. Byłby nudny. Moja wizja to album, który zabiera cię w pewną podróż i którego możesz słuchać na okrągło bez uczucia znużenia. Według pierwotnego zamysłu utworów miało być 10, ale ponieważ ludzie z Century Media potrzebowali większej ilości materiału na wydania limitowane, skomponowałem jeszcze "Spoon Bender" oraz… o ile dobrze pamiętam "Guillotine". Chciałem, by były trochę inne. Szczególnie "Spoon Bender" to utwór z mocnym przymrużeniem oka, ale


wyszedł tak dobrze, że ostatecznie trafił na "Feeding the Machine" jako pełnoprawna kompozycja. Ale wracając do meritum, komponując trzeba myśleć o całym albumie. Tym bardziej, że nie każdy świetny utwór musi być dobrym singlem. Dokładnie. Gdy słucham swoich ulubionych starych albumów Iron Maiden, tych, na których się wychowałem, oczywiście lubię hity i numery do dziś grane na żywo. Ale bardzo lubię też utwory, które nazywam albumowymi. "To Tame a Land" to świetny przykład. Albo ten drugi… Ten o samobójstwie w basenie… "Still Life". Uwielbiam ten numer, mimo że to nie jest hit. Na żywo grali go raptem kilka razy, a to jeden z moich ulubionych utworów w ogóle. Gdy słucham albumu, doceniam utwory, na które nie zwracam uwagi przy kilku pierwszych podejściach. Które odkrywam z czasem. Nie mogę tego wiedzieć, ponieważ jestem z tym materiałem zbyt mocno związany, ale czuję, że "Feeding the Machine" również jest albumem, który będzie zyskiwał z czasem. Właśnie o to chodzi w komponowaniu poszczególnych utworów jako części większej całości. Różne kompozycje pełnią różne funkcje i różne role. Dzięki temu album jest ciekawszy.

Paradoksalnie, do grona utworów, które kon tekście całego albumu wypadają lepiej niż osobno, na "Feeding the Machine" zaliczyłbym również ten, który trafił na pierwszego singla. Czyli "Midnight Hour". Dla mnie od początku był to potencjalny hit. Coś, czego mógłby słuchać każdy, nawet jeśli na co dzień gustuje w muzyce pop. Ale masz rację. Graliśmy go kilka razy na żywo jeszcze przed premierą albumu i za każdym razem sprawdzał się świetnie. Myślę, że na żywo brzmiał po prostu lepiej niż w wersji studyjnej. Miał więcej surowej energii i był trochę bardziej metalowy. Na albumie miał być po prostu chwytliwym kawałkiem. Dlatego wyszedł tak, a nie inaczej. "Feeding the Machine" to na swój sposób kontynuacja "Devil Seed". Tzn., że nadal brzmi jak Wolf z Simonem na drugiej gitarze, ale też bardziej konkretny i bardziej dynamiczny. W pierwszej chwili sądziłem, że to kwestia znacznie krótszych kompozy cji, ale długość poszczególnych utworów na obu albumach jest podobna. Tak, to coś, co miałem na uwadze. Nie jestem pewny, czy dokładnie tak samo podchodziła do tego reszta zespołu, ale wydaje mi się, że wszyscy dążyliśmy do tego, by nowy materiał był bardziej konkretny. Utwory, a przynajmniej większość z nich, te, które pisałem sam, są nieco przeskalowane. Komponując starałem się skupić na ich najważniejszych aspektach. Nie przedobrzyć i zostawić nieco przestrzeni dla reszty zespołu, by mogli dodać coś od siebie. Starałem się pisać rzeczy proste, konkretne, z mocnymi riffami. Dlatego na płycie brak różnego rodzaju rozbudowanych partii czy sekcji, które w kontekście całych utworów nie byłyby niezbędne. Dlatego całość jest tak zwięzła i konkretna. Simon w roli inżyniera oraz fakt, że ma do dyspozycji własne studio sprawia, że jako zespół staliście się niemal samowystarczal ni.

Nie planowaliśmy, że praca nad kolejnym albumem zajmie nam aż sześć lat. Są zespoły, który w tym czasie zdążyły się rozpaść, a potem ogłosić reunion. (śmiech) Ale doszliśmy do punktu, w którym bycie samowystarczalnym jest ważniejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Simon z biegiem lat stał się świetnym producentem. Sam również lubię pracować w swoim studiu, choć moje zostało stworzone przede wszystkim z myślą o komponowaniu. Ale względem samej produkcji też mam dużo pomysłów. Myślę, że to droga, którą należy iść. A już szczególnie w sytuacji, gdy jesteś tymi rzeczami faktycznie zainteresowany. W sytuacji, w której pieniędzy na realizację nagrań jest coraz mniej, nie warto zatrudniać drogiego producenta, jeśli naprawdę go nie potrzebujesz. Płacenie tylko za nazwisko na płycie, gdy sam wiesz, co chcesz osiągnąć i jak to zrobić, mija się z celem. Dlatego przy okazji kolejnego albumu najprawdopodobniej również sami go zmiksujemy. Na "Feeding the Machine" wspomagał nas Fredrik Nordström. Następnym razem powinniśmy być już w pełni samowystarczalni. Planuję też zmienić sposób nagrywania wokali. Do tej pory, chcąc zaoszczędzić czas, cześć rzeczy nagrywałem sam. W przyszłości Simon w charakterze producenta będzie obecny również przy rejestrowaniu wokali. Mamy w zespole świetnych muzyków i świetne studio, więc, gdy tylko będziemy mieli gotowy nowy materiał, cały proces realizacji kolejnego albumu powinien przebiec znacznie szybciej. Fredrik Nordström. Pracowaliście już razem kilkanaście lat temu przy okazji albumu "The Black Flame". Co sprawiło, że ponownie postanowiliście skorzystać z jego usług? Historia Wolf to nowi ludzie na każdym kole jnym albumie. To prawda, ale dopiero od czwartej płyty. Pierwsze trzy nagrywaliśmy z Peterem Tägtgrenemn z Pain i Hypocrisy. Dobrze nam się współpracowało, a że byliśmy młodzi i nie mieliśmy o niczym pojęcia, wydawało nam się, że powinniśmy mieć tego samego producenta na wszystkich albumach. (śmiech) Po "Evil Star" uznaliśmy jednak, że czas iść naprzód. Praca z nowymi ludźmi sprawia, że zaczynasz myśleć w inny sposób, nabierasz nowej perspektywy. Dlatego przy okazji "The Black Flame" dosłownie w ostatniej chwili postawiliśmy na Fredmana (Fredrik Nordström) i byliśmy z tej decyzji bardzo zadowolenia. Współpraca z nim to było coś zupełnie innego, brzmienie albumu wyszło doskonałe, a sam Fredman to świetny gość. Prawdziwy oryginał. (śmiech) Mieliśmy kontynuować współpracę. Nawet powiedziałem mu, że będziemy u niego nagrywać wszystkie kolejne albumy Wolf. On też był zainteresowany, ale wtedy skontaktował się z nami Roy Z. Po prostu napisał w mailu, że bardzo chciałby z nami pracować. Mam wiele albumów, które wyprodukował. Pracował z ludźmi, których bardzo cenię. Rob Halford, Bruce Dickinson, Judas Priest. Nie mogliśmy nie skorzystać i cieszę się, że to zrobiliśmy, bo współpraca z Roy'em bardzo dużo mnie nauczyła. Dużo nauczyłem się również od Fredrika i Petera, ale w przypadku Roy'a było tego wyjątkowo dużo. Od początku doskonale się rozumieliśmy i wspól-

nie zdecydowaliśmy, że będzie naszym producentem na lata. Planowaliśmy razem kolejne albumy po "Ravenous", to on miał nagrywać z nami "Legions of Bastards", ale wtedy skontaktował się z nim Rob Halford w związku z planowaną trasą koncertową. Metal God wzywał, więc Roy musiał się stawić. Doskonale to rozumieliśmy i nie mieliśmy pretensji. Sami musieliśmy jednak szybko znaleźć kogoś na jego miejsce innego. Dlatego "Legions of Bastards" znów nagrywaliśmy z kimś innym (Pelle Saether). To nasz jedyny album, którego produkcja nie do końca mi pasuje. Ale znów dużo się nauczyłem. W przypadku kolejnego albumu, "Devil Seed", zainspirował mnie album moich przyjaciół z Witchcraft. Słuchałem "Legions of Bastards" przemiennie z albumem Witchcraft, nie pamiętam tytułu, ale jego brzmienie było niesamowite, naprawdę potężne. Sprawdziłem, z kim nagrywali i okazało się, że był to Jens Bogren. Był on również faworytem naszego działu artystycznego w Century Media. Bardzo chcieli, byśmy z nim nagrywali. Posłuchałem innych jego produkcji i brzmiały one na tyle interesująco, że postanowiliśmy spróbować mając świadomość, że będzie to dla nas nowa podróż. Jens Bogren wykonał dla nas świetną robotę. Bardzo dobrze nam się współpracowało, a on zrobił swoje wyciągając potężne, głębokie brzmienie. Po czasie uznałem jednak, że ten temat mamy już wyczerpany, że nie możemy pójść dalej w bogrenowym kierunku, ponieważ to już nie byłby Wolf. Chcieliśmy zrobić coś bardziej konkretnego, prostszego. Wrócić do stylu ze starszych albumów. Gdy komponujesz, gdy masz wizję całości, utwory same podpowiadają ci, jaki typ brzmienia będzie najlepszy. I możesz tylko mieć nadzieję, że uda ci się znaleźć dla nich odpowiedniego producenta i odpowiednio studio. Powtórzę, praca z każdym kolejnym producentem była dla mnie przyjemnością i od każdego dużo się nauczyłem. Cieszę się, że sprawy potoczyły się tak, jak się potoczyły, ale sądzę, że następny album w całości zrealizujemy sami. Simon go wyprodukuje, a przy miksie ewentualnie wspomoże go Mike Wead (kolega Simona z Hexenhaus, znany również m.in. z Memento Mori, Mecyful Fate i King Diamond). W temacie wyboru producentów nowy stan dard kilka lat temu wyznaczyła Angra przy okazji realizacji albumu "Secret Garden". Do

WOLF

155


przedprodukcji zatrudnili Roy'a Z, a gotowy materiał nagrali z Jensnem Bogrenem. Tego duetu nie przebijesz. Fakt. (śmiech) Co najbardziej podobało mi się w pracy z Roy'em, to właśnie przedprodukcja. Przykładał do niej ogromny wagę i ciągle powtarzał, jak bardzo jest ważna. Był również jedynym producentem, który miał wpływ na album Wolf wykraczający poza brzmienie i pomniejsze detale. Nawet napisaliśmy wspólnie jeden utwór ("Love at First Bite"). Nalegał, byśmy razem komponowali. Dodatkowo, nie ma na świecie producenta, który z perspektywy wokalisty mógłby być lepszy do nagrywania wokali. To było najlepsze doświadczenie w mojej karierze. Roy jest bardzo inspirujący i ma naprawdę niesamowite ucho. To jego super moc. Każdy producent ma swoją. Wspomniałeś na początku, że zmiany w składzie Wolf nie miały większego wpływu na tempo prac nad "Feeding the Machine". Kiedy dokładnie Anders (Modd, bas) i Richard (Holmgren, perkusja) pożegnali się z zespołem? Andy zadzwonił do mnie, gdy akurat byłem w sklepie. Ucieszyłem się, bo chociaż byliśmy dobrymi kumplami, nie był typem, który dzwoni pogadać. Szybko sprowadził mnie na ziemię mówiąc, że chyba nie powinienem się

marcową trasę. Początkowo próbowaliśmy go jeszcze przekonać, by z nami został, ale szybko stało się jasne, że jego decyzja jest nieodwołalna. To koniec. Ostatecznie, w ramach przysługi, zagrał z nami jeszcze na kilku festiwalach. Andy to naprawdę równy gość i w żadnym wypadku nie chciał nam niczego utrudniać. Chyba na dwa dni przed ostatnim festiwalem zadzwoniłem do Richarda, by zapytać, czy w związku z tym, że będzie to nasz ostatni wspólny koncert z Andy'm, nie powinniśmy przygotować czegoś wyjątkowego. Wtedy dowiedziałem się, że Richard również postanowił odejść. Planował mi to powiedzieć po koncercie. Sądził, że tak będzie lepiej, ale stało się, jak się stało. Fotograf, którego zatrudniłem, zrobił nam ostatnie wspólne zdjęcie, gdy dziękujemy publiczności i było po wszystkim. Andy i Richard pojechali do domów, a ja i Simon zostaliśmy na festiwalu będąc półzespołem z niemal gotowym albumem. Na tym etapie Simon był w trakcie nagrywania solówek. Nie bardzo wiedzieliśmy, co robić dalej. Wiedzieliśmy jedynie, że musimy skończyć album. Pod koniec lata któregoś dnia zadzwonił do mnie Simon z informacją, że Mike Wead znalazł nam potencjalnego perkusistę. Był na czyjejś pięćdziesiątce, gdzie grał zespół, którego perkusista w jego ocenie byłby dla nas idealny. To był Johan Koleberg, a

Foto: Therese Björk / stephandotter.com

cieszyć, bo dzwoni, by mi powiedzieć, że odchodzi z zespołu. To było pod koniec stycznia lub na początku lutego ubiegłego roku. Na tym etapie mieliśmy nagrane partie perkusji i basu, prawie skończone moje gitary rytmiczne i pracowaliśmy nad wokalami. Dobrze znam Andy'ego, więc jestem pewien, że ta decyzja kosztowała go wiele bezsennych nocy, ale ostatecznie uznał, że musi iść naprzód i skupić się na czymś innym. Udzielał się już w innym zespole grającym coś w stylu psychodelicznego rocka z lat 70. i świetnie się w tym czuł. Przypuszczam, że chciał odejść, gdy jeszcze granie z nami sprawiało mu choć trochę przyjemności. Rozumiem jego decyzję i nikt w zespole, ani ja, ani Simon, ani Richard nie miał do niego pretensji. Nadal jednak był to dla mnie cios, który niczego nie ułatwił. Na szczęście od razu zapewnił mnie, że zagra z nami

156

WOLF

Mike'owi wydawało się, że Pontus (Egberg), basista, z którym Mike gra w King Diamond, powinien go znać. Okazało się, że miał rację, a Pontus potwierdził, że to świetny gość i świetny perkusista, który aktualnie szuka zespołu. To był korzystny zbieg okoliczności. Sprawdziłem Johana na youtube i z miejsca bardzo spodobał mi się jego styl. Był świetny i doskonale do nas pasował. Przy okazji Mike wspomniał też Pontusowi, że szukamy również basisty, chociaż nie przypuszczał, by ten mógł być zainteresowany. Okazało się, że był zainteresowany. Wtedy Simon zadzwonił do mnie drugi raz z informacją, że oprócz perkusisty chyba mamy też nowego basistę. Sprawdziłem więc również Pontusa. Odpaliłem video, na którym gra w domu utwór King Diamond i po 10 sekundach wiedziałem, że to właściwy człowiek. To było jak wygrana na

loterii. I w ten sposób zwerbowaliście sekcję rytmiczną Lions Share z końca lat 90. Nie tylko. Tak naprawdę znają się od dziecka i grali razem w wielu różnych zespołach, na różnych albumach i różnych trasach. I to naprawdę słychać. Dosłownie od pierwszej próby brzmieliśmy niesamowicie. I nie chodzi mi tylko o to, jak równo razem grają, ale też o ich czucie muzyki. Nawet nasze stare utwory potrafili zagrać po swojemu. Mają zmysł muzyczny i bardzo duże umiejętności, ale nie w typie kosmitów, którzy zmieniają wszystko w jazz fusion. Rozumieją i szanują muzyką, którą gramy i właściwie z miejsca stali się pełnoprawnymi członkami zespołu. Są zaangażowani we wszystko, co dotyczy Wolf. Latem, gdy skład się rozsypał, nie przypuszczałem, że może się to skończyć tak dobrze. Tym bardziej nie mogę się doczekać nad chodzącej trasy i koncertu w Berlinie. Również nie mogę się jej doczekać, bo jeszcze razem nie graliśmy. To będą nasze pierwsze wspólne koncerty (I były, niestety, trasa musiała zostać przerwana w połowie i nie wyszła poza Wielką Brytanię i Irlandię). Wiele starych kompozycji wróciło na swój sposób do ich pierwotnej formy. Skład Wolf był stabilny przez 12 lat. Gdy grasz razem tak długo, stare utwory zyskują własny charakter, bo nigdy nie wracasz do wersji studyjnych, a cały czas grasz ja na żywo. W ten sposób przepoczwarzają się w coś innego. Nowy skład to reset i nowy początek. Dlatego jestem bardzo ciekaw, jak przyjmie to publiczność. Osobiście uważam, że brzmi to bardzo, bardzo dobrze. Pontus i Johan są świetni w tym, co robią. Lubię, gdy heavy metal ma dużo basu, który gra własne partie, jak w Iron Maiden, czy na płytach Ozzy'ego z Bobem Daisley'm. Nie lubię, gdy, jak we współczesnym metalu, jest on wykorzystywany niemal wyłącznie do generowania niskich częstotliwości. Gdy nie można go traktować jako osobnego instrumentu. W Wolf bas zawsze był ważny, tak samo ważny jak gitary. Dlatego styl Pontusa tak bardzo do nas pasuje. Na koniec pytanie o reedycje trzech pier wszych płyt. Widzisz taką możliwość w najbliższym czasie? Tak, sądzę, że już najwyższy czas. Będzie to wymagało dużego wysiłku i prawdopodobnie pociągnie za sobą poważne koszty związane z obsługą prawną, ale zamierzam odzyskać do nich prawa i wydać je ponownie. Myślę, że publiczność na to zasługuje. Wielu ludzi o nie pyta, a ja uważam, że to ważna część historii, nie tylko historii Wolf, ale także historii heavy metalu. Kiedy zaczynaliśmy, było to coś zupełnie innego od tego, co robili w tym czasie pozostali. Uważam, że braliśmy czynny udział w procesie ponownego otwierania drzwi dla tradycyjnego klasycznego heavy metalu, że przyczyniliśmy się do tego, że na powrót stał się akceptowanym gatunkiem. Dlatego będziemy nad tym pracować. Na razie to tylko plan, ale ludzie z Century Media również są zainteresowani, więc wszystko wskazuje na to, że to ten moment. Marcin Książek


Wszystko jest możliwe Tom Brislin jest najmłodszym stażem nabytkiem Kansas. Mimo to, ten niezwykle utalentowany klawiszowiec, jeden z tych, którzy pracowali już "ze wszystkimi", w roli muzyka sesyjnego, odnalazł się w klasycznym zespole znakomicie. Z miejsce stał się jednym z filarów kompozycyjnych wydanego niedawno albumu "The Absence Of Presence", który powinien zadowolić nawet starych fanów zespołu. Korzystając z okazji, zapytałem Toma o to, jak kształtowała się jego rola w grupie. HMP: Jesteś w Kansas od dwóch lat. Jak wyglądało twoje wpasowanie się w zespół o tak długiej tradycji? Tom Brislin: Zostałem poproszony o dołączenie pod koniec 2018 roku. Nie spodziewałem się takiego telefonu, ale oczywiście, bardzo się ucieszyłem. Postawioną przede mną ogromne wyzwanie - nauczenie się całego albumu "Point Of Know Return", tuż przed koncertami na jego czterdziestolecie. Miałem mało czasu, występy zaczynały się na początku następnego roku. Byłem przestraszony ale jednocześnie podniecony tą perspektywą. Uwielbiam ten rodzaj muzyki. W tym samym czasie, zespół przygotowywał nowy album i bardzo chciałem brać udział w jego tworzeniu. Okazało się, że oni też tego chcieli. Musiałem więc pisać nowe kawałki i uczyć się starych, niemal w tym samym momencie.

w ich świadomości. Odtworzyć ją wiernie, choć jednocześnie dając odczuć, że to występ na żywo i jest w nim miejsce na drobne zmiany. Jednak, gdy mówimy o tworzeniu nowego albumu z Kansas, to zaproszenie mnie do tego procesu było czymś zasadniczo innym. Przypuszczam, że wpasowanie się w brzmienie zespołu tak charakterystycznego jak Kansas nie jest czymś łatwym. Czułeś, że musisz iść na pewne kompromisy dotyczące twojego stylu grania?

Jedną z rzeczy, która jest inspirująca, jest to, że mamy niemal nieograniczone możliwości. Zespół jest w punkcie kariery, w którym nikt nie wywiera na nas presji tworzenia hitów i nie oczekuje jakichkolwiek kompromisów. Nie musimy patrzeć na rynek, możemy robić co tylko będziemy chcieli i co zabrzmi dla nas dobrze. Inside Out, nasza wytwórnia, zachęca nas wręcz do przekraczania ograniczeń i ewolucji. Kiedy masz tyle kolorów, z których możesz korzystać przy malowaniu, to sprzyja kreatywności i inspiracji, używając takiej przenośni. Podczas wykonywania starszego materiału na żywo starasz się go wiernie odtworzyć czy jednak dodajesz coś od siebie? Kiedy przygotowuję się do koncertu z klasycznym materiałem, staram się postawić w położeniu słuchacza będącego wśród publiczności. Co chciałbym usłyszeć i zobaczyć na jego miejscu? Odpowiedź, jaka do mnie przychodzi jest jasna, chciałbym poczuć emocje, jakie towarzyszyły mi w trakcie poznawania tej muzyki, doświadczania jej na co dzień. Chciałbym usłyszeć owe partie odegrane z szacunkiem i wiernością wobec tego, jak zo-

Przywitali cię jako nowego członka rodziny? Od początku powiedzieli mi, że chcą, abym był pełnoprawnym członkiem zespołu. Nie tylko muzykiem towarzyszącym na trasie. Chcieli być prawdziwym zespołem, takim, w którym każdy ma swój udział. Jak się czułeś podczas pierwszej trasy, kiedy wykonywaliście w całości klasyczny już tytuł "Point Of Know Return"? Wszystko poszło bardzo sprawnie i szybko. Kansas są na scenie od tak dawna, że wiedzą czego chcą. Nie potrzebują spędzać dużo czasu na próbach, musiałem być więc w pełni przygotowany. Mimo to, mieliśmy luksus rozgrzewania się i odbywania mini prób przed każdym z koncertów. Świetny sposób na wejście w klimat i przygotowanie się do właściwej sztuki. Ruszyliśmy z kopyta, muszę to przyznać a z każdym kolejnym występem byliśmy coraz lepsi. Masz za sobą równie bogatą karierę, grałeś z przeróżnymi muzykami, wykonującymi zróżnicowaną stylistycznie twórczość. Meat Loaf, Debbie Harry i tak dalej. Jak porównasz granie z wymienionymi muzyka mi w charakterze gościa, bądź muzyka sesyjnego, z faktem bycia pełnoprawnym członkiem Kansas? Największą różnicą jest udział w pisaniu nowej muzyki, w Kansas mam taką możliwość. Gdy mowa jest o secie z klasycznymi kawałkami, swoją rolę postrzegałem jako hołd dla muzyki z przeszłości. Podobnie sprawa miała się, gdy występowałem z zespołem Yes czy z Meat Loaf'em. Było to wykonywanie materiału, którzy ludzie doskonale znają, są do niego emocjonalnie przywiązani i wiedzą, jak powinien zabrzmieć. Starałem się więc oddać sprawiedliwość muzyce, która istniała

Foto: Emily Butler Photography

Nigdy nie czułem żebym musiał porzucać coś, co stanowi esencję mojej muzykalności. To raczej tak, że musiałem skupić się na innych aspektach swojego grania, wiedząc, czego wymaga styl i brzmienie zespołu. Sięgnąłem do swojej pamięci i próbowałem wydobyć z niej to, co najlepiej pasowało do Kansas. Od zawsze starałem się być różnorodnym muzykiem. Również lubię słuchać bardzo różnych artystów. Jest wiele składników, z których mogę czerpać. To tak jakbym dobierał odpowiednie słownictwo do wypowiedzi, odpowiednie dźwięki, które pasują do brzmienia. Co jest dla ciebie pociągające i inspirujące w Kansas?

stały zarejestrowane. Jednocześnie, nie chciałbym czuć się jakbym siedział i słuchał koncertu z płyty. Chcę wiedzieć, że to zespół na żywo i czuć jego energię. Dlatego też, zawsze dodaję do tego co gram trochę swojej osobowości. Czuję, że jest w tym wszystkim miejsce na takie podejście, nie muszę przepisywać materiału na nowo. Czerpię radość z grania klasyków w taki sposób, w jaki zostały skomponowane. Nowy album "The Absence Of Presence" został wydany w lipcu. Jesteś zadowolony z jego odbioru? Jestem nim wręcz zachwycony! Udowadnia to, że fani Kansas chcieli usłyszeć coś świeżego, a jednocześnie, nieco przypominającego

KANSAS

157


podczas koncertów i przygotowań do nich. Miałem więc to brzmienie w sobie. Podążałem jedynie z emocjami i dźwiękami jakie generuje Kansas. Myślę, że to świetna sprawa, że mogłeś odcisnąć tak duże piętno na muzyce zespołu, do którego przecież dopiero co dołączyłeś. Szczerze, miałem nadzieję, że będę miał wpływ na kilka motywów. Wiedziałem, że jestem nowy i nie oczekiwałem zbyt wiele. W końcu, jest to bardzo utytułowany zespół i już kilka lat temu wydali udany album "The Prelude Implicit". Wiedziałem więc, że są kreatywni. Tak więc, miałem nadzieję, że będę miał jakiś wkład, ale nie przypuszczałam, że aż tak wielki. (śmiech) Nie chciałem przestać pracować, ciągle tworzyłem dema nowych kawałków i staram się dawać z siebie wszystko. Cieszę się, że od początku wszystko wypadło dobrze.

Foto: Emily Butler Photography

historię grupy. Chcieliśmy, aby muzyka brzmiała jak coś nowego, ale też nie zostawiała wątpliwości co do tego, że to nadal Kansas. Mimo tego, że skład zespołu tak bardzo się przez lata zmienił. Jesteśmy kontynuacją dziedzictwa. Czuję, że ludziom podobają się nowe kawałki oraz sposób, w jaki one brzmią. Mógłbyś opowiedzieć więcej o swoim zaan gażowaniu w pisanie nowego materiału? Gdy stało się jasne, że będę brał udział w pisaniu nowych utworów, podjąłem decyzję, że postaram się wpłynąć na ich kształt tak mocno, jak tylko będę w stanie. Dla kilku

Foto: Emily Butler Photography

158

KANSAS

napisałem muzykę i teksty, które przedstawiłem reszcie - były to gotowe pomysły. Chciałem również dopisać teksty do niektórych gotowych kawałków, które skomponował Zak Rizvi (gitarzysta i jeden z producentów płyty - przyp. red.). Do trzech jego utworów stworzyłem teksty, był to: kawałek tytułowy, "Animals On The Roof" oraz "Throwing Mountains". Phil Ehart, nasz perkusista, zaproponował tytuły wielu utworów, niektóre bardzo pomysłowe. Cześć powstała jeszcze zanim została skomponowana muzyka. Phil prosił mnie oraz Ronniego Platta, naszego wokalistę, o to, abyśmy byli w stanie wymyślić muzykę i teksty tylko do tytułów. Świetny sposób na pobudzenie kreatywności. Dostarczyłem też trochę muzyki instrumentalnej, jak "Propulsion 1" ale też, już z tekstem, "Memories Down the Line" czy "The Song the River Sang". Stworzyłem je zupełnie samodzielnie i pokazałem zespołowi. Zastanawiałem się, czy im się spodobają, czy będą brzmiały jak Kansas. Dobra wiadomość, wszystko ze sobą świetnie się zgrało. Osobiście nie czułem też, że muszę starać się chwytać jakichś elementów dawnej chwały Kansas. Myślę, że właśnie coś takiego byłoby pułapką. Gdy ktoś taki jak ja, przychodzi do zespołu z takim dziedzictwem uwielbianych autorów, jak na przykład Kerry Livgren, błędem byłoby kopiować ich styl. Starałem się raczej czuć, jak Kansas brzmi w mojej głowie i wymyślać pomysły, które będą tego pasować. Wolę po prostu pisać muzykę, a później się nad nią zastanawiać czy pasuje do zespołu. Jeżeli nie, to wykorzystam ją gdzie indziej. Pamiętaj też, że uczyłem się muzyki Kansas

Wierzę, że gdy słyszysz kawałki Kansas w radiu, telewizji czy w grach komputerowych, jesteś dumny z tego, że teraz to twój zespół? Tak, bardzo się z tego cieszę. Zwłaszcza, jeśli weźmiemy pod uwagę, że wiele popularnych grup z lat siedemdziesiątych gra do dziś, ale wykonują tylko swoje największe przeboje. Mamy szczęście, że jest w nas ta strona nastawiona na rozwój i istnieją ludzie, którzy chcą posłuchać nowego rozdziału w naszej historii. Jest tyle różnych możliwości, za pośrednictwem których możesz poznawać muzykę, wymieniłeś je zresztą. Cieszę się, że nasza twórczość do wielu z nich pasuje. Jak zaczęła się twoja pasja do muzyki? Wychowywałem się w domu, w którym grało się muzykę. Zarówno na fortepianie jak i z nagrań. Fortepianem zainteresowałem się w bardzo młodym wieku, na początku gry na nim uczyła mnie siostra. Potem sam z tym nadążałem. Starałem się rozpracowywać kawałki ze słuchu a także pisać własne utwory. Rysowałem własne okładki płytowe, wymyślałem tytuły numerów, zanim jeszcze je w ogóle napisałem. (śmiech) Nigdy się już nie zatrzymałem. Próbowałem założyć własny zespół gdy byłem nastolatkiem. Ciągle się rozwijałem i trwa to do dziś. Powolny i stopniowy proces. Klawisze były więc twoim pierwszym instrumentem. Próbowałeś grać na innych? Interesowałem się bębnami i perkusją, wtedy, gdy miałem kilkanaście lat. Uważałem się trochę za perkusistę, ale było to raczej hobby niż coś poważnego. Skupiłem się na fortepianie i innych instrumentach klawiszowych. W pewnym momencie uznałem za konieczne nauczyć się śpiewać. Trudno było znaleźć wokalistę do zespołu. Od zawsze chciałem śpiewać w chórkach, nigdy na pierwszym planie. Uznawałem się za szalonego naukowca, z tymi wszystkimi klawiszami, gdzieś z boku sceny, który dośpiewuje tu i tam harmonie. Jednak, musiałem stać się głównym wokalistą. Miało to miejsce właśnie w liceum, gdy założyłem własny zespół Spiraling. Grywałem też koncerty solo i musiałem śpiewać, jeśli chciałem występować z własnym repertuarem. Dzięki temu zaśpiewałem też główny wokal w jednym z utworów Kansas, "The Song That River Sang". Nie spodziewałem się tego, ale w sumie może to żadna niespodzian-


ka, w końcu zdarza się, że inni członkowie tego zespołu okazjonalnie biorą do ręki mikrofon. Śpiewałem też na demach, jakie dostarczyłem pozostałym członkom i może dlatego zaproponowali mi, abym śpiewał w tym kawałku główną partię. Kilka lat temu wydałeś w pełni solowy album "Hurry Up and Smell the Roses". Zapewne nie masz zbyt wiele wolnego czasu, ale myślisz o kolejnym? Wszystko jest możliwe, zwłaszcza, jeśli piszesz muzykę, nie myśląc o tym wszystkim zbyt wiele. Dopiero później zastanawiam się do czego kawałek będzie pasował. Moja solowa twórczość z natury intymna. Jeżeli zdarzy mi się napisać tego typu utwór, to trafia do przegródki "potencjalne wydawnictwo solowe w przyszłości". Zawsze chciałem coś tworzyć i myślę, że idzie mi całkiem dobrze. Mam pytanie o zespół The Sea Within, w którym występowałeś między innymi z jednym z moich ulubionych wokalistów, Danielem Gildenlöwem z Pain Of Salvation. Jak pracowało ci się z tymi ludźmi? Świetnie. Poznałem Daniela, ale też Roine Stolt'a (wokalista The Flower Kings - przyp. red.) i Pete Trewavas (basista Marillion przyp. red.) na festiwalu rocka progresywnego w Niemczech. Miało to miejsce w czasie, gdy koncertowałem z Yes. Dopiero kilka lat później zapoznałem się z ich muzyką. Zdarzało mi się grywać na festiwalach, na których występowali The Flower Kings i ten sposób poznawaliśmy się coraz lepiej. Zaczęliśmy ze sobą pracować, najpierw w mniejszych projektach. Kilka lat później zaczęliśmy rozmawiać o stworzeniu supergrupy. Początkowo myśleliśmy wyłącznie o nagrywaniu płyty i ewentualnym rozejrzeniu się za możliwością koncertowania. Okazało się, że proces powstawania płyty był inny niż zakładaliśmy. Efekt był fajny, ale Daniel opuścił zespół i wrócił do Pain Of Salvation. W planach był nowy album The Flower Kings a Marco Minnemann (perkusista - przyp. red.) ma mnóstwo innych zajęć. Okazało się, że zajmują nas inne rzeczy i trudno nam kontynuować współpracę. Zagraliśmy na jednym festiwalu, a to otworzyło mi drogę do Kansas. Wszystko ułożyło się trochę śmiesznie. Mamy ze sobą kontakt i każdy z nas ciągle tworzy muzykę. Nie wiadomo więc co będzie mieć miejsce w przyszłości. Igor Waniurski

KANSAS

159


Eskapizm najwyższych lotów Niewielu jest ludzi, o których można powiedzieć, że są chodzącą instytucją. Trudno jednak odmówić takiego miana temu sympatycznemy holenderskiemu kompozytorowi. Jego Ayreon powstał w czasach, w których rock progresywny o operowym zacięciu nie przeżywał najlepszych chwil. Pozornie, nikogo taka muzyka nie interesowała, o czym sam Arjen w niniejszej rozmowie mówił. Dziś Ayreon to zespół (czy raczej jednoosobowy projekt powstały z udziałem dziesiątków gości) utytułowany i dostarczający wydawnictw dość regularnie. Choć "Transitus", najnowsze dzieło Lucassena, wcale nie miało wyjść pod szyldem tego zespołu, w dodatku zawiera zupełnie inną tematykę od fantastyki naukowej, do której autor nas przyzwyczaił, tytuł dobrze wpisuje się w większą całość twórczości Ayreon. Co o jego genezie ma do powiedzenia sam zainteresowany? Zapraszam do lektury. HMP: Zacznijmy rozmowę o samym kon cepcie opowieści. Postrzegam cię jako twórcę, dla którego opowiadanie historii jest kluczowe. W jaki sposób postrzegasz rolę opowieści w kulturze? Arjenem Lucassen: Już jak byłem dziecko uwielbiałem słuchać albumów opowiadających jakąś historię. Pierwszą płytą, jaką usłyszałem było "Jesus Christ Superstar". Następną z kolei "War Of The Worlds". Jeszcze kolejną The Who i ich "Tommy". Uważam, że fabuła dodaje muzyce kolejnego wymiaru. Ko-

dzielić, należą raczej do dwuznacznych, nawet subtelnych. Wolisz zostawiać wątpliwości niż powiedzieć zbyt wiele? Zgoda, również nie oceniam zaangażowanie dobrze czy źle. Ludzie tacy jak Sting, Bono czy Bob Geldof mają dużą potrzebę deklarowania się politycznie. Uważam, że jest to w porządku. Ba, powiem nawet, że to świetnie, dopóki mają na celu robienia czegoś dla większego dobra. Jednak, nie jest to rodzaj działalności, który interesowałby mnie osobiście. Szukam przygody, podobnej do tej, jakiej do-

Foto: Lori Linstruth

cham muzykę, ale postrzegam ją jako formę eskapizmu. Chcę uciec od świata - usiąść, założyć słuchawki i odpłynąć, wczytując się w teksty. Lubię wniknąć w opowieść. Nie chwytam się tematów politycznych czy religijnych. Pragnę zaoferować eskapizm, chociaż pomiędzy wersami może dziać się wiele ciekawych rzeczy. Możesz odnaleźć tam moje opinie na różne tematy. Nie chciałbym jednak ich wtłaczać w kogoś na siłę. Tak postrzegam swoje zdanie jako muzyka - dostarczać ludziom rozrywki. Żyjemy w niespokojnych czasach, w których ludzie coraz częściej oczekują jasnych deklaracji, chociażby natury politycznej. Nie oceniam tego w tym momencie, odnoszę jednak wrażenie, że historie którymi chcesz się

160

AYREON

starczają filmy i seriale. Im bardziej przygoda ta jest intensywna, tym bardziej ją lubię. Później mogę wrócić do prawdziwego świata i zajmować się rozwiązywaniem realnych problemów. Zależy mi na tym, aby ludzie, dzięki mojej twórczości mogli się od tych problemów oderwać Jakie opowieści wpłynęły na rozwój ciebie jako osoby? Wymieniłeś przed chwilą kilka musicali, ale mnie interesuje najwcześniejszy czas, zanim zacząłeś interesować się muzyką. Baśnie, bajki czy opowiastki, które rozwinęły twoją wyobraźnię. Obawiam się, iż ze wstydem muszę przyznać, że w życiu nie przeczytałem żadnej książki. (śmiech) To okropne, wiem. Ale ja po prostu nie jestem w stanie czytać, nie potrafię się na

tym skoncentrować. Brakuje mi cierpliwości, nigdy nie miałem na to czasu. Wiem, że gdy byłem młody, mama próbowała mnie do czytania zmusić. Jak widzisz, niewiele pomogło. (śmiech) Uwielbiałam natomiast oglądać seriale telewizyjne i filmy. Pokochałem fantastykę naukową, gdy tylko obejrzałem "Star Treka". Podobał mi się, bo najważniejsi byli w nim ludzie a nie lasery i potyczki w kosmosie. To ludzie stanowili tam sedno opowieści. Jeżeli się nie mylę, jedną z uwielbianych przez ciebie seriali był również "Dr Who"? Tak, to również serial głównie o ludziach. Efekty specjalne były w nim tragiczne. (śmiech) Pochodzi z początku lat siedemdziesiąty - dekoracje, oglądane obecnie, wyglądają tanio i komicznie. Wszystko się rozpada a potwory na niektórych ujęciach chodzą w trampkach. (śmiech) Nie miało to dla mnie żadnego znaczenia, bo najważniejszy był sam Doktor Who. Grający go Tom Baker był świetnym aktorem. Miał w sobie mnóstwo humoru, a jednocześnie ciągle był ironiczny, wręcz sarkastyczny. Nigdy tego humoru nie tracił, a ja to uwielbiałem. Wspomniałem o Doktorze Who nie bez przyczyny, Tom Baker wystąpił na najnowszym albumie Ayreon w roli narratora. Musiało to być dla ciebie wielkim przeżyciem. To było coś niewiarygodnie wspaniałego. Moje gusta kształtowały się w latach siedemdziesiątych, gdy byłem nastolatkiem. Oglądałem tę serię przez jakieś osiem lat. Później kupowałem ją na kasetach Betamax, VHS, na płytach DVD i Blu-ray. Jak widzisz, jestem wielkim fanem. W końcu udało mi się skontaktować z Tomem przez agencję aktorów głosowych w Anglii. Byłem zachwycony, gdy powiedzieli, że jest zainteresowany. Poleciałem do Wielkiej Brytanii nagrać jego głos i mogę powiedzieć, że spełniły się moje marzenia. Niebezpiecznie jest poznawać swoich idoli, możesz się rozczarować. Możliwe, że doświadczyłeś tego sam, przeprowadzając wywiad z kimś, kogo cenisz, kto okazywał się być niezbyt miłym gościem. (śmiech) Tom nie sprawiał żadnego problemu. Był wyjątkowo miły i kulturalny. Po prostu wykapany Doktor Who. Puściłem mu fragment jednego odcinka i powiedział, że gdy występował w tej roli, w ogóle nie musiał grać. Po prostu był sobą. Po spędzeniu z nim jednego dnia wiedziałem, że jest to szczera prawda. Uwielbiałem jak improwizował, zmieniał swoje partie. Tu coś dodał, tam odjął i zrobił z tej roli coś naprawdę autorskiego. Udało wam się uwinąć z nagraniem w jeden dzień? Właściwie to nawet w kilka godzin. Trwało to bardzo szybko. Przybyliśmy do studia o dziesiątej rano, a Tom był już tam od kilku godzin. Zapoznawał się z tekstami, robił notatki i proponował zmiany. Rozmawialiśmy jak podejść do roli i powiedziałem mu, że chciałbym aby brzmiał jak dziadek snujący opowieść swoim wnuczkom. Zgodził się na to i o jedenastej zaczęliśmy nagrania. Kilka godzin później było po wszystkim. Każdą ze swoich kwestii nagrał trzy razy, miałem więc dużo materiału, z którego mogłem wybierać różne części. To był luksus. Tom ma wspaniały głos a jego angielska wymowa jest piękna. Siedząc tam czułem gęsią skórkę i łzy cisnęły mi się do


oczu. Nie byłem w stanie zachować obiektywizmu. Czy w trakcie spotkania Tom dał się poznać jako wielbiciel muzyki rockowej? Może znał już Ayreon? No wiesz, powiedział, że moja muzyka mu się podobała, ale myślę, że po prostu chciał być miły. (śmiech) Facet jest w wieku osiemdziesięciu sześciu lat i jestem pewien, że słucha zupełnie innych dźwięków. Tak więc, mimo, że mówił jak bardzo uwielbia mój materiał, myślę, że sprawy mają się inaczej. (śmiech) Narrator pełni ogromną rolę w tej opowieści, odnoszę wrażenie, że większą, niż na poprzednich krążkach... Podobną narrację miałem na "Into the Electric Castle", a może nawet było tego jeszcze więcej. Poruszam ten temat, gdyż ciekawią motywy zastosowania takiego rozwiązania. Chciałeś aby opowieść była bardziej czytelna? Dobre pytanie. Najzabawniejsze jest to, że początkowo nie miałem żadnej narracji. Trzy lata pracowałem nad tym krążkiem i przez pierwsze dwa, nic takiego tam się nie znajdowało. Skończyłem nagrania i gdy puszczałem je różnym ludziom, to mówili, że muzyka im się podoba, ale trudno odnajdują się w historii. Szczególnie w ciągu pierwszych dziesięciu minut. Nie wiedzieli co się dzieje. Pomyślałem, że jeśli znajdę szczególnie dobrego lektora, to łatwiej będzie zrozumieć co tam ma miejsce. Wiedziałem jednak, że muszę znaleźć kogoś o naprawdę dobrym głosie. Gdyby był irytujący, ludzie mieliby dość i chcieli aby się zamknął. Nie posłużyło by to muzyce. Chciałem, aby głoś przyciągał ludzi do opowieści i dodawał jej kolejnego wymiaru. Zadam pytanie generalne, co czyni konkretną opowieść dobrą? Emocje, zawsze chodzi o ludzkie emocje! To z ich powodu uwielbiałem Star Treka. A także humor. Myślę, że nawet ciężkie historie nie powinny być pozbawione humoru. Miał go "Dr Who", miał go i "Star Trek". Jestem również wielbicielem komiksów, zwłaszcza tych, które mają w sobie mnóstwo humoru. Moim ulubionym jest chyba "Spiderman" ze stajni Marvela. Jest ludzki, popełnia błędy a podczas walki puszcza głupie żarciki. Wracając do twojego pytania, myślę, że najlepszą jaka istnieje jest "Opowieść wigilijna" Charlesa Dickensa, ta ze Scrooge'm w roli głównej. Są w niej duchy, a ja uwielbiam opowieści o duchach. (śmiech) Nie znoszę agresji i przemocy. Drażni mnie gdy oglądam jakiś film pełen przemocy. Przeczytałem w którymś z wywiadów, że pierwszą rzeczą, która powstaje na twoje płyty, są teksty. Zawsze to miało miejsce w ten sposób? Wiesz co, przeważnie jest właśnie odwrotnie. Najczęściej zaczynam od skomponowania muzyki, tak działo się zazwyczaj. Tworzę muzykę, rozpoczynamy nagrania, ale wtedy nie wiem jeszcze nad jakim projektem pracuję czy będzie to Ayreon, Star One, The Gentle Storm, Guilt Machine czy może jeszcze coś innego. Następnie pozwalam, aby muzyka zainspirowała mnie do wymyślenia historii. Gdy już ją mam, to zaczynam szukać pasujących do niej wokalistów i wokalistek. Tym razem

było inaczej, to nie miał być album Ayreon. Chciałem zrealizować swoje największe marzenie, czyli filmową rock operę. Taką jak "Jesus Christ Superstar" czy "Tommy". Z powodu, że myślałem o filmie, nie chciałem aby była to opowieść science fiction. Nie byłoby mnie stać na jej realizację. Byłby to koszt rzędu pięćdziesięciu lub nawet stu milionów dolarów. Ale zawsze uwielbiałem opowieści o duchach i estetykę dziewiętnastego wieku. Miałem więc setting i wiedziałem, że główne role będą grali Tommy Karevik i Simone Simons (śpiewający w odpowiednio, Kamelot i Epica przyp. red.). Od tego zacząłem. Powstawała muzyka, historia i teksty. Te ostatnie zmieniały się pod kątem osoby, której powierzyłem śpiewanie danej partii. Na przykład, gdy usłyszałem Cammie Gilbert z Oceans Of Slumber, wiedziałem, że muszę ją w jakiś sposób dopisać Foto: Lori Linstruth do materiału! Podobnie z Simone, zawsze ma błysk w oku, gdy wpada popracować do mojego studia. Jest bardzo zabawną osobą, chcę podkreślić ten aspekt jej osobowości. Po pracy nad tak wieloma albumami łatwiej ci jest tworzyć gotowy materiał, z zaaranżowanymi partiami wokalnymi i całą muzyką? Zabawne, że pytasz, bo jest to dla mnie właśnie dość łatwe! Wiem, że brzmi to dziwnie. Niektórzy mówią, że jestem jakimś geniuszem gdy piszę te rozbudowane rock opery, ale dla mnie jest znacznie prościej stworzyć coś takiego niż napisać piętnaście osobnych kawałków. Podziwiam zespoły, które są w stanie wydać album z piętnastoma niepowiązanymi ze sobą utworami. Cholera, przecież muszą wymyślić kilkanaście zupełnie odmiennych od siebie motywów! A ja po prostu opowiadam samemu sobie historię. Gdy napiszę jedną to ciekawi mnie, co przyniesie kolejna, co się stanie dalej? Uwielbiam to. Napisałem kiedyś płytę "The Human Equation". Opowiada o facecie będącym w śpiączce, który musi stawić czoła swoim emocjom. Fabuła zawiera się w dwudziestu dniach i napisałem ją również w dwadzieścia dni. Zaczynając w pierwszym, nie miałem pojęcia co nastąpi później. Lubię się zabawiać w ten sposób. Czasem biorę prysznic i wymyślam ciąg dalszy. W trakcie pisania nigdy nie wiem jak opowieść się skończy. Myślę, że to ciekawe, że chcesz samemu sprawić sobie satysfakcję kreatywnością. Prawda? (śmiech) W przeszłości grałem w zespołach i nagrywanie dziesięciu różnych utworów na album było dla mnie torturą. Masz rację, sprawianie twórczej satysfakcji samemu sobie jest rzeczą najważniejszą. Wiem, że gdy ją sobie sprawię, to również poczują ją moi słuchacze. Nie sądzę by to nastąpiło, gdybym tematów szukał w gazecie.

Kilka lat temu, w wywiadzie powiedziałeś mi, że marzysz o tym, aby wydać komiks na podstawie jednej ze swoich opowieści... Naprawdę tak powiedziałem? Tak, kontekst był taki, że uznałeś, że zrobie nie filmu byłoby czymś drogim, jednak komiks jest w zasięgu możliwości. No i popatrz, do "Transitus" dołączony został komiks, a równocześnie pracujesz nad filmem. Jestem z komiksu dumny, nawet bardzo. Pracując nad filmem uświadomiłem sobie, że jest to naprawdę ciężkie zadanie. Nie jest łatwo zainteresować nim ludzi. Zwłaszcza trudno jest przekonać ich do wyłożenia pieniędzy. Dotarło do mnie, że może nie udać mi się go zrealizować. Chciałbym więc mieć chociaż komiks, czyli coś wyjątkowego i również należącego do sztuk wizualnych. Przeszukałem w internecie profile najlepszych ilustratorów, aż wreszcie znalazłem odpowiedniego w osobie Felixa Vegi. Okazało się, że uwielbia moją muzykę, więc wzajemnie się zainspirowaliśmy. Pracowaliśmy ze sobą mniej więcej rok. Przygotowanie jednej strony trwało mniej więcej dwa tygodnie. Wysyłałem mu instrukcje a następnie dostawałem szkice. Oczywiście, na początku nie byłem w ogóle pewien czy uda się tego dokonać. W końcu, nigdy wcześniej nie przygotowywałam komiksu. Nie wiedziałem od czego zacząć. Nie oglądałem żadnych filmów instruktażowych na ten temat. Jestem dumny, że udało się tego dokonać. Pracowałeś z całym mnóstwem różnych wokalistów. Zastanawiam się, w jaki sposób wybierasz kto pasuje do danej roli? Zwracasz uwagę na barwę głosu, charakter, charyzmę czy może coś jeszcze? Zazwyczaj nie interesuje mnie charyzma ani

AYREON

161


cydowałem się wydać album już teraz, nie cze-kając na film. Wytwórnia zgodziła się wydać to jako Ayreon, gdyż materiał zawiera wszystkie charakterystyczne dla tej nazwy elementy - rozbudowaną historię, tuzin wokalistów, muzykę w różnych stylach, z udziałem wielu gości. Musiałem się do tej myśli przyzwyczaić, bo nie planowałem wydawać jego całości jako Ayreon. Zdałem sobie jednak sprawę, że będzie to czymś świeżym i fajnym. Na szczęście moi słuchacze są lojalni i mają szerokie horyzonty, więc przynajmniej dadzą tytułowi szansę.

Foto: Lori Linstruth

to, jak ktoś wygląda. Nikt przecież ich nie zobaczy, to tylko głosy na nagraniu. Tym razem, mając świadomość, że przygotowuję film, podszedłem do tego inaczej. Musieli odpowiednio dobrze wyglądać - interesująco i charyzmatycznie. Powinni też umieć coś zagrać i oczywiście, zaśpiewać. Było nieco trudniej ale lubię wyzwania i mogę powiedzieć, że się udało się. Wszystkich wokalistów i wokalistki filmowaliśmy podczas nagrań, w charakterze przesłuchania do filmu. Wykorzystujemy te nagrania w teledyskach. Jeśli w końcu dojdzie do realizacji filmu, to będziemy mieli co pokazać reżyserowi i może zdecyduje się on zatrudnić tych samych wokalistów? Oczywiście tego nie wiem, ale przynajmniej mamy co pokazać. Jak dla mnie są to najlepsze osoby, jakie sobie w filmie wyobrażam. Na jakim etapie stoją więc przygotowania do filmu? Pojawiła się epidemia koronawirusa, więc musiałem z tym nieco przystopować. Chciałem ruszyć już teraz, ale póki co nie mamy jeszcze finansowania. Nie bylibyśmy też w stanie ruszyć teraz ze zdjęciami. Z tego powodu, zde-

162

AYREON

W jakim stopniu wybuch epidemii wpłynął na realizację płyty? W zasadzie to wszystko było ukończone przed koronawirusem. Całe szczęście! Jedyne co zostało mi do zrobienia to miksy, zwłaszcza w systemie 5.1. Do tego oprawa graficzna, jakieś materiały wideo zza kulis i takie tam dodatki. Nie ma problemu aby zajmować się tym podczas lockdownu. Mam kilka pytań o wokale pojawiające się na płycie. Nie wszystkich oczywiście, bo rozmawialiśmy wtedy pięć godzin. Jak trafiłeś na Cammie Gilbert? Chyba jakiś dziennikarz mi o niej wspomniał. Powiedział, że lubią moją muzykę a ja pomyślałem, że powinienem ich posłuchać. Wpadła mi w ręce jakaś składankowa płyta, dołączona do magazynu muzycznego i był tam ich kawałek, zdaje się, że cover "Whiter Shade Of Pale" Procol Harum. Zakochałem się w tym! Zobaczyłem ich na youtube i zupełnie oszalałam na punkcie jej głosu. Skontaktowałem się i okazało się, że naprawdę uwielbiają moją muzykę. To zawsze jest zaletą. (śmiech) Nie muszę wtedy nikogo przekonywać ani tłumaczyć kim jestem. Cammie przyleciała z Teksasu wraz ze swoim chłopakiem, perkusistą Oceans Of Slumber. Okazali się być świetnymi ludźmi. Cammie jest bardzo emocjonalna i kochana. Ma przepiękny głos. Kolejnym gościem, o którego chciałem zapy tać, jest Dee Snider. Niezłe z niego ziółko, prawda? O, tak, zdecydowanie. Potrzebowałem kogoś charakternego, bo pojawia się tylko w jednym kawałku. Jest złym ojcem, który nie pozwala synowi na, łamiący ówczesne tabu związek z ciemnoskórą służącą. Zrobiłem listę ludzi, których widziałbym w tej roli i Dee Snider był na jej czele. Słyszałem jego ostatni krążek, "For The Love Of Metal", jego głos jest w doskonałym stanie. Niesamowite, ma sześćdziesiąt pięć lat i staje się coraz lepszy. Oczywiście, nie przyjechał do mnie do studia, nagrywał w Nowym Jorku. Nie miało sensu ściągać go na nagrania jednego kawałka. Doskonale rozumiał swoją partię i rozwalił mnie tym co

przysłał. Uważam, że to strasznie niedoceniany wokalista. Zgadzam się, Twisted Sister mieli wiz erunek dzikusów, ale Dee to bardzo inteligentny i barwny facet. Nigdy nie przepadałem za ich muzyką, jednak uwielbiałem go jako osobę. Do tego mieli bardzo zabawne teledyski. (śmiech) Owa stylistyka nigdy do mnie nie przemawiała, ale gdy Dee śpiewał albo o czymś mówił, to słuchałem z zainteresowaniem. Porozmawiajmy jeszcze o tematyce nowego wydawnictwa. Ustaliliśmy, że to już nie jest science fiction a opowieść o duchach. Wspominałeś, że początkowo nie miał być to album Ayreon, ale nurtuje mnie, czy aby nie znudziłeś się dotychczasowymi tematami SF? O nie, chłopie, nigdy nie będę znudzony science fiction! To przecież eskapizm najwyższych lotów. (śmiech) Wspominałem już kosztach realizacji filmu SF, nie jestem w stanie sobie na to pozwolić. Po wszystkim będę się zabierał za nowy materiał Star One, no i będzie to fantastyka naukowa. "Transitus" stanowi skok w bok. To rockowy musical, ale nie oznacza, że będę podążał tą ścieżką. Kolejny album będzie czymś zupełnie innym. Co w ogóle pociąga cię w takiej formie muzy cznej jak musical czy opera rockowa? Wokaliści i ich śpiew, muszą być świetni i to jest dla mnie najważniejsze. Mam na myśli ich głosy, kwestie techniczne nie za bardzo mnie interesują. Odczuwam potrzebę słuchania pięknych i zróżnicowanych głosów. Czasami usłyszysz musical, w którym występuje dziesięć osób i wszyscy śpiewają tak samo. Lubię różnorodność stylistyczną, która może skutkować tym, że nie wszystkie utwory ci podpasują, ale z znajdą się takie, które będą zachwycać. Słuchając "Jesus Christ Superstar" musisz przebrnąć przez nudne fragmenty, zanim dotrzesz do przebojów. Jednakże, nawet te mniej efektowne motywy stanowią część historii. Uwielbiam też powtarzające się lejtmotywy, które stanowią chyba esencję tego gatunku. Zwłaszcza te przebojowe. Niezwykle cieszą mnie interakcje zachodzące pomiędzy śpiewającymi wokalistami i wokalistkami. Konfrontacja Jezusa z Piłatem we wspomnianym już musicalu jest czymś wybitnym. Musicale nie są dziś tak popularnym gatunkiem jak przed laty. Jak sądzisz, dlaczego? Były czymś wielkim w latach siedemdziesiątych, powstała ich wtedy cała masa. W pewnym momencie, w następnej dekadzie, muzyka stała się bardziej stechnicyzowana. Coraz więcej powstawało jej z użyciem komputerów. Muzyka lat osiemdziesiątych jak jest chłodna. Cyfrowa perkusja i loopy stały się coraz częstszym elementem brzmienia, co spowodowało, że umknęło gdzieś ciepło. Pojawił się wtedy też hair metal, bardzo ograniczający gatunek, którego treścią było tylko imprezowanie, dziewczyny i nie było w nim miejsca na instrumenty klawiszowe. Przez chwilę mi się to podobało, ale nie był to styl ponadczasowy. W kolejnych latach mieliśmy grunge, który zmiótł wszystko inne z powierzchni ziemi. W owych dekadach nie było miejsca na opery rockowe. W latach dziewięćdziesiątych stworzyłem Ayreon i miałem gdzieś, że wszyscy słuchali Nirvany. Postanowiłem zro-


bić dokładnie to, co chciałem, a więc rozbudowaną, operową muzykę, którą nazwałem "The Final Experiment". To był mój ostateczny eksperyment! Myślałem, że ludzie go znienawidzą a okazało się, ku mojemu i wszystkich innych zaskoczeniu, że album odniósł spory sukces. Oznaczało to, że istniała publiczność czekająca na takie dźwięki, tylko nikt nie pomyślał o tym, by ich jej dostarczyć. Każdy się tego obawiał. Istniały oczywiście zespoły takiej jak Queensryche czy Savatage, robiące coś podobnego, ale gdy przygotowałem muzykę na większa skalę, z tymi wszystkimi wokalistami i muzykami, okazało się, że dawno nikt czegoś takiego nie nagrywał. Znalazła się publiczność, zdecydowanie niezbyt duża, ale za to lojalna. Miałem szczęście dotrzeć do niej w odpowiednim czasie, chociaż pozornie wydawać by się mogło, że wcale nie był to czas najlepszy. Wiem, że ciężko teraz planować przyszłość pod kątem koncertów. Zresztą, Ayreon daje je bardzo rzadko, raz na kilka lat. Myślisz o kolejnych przedsięwzięciach tego typu? Planowaliśmy występ w niemieckim Lorelei, jeszcze w tym roku. Trzeba było go oczywiście odwołać. Rozpoczęliśmy też przygotowania do specjalnego koncertu w roku 2021, jako część swego rodzaj tradycji. Graliśmy materiał z klasycznych albumów, co dwa lata od 2015 roku. W zeszłym był to koncert z "Into the Electric Castle". Chcieliśmy więc zrobić coś podobnego w 2021 roku. Rzecz w tym, że aby móc z czego finansować wydarzenie, bilety musielibyśmy sprzedawać z co najmniej rocznym wyprzedzeniem. To spora inwestycja, w dodatku przygotowania do czegoś takiego również trwają około roku. Gdybyśmy chcieli wystawić kolejny koncert jesienią 2021 roku, już teraz (rozmowa przeprowadzana była we wrześniu 2020 roku - przyp. red.) musielibyśmy mieć wyprzedany komplet. Nie miałoby to szans się udać. W zeszłym roku mieliśmy dwanaście tysięcy widzów z sześćdziesięciu czterech krajów, z całego świata. W obecnej sytuacji, gdy walczymy z pandemią, nie ma takiej możliwości. Moglibyśmy liczyć może na kilkaset osób. Na koniec roku będziemy musieli podjąć decyzję co do przyszłości podobnych wydarzeń, ale na razie nie wygląda to dobrze. Wiem, że jesteś fanem filmów Johna Carpentera. Uwielbiam tego wyjątkowo niedocenianego reżysera. Znany jest również z interesujących soundtracków… O, tak, na przykład ten fragment (Arjen zagrał w tym momencie melodię z "Halloween" na klawiszach - przyp. red.). Co znajdziesz interesującego w jego twórczości? Uwielbiam jego muzykę, zwłaszcza motyw z "Halloween", jest po prostu najlepszy! Taki prosty, to tylko dwie czy trzy nuty i to wszystko. W innych filmach Carpenter stosował podobne zabiegi. Ale co mi się podoba w jego kinie? To on zrobił "Dark Star"? Tak. Uwielbiam go, jest niezwykle zabawny! To chyba jeden z jego pierwszych filmów. Na albumie "Star One" umieściłem inspirowany nim utwór. Niesamowite jest to, jak świetne rzeczy ten człowiek potrafił zrobić, za niewielkie pieniądze. Nie potrzebował stu czy dwus-

tu milionów dolarów do wykreowania czegoś dobrego. Kocham jego poczucie humoru, ale też klimat, na przykład "Ucieczki z Nowego Jorku". Swoją drogą, na podstawie tego filmu też napisałem utwór. (śmiech) Nazywał się "24 Hours". Ale moim ulubionym jest chyba "Coś". Znowu, mały budżet i niesamowity rezultat. Efekty specjalne są tam czymś wyjątkowo spektakularnym, te wszystkie przeobrażenia potwora. Napięcie jakie odczuwa się go oglądając jest fenomenalne. Jeden z tych tytułów, które są lepsze od oryginału, bo to przecież przeróbka starszego tytułu. Może powinieneś skontaktować się z nim w sprawie reżyserii twojego filmu? Tak, z pewnością. (śmiech) Ale on potrafi robić własne musicale, więc może nie potrzebować mojego. Na "Into the Electric Castle" jedną z postaci zaśpiewał Fish. Właśnie wydaje swój ostatni album, jak twierdzi, kończy karierę. Jak wspominasz współpracę z nim?

będzie możliwe. Kolejna interesująca postać, Anneke van Giersbergen. Planujesz nowy materiał The Gentle Storm z jej udziałem? Nie mamy takich planów, ale Anneke jest moją ulubioną wokalistką. A przynajmniej jedną z najbardziej lubianych. Holandia jest obecnie znana z zespołów z kobietami za mikrofonem. Mamy Floor Jansen, Sharon den Adel, Simone Simons. Wszystkie mają swój początek w Anneke i The Gathering. Od nich to się zaczęło. Byli jak Soundgarden w Seattle, którzy, gdy odnieśli sukces, to szansę dostali Nirvana, Pearl Jam i inne kapele grające grunge. W Holandii to samo miało miejsce z The Gathering. Wszyscy wpatrywali się w Anneke, była pierwsza. Niegdyś kobieta śpiewająca w zespole metalowym była czymś wyjątkowym. Niektórzy byli tym zdziwieni. To wszystko zmieniło się wraz z pojawieniem się Anneke. Jest wspaniałą wokalistką i uroczą osobą. Pracowaliśmy ze sobą tak wiele razy i zawsze była uśmiechnięta i pełna energii. Kiedyś graliśmy krótką trasę akustyczną po Euro-

Foto: Lori Linstruth

Wspominaliśmy w tej rozmowie o charakterze i charyzmie. Jeżeli można o kimś powiedzieć, że naprawdę ma te cechy, to jest to Fish. Cudownie było go poznać i spędzić z nim weekend w Szkocji. Pojechałem specjalnie do niego, na farmę w Edynburgu. Dokonaliśmy tam wszystkich nagrań. Facet potrafi gadać, ale potrafi też pić. Naprawdę, on potrafi pić! Poszliśmy do baru i wychlał tam trzy wielkie pinty, a już pod stołem już po jednej. (śmiech) Potem w domu wypił jeszcze kilka butelek wina i nic się z nim nie działo! Mógł tak całą noc. Jednym okiem oglądał mecz piłkarski w telewizji, drugim jakiś film, do tego jednym uchem słuchał mnie a kolejnym jeszcze muzyki. (śmiech) Naprawdę, potrafi robić cztery czy pięć rzeczy jednocześnie. Był jednym z moich pierwszych bohaterów, z jakimi przyszło mi pracować. Jedno z najfajniejszych doświadczeń pracy z ludźmi, których słuchałem podczas dorastania. Początek mojego nałogu, czyli pracy z ważnymi dla mnie i podziwianymi ludźmi. Uwielbiam to! Cieszę się, że udało mi się gościć na moich albumach tak wielu znakomitych ludzi, których słuchałem w młodości. Kiedyś nie uwierzyłbym, że coś takiego

pie. Cały czas narzekałem, że bolą mnie plecy, że hotel jest gówniany, że musimy czekać cztery godziny na koncert i tak dalej. Ona ciągle czerpała z tego radość, zawsze dobrze się bawiła. Jednak, nie mamy teraz planów na The Gentle Storm. Podczas nagrywania pierwszej płyty mieliśmy nadzieję na to, że powstanie kolejna. Jeśli się za nią zabiorę, chcę, aby powstało coś zupełnie innego, a nie część druga tamtego materiału. Inaczej na pewno nie byłaby dobra. Jeżeli coś razem zrobimy, to będzie musiało to kontrastować z klasycznie folkową i romantyczną muzyką, a taka wtedy powstała. Może byłaby to muzyka elektroniczna w klimacie science fiction, nie mam pojęcia. Od czasu do czasu do siebie dzwonimy i rozmawiamy wtedy, że warto stworzyć coś nowego. Na pewno jest tak możliwość, ale w trudnej do przewidzenia przyszłości. Igor Waniurski

AYREON

163


Reminiscencje NWOBHM

Foto: Exoreon

Exoreon Zespół powstał w Glasgow w 1983 roku. Pierwotna nazwa brzmiała Orion, ale okazało się że już istnieje zespół o tej nazwie. Zmienili nazwę na Ex- Orion, aż wreszcie zdecydowali się na Exoreon. Czterech młodych muzyków wyznaczyło sobie za cel połączyć muzykę Rush i Black Sabbath w swój oryginalny styl. Tego ambitnego przedsięwzięcia podjęli się: Ian Tait - vocal, guitars, Dougie Levick - guitars, vocals, Allan Kerr - bass i Bruce Levick - drums. Niestety Allan nie należał do osób punktualnych i wielokrotnie spóźniał się na próby. Jak sam zespół przyznaje byli wtedy głupio poważni i przesadzili z reakcją, wyrzucając basistę z zespołu. Bardzo później żałowali swojej decyzji ponieważ Allan był znakomitym muzykiem. Pozostała trójka jednak się nie poddała i w 1985 roku nagrywają kasetę demo z pięcioma piosenkami. Rolę basisty przyjął dodatkowa na siebie Ian Tait. Po jej nagraniu zespół opuszcza Ian. Od dłuższego czasu był kuszony ofertą przyłączenia się do Chasar, popularnej grupy NWOBHM z albumem na koncie. I to był koniec Exoreon. Bodajże w 2017 zespół postanowił wypuścić swoje nagrania. Płytę "The Exoreon Tapes" można było kupić w wersji cyfrowej w sieci. Zawierała siedem piosenek: "Confusion", "Orion", "The Pusher", "Curse Of The Pharaohs", "In The Toy Cupboard", "Prophecy (The Arches Demo)", "The Pusher (The Arches Demo)".

Foto: Harlequin

Harlequin Znając świetne demo i płytę zespołu Harle-

164

quin, postanowiłem skontaktować się z zespołem, aby dowiedzieć się czegoś więcej o tej bardzo dobrej grupie. Niestety zespół podał bardzo lakoniczne informacje, tłumacząc się, że to było dawno temu. Oto czego się dowiedziałem. Zespół Harlequin powstał we wrsześni 1983 roku w Malvern w hrabstwie Worcestershire. W skład grupy wchodzili: Chris Benson - vocals, Rob Scott - guitars, Gary Portman - bass, Martin James - drums. Swój pierwszy występ zaliczyli 4 maja 1984 roku. Grupa napisała ponad trzydzieści piosenek z wpływami ulubionych zespołów: Iron Maiden, Scorpions, Saxon, AC/DC, Black Sabbath, Budgie. Niestety zespół rozpada się w sierpniu 1987 roku. W 1992 reaktywują się na kilka koncertów. Ich dyskografia składa się z taśm demo "To Be Or Not To Be" (1984 demo), "Live" (1985) oraz "Almost Live" (1992 CD- 24 utwory).

marcu 1983 roku grupa wchodzi do Steve Chapmans Studio położonym w Rotherhithe (dzielnica Londynu) i nagrywa swoje pierwsze i jedyne demo. Znalazły się na nim dwa znakomite utwory: "Don't Look Down" oraz "Blue Baby". Niestety jeszcze w tym samym roku zespół opuszcza Paul Barney. Zespół działa jako kwartet. W 1985 roku następuje zmiana perkusisty. Na miejsce Grahama Smitha przychodzi Klaus di Matteo. Niestety wkrótce zespół rozpada się. Paul Hine dołącza do zespołu Deja Vu, a w 1989 roku ponownie spotyka się z Klausem di Matteo w grupie Presence, której gitarzystą był Paulo Turin, znany później z występów w Gangland i Paul Di'anno's Battlezone. Foto: Pyramid

Pyramid

Foto: ME - 262

ME - 262 W 1982 roku rozpada się kultowa grupa Red, jej gitarzysta Raul Fernández Grenas postanawia powrócić do Meksyku, gdzie w późniejszych latach odnosi sukcesy z takimi zespołami jak Luzbel, Argus, Proyecto Millenium. Wokalista Red, Paul Armfield zaczął śpiewać w zespole White Heat. Pozostała trójka postanawia dalej grać razem i zakładają zespół ME262. Nazwa została zaczerpnięta od samolotu myśliwskiego o napędzie odrzutowym Messerschmitt Me 262 Schwalbe. Gitarzysta Paul Barney Barnard, basista Paul "Paul the Boss" Hine i perkusista Graham Smith werbują do zespołu byłego wokalistę zespołu Silversound, Kevina Harrisa. Do zespołu dołącza również gitarzysta Peter Jarvis, z którym Hine znał się jeszcze z czasów wspólnego grania w Chaser. Chaser zostawił po sobie trzyutworowe demo ("Love Brought Him Down", "Point Of No Return", "Fatherless Child") nagrane w 1979 roku. Warto przy okazji wspomnieć o zespole Aslan, z którym Jarvis występował przed Chaser. Wśród fanów zespołu ogromną popularnością cieszyła się piosenka "Queen Of Nile", które zaczynała się jako ballada, a kończyła szybkim i długim gitarowym solo. Wracając do ME 262. W

REMINISCENCJE NWOBHM

Zespół Pyramid powstał pod koniec 1980 roku w składzie: Jon Price - voclas, Eric (Keith) Hartley - lead guitar, Ian Patrick rhythm guitar, Drew Dempster - bass, Julian 'Jules' Slater - synth i Kevin Collens drums. Jednak Jules opuścił bardzo szybko kolegów, zanim dokonano jakichkolwiek nagrań. Pyramid często określał siebie jako zespół z Bradford, ponieważ ludzie spoza tego obszaru słyszeli o Bradford, ale w rzeczywistości tylko Keith i Ian Patrick mieszkali w / blisko Bradford. Jon Price mieszkał w Bingley, Kev Collens w Keighley, a Drew Dempster w Cottngley. Grupa ćwiczyła i nagrywała pod kościołem w Cottingley Town Hall. Jak pamiętacie tuż za tą kaplicą, nad brzegiem rzeki mieszkały (i podobno nadal mieszkają) wróżki, które udało się sfotografować dwóm kuzynkom - Elsie Wright i Frances Griffiths. W latach 19171920 zdjęcia te były olbrzymią sensacją i nawet Arthur Conan Doyle, twórca słynnego Sherlocka Holmes'a interpretował je jako dowody istnienia istot paranormalnych. Wracając do historii Pyramid. W małym lokalnym 8-ścieżkowym JSG Studio w1981 roku grupa rejestruje swoje pierwsze demo. Znalazły się na nim trzy piosenki: "I Wish You Wouldn't..." - to lekka, gorzka słodka piosenka o miłości "Airway" - to wielosekcyjny hymn progresywny, trwający 8 minut. "Crash Landing" to krótki, ostry, ciężki


kawałek. Zespoł był zadowolony z tych nagrań, chociaż uważał, że wyszły trochę "za lekko". Pomimo tego nagranie "Crash Landing" dwukrotnie trafiło na walijską listę Top 20 znanego magazynu "Sounds". Jeśli chodzi o muzykę nagraną przez Pyramid, to w ich dorobku znalazły się jeszcze takie utwory jak: "Airway" (właściwie "Aireway"), piosenka o przeprowadzeniu nowej obwodnicy przez dolinę Aire, "Dark Is The Sun", i "Slostong". Tytuł ostatniej piosenki miał właściwie brzmieć "Lost Song", ale ktoś się wkurzył i nie mógł go poprawnie wymówić, więc zostało "Slostong". Zespół nagrał również "Ice Cream Man", stary numer bluesowy Johna Brima. Zaczyna się akustycznie, aby później przejść do turbodoładowania elektrycznego… podobnie jak Van Halen zrobił to wcześniej z tą samą piosenką. W 1983 roku zespół opuszcza Ian Patrick. Po jego odejściu Keith przejmuje wokal i wkrótce Pyramid wraca do JSG Studio, gdzie nagrywa dwa utwory "Elm Tree Hill" i "Won't Be Home" - oba napisane przez Hartleya, Patricka i Price'a. Ostatnim nagraniem, które zespół zrobił , zanim w 1984 roku odszedł Kev Collens, było "Time Forgets a Hero" w JSG Studio. Piosenka ta znalazła się na wydanym w 1984 roku przez Sane Records kompilacyjnym albumie "It's Unheard Of!". (obok takich wykonawców jak Sapphire, Avalanche, Runestaff, Trident, Incubus, Kraken i innych). Nowym perkusistą Pyramid został Steve Cookson. Niestety, koniec zespołu zbliżał się nieuchronnie. Nastąpiły kolejne zmiany personalne. Zespół opuszcza Ian Patrick, zastąpiony prze klawiszowca Brian'a Goodinson'a. Również ponownie następuje zmiana perkusisty. Zostaje nim Nick Holgate. Zespół miał nowe, bardziej "progresywne" brzmienie i został przemianowany na New England, który koncertował i nagrywał do połowy 1986 roku, kiedy to został rozwiązany z powodu zobowiązań zawodowych itp. Jednakże w 2013 New England został zreformowany. Zespół był aktywny do pojawienia się Covid19 i miejmy nadzieję, że wkrótce znów będzie aktywny. Z.

REMINISCENCJE NWOBHM

165


Zelazna Klasyka

Black Sabbath - Paranoid 2020 BMG Miałem trochę inne plany na tą odsłonę rubryki Żelazna Klasyka. No ale takie rocznice, jak ta, nie mogą pozostawić obojętnym. Z wielkim hukiem BMG świętuje klasykę nad klasyki, 50 lecie albumu "Paranoid" Black Sabbath. Wydali z tego powodu bardzo interesujący, czterodyskowy boks, który z miejsca przykuł moją uwagę. Naturalnie przy okazji parę zdań o samej płycie. Uwielbiam Black Sabbath. To jedna z tych grup, której twórczość biorę bez zbędnych pytań. Każda płyta jest dla mnie przeszywająca, a fragment dyskografii z szalonym Ozzym Osbournem za mikrofonem to już w ogóle mistrzostwo świata i okolic. Riffy Tony Iommiego, posępne i uderzające w twarz niczym rękawica sprawnego boksera, tworzą akompaniament i stoją niejako w opozycji do gęstej sekcji rytmicznej. Tu z kolei niezmordowany Bill Ward na perkusji i dokładny Geezer Butler skupiają kolektyw niskich tonów, chyba jedynych takich w historii muzyki metalowej. Cenię sobie Black Sabbath za, mimo wszystko, poszukiwanie. Że każda ich płyta była tak naprawdę inna. Skupiając się już na okresie z Ozzym, mogę śmiało napisać, że z każdym następnym albumem przynosili niezwykły progres. Na pewno nie powtarzali się i sprawiali wrażenie bardzo twórczego zespołu. I w sumie tak było. Album "Paranoid" dostałem na któreś świę-

166

ZELAZNA KLASYKA

ta wielkiej nocy. Przykicał zajączek i podrzucił za kanapą. Byłem wtedy młodym chłopakiem, gdzieś w okresie gimnazjalnym. Może wcześniej. Dokładnie nie pamiętam, jednak pamiętam doskonale, że album z miejsca wywarł na mnie potężne wrażenie. Dzięki sąsiadowi znałem już wcześniej grupę z Birmingham na wyrywki, ale o pełne płyty musiałem prosić rodziców. Takim też sposobem właśnie drugi album Black Sabbath w oryginale stanął jako pierwszy na półce. Dziś wracam do niego trochę rzadziej. Nie jest też moim ulubionym krążkiem tej zasłużonej formacji. Bez wątpienia z klasycznego okresu jest nim "Master Of Reality". No ale "Paranoid" ma w sobie swoisty magnetyzm i nie na darmo ma miejsce w kanonie muzyki rockowej. Już początek przynosi mocarny cios w postaci "War Pigs". Utwór ten odnosi się wyraźnie do sytuacji w USA na początku lat 70. To komentarz do zasadności wojen w kontekście konfliktu w Wietnamie. Rwany początek i szalona końcówka. Miałem szczęście słyszeć go na żywo i swoim ładunkiem powaliłby nosorożca. Kompozycja tytułowa cóż, chyba jeden z najbardziej znanych i kojarzonych z bogatego dorobku Black Sabbath. Niecałe trzy minuty żwawego hard rocka. Z pozoru nic wielkiego, ale wszakże w prostocie tkwi największa siła. Potem chwila oddechu za sprawą onirycznego "Planet Caravan". Można się zrelaksować i odpłynąć… Świetny utwór. Trochę niedoceniany, choć zupełnie nie wiem czemu nie poświęca się mu więcej

miejsca. Zaraz po nim kolejny sztandarowy potwór. Utwór-gigant. Zmodulowany wokal już od razu zapowiada żelaznego człowieka. Charakterystyczny riff i zaczyna się opowieść o bardzo nieszczęśliwej personie. Tytułowy "Iron Man" w końcu przestaje nad sobą panować… Stronę B winylowej płyty rozpoczyna "Electric Funeral". Razem z "Hand Of Doom" tworzą świetny środek albumu. Black Sabbath leje tutaj swoją muzyczną smołę nie bacząc na nic. Zgrabnie przechodzą do instrumentalnego "Rat Salad". Krótki popis Billa Warda i jak najbardziej szczurza sałatka okazuje się bardzo smakowita. Sam finał albumu to świetny "Faires Wear Boots". To jeden z moich ulubionych kawałków ekipy z Birmingham. Opowieść o tańczących elfach, wróżkach i krasnalach w połączeniu z kapitalnym riffem i pokombinowaną sekcją daje piorunujący efekt. Album "Paranoid" liczy sobie około czterdziestu dwóch minut. Wartość idealna. Ma w sobie maksimum, zgrabnie stłoczone i podane w ośmiu bardzo różnorodnych utworach. To nie tylko posępny hard rock. To tak naprawdę tworzenie historii muzyki metalowej. Otwieranie kolejnych furtek dla tych, którzy pięćdziesiąt lat później, świadomie bądź nie, będą grali podobne riffy i korzystali z podobnych rozwiązań aranżacyjnych. Boks jaki firma BMG postanowiła wydać na uczczenie okrągłej rocznicy wydania płyty to godna temu rzecz. Co prawda w zestawie mamy ten sam co w 2012 roku remaster, ale na trzech pozostałych dyskach dostajemy same pyszności. Kwadrofoniczny mix przemilczę. Tylko ze względu na to, że nie jestem fanem takich rozwiązań. Na pewno ciekawe doświadczenie ale nawet nie miałbym jak tego sprawdzić, więc nie będę tutaj rozpisywać się bezsensu. Na deser dwa koncerty. To oficjalne bootlegi. W bardzo dobrej, ba, ŚWIETNEJ jakości. Z roku 1970!!! Pierwszy nagrany w Montreux, drugi z Brukseli. Materiał, jaki grało Black Sabbath to kanonada najlepszych fragmentów debiutu oraz, naturalnie, promowanego "Paranoid". Miód na uszy! Całość rejestrowana ze szczegółami - np. zapowiedzi Ozzy'ego czy strojenie się muzyków. Mamy też pewne zmiany aranżacyjne w stosunku do studyjnych pierwowzorów. Grupa, mogę powiedzieć, w formie. Suną jak prawdziwa, metalowa maszyna. Zważywszy, że to tak naprawdę początek kariery zespołu, to Black Sabbath na tych taśmach jawią się jako bardzo doświadczeni i profesjonalni muzycy. Nie słychać żadnych znaczących błędów czy paraliżującej tremy. Pozostaje tylko żal, że nie człowiek nie mógł w takich sztukach uczestniczyć… Ciężko z tak obszernej dyskografii wybrać jeden najbardziej znaczący album. Każdy kolejny będzie, mam nadzieję, miał swój piękny jubileusz w postaci takich boksów jak ten. Black Sabbath to się po prostu należy. Adam Widełka


Decibels’ Storm recenzje płyt CD 1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna

Ace Frehley - Origins Vol. 2 2020 Steamhammer/SPV

Bardzo dobrze, że Ace postanowił na chwilę urwać się ze swojej planety Jendell, wpaść na Ziemię i nagrać "Origins Vol. 2", zapraszając przy okazji do nagrań kilku zacnych gości, jak choćby Lita Ford, czy były gitarzysta Kiss, Bruce Kulick. Jest to oczywiście kontynuacja "Origins Vol. 1", na której gościnnie wystąpił min. sam Paul Stanley, czyli pan, z którym Ace tworzył w Kiss jeden z najlepszych duetów gitarowych w historii rocka. O tym, że Ace ma głowę do coverów mogliśmy przekonać się już w latach 70. gdy grał w Kiss (utwory "2000 Man" z albumu "Dynasty" czy "New York Groove" z jego solowej płyty wydanej w 1978 roku), choć dla mnie mistrzostwo świata to jego przeróbka utworu "Into The Night" z repertuaru Russa Ballarda, która znalazła się na jego płycie "Frehley's Comet". Na "Origins Vol. 2" mamy kolejną dawkę utworów, które najbardziej wpłynęły na młodego Spacemana i ukształtowały go muzycznie. Znajdziemy tutaj numery Led Zeppelin, Deep Purple, Mountain, ale także The Beatles, Rolling Stones czy Cream. Jako bonus dostajemy nową wersję "She" oczywiście z repertuaru Kiss. Ace podchodzi do klasyki z takim samym szacunkiem jak na pierwszym albumie i nie stara się odkrywać na nowo Ameryki. Dobrym przykładem jest tutaj "Good Times Bad Times" z repertuaru Led Zeppelin, gdzie nie ma większych zmian aranżacyjnych, ale cięższe brzmienie dodaje jeszcze więcej ognia. Kolejny bardzo fajny cover to "Space Truckin'" Deep Purple, gdzie Ace wymiata mega kosmiczne solo gitarowe w swoim stylu i od teraz to już "Space Ace Truckin"! Do tego utworu powstał także bardzo zabawny rysunkowy teledysk. Lita Ford wspiera Spacemana w stonsowym "Jumpin' Jack Flash", ta wybuchowa para tchnie nowe hard rockowe życie w ten numer. Ostra gra Frehleya i drapieżny wokal Lity nadają nowego charakteru temu klasykowi lat 60. Swoją drogą to Ace ma talent do tworzenia hard rockowych killerów z rock'n' rollowych piosenek, taką przemia-

nę przeszedł także "30 Days In The Hole" z repertuaru Humble Pie. Ciężkie brzmienie gitar, trochę szybsza perkusja, zadziorny śpiew kolejnego gościa Robina Zandera (Cheap Trick) i narodził się czadowy rocker. W hendrixowskim "Manic Depression" Ace'a wspiera gitarowo Bruce Kulick i robi nam się kolejny wspaniały kissfamilly duet. Na koniec mamy jeszcze jeden kissowy akcent w postaci nowej wersji "She" z albumu "Dressed To Kill". W tym przypadku ciężar brzmienia także robi swoje i bardzo fajnie, że utwór kończy się tak jak koncertowa wersja z "Alive". "Origins Vol. 2" to kolejny bardzo fajny zbiór coverów, w które Ace razem z zaproszonymi gośćmi tchnął nowe hard rockowe życie. Mam nadzieję, że Spaceman wkrótce znowu wsiądzie do swojej rakiety, odwiedzi naszą planetę i doczekamy się także trzeciej części. Robson Bigos

Airforce - Strike Hard 2020 Pitch Black

Wiecie jak to jest wydać debiutancką płytę po ponad 30 latach od założenia zespołu? Ja też nie, ale o wzlotach i upadkach na brytyjskiej scenie metalowej panowie z Airforce mogliby zapewne napisać całkiem pokaźnych rozmiarów książkę. Tak czy inaczej, oto w roku 2020 doczekaliśmy się! Debiutancki krążek nie młodych już przecież londyńskich metalowców jest gotowy. "Strike Hard", jak sam tytuł wskazuje, nakazuje oczekiwać mocnego uderzenia. I tak właśnie jest! Nie wiem jak Wy, ale ja wielbię takie proste, klasyczne, nie przekombinowane granie, nieco archaiczne w swojej formie, ale zarazem perwersyjnie urzekające. Ani jednego zbędnego dźwięku, żadnej niepotrzebnej nuty, zero karkołomnych popisów solowych czy ścigania się ze światłem. Zamiast tego świetne riffy, mięsiste brzmienie, mozolna, wręcz "fabryczna" praca perkusji (uwaga - gra na niej człowiek-legenda, Doug Sampson to jego grę słyszycie na pierwszym oficjalnym wydawnictwie Iron Maiden, "The Soundhouse Tapes"), klekoczący bas (tu z kolei

stary kumpel Steve'a Harrisa - Tony Hatton) i wokal ze starej szkoły Bruce'a Dickinsona. Właśnie! Ten głos to Flavio Lino, portugalski artysta-wyczynowiec, nowy nabytek brytyjskiego szwadronu. Nieprzypadkowo Lino śpiewał swego czasu w cover bandzie Iron Beast i brawurowo interpretował chociażby ukochane przez internetową społeczność "Wasting Love". Zresztą, w Airforce wniósł wiele od siebie, czy to w singlowym "Die For You" czy w bardzo klasycznym rockerze "Band of Brothers", który pierwotnie, jeszcze na singlu, zaśpiewał inny legendarny zawodnik z maidenowej przeszłości - Paul Mario Day. A jest przecież na tej płycie jeszcze również gościnny występ wokalny samego Paula Di' Anno - ironowy rekonwalescent mimo kiepskiej formy fizycznej, wciąż ma "to coś" w swoim głosie. Oddzielne pochwały należą się natomiast gitarzyście Chopowi Pitmanowi, dzięki któremu "Strike Hard" nie jest jedynie kolejnym wzdechnięciem starych pryków którzy przypomnieli sobie po latach, że gdzieś głęboko w szafie mają schowane swoje Fendery. Pitman, prócz świetnych riffów, wyśpiewuje za pomocą swojej gitary masę kapitalnych melodii, czy to w solówkach czy to w krótkich gitarowych ozdobnikach. W jego grze słychać inspiracje chociażby szkołą Wolfa Hoffmanna z Accept, ale ta zwiewna melodyjność brzmi też niekiedy podejrzanie Adrianowo Smithowsko. To ważny aspekt, zwłaszcza, że Pitman to jedyny wiosłowy w tym składzie. Wszystko to dodaje nowemu albumowi "Sił Powietrznych" dodatkowego kolorytu. Całość dopełnia bardzo oldschoolowa produkcja nad którą czuwał sam Pete Franklin, znany z zespołu Chariot. Airforce, zgodnie z zapowiedziami, wydało płytę bardzo solidną, której zawartość pozwala sądzić, że nie jest to jedynie "łabędzi śpiew" brytyjskiego kwartetu a raczej introdukcja do ciekawie zapowiadającej się przyszłości. Trzymam za Airforce kciuki! (5) Marcin Jakub Alcatrazz - Born Innocent 2020 Silver Lining

Graham Bonnet zawsze był dla mnie interesującą i niedocenianą postacią w świecie hard rocka. Zastąpić Ronniego Jamesa Dio to sprawa przegrana od początku, niezależnie od talentu i głosu, jaki przypada nam w kosmicznej loterii. Mimo to, album Rainbow, na którym Graham miał przyjem-

ność się pojawić, należy do tych najbardziej udanych. Stał się początkiem kariery wokalisty, przynajmniej na rockowym poletku, bowiem miał on już na koncie kilka płyt w stylu Motown Records. Dobry start i dające nadzieję kolejne kroki, takie jak angaż do Michael Schenker Group i założenie własnego Alcatrazz nie złożyły się jednak na szczególną popularność. Graham zawisł gdzieś w połowie drogi pomiędzy postacią kultową w przeszłości a mainstreamem. Skończmy ze skrótową historią. Otóż, niedawno na rynku pojawił się materiał powrotny zespołu, który był, jak się wydaje właśnie, oczkiem w głowie wokalisty. Do składu Graham zaciągnął gości: Bob Kulick, Chris Impellitteri, a nawet znany z Annihilator, Jeff Waters. Poza tym, Jimmy Waldo i Gary Shea, koledzy z początków zespołu. Co się dzieje w muzyce? Komunał o tym, że czas dla nich stanął w miejscu jest nieco wyświechtany, ale takie właśnie odnosi się wrażenie. Żaden to zarzut, wszak wysmakowane odwołanie się do przeszłości może być chwalebne. "Born Innocent" brzmi bardzo klasycznie, gdyby nie kwestie brzmienia, które zdaje się tkwić gdzieś w połowie drogi pomiędzy charakterem lat 80., a współczesnymi rozwiązaniami produkcyjnymi, uwierzyłbym, że to zaginiony przed laty album grupy. Jest to muzyka nośna i przebojowa - pełna patentów charakterystycznych dla takie grania przed laty, jak wirtuozerskie solówki gitarowy czy organy hammonda. Największą zagadką jest dla mnie Graham. Przy całej sympatii do niego, słychać, że nie jest w najlepszej formie wokalnej. Chrypka w głosie, która niegdyś nadawała mu charakteru, obecnie zaczyna dominować. Można odnieść wrażenie, że wokalista męczy się, śpiewając na granicy swoich możliwości (jak w "We Still Remember" czy "I Am the King"). Momentami słychać, że wychodzi lekko poza tonację. Nie jest to jednak wykonanie jakoś szczególnie złe, a w pewnym sensie, nadaje mu wręcz autentyczności. Bo właśnie z tym mamy tutaj do czynienia. "Born Innocent" to wyraz pasji tego siedemdziesięciodwuletniego człowieka do muzyki,

RECENZJE

167


której poświęcił swoje życie. Album, który nie musi udawać, że wprowadza jego twórczość na nowe tory, by dawać satysfakcję. (4) Igor Waniurski

Alizarin - Cast Zenith 2018 Self-Released

W poprzednim numerze opisywałem ich ostatnią płytę "The Last Semblance", gdzie trochę marudziłem na temat śpiewu Josha Kay'a. Po przesłuchaniu "Cast Zenith" stwierdzam, że wolę aby Josh śpiewał, niż ogólnie muzycy skupiali się na grze instrumentalnej. Właśnie narracji wokalnej najbardziej brakowało mi na "Cast Zenith". Za to nalazła się na niej muzyka, która stanowi początek muzycznego świata tego zespołu. W głównej mierze punktem wyjścia jest to, co zapoczątkowało Dream Theater, lecz ze względu na instrumentalny charakter, muzycy bardzo mocno postawili na techniczne granie, przez co muzyka wydaje się lekko "kanciasta". Owszem członkowie kapeli wykorzystują różne kontrasty, w tym ciekawe zwolnienia, intrygujące klimaty i melodie, a nawet ciekawe jazzowe wtrącenia, czy też wycieczki w stronę rocka progresywnego ale nie nadaje to muzycy oczekiwanej płynności. Zresztą kreatywność muzyków w tej kwestii jest wielka, bo w takim "Anomaly" pozwolili na piękną frywolność basu, a w "The Window Afar" znakomicie ubarwili utwór prostym plumkaniem gitary akustycznej. Daje to kolejny impuls do kolejnych doznać lecz "kanty" w muzyce nadal wystają. Oczywiście Alizarin proponuje swoim słuchaczom wiele intrygującej muzyki. Poza tym jest ona zagrana wyśmienicie wręcz wirtuozersko. Brzmienia, które znalazły się na "Cast Zenith" są wzorcowe i mojej estetyce zupełnie wystarczają. W każdym razie na tle całej masy współczesnych znakomitych propozycji ze sceny progresywnej album wydaje się jedynie bardzo solidny. Niemniej warto poznać jego zawartość. (3) \m/\m/ Allagash - The Allagash Encounters 2020 Raw Skull

Allagash to kanadyjski kwintet, który istnieje od 2015 roku. Na początku swojej kariery wydali album "Allagash" (2016) oraz EPkę "Canadian Encounters" (2018) i właśnie te dwa wyda-

168

RECENZJE

wnictwa znalazły się na omawianej tegorocznej "The Allagash Encounters". Płyta zaczyna się całkiem nieźle od wyluzowanego, motorycznego ale energetycznego i ze speedowymi przyspieszeniami "Taken". Takie połączenie heavy metalu, US metalu oraz speed metalu. No, może jakieś elemenciki power/ thrashu czy samego thrashu też odnajdziemy. Ogólnie na tym wydawnictwie nie ma dużo tych mocniejszych akcentów, choć niektórzy ten zespół przypisują do thrash metalu. Wprawdzie wszystkie powyższe składowe są w dalszej części płyty utrzymane, to kawałki są bardziej stonowane i utrzymane w klimacie tradycyjnego heavy metalu ze źródłami w NWOBHM ("Furth Kind"). Bywa też, że w ich muzykę wkrada się lekkie punk rockowe zacięcie ("Missing Time"). Niemniej powoduje to poczucie pewnego znużenia, co jest w kontraście do takiego żwawego openera, czy następującego po nim "Furth Kind". Parę takich miejsc na części zawierającej album "Allagash" jeszcze odnajdziemy. Tej monotonności dodają również kawałki, które preferują wolniejsze tempa ("Allagash") oraz zwykły, normalny i niewyróżniający się wokal Mooncrawlera. Muzycy lubią też w nagraniach wykorzystywać spicze, a takie przegadane fragmenty raczej nie porywają do euforii. Za to muzycy Allagash potrafią skonstruować ciekawe, wolne i akustyczne fragmenty. Tak jak w końcówce "Taken" czy we wstępie "Back From The Past". Całkiem dobrze takie aranżacje wypadły w dynamicznym utworze "The Truth Is Out There", ale jego kładą te niepotrzebne gadki. Ciutkę lepiej wypadają kawałki z części należącej do EPki "Canadian Encounters". W otwierającym "They Follow You" odnajdujemy wszystkie składowe inspiracji, czyli heavy metal, US metal, speed metal oraz wpływy punka, to sam kawałek jest bardziej konkretny oraz ma słyszalne "maidenowe" podejście. Pozostałe dwa utwory są również w podobny sposób przygotowane, a taki "Almond Eyes" może nawet stanąć w szranki z "Taken". Muzycy nadaj świetnie potrafią wkomponować akustyczne wstawki, tak jak w wspomnianym "Almond Eyes". Jednak najjaśniejszym punktem tej części płyty jest ostania bardzo klimatyczna, przestrzenna, przepełniona atmosferą uniwersum, tytułowa kompozycja "Canadian Encounters". Zdecydowanie wyłamująca się z ogólnego muzycznego przekazu Allagash. Wcze-

śniej, w trakcie pisania recenzji wymieniłem garstkę niedoskonałości, do tego należy dodać dobre ale nie najlepsze brzmienie, czasami stłamszone i płaskie. Na koniec trzeba też wyjaśnić skąd tyle różnych gadek. Muzycy tego zespołu cały koncept oparli na fascynacji UFO i w ten sposób chcą podkreślić swój przekaz. Sama nazwa pochodzi nawet od miejsca najsłynniejszego uprowadzenia kilku osób przez istoty pozaziemskie, które okazało się mistyfikacją, choć większość zainteresowanych ciągle idzie w zaparte. Ogólnie Allagash ma potencjał, muzycznie przedstawia się interesująco i powinno się dać im szansę. Niemniej słuchając całości "The Allagash Encounters" mam zawsze sprzeczne odczucia aczkolwiek w tym momencie nie dam więcej niż... (3)

sferyczne, bazujące na elektronicznych pejzażach. Niestety w tej formule formacja jednak nie sprawdziła się, po prostu muzycy przekombinowali. Na poprzednich płytach było parę elementów, które powodowały znużenie. Teraz tego nie ma. Tak bardzo nie rzucają się w uszy punkowe odniesienia, nie ma nudy, a wokal choć nadal zwykły to jakby nabrał charakteru. Nie denerwują tak bardzo wykorzystywane spicze. Trzeba wspomnieć o brzmieniu, w tym wypadku jest to również kolejny krok do przodu. W sumie nie wiele Kanadyjczykom zabrakło aby ocenić "Cryptic Visions" na dobrą ocenę. Zwolennicy starego grania w wykonaniu dzisiejszej młodzieży powinni posłuchać tej płyty, może niektórym "Cryptic Visions" przypadnie do gustu. (3,7)

\m/\m/

\m/\m/

Allagash - Cryptic Visions

Alter Bridge - Walk The Sky 2.0

2019 Self-Released

2020 Napalm

"Cryptic Visions" to drugi pełny album po "Allagash" z roku 2016 oraz EPce "Canadian Encounters" z roku 2018. Kanadyjczycy kontynuują na nim to, co rozpoczęli na dopiero, co wymienionych wydawnictwach. Także odnajdziemy ich specyficzną mieszankę heavy metalu, US metalu, speed metalu oraz pewnych elementów power/thrashu czy samego thrashu. Tym razem przeważają szybkie i dynamiczne kompozycje z ich charakterystyczną galopadą. Jednak tym przypadku brzmi to trochę szlachetniej, tak jakby muzycy dotarli się nie tylko ze sobą ale w kwestii odgrywania własnych pomysłów. Fajnie wybrzmiewają tu obie gitary oraz partie solowe. Oczywiście muzycy Allagash potrafią zmienić tempo czy też klimat, choć w wypadku tego album są to elementy, które zbytnio nie absorbują słuchacza. Niemniej muzycy Allagash nadal świetnie potrafią wykreować wolne, akustyczne i nastrojowe fragmenty, tak jak w końcówce "Strange Metal" czy we wstępie "Privacy Invaders". Przy okazji ten ostatni utwór wydaje sie najlepszym na omawianym albumie. Na pewno zabrzmiał on najbardziej intrygująco i porywająco. Oddzielną historią na "Cryptic Visions" jest ostatnia instrumentalna kompozycja, ponad czternastominutowa "Eagle Lake". Można powiedzieć, że zagrana z dość progresywnym podejściem. Są tu różne partie od tych dynamicznych po przez te akustyczne oraz bardziej atmo-

Alter Bridge oficjalnie rozpoczął swoją działalność 2 stycznia 2004 roku, czyli gości na scenie muzycznej już ponad 16 lat. Amerykański zespół wywodzący się z Orlando w stanie Floryda płynnie lawiruje między hard rockiem, post grungem i metalem. Obecnie w skład grupy wchodzą: Myles Kennedy (wokal prowadzący, gitara rytmiczna, gitara prowadząca, keyboard), Mark Tremonti (gitara prowadząca, gitara rytmiczna, wokal wspierający), Brian Marshall (bas) i Scott Phillips (perkusja). 6 listopada 2020 roku za pośrednictwem Napalm Records zespół wydał EPkę "Walk The Sky 2.0". EPka zawiera sześć koncertowych wersji utworów pochodzących z ostatniego albumu studyjnego Alter Bridge pt.: "Walk The Sky", które zostały nagrane na początku tego roku podczas trasy po Stanach Zjednoczonych oraz jeden utwór studyjny będący zupełną nowością. "Wouldn't You Rather" łączy w sobie mocne melodie z ciężkimi i świeżymi riffami oraz zapadający w pamięć refren. Cięższy rytm wnosi również "Native Son". W "Pay No Mind" i "Godspeed" na pierwszy plan wysuwają się syntezatory, z którymi grupa eksperymentowała podczas tworzenia oryginalnego albumu. Natomiast "In The Deep" i balladowy "Dying Light" są typowym hitami w stylu Alter Bridge, które mogą kojarzyć się z takimi utworami jak: "Open Your Eyes", "Blackbird" czy "Watch Over You". Nowością nagraną już


w trakcie trwania pandemii koronawirusa jest utwór "Last Rites" zestawiający grzmiące gitary Marka Tremontiego i wysublimowany, charakterystyczny głos Mylesa Kennedy'ego. Całość utrzymana jest w stylu post grunge z lat 90tych. Jeśli "Last Rites" stanowi zalążek nowego albumu, to fani Alter Bridge mogą zacierać ręce, czy raczej uszy. Pamiętam swój pierwszy koncert Alter Bridge (a zarazem pierwszy koncert tej kapeli w Polsce) - zagrali wówczas na warszawskich Ursynaliach w 2011 roku. Urzekła mnie niesamowita charyzma wokalisty i jego fantastyczny kontakt z publicznością. Niestety EPka nie oddaje tego klimatu. I choć bardzo brakuje mi koncertów, to płyta jest jedynie ich marnym substytutem. Zdecydowanie bardziej polecam przesłuchanie albumu studyjnego z 2019 roku pt.: "Walk The Sky". Należy jednak przyznać, że lirycznie wszystkie utwory idealnie wpasowują się w pandemiczną rzeczywistość. Jak śpiewa Myles: "You don't know Where this goes... Wait until tomorrow...". Tak więc czekamy, co będzie dalej... ze światem... z Alter Bridge. (3,5) Simona Dworska

Ambition - Rock Breaker 2020 Infernö

Ambition to kolejny ze współczesnych zespołów, których członkowie nie dość, że tęsknią za metalowymi latami 80., to jeszcze nie dopuszczają do siebie świadomości, że od tego czasu minęło już dobre 30 lat. I fajnie, bo "Rock Breaker", debiut brazyliskiej formacji, generalnie trzyma poziom - to materiał, który faktycznie mógł powstać w 1983 czy 1985 roku. Fakt, zżynka z Judas Priest w "Fight For Your Life" jest ewidentna, również aż takie zapatrzenie w Iron Maiden ("Play The Game") mogli sobie darować, spojrzeć na te numery obiektywniej, coś zmienić, spróbować zagrać je po swojemu, bez kopiowania. Że można pokazuje udany cover Budgie "Heavy Revolution", ale przede wszystkm autorskie numery "Screaming In The Dark", "Heroes Die Young" i tytułowy jeśli ktoś pokochał metal we wczesnych latach 80. nie będzie mógł się od tych dźwięków uwolnić, a fani The Rods, Saxon, Picture, Riot czy Chariot już na pewno powinni sobie sprawić tę płytę. (4) Wojciech Chamryk

dziec bez głowy. Chłopaki pędzą więc sobie donikąd, czasem tylko dając nadzieję, że może jednak coś z nich kiedyś będzie ("A.T.R.", "Holycaust"). A, okładka jest całkiem fajna, dobre i to. (1)

wciągnęła. Przesłuchałem ją z zaciekawieniem ale nie wzbudziła we mnie tak wielkiego zainteresowania aby poznać wcześniejsze dokonania tego projektu czy też formacji Versus X. (3,7)

Wojciech Chamryk

\m/\m/

Angband - IV 2020 Pure Underground

Ten irański zespół gra ponoć progresywny power metal, chociaż ja słyszę w ich muzyce echa tradycjnego heavy/power i epic metalu lat 80. Mam też z Angband pewien problem, bo jak na zespół z kilkunastoletnim stażem i czterema albumami na koncie nie ma zbyt wiele do zaproponowania, poza siermiężnym heavy drugiego, a może i trzeciego sortu. Momentami nieporadność aranżacyjna aż zadziwia, bo warstwa rytmiczna "Ateny" jest totalnie amatorska, tak jakby Mahyar Dean skupił się na - faktycznie efektownych - solówkach, mniejszą wagę przykładając do partii ledwo słyszalnego basu i rachitycznej perkusji. W kilku innych utworach jest podobnie, trudno uznać to więc za wypadek przy pracy. Nie brakuje też jednak kompozycji udanych, jak totalnie oldschoolowy "Fighters", klimatyczny instrumental "The Blind Watchmaker" czy patetyczny "Cyrus The Great", w którym partie duduka brzmią chyba najciekawiej, gdy do "Visions In My Head" doklejono je już trochę na siłę. No i wokalista, Tim Aymar, najnowszy nabytek grupy, znany z Pharaoh czy Control Denied Chucka Schuldinera - to dzięki niemu ten materiał bardzo zyskuje. Może nie zawsze, bo w "Mirage" śpiewa jak według mnie zbyt siłowo, ale poza tym jego ostry, drapieżny głos wynosi taki "Insane" czy balladowy "Nights Of Tehran" na zdecydowanie wyższy poziom. Ocenę muszę jednak wypośrodkować, dlatego tylko: (3). Wojciech Chamryk

Annexation - Inherent Brutality 2020 Iron Shield

Ponazywali się kretyńsko (Uncle Crocodile? Rotten Piranha? Naprawdę "zabawne"), a na debiutanckim albumie grają agresywny, siłowy thrash, próbując naśladować Slayer, Vio-lence czy Demolition Hammer. Wychodzi to tak sobie, prawdę mówiąc nad wyraz mizernie, mimo furii, blastów i generalnie bardzo energetycznej całości, bo to tylko łupanka bez ładu i składu, którą najwyraźniej kieruje jeź-

Apogee - Endurance Of The Obsolete

Armagh - Cold Mother Earth

2020 Progressive Promotion

2020 First Wave Only

Apogee to poboczny projekt Arne Schäfera lidera innej niemieckiej formacji Versus X. I co ciekawe, projekt jest bardziej aktywny niż macierzysty zespół Schäfera. "Endurance Of The Obsolete" to już jedenasty album Apogee, gdy Versus X w dyskografii ma tylko pięć albumów studyjnych i dwa nagrane "na żywo". Okładka "Endurance Of The Obsolete" jest bardzo industrialna, na jej podstawie powstała muzyka i tekst do utworu tytułowego. Jednak muzycznie cała sesja znacznie odbiega od tego obrazka. Muzyka, która znalazła się na "Endurance Of The Obsolete" jak dla mnie jest wręcz teatralna i mocno baśniowa oraz operuje subtelnymi i ulotnymi doznaniami, choć pełnymi ciepła. Niemniej wyobraźnia Schäfera podąża wytyczoną droga przez takie tuzy jak Genesis, Van der Graaf Generator, Gentle Giant czy też jest bliska współczesnym twórcom typu The Tangent czy Sylvan. Także na albumie nie znajdziemy niczego odkrywczego. Ale to żaden problem, bowiem muzyczna interpretacja i sama gra Arne bardzo pobudza emocje i wyobraźnię słuchacza, dzięki czemu udanie próbuje wciągnąć go w dźwiękową opowieść, która znalazła się na "Endurance Of The Obsolete". Najciekawszym fragmentem płyty jest ostatnia kompozycja bisko szesnastominutowa, "Overruled" z kilkoma zmianami tempa, klasycznymi narracjami rockowymi i wyjętymi z muzyki poważnej oraz gitarowymi eskapadami. W zasadzie całość zagrał sam Arne Schäfer, bowiem gra on na gitarach, basie, klawiszach oraz śpiewa, dodatkowo jest autorem muzyki i tekstów, a także odpowiada za produkcję, miks i mastering. Wyszło mu to niekiedy rewelacyjnie, oprócz głosu, po prostu natura nie obdarzyła go w tej kwestii najlepszymi walorami. Jedyną pomocą służył mu perkusista Eberhard Graef. Ogólnie "Endurance Of The Obsolete" powinna spodobać się fanom zasłuchanym w progresywnych klimatach rodem z lat 70., choć mnie ta muzyka nie do końca

Armagh to warszawska kapela istniejąca już od ośmiu lat, jednakże dopiero w tym roku udało im się wydać pierwszy pełny studyjny album. Tak, zgadliście! Jest to omawiany tu album o tytule "Cold Wrath Of Mother Earth". Muzyka Warszawian to taki ciekawy miks oldschoolowego black metalu, pewnych elementów klasycznego heavy oraz lekkiej nutki rockendrolla. Tą ostatnią można usłyszeć w takich utworach, jak chociażby dosyć motorheadowy "Endless Fire" (nie jedyny tego typu utwór w tym zestawieniu, posłuchajcie sobie "The Curse") oraz dość skocznym (jak na ten gatunek oczywiście) "The Undead". Jeżeli podobała Wam się ostatnia płyta Butcher to nie ma opcji, żeby nie spodobał się Wam ten numer. Jest też tu odrobina punk rocka (a jakże!) w postaci kawałka "Mortal Fear". Niestety, nie zabrakło tu słabszych punktów. Do takich należałoby zaliczyć otwierający całość monotonny, bazujący na ogranych do bólu black metalowych patentach "Serpent Cross". Pomijając jednak ten drobny szkopuł, "Cold Wrath Of Mother Earth" to naprawdę solidna porcja black'n'rolla. Jeżeli szukacie dobrej płyty na imprezę przy grillu i piwku (mam nadzieję, że tej wiosny będzie to już możliwe…) a przy okazji chcecie trochę powkurwiać upierdliwego sąsiada "Janusza", to ten materiał jest idealny! Chłopakom pozostaje tylko życzyć by w przyszłości poszli za ciosem! (4).

Wrath

Of

Bartek Kuczak Attick Demons - Daytime Stories… Nightmare Tales 2020 ROAR!

Portugalski Attic Demons to grupa, która do nowicjuszy zdecydowanie nie należy. Zespół na scenie istnieje już dwadzieścia cztery i lat i mniej więcej od tego czasu nagrywa demówki. Prawdziwy debiut zespołu miał jednak miejsce dopiero w 2012 roku. Mowa tu o albumie "Atlantis", gdzie wśród zaproszonych przez zespół do nagrania go-

RECENZJE

169


ści można znaleźć takie nazwiska jak Paul Di'Anno czy Ross The Boss. Nie są to muzycy współpracujący z byle kim, więc to tylko potwierdza klasę Attick Demons. "Daytime Stories… Nightmare Tales" to trzecie pełne wydawnictwo sygnowane tą nazwą, a pierwsza nagrana dla wytwórni Rock Of Angels Records. Muszę przyznać, że ludzie pracujący dla tego labelu mieli nosa biorąc Portugalczyków pod swoje (anielskie) skrzydła. Dlaczego? Powiem kolokwialnie, że nowa propozycja Attick Demons po prostu mnie rozwaliła na łopatki. Ale po kolei. "Daytime Stories… Nightmare Tales" to dziewięć kompozycji. Kompozycji z punktu widzenia przeciętnego heavy metalowego słuchacza prawie idealnych. Dostajemy tutaj energię, której pozazdrościć może im zarówno obecny Judas Priest czy Accept. Mamy też nieco podniosłości, zmian tempa czy innych galopów charakterystycznych dla Iron Maiden. Trochę epickości w tym wszystkim też się przyda. Ktoś czytając, to co napisałem powie pewnie, że co w tym genialnego, skoro powielają to, co inni robią od dawna. OK., ale czasem bywają sytuacje, że uczeń dorównuje mistrzowi, prawda? Przejdźmy może do konkretów. Album rozpoczyna znany z promocyjnego klipu utwór pod tytułem "Contract". Kawałek ten świetnie nawiązuje do nurtu NWOBHM. Objawia się w nim także talent wokalisty Artura Almeidy, który momentami do złudzenia Bruce'a Dickinsona w czasach jego najlepszej formy. Kolejny numer to idzie za ciosem. "Make Your Choice" rozpoczyna się dość ciekawą partią perkusji, która gładko przechodzi w drażniący riff. Ogólnie utwor ten jest utrzymany w średnim tempie w środku zaś prezentuje ciekawe zwolnienie. Poza tym te wszystkie górki Almeidy budzą jednoznaczne skojarzenia z najbardziej zasłużonym wokalistą Iron Maiden. Jeszcze ciekawiej robi się w "Renegade". Jest to (może obok "Hills Of Sadness") najbardziej mroczny i niepokojący numer na tym albumie. Oczywiście w dalszym ciągu nawiązuje on do dokonań Brytyjczyków (chociaż bardziej nawet do solowych płyt Bruce'a), ale już tych znacznie nowszych. Refren naprawdę zapada w głowę i ciężko go stamtąd wyrzucić (a niby po co mialbym to robić?). "The Rvenge Of Sailor King" zdecydowanie bardziej przywodzi mi na myśl ostatnie dokonania Judas Priest. Oczywiście Portugalczycy nie za-

170

RECENZJE

pominają o tym, co w rockendrollu najważniejsze. Utwór "Headbanger" to taki wesoły metalowy hymn o słuchaniu i graniu diabelskiej muzy oraz machaniu do niej wytworami naskórka znajdującymi się na głowie powszechnie włosami zwanymi. Panowie nie zapomnieli również o swoich korzeniach. Mam tu konkretnie na myśli kawałek "O Condestavel". Nie dość, że w całości jest on śpiewany w ojczystym języku członków zespołu, to jeszcze wykorzystano w nim portugalskie ludowe instrumenty. Na nową płytę Iron Maiden w najbliższym czasie się nie zanosi. Zresztą ich ostatnie muzyczne wyczyny nie wszystkim starym fanom przypadły do gustu. Za to z nową pozycją Attic Demons starzy miłośnicy twórczości Steve'a Harrisa i ekipy na pewno takich problemów mieć nie będą. Kupujcie w ciemno! (5,5) Bartek Kuczak

Myself" też dzięki nim zyskuje, akcenty symfoniczno/orkiestrowe, choćby w instrumentalnym "Azeroth", też tu mamy, ale wykorzystywane z wyczuciem, wtedy, kiedy trzeba. No i na finał cover "Prelude To Oblivion" brazylijskiego Viper, jeszcze bardziej helloweenowy niż na płycie "Theatre Of Fate" z 1989 roku, w którym Ignacio Rodriguez radzi sobie nie gorzej niż nieodżałowany Andre Matos. Warto tego posłuchać. (5) Wojciech Chamryk

wiem thrash, a zważywszy króciutki staż At Sacrament i fakt, że "A New Dawn" to debiutanckie wydawnictwo grupy, radzą sobie nad wyraz dobrze. Proponują pięć siarczystych numerów (cztery właściwe, plus dwuminutowe intro "Saints Of Darkness"), trwających 19 minut z sekundami: ostrych, surowych i na swój sposób melodyjnych, nawet kiedy pojawiają się w nich blastowe zrywy ("Mental Overload"), a Alexis Martinez wrzeszczy tak histerycznie, że nawet młody Blitz mógłby pozadrościć mu pary ("Corrupted Mind"). Są tu też utwory wolniejsze, nie tak szalone ("A New Dawn"), a finałowy, dłuższy "Visions Of Madness" potwierdza, że zespół i w takich bardziej rozbudowanych formach ma coś do powiedzenia. Fajny, udany debiut, nie ma co. (4) Wojciech Chamryk

A Perfect Day - With Wide Eyes Open 2020 ROAR!

Azeroth - Beyond Chaos 2018 Self-Released

"Beyond Chaos" to czwarty album argentyńskiego zespołu grającego power metal, ale pierwszy, który doczekał się również wersji anglojęzycznej. Słychać, że Azeroth to nie nowicjusze, chociaż jedynym muzykiem powstałego w 1995 roku oryginalnego składu jest basista Fernando Ricciardulli - reszta muzyków to świeży zaciąg z przełomu 2016/17 roku. Nie wiem jak radzili sobie ich poprzednicy, chociaż nie mogło być z tym źle, skoro wśród wokalistów grupy był choćby Adrian Barilari z argentyńskiej legendy Rata Blanca, ale akurat ten skład naprawdę daje czadu. Nawet jeśli nie przepada się za współczesnym power metalem, trudno nie docenić warsztatu muzyków, potencjału poszczególnych kompozycji i ich siarczystego wykonania. Niekiedy, tak jak w rozpędzonym utworze tytułowym czy w końcówce aptetyczno-epickiego "Nyarlathotep", robi się tak intensywnie, że wręcz blackowo, bo perkusista Daniel Esquivel lubi grać szybko, choć przy tym bardzo precyzyjnie. Są tu też ciut bardziej sztampowe, powerowe utwory jak "Falling Mask" czy "Exist", ale te ratuje wokalista Ignacio Rodriguez, osobnik-hybryda mistrzów pokroju Kiske i Valdeza, świetny nie tylko w szybkich numerach, ale też balladzie "Distant". To jeden z tych utworów na "Beyond Chaos", w których słyszalne są folkowe motywy; "When Shadows Rise Around

"With Wide Eyes Open" to trzeci album włoskiego kwartetu A Perfect Day, grającego nowocześnie brzmiący rock alternatywny, czasem tylko delikatnie podmetalizowany. Jak dla mnie jest to więc płyta, która równie dobrze mogłaby nie powstawać, bo to takie nie wiadomo co, adresowane do jak najszerszej grupy odbiorców. Alternatywa w przebojowym wydaniu ("Pull Me Out") przeplata się tu więc z riffowym ciosem godnym Black Sabbath, szybko jednak utemperowanym (siglowy "Give It Away"), a melodyjny pop, wręcz popik ("Whatever You Want Me (To Do)") z numerem dynamicznie rockowym ("The Roots"). Jest też patetyczna ballada ("All Of My Life", kolejny singel), która też nie wyróżnia się niczym szczególnym. Według mnie "With Wide Eyes Open" nie oferuje zbyt wiele, poza głosem naprawdę dobrego wokalisty Marco Baruffettiego i ciekawą okładką, bo przeważa tu koniunkturalne podejście, owocujące sztampowym rockiem we współczesnym wydaniu. (1,5) Wojciech Chamryk

At Sacrament - A New Dawn 2020 Self-Released

"Kolorowy odlot na Paragwaj" zapewniał dawno temu Lech Janerka w jednej z najciekawszych piosenek ze swej drugiej płyty, ale At Sacrament zapewniają zupełnie inny rodzaj muzycznych doznań. Młodzi Paragwajczycy grają bo-

Bendida - First Of The Heroes 2020 Self-Released

Bendida to fantasy symfonicznopower metalowy zespół z Bułgarii założony przez gitarzystę Vinniego Atanasova w 2008 roku. W 2012 roku ukazał się singiel "The Farthest Shore", w roku 2017 pierwszy pełny album "Goddess of the Moon", no i teraz omawiany krążek "First Of The Heroes". Muzyka na tej płycie to ciągle rozbudowany melodyjny symfoniczny-power metal, z dużą dawką gitarowej neoklasyki, w którym to łączą się wpływy heavy metalu, muzyki klasycznej oraz folkloru. W zasadzie eksplodująca dawka muzyki. Dla nadania wiarygodności orkiestracjom kapela oprócz sampli używa również żywe instrumenty, typu skrzypce, flet, waltornia i viola da gamba. Poza tym główny wokal to czysty kobiecy głos operowy z pięknym vibrato w oprawie opracowań klasycznego chóru. Muzycy nie omieszkali również wykorzystać fragmenty kompozycji twórców muzyki klasycznej w postaci opracowań "Ronde 5 (Wo bistu)" Tielmana Susato oraz "Brandenburg Concerto No. 3 in G major" Johanna Sebastiana Bacha. A to nie wszystko co można usłyszeć w muzyce Bendida. Chociażby w kwestii głosów, to obok wspominanego śpiewu operowego egzystuje też śpiew rockowy, heavy metalowy wrzask, a nawet growl czy balckowy skrzek. Sporadycznie ale zawsze. Generalnie bogactwo muzyczne propozycji bułgarskich muzyków może docenić jedynie drugi muzyk lub fani,


którzy maja orientację w kwestii budowy kompozycji. Dla większości odbiorców będzie to pozycja podobna do wielu innych, typu Nightwish, Epica, Edenbridge czy Therion. Obawiam się, że dla nich płyta "First OF The Heroes", mimo ogromu pracy w nią włożonej, to na tę chwile będzie zbyt dużo i będzie spostrzegana jako kolejny typowy produkt tej sceny. Wstyd się przyznać ale mam podobne odczucia. Niemniej to też realny problem tej sceny, coraz trudniej jakoś na niej zabłysnąć, jednak ktoś będzie musiał go rozwiązać. Także na ten moment nie mogę dać więcej, niż (3,7)

Void". Ogólnie płyta stawia formację w dobrym świetle, dla maniaków mus i konieczność. Kiedyś takie granie było dla mnie synonimem polskiego metalu i ciągle wzbudza ono zainteresowanie wśród muzyków i fanów. Poza tym niewątpliwie cieszy się wśród nich respektem i poważaniem. (4,5) \m/\m/

iej przytupywała. Słowem żal, że ta formacja zakończyła swoją działalność. Moim zdaniem choć propozycje z tej sceny niekiedy zlewają się w całość to muza Bestiality jednak na jej tle wyróżniała się. No cóż, są jeszcze tzw. "reuniony", więc może za jakiś czas... Teraz ci co mają "Endless Human Void" niech się cieszą, bo to kawał solidnego czarciego łojenia. (5)

Black Knight - Road To Victory 2020 Pure Steel

Bestiality - Endless Human Void 2018 First Wave Only

2014 Old Temple

Gdy opisywałem "Endless Human Void" nie miałem zielonego pojęcia, że ich EPka zawita również do mnie. Niestety kapela już nie istnieje i dostęp do ich muzy jest ograniczony. Jednak okazało się, że są ludzie dobrej woli, którzy podrzucili mi muzę ze wspomnianej EPki, "Stuck in Bestial Vision". Dzięki im za to! Płyta trwa około trzydziestu minut, wypełnia ją dziewięć kompozycji. Swego czasu to były pełnowartościowe albumy, także wątpliwym jest dla mnie określać to wydawnictwo jako EPka. Jednak nie to jest najważniejsze. Muzycy od samego początku udowadniają, że nalezą do sceny black/thrash metalowej stosując intensywną łupankę, która dostarcza świeżej rąbanki i krwawej jatki. Robią to konkretnie i z wielka pasją, przyprawiając ją agresją, wściekłością, złem, bluźnierstwem i diabelską siarką. Od początku czuć tu inspiracje wczesnymi dokonaniami Venom, Sodom, Bathory, Destruction, czy też Sarcofago. Tę tezę podkreśla wykorzystany przez muzyków cover Bathory "Hades". Niemniej chłopaki z Bestiality potrafili na tej materii odcisnąć swoje diabelskie kopyto, dzięki czemu da się tego słuchać. Najjaśniejszym punktem tej płytki zdaje się być kawałek "Blood Red Like Sodomy", płonie on piekielnym ogniem i śmierdzi smołą oraz siarką na odległość. Przy czym siekany jest znakomitymi riffami, blendowany świetną perkusją, stosując przy tym równe wybiegi typu zwolnienia oraz maniakalne przyspieszenia. Brzmieniowo jest bardzo surowo i bez jazd w stronę tradycyjnego metalu tak jak było na "Endless Human

\m/\m/

\m/\m/

\m/\m/

Bestiality - Stuck In Bestial Vision

My Name" słucha się bez problemu, choć muzyka nie porywa, za to zapewnia nam solidną dawkę heavy/thrash metalu. (3,5)

Bestiality to formacja, której muzycy obecnie tworzą takie kapele, jak Vengeance, Necrömanzer, Armagh, Truchło Strzygi i Imperator. Istniała w latach 2013 2018 i pozostawiła po sobie EPkę "Stuck in Bestial Vision" (2014) oraz właśnie omawiany album "Endless Human Void" (2018). Kapela była przedstawicielem coraz bardziej popularnej polskiej oldschoolowej sceny black/thrash metalowej. Słowem pełno w ich muzyce pochodnych od Venom, Sodom, Bathory, Destruction, Kat, a nawet Sarcofago, Possessed czy też Running Wild. Taki też jest krążek "Endless Human Void", wypełniony po brzegi przez bardzo agresywny, wściekły, bluźnierczy i przesiąknięty złem oraz siarką black/thrash metal. Od pierwszych dźwięków poraża prostotą i bezpośredniością, wręcz jej chwytliwością. Od początku muzycy siekają nas bardzo szybkimi riffami, miażdżą szaloną sekcją oraz kąsają skrzekliwym wrzaskiem, wyszczekującym bluźnierstwa, choć niekiedy w bardzo infantylny sposób. No cóż taka forma, która kiedyś była i jest - popularna w kraju nad Wisłą, bardzo kojarząca się z wczesnymi latami 90. zeszłego wieku. Całe szczęście Bestiality potrafiła dodać też swojej własnej energii, pasji i entuzjazmu. Pewnie dlatego ciągle tak dobrze słucha się całej płyty. Już rozpoczynający sztandarowy "Bestiality" ustawia nam podejście do tego krążka, dając nam konkretną dawkę agresji i zachęcając nas do dalszego słuchania. Wymarzony opener. Kolejne kawałki równie udanie wciągają w słuchanie i tak, aż do samego końca. Trudno jest wyróżnić jakiś konkrety kawałek, ale wymieniłbym "White Devil's Spell", "Bestial Force of Destruction", "Forever in Leather" oraz wiadomo, "Święta wojna" cover Imperatora. Zresztą wrzaski po polsku w "Oprawcy" wyszły im również całkiem nieźle. Z tego co zauważyłem przy wymienionych songach, moja nóżka jeszcze żwaw-

Blacktrail - Your Freedom For My Name 2020 Self-Released

Blacktrail to młoda polska kapela z Siedlec, która działa od roku 2017. Fajnie, że od czasu do czasu pojawiają się takie kapele. Niestety granie tradycyjnych odmian heavy metalu nadal nie jest zbyt popularne w Polce. Zresztą z tą tradycja w wypadku Blacktrail, tak do końca nie jest jasne. Rozpoczynający płytkę "White Fever" bardziej pasuje do alternatywne metalu, do tego naleciałości melo-deathu oraz progresywnego thrashu. Nie jest to moja bajka ale kawałek ma ręce i nogi. Nawet dobrze pasuje w nim skrzekliwy wrzask wokalistki. Ogólnie Blacktrail zalicza się do heavy/thrash metalu, co akcentują cztery kolejne utwory z omawianej płytki. Niemniej jakieś nieliczne elementy z innych odmian metalu także wyłapiemy. Chociażby Pani Alicja Betlińska z rzadka korzysta ze swojego naturalnego głosu bardziej stawia na jego zniekształcenie, co mógłbym określić jako proto-growl. Kompozycje są różnorodne, dynamiczne, długie i utrzymane głównie w wolnych i średnich tempach. Muzycy korzystają przede wszystkim z prostych środków ale dbają o to aby w kawałku obok siebie egzystowało kilka pomysłów oraz o to, aby nie brakowało przyśpieszeń czy też zwolnień. Nie są to jednak jakieś gwałtowne zmiany. Oczywiście muzycy nie zapominają o melodyjnych motywach oraz aby muzyka z sensem "płynęły" do przodu. Instrumenty brzmią całkiem nieźle, a gitarzyści maja smykałkę, i do riffów, i do partii solowych. Niestety nie ma tego efektu - wow! Trudno określić w czym rzecz. Może to, że kompozycje są za długie albo, że są za wolne przez co, wszelkie modyfikacje w postaci zmiany tematów czy też temp stają się zbyt oczywiste. Po prostu czegoś brakuje. Niemniej w zespole drzemie potencjał, który można wykorzystać do tego aby muzyka Blacktrail była jeszcze lepsza. "Your Freedom For

Holenderski Black Knight zdecydowanie do zespołów młodych nie należy. Ich pierwsze demo ukazało się już w roku 1986. Później w historii grupy było niestety parę zawirowań, dlatego też mimo długiego stażu "Road To Victory" to trzecie pełne wydawnictwo kapeli z kraju tulipanów. Jest to też powrót bo bardzo długiej przerwie, bowiem ostatni album "Czarnego Rycerza" zatytułowany "The Beast Inside" ukazał się w roku 2007. Spójrzmy zatem, czy warto było czekać te trzynaście lat. Album zaczyna się dość, powiedzmy klasycznie trochę w klimatach Iron Maiden. Niestety pozytywny efekt utworu tytułowego psuje pierwsze wejście wokalisty Davida Marcelisa, które jest całkowite niemrawe oraz pozbawione mocy. Na szczęście rekompensuje to w refrenie, gdzie mocy nie można mu odmówić. Tyle, że we wspomnianym refrenie pojawia się motyw bardzo zainspirowany maidenowym "Invaders". Plagiatem raczej bym tego nie nazwał, jednak inspiracja jest wyraźna. Drugi utwór "Legend" to już nieco mocniejsza szkoła jazdy. Na dzień dobry dostajemy deszcz riffów w stylu Judas Priest czy Accept. Marcelis krytykowany przeze mnie kilka wersów wyżej, tu pokazał swoją klasę. Zresztą nie tylko on. Pojedynek solówkowy to prawdziwy miód dla uszu miłośnika klasycznego heavy metalu. Numer ten to zdecydowanie najmocniejszy punkt trzeciego albumu Black Knight. W trzecim numerze o tytule "Pendragon" Holendrzy nie zwalniają tempa. Warto tutaj zwrócić uwagę na chóralnie śpiewany refren, basowy przerywnik i znowu te solówki. Słychać, że GertJan Vis oraz Ruben Raadschelders są pod mocnym wpływem Judas Priest. "Thousand Faces" zaczyna się dość niepokojąco. Pierwsze wejście może jednak wzbudzić prawdziwy dreszcz. Budowanie klimatu w tym przypadku można śmiało porównać do tego, co można usłyszeć na ostatnich albumach Iron Maiden, albo na solowych albumach Bruce'a nagranych we współpracy z Royem Z. Podobnie zresztą jest z "My Beautiful Daughters". W tym utworze

RECENZJE

171


dochodzi jeszcze ten charakterystyczny galop, który budzi jednoznaczne skojarzenia. Nieco progresywnego charakteru temu kawałkowi nadaje dość znaczące zwolnienie w środku, przechodzące w partie w stylu Yes. Potem jednak galopada wraca a David brzmi, jakby zamienił się na gardła z Robem Halfordem. "Crossing The Rubicon" to najdłuższa i najbardziej epicka kompozycja na tym albumie, swoją drogą dość chwytająca za serce ballada z dość łatwo zapamiętywanym motywem przewodnim. Utwór ten przyozdabia naprawdę przepiękna solówka., która robi tu naprawdę bardzo dobrą robotę. "Primal Power" to ponowne zwiedzanie judaszowych klimatów. Sporo tu też z klimatu Primal Fear (swoją drogą ciekawe, czy słowo "primal" w tytule na pewno jest przypadkowe). Album kończy kawałek "The One To Blame" z bardzo charakterystycznym riffem. Znowu ten chóralnie zaśpiewany refren, który naprawdę może wywołać niemałą ilość ciarek na plecach. "Road To Victory" to naprawdę przyzwoity album. Nie jest to może dzieło szczególnie wybitne, nie jest też albumem, który odkrywa przysłowiową Amerykę (zresztą chyba chłopakom nie o to chodzi). Jest to po prostu porcja solidnego, fajnego pod względem kompozycyjnym heavy metalu, który sobie można włączyć, gdy znudzą się Wam chwilowo albumy Maiden, Priest czy Accept (4,5). Bartek Kuczak

Black Sun - Silent Enemy 2020 Rockshots

Black Sun to zespół z Ekwadoru: o poważnym już stażu, bo zaczynał jeszcze w roku 1999, ale bez jakichś szczególnych osiągnięć. Zespół liczy, że najnowsza EP-ka "Silent Enemy", nawiasem mówiąc pierwsza w jego dyskografii, zdoła odmienić ten stan rzeczy. Pod pewnymi względami są na to szanse, bowiem gości na tym krótkim materiale mamy kilkanaścioro, w tym wokalistów tak znanych jak: Tony Kakko, Mr. Lordi, Noora Louhimo, Henning Besse czy Netta Laurenne. Surowy i mocny na judaszową modłę "Terror Zone", bardziej melodyjny "Resist" czy "Still Alive" bardzo z ich udziałem zyskują, ale też nie ma co ukrywać, że power metal w wydaniu Black Sun niczym szczególnym nie poraża. Potwierdza to również instrumentalny, dość sztampowy, "Dark Mirror", zresztą niejedyny na tej pły-

172

RECENZJE

cie utwór bez partii wokalnych, bo "Silent Enemy" to płyta koncepcyjna, mimo krótkiego, nie przekraczającego 21 minut, czasu trwania. (3,5) Wojciech Chamryk

Blazon Rite - Dulce Bellum Inexpertis 2020 Gates Of Hell

Blame Zeus - Seethe 2019 Rockshots

Blame Zeus to portugalski zespół, który powstał w 2010 roku. Do tej pory kolejno nagrali następujące albumy "Identity" (2014), "Theory of Perception" (2017) i "Seethe" (2019). Kapelę zaliczają do progresywnego metalu, niemniej w ich muzyce jest więcej współczesnego metalu od groove po alternatywny metal, trochę hard rocka, heavy metalu oraz innych pomniejszych składników. Być może ten ogólny miszmasz skłania, co niektórych, do zaliczeni tej kapeli do progresywnego metalu. Dla mnie to jednak mylny trop, na pewno Portugalczyków nie zaliczyłbym do progresywnej sceny. Kompozycje są ciekawe, różnorodne, dość złożone ale dążą do bezpośredniości po przez proste i chwytliwe melodie. Pomocny w tym zabiegu jest głos wokalistki Sandry Oliveira, która nie udaje divy a po prostu śpiewa zadziornym i mocnym rockowym głosem. Większość "Seethe" wypełniają ostre i harde kawałki podkreślane ostrym riffowaniem, jednak wśród nich na pewne wyróżnienie zasługuje jedynie "Bloodstained Hands". Ma on najbardziej chwytliwy temat oraz klimat. Niestety pozostałe utwory zlewają się ze sobą i po jakimś czasie wprowadzają nudę. Na dziesięć kompozycji wypełniających krążek tylko dwie wyłamują się ze schematu, są wolniejsze i bardziej operują klimatem ("White" i "The Warden"), jednak jest ich zbyt mało aby przełamać jednolity wydźwięk albumu. Muszę dodać, że "White" ma w sobie również sporo przestrzeni i przebojowości, co zwraca na nią czujność słuchającego i jest to drugi moment warty uwagi na omawianym albumie. Do wykonania i brzmienia nie mam większych zastrzeżeń, teraz rzadko się zdarza aby ktoś popełniał większe błędy przy produkcji. Niemniej trzecia płyta Blame Zeus pt. "Seethe", to jedynie solidna płyta z melodyjnym metalem o współczesnym brzmieniu. (3) \m/\m/

Powiem Wam szczerze, że zajmowanie się recenzowaniem muzyki to dość ciekawe hobby (tak, hobby, bo w dzisiejszych czasach mało kto na tym cokolwiek zarabia, a już na pewno w naszym metalowym światku). Ma to też jak wszystko w życiu swoje wady. Jedną z nich na pewno jest kwestia, że spora część płyt, które dostaje jest bardzo przewidywalna. Przynajmniej pod względem stylistycznym. Nie powiem, żeby było to dla mnie specjalne zaskoczenie, gdyż zdaję sobie sprawę, że magazyn ten skupia się tylko i wyłącznie na dość wąskim wycinku tej bogatej i rozmaitej stylistycznie sceny. Rzadko dostaje coś, co by mnie mogło tak na serio zaskoczyć. Takie albumy się jednak zdarzają, a jednym z nich jest propozycja grupy Blazon Rite o tajemniczo brzmiącym tytule "Dulce Bellum Inexpertis". Zespół ten pochodzi z Philadelphii jest tworem młodym, a omawiane wydawnictwo jest pierwszym w ich dorobku. Zawiera ono raptem cztery utwory, a całość trwa niespełna dwadzieścia jeden minut. Czym mnie ono zaskoczyło? Wemy na przykład pierwszy utwór zatytułowany "The Warrior's Choice (Take Me Away)". Zaczyna się on dość posępnie, potem gładko przechodzi w drażniący riff. Kawałek ten ubarwiają liczne zmiany tempa i momentami dość połamane zagrywki, które niespodziewanie potrafią przejść w melodyjki rodem z… AOR. Drugi w kolejności. "Diamond Daggyr" to bardziej taki hołd złożony staremu hardrockowi i heavy metalowi w jego wczesnej formie. Słuchając tego utworu odnoszę takie nieodparte wrażenie, że gdyby Deep Purple czy Uriah Heep powstali jakieś dziesięć lat później za Oceanem, to brzmieli by właśnie w ten sposób. Ale nie przesadzajmy z tymi alternatywnymi wersjami historii i wróćmy do rzeczywistości. Trzeci utwór to "Into The Expense (Solar Portals and Celestial Holes)" wpasowuje się w podobną konwencję, chociaż tu bliżej już do amerykańskiego epickiego heavy metalu. Dalej pozostajemy też w konwencji zmian tempa, zabaw klimatem etc. Moją uwa-gę przykuł jednak pewien fragment. Otóż wydaje mi się on żywcem zapożyczony z kawałka "Invaders" Iron Maiden. Ale może się przesadnie na siłę czepiam. Mniejsza z tym. EPkę kończy "Ugud Hul (Summons You)". Jest to chyba naj-

ciekawszy Zaczyna się balladowo, partia gitar akustycznych, która potem zmienia się w gitarową nawałnicę, jednak nie do końca typową dla kapel heavy metalowych. Zdecydowanie więcej tu dźwiękowych łamańców, a nawet nawiązań do bluesowych korzeni gatunku. Jakbym ogólnie podsumował muzykę zawartą na "Dulce Bellum Inexpertis". Bardzo klasyczny heavy nawiązujący z brudną produkcją, nieco niedbałym (ale nie w sensie punkowym) wokalem, na swój sposób melodyjny (chociaż ci, dla których heavy metal to przede wszystkim wpadające w ucho refreny i solówki mogą być tym krążkiem zawiedzeni). Jeśli miałbym to porównać do dokonań jakiegoś bardziej znanego zespołu, to z jednej strony w pewnych momentach słychać podobieństwa z bardzo wczesną Manilla Road (płyty "Invasion" oraz "Mark Of The Beast"), z drugiej zaś słyszę wpływy legendarnej (nomen omen) grupy Legend. Tej od płyty "From The Fjords". Tak, tej która grała amerykański epic metal zanim ktoś w ogóle wpadł, by tak ten gatunek określić. Co do chłopaków z Blazon Rite to cóż, czekam na pełny album. Jestem ciekaw czy pójdą za ciosem. (4,5) Bartek Kuczak

Blind Wisdom - Blind Wisdom 2019 Self-Released

Chwała bogom za underground, dzięki niemu mogę wysłuchać cała masę całkiem niezłych zespołów. Oficjalny rynek nie ma szans przyswoić aż tylu kapel, a podziemie przygarnie wszystko. Ot, chociażby francuski Blind Wisdom, który proponuje nam bardzo przyzwoity heavy/power metal. "Blind Wisdom" to pięcioutworowa EPka z całkiem nieźle skrojonymi kawałkami. Jest szybko, jest żwawo, jest oldschoolowo. W dodatku na niezłym solidnym poziomie. Francuzi mają pomysł na każdy z kawałków. Zachłyśnięci formą nowych kapel z pod staroszkolnego sztandaru bardzo chętnie przyłączą się do słuchania małego debiutu Francuzów. Malkontenci wynajdą sto i jeden sposobów aby wytknąć jedynie powielanie czy też odgrzewanie starych kotletów. Nie na tym to jednak polega, a po prostu na interpretacji i dobrej zabawie, do czego przekonuje się coraz większe grono odbiorców a także muzyków. Wiele młodych kapel w tym Blind Wisdom powołują się na dokonania Iron Maiden i ogólnie nurtu


NWOBHM. Francuzi jednak rozwijają temat o swoje pomysły oraz niekiedy o naleciałości innych odłamów, chociażby niemieckiego speed/power metalu czyli inspiracje Helloween czy też Blind Guardian. W ten sposób, żaden z kawałków nie daje się znudzić, przy każdym z nich kark sam się kiwa i nawet nóżka próbuje nadążyć. Także dobry początek i oby nie został roztrwoniony wraz z dużym debiutem. Instrumentaliści pracują zwinnie i ze swobodą. Głos śpiewającego gitarzysty Christophe Marty jest mocny i z charakterem. Brzmienia zaś utrzymane są w oldschoolowy stylu, co niesie swoiste mankamenty, ale są tacy, którzy dadzą się za nie pokroić. Pewnie do nich należą również Francuzi. EPką "Blind Wisdom" nie zawiodą się fani starych brzmień heavy metalu i oldschoolu. (3,7) \m/\m/

Blood Pollution - Cave Aliens 2019 Metal Race Records/Grotesque Sounds/Wings Of Destruction

Blood Pollution po zmianie składu (z oryginalnego został tylko wokalista i basista Nick Thrash) nie kazał długo czekać na nowy album. "Cave Aliens" ukazał się jesienią ubiegłego roku i jest już piątym długogrającym materiałem w dyskografii rosyjskiego tria. Thrash 'n'roll w jego wykonaniu przybiera coraz bardziej klasyczne oblicze to już raczej heavy'n'roll, w dodatku o wyraźnie hardrockowej proweniencji. Skojarzenia z Motörhead czy ich belgijskim odpowiednikiem Killer nasuwają się od razu, i to nie bez powodu, wystarczy bowiem posłuchać "Mark Of The Wicked" czy "Motorcharged Fever" i wszystko jest jasne. Również wokalista brzmi niczym młodsza wersja Lemmy'ego, Shorty'ego czy Titusa z Acid Drinkers, ale nie ma też co ukrywać, że jest najsłabszym ogniwem zespołu i daleko mu do mistrzostwa wyżej wymienionych, co słychać choćby w "Electric Woman". Brzmienie też kuleje; to typowo podziemny, demówkowy sound, bez odpowiedniego uderzenia i mocy. Muzycznie jest jednak znacznie lepiej, poszczególne utwory są też urozmaicone: w dynamicznym "Cracked Hole Boogie" ostatni człon tytułu w żadnym razie nie pojawia się przypadkowo, nośny "Rock 'N' Roll Bitchtrap" ma sobie coś z zadziorności hard rocka lat 60. i 70., a finałowy "Glory Ride" to surowy, ale całkiem melodyjny numer rock'n' rollowy. Jeśli zaś zespół pójdzie w kierunku najlep-

szych na płycie "King Of Love" i tytułowego "Cave Aliens", sygnalizujących naprawdę duży potencjał, to nie będę już mieć żadnych wątpliwości. (4) Wojciech Chamryk

Burnt Out Wreck - This Is Hell 2019 Cherry Red

Gary Moat w latach 80. grał na perkusji w Heavy Pettin', zespole z nurtu NWOBHM, chociaż brzmiącym dość lekko, szczególnie od drugiej płyty z 1985 roku. W założonym na początku kolejnej dekady i istniejącym do dziś Mother's Ruin był już śpiewającym gitarzystą, a w powstałym niedawno Burnt Out Wreck też śpiewa. Zespół wydał w ubiegłym roku drugi album "This Is Hell" i mam z nim niejaki problem. Ano dlatego, że wszystko się tu zgadza, brzmi i buja jak trzeba w totalnie archetypowym, hardrockowym stylu, ale o oryginalności zapomnijcie - Burnt Out Wreck to wypisz, wymaluj, tribitute band AC/DC ery z Bonem Scottem, naznaczonej płytami z lat 1976-78. Praktycznie każdy z tych utworów, a już "Dead Or Alive", "Positive" czy tytułowy szczególnie, mógłby trafić na longa Australijczyków, albo ostatecznie Rose Tattoo, kolejnych mistrzów takiego grania, łączącego bluesa z mocniejszym uderzeniem. Moat też brzmi niczym Bon - barwa głosu, interpretacja, wszystko jest skopiowane idealnie, tylko czasem, choćby w "Paddywhack", brzmi jednak ostrzej od frontmana AC/ DC. Słucha się więc "This Is Hell" świetnie, ale trudno nie zadać sobie pytania o cel powstania tej płyty. (3) Wojciech Chamryk

Caligula's Horse - Rise Radiant 2020 InsideOut

Caligula's Horse to zespół prosto z australijskiego Gold Coast założony w 2010 roku i grający progresywny metal. Wśród fanów rozpoznawalny jest dzięki wcześniejszym płytom "Bloom" (2015) i "In Contact" (2017). Ale to nie jedyne wydawnictwa tego kwintetu bowiem mają na swoim koncie jesz-

cze albumy "Moments from Ephemeral City" (2011) i "The Tide, the Thief, and River's End" (2013). Niestety żadnego z tych krążków nie słyszałem i mocno mnie irytowało, że znajomi i nie tylko, w ostatnim czasie dość często powoływali się na tę formację, a ja nie miałem do czego się odnieść. Zmieniła to najnowsza propozycja grupy zatytułowana "Rise Radiant". Generalnie nie dziwię się, że ostatnio o Caligula's Horse często wspomina się, bo to kolejna bardzo dobra kapela na scenie progresywnego metalu. Kolejny ból głowy dla fanów, chociaż ostatnio zauważyłem, że większość z nich nie przejmuje się takim natłokiem dobrej muzyki. Jakoś z zadziwiająca łatwością większość porusza się w, co i rusz nowych propozycjach. W sumie zazdroszczę im. Wracając do Caligula's Horse, to na "Rise Radiant" znajdziemy progresywny metal z pewnymi elementami progresywnego rocka. Choć ten progresywny metal należy do głównego nurtu, to jednak Australijczycy bardzo chętnie korzystają z elementów współczesnego metalu. I tak, w rozpoczynającym "The Tempest" znajdziemy elementy djentu, w kolejnym "Slow Violence" nu-metal itd. W dalszych częściach wyłapiemy również coś z alternatywnego czy też grove metalu. Te ozdobniki czasami używane są bardzo wyraziście ale przeważnie zaznaczane są bardzo subtelnie. Kompozycje oparte są na konkretnym metalowym ciężarze ale jak to w progresywnym muzykowaniu często przeplata się on z subtelniejszymi walorami, które przeważnie uciekają się do progresywnego rocka. Dzięki czemu taki "Slow Violence" wielu mocno skojarzy się z Dream Theater. Są też ogólnie pewne wyciszenia na płycie w postaci wolnych kompozycji "Resonate" i snującego się "Autumn". Muzycy Caligula's Horse równie uwielbiają budować zagmatwane konstrukcje, jak i wpadające w ucho tematy. Ogólnie w żonglowaniu kontrastami nie mają sobie równych. Album słucha się w całości z zainteresowaniem i pewnym napięciem. Jednak mnie najbardziej przypadła do gustu najdłuższa kompozycja, ponad jedenastominutowa "The Ascent". Rozpoczyna się bardzo dynamicznie aby bardzo szybko przejść w najbardziej subtelny i urokliwy za to wyrazisty i melodyjny temat, który snuje się przez cały utwór. Oczywiście muzycy nie unikają dynamicznych sekwencji, bo co to za progres bez kontrastów ale właśnie wspomniany motyw to niezachwiany trzon tej kompozycji. Płytę uzupełniają dwa bonusy, cover Pertera Gabriela "Don't Give Up" i cover Split Enz "Message To My Girl". W sumie niewiele wnoszące do całości interpretacje, co najwyżej średniej jakości ciekawostki. Ogólnie znakomicie wypadają na

albumie instrumentaliści, co można skwitować jednym słowem, zawodowstwo. Na ich tle wyróżnia się charakterystyczny, wysoki a zarazem melodyjny, delikatny i snujący się głos Jima Greya. Znakomita płyta godna polecenia, a ponoć poprzednie tytuły Australijczyków są jeszcze lepsze. (5) \m/\m/

Carnal Agony - Preludes & Nocturnes 2014 Sliptricker

Zespół Carnal Agony pochodzi ze Szwecji i powstał w 2011 roku w mieście Umea. Na początku kariery nagrał kilka dem aby w roku 2014 wydać swój duży debiut, "Preludes & Nocturnes". Muzyka, która znalazła się na tej płycie, to takie zderzenie starego klasycznego heavy metalu i power metalu w stylu Accept i Grave Digger ze współczesnym power metalem inspirowanym Powerwolf i Sabaton. Ta ostatnia nazwa kojarzy się też z wokalistą Davidem Johagenem, który czasami przypomina wyczyny Joakima Brodena. I nie wiem czy jest to powód do dumy. Ogólnie przez muzykę Szwedów przewija się melodia, energia i pasja, dzięki czemu może podobać się ewentualnemu słuchaczowi. Na każdy ze swoich kawałków zespół ma pomysł, i znajdziemy w nich chwytliwy temat, świetne zadziorne partie gitar, wyrazistą sekcję, a całości przewodzi szorstki i przykuwający uwagę głos wokalisty. Choć muzycy potrafią korzystać z ciekawych zwolnień to na "Preludes & Nocturnes" nie uświadczymy ballady. Za to są momenty gdzie muzycy wybiegają poza schemat heavy/power metalowy i zahaczają o power oraz power/thrash w stylu amerykańskim. Takim bardzo ciekawym przykładem jest rozpoczynający i bardzo dynamiczny "War Prayer". W podobnej konwencji utrzymane są jeszcze sztandarowe "Carnal Agony" oraz "Secrets Within The Shrine" ale już nie są tak dobre jak pierwszy z wymienionych kawałków. Ogólnie pod względem kompozycyjnym formacja ta wypada dość ciekawie. Bardzo podobają mi się też brzmienia instrumentów, mają w sobie moc ale potrafią uwypuklić melodię. Nie zawodzą sami muzycy, którzy wypadają zdecydowanie i ciekawie. Po prostu Szwedzi przygotowali kawał porządnej płyty z niezłym melodyjnym heavy/power. Trochę dziwne jest to, że nie zwrócili nią uwagę bossów większych wytwórni, ale może właśnie te zestawienia

RECENZJE

173


ich muzyki z Powerwolf i Sabaton stanęły na przeszkodzie. A szkoda. (4)

podszytego powermetalowym oldschoolem z Europy powinni sięgnąć po obie płyty kapeli. Myślę, że nie pożałują. (3,7)

\m/\m/ \m/\m/

Carnal Agony - Back From The Grave 2020 Self-Released

\m/\m/ Chaosbay - Asylum 2020 Timezone

Poprzedni ich album "Preludes & Nocturnes", kończył bardzo przebojowy kawałek "Together Were Lost", który nie tylko charakteryzował się melodyjnym, trochę popowym tematem, ale też w tle przewijały się lekko denerwujące klawiszowe pasaże. I właśnie ten utwór stał się zapowiedzią kolejnego albumu, na który czekaliśmy około sześciu lat. Carnal Agony choć nadal pozostała przy swojej wizji heavy/power metalu, to niestety nadała większości swoich kawałków wyraźnej chwytliwości, a tym samym łagodności. Przez co ich muzyka zdecydowanie zbliżyła się do współczesnych kapel z nurtu melodyjnego power metalu, wspomnianych przy okazji recenzji debiutanckiego albumu, Powerwolf i Sabaton. Całe szczęście pozostały wpływy starego niemieckiego heavy/power metalu typu Grave Digger czy Running Wild. Dzięki czemu nadal da się słuchać tego co wymyślili szwedzcy muzycy. Jedynie w utworach "Werewolf Of Steel" oraz "Higher" mocniej otarli się o popową estetykę. Niestety są też rozlazłe klawiszowe tła, które towarzyszyć prawie każdej kompozycji. Prawdopodobnie miały być prawie niezauważalne lecz na tę chwilę jestem bardzo wyczulony na takie skuchy i moje ucho wyłapuje je bez większego trudu. A jak ja to słyszę, to znaczy, że inni też to wyłapią. Ogólnie muzyka na "Back From The Grave" nie jest zła, ba, moim zdaniem można zestawić ją np. z wydawnictwami Powerwolf. Kompozycje są zwarte, pomysłowe, z melodiami do nucenia, jednak ciągle mają w sobie też trochę mocy. Niestety w mojej pamięci pozostaje również fakt, że na "Preludes & Nocturnes" muzycy tej formacji zagrali ostrzej, co zdecydowanie bardziej przypadło mi do gustu. I w sumie do takiej estetyki zalecam powrót Carnal Agony. Za to bez zarzutu wypadli sami muzycy, Zagrali praktycznie perfekcyjnie. Każdy instrument brzmi wyśmienicie, znakomicie gada bas, a solówki potrafią zwrócić na sobie uwagę. Wokalnie też jest bez zarzutu i nie tylko chodzi o śpiew Davida Johagena, ale ogólnie o chórki i inne wokalne dodatki. Fani melodyjnego power metalu

174

na mnie naprawdę bardzo dobre wrażenie. Także każda z kompozycji ma coś w sobie, co przykuwa uwagę. Mam nadzieję, że inni fani progresu również podzielą moje podejście do "Asylum". Tym bardziej, że muzyka odegrana jest rewelacyjnie i podobnie brzmi. Myślę, że tradycjonaliści są wstanie również przełknąć te współczesne odjazdy. Ogólnie Chaosbay jest kolejnym zespołem ze sceny progresywnego metalu godnym zapamiętania. (5)

RECENZJE

Niemiecki zespół Chaosbay został założony w 2012 roku przez Jana Listinga. Jak do tej pory nagrał trzy EPki oraz dwa pełnometrażowe albumy. "Vasilia" z 2015 roku oraz omawiany tegoroczny "Asylum". Główną postacią formacji jest wspomniany wokalista i gitarzysta Jan Listing, który jest też odpowiedzialny za muzykę i teksty. Ich treść poświęcona jest bieżącym sprawom z nagłówków prasy, serwisów internetowych czy telewizji i dotyczy m.in. kwestii uchodźców, ksenofobi, społecznego wykluczenia, wojen i ogólnie o krzywdach społecznych. Generalnie ciężkie tematy. Wobec czego w opozycji jest muzyka, która wręcz promienieje i jest pełna optymizmu. Te partie wiążą się głównie ze znakomitym rockiem progresywnym, który jest lekko naznaczony progresywnym metalem. Jan śpiewa w nich normalnie ale również emocjonalnie i melodyjnie. Te wszystkie rockowo-metalowe części bardzo kojarzą się z innym niemieckim zespołem, Subsignal. Niemniej w muzyce Chaosbay są momenty wściekłości do czego muzycy wykorzystują nowoczesne brzmienia z pogranicza nu-metaldient-groove. Nie jest to nic nowego ale mam wrażenie, że Niemcy wyjątkowo przykładają się do tych nowoczesnych wtrąceń. Jan wtedy głównie operuje wrzaskiem i czymś zbliżonym do growlu. Mimo wszystko natura progresywnego rocka dominuje nad całością muzycznego przekazu Chaosbay, dlatego fani takiego grania mogą śmiało sięgać po album tej formacji. Kompozycje są bardzo dobrze napisane, nawet w takiej pozornej prostej balladzie "Soldiers" jest pełno przestrzeni i emocji, nie zabrakło też miejsca na wyśmienite solo gitarowe w finałowej części. Jednak najbardziej podoba mi się najdłuższy utwór "Limbus Inn", który bardzo udanie łączy dwie muzyczne natury kapeli i bazuje na kontrastach, z tym, że mocniej stawia w nim na pulsującą dynamikę. Oczywiście nie brakuje mu też nośnego tematu, który pozwala płynąć tak długo całemu kawałkowi. Szczerze, nie bardzo mogę oderwać się od tej płyty, każdy jej moment sprawia

oraz "The March". Album kończy kompozycja "Bed Time Story", która jest najbardziej piosenkowa, choć trwa blisko dziewięć minut. Jak wspomniałem śpiewa w niej pani Behrens, którą chyba jako jedyną można nazwać wokalistką. Na płycie głównie śpiewa Bönz ale jego partie są zwykłe, normalne, po prostu nie zachwycają i chyba jest to największa bolączka tego wydawnictwa. Niemniej "Human Error!" może wzbudzić zainteresowanie wśród fanów progresywnego rocka, bowiem muzyka jest ciekawa i dobrze zagrana, a partie gitar i klawiszy w niektórych miejscach potrafią przyciągnąć uwagę. Także, jak wpadnie Wam w ręce dajcie jej szansę. (4) \m/\m/

Code 18 - Human Error! 2020 Unicorn

Niewiele wiem na temat tego zespołu. Jedyne, co wiem to, że pochodzi z Kanady i założył go w 2008 roku klawiszowiec Johnny Maz. Formację wspomagają jeszcze gitarzysta JF Remillard oraz basista Bönz. Na debiutancki album "Human Error!" czekaliśmy dość długo, bowiem muzycy związani są z innymi formacjami i musieli wywiązać się z obowiązków wobec innych. Zresztą album nie powstał jedynie przy współpracy wspomnianej trójki, jak by nie było wsparła ich całkiem niezła gromadka gościnnych muzyków. Wymienię dwóch perkusistów Dana Lacasse i Sonny'ego Tremblay. W utworze "Drought" zagrali basista Donald Prince oraz gitarzysta Michel St-Pere, którego znamy z Mystery. Natomiast w "Bed Time Story" zaśpiewała Rachelle Behrens. Sama muzyka na "Human Error!" to pełną gębą progresywny rock, który jest umieszczony gdzieś między Areną a Spock's Beard. Tak przynajmniej mi się wydaje. Już otwierający utwór "Crytal of Time" robi spore wrażenie, utrzymany jest w wolnym i miarowym tempie, gdzie sporo miejsca na grę mają klawisze i gitara. Ta imponująca gra instrumentów klawiszowych wspierana przez gitarę to główna cecha tego projektu, takich partii znajdziemy w przestrzeni albumu naprawdę sporo, chociażby w "Took it All" czy "Drought". Ale pod tym względem największe wrażenie wywarła na mnie najdłuższa kompozycja "Waste". Niesie ona ze sobą dość ponurą atmosferę, dzięki klawiszom i gitarze powoli nabiera rozpędu, co daje energiczną drugą część, choć na finał zupełnie się wycisza. Kolejną cechą tego krążka są instrumentalne utwory, które oddzielają główne opowieści, wokalno-instrumentalne. W ten sposób mamy trzy części "Underlude"

Coltre - Under The Influence 2020 Dying Victims

Tytuł tego MLP jest bardzo trafiony, jak nie proroczy, bowiem tem młody, złożony z Włocha i Brytyjczyków zespół, jest pod ogromnym wpływem nurtu zwącego się New Wave Of British Heavy Metal. Za każdym razem gdy wpada mi w ręce takie świeże, porywające wydawnictwo ze starą-nową muzyką nie mogę wyjść z podziwu, jak te wszystkie młodziaki starannie odrobiły lekcje, nie tylko poznając na wyrywki dorobek gigantów hard'n'heavy sprzed dekad, ale grając tradycyjny metal na takim poziomie. W sumie nie można tu mówić o zaskoczeniu, bowiem frontman Coltre Marco Stamigna dał się już poznać wcześniej z jak najlepszej strony w HI-GH, ale było to jednak nieco inne granie, nie tak klasyczne i dopracowane, bardziej surowe. Na "Under The Influence" Coltre wymiatają tak, że fani wczesnego Iron Maiden, Diamond Head, Raven czy Angel Witch pokochają ich od razu, zwłaszcza za długie, urozmaicone kompozycje "Lambs To The Slaughter" i "Plague Doctor". Singlowy, siarczysty "Crimson Killer" też jest niczego sobie, podobnie jak instrumental "On The Edge Of The Abyss", a premierowy "Fight" potwierdza już na 120 %, że warto czekać na debiutancki album tej grupy, bo chłopaki mają potencjał. (5) Wojciech Chamryk CoverNostra - Katharsis dusz Self-Released

Coverowy zespół debiutuje EP-ką, ale nie do końca wypełnioną wy-


łącznie przeróbkami. Na początek dostajemy dwa utwory autorskie: miarowy, niezbyt mocny numer tytułowy oraz "Pętlę", gdzie partie balladowe sąsiadują z mocniejszym, rockowym uderzeniem, a całość jest do tego całkiem nośna. Poziom tych utworów w sumie nie może dziwić, skoro zespół tworzą doświadczeni muzycy, znani choćby z thrashowego Killjoy - "Pętla" jest zresztą dedykowana Wojciechowi Bujoczkowi, zmarłemu dwa lata temu wokaliście tej formacji. Przeróbki są cztery, chociaż tak naprawdę to trzy, bo jeden utwór mamy w dwóch wersjach. To bez wyjątku szlagierowe klasyki polskiego rocka, ale tak, jak "Tak długo czekam (Ciało)" z pierwszego albumu Grzegorza Ciechowskiego, w wersji by Michał Kitel, zabrzmiało mrocznie i niepokojąco, to z resztą materiału nie jest już tak dobrze. Piosenka Ciechowskiego z głosem Jadwigi Frydrychowskiej nie brzmi już tak efektownie, a i słucha się tego dość dziwnie, gdy kobieta śpiewa "będę cię całował całą". "Zamki na piasku" Lady Pank i "Szare miraże" Maanamu też się nie bronią - pierwsza z nich w wykonaniu Cover Nostra jest dziwnie przyciężka, druga też nie ma klasy oryginalnego wykonania - pewnie na koncercie brzmi to znacznie lepiej, ale z płyty nie porywa. Może w tej sytuacji lepiej grać przeróbki na koncertach, a nagrywać własny materiał, bo ten broni się jednak znacznie bardziej? (3)

ze smakiem. W utworach spotykają się zarówno mocne riffy jak i delikatne i wysublimowane partie. Owszem w muzycznym świecie Crown Of Glory jest miejsce na klawisze (sporo organów) ale prym wiodą znakomite gitary Markusa "Kusi" Muthera i Hansa "Hungi" Berglasa. Jednak całością dowodzi wyborny głos wokalisty Heinza "Hene" Muthera. Już opener "Emergency" odpowiednio nas nastraja do odbioru całego albumu, bowiem jest to kompozycja z całym typowym arsenałem dla melodyjnego power metalu. W dodatku krótkie wprowadzenie do tego utworu naznacza muzykę Crown Of Glory współczesnym brzmieniem. Natomiast takie kawałki jak "Let's Have A Blast" nadają przebojowości i atrakcyjności muzyce oraz całej płycie. Za to mnie najbardziej pasują ciut mocniejsze kawałki jak "Emporium Of Dreams". Takich propozycji znajdziemy więcej w drugiej części krążka. Wymieńmy "Glorius Night", "Master Of Disguise" czy "Say My Name". Niemniej w pierwszej części "Ad Infinitum" Szwajcarzy popełnili dwie skuchy. Pierwszą dla mnie jest kawałek "Something", gdzie muzycy oddali główny głos kobiecie (w roli głównej Seraina Telli). Drugą natomiast jest zagranie w wyświechtanym stylu ballady "Surrender". Co by nie mówić te gafy nie psują ogólnego odbioru "Ad Infinitum". Dawno nie słyszałem tak dobrej propozycji z melodyjnego power metalu, swego czasu krążek "Ad Infinitum" zrobiłby furorę, teraz musi stawić czoła aktualnej rzeczywistości, która nie jest zbyt różowa dla takiej muzy. Jak ktoś lubi takie granie polecam uwadze Crown Of Glory. (4,5) \m/\m/

Wojciech Chamryk

zyki Dangerous Project ma bardzo zacny. Jednak muzycy tego zespołu nie skupiają się na kopiowaniu swoich idoli a raczej na interpretacji tej muzyki oraz dodaniu do niej swoich talentów. I w sumie wychodzi im to bardzo dobrze. Każda z kompozycji jest dopracowana, ma też coś swojego, a także klimat, co w rezultacie daje efekt, że całą płytę słucha się podobnie jak krążki Axela Rudi Pella, czyli wyśmienicie. Już pierwszy pełny utwór, zaraz po intro, "Hide In The Shadows" zapowiada, że będzie to dobrze spędzony czas. Szczególnie pierwsze wejście organów Hammonda a później w duecie z gitarą i ich osobne akcenty powodują szeroki uśmiech na twarzy. I jak napisałem takie emocje wzbudza każdy następny utwór. W zasadzie wszystkie są dynamiczne, choć są różnorodne i eksponują inną aurę. Jedynym wolnym utworem z świetną gitara akustyczną jest "The Fire In My Heart". Swoimi prawami rządzą się również intro "Evil Strike (Intro)" i outro "Point Of No Return", które są w zasadzie klimatycznymi muzycznymi miniaturami, gdzie jest chwila na popisy gitarzysty Oscar J. Martin. Płyta zakończona jest dwoma bonusami są to utwory "Keeper Of The Sun" i "The Fire In My Heart" ale w wersji hiszpańskojęzycznej. Każdy z muzyków wymieniony już gitarzysta Oscar J. Martin, a także basista Eddy Geott, perkusista Miguel Franco, keyboardzista Luber Elend oraz wokalista Jose Gaona to fachowcy z najwyższymi umiejętnościami. Album brzmi dobrze choć myślę, że gdyby wpadł w ręce producentów Pella zabrzmiałby jeszcze lepiej. Ogólnie gdyby Axel R. Pell z jakich powodów nie mógł nagrywać (tfu, tfu, tfu) to są jego godni następcy. Tylko, żeby Dangerous Project nie przepadli w szarej codzienności, co jest jedną z cech dzisiejszych czasów. (4) \m/\m/

Dangerous Project - Cosmic Vision 2020 Invaders

Crown Of Glory - Ad Infinitum 2020 FastBall

"Ad Infinitum" to trzeci album szwajcarskiego sekstetu z dużą dawką energicznego, melodyjnego i dobrze brzmiącego power metalu, przygotowanego ze starannością oraz pomysłem. Można zlokalizować go gdzieś między Edguy, Powerwolf a Stratovarius, ale i tak najważniejsze jest to, że mocno odcisnęli na nim swoje piętno oraz talent. Power metal w ich wykonaniu jest bezpośredni, chwytliwy, a jednocześnie wyrafinowany, zróżnicowany oraz napisany i zagrany

Rzadko dociera do nas coś z Peru ale jednak, więc nie jest to tak bardzo egzotyczny region. Niemniej kapela grająca hard'n'heavy w mocnymi elementami neoklasycznymi z tego kraju to dla mnie zaskoczenie. Tym bardziej, że poziom propozycji Peruwiańczyków jest na wysokim poziomie. Ich inspiracje sięgają głównie do Rainbow z okresu gdy śpiewał Graham Bonnet (czyli albumu "Down to Earth"), za tym idzie kolejna formacja Bonneta czyli Alcatrazz oraz dokonania Axela Rudi Pella. Także punkt wyjścia do swojej mu-

Darker Half - If You Only Knew 2020 Massacre

Melodyjny power metal Austalijczyków na czwartej już płycie nie uległ jakimś diametralnym zmianom. Wciąż grają szybko, dynamicznie i melodyjnie - na szczęście nierzadko mocniej, bez wszechobecnego w tej estetyce plastiku (fajny opener "Glass Coloured Rose", jeszcze mocniejszy "The Bittersweet Caress"), udatnie nawiązując do tradycyjnego metalu lat 80. Nie brakuje też urozma-

iconych kompozycji o symfonicznym rozmachu ("Poseidon") czy patetycznych z rozbudowanymi, chóralnymi refrenami ("Thousand Mile Stare"). Ciekawostką jest, rozpędzający się stopniowo, "Sedentary Pain", w którym wokale Vo Simpsona dopełniają growlingiem Dave Lupton i Giacomo Mezzatesta. Są też inni goście, gitarzyści, między innymi znany z Rage Marcos Rodriguez, co urozmaica partie solowe choćby "Falling". Jest też niestety mdły, popowy koszmarek w postaci "Into The Shadows" z wyeksponowaną elektroniką, pasujący tu niczym pięść do nosa. To jednak jedyna wpadka na tej w sumie udanej płycie, ozdobionej okładką inspirowaną "Stańczykiem" Jana Matejki robi się z tego już powoli jakiś trend, bo niedawno na "The Court Of The Insane" Sacrilege mieliśmy bardzo podobny obrazek. (4) Wojciech Chamryk

Dead Lord - Surrender 2020 Century Media

Najnowsza płyta Thin Lizzy "Surrender" zaskoczyła mnie maksymalnie. Nie spodziewałem się, że Phil Lynnot, w końcu będący już po 70., jest jeszcze w stanie tak śpiewać, a i instrumentaliści stanęli na wysokości zadania, wydobywając z gitar i z całej reszty muzycznego wyposażenia dźwięki nader miłe dla miłośników klasycznego hard rocka. Ale zaraz, zaraz, nazwa na okładce jest jednak jakaś inna - Dead Lord!? Ano tak, to ta czwórka młodych Szwedów, zafiksowanych na punkcie Thin Lizzy, ich najnowszy album, już czwarty w dyskografii. Phil Lynnot (19491986) spogląda pewnie na nich gdzieś z zaświatów i może nawet cieszy się, że w tak dobrym wydaniu kultywują to, co zapoczątkował we wczesnych latach 70., a pod koniec tamtej dekady dopracował do perfekcji. Dead Lord też są w tym dobrzy, bez dwóch zdań. Słychać, że grają tę muzykę z serducha, że klasyczny hard rock naprawdę ich rajcuje, jednak na poprzedniej płycie "In Ignorance We Trust" brzmiało to wszystko jakoś bardziej świeżo, bo Hakim Krim i spółka szukali, eksperymentowali, próbowali mniej oczywistych rozwiązań, zakorzenionych choćby w bluesie. Tutaj takich poszukiwań nie ma, za wyjątkiem po części akustycznego "Messin' Up". Króluje za to dynamiczny, mocny hard rock, niczym z płyty "Chinatown": z trademarkowymi dla Lizzy uni-

RECENZJE

175


sonami i solówkami, czujną sekcją oraz charakterystyczną manierą wokalną. Dużo też w tych utworach melodii, są chwytliwe utwory w rodzaju "Distance Over Time" czy "Dark End Of The Rainbow", jednak jako całość "Surrender" nie jest niczym szczególnym - Dead Lord okopali się na bezpiecznych pozycjach, ale to jednak zbyt mało. (3)

Cage? Słuchaj Cage!". Jeśli jednak lubicie Pecka także i w tej podkręconej wersji, to trzeci Death Dealer Wam się spodoba. Jest tworzony przez świetnych i doświadczonych muzyków i ani na moment nie zbacza z klasycznej, heavymetalowej ścieżki (4). Strati

Wojciech Chamryk

skupiają się na szukaniu jego jasnych stronach. Takie pozytywne przesłanie jest słyszalne również w samej muzyce. Poza tym otrzymała ona bardzo wyrazistą i pięknie brzmiąca oprawę, także produkcja "Duality" jest na typowym w tym stylu wysokim poziomie. Defecto to kolejna dobra kapela, tylko rodzi się pytanie, czy jesteśmy w stanie zapamiętać ją na dłużej w tym całym natłoku bardzo dobrych progresywnych wydawnictw. (4,5) \m/\m/

Defecto - Duality 2020 Black Lodge

Death Dealer - Concuered Lands 2020 Steel Cartel

Jednym słowem: dużo. Tak kojarzą mi się rzeczy, które dzieją się wokół Seana Pecka. Dużo projektów, dużo dźwięków, dużo aktywności, bardzo dużo wokali. To jest chyba najbardziej zapracowany i pochłonięty twórczym amokiem wokalista. Prowadzi kilka projektów, a czwartą płytę Death Dealer ma już gotową (przypomnę, że czytacie o właśnie co wydanej trójce). Wszyscy pamiętamy świetne (choć źle wyprodukowane) płyty Cage z okresu 2003-2009, którym kibicowaliśmy, licząc, że oto nadciąga zespół, który może stworzyć coś wielkiego w heavy metalu. Na pewno takie plany były, bo powstanie Death Dealer jest ewidentnie pokłosiem tego rodzaju życzenia. Pierwszy skład wyglądał jak marzenie (z Rhino, Rossem the Bossem i Peckiem), później nieco się rozluźnił, żeby zaskoczyć nas za trzecim razem. W Death Dealer pozostał Peck i Ross, a dodatkowo zasilił go świetny basista Mike LePond, który zresztą w Death Dealer przyłożył się także do komponowania. I jak jest? Dużo. Peck, choć jest wokalistą z ogromnym potencjałem, niemal wszędzie śpiewa tak samo: intensywnie, z nakładkami, na charakterystycznej dla siebie rollercoasterowej linii wokalnej. To, co Death Dealer różni od Cage czy The Three Thremors to więcej luzu i więcej klasycznie heavymetalowych kawałków w średnich tempach. I w tym znaczeniu, "Concuered Lands" brzmi jak kontynuacja w prostej linii poprzedniczek. Ja słuchając tej płyty mam bardzo dziwne uczucie. Słucham klasycznego, fajnie skomponowanego i zaśpiewanego heavy metalu (z nie do końca pasującym mi brzmieniem i produkcją - co obniża doznania), ale wciąż pobudza mnie do... posłuchania sobie którejś ze "środkowych" płyt Cage. Wokale Pecka w Death Dealer zdają mi się mówić "Widzisz, jaką mam moc? Ha! A jaka ona była w

176

RECENZJE

Defecto to przedstawiciel dynamicznego progresywnego metalu z Danii. Istnieją od 2010 roku a "Duality" to już ich trzeci studyjny album. Także to kolejny band, który istnieje już od jakiegoś czasu, czego absolutnie nie byłem świadomy. Formacja w zasadzie jest z głównego nurtu sceny, więc kwestia ich podejścia do muzycznej materii jest doskonale znana. Niemniej Duńczycy znakomicie się przy tym bawią. Większość ich muzyki jest dynamiczna lecz stosują w niej aranżacje typowe dla progresywnego metalu, gdzie na tronie rozkraczyły się kontrasty, jak i środki znane z bardziej nowomodnych podstylów metalu. Głównie są to bardzo dynamiczne nu-metalowe partie tak jak w "The Uninvited" czy w "Tempest". W tym ostatnim jest też coś co można mógłby przytulić melodyjny death metal. Zdarzają się też bardziej rytmiczne a zarazem bardziej nośne nu-metalowe momenty, chociażby w "All For You" czy "Untamed". Ze względu, że muzycy Defecto preferują mocną, a niekiedy wściekłą muzykę to, na całej płycie królują mocarne riffy oraz wyśmienite gitarowe solówki. W ich arsenale nie ma klawiszy ale od czasu do czasu takowe aranżacyjne smaczki trafiają się. Niemniej w tej wybuchowej mieszance Duńczycy nie zapominają o dopracowanych melodyjnych partiach oraz o takich, co zwalniają i budują piękne pełne atmosfery momenty. Jednak jeśli chodzi o bardziej chwytliwe refreny czy ogólnie melodyjność, to choć instrumentaliści robią na tym polu bardzo wiele to niedościgłym w tej kwestii jest śpiewający gitarzysta Nicklas Sonne. A jego popisowym momentem jest najbardziej przebojowy song na krążku, "Washed Away". Przeważnie progresywne produkcje niosą za sobą jakiś liryczny koncept, jednak tym razem są to pojedyncze tematy, które dotykają osobistych przeżyć lub tego co dzieje się wokół nas. Nie dotyczą one ciemnych aspektów życia, powiedzmy, a raczej

Demolizer - Thrashmageddon 2020 Mighty Music

Wydawca poleca Demolizer fanom Slayer, Exodus czy Municipal Waste i są to tropy jak najbardziej słuszne. Jednak z jednym, bardzo istotnym zastrzeżeniem: nawet ta ostatnia formacja wypada przy młodych Duńczykach niczym zasłużony naukowiec z ogromnym dorobkiem przy studencie pierwszego roku, a już wymienieni na początku giganci thrashu są dla nich, póki co, nieosiągalnym wzorem, któremu mogą tylko starać się dorównać. Wypada to, póki co, tak sobie. Co prawda energii, szczerości i zaangażowania Demolizer nie brakuje, grać chłopaki też potrafią, ale z piasku bicza nie ukręcisz, wiadomo. Mam tu na myśli kompozycje: poprawne, ale nic ponad to, co szczególnie doskwiera w dłuższych, przekraczających pięć minut, numerach, szczególnie w "Copenhagen Burning". Krótsze są ciekawsze, bo bardziej zwarte, bez dłużyzn, tak jak choćby "Cancer In The Brain", "MSW" czy już totalnie króciutki, crossover'owy "Gore". Zespół jest jednak perspektywiczny, tak więc: (3,5) na zachętę. Wojciech Chamryk

Denied - The Decade Of Disruption 2020 Sweea

Po ostatnich zmianach składu Szwedzi mają się artystycznie coraz lepiej, nie zwalniając przy tym wydawniczego tempa, bo w osiem lat wydali aż trzy albumy. Najnowszy "The Decade Of Disrup-

tion" może być dla nich nawet czymś więcej niż tylko kolejną, rutynowo odfajkowaną, pozycją w dyskografii, bo to siarczysty, a do tego też urozmaicony, surowo brzmiący thrash. Muzycznie zgadza się wszystko: zespół dysponuje gitarowym duetem, tak więc nie brakuje efektownych solówek i solidnego riffowania, tak jak choćby w singlowym "Throwing Bones" czy "Walk You Through Darkness". Sporo wnosi też sekcja, na przykład w rozpędzonym "We Play Rock 'N' Roll" czy jeszcze szybszym "Hey Lets Go", zresztą basista Freddan Thörnblom grał kiedyś w Oz, zespole w kręgu fanów metalu lat 80. legendarnym. Podobnym statusem cieszy się Artillery, a Soren Adamsen śpiewał przecież w tym zespole pięć lat - swą klasę Duńczyk potwierdza więc na "The Decade Of Disruption" wielokrotnie, nie tylko w tych typowo thrashowych numerach, ale też w balladzie "Freedom Rain". Dla fanów thrashu jazda obowiązkowa, a z racji nawiązań do stylistyki heavy i speed metalu mogą po ten album sięgnąć również zwolennicy takich klimatów. (4,5) Wojciech Chamryk

Destroyers - Dziewięć kręgów zła 2020 Putrid Cult

Z powrotami bywa różnie. Niestety znaczna ich część kończy się mniejszym lub większym rozczarowaniem, a niekiedy nawet totalnym blamażem. Na szczęście w przypadku Destroyers nie ma o takiej sytuacji mowy. Bytomska formacja (istniejąca blisko 10 lat do roku 1994, reaktywowana przed dwoma laty) powróciła z długiego niebytu w pełni formy. Potwierdziły to koncerty, celebrujące 30-lecie wydania debiutanckiego albumu "Noc królowej żądzy", a teraz zespół nagrał nową płytę. "Dziewięć kręgów zła" zachwyci starych fanów Destroyers, bowiem brzmi tak, jakby ukazała się rok czy dwa po debiucie, a nie w roku 2020. I to w sytuacji, gdy z dawnych muzyków pozostali w składzie tylko Marek Łoza i Wojciech Szyszko, bo reszta to zaciąg z ostatnich lat czy nawet miesięcy, jeśli chodzi o stołek perkusisty. Tymczasem Destroyers, niczym za najlepszych lat, proponują siarczysty thrash, doprawiony szczyptą tradycyjnego metalu i jedynym w swoim rodzaju głosem lidera. Tu nie ma innej opcji, ten zespół albo się uwielbia, albo nienawidzi. "Zemsta Roninów" na początek to


dobry numer, szybki i melodyjny, a dobre wrażenie podtrzymuje następny w kolejności "Jeszcze gorsi", czyli kontynuacja "Złych" z debiutanckiego LP. Tradycyjną dla zespołu tematykę tekstów znajdujemy w "Nocy lubieżnych ciał", "Wszetecznicy" i "Balu", utworach od strony muzycznej intensywnych, dopracowanych i bardzo dynamicznych, chociaż niepozbawionych przy tym melodii - jeśli ktoś zdzierał kiedyś "Noc królowej żądzy" na winylu bądź na taśmie, to raczej się od nich nie oderwie. "Czarna śmierć" i "Krwawa hrabina" są bardziej mroczne, więcej w nich chóralnych partii wokalnych i specyficznego klimatu. Jednak pod tym względem jeszcze bardziej wyróżnia się finałowy utwór tytułowy - zróżnicowany w warstwie instrumentalnej, poprzedzony wstępem i zakończony akustycznym outro, łączący thrash z patentami NWOB HM, dopełniony drapieżnym, ostrym głosem Łozy. Dominik Dudała i Tomasz Owczarek pewnie nie unikną porównań z Adamem Słomkowskim czy Waldemarem Lukoszkiem, ale śmiem twierdzić, że takiego gitarowego duetu Destroyers jeszcze nie mieli, a i nowy perkusista Łukasz Szpak też nie odstaje poziomem od reszty składu, co potwiedza choćby w "Balu". Aż dziwne, że firmuje tę płytę undergroundowa firma Putrid Cult, ale może to i lepiej, bo dzięki temu "Dziewięć kręgów zła" na pewno dotrze do wszystkich zainteresowanych. (6) Wojciech Chamryk

Devil's Bargain - Deal With The Devil 2017 Self-Released

Devil's Bargain to zespół z Belgii, który działa od roku 2013 i w zasadzie gra archetypowy heavy metal, wywodzący się z nurtu NWOB HM z pewnymi naleciałościami hard rockowymi. Natomiast wydawnictwo "Deal With The Devil" to siedmio-utworowy debiut, opublikowany w roku 2017. Kompozycje, które znalazły się na tej płycie stanowią specyficzną mieszankę muzyki brytyjskich kapel z przełomu lat 70. i 80. zeszłego wieku. Ma się poczucie, że źródło inspiracji wywodzi się właśnie stamtąd ale trudno konkretnie określić, które kapele miały na nich największy wpływ. Trochę to pozbawia muzyki Belgów charakteru i nic nie poradzę, że mam akurat właśnie takie odczucia. Muzyka ma brzmienie surowe, korespondujące z

tym, które miały mniej znane kapele z NWOBHM, i nie mogły pozwolić sobie na lepszą produkcję. Niemniej zwolennicy oldschoolu czy klimatu retro z pewnością odnajdą się na tej płycie. Całości słucha się dość przyjemnie, niestety z tego słuchania nic nie wynika. W pamięci pozostaje mi jedynie kompozycja "All For You", która ma w sobie taki "hiszpański" temperament. "Deal With The Devil" to pozycja dla fanów tradycyjnego heavy metalu ale nieobowiązkowa. (3) \m/\m/

Devil's Bargain - Visions 2020 Self-Released

Tegoroczna płyta Devil's Bargain przynosi małe zmiany. Po pierwsze, muzyka brzmi soczyściej, choć ciągle zachowuje surową istotę. No i mamy nowego wokalistę z bardziej wyrazistym głosem. Te dwa elementy powodują, że kompozycje nabierają charakteru, mimo, że podejście Belgów do tworzenia muzyki w zasadzie nie zmieniło się (tradycyjny heavy metal z naleciałościami hard rocka). Sama muzyka nabiera również mocy i dynamiki, co pozwala słuchaczowi bardziej skupić się na poszczególnych utworach. Nie zmienia się za to melodyjność preferowana przez ten zespół. W pamięci zostają przede wszystkim rozpoczynający, zadziorny i zagrany z pasją "Sewer Rats", trochę wolniejszy ale za to z specyficznym klimatem oraz z "hiszpańską gitarą" w środkowej partii, sztandarowy utwór "Devil's Bargain", zagrany z pewną motoryką "Sign Of The Time" oraz finalny i melodyjny "Symphony Of Silence", który trwa ponad osiem minut, a słucha się jak trzy minutowego przeboju. Belgowie niezmiennie kierują swoją muzykę do zwolenników tradycyjnego heavy metalu ale ciągle nie potrafią przebić się po przez masę lepszych propozycji z tej sceny i pozostają w roli przeciętniaka. Nie mają tyle szczęścia co na przykład taki Haunt. Niemniej obcując z oboma tytułami Belgów, "Deal With The Devil" oraz "Vision", polubiłem ich spojrzenie na ostre granie i z chęcią wysłucham ich kolejne krążki, jeśli tylko zdecydują się je przygotować i wydać. (3,5) \m/\m/ DevilsBridge - Endless Restless 2020 Fastball Music

DevilsBridge to młody, szwajcars-

ki kwintet, debiutujący EP "Endless Restless". Tytuł niejako zdradza zawartość płyty, mamy tu bowiem energetycznego rock'n'rolla, miłego dla ucha zarówno fanów klasycznego rocka, jak też tradycyjnych odmian metalu. Ich rodacy z Exess mogą tylko pomarzyć o tak elektryzujących utworach: dynamicznych, ale zarazem przebojowych i pomysłowo aranżowanych. Głównym atutem zespołu jest niezaprzeczalnie pełna energii wokalistka Dani Nell - co za głos, szczególnie w dynamicznym openerze "555", równie nośnym "Endless Restless Heart" czy najbardziej pod względem wokalnym zróżnicowanym "2 Souls"! Oczywiście inne utwory pod tym względem niczym im nie ustępują, zwłaszcza wolniejszy "Captain Devil", ale warto też zwrócić uwagę na aranżacje poszczególnych numerów: gitarowy duet, czujna sekcja z wyeksponowanym basem ("555" rządzi!) to jest to, szczególnie kiedy czadzą tak efektownie jak w "Fire Free", kolejnym przebojowym, chociaż ciut nowocześniejszym utworze o industrialnym posmaku czy "Centrifuge Of Life". Zresztą każdy z tych sześciu utworów jest na swój sposób przebojowy i od razu wpada w ucho - można tylko pogratulować zespołowi poziomu i czekać na pierwszy album. (5) Wojciech Chamryk

kiestrą. Obecna kompilacja "Magic Diamonds" zawiera kawałki z niemal każdej "ery" kariery muzycznej Doro, z wyjątkiem płyty "Machine II Machine" i towarzyszących jej utworów. Na pierwszym krążku mamy wielką miłość Doro, czyli ballady, w tym z wczesnej kariery w surowych i koncertowych wersjach. Drugi krążek to zestaw mocy - trafiły na niego jedne z najbardziej dynamicznych utworów Doro (i jeden numer Warlock - w podkręconej wersji, a jakże "All we Are"), w tym nagrany przy sesji "Calling the Wild", ale wydany tylko na singlu "I Adore You" czy uwielbiane przez Doro na koncertach "Breaking the Law" zaśpiewane z Udo. Trzeci krążek składanki to miks utworów Warlock i Doro w wersjach koncertowych, orkiestrowych lub innych miksach. Na mnie robią wrażenie takie kawałki jak wersje live utworów "Save my Soul", czy "Hellraiser", które pochodzą z jej pierwszej płyty i w zasadzie nie są już współcześnie grane na koncertach. Choć mniej więcej widać sens rozplanowania numerów na płycie, nie do końca wiem, jaki był klucz. Z jednej strony mamy tutaj rzeczywiście rzadkie wersje czy kawałki singlowe (dla mnie jako miłośniczki twórczości Doro - bardzo fajna sprawa), a z drugiej zwykłe wersje numerów z płyt, zwłaszcza ostatnich. Może Doro i wytwórnia liczy, że po składaka sięgną fani, którzy zatrzymali się na starszych wydawnictwach i przez tę składankę poznają nowsze płyty? Może chodzi o współczesny sposób słuchania muzyki przez wielu - playlistami na telefonie? Ja słucham tej płyty wybiórczo - wybieram smaczne kąski. Te "zwykłe" wersje, wolę w kontekście regularnych albumów. (-) Strati

Doro - Magic Diamonds - Best of Rock Ballads Rare Treasures 2020 Rare Diamonds/Rough Trade

Doro w czasie zarazy nie próżnuje. O koncertach w autach, koszach plażowych, halach bez publiki i pandemicznych teledyskach możecie przeczytać w wywiadzie. Wiemy też, że pisze materiał na nową płytę i wciąż jest w blokach startowych, jeśli chodzi o zwykłe koncerty (koronawirus przerwał jej trasę w ramach której miała też odwiedzić Polskę). W międzyczasie wytwórnia wydaje także pokaźną kompilację, której tytuł nawiązuje do klasycznych składanek wokalistki - "Rare Diamonds" z 1991 roku czy "Classic Diamonds", na którą trafiły numery Warlock i Doro zagrane akustycznie i z or-

Early Moods - Spellbound 2020 Dying Victims

Amerykanie zadebiutowali MLP wydanym własnym sumptem i do tego wyłącznie w sieci, ale szybko trafili do Dying Victims Productions. I trzeba przyznać, że pasują idealnie do katalogu tej niemieckiej firmy, nader stylowo grając archetypowy doom/heavy metal. "Spellbound" to tylko pięć utworów, ale za to bez wyjątku udanych i robiących spore wrażenie - aż nie chce się wierzyć, że wcześniej chłopaki terminowali w zespołach grających ekstremalny metal, skoro jego klasyczna odmiana wychodzi im tak

RECENZJE

177


ciekawie. Słychać tu rzecz jasna odniesienia do dokonań Black Sabbath, Candlemass, Pentagram czy Saint Vitus; nie od rzeczy będzie też pewnie wymienić Pagan Altar, skoro gitarzysta tej grupy Alan Jones gra gościnnie solo w "Isolated". To surowy, dynamiczny numer z przyspieszeniami i aż dwiema solówkami, a monumentalny "Living Hell" czy zróżnicowany rytmicznie utwór tytułowy też nader dobitnie potwierdzają, że warto kibicować Early Moods, bo stać ich naprawdę na wiele. (5) Wojciech Chamryk

Elder - Omens 2020 Armageddon Label

Elder już na drugim albumie "Dead Roots Stirring" wykształcił ostatecznie swój styl, oparty na długich, rozbudowanych kompozycjach, łączących psychodelicznego rocka z mocniejszymi partiami doom/stoner metalowymi. Z każdą kolejną płytą propozycje Amerykanów stają się jednak coraz bardziej nieoczywiste, tak jakby tylko mocne, rockowe granie już ich nie interesowało. Na "Omens" też mamy mnóstwo dowodów na potwierdzenie tej tezy, bo to już właściwie nie jest metal, tylko rock w nieoczywistym ujęciu. Czasem faktycznie mocniejszy, porażający mocą siarczystego riffu z arsenału Tony'ego I. ("One Night Retreating"), ale generalnie jednak bardziej klimatyczny, progresywno-psychodeliczny. Warunki ku takiemu graniu są też sprzyjające o tyle, że "Omens" to raptem pięć utworów, trwających zwykle 10-13 minut, tak więc w tak rozbudowanych formach musi dziać się coś więcej. I tak faktycznie jest, szczególnie kiedy oldschoolowe brzmienie amerykańskiego kwartetu w kompozycji tytułowej czy "Halycon" wzbogacone zostaje pianem Rhodesa czy licznymi syntezatorami Fabio Cuomo. Z kolei "Embers" jest jeszcze bardziej psychodeliczny, a "In Procession" najmocniejszy w tradycji heavy/doom, chociaż też do czasu, kiedy przeradza się w art rocka z syntezatorowym pasażem. Warto więc przyglądać się i kibicować Elder, bo z tego co słyszę na "Omens" na pewno nie powiedzieli ostatniego słowa. (5) Wojciech Chamryk Entropy - Force Convergence 2020 Self-Released

Powstali w roku 1989, kiedy w thrashu wszystkie karty były już

178

RECENZJE

dawno rozdane, a ostatni debiutanci, jak choćby Annihilator, załapywali się na resztki, wielkiego niegdyś, tortu. Entropy nie mieli na to szans, bo kiedy w 1992 wydali pierwszy, udany i zaawansowany technicznie album "Ashen Existence" thrash był już zapomniany i niemodny, chyba, że w ówczesnym, bardziej mainstreamowym wydaniu Metalliki bądź Megadeth, albo ultrasiarczystym Pantery. Potem był jeszcze "Transcendence" z 1995, którego nie słyszałem i zespół na kilkanaście lat dał sobie spokój z graniem. Wrócił 10 lat temu, a "Force Convergence" jest jego czwartym, długogrającym materiałem, gdzie liderów sprzed lat, gitarzystę Dana Lauzona i wokalistę Gera Schrenerta, wspiera sekcja rytmiczna z zaciągu 2013-17. To krótka (niecałe 30 minut muzyki), zwarta i dopracowana płyta, surowy, urozmaicony thrash metal na modłę dokonań Death Angel, Heathen czy Exodus. Trochę szkoda, że po odliczeniu kosmicznego intro "Everything Falls" i krótkiej kompozycji instrumentalnej "Transmigration" pozostaje tylko pięć właściwych utworów, bo "Force Convergence" trzyma wyrównany, solidny poziom, szczególnie wściekły "Ripzone" i mroczniejszy "Weaponized Storm System" - nie miałbym nic przeciwko, gdyby na kolejnej płycie zespół poszedł właśnie w takim kierunku. (4) Wojciech Chamryk

Evangelist - Ad Mortem Festinamus 2020 Nine

"Ad mortem festinamus, peccare desistamus", to słowa średniowiecznej pieśni, które w wolnym tłumaczeniu brzmią "Pędzimy ku śmierci (Niech zakończy grzeszność)". Jej tytuł posłużył za nazwę nowej EP Evangelist. I wydaje się, że panowie faktycznie, niczym biblijny "głos wołającego na pustyni" wylewają tu swój żal i tęsknotę za obumierającymi resztkami porządku cywilizacji chrześcijańskiej. Kto zna Evangelist, ten z pewnością wie czego się spodziewać. Po pierwsze jakości, to jasne.

Zespół przyzwyczaił nas już, że poniżej pewnego poziomu nie schodzi. Ale i stylistycznie chłopaki trzymają się konsekwentnie tradycyjnego, doomowego grania z epickim sznytem, o nastroju melancholijnym, posępnym i podniosłym. Tak jest i na "Ad Mortem Festinamus". Mamy tu do czynienia z trzema numerami pochodzącymi jeszcze z sesji nagraniowej do "Deus Vult" i trzema z przełomu 2019/2020 roku. Co do samej muzyki - jak zwykle słychać tu bardzo dużo Candlemass czy Solitude Aeturnus, tym razem trochę mniej Manowar niż na ostatnim "Deus Vult". Poszczególne kompozycje są dosyć zróżnicowane wewnętrznie, ale zapamiętywalne, a hymniczne, proste refreny pozostają w głowie na długo, jak "Anubis (On the Onyx Throne of Death)" czy "Pale Lady of Mercy". Sporo tu fajnych riffów, momentów z charakterystyczną dla zespołu orientalną melodyjnością, są też spokojniejsze, akustyczne wstawki. Ogólnie rzecz biorąc Evangelist utrzymuje dobrą formę kompozytorską - chłopaki dbają żeby trochę się w tych numerach działo, ale nie przekombinowują ich. Za to wielki plus. Nastrojem jest tu chyba najbliżej do "Doominicanes", czyli bodaj najmroczniejszej płyty w dyskografii Ewangelistów. Tematyka liryków obraca się w przeważającej części wokół motywów w stylu memento mori. Ponadto trudno na tym krążku o "pozytywniejsze" odpowiedniki hitów w rodzaju "Children of Doom" czy "Gods Wills It". Być może celować w takowy miał otwierający "Percival", ale w porównaniu z wyżej wspomnianymi wypada troszkę słabiej. Szczerze mówiąc zastanawia mnie jego wybór na utwór promujący, bo nie licząc fajnego, marszowego riffu otwierającego, jest wg mnie najmniej zapamiętywalny na płycie. Zamykacz to hołd dla Marka Scheltona - cover legendarnego "Mystification". Z ballady power-thrashowej panowie zrobili balladę akustyczną. Oryginalny pomysł, ciekawy aranż i natchnione wokale sprawdzają się tu naprawdę dobrze. Evangelist jaki jest każdy widzi. Myślę, że po "Ad Mortem Festinamus" można spokojnie tak powiedzieć. Zespół podąża szklakiem wyznaczonym na "Deus Vult" i słychać to tutaj właściwie we wszystkich utworach. A że każdy kolejny ich krążek to co najwyżej delikatna ewolucja brzmienia i progres jakościowy, chyba nie ma się co spodziewać zmian w tej materii. Album może nie najlepszy w dyskografii, ale na pewno bardzo równy, solidny i nie odstający od reszty. Kto lubił poprzednie, ten i nim zawiedziony nie będzie. Kto nie lubił, może sobie odpuścić, ale jest jakiś dziwny. (4,5) Piotr Jakóbczyk

Evildead - United States Of Anarchy 2020 Seamhammer/SPV

Przyznam się bez bicia, że gdyby ktoś jeszcze pięć lat temu mi powiedział, że Evildead jeszcze kiedyś uraczy nas nowym, całkowicie premierowym pełnym albumem, prawdopodobnie poklepałbym takowego delikwenta po ramieniu. Tymczasem zgodnie ze znaną z filmu "Forest Gump" maksymą mówiącą, że "życie jest jak pudełko czekoladek, nigdy nie wiesz co Ci się trafi" i chłopaki (czy raczej już panowie) po latach przerw i średnio udanych reaktywacji powracają z albumem o znamiennym tytule "United States Of Anarchy". Co warto nadmienić, Evildead powrócił w niemalże klasycznym składzie. Mainowicie na wokalu Phil Flores, wiosła obsługują Juan Garcia i Albert Gonzales, bas obsługuje Karlos Medina a za perkusją zasiadł Rob Alaniz. Niby wszystko ładnie pięknie, tylko zapewne niejednemu z Was może pojawić się w głowie pytanie, czy zespół po dwudziestu dziewięciu latach przerwy będzie w stanie w pełni odtworzyć klimat z dawnych lat. A może wręcz przeciwnie, wyskoczy z zupełnie nową jakością. Cóż, zobaczmy (a raczej posłuchajmy). Rozpoczynający całość znany z wydanego wcześnie z singla "The Descending" zdecydowanie bardziej wskazuje na tą pierwszą opcję. Oczywiście z drobnym "ale". Otóż brzmienie jest tutaj nieco nowocześniejsze niż dajmy na to na takim "Annihilation Of Civilization", ale to zrozumiałe patrząc na czas, jaki między tymi albumami upłynął. Druga sprawa to jest tu położony większy nacisk jednak na elementy thrashowe niż te, które są zaczerpnięte z HC punka. Pod tym względem "United States Of Anarchy" bliżej jest do albumu "The Underworld" niż do debiutu. Nie znaczy oczywiście, że nie uświadczymy tu elementów hardcore'u. Właściwie bez nich sobie trudno wyobrazić twórczość Amerykanów. Dobra, kończmy ten słowotok, sprawdźmy co dalej Amerykanie mają do zaoferowania na swej trzeciej płycie. "Words Of God" to taki bardzo oldschoolowy thrash. Bardzo poprawnie zagrany. W sumie mogę powiedzieć o nim tylko tyle i aż tyle. Nieco ciekawiej robi się w "Napoleon Complex". Utwór ten posiada dość charakterystycznie skonstruowane riffy i mocny tekst, który jest co prawda skierowany w stronę Donalda Trumpa (chociaż przewijają się


tam też aluzje do innych przywódców), to na pewno w Polsce jest jedna taka osoba, której można go spokojnie dedykować. OK., zluzujmy trochę, żeby nam się tu zbytnio politycznie nie zrobiło. Numer cztery to kawałek o tytule "Greenhouse". Co my tu mamy tym razem? Ano mamy taki bardzo oldschoolowy thrash. Skojarzenia ze wczesnym Slayerem (z okresu sprzed "Reign In Blood") bardzo mile widziane. Lekkim zaskoczeniem może być za to utwór "No Difference". Zaczyna się on bardzo… jazzowo. Dość sympatyczna melodyjka na tle gitary basowej, która w tej formie mogłaby sobie lecieć gdzieś w tle w kameralnej kawiarni. Na szczęście to tylko krótkie intro, które dość szybko przechodzi w thrashową młóckę. Z innej beczki zdecydowanie należy pochwalić Phila Floresa. Facet mimo długiej przerwy jest naprawdę w świetnej formie. "United States Of Anarchy" to patrząc pod kątem wokali zdecydowanie najlepszy jak na razie album Evildead. Czy najlepszy ogólnie? Kurcze, ciężko mi to tak jednoznacznie stwierdzić. Nie mniej jednak dobrze, że powstał i dobrze, że Evildead wrócił wrócił do świata żywych. Oby na dłużej (5). Bartek Kuczak

Exiled On Earth - Non Euclidean 2020 Punishment 18

Korzenie włoskiego kwartetu Exiled On Earth sięgają jeszcze połowy lat 90., a pod obecną nazwą funkcjonuje on od roku 2000. Spodziewałem się więc czegoś naprawdę dobrego, tymczasem "Non Euclidean" nie oferuje nic więcej ponad sztampowy, dość melodyjny thrash na modłę lat 80. Owszem, sprawnie zagrany, dobrze brzmiący, dopracowany aranżacyjnie do niczego nie można się tu przyczepić, ale też żadna z tych ośmiu kompozycji nie wywołuje żywszego bicia serca, jakiegoś ożywienia, czegokolwiek w tym stylu. Do tego "Non Euclidean" to dopiero trzeci album Włochów, co przy tak długim stażu nie robi wrażenia; trwa też nie za długo, bo niewiele ponad pół godziny, co przy 5-7-letnim cyklu wydawniczym każe domniemywać, że z nowymi pomysłami nie jest u nich najlepiej. Można tej płyty posłuchać, zaczynając od najciekawszych - nic dziwnego, że trafiły na początek - "Parsec Devourer" i "Vault Of The Decimator", wokalista Tiziano Marcozzi też radzi sobie nieźle, ale naprawdę są

setki, jak nie tysiące, ciekawszych płyt. (2)

tym kierunku, to efekty mogą być jeszcze ciekawsze. (5,5)

Wojciech Chamryk

Wojciech Chamryk

in Osyrhia". "Osyrhianta" może kojarzyć się z muzyką filmową, płycie zdecydowanie brakuje pazura. Osobiście raczej już więcej do niej nie wrócę, ale być może fani Rhapsody Of Fire czy Symphony X znajdą tu coś dla siebie. Moim zdaniem najlepszym albumem Fairyland jest "Score to a New Beginning" i ten mogę polecić z czystym sumieniem. (2) Simona Dworska

Exlibris - Shadowrise 2020 Self-Released

Piąty album Exlibris potwierdza, że warszawska formacja nie daje za wygraną nawet w arcytrudnych sytuacjach, a taką niewątpliwie było nieoczekiwane odejście gitarzysty Daniela Lechmańskiego, obecnego w składzie od samego początku. Zastąpił go jednak nie byle kto, bo Antti Wirman, znany choćby z Warmen i tym sposobem fińska frakcja w zespole powiększyła się do dwóch osób. Zawartość "Shadowrise" na pewno nie rozczaruje dotychczasowych fanów grupy, myślę też, że może pozyskać jej nowych zwolenników, bo power metal w wydaniu Exlibris stał się nie tylko bardziej urozmaicony, ale też mroczniejszy i mocniejszy, tak na modłę lat 80. Dzieje się tak, ponieważ liczne partie instrumentów klawiszowych, nierzadko o symfoniczno-orkiestrowym rozmachu, perfekcyjnie równoważą mocarne, całkiem surowe riffy, praca sekcji też robi swoje. To jednocześnie najkrótsza płyta w dyskografii zespołu, sześć utworów i niewiele ponad pół godziny muzyki, ale dzięki temu zabiegowi materiał jest zwarty, nie nuży też tak, jak wiele innych, znacznie dłuższych płyt z niepotrzebnymi nikomu wypełniaczami. Na początek dostajemy trzy krótsze, bardziej tradycyjne utwory, ze świetnym, opartym na organowych brzmieniach i mocnym riffie, nośnym openerem "Rule #1" oraz potwierdzającym wokalną wszechstronność Riku Turunena, momentami bardzo klimatycznym, "All I Never Knew". Umieszczony między nimi "Hell Or High Water" to z kolei szybka, dynamiczna kompozycja, idealna na koncerty, z wyeksponowanymi syntezatorami Voltana. Druga część płyty podoba mi się jeszcze bardziej, bo to żywy dowód na to, że współczesny power metal wcale nie musi być sztampowy i jednowymiarowy, niczym spod jakieś sztancy. Poszczególne kompozycje są tu więc długie, rozbudowane i dopracowane aranżacyjnie, łącząc mocne uderzenie z bardziej urozmaiconymi, nie tak oczywistymi partiami. Osobiście wyróżniłbym tu mroczny numer "Megiddo", ale tytułowy "Shadowrise" i epicki, momentami progresywny wręcz "Interstellar" tak naprawdę niczym mu nie ustępują - jeśli zespół będzie nadal szedł w

Fairyland - Osyrhianta 2020 Massacre

Francuski zespół grający symfoniczny power metal pod nazwą Fairyland działa od 2003 roku. Natomiast wcześniej (od 1997 roku) znany był jako: Fantasy, Fantasia czy Ferreol. 22 maja 2020 roku, czyli po 11 latach przerwy, grupa za pośrednictwem Massacre Records, wydała nowy album pt.: "Osyrhianta". Każda kolejna płyta Fairyland wiąże się ze zmianą na stanowisku wokalisty - tym razem śpiewa Francesco Cavalieri (Wind Rose). Z oryginalnego składu z 2003 roku pozostało dwóch muzyków: Philippe Giordana grający na klawiszach oraz Willdric Lievin, który aktualnie gra na basie (wcześniej grał na perkusji). Pozostali członkowie zespołu to: Sylvain Cohen (gitara) i JB Pol (perkusja). W utworze "Eleandra" gościnnie pojawia się również Elisa C. Martín, która śpiewała na albumie z 2003 roku pt.: "Of Wars in Osyrhia". "Osyrhianta" jest albumem koncepcyjnym, opowiadającym o początkach krainy fantasy Osyrhia oraz jej mieszkańcach, czyli stanowi prequel istniejących już wydań zespołu. O ile "Score to a New Beginning" z 2009 roku słuchało mi się bardzo przyjemnie, o tyle najnowszą płytę "jakimś cudem" udało mi się przemęczyć. "Osyrhianta" jest dużo bardziej symfoniczna, niż poprzednie wydanie. Niestety instrumenty symfoniczne w dużej mierze przyćmiewają wszelkie inne dźwięki - słychać jedynie słabe dudnienie basu czy raczej niezbyt ostre gitarowe riffy. Zespół kładzie nacisk na chóralne, zharmonizowane wokale, klawisze, perkusję oraz orkiestrowe aranżacje. Napędza go prawie wszystko poza riffami. Różne instrumenty przejmują we władanie główną melodię, jak np. w "Mount Mirenor", gdzie pojawia się subtelne, a zarazem porywające brzmienie skrzypiec, wspomagane delikatnym dźwiękiem bębnów. Moim zdaniem, najlepszym utworem na płycie jest "Eleandra", z dość drapieżnym wokalem Elisy C. Martin, który doskonale komponuje się ze śpiewem obecnego frontmana. Utwór ma majestatyczną atmosferę - jest nostalgiczny i koncentruje się na melodycznych chwytach. Na uwagę zasługuje także energiczny "Of Hope and Despair

Flame - Ignis Spiritus 2020 Primitive Reaction

Już od dobrych kilkunastu lat trudno określić Flame mianem pracusiów - raptem dwa albumy, ostatni wydany w 2011 roku - ale jak już biorą się do roboty, wychodzi konkret. O ile oczywiście ktoś lubi thrash/black w wydaniu najbardziej surowym z możliwych, inspirowanym dokonaniami Bathory z wczesnych płyt, Venom, Beherit czy Sarcófago, to owszem, EP "Ignis Spiritus" jest dla niego i raczej nie wyłączy tej płyty po jednym przesłuchaniu. Fanów bardziej konwencjonalnych odmian metalu ta bezlitosna nawałnica w wykonaniu dwóch Finów raczej odstręczy niż zachęci do odsłuchu. Trudno jednak nie docenić siarczystego łojenia w singlowym, zwartym "Firespirit Of Rebellion", a i dłuższe, bardziej rozbudowane i zróżnicowane kompozycje, z "Astral Crypt" i "Force And Fire" na czele, również robią wrażenie - aż szkoda, że zespół podchodzi do regularności wypuszczania kolejnych materiałów z taką niefrasobliwością, racząc nimi słuchaczy co kilka lat. (4,5) Wojciech Chamryk

Flying Circus - 1968 2020 Fastball Music

Flying Circus to niemiecki zespół, który powstał na przełomie lat 1989 i 1990. Natomiast "1968" to ich szósty studyjny album (jeżeli nie pomyliłem się w obliczeniach). Generalnie muzyka tej formacji na omawianej płycie nawiązuje do klimatycznego rocka progresywnego z przełomu lat 60 i 70. Szczególnie

RECENZJE

179


wyczuwalne są wpływy zespołów brytyjskich, takich jak Yes, Pink Floyd, Rare Bird czy King Crimson. Niemniejsze znaczenie mają też ich rodzime korzenie, które kryją się pod stylem określanym krautrock. Choć większość muzyki odnosi się konkretnie do rocka progresywnego to otwierająca kompozycja "Paris" ze względu na rytmikę mocno kojarzy się z solowymi poczynaniami Phila Collinsa z lat 80. Natomiast druga w kolejności "New York" to ciężki biały blues mocno osadzony w hard rocku, którego w muzyce Flying Circus też jest niemało (Led Zeppelin, Deep Purple itd.). Aby dopiąć opis muzyki Niemców, trzeba wspomnieć, że bardzo chętnie korzystają z brzmienia, które można uzyskać we współczesnych studiach, oraz w podobny sposób podchodzą do grania swojego progresyjnego rocka, dzięki czemu można poczuć również neo-progresywny klimat. Przez co nieraz miałem wrażenie, że w muzyce Niemców maczał swoje paluchy ktoś z The Flower Kings. Także muzyczny collage tego zespołu jest nielichy i z pewnością to co powyżej opisałem to tylko wierzchołek ich inspiracji. Najważniejsze z tego jest to, że Niemcy na swojej muzyce zdecydowanie odciskają swoje piętno. I choć ogólnie nie jest to coś odkrywczego, czy też zdolnego do powalenia nas na kolana to, jednak muzyka Flying Circus potrafi wciągnąć swojego słuchacza. Oczywiście, jak ktoś nie lubi zespołów nawiązujących do starych klimatów to nie ma na to rady. Muzycy mają bardzo duże doświadczenie, co zaowocowało w ich znakomitej kreatywności ale czuć to też w ich grze. Znakomicie brzmi sekcja, głównie mocna i charakterna ale nie ucieka również od bardziej delikatnych klimatów (odpowiadają za nią perkusista Ande Roderigo i basista Roger Weitz). Za to gitara oraz klawisze budują wszystko, i moc, i wszelkie subtelności czy niuanse, a także melodie (kolejno, Michael Rick i Rüdiger Blömer). Ich ekspresja, błyskotliwość oraz inwencja jest imponująca i przypisana tym najlepszym artystom. Tak, chodzą mi takie myśli o Flying Circus. A przecież mamy jeszcze skrzypce (ponownie Rüdiger Blömer) oraz głos wokalisty Michaela Dorpa, który ze względu na specyficzny głos może kojarzyć się z Geddy Lee (Rush). Tak jak w wypadku każdego artysty z kręgu progresywnego rocka i metalu ważną częścią płyty jest też treść. Wszystkie utwory na tym krążku nawiązują do dramatycznych wydarzeń z roku 1968, takich jak masakra ludności cywilnej w wiosce My Lai w Wietnamie, Paryska Wiosna, zamach na Martina Luthera Kinga, agresja wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację, czy brutalnie i krwawo tłumione protesty ludzi w Tokio i

180

RECENZJE

Meksyku. Wszystko to składa się na bardzo mocny wyraz albumu Flying Circus i ich albumu "1968". W dzisiejszych czasach fan muzyki ma olbrzymi ból głowy, jest tak wiele świetnych propozycji, że bardzo trudno jest aby zdecydować się na którąś z nich. Niemniej uważam, że akurat po tę płytę warto sięgnąć. Wielbiciele rocka progresywnego nie powinni być rozczarowani. (5) \m/\m/

chwil w życiu. Mnie dodatkowo bardzo cieszy wokal Casey'a Mc Phersona, który w jakiś sobie znany sposób, zawsze przerzuca mnie w świat The Beatles. A w takim zwyczajnym kawałku jak "Love Letter" to właśnie najzwyklejszą i najnormalniejszą interpretacją wręcz rozwala. Pisać coś o wykonaniu, brzmieniu i produkcji? Wydaje mi się, że nie trzeba. Dla mnie perfekcja. Dodam jeszcze, że ten tytuł jest także w wersji z ruchomymi obrazkami, więc jak ktoś lubi będzie miał do wyboru. Niestety promówka tej wersji nie przemyciła. Fani progresywnego grania z pewnością nie pominą "Third Stage - Live In London". (5) \m/\m/

Flying Colors - Third Stage - Live In London 2020 Mascot

Myślę, że Flying Colours znakomicie znane jest miłośnikom progresywnego rocka i metalu. Jest to supergrupa, gdzie najbardziej uwagę przykuwają nazwiska Steve Morse, Neal Morse oraz Mike Portnoy. Niemniej nie tylko chodzi o nazwiska, a przede wszystkim o muzykę, a ta w wykonaniu takich instrumentalistów jest gwarantem wysokiej jakości. W dodatku jest wypadkową muzyki wszystkich kapel, w których muzycy brali udział, czyli Deep Purple, Dixie Dregs, Winery Dogs, Dream Theater, Transatlantic, Spock's Beard, itd. Mniemam, że po ich albumie "Third Degree" z 2019r. formacja ugruntowała sobie markę. Poza tym tak się składa, że formacja ma tyle samo wydawnictw studyjnych, co tych nagranych na żywo. Oznacza to, że panowie tworzący Flying Colours również rewelacyjnie czują się we studio, co i na scenie. No i "Third Stage - Live In London" jest tego potwierdzeniem. Oczywiście ze względu, że promowano trzecie wydawnictwo zespołu to, większość programu albumu pochodzi właśnie z tego krążka. Pewnym rozczarowaniem jest to, że zabrakło z niego chyba dwóch najlepszych kompozycji "Cadence" oraz "Last Train Home". Szkoda ale i tak program tego koncertu jest imponujący. Co ciekawe więcej jest muzyki z debiutu niż z drugiego krążka "Second Nature". Niemniej wykonanie "Peaceful Harbor" i "Cosmic Symphony" w pełni mnie satysfakcjonują jeśli reprezentacje drugiej odsłony tej supergrupy. Jednak, co by nie było w setliście programu, myślę, że muzycy zaprezentowaliby niezapomniane chwile dla swoich słuchaczy. I tak właśnie jest. Jestem przekonany, że każdy fan nie tylko Flying Colours ale ogólnie dobrego progresywnego rocka spędzi przy ich muzyce jedne z najlepszych

Freaks & Clowns - Justice Elite 2020 Metalville

Ależ narobiło się tych zespołów, żadną miarą nie idzie tego ogarnąć - z rozrzewnieniem wspominam przedinternetowe czasy, kiedy to, przy kilku równie zakręconych kolegach-pasjonatach, miało się znacznie większe szanse na realne poznanie większości ciekawych płyt. Teraz nie jest to możliwe, bowiem w sieci można znależć tyle muzyki, że głowa mała. Dlatego Freaks & Clowns oczywiście wcześniej nie znałem, chociaż zespół wydał właśnie drugi album "Justice Elite", a 3/5 składu to członkowie Astral Doors. "Classical hard rock meets modern power metal" głosi reklamowy slogan i faktycznie coś jest na rzeczy, z istotnym zastrzeżeniem, że nie ma tu mowy o hard rocku z lat 70. minionego wieku, ale o tradycyjnym, metalowym brzmieniu z kolejnej dekady, nie wiedzieć czemu określanemu teraz hardrockowym. Kiedy zespół skręca we współczesne, powermetalowe rejony ("Welcome To The Freakshow", "Hell Yeah"), nie jest to zbyt ciekawe, chociaż nie ma ma mowy o jakiejś wtopie, bowiem wokalista Chrille Wahlgren ma kawał niskiego, rasowego i szponiastego głosu, co zdecydowanie ratuje sytuację. Ale kiedy robi się mocniej, surowiej i ciężej, typowo już na modłę lat 80., tak jak w charakternym, tytułowym openerze, siarczystym "Man With The Power" czy rozpędzonym "One For All - All For One", nie ma już żadnych niedomówień, bo w takim graniu Freaks & Clowns radzą sobie wyśmienicie - jeśli na kolejnym albumie skoncentrują się na nim, a zamiast aż 12 utworów nagrają 8-9

najlepszych, na pewno tylko zyskają. (3,5) Wojciech Chamryk

From The Depth - Moments 2020 Rockshots

From The Depth to kapela z Włoch, która oczywiście gra melodyjny power metal. Jednak ich wersja poweru ma klasę, styl i wysoki poziom. Każdy z kawałków jest przemyślany, wyśmienicie skrojony i ozdobiony znakomitymi aranżacjami. Nie powiem aby rządziły w nim gitary ale są dość mocne, gęste, wyraziste, z ciekawymi riffami, partiami solowymi oraz z bardzo udanymi partiami rytmicznymi. Bardzo dużo w nich świetnych melodii (melodii, a nie melodyjek), oraz czarującej atmosfery. Wspomagają ich klawisze, które są same w sobie klasą, brzmią znakomicie i dzięki temu bliżej im do klawiszy znanych z ambitnego power metalu czy prog poweru. Spore wrażenia robią mini orkiestracje i wycieczki w rejony muzyki elektronicznej. Sekcja rytmiczna buduje głównie podkład dla gitar i klawiszy ale potrafi również zabłysnąć indywidualnie. Szczególnie cieszy mnie gdy od czasu do czasu zaprezentuje swoje umiejętności basista. Nie są to jakieś rozbudowane improwizacje ale po prostu kilka własnych dźwięków. Wracając do samej muzyki, jest w niej w zasadzie wszystko, co kiedyś tak bardzo mi się podobało. Niemniej Włosi do każdego tematu podchodzą indywidualnie, dzięki czemu ich muzyka ma pewne cechy oryginalności. Są momenty szybkie, rozbrykane oraz te rozmarzone i nastrojowe. Bardzo udana interpretacja muzycznymi kontrastami wyjęta z ambitniejszych odmian power metalu. Nie powiem, dawno nie słyszałem tak dobrego podejścia do tematu. No i na koniec wisienka na torcie czyli głos Raffaele "Raffo" Albanese. Bardzo dobry, wyrazisty, nie pieje ale do klasycznych śpiewaków typu Plant, Dio, Coverdale itd., nie zaliczyłbym go. Niemniej jest ich bardzo dobrym uczniem. Płyta brzmi znakomicie, ogólnie wszystko jest na miejscu. Jeden szkopuł, że już taka muzyka nie robi na mnie wielkiego wrażenia, jak kiedyś. Mimo wszystko "Moments" przesłuchałem z nieukrywaną przyjemnością, każda chwila tej płyty sprawiała mi frajdę. Niestety nie będzie to album, po który będę często wracał, choć jak trafi się pod ręką, nie odmówię sobie przyjemności jego ponowne-


go przesłuchania. Dla fanów melodyjnego grania ten album będzie źródłem jeszcze większych delicji i doznań, także im właśnie go dedykuję. (4) \m/\m/

From The Ruins - Into Chaos 2020 No Life 'Til Metal

From The Ruins to amerykański zespół thrashmetalowy, założony w 2015 roku i debiutujący EP "Into Chaos". Zaczynają jednak zaskakująco, bo posępnie, tak na doomową modłę, by dopiero w dalszej części "No Honor" nieco nabrać tempa, ale nie jest to w żadnym razie siarczysta, typowa młócka. Długaśny i zróżnicowany "Contract Killer" też nie poraża prędkością, bo to miarowy, w sumie dość sztampowy numer bez wyrazu. Ciekawszy z tej samej kategorii - długo, a nawet jeszcze dłużej jest przedostatni "Divided", bo jest szybszy i ciekawszy od strony muzycznej, a i wokalista Isaac Wilson wypada w nim nadspodziewanie dobrze. Tylko jakoś thrashu wciąż tu bardzo mało, bo nawet tym szybszym utworom "Eye For An Eye" i szczególnie "We Fight", znacznie bliżej do tradycyjnego metalu niż łojenia na najwyższych obrotach. Zespół ma jednak potencjał, dlatego, niezależnie od tego, jak będzie się określać jego muzykę - heavy/thrash wydaje mi się najlepszą opcją - warto mu kibicować. (4)

Gallower takimi mentorami musiały być Destruction i Venom. Niemniej tych wpływów jest znacznie więcej, wymieniłbym chociażby kapele pokroju Living Death, czy nawet Raven. Myślę, że z tych okolic, pochodzą inspiracje Ślązaków. Jednak nie ma mowy o bezmyślnym kopiowaniu, po prostu ta muzyka posłużyła jako platforma do tworzenia ich własnego świata dźwięków. Muzycy Gallower preferują proste środki i takie też są utwory, które atakują bezpośredniością, mocą, ciętymi riffami, naparzającą perkusją oraz świdrującymi uszy solówkami. Te ostatnią bywają również dziwnie melodyjne, tak jak "refreny", które daje się bardzo łatwo skandować wraz z wokalistą, Tzarem. Notabene trzeba go pochwalić, bowiem radzi sobie ze wrzaskami bardzo dobrze (i te jego "górki"). Nie licząc intro, na "Behold The Realm Of Darkness" jest jedenaście różnorodnych i wyśmienitych opracowań na temat staroszkolnego black/ thrashu. Sentymentalną atmosferę podkręca również brzmienie tego krążka, takie "demówkowe" i płaskie, które królowało na polskiej scenie na początku lat 90. Z jednej strony papa się cieszy z drugiej trochę żal, bowiem muzycy prezentują się dobrze technicznie, a ich partie są wręcz zacne i wszystko znakomicie zabrzmiało by w spółczesnym soczystym brzmieniu. No ale nie ma co się czepiać dla fanatyków starego grania black/thrashu całość "Behold The Realm Of Darkness" będzie ogniem i siarką na uszy. (5) \m/\m/

Wojciech Chamryk

Glacier - The Passing Of Time 2020 No Remorse

Gallower - Behold The Realm Of Darkness 2020 Self-Released

Od kilku lat rośnie nam scena oldschoolowego black/thrash metalu. Może z tego powodu nie kwiczę z radości ale cieszę się bardzo, bo te kapele trochę przypominają mi atmosferę polskiej sceny metalowej z początków lat 90., no może nawet z końca lat 80. Nie mam pojęcia, czy muzycy, którzy tworzą te formacje znają tamtą polską scenę ale z pewnością znają zespoły z zachodniej Europy, które odegrały znaczącą rolę w budowie tej stylistyki. I na przykład dla muzyków

Na hasło Glacier jedni będą musieli nieźle wytężyć pamięć, a inni od razu doznają iluminacji. Na początek trochę historii dla tych, którzy w ogóle w pamięci mają czarną dziurę. Amerykański heavy/power metalowy zespół został założony w 1979 roku przez gitarzystę Sama Easleya. Nazwa wywodzi się od ulicy w jednostce osadniczej Black Butte Ranch w Oregonie i zasugerował ją inny gitarzysta - Patrick Goebel. Grupa w składzie: Sam Easley i Patrick Goebel na gitarze, Tim Proctor na basie, Loren Bates na perkusji i Michael Podrybau na wokalu, wydała w 1984 roku demo pt.: "Ready for Battle". Następnie w 1985 roku nakładem AxeKiller Records ukazała się EPka zatytułowana po prostu

"Glacier". W 1988 roku pojawiło się kolejne demo zespołu, a jego skład uległ zmianie - sesyjnym wokalistą został Tim Lachman, basistą Troy Ketsdever, a na gitarze Sama Easleya zastąpił Mehdi Farjami. Niestety w 1990 roku Glacier się rozpadł. Wiosną 2017 roku powstały w listopadzie 2016 roku tribute band pod nazwą Devil in Disguise, z Michaelem Podrybau na wokalu, do którego dołączyli: Alfonso G. Polo Cuevas (bas), Michael Mendoza (gitara), Michael Maselbas (gitara) i Adama Kopecky (perkusja), zagrał pełen set utworów Glacier na festiwalu Keep It True w Niemczech. 8 stycznia 2018 roku, za zgodą pozostałych przy życiu członków oryginalnego składu (Sam Easley zmarł w 2016 roku), ogłoszono, że Devil in Disguise będzie kontynuował działalność pod nazwą Glacier. Aktualnie Glacier, po 32 latach od wydania ostatniego dema, powraca z zupełnie nowym materiałem. 30 października br. miał swoją premierę pierwszy album studyjny grupy pt.: "The Passing Of Time" wydany przez wytwórnię No Remorse Records i zawierający osiem utworów. Obecnie zespół tworzą wokalista Michael Podrybau, którego wsparli na gitarach Michael Maselbas i Marco Martell, na perkusji Adam Kopecky oraz na basie Alexander Barrios. Co ciekawe utwory "Live for the Whip" i "Sands of Time" zostały napisane już w latach 80-tych i nagrane przez obecny skład. W obu tych kawałkach, a także w "Infidel" zagrali także pierwotni członkowie kapeli: Tim Proctor (bas) i Loren Bates (perkusja). Ponadto w dwóch utworach gościnnie zagrał basista Phil Ell Ross (ex-Manilla Road). Okładka albumu została stworzona przez Daniela Charlesa. Klepsydra symbolizuje upływ czasu (zgodnie z tytułem). Całość kojarzy mi się z klimatem HiMana i władców wszechświata. Pierwszy singiel "Eldest and Truest" to arcydzieło, na które składają się zabójcze riffy, pulsująca linia basu i solidne bębnienie perkusji. Szybki, ale zarazem melodyjny klasyk błyskawicznie wpadający w ucho. "Live for the Whip" nie powstydziliby się Maideni. "Ride Out" stanowi solidną porcję epic heavy metalu. Mocno grający na emocjach, poniekąd tytułowy "Sands of Time" zaczyna się dość spokojnie balladowo, żeby następnie podkręcić tempo. W utworze "Valor" możemy doszukać się stylu Manowar. Dynamiczny, odrobinę trashowy, "Into The Night" ze świetnym gitarowym solo Michaela Maselbasa, wraz z "The Temple and the Tomb" idealny, żeby zarzucić włosami. "Infidel", który sprawia, że czuje się moc i chciałoby się dołączyć do zespołu i wrzasnąć "God save the infidel"! Muzyka Glacier jest chwytliwa jak wczesne Helloween, wskazana zwłaszcza

dla fanów takich zespołów jak Omen czy Manowar. Michael Podrybau na wokalu radzi sobie świetnie, ma swoją unikalną barwę, która nie straciła mocy pomimo upływających lat. Glacier zaserwował nam potężną dawkę heavy/ power metalu, dzięki której rzeczywiście możemy cofnąć się w czasie do lat 80-tych wzbogaconych o bardziej nowoczesne brzmienie. Każdy utwór trzyma wysoki poziom i jest dopracowany w najdrobniejszych szczegółach. Gratka nie tylko dla fanów tradycyjnego heavy metalu. Gorąco polecam! (5,5) Simona Dworska

God - IV-Revelation 2020 Self-Released

God to jednoosobowy projekt, który ukierunkowany jest na progresywny metal oraz "porusza" tematy związane z religią i wiarą. Przynajmniej tak zrozumiałem z treść info, które było dodane do materiałów promo. "IV-Revelation" przedstawia w dwudziestu dwóch rozdziałach Księgę Objawienia z Piśma Świętego. Dało to ogromny materiał, który trwa ponad dwie godziny. Ciężko przez niego przebrnąć, nie tylko z powodu jego długości ale dlatego, że to bardzo ciężki, intensywny, techniczny, gitarowy progresywny metal, na dodatek w pełni instrumentalny. Trudno w takim wypadku utrzymać słuchacza w skupieniu. Do tego muzyka tego projektu oparta jest tylko na gitarach i sekcji rytmicznej. W ogóle nie ma wrzasków, wokaliz, syntezatorów ani innych klawiszy. Także bardzo trudno zbudować odpowiednią aurę oraz poczucie muzycznej narracji czy też jej płynności. Owszem wszystko jest robione aby dodać muzyce swady ale niestety nie zawsze to wychodzi. Tym bardziej, że osoba, która za tym wszystkim stoi nie ułatwiała sobie sprawy, korzystając od czasu do czasu z awangardy, tak jak na początku utworu "Hell", a przede wszystkim robiąc ciągłe wypady w kierunku djent (z rzadka nawet do melodyjnego death metalu) i to na przestrzeni całego materiału. W ten oto sposób artysta stawia przed nami słuchaczami nie lada wyzwanie. Nie wystarczy być szczerym entuzjastą progresywnego metalowego grania i technicznych zawiłości aby spokojnie dotrwać do końca "IVRevelation". Nie mówiąc o jego powtórnym odtworzeniu. Intrygujące jest to, że ciekawiej robi się

RECENZJE

181


gdy muzyk rezygnuje z tej całej mocy i kreuje muzykę bardziej przestrzenną ("Reign"), a najlepiej, jak sięga po konwencjonalne granie, tak jak w promiennym i podniosłym "Messiah" czy podobnej w przekazie ale bardziej elektrycznej "Book Of Life". Szkoda, że tych kompozycji jest tylko parę i to w końcowej części albumu. Ze względu, że jest to projekt trzeba pochwalić za produkcję tego materiału. Instrumenty brzmią bardzo fajnie, oczywiście rządzą gitary, można było zaakcentować mocniej partie basu, ale jednak cały czas gdzieś tam przemyka, perkusja prawdopodobnie to sample ale w ogóle tego nie odczuwamy, a przecież jest wymyślona nawet w intrygujący sposób. No i nie ma wrażenia, że wszystko robi to jedna i ta sama osoba. W sumie jestem zaciekawiony tym swoistym pomysłem. Jeżeli będę miał okazję przesłucham kolejny album God, ale nie sądzę abym wytrzymał trzydzieści trzy krążki w tej konwencji. Tyle, gdyż marzeniem artysty jest nagrać taką ilość wydawnictw przez cała swoją ludzką egzystencję. (3,5) \m/\m/

Godsnake - Poison Thorn 2020 Massacre

Miało być przyjemnie ale niestety nie było. Godsnake to niemiecki zespól oddany współczesnym odmianom metalu. Miała mnie do niego przekonać ich bezpośredniość oraz melodyjność. Z początku nawet nie było tak źle, bowiem przypominało mi to Metallikę okresu "Czarnego Albumu", połączoną z bardziej przyjaznymi wpływami groove i nu metalu. Co ciekawe wbrew wyraźnych wpływów tych dwóch ostatnich stylów, w muzyce kapeli są też solówki. Godsnake faktycznie zdecydowanie preferuje proste i bezpośrednie granie, z wyeksponowaniem ciężkich riffów oraz pełnych melodii. W dodatku jest w stanie zadbać aby każda z dziesięciu kompozycji wybrzmiała w inny sposób. Niemniej nie potrafię skupić się na ich graniu dłużej niż trzy - cztery kawałki. Drażni mnie też ich poczucie melodyjności. W tym wypadku jest gorzej niż przy melodyjnym power metalu. Co do wykonania i produkcji nie ma co się przyczepić, po prostu Godsnake tworzą profesjonalni muzycy. Myślę, że cały problem jest w moich muzycznych preferencjach, także zespół powinni sprawdzić zwolennicy nowocze-

182

RECENZJE

snych odmian metalu. Bez trudu mogę sobie wyobrazić jak będą machać karkami, popijać piwo i słuchając "Poison Thorn". \m/\m/

Grendel's Syster Wreath / Myrtenkranz

Myrtle

2020 Cruz Del Sur Music

Grendel - wiadomo, potwór z poematu "Beowulf", ale owo imię kojarzy się też dobrze fanom muzyki, choćby z racji istnienia, również w Polsce, zespołów o takiej nazwie, ale przede wszystkim dzięki epickiemu numerowi Marillion z ich debiutanckiej 12"EP "Market Square Heroes". Nazwa Grendel's Syster brzmiała więc całkiem obiecująco, do czasu jednak. Szybko bowiem okazało się, że ten niemiecki zespół, a może raczej projekt, skoro tworzą go wokalistka, gitarzysta i perkusista, gra folk metal nudny jak przysłowiowe flaki z olejem. Dziwię się czemu Cruz Del Sur wznawia ich ubiegłoroczną EP, bo to schematyczne, pozbawione jakiegokolwiek poloru, przeraźliwie wtórne granie. Gdzieniegdzie robi się ciut ciekawiej, dzięki doommetalowym wtrętom ("Vishnu's Third Stride"), ale to tylko nieliczne przebłyski w oceanie przeciętności. Gwoździem do trumny są tu niemieckojęzyczne wersje wszystkich utworów, jeszcze bardziej toporne niż te z angielskimi tekstami - poddaję się, na pewno nie będę katować się nimi do końca. Wyszło więc na to, że ten mityczny Grendel w porównaniu ze swą młodszą siostrzyczką nie jest jednak taki straszny... (1) Wojciech Chamryk

Gypsy Pistoleros - The Greatest Flamenco Sleaze Glam Band Ever! 2020 Golden Robot Global Entertainment

Wcześniej jakoś nie słyszałem o tym zespole, ale musi być dość znany, skoro wydaje kolejną składankę. Akurat mnie "The Greatest Flamenco Sleaze Glam Band Ever!" nie zachęciła do sięgnięcia po regularne albumy zespołu prowadzonego przez osobnika o ksywie Gypsy Lee, ale kto wie, może

ktoś z czytelników zagustuje w hair/glam metalu z nutką flamenco i skocznych klimatów, takich typowo południowoamerykańskich? Jak dla mnie jest to wszystko zbyt kiczowate, a już szczególnie sztucznie brzmią te wszystkie patenty latino/mariachi, pasujące do zwykle siarczystego, choć komercyjnego rocka Gypsy Pistoleros niczym kultowy Gibson Les Paul Standard '58 do rąk jakiegoś discopolowego grajka. Nie bronią się też covery, bo "Livin' La Vida Loca" (Ricky Martin) został niepotrzebnie podmetalizowany, przez co pozbawiony niesamowitej chwytliwości oryginału, a "Gypsy's Tramps & Thieves" to też tylko blade wspomnienie świetnej wersji Cher. Paradoksalnie najfajniej wypadają ostrzejsze numery autorskie, jak glamowy - rzecz jasna do czasu pojawienia się wstawki flamenco "Pistolero, Pistolero", zadziorne, podszyte punkowym nerwem, "Whats It Like To Be A Girl (In The House Of 1000 Dolls)" i "Close As You'll Ever Be Vain", czy też te mające w sobie coś z dawnych dokonań Poison bądź L.A. Guns, jak "Forever Is Para Siempre". Można więc tę składankę sprawdzić, ale według mnie to nic więcej niż tylko sezonowa ciekawostka, bardziej warta uwagi w wersji live. (3)

tylko na dołożeniu do pieca ale niesie również klimat. I właśnie żonglowanie nim w tych mocnych momentach jest znakiem szczególnym dla tego krążka. Poza tym mimo wyraźnej fascynacji tymi ciężkimi aranżacjami to ogólnie "Virus" niesie w sobie bardzo dużo przestrzeni, powietrza, płynności, także nie ma mowy aby słuchacz został przytłoczony muzyką z tego albumu. Muzycy znakomicie sprawdzają się w zwykłych około pięciominutowych formach, chociażby w mocarnym openerze "Prosthetic" czy też wolnym rozmarzonym "Canary Yellow". Nie mają też problemu w ciekawym wypełnieniu pomysłami dłuższych form tak jak dziesięciominutową mini-suitę "The Carousel" czy też pięcioczęściową suitę "Messiah Complex". Zresztą tak jak w większości wypadków sceny prog-metalowej cały krążek słucha się wyśmienicie z permanentnie podsycaną ekscytacją. Oczywiście "Virus" pod względem brzmień i produkcji jest wręcz perfekcyjny, także Anglicy zaliczają kolejną udana propozycję. Dla wszystkich prog-maniaków. (5) \m/\m/

Wojciech Chamryk

HammerFall - Live! Against the World 2020 Napalm

Haken - Virus 2020 InsideOut

Bardzo lubię klimatyczne i nastrojowe melodie wymyślane przez Anglików. Ich atmosfera, przestronność, uwodzicielskość są mocno wciągające. Czasami wręcz piękne. Wtedy otwiera się w nich żyłka do grania wysublimowanego rocka progresywnego z wyraźnymi i czarującymi melodiami. Na "Virus" odnajdziemy całe mnóstwo takich fragmentów. Z całą pewnością przez czas trwania albumu będzie można nimi w pełni się nacieszyć. Jednak muzycy Haken z coraz większą przyjemnością wchodzą w dynamiczne i techniczne metalowe granie, które dość często zapuszcza się w rejony metalcore'a. Muzycy z tej sceny ostatnio podłapali ten trend i coraz chętniej korzystają z jego walorów. Instrumentaliści Haken z dużą łatwością i biegłością przemykają się po zawiłościach tych dynamicznych części. Na "Virus" są one jeszcze bardziej zagęszczone, nasycone ekwilibrystyką, a przede wszystkim jeszcze większym niż zwykle ciężarem. Jednak to łojenie, nie skupia się

HammerFall stanowi symbol potężnego, majestatycznego, ale zarazem melodyjnego szwedzkiego heavy metalu. Co najbardziej "rzuca się w uszy", to niezapomniane refreny, proste i ciężkie riffy, grzmiące bębny oraz mocne uderzenia basu. W 2019 roku HammerFall rozpoczął światową trasę koncertową promującą ostatni (wydany 16 sierpnia 2019 roku) album zespołu pt. "Dominion". Panowie wraz z zespołami: Battle Beast i Serious Black 19 lutego br. wystąpili w krakowskim Klubie Studio. Natomiast koncert z 15 lutego br. odbywający się w MHP Arena w Ludwigsburgu w Niemczech został uwieczniony i wydany 23 października w formie albumu koncertowego zatytułowanego: "Live! Against The World". Album zawiera 20 utworów, czyli zapewnia nam blisko dwie godziny świetnej muzyki! "Live! Against The World" stanowi pewnego rodzaju przegląd twórczości zespołu od początku kariery do chwili obecnej, gdyż możemy w nim znaleźć zarówno stare hity, jak i najnowsze utwory. Na płycie znalazł się m.in. mój ulubiony utrzymany w szybkim tempie, nawiązujący do stylu


Helloween, z nutką fantasy "The Dragon Lies Bleeding" pochodzący z debiutanckiej płyty "Glory to the Brave" wydanej w 1997 roku, a także takie hymny zespołu jak: "Let the Hammer Fall" (z odpowiedzią na najważniejsze pytanie, czyli Let the Hammer...?!), "Hammer High" czy "Hearts on Fire", które znają chyba wszyscy. Możemy także posłuchać zupełnych nowości, pochodzących z albumu "Diminion" tj.: tytułowego "Dominion", "Never Forgive, Never Forget", "One Against the World", "(We Make) Sweden Rock" oraz "Second to One". Ballada "Second to One" została wykonana w duecie - Joacim Cans zgrał się idealnie z Noorą Louhimo wokalistą Battle Beast. Ja zdecydowanie wolę wracać do starych kawałków, tych bardziej dynamicznych, nowości nie wywołały we mnie "efektu WOW", może dlatego, że w większości utrzymane są w średnim tempie i nie wyróżniają się niczym szczególnym. Co istotne, w tym roku HammerFall ma dodatkową okazję do świętowania, bowiem 9 października mija 20 lat od wydania trzeciego studyjnego albumu grupy pt.: "Renegade", w związku z czym na koncertach, a tym samym na "Live! Against The World", pojawiają się utwory właśnie z tego albumu. Oscar Dronjak jest jedynym członkiem zespołu, który gra od początku istnienia grupy, czyli od 1993 roku. Nadal możemy liczyć na świetne solówki w jego wykonaniu m.in. w "Last Man Standing" czy "One Against the World" - jak mówi Joacim cyt.: "Give me some sugar Oscar". Natomiast Joacim Cans śpiewa w Hammer Fallu już 24 lata (od 1996 roku) i również jemu, pomimo upływających lat, nie można niczego zarzucić. Na scenie jest charyzmatyczny, ma wspaniały kontakt z publicznością, dowcipkuje. Obecnie w skład zespołu wchodzą także: Pontus Norgren (gitara), Fredrik Larsson (bas) i David Wallin (perkusja). Jak już kiedyś wspomniałam, generalnie nie przepadam za nagraniami z koncertów, ponieważ po pierwsze zabawy wokalne i reakcje publiczności przeważnie zakłócają odsłuch utworów, tak jak w "Hearts on Fire", a po drugie niestety tzw. koncertówki nie oddają tego specyficznego koncertowego klimatu, gdy wraz z tłumem można podrygiwać (czasem chcąc nie chcąc) w rytm muzyki. Podsumowując, moim zdaniem album "Live! Against The World" nadaje się do przesłuchania w ramach ciekawostki, gdyż możemy w nim znaleźć porcję solidnego melodyjnego heavy/power metalu w nordyckim stylu. Jednak zdecydowanie lepsze są występy HammerFall na żywo! Jedno jest pewne - choć lata lecą muzycy pozostają w doskonałej formie i świetnie się bawią na scenie. (4) Simona Dworska

Haunt - Flashback

Heathen - Empire Of The Blind

2020 High Roller

2020 Nuclear Blast

Trevor Wiliam Church, wokalista, multiinstrumentalista i lider amerykańskiego Haunt jest artystą niezwykle płodnym. Na początku roku 2020 jego zespół wydal album o tytule "Mind Freeze". Jeszcze nie wszyscy zdążyli się nim nacieszyć, a tu dostajemy drugą w tym roku całkiem premierową płytę grupy o tytule "Flashback". Do kogo Trevor adresuje swoją muzykę? Raczej nie do tych, dla których w heavy metalu najważniejszy jest ciężar, moc i agresja. Osoby takie mogą poczuć się propozycją Haunt nieco zawiedzione. Co jest zatem siłą tego zespołu? Przede wszystkim naprawdę świetne wpadające w ucho melodie, fajne harmonie, które towarzyszą słuchaczowi od pierwszych minut otwierającego album utworu tytułowego. Więcej przykładów. Ależ proszę bardzo. Spójrzmy na kawałek "Electrified". Rozpoczyna się już na wstępie od wpadającego w ucho riffu, a sam refren utworu to niemalże mistrzostwo melodyjnego metalu. Te syntezatory tylko potęgują efekt. Jeśli ktoś mimo wszystko oczekuje trochę więcej energii polecam "One With The Universe". Tutaj Pan Church funduje nam znacznie szybsze tempo i dość interesującą grę perkusji (tak, sam nagrał wszystkie instrumenty). Bardzo dobrze w ten numer wkomponowała się chillująca solówka, która w zestawieniu z resztą powoduje lekki kontrast. Do bardziej podniosłych momentów można zaliczyć wstęp do utworu "Figure In A Paiting". Co jest główną zaletą tego albumu. Na pewno jego spójność. Tu wszystko do siebie pasuje, sprawia wrażenie niemalże skrojonego na wymiar. Wokale, kompozycje, brzmienie. Trevor wymyślił sobie swoją formułę, konsekwentnie się jej trzyma i co najważniejsze, odnajduje się w niej niczym ryba w wodzie. Wspominałem, że ciężar nie jest tu najważniejszym elementem. Czy zatem mamy tu do czynienia z wykastrowanym brzmieniem? Absolutnie nie, gdyż muzyka Haunt mimo swej pewnego rodzaju lekkości jak najbardziej zachowuje swój heavymetalowy charakter. Pozostaje mieć tylko nadzieje, że wydając albumy w takim tempie Trevor się nam szybko nie wypali. (4,5).

Heathen to kolejny amerykański zespół obracający się w kręgach thrashowych (i okołothrashowych), który postanowił przypomnieć światu w 2020 roku, że jeszcze się nie wypalił twórczo i stać go na wypuszczenie nowego materiału. Wszak od wydania ich ostatniej studyjnej płyty zespołu zatytułowanej "The Evolution Of Chaos" upłynęło calutkie dziesięć lat. Co prawda przez ten czas zespół dawał jakieś oznaki swego żywota w postaci koncertowych singli czy jakichś kompilacji, ale nowego pełnego albumu ani widu, ani słychu. No i wreszcie w samym środku panującej na świecie pandemii doczekaliśmy się płyty zatytułowanej "Empire Of The Blind". Sami przyznacie, że tytuł ten jest dość znamienny i dobrze opisuje sytuację nie tylko na świecie, ale też w naszym kraju. Dobra nie ważne. Skupmy się raczej na tym co ma nam do zaoferowania Heathen AD 2020. W czwarte dzieło thrasherów z Bay Area wprowadza nas intro zatytułowane "This Rotting Sphere". Jest to niespełna dwuminutowa miniaturka, która zaczyna się od delikatnych dźwięków jednak w miarę upływu czasu tego krótkiego utworu napięcie rośnie. Myślę, że ten motyw będzie również wykorzystywany jako intro do koncertów. Po tym wprowadzeniu chłopaki serwują nam utwór "The Blight". Nie jest to jakaś wyjątkowa kompozycja. Trochę thrashu, trochę Pantery, trochę melodii… Nie jest źle, ale moim skromnym zdaniem brakuje temu kawałkowi zarówno mocy (nie wykorzystali tu swego potencjału w pełni), jak i odrobiny chwytliwości. Jak jest dalej? Numer trzy to utwór tytułowy. Nieco wolniejszy, bardziej groove'owy z dość wpadającym w ucho refrenem. Kolejnym kawałkiem, na który warto zwrócić uwagę jest "Sun In My Hand". Zaczyna się naprawdę chwytliwym motywem, który przechodzi w dość ciekawie skonstruowaną zwrotkę. Refren natomiast to wręcz poezja. Ma naprawdę przebojowy potencjał. Jest bez wątpienia jeden z najjaśniejszych punktów tego wydawnictwa. Kawałek "In Black" brzmi tak, jakby panowie z Heathen trochę zapatrzyli się w Metallike z okresu "…And Justice For All" (co oczywiście nie jest zarzutem). Nie martwcie się jednak, bas tu na szczęście słychać całkiem dobrze. Chodzi mi raczej o stronę czysto kompozytorską. Skoro już padły

Bartek Kuczak

metallicowe porównania, to oczywiście na nowym albumie Heathen znalazło się też miejsce dla ballady. "Shrine Of Apathy", bo taki tytuł nosi wspomniany utwór to kawałek na swój sposób dość mroczny, momentami (zwłaszcza z początku) może nawet niepokojący. Nie wiem, czy wszyscy się ze mną zgodzą, ale ma on w sobie coś z ducha grunge'u, a konkretnie Alice In Chains. To tylko jednak taka odskocznia na chwile, bo potem wracamy do thrashu. "Devour" to kawałek, którego nie powstydziliby się ich koledzy po fachu z Testament. "A Fine Red Mist" ma w sobie riff, który może budzić skojarzenia z twórczością Fear Factory. Jest to jednak jedyny element tego instrumentalnego kawałka, który w jakiś tam sposób nawiązuje do twórczości zespołu Burtona C. Bella. Pozostała część tego numeru to prawdziwa kanonada motywów czysto heavy metalowych. Nowe dzieło Heathen, jak sami mogliście przeczytać zawiera sporo naprawdę sympatycznych momentów. Jednak "Empire Of The Blind" momentami sprawia wrażenie niespójnej. Brzmi trochę, jakby te kompozycje powstawały na różnym etapie działalności zespołu. Ale taka wada to nie wada i uważam, że warto z tą płytą się zapoznać (4). Bartek Kuczak

Heavyquake - Metal Shelter 2019 Self-Released

Heavyquake powstał w Poznaniu w 2011 roku i gra heavy/thrash metal. W zeszłym roku wydali swój duży debiut "Metal Shelter". Znalazło się na nim intro plus jedenaście kompozycji, które zamknęły się w niespełna czterdziestu minutach, także wszystkie utwory są dynamiczne, niedługie, zróżnicowane, przemyślane, skondensowane i wręcz precyzyjne w swoim przekazie. Jest w nich melodia ale także moc i pasja. Na "Metal Shelter" mieszają się pływy heavy metalu (Judas Priest, Saxon) oraz thrash metalu (Metallica, Testament). Niemniej w tle pojawiają się także elementy z zupełnie innych rejonów, dodając smaczków, i tak już bogatej w pomysły oraz aranżacje muzyki. A przecież muzyka Heavyquake to głównie bezpośrednie uderzenie. Znakomicie pracują gitary, które potrafią nieźle riffować a także zagrać udane solo. Odpowiada za nie Marcin "Bączek" Bąkowski. Sekcja rytmiczna też jest bardzo pewnym punktem

RECENZJE

183


formacji, szczególnie wyróżnia się techniczna ale nieprzekombinowana perkusja Łukasza "Majkela" Dąbrowskiego. Wyraziście wybrzmiewa również mocny i krzykliwy wokal Jakuba Burdy (taka krzyżówka wczesnego Hetfielda i Billy' ego). W kilku słowy każdy muzyk Heavyquake wyśmienicie wywiązał się ze swoich obowiązków. Brzmienia instrumentów są pełne, soczyste oraz klarowne, co nadaje dużego komfortu podczas przesłuchania "Metal Shelter". A całej płyty słucha się z dużą przyjemnością i trzeba to przyjąć za pewnik, a nie szukać jednego lub kilku najlepszych kawałków. Ogólnie jest dobrze i solidnie, może dlatego pojawia się w głowie pomysł, że od poznaniaków powinniśmy jeszcze oczekiwać czegoś ekstra. Być może to przegięcie, niemniej warto mieć oko na Heavyquake i naciskać na nich aby przy okazji następnego albumu pojawiło się owo "ekstra". Chłopaki mają ku temu odpowiednie umiejętności oraz talent. (4) \m/\m/

się tego nieźle i, wbrew pozorom, Heavy Pettin' może momentami zaskoczyć. Zaznaczam jednak, że nie jest to odmiana rocka nadająca się dla każdego. Czasem stężenie melodyjności może przyprawić o mdłości zbyt wrażliwe osoby. Zbiór kompozycji również może posłużyć za mini przewodnik po tych, jeśli ufać wydawcy, najlepszych i najbardziej przebojowych rewirach twórczości Heavy Pettin'. Jeśli ktoś po przesłuchaniu tej kompilacji nabierze ochoty na więcej, to grupa dorobiła się trzech pełnych albumów i kilku EPek. (3,5)

Heavy Pettin' - Best Of Ach te nazwy… Już od paru godzin obcuję z najnowszą kompilacją grupy Heavy Pettin', jednak tych "ciężkich pieszczot" ni widu, ni słychu. Krążek pod tytułem, a jakże znaczącym, "Best Of" to zbiór lekkich, hard rockowych numerów. W sam raz na randkę, na podróż kabrioletem albo do nocnego klubu dla soft rockersów. Szkoci - bo Heavy Pettin' pochodzi z Glasgow - powstali w 1981 roku i działali do 1988 roku. Później reaktywowali się dopiero w 2017 a trzy lata później pojawia się najświeższa EPka. No dobrze, ale nasza kompilacja opiera się na przeszłości. W sumie z kompozycjami grupy najszybciej zaznajomią się Ci, którzy lubią granie w stylu środkowego okresu Gary Moore'a, stadionowego Van Halen czy rozmarzonego do granic Whitesnake. Gdzieniegdzie pobrzmiewają echa jakiegoś schematycznego rocka w klimacie AC/DC, z bardzo ograniczoną, wystukującą rytm sekcją. Często pojawiają się chóralne refreny, zaśpiewy i piejący wokal. Przy każdym z czternastu utworów zawartych na "Best Of" noga sama przytupuje. Bo, szczerze, to taka muzyka - lekka, łatwa, przyjemna, z odrobiną pazura. Muzyka niebezpiecznie balansująca na granicy hard rocka i kiczu, gdzie blisko jej do upaćkania naszych uszu brokatem i słodkimi melodiami. Mimo wszystko słucha

184

RECENZJE

\m/\m/ Hellbender - American Nightmare 2020 No Life 'Til Metal

Adam Widełka Helion Prime - Question Everything 2020 Saibot Reigns

Helikon - Myth & Legend 2020 Self-Released

2020 Burnt Out Wreckords

średni "Prince of Night" oraz zadziorne oraz bujające "Chant of Crow" i "Myth & Legend". Najmniej pasuje mi wolny i klimatyczny kawałek "Ophelia". Ogólnie album sprawia pozytywne wrażenie i myślę, że znajdzie swoich zwolenników. (4)

Helikon to lombardzki zespół działający od 2016 roku. W 2018 roku wydali EPkę zatytułowaną "Challenge Of Death" a w tym roku pokusili się o wydanie dużego debiutanckiego albumu "Myth & Legend". Sam zespół klasyfikowany jest jako przedstawiciel thrash metalu, niemniej na wspomnianym krążku znajduje się intensywna mieszanka heavy, speed i thrash metalu. Kompozycje są dość długie i długie, dzięki czemu muzycy mogli pozwolić sobie na rozbudowane kompozycje, miejscami nawet ciekawie wymyślone. Większość z nich jest urozmaicona i dynamiczna, z udanie wykorzystanymi ciekawymi zmianami tempa i zwolnieniami. Muzycy nie zapominają też o melodiach. Z grubsza przypomina to mieszankę Megadeth, Annihilator oraz Iced Earth, chociaż Włosi umiejętnie starają się odcisnąć na muzyce swój talent. Generalnie stanowi to ponad pięćdziesięciominutową dawkę ciekawej muzyki, choć nie tak dobrej jak wspomniane inspiracje. Na krążku znakomicie sprawuje się para gitarzystów Davide Piazza i Mauro Nicolini. To oni stanowią o wyrazie muzyki tego zespołu. Znakomite tło tworzy im zdecydowana i klarowna sekcja rytmiczna, która tworzą basista Lorenzo Piazza oraz perkusista Edoardo Scanzi. Nieźle prezentuje się też wokalista Giacomo Merigo, świetnie techniczny ale za mało w jego głosie charakteru i siły przebicia. Najciekawszym momentem "Myth & Legend" jest finałowa kompozycja "The Ballad Of Memphisto", mroczna i rozbudowana, która wystawiła cały najlepszy arsenał formacji i trwa ponad jedenaście minut. Całkiem nieźle prezentują się też techniczny ale bardzo bezpo-

Trzeci album Helion Prime, trzeci z kolejnym wokalistą i z tych trzech płyt zdecydowanie najsłabszy, tak jakby Jason Ashcraft trochę się pogubił. Wpływ na taki stan rzeczy mogły mieć te ciągłe zmiany śpiewaków (przewinęło się ich przez zespół czworo raptem w pięć lat), ale w przypadku tak doświadczonych muzyków nie powinny mieć aż takiego wpływu na efekt końcowy, tym bardziej, że kolejne wydawnictwa powstawały w dwuletnich odstępach czasowych. A zespół zaproponował materiał bardzo nierówny, gdzie nieliczne, udane utwory przytłaczają te znacznie słabsze, taka powermetalowa produkcja spod sztancy. Aż przypomniałem sobie wcześniejsze, dobrze na naszych łamach oceniane, płyty Helion Prime i wniosek jest oczywisty: to krok, albo i dwa w tył, nie ma mowy o rozwoju czy wyższym poziomie. I to mimo tego, że nowa wokalistka Mary Zimmer przebija śpiewającą na debiucie Heather Michele Smith (na drugim albumie brylował już świetny Sozos Michael, tylko wspierany przez Brittney Hayes), to jednak reszta rozmywa się w oceanie przeciętności. Gdzieniegdzie mignie więc fajna melodia ("Reawakening"), albo zrobi się mocniej, tak jak w "Terror Of The Cybernetic Space Monster". Ciekawe rozwinięcie zyskał cover Misfits "Kong At The Gates", a gitarowe solówki też są wysokiej klasy, ale to wszystko zbyt mało, żeby zaciekawić na dłużej. Zresztą na poprzednich wydawnictwach nie brakowało udanych wycieczek w rejony tradycyjnego metalu czy nawet speed/thrash metalu, tu jest bardziej jednorodnie, symfoniczno/powerowo, ale też po prostu nudno, szczególnie, że "Question Everything" trwa blisko godzinę. Fakt, że z AFM Records zespół trafił do raczkującej Saibot Reigns, też o czymś świadczy - nie ma co zawracać sobie tą płytą głowy. (1,5) Wojciech Chamryk

Fakt, ta płyta to prawdziwy koszmar, taki typowy potworek w amerykańskim stylu. Być może w San Francisco Hellbender jest zespołem lubianym, cenionym, a dla kilku osób nawet kultowym, ale do mnie zawartość "American Nightmare" nie przemawia. Przyczyna jest prosta: to siermiężny, nijaki, nowoczesny thrash/groove metal, który już kilkanaście lat temu nie zrobiłby większego wrażenia, a co dopiero w 2020 roku. Pomysł łączenia wpływów tradycyjnego heavy czy thrashu z tymi nowszymi, czerpanymi od Lamb Of God czy Hatebreed, też wydaje mi się artystycznie chybiony - aż dziwne, że Scott Waters zainteresował się tym materiałem, bo to rzecz warta co najwyżej publikcji w sieci czy na jakimś niskonakładowym CD-R. Niewątpliwym atutem jest tu udział drummera D.R.I. Roba Rampy'ego, bo partie perkusji naprawdę robią wrażenie, ale cała reszta bardzo od nich odstaje - nic dziwnego, że zespół ma już innego bębniarza. Do tego najciekawszy "In Hell" to nagrany ponownie starszy utwór, a zespół/wydawca nie zadali sobie nawet trudu porządnego opisania promocyjnych MP3, myląc utwory z tytułami - jak dobrze, że "American Nightmare" trwa niewiele ponad pół godziny, bo większej dawki dźwięków by Hellbender pewnie bym nie zdzierżył... (1) Wojciech Chamryk

Hellvoid - Bass'N'Roll Vol. 1. 2020 Self-Released

Hellvoid powstał w 2015 roku w Trójmiescie, i charakteryzuje się tym, że nie ma w swoim instrumentarium elektrycznej sześciostrunowej gitary. Za to ma dwie gitary basowe, jedna prowadzi tradycyjne linie rytmiczne, druga przesterowana, gra gitarowe riffy. Nie jest to nowy pomysł ale ciągle budzi wzmożone zainteresowanie. W wypadku Hellvoid sprawdza się bardzo dobrze, bo muzycy prezentują nam zawsze intrygujące pomy-


sły. Przynajmniej tak twierdzę po przesłuchaniu opisywanej płyty. Do tej pory kapela wydała trzy EPki, żadnej niestety nie słyszałem, więc "Bass'N'Roll Vol. 1." jest moim pierwszym zetknięciem się z ich spojrzeniem na muzykę. A jest ona około metalowa. Rozpoczynający płytę kawałek "Więcej" jest wręcz kolażem rocka, hard rocka i heavy metalu. Śpiewany jest po polsku przez co kojarzy mi się z polskim Human. Ogólnie kawałek jest bardzo chwytliwy a właśnie wokal Mateusza Karsznia daje mu tej płynności i przebojowości. Na krążku mamy jeszcze dwa takie utwory. "Klątwa" jest bardziej heavymetalowa, natomiast "Czas" jest zdecydowanie wolniejszy i klimatyczny. Niemniej wszystkie trzy są najbardziej wyraziste na całej płycie. Być może przez to, że są śpiewane w języku ojczystym. Pozostałe kompozycje śpiewane są po angielsku, przy okazji mają więcej groove ("Groovy Woman", "Head Down"), doomu ("Red Desert", ponownie "Head Down") ale także rock'n'rolla ("Free Man" i "Heartbreaker"). Album kończą trzy utwory bonusowe, równie udane co wcześniejsze, ze wskazaniem na "Hypnotizer", który wyróżnia się wpadającymi w ucho partiami. Jestem też pod wrażeniem wykonania. Instrumentaliści są nie tylko kreatywni ale również bardzo sprawni. Brzmienie cały czas pulsuje, no jakby nie było, grają dwa basy. Hellvoid udowodnił, że grając ciężkiego rocka można poradzić sobie bez gitary i to całkiem nieźle. Poza tym dowiódł, że niekoniecznie trzeba traktować go jako ciekawostkę, bo muzyka na "Bass'N'Roll Vol. 1." broni się sama i potrafi zauroczyć słuchacza na dłużej. (4,5) \m/\m/

Helstar - Black Wings Of Solitude 2020 Massacre

W latach 80. winylowe single wydawały nie tylko gwiazdy pop music, ale też metalowe zespoły, nawet te nagrywające dla niezależnych wytwórni. Kiedy jednak okazało się, że mam pisać recenzję najnowszego singla Helstar i sięgnąłem na półkę po ich płyty okazało się, że akurat nie mam żadnej 7" tej grupy. Bywa, pomyślałem, toż żona powtarza mi od lat, że nie można mieć wszystkiego. Kiedy jednak sprawdziłem dyskografię ekipy Jamesa Rivery okazało się, że mieć go nie mogłem, bo przez blis-

ko 40 lat istnienia, aż do momentu premiery "Black Wings Of Solitude", Amerykanie niczego w tym formacie nie wydali, zresztą z tego większego, 12" EP, również. Lepiej jednak późno niż wcale, bowiem tytułowy utwór to patetyczna, trwająca siedem minut, metalowa ballada, jakich dotąd w dorobku Helstar ze świecą szukać: z potężnym refrenem, piękną solówką i mocnym głosem Rivery - aż nie chce się wierzyć, że stuknęła mu już 60. Strona B to świetny cover Black Sabbath "After All (The Dead)", oryginalnie numer pochodzący z trochę chyba niedocenianej płyty "Dehumanizer", surowy, mroczny i mocarny, w którym lider śpiewa w swojej typowej manierze, oddając jednak przy tym hołd swemu idolowi Ronniemu Jamesowi Dio. Jeśli "Black Wings Of Solitude" jest zapowiedzią kolejnego albumu Helstar, to bez dwóch zdań warto czekać na tę płytę! (5) Wojciech Chamryk

Hexx - Entagled In Sin 2020 High Roller

Weterani z Hexx na swym piątym studyjnym albumie poruszyli temat, o którym co prawda było głośno swego czasu w ich ojczystych Stanach Zjednoczonych, ale w Polsce z pewnych względów jest szczególnie znaczący. Chodzi bowiem o nadużycia Kościoła Katolickiego. Zarówno te seksualne, jak i te majątkowe. W tematykę płyty wprowadza nas już sama okładka, na której widzimy cztery demony w szatach liturgicznych stojące na tle ołtarza i odwrócone tyłem cztery głowy młodych chłopców. Chyba się wszyscy zgodzą, że kwestie związane z poruszanymi tu sprawami nie należą ani do łatwych, ani też do szczególnie przyjemnych. Czy ma to zatem przełożenie na warstwę muzyczną? Sprawdźmy. Album otwiera utwór o tytule "Watching Me Burn". Pierwsze skojarzenia jakie mi się nasunęły to Judas Priest. Energia prezentowana przez Hexx bardzo przypomina mi tu to, co Rob Halford i kumple zaprezentowali na płycie "Painkiller". To co się rzuca tu też w uszy to wyraźnie słyszalny bas, który na wielu współczesnych produkcjach bywa niestety schowany. Trochę inny klimat prezentuje drugi w kolejności kawałek tytułowy. Tutaj wokal Eddy'ego Vegi jest dużo bardziej stonowany, co dobrze komponuje się melodyjnym refrenem. "Vultures Gatcher Around" to chy-

ba jeden z najmocniejszych i najbardziej dynamicznych momentów na "Entagled In Sin". Energatyczna zwrotka (znów lekki ukłon w stronę Priest), refren chyba skrojony pod chóralne śpiewanie na koncertach i świetne popisy solówkowe Boba Wrighta i Dana Watsona. "Beautiful Lies" daje nam trochę wytchnienia, ale "Power Mad" to już prawdziwy szybki speed metalowy kiler. Znowu wyskoczę z tymi judaszowymi skojarzeniami, ale refren tego utworu budzi moje skojarzenia z ich kawałkiem "Ram It Down". Wcale się tu nie czepiam. To jak najbardziej słuszna inspiracja. Bardziej na ciężar niż prędkość panowie postawili w "Strive The Cave". Pomimo jedna swej masywności (riff przewodni), pozostaje on jednym z bardziej przebojowych momentów na tej płycie. Obok następującym po nim "Touch Of The Creature", ale tutaj tempo znowu przyspieszamy. Ogólnie wydaje mi się, że chłopaki dobrze przemyśleli sobie kolejność numerów na płycie. Po czymś szybkim dostajemy zawsze nieco spokojniejszy numer. Oczywiście nie w znaczeniu ballad, chociaż i taki kawałek na "Entagled In Sin" się znalazł. Mowa tu o kończącym album "Over But The Bleeding". Kawałek momentami podchodzący pod doom metal, ogólnie dość niepokojący Tak samo, jak niepokojąca jest tematyka, która wypełnia cały ten album. Hexx ewidentnie przeżywa drugą młodość i idzie za ciosem po całkiem udanym "Wrath Of The Reaper". (5) Bartek Kuczak

Hexecutor - Beyond Any Human Conception Of Knowledge... 2020 Dying Victims

Hexecutor to dość wesoła ekipa pochodząca z Francji, a konkretnie z jej północnego rejonu zwanego Bretanią. Zdaję sobie sprawę, że przeciętnemu Polakowi ten region kojarzy się głównie z fasolką po bretońsku (tak w ogóle, to danie jest dużo bardziej popularne w Polsce niż we Francji), jednakże poza tym jakże wykwintnym specjałem kulinarnym, Bretania ma bardzo bogatą mitologię, pełną historii o demonach, zjawach, czarownicach, tajemniczych rytuałach itp. Dobra, teksty tekstami, a co z muzyką? Zobaczmy po kolei. Zaczyna się od numeru "Buried Alive With Her Silk White Dress". Jest to świetna mieszanka black i thrash metalu, która na pewno zadowoli osoby zasłuchane w zespoły pokro-

ju Desaster. Nieco bardziej blackowo robi się w drugim utworze o tytule "Ker Ys". Nieco bardziej heavy metalowego charakteru nadają mu solówki. "Eternal Impetinence" zaczyna się od nieco "wyjącej partii gitary przechodzącej potem w drażniący riff z bardzo wyraźnie słyszalnym basem. Jest to jeden z wolniejszych utworów w tym zestawieniu (nie obawiajcie się do ballady mu sporo brakuje). Znów na deser dostajemy wyśmienitą solówkę. "Tiger Of The Seven Seas" to już kawałe, który nie tylko przez tytuł może przywodzić skojarzenia z różnymi pirackimi kapelami (oczywiście mam tu na myśli zdecydowanie bardziej Running Wild niż Alestorm). Wydaje mi się, że gdyby Rolf ze swoją załogą zechciał sobie popenetrować klimaty black/ thrashowe, mogłoby to brzmieć właśnie tak. Następnie leci "Belzebuth's Apocryfical Mark". Milusi tytuł, prawda? Jak na gatunek uprawiany przez Hexecutor utwór prezentuje się dość melodyjnie. Taki black'n'roll trochę w stylu Butcher z całkiem fajnymi zmianami tempa. Nie obyło się bez utworu instrumentalnego. "Brecheliant", bo o nim tu mowa wita nas już delikatniejszymi bardziej stonowanymi gitarowymi dźwiękami, które przechodzą w riff zdecydowanie bliższy heavy, niż black metalowi. Ogólnie wyróżnia się na tle reszty swą harmonicznością. Momentami wręcz zahacza o twórczość Iron Maiden. Kawałek ten to taka chwila wytchnienia. Szkoda tylko, że znalazła się prawie na samym końcu. Prawie, bo album zamyka francuskojęzyczny "Kroez En Vosen". Zaczyna się od uderzenia pioruna, jednak nie myślcie sobie, że potem następuje posępny riff w stylu Black Sabbath. Wręcz przeciwnie. Ten numer to takie odwołanie do niemieckiej szkoły thrashu. Kłania się tu wczesny Kreator. Ogólnie rzecz ujmując, Francuzi odwalili kawał dobrej roboty. "Beyond Any Human Conception Of Knowledge..." to jeden z tych albumów, które mimo, iż próbują być ekstremalne, to jednak słucha się ich całkiem przyjemnie, nawet jeśli na co dzień się w takich klimatach nie siedzi. I żeby nie było to zaleta, nie wada (5). Bartek Kuczak

High Spirits - Hard To Stop 2020 High Roller

Chris Black nie zwalnia tempa i krótko po wydanych jednego dnia trzech albumach Professor Black

RECENZJE

185


podsuwa nam kolejny długogrający materiał High Spirits. Jeśli ktoś zna poprzednie płyty tego projektu, a "Motivator" zagościła dłużej w jego odtwarzaczu bądź na playliście, to z "Hard To Stop" będzie podobnie. Bo chociaż Black niczego na swoich płytach nie odkrywa, czerpiąc przy tym pełnymi garściami od tuzów klasycznego hard rocka i tradycyjnego metalu, to jednak potrafi przy tym nadać tym utworom niepowtarzalnego, jedynego w swoim rodzaju sznytu. Przy tym nie eksperymentuje, nie wydłuża utworów bez potrzeby - większość trwa od trzech do czterech minut z tak zwanym hakiem - proponując bardzo stylowy hard 'n' heavy. Czasem kojarzący się z Black Sabbath ery Dio ("Face To Face"), Thin Lizzy (" All Night Long") czy Accept ("Midnight Sun"), czerpiący też od melodyjniejszych grup nurtu NWOBHM (kojarzący się z "Emergency" Girlschool "Now I Know"), albo wręcz z popu lat 80. ("Voice In The Wind") czy Muse ("Hearts Will Burn"), ale za każdym razem równie porywający. Nośny opener "Since You've Been Gone" czy dynamiczny "We Are Everywhere" też są niczego sobie, podobnie jak melodyjny "Restless" z chóralnym refrenem - Chris Black potwierdził tą płytą, że metal jest jego środowiskiem naturalnym. (5) Wojciech Chamryk

Hittman - Destroy All Humans 2020 No Remorse

Nowojorski Hittman to zespół, który już parę lat na scenie spędził. Swą działalność zaczął w roku 1984 i działał przez następnych dziesięć lat. W okresie tym wydał dwa albumy, mianowicie "Hittman" oraz "Vivas Machinas". Grupa zakończyła swą działalność w roku 1994 i wówczas wszystko wskazywało na to, że to już definitywny koniec Hittman. Tymczasem w roku 2017 grupa po latach absencji zupełnie niespodziewanie powróciła na scenę a tegoroczny album "Destroy All Humans" jest tego powrotu przypieczętowaniem. Sprawdźmy zatem co on w sobie kryje. Na początku możemy się zaznajomić z numerem tytułowym, który w pierwszej chwili może wywołać drobną konsternację. Zaczyna się od jakichś dziwnych elektronicznych dźwięków przechodzących w klawisze. Na szczęście to tylko intro, po którym wchodzą gitarowe riffy. I co by tu nie mówić bardzo smaczne riffy. I to zdecy-

186

RECENZJE

dowanie najlepszy element tego utworu. Cały kawałek jest trochę bezpłciowy oparty na schematycznym wykorzystaniu ogranych motywów, ponadto przesadnie rozciągły. Cóż, może dalej będzie lepiej. Numer pod tytułem "Breathe" zaczyna się obiecująco. Kawałek ten jest zdecydowanie wolniejszy od poprzednika, nie mniej jednak robi wrażenie. Zwłaszcza wokal Dirka Kennedy'ego, który naprawdę jest w formie. Numer trzy to ballada "The Ledge", której mocny refren naprawdę idealnie kontrastuje z wolną i nastrojową zwrotką. W utworze tym (tzn. właściwie to we wszystkich, ale w tym szczególnie) pojawiają się spore echa amerykańskiego glam metalu. Szczerze, w tym konkretnym przypadku wychodzi to naprawdę na dobre. Oczywiście więcej tu Motley Crue niż Cinderelli. Kolejnymi interesującymi punktami są "Code Of Honor" z dość niezłą solówką i "Total Amnesia", w którym miejscami pojawiły się nawet elementy charakterystyczne dla… thrash metalu. Jest na tym albumie jednak jeden utwór, który przewyższa całą resztę. Jest to zamykający całość "Love, The Assassin". Jest to trwająca prawie osiem minut rozbudowana kompozycja sprawia wrażenie chyba najbardziej przemyślanej na tym albumie. Wszystko tu ładnie się układa. Melodie, riffy, solówki, dramaturgia itp. Gdyby cała płyta taka była. No ale niestety nie jest. Nie chcę powiedzieć "Destroy All Humans" to zły album, bo wcale tak nie uważam. Wręcz przeciwnie. Brakuje mu jednak spójności. Naprawdę fajne momenty przeplatają się z tymi średnimi. Niektóre kompozycje sprawiają wrażenie trochę przekombinowanych i robionych na siłę. Jednak mimo to dla tych pozytywniejszych fragmentów warto po ten album sięgnąć (3,5). Bartek Kuczak

Homicide - Left For Dead 2019 Self-Released

Homicide to jeden z tych thrashowych zespołów, które przemknęły przez scenę lat 90. niczym meteor. Owszem, mieli wtedy szansę, grali u boku Voivod czy Anvil, ale skończyło się tylko na jednym albumie "Malice And Forethought" z 1995 roku. Zespół reaktywował się jakiś czas temu w oryginalnym składzie, nagrał też kolejną płytę. "Left For Dead" nie przynosi wstydu swoim twórcom, ale też nie rzuca na kolana - to surowy,

podziemny thrash, krążek ponownie wydany zresztą własnym nakładem, co również wiele wyjaśnia. Już siarczysty opener "Shot To Hell" pokazuje w czym tkwi problem Kanadyjczyków, bo grają niczym Warfare czy Venom, a i barwa głosu oraz sama maniera wokalna Gaba Morency'ego to wypisz, wymaluj, Cronos. Nie brakuje tu też odniesień do Slayera, generalnie zaś thrashowa łupanka w wydaniu Homicide jest solidna, ale nic poza tym. Już fajniej wypadają te momenty bardziej metalowe, na modłę surowego, ale i melodyjnego brzmienia spod znaku NWOBHM, tak jak w końcówce "Shot To Hell" czy w "Point Blank Range", ballada "Enemy Of The State" z solidną kulminacją też jest niczego sobie. Całość może nie rozczarowuje, ale też polecić "Left For Dead" mogę tylko fanom najbardziej zakręconym na punkcie takiego surowego, oldschoolowego grania. (3) Wojciech Chamryk

House Of Lords - New World New Eyes 2020 Frontiers

12. album House Of Lords nie zaskakuje niczym nowym - to wciąż melodyjny hard 'n' heavy lat 80. Może nie robiący już takiego wrażenia jak na pierwszych płytach grupy, ale James Christian, jedyny obecnie członek jej oryginalnego składu, robi wszystko, by nikt nie określił House Of Lords mianem zespołu bazującego tylko na dawnych dokonaniach i odcinającego kupony. Mamy więc na "New World - New Eyes" garść solidnych, podmetalizowanych numerów. Nierzadko odnoszących się do orientalizującego stylu Led Zeppelin, tak jak w kompozycji tytułowej czy ostrzejszych ("The Both Of Us", "The Summit"), ale jednak podstawą jest tu lżejsze, melodyjne i przebojowe granie. I chociaż AOR/hard lat 80. nie cieszy się już obecnie tak wielką popularnością jak kiedyś, to pewnie znajdzie się wciąż spore grono fanów melodyjnego rocka, którzy docenią "One More", klimatyczną balladę "Perfectly (Just You And I)" czy "Chemical Rush" z wokalnym udziałem żony i córki lidera, to jest Robin Beck i Olivii DeiCicchi. Mamy tu też przyjemne, całkiem udane utwory bliższe konwencji pop ("$5 Bucks Of Gasoline", "The Chase") oraz flirtujące z nowocześniejszymi brzmieniami ("Change (What's It Gonna Take)"), jednak na szczęście bez popadania w prze-

sadę. Doskwiera mi tu tylko brak wyrazistszych solówek i partii klawiszowych, ale wiadomo, że przy braku dawnego lidera Gregga Giuffrii i stałego klawiszowca nie można mieć wszystkiego. (4) Wojciech Chamryk

Infector - Let The Infection Begin 2019 Defence

Infector to kolejna kapela z nurtu nowej fali thrash metalu. Ciekawostkami za to są fakty, że pochodzą z Kuby, za to swój debiut wydali dzięki naszej rodzimej firmie Defence Records. W zasadzie każda formacja z tego nurtu serwuje nam specyficzną mieszankę thrash metalu, która łączy ze sobą wszelkie wpływy z całego świata. Nie inaczej jest z Infector, którego muzycznym punktem wyjścia jest wczesny Kreator ale w połączeniu z dzikością i melodyjnością wczesnej Sepultury oraz feelingiem amerykańskich kapel typu Exodus i Slayer (również z ich początków kariery). Dlatego też młodzi Kubańczycy wściekle atakują nas dość prostym i bezpośrednim thrashem ale zagranym na dość dobrym technicznie poziomie. Każdy kawałek rozsadza nas nieograniczonymi zasobami energii i szału. Owszem bywają zwolnienia albo inne klimatyczne wstawki ale tylko po to aby za chwilę dowalić nam jeszcze mocniej. I tak jest przez trzydzieści pięć minut, czyli krążek nie jest w stanie nam się znudzić. Dowolny z dziewięciu utworów zasypie nas ostrymi riffami, rozsadzi czaszkę świdrującymi solówkami, zmiażdży nas pulsującym i dudniącym basem oraz wściekłą perkusją. Wszystko w oldschoolowym wydaniu nawiązującym do brudnych brzmień z lat osiemdziesiątych zeszłego wieku. Jeśli ktoś szuka czegoś innowacyjnego powinien mijać Kubańczyków i ich krążek "Let The Infection Begin" szerokim łukiem, dla innych płyta godna polecenia. (3,7) \m/\m/ Intoxicated - Walled 2020 Seeing Red

Intoxicated łoją thrash od wczesnych lat 90., ale nader rzadko uwieczniają go w studio, mając w dyskografii raptem jeden album z roku 1997 i świeżutką 12"EP "Walled". Pewnie skusi ona tylko najbardziej zagorzałych zwolenników podziemnego thrashu, bo to granie surowe, ostre i totalnie oldschoolowe. Do tego amerykańskie


trio nie ogląda się na żadne mody ani trendy, bo skoro 2/3 składu zarabia na życie w zespole Andrew W. K., to w Intoxicated nie muszą już iść na żadne kompromisy. I fajnie, taka muza też jest potrzebna, nawet jeśli w fizycznej formie trafi do raptem 250 maniaków/ kolekcjonerów. Mamy tu więc ultraszybkie tempa, czasem przechodzące w blastowe zrywy ("Smash The Line", "Grab The Rope"), dyskretne nawiązania do death ("Walled") i black metalu ("Stuck In Mode"), pojawiają się też mocarne zwolnienia, takie chwile wytchnienia przed dalszą nawałnicą ("Hells Reward", "Yuck"). No i Erik Payne, wokalista tak szalony, jak to jest tylko możliwe w thrashowej estetyce, też robi tę przysłowiową różnicę skrzekliwy ryk w "Hells Reward" to tylko jeden z dowodów. Aż szkoda, że to tylko sześć utworów i niespełna 20 minut muzyki - naprawdę mogli dodać jeszcze trzycztery numery i sprokurować drugi album, ale cieszymy się z tego, co jest. (5)

ka dotarła się na poprzedniej płycie, by teraz zadziałać już na 120 %. Przed sesją nagraniową pojawiały się zapowiedzi powrotu do korzeni grupy i faktycznie, coś jest na rzeczy, bowiem Iron Angel nie dość, że łoją tak jak kiedyś, to w dodatku znacznie ciekawiej. Podstawą jest rzecz jasna wciąż siarczysty speed/thrash, jak w "Sacred Slaughter", "Sacrificed" czy w utworze tytułowym. Zespół potrafi jednak zagrać jeszcze mroczniej niż kiedyś ("Fiery Winds Of Death"), chętnie nawiązuje też do tradycyjnego heavy lat 80. ("Demons"), nie zapominając przy tym o wyrazistych melodiach ("Descend", "What We're Living For"). Dirk jest w formie, a upływ czasu nie miał jakiegoś znaczącego wpływu na jego wyższe rejestry, chociaż momentami śpiewa znacznie niżej, jeszcze agresywniej niż kiedyś. Nie można też nie docenić gitarowego duetu, Roberta Altenbacha i nowego w składzie Nino Helfricha: wiele tu świetnych riffów, a i ognistych solówek ("Sands Of Time"!) też nie brakuje. Pewnie gdyby wydali ten materiał w 1988 roku mogliby myśleć o metalowej ekstraklasie, ale tu i teraz "Emerald Eyes" słucha się równie dobrze. (5) Wojciech Chamryk

zyki rosyjskich thrasherów. Muzycy Iron Stream głównie dążą do technicznej formy swojego thrash metalu, które kojarzy się z Voi Vod, Mekongd Delta czy Coroner. Nie jest to łatwe granie, kompozycje są gęste od ciętych riffów oraz miażdżącej technicznej sekcji rytmicznej, od czasu do czasu powietrza wpuszczają różnorodne dysonanse. Generalnie Rosjanie budują jednostajną i transową aurę, co nie daje efektu przebojowości czy porywającego thrashowego szału. To nie ten rodzaj thrashu. Brawa dla muzyków za technikę i sprawność. Gratulacje można złożyć również producentom i inżynierom dźwięku. Płyta nie wypada źle na tle innych współczesnych produkcji. Można czepiać się do wokalisty, dość przeciętny, ale znakomicie pasuje do klimatu, w którym zanurzyła się cała muzyka "Mystic". Myślę, że wyrobione ucho maniaków techno-thrashu zaakceptuje propozycję Iron Stream i zagłębią się w całości tego krążka, bo właśnie tak go się słucha. Mnie to granie sprawiło dużo przyjemności, jednak jestem wstanie wyobrazić sobie brak zrozumienia i akceptacji dla propozycji Rosjan. To nie jest muzyka głównego nurtu thrash metalu. Temu krążkowi daleko do najlepszych dzieł VoiVod czy Mekong Delta ale wstydu nie przynosi, a wręcz dostarcza wiele dobrych wibracji. (3,7) \m/\m/

Wojciech Chamryk

czaka - porywa od początku do końca, wypełniaczy na niej nie uświadczymy. I to niezależnie od tego, czy zespół gra bardziej tradycyjnie, tak jak choćby w "Jestem bogiem", intensywniej, thrashowo (świetny opener "Nie jestem nikim szczególnym") czy wchodzi na najwyższe obroty, dopełniając thrashowe łojenie blastowymi zrywami ("Międzyświat"). Na poły balladowy "Nie pytaj mnie" z wokalnym udziałem Karoliny Andrzejewskiej z Batalion D'Amour oraz "Lodowa mgła" to z kolei łagodniejsze, chociaż też do czasu, oblicze Iscarioty, dowody na to, że w lżejszym graniu też nie brakuje im pomysłów. Skoro wspomniałem o gościach - na "Legendzie" słyszymy aż siedmiu dodatkowych gitarzystów: Piotr Radecki czy Krzysztof Pistelok wspierają Iscariotę już po raz kolejny, z tych nowych najbardziej znany jest chyba Jacek Hiro, a warstwa solowa poszczególnych utworów na pewno jest dzięki temu jeszcze bardziej urozmaicona. No i ta zmiana za bębnami -Krystian Bytom to perkusista, którego w naszym metalowym światku nikomu nie trzeba przedstawiać, a tym bardziej wspominać, jak strona rytmiczna wszystkich kompozycji zyskała dzięki jego udziałowi w tej sesji. Dopracowanej muzyce towarzyszą niebanalne teksty, zdecydowanie odbiegające od metalowej średniej, tak jak choćby "Legenda (nic nie zostało zapomniane)", "Nie jestem nikim szczególnym" czy "Międzyświat". W pełni zasłużone: (6), nie widzę innej opcji. Wojciech Chamryk

Iron Stream - Mystic 2019 Defence

Iron Angel - Emerald Eyes 2020 Mighty Music

Cztery albumy od 1985 roku to dorobek niezbyt imponujący, nawet jeśli LP's "Hellish Crossfire" i "Winds Of War" są wciąż hołubione i doceniane przez fanów speed metalu. Z perspektywy czasu można jednak stwierdzić bez ogródek, że Iron Angel stać było na jeszcze więcej - dobrze więc, że grupa zaczęła niedawno nowy rozdział. Dwa lata temu ukazał się album "Hellbound", teraz mamy kolejny, jeszcze ciekawszy "Emerald Eyes". Dirk Schröder, jedyny członek oryginalnego składu Anioła, podąża tu w sumie w ślady Protector, bo kilka lat wcześniej Martin Missy reaktywował grupę w zupełnie innym składzie, regularnie wydając kolejne albumy. W Iron Angel też nie było mowy o sentymentach część dawnych muzyków już nie żyje, niektórzy porzucili granie lata temu, więc frontman zwerbował kolejnych, zarówno doświadczonych, jak i młodszych. Ta mieszan-

Pamiętam, jak swego czasu trochę kpiliśmy z dokonań kapel heavy metalowych z tzw. Demoludów. Teraz wstyd, bowiem owe kapele pozostawiły nasze daleko w tyle i czasami człowiek marzy aby los był dla naszych równie przychylny. Iron Stream to zespół, który działał w latach 1988 - 1995, przez ten czas nagrał cztery płyty studyjne. Reaktywował się w roku 2015 i dołożył kolejne dwa albumy. Iron Stream nie zdobył jakiejś dużej popularności, przynajmniej poza Rosją, a to dlatego, że nie wyszedł z poza granice swojego kraju. Taką przepustką miał być "Mystic", krążek, który jest angielską wersją tego rosyjskojęzycznego wydanego w roku 2018. Nie wiem czy tak będzie ale powinien przynajmniej zwrócić uwagę thrashmaniaków. W rozpoczynającym tytułowym utworze pierwsze, co zwraca moją uwagę to nawiązanie do Testament a później do power/thrashowego Rage. Tych odniesień na płycie jest więcej, wymienię jedynie Slayer i Overkill, ci co lubią łamigłówki niech szukają dalej. Jednak to nie taki thrash jest sednem mu-

Iscariota - Legenda 2020 Defense

Koleje losu Iscarioty utwierdzają mnie w przekonaniu, że czasem warto przeczekać gorszy okres czy nawet cofnąć się, aby z tym większym impetem uderzyć ponownie. Kilkuletnia przerwa na przełomie wieków najwyraźniej wyszła zespołowi na zdrowie, bowiem od powrotnego albumu "Pół na pół" z roku 2007 jego dyskografia powiększa się regularnie, a najnowsza płyta "Legenda" jest najciekawszą w jego dorobku. Jeśli ktoś pamięta sosnowiecką formację z pierwszych kaset "Glodgad" i "Cosmic Paradox" po czym nie śledził już jej późniejszych dokonań, może przeżyć nie lada zaskoczenie, gdyż obecnie gra ona thrash/heavy metal - surowy, mroczny i intensywny, ale nie pozbawiony też melodii. Efekty są wyśmienite, bo trwająca 43 minuty, składająca się z ośmiu utworów płyta - aż prosi się o winylową wersję, nie tylko z racji okładki autorstwa Jerzego Kur-

It'sAlie - Lilith 2020 ROAR!

Giorgia Colleluori jest już całkiem znana, choćby z tras "Rock Meets Classic" czy z racji niedawnego zasilenia Sinner i nagrania z tym zespołem płyty "Santa Muerte". Teraz ta młoda - raptem 25letnia - wokalistka wydała debiutancki album solowy, łącząc na nim swe różne fascynacje muzyczne. Zyskała w tej inicjatywie nie lada wsparcie: nie tylko ze strony ojca, doświadczonego perkusisty Camillo Colleluori, ale też gitarzysty Raffaello Indri (Elvenking), a do tego Mata Sinnera, producenta i współautora materiału. Efekt to hard 'n' heavy z odniesieniami do rocka gotyckiego i momentami pop music, płyta całkiem udana. Akurat mnie podobają się te najmocniejsze, mroczniejsze utwory w rodzaju "Fire",

RECENZJE

187


"Ghost", "Devils" czy "Wind", w których Giorgia pokazuje prawdziwy pazur w swym głosie, ale i w tych lżejszych robi świetne wrażenie, zwłaszcza w balladowym "Eyes" czy w tytułowym, stopniowo nabierającym mocy. W "Hurt" mamy nawet wokalny duet z Matem, gościnny udział gitarzystów Jorna Viggo Lofstada (Pagan's Mind, ex Jorn) i Alexa Beyrodta (Primal Fear) też wzbogaca ten materiał. Świetnie broni się też cover Heart "Barracuda" - może i utwór dość oklepany, ale w wersji Włoszki naprawdę robiący wrażenie, podobnie jak cała płyta. (5) Wojciech Chamryk

Kat - The Last Convoy 2020 Pure Steel

Zdziwiłem się, widząc kolejną płytę Kata, ale wydana pod koniec września "The Last Convoy" nie jest premierowym materiałem grupy Piotra Luczyka, to specjalne wydawnictwo na jej 40-lecie. Dlatego też mamy tutaj i nowe wersje starych utworów, i coś nowszego, a na okrasę covery, łącznie dziewięć kompozycji. Fani "prawdziwego" Kata będą pewnie, tradycyjnie już, zawartością tego krążka rozczarowani, tak jak ubiegłorocznym "Without Looking Back", warto jednak podejść do "The Last Convoy" bez uprzedzeń. Otwierające całość "Satan´s Nights" i utwór tytułowy to numery z debiutanckiego singla Kata z roku 1985, to jest "Noce szatana" i "Ostatni tabor", zaprezentowane w ostrych, dynamicznych wersjach i z zadziornym śpiewem Qbka Weigla. W "Mind Cannibals", tytułowym utworze albumu z roku 2005 śpiewa już wokalista znany z tej płyty Henry Beck, chociaż w innym numerze z tego albumu, zagranym akustycznie "Dark HoleThe Habitat Of Gods", słyszymy też Macieja Lipinę. Najbardziej wokalnie zyskał jednak ubiegłoroczny utwór "Flying Fire", dzięki udziałowi Tima Rippera Owensa i pewnie to on będzie tu największym magnesem dla zagranicznych słuchaczy. Covery ("Highway Star" Purpli, "Blackout" Scorpions i "You Shook Me All Night Long" AC/DC) też są niezłe, szczególnie siarczysta przeróbka klasyka Niemców. Akurat ostatni, ukryty utwór w postaci krótkiej parafrazy w/w kawałka AC/DC, mogli sobie panowie darować, ale pewnie i tak prawdziwi fani Kata włączą ten LP bądź CD do swoich zbiorów. (4) Wojciech Chamryk

188

RECENZJE

Leather Synn - Warlord 2020 Nonnobis Productions

Początki zespołu sięgają roku 2009, wtedy w Lizbonie (Portugalia) działał pod szyldem Leather. W raz z rokiem 2011 zmieniają nazwę na Leather Synn. Dwa lata później, w roku 2013, debiutują EPką "Leather Synn", a po następnych siedmiu możemy posłuchać kolejnej EPki "Warlord". Składają się na nią dwa nowe utwory oraz dwa z debiutu, odświeżone i ponownie nagrane. Niemniej wszystkie kawałki stanowią spójną dynamiczną całość, bowiem bezpośrednio nawiązują do epoki NWOBHM ale zagrane są w interpretacji Lizbończyków. W muzyce, gitarach oraz w śpiewie jest najwięcej naleciałości z Iron Maiden. Najbardziej słyszalne jest to w tytułowym "Warlord" oraz "Synn Is Ynn". W tym ostatnim usłyszymy też parę nawiązań do Judas Priest. Słowem jest oldschoolowo, w kompozycjach, wykonaniu i brzmieniu. Współcześni fani tej starej epoki oraz jej nowego wcielenia przesłuchają "Warlord" z zaciekawieniem. Tym bardziej, że muzyka napisana jest z sercem, a zagrana z zaangażowaniem. Niemniej Portugalczycy nie mają szansy zaistnieć szerzej na scenie nagrywając co siedem lat EPki. "Warlord" to dobra zajawka, krok do debiutanckiego dużego albumu i następnych krążków. Jednak potrzebne są do tego konkretne działania a nie wyczekiwanie. (4) \m/\m/

Lufeh Batera - Luggage Falling Down

umiejętności, przynajmniej wśród perkusistów z progresywnej sceny. Dowodem na to jest jego debiutancki album "Luggage Falling Down", który zawiera osiem kompozycji utrzymanych w stylu wyrafinowanego progresywnego metalu. Co jednak trzeba zaznaczyć, choć jest liderem formacji, to nie forsuje perkusji na plan pierwszy. Ogólnie na tym albumie najważniejsza jest muzyka i jej zespołowość, także nie odbiega to zbytnio od propozycji Dream Theater czy Haken. Nie bez przyczyny wymieniłem te dwa zespoły, bowiem dźwiękowy świat Batera jest podzielony między technicznym, dość zawiłym oraz dynamicznym metalowym brzmieniem, a bardziej melodyjnym i przestrzennym rockowo-progresywnym przekazem, coś właśnie w stylu wspomnianego Haken i Dream Theater. Muzycy bardzo chętnie wybiegają też na jazzowe poletko, ale bardziej są to aranżacyjne smaczki, które jeszcze bardziej urozmaicają i tak już ciekawą i bogatą muzykę. Tak jak wspomniałem, mimo, że partie perkusji i ogólnie sekcji rytmicznej są wyśmienite to uwagę głównie przykuwają partie gitary oraz klawiszy. To one są przewodnikami po muzycznych zawiłościach i wspaniałościach tego albumu. Niemniej, mimo muzycznego bogactwa na "Luggage Falling Down", album jest dość przestrzenny i melodyjny. Niemniej w wyeksponowaniu melodii najwięcej do powiedzenia miał wokalista, Dennis Atlas, ze świetnym i bardzo ciepłym głosem. Co ciekawe Dennis dołączył do formacji przed samym nagraniem albumu, czego w ogóle nie słychać. Jego głos brzmi na płycie tak, jakby od lat współpracował z muzykami zespołu ale również był z nimi bardzo mocno zżyty. Swoistą "jazzowość" można znaleźć również w brzmieniu i produkcji tego krążka. Każdy instrument brzmi bardzo klarownie ale w bardziej surowej formie, przez co produkcja płyty nie jest tak ciepła, jak w wypadku innych propozycji z tej sceny. Niemniej progresywni maniacy bez trudu odnajdą się na "Luggage Falling Down", tym bardziej, że nie przekracza ona 35 minut i mimo swojej intensywności nie jest wstanie nikogo zanudzić. (4,5) \m/\m/

2020 Self-Released

Lufeh Batera to znakomity perkusista, który potrafi zaimponować technicznymi popisami ale jest w stanie równie udanie wystukać prosty rytm. Jego warsztat jest naprawdę imponujący, głównie dlatego, że jego podstawą jest z pewnością ogromna scheda po jazzowych bębniarzach. Wyczuwalny jest również feeling brazylijskiego folkloru. Także pan Batera jest gwarantem bardzo ciekawego podkładu dla innych instrumentalistów i na pewno nie musi wstydzić się swoich

Lonewolf - Division Hades 2020 Massacre

Wiem, co myślicie, czytając, że Lonewolf wydał nową płytę. Fajny zespół, taki wczesny Running Wild, ale z czasem odrobinę stracił na klimacie i mieli w kółko to samo. Też tak myślałam, dopóki nie posłuchałam "Division Hades". Do zespołu wrócił Damien Capolongo, a wraz z nim dawny duch surowego jak śledź Lonewolf. Żeby podkreślić, że powrót do korzeni nie jest przypadkowy, zespół

zdecydował się dołączyć do wydawnictwa drugą płytę, która z pewnością zainteresuje słuchaczy wytypowanych w pierwszej linijce tej recenzji. Otóż Jens doszedł do wniosku, że na początku kariery Lonewolf pomysły miał dobre, gorzej z wykonaniem i umiejętnościami amatorskich wtedy muzyków. Co więcej, wiele wczesnych utworów jest - mimo rozbudowanego świata mediów - niedostępna. Zebrał je więc i w poszanowaniu dla oryginału, nagrał ponownie, udowadniając, że drzemał w nich potencjał. Sam właściwy album "Divison Hades" brzmi, jakby został wydany gdzieś w okolicach "Unholy Paradise", choć w rzeczywistości wszystkie kawałki napisano w ostatnim okresie. Choć na płycie słuchać głównie inspiracje Running Wild, zespół poddał hołd Manilli Road nagrywając bardzo chwytliwy numer "Manilla Shark" - i wbrew oczekiwaniu, wcale nie w stylu Manilli. Cały krążek to podróż w czasie, ale uszlachetnionym wydaniu. Nie ma tu mowy o zmianie pod wpływem powracającej popularności klasycznego, oldskulowego heavy metalu, bo takie granie zawsze było trzonem muzyki Lonewolf, a Jens jest w zasadzie uosobieniem wierności dla klasycznego heavy metalu. (4,5) Strati

Maciej Meller - Zenith 2020 Ambiet Media House

Postać Macieja Mellera w polskim środowisku progresywnym jest znakomicie znana. Mnie przede wszystkim dzięki współpracy z Quidam oraz ostatnio Riverside, a przecież ma on na swoim koncie również współpracę z Colinem Bassem czy z projektem Meller Gołyźniak Duda. Do swojego solowego projektu Maciej zaprosił wokalistę Krzysztofa Borka, perkusistę Łukasza Sobolaka, klawiszowca Łukasza Damrycha oraz basistę Roberta Szydło. Muzycznie to progresywny rock malowany głównie pastelowymi barwami melancholii, zadumy oraz kontemplacji zaklętych w cudne nuty. Już rozpoczynająca kompozycja "Aside" wyjaśnia nam z czym będziemy


mieli do czynienia. Rozpoczyna się ona charakterystycznym melodyjnym sposobem grania Macieja Mellera na gitarze, z wykorzystaniem sporej dawki gitary akustycznej oraz subtelnego tła klawiszy i perkusji. Ze względu na jej długość mamy do czynienia z kilkoma wahnięciami tempa aby w środku zwolnić i zbudować klimat dla wyśmienitego gitarowego sola. Po czym atmosfera gęstnieje aby na koniec zaatakować dość mocnymi riffami. Takimi środkami Maciej operuje również w dalszej części albumu ale wykorzystuje do tego ich wszystkie możliwe warianty, dodając do tego swój talent oraz pozostałych muzyków. Robią to rewelacyjnie, także całość "Zenith" to uczta dla progresywnych romantyków. Niemniej wyróżnił bym jeszcze dwie kompozycje. Pierwsza z nich to singlowy "Frozen", wbrew tytułowi bardzo ciepły oraz spójny z resztą albumu, uwypuklający jego wszystkie walory a zarazem najbardziej witalny i przebojowy. Natomiast drugą jest "Trip", długi bardzo przestrzenny utwór, leniwie snujący swoją dźwiękową opowieść, w końcowej fazie przechodzący w hipnotyczny trans. Ponadto tak jak wspominałem całość albumy wypełniony jest wspaniałą muzyką i każdy będzie miał w czym wybierać, nie koniecznie te kompozycje, które wam wskazałem. Wszyscy muzycy odgrywają swoje partie rewelacyjnie, nie wspomnę o brzmieniu samych instrumentów. Na ich tle znakomicie wypada bardzo ciepły głos Krzysztofa Borka, który dopełnia i dodaje wyrazistości muzyce Macieja Mellera. Wokalista dokłada się też do całości materiału tworząc wszystkie teksty na albumie, które dotyczą tytułowego zenitu, punktu w życiu, w którym Maciej i Krzysztof znaleźli się i niewiadomo co nowego przyniesie ich dalsze istnienie. Ogólnie całość albumu to obowiązkowa jazda dla fanów progresywnego rocka. (5,5) \m/\m/

Mad Hatter - Pieces Of Reality 2020 Art Gates

Mad Hatter to szwedzki zespół, który powstał w 2017 roku, grający power metal. Jego założycielami byli Petter Hjerpe (wokal, gitara rytmiczna, klawisze) i Alfred Fridhagen (perkusja). W skład grupy, oprócz wymienionych wcześniej, wchodzą: gitarzysta Dennis Eriksson oraz basista Magnus Skoog. Zespół ma na koncie dwa albumy studyjne - wydany w 2018 roku

zatytułowany po prostu "Mad Hatter" oraz najnowszy, który ukazał się 22 maja br. za pośrednictwem Art Gates Records, pt. "Pieces Of Reality". Po przesłuchaniu debiutanckiego albumu byłam mile zaskoczona - przyjemne dla ucha granie, ewidentnie inspirowane twórczością takich zespołów jak: Edguy, Helloween, Gamma Ray, Hammerfall czy Stratovarious. Natomiast pierwsze odsłuchanie "Pieces Of Reality" przyniosło znaczne rozczarowanie. Żaden utwór mnie nie zachwycił, a niektóre wręcz irytowały, jak na przykład "I'll Save The World", gdzie Petter Hjerpe, w mojej ocenie, po prostu pieje. W pozostałych utworach styl śpiewu wokalisty Mad Hatter niektórym może kojarzyć się z Tobiasem Sammetem z niemieckiej grupy powermetalowej Edguy. Jak sama nazwa wskazuje Mad Hatter, czyli Szalony Kapelusznik, nawiązuje do powieści Lewisa Carrolla (właściwie Charlesa Lutwidge'a Dodgsona,) o przygodach Alicji w Krainie Czarów. Fantazyjny klimat książki oddaje galopujący "Queen Of Hearts" czy utrzymany w średnim tempie "Rutledge Asylum". Album rozpoczyna krótki instrumentalny "Fever Dreams". Intro przywodzi na myśl nawiedzony lunapark z przerażającymi, złowieszczo śmiejącymi się klaunami i płynnie przechodzi w pierwszy singiel "Master Of The Night" początkowo spokojny, by następnie rozwinąć mocniejsze tony. W "The Valley" pojawia się motyw hiszpańskich dźwięków gitary, a wprowadzenie do "Awake" brzmi jak dźwięki gry na konsolę z lat 90tych. Jak dla mnie najlepszymi utworami z płyty są: "Rutledge Asylum", w którym idealnie synchronizują się m.in. wokal, gitarowe solówki Dennisa Erikssona i podwójny rytm perkusji Alfreda Fridhagena oraz "The Children from the Stars" - chwytliwy i energiczny ukazujący potencjał zespołu. Ogólnie rzecz biorąc "Pieces Of Reality" nie grzeszy oryginalnością. Album stanowi porcję melodyjnego power metalu nawiązującego do największych zespołów tego gatunku z wysokim wokalem, dość szybkim tempem, harmonijnymi gitarami, podwójnym dudnieniem bębna basowego perkusji (nie zawsze pasującym) i sporą ilością dźwięków klawiszy. Zapewne fani wczesnego Edguy'a znajdą tu coś dla siebie, mnie jednak ta produkcja nie przekonała. (3) Simona Dworska Mad Max - Stormchild Rising 2020 Steamhammer/SPV

Chociaż ekipa Michaela Vossa miała sporą przerwę, to i tak jej staż robi wrażenie, bowiem Mad Max debiutował jeszcze w roku 1981, a jego albumy "Rollin’ Thunder", "Stormchild" oraz

"Night Of Passion" z lat 1984-87 cieszyły się sporą popularnością. Po różnych zawirowaniach na przełomie wieków zespół wrócił na dobre, niedawno uczcił jubileusz okolicznościowym wydawnictwem "35", a do tego ciągle wydaje kolejne, bardzo fajne płyty. Hard'n' heavy w ich wydaniu nie zestarzał się ani trochę: wciąż jest dość surowy i zadziorny, a do tego dopełniony kapitalnymi melodiami, brzmiąc tak klasycznie, jak w latach 80. Już perfekcyjny opener "Hurricaned" pokazuje, że żartów nie będzie, a wokalny duet Voss - Ronnie Romero (Rainbow, etc.) można tylko komplementować. Drugi duet frontman Mad Max stworzył w coverze "Take Her" Rough Cutt, zapraszając do jego nagrania dawnego wokalistę tej grupy, znanego też z Quiet Riot, Paula Shortino. I dają panowie czadu, a ta nowa wersja brzmi mocniej od oryginału, chociaż zachowała jego klimat, włącznie z fragmentem zapożyczonym od Griega. Wrażenie robią też inne mocniejsze utwory, jak "Ladies And Gentlemen" czy "Mindhunter", a na drugim biegunie mamy te lżejsze, hairmetalowe, jak choćby "Gemini". Mamy też ciekawostkę, bo "The Blues Ain't No Stranger", faktycznie ma w sobie coś z bluesa, a gościnnie gra w nim Oz Fox, gitarzysta Stryper. Efekt końcowy może niczym nie zaskakuje, ale to kolejna płyta Mad Max, na której zespół nie zszedł poniżej bardzo wysokiego poziomu - mnie to w zupełności wystarcza. (5) Wojciech Chamryk

Mad Ripper - Shadow Of Death 2019 Norbylang Music

Mad Ripper to projekt Francuza ukrywającego się pod pseudonimem Sir Norbylang (Norbert Langanay), który odpowiada za gitary, bas, keyboardy, programowanie perkusji oraz za komponowanie muzyki. W pisaniu tekstów odciąża go wokalista Alexandre Duffau. Norbert ma też wsparcie w postaci drugiego gitarzysty Guillaume Landeau. Na Metal Achives przy gatunku muzycznym tego projektu widnieje thrash metal.

Niemniej dla mnie jest to heavy/ power metal z bardzo mocnym posmakiem Blind Guardian (z początków ich kariery). To odczucie podkreśla również głos i sposób śpiewania wokalisty Alexandre Duffau, który mocno kojarzy mi się z Hansi Kürschem. Owszem Mad Ripper bardziej stawia na gitary niż obecny Guardian, jego muzyka jest bardziej toporna oraz ma w sobie sporo wolnych wręcz doomowych wtrąceń ale do thrash metalu to jednak jeszcze daleka droga, co najwyżej niektóre z fragmentów zaliczyłbym do power/ thrashu. Jeszcze jedna ciekawostka, gdy słucha się albumu na słuchawkach brzmi on nawet całkiem dobrze. W uszy rzuca się wyważony ale wyeksponowany i pulsujący bas, znakomicie do przodu mknie perkusja, choć w rzeczywistości to tylko dobre oprogramowanie, trochę gorzej brzmią gitary ale i tak jest nieźle w porywach intrygująco i ciekawie. Nieciekawie za to jest, gdy muzyka leci przez głośniki, wtedy brzmi ona trochę niechlujnie i niezgrabnie. Także popełniono jakiś błąd przy produkcji. Kompozycje są dość ciekawe, mają w sobie sporo fajnych pomysłów. Większość z nich utrzymana jest w średnich tempach, choć oczywiście Norbert Langanay chętnie korzysta ze zmian temp oraz klimatów. Niemniej nie jest to tak płynne jak w utworach Blind Guardian. Trochę lepiej wygląda ta kwestia w kawałkach szybszych typu "Shadow Of Death" i "Lamb Of God" albo w utworze, który choć utrzymany jest w średnim tempie, to cały czas prze do przodu, a mam na myśli "The Summoning". Jednak najlepiej jest w "Killing Is My Nature" ale tylko fragmentami, w szczególnie w tych, które łączą się z "kürschowymi" wokalami. Nie jestem zwolennikiem doomowych naleciałości używanych przez Norberta. Nie wykorzystuje ich nagminnie ale są słyszalne. Najbardziej denerwuje mnie to w tytułowej kompozycji, która zaczyna się doomowymi riffami aby rozwinąć je dopiero w końcowej fazie utworu. Bywają też wpadki wynikające z niedbalstwa w produkcji (kolejny raz), najbardziej jaskrawym jest wyciszenie w "Killing Is My Nature". Warto wspomnieć, ze grafika i ogólnie aura przesłania kapeli zawiązana jest wokół postaci Kuby Rozpruwacza, temat znany ale cały czas aktualny. Mimo, że sporo wytknąłem tej płycie niedoróbek, to całościowo "Shadow Of Death" przedstawia się dość sensownie i myślę, że warto dać Mad Ripper szanse. Parę poprawek i przejście z projektu na regularny zespół powinno przynieść zmianę na lepsze. (3,7) \m/\m/

RECENZJE

189


Madrost - Charring The Rotting Earth 2020 No Life 'Til Metal

Death/thrash metal w wykonaniu tej amerykańskiej formacji nie poraża niczym szczególnym, słychać jednak, że zespół istnieje od kilkunstu lat i jest to jego czwarty album. Wcześniejsze wydawali sami, poza okazjonalnymi edycjami na kasetach czy longplayach, teraz zyskali w końcu wsparcie wydawcy, promującej podziemny metal No Life 'Til Metal Records. Dzięki temu Madrost będzie pewnie miał szansę dotrzeć do większego grona zwolenników surowego, ekstremalnego zwykle łojenia o totalnie oldschoolowym sznycie, mnie jednak do siebie nie przekonali. Pierwszy minus to sterylne, pozbawione mocy i brudu brzmienie. Kolejny totalna przewidywalność tego materiału niczym spod sztancy, a i symfoniczno-oriestrowe wstawki też sprawiają wrażenie dodanych na siłę, może poza tymi w utworze tytułowym, bo tu faktycznie, bronią się i dodają całości rozmachu. Nie jest to więc zła płyta, ale co najwyżej poprawna i na pewno mogłaby być znacznie lepsza. (2,5) Wojciech Chamryk

Maggoth - Maggoth 2020 Defense

Maggoth to kapela z Pabianic, która powstała w 2002 roku. W roku 2012 wydali swój duży debiut "System Error". Niestety tak się ułożyło, że tego albumu nie słyszałem. Ponoć wtedy grali thrashowo. Teraz na "Maggoth" też jest thrash, jest to generalnie solidny muzyczny fundament tego zespołu, a do tego dochodzi crossover, tehcniczny thrash, groove, progresywny thrash, hardcore, death metal i wiele pomniejszych elementów. W dodatku od początku jest wściekle, agresywnie i napastliwie. Całość natomiast podana jest w najszczerszym surowym i brudnym brzmieniu. Ponadto wokal cały czas drze ryja stając w dysonansie do samej muzyki. Dla mnie to taki miks VoiVod, Myopii oraz Kobonga na sterydach i na pełnym wkurwie. Intensywność muzyki na

190

RECENZJE

tym albumie już może odstraszyć, do tego dochodzą połamane i technicznie skonstruowane kompozycje, co będzie sporą przeszkodą dla przeciętnego słuchacza. Niemniej wtajemniczeni wysłuchają płyty z wypiekami i zaangażowaniem. Maggoth nie celowałby w mistrzostwo gdyby nie umiejętnie wprowadzał w swoja muzykę kontrastów, zbytnio nie do wyłapania w tej kondensacji hałasu i chaosu. Dlatego tak wyraźnie, a wręcz pięknie, wybrzmiewa klimatyczna instrumentalna kompozycja umieszczona na sam koniec krążka. "Maggoth" to płyta dla ambitnych adeptów hałasu z pewnym przesłaniem, uwielbiających agresję i wściekłość. Od czasu do czasu lubię dotknąć takiego szaleństwa, dlatego liczę, że na ich następny album nie będę czekał kolejnych ośmiu lat. (5)

poprzedniej płycie Karlssona, zaś na pierwszej można było usłyszeć choćby Mike'a Andersona, tu udzielającego się w symfonicznym "All The Way To The Stars". Dwa utwory trafiły się też Renanowi Zoncie (ten fajniejszy to "Kingdom Falls"), sam lider również śpiewa, radząc sobie na tle tej, znakomitej przecież wokalnej obsady, całkiem nieźle (utwór tytułowy i "Don't Walk Away"). Wymiata też oczywiście na gitarze - czasem może za bardzo jak Malmsteen, ale i tak kupię tę płytę, bo jest najciekawsza z solowego dorobku lidera i bez dwóch zdań warta posiadania. (5) Wojciech Chamryk

\m/\m/

Manticora - To Live To Kill To Live 2020 ViciSolum Productions

Magnus Karlsson's Free Fall We Are The Night 2020 Frontiers

Magnus Karlsson znany jest z rozlicznych projektów i zespołów: od kilkunastu lat gra w Primal Fear, ale wspierał też choćby Jorna Lande, a niedawno wydał też płytę przygotowaną z byłą wokalistką Nightwish Anette Olzon. Ma też solowy projekt Magnus Karlsson's Free Fall, poruszający się w stylistyce neoklasycznego heavy/power metalu o symfonicznych konotacjach, a "We Are The Night" jest jego trzecim albumem. Karlsson od początku realizuje na tych płytach koncepcję supergrupy: sam komponuje i gra na wszystkim, poza perkusją, okazjonalnie też śpiewa, ale przede wszystkim zaprasza do udziału różnych wokalistów. Nie inaczej jest na "We Are The Night". Już na początek czadu w "Hold Your Fire" daje świetny Dino Jelusić (Animal Drive, Trans-Siberian Orchestra), polskiej publiczności znany z ubiegłorocznego Memoriału Ronniego Jamesa Dio, a jego udział w "Under The Black Star" też jest wart odnotowania. Chorwat nie jest jednak tak znany jak choćby Ronnie Romero (singlowy, rozpędzony "One By One"), Noora Louhimo (balladowy "Queen Of Fire") czy Tony Martin, były i wciąż dysponujący robiącym wrażenie głosem wokalista Black Sabbath, co potwierdza aż w dwóch utworach: dynamicznym "Temples And Towers" i patetycznym, zamykającym płytę "Far From Over". Martin śpiewał już na

Manticora to wyśmienity zespół progresywno power metalowy, którego bardzo dawno nie słyszałem. Ostatnim przesłuchanym ich albumem była pierwsza lub druga część "The Black Circus" także było to blisko trzynaście - czternaście lat temu. Od tamtego czasu Duńczycy wydali następujące albumy, "Safe" (2010), "To Kill to Live to Kill" (2018), no i dopiero co wydany "To Live to Kill to Live". Do nas dotarł właśnie ten ostatni. Jeżeli moja pamięć nie płata mi figli to, Manticorę kojarzę z ambitnym power metalem, który swoje źródła ma w graniu pokroju Blind Guardian, Helloween i Gamma Ray. Ten pierwszy z zespołów dla Duńczyków ma o tyle istotne znaczenie, gdyż wokalista Lars F. Larsen bardzo mocno jest zainspirowany gęstym, bogatym acz melodyjnym śpiewaniem w stylu Hansi Kurscha. Takie podejście muzycznowokalne, pełne melodii oraz gęstych riffów może kojarzyć się z szwedzkim powermetalowcami, Persuader. Oczywiście muzycy Manticory dość znacznie odeszli od tych wzorców dodając do swojej muzyki wiele wyrafinowanego i wirtuozerskiego progresywnego metalu, ze śladową ilością klawiszy, który najchętniej zestawiłbym z Amerykańskim, Symphony X. Nie bez przyczyny wymieniam te wszystkie skojarzenia, bowiem mają one swoje miejsce również w "To Live to Kill to Live". Na tym krążku odnajdziemy też bardziej mocne, mroczne oraz współczesne granie w stylu, który przypomina mi ostatnie dokonania Communic. Bywają też wtrącenia, których inspiracji można szukać w melo-

dyjnym death metalu czy też black metalu (z growlem czy skrzekiem włącznie). Tych elementów raczej nie kojarzyłem do tej pory z Manticorą, ewentualnie ich nie pamiętam. Niemniej takim mega miszmaszem rozpoczyna się omawiany "To Live to Kill to Live". "Katana - The Moths and the Dragonflies / Katana - Mud" to ponad czternastominutowa potężna kompozycja, która w fantastyczny sposób łączy te wszystkie składowe. Po prostu muzycy bez krępacji wytoczyli na dzień dobry cały swój potężny arsenał aby od razu zawładnąć słuchaczem. I to bardzo bezwzględnie a zarazem skutecznie. Istne magnum opus tej płyty. Pozostała część albumu to również mieszanka szalonej agresji i technicznej intrygi, nasycona szybkością i ekstrawagancją, która zderza się z równie szybkimi oraz gęstymi a zarazem melodyjnymi i wirtuozerskimi gitarowymi wariacjami oraz subtelniejszymi i klimatycznymi aranżacjami. Jakby nie było taka muzyka nic nie znaczy bez zmian tempa i innych kontrastów. Nie bez znaczenia jest również bogata paleta doznań, z której co chwila muzycy podrzucają coś w kompozycjach. Nadrzędną rolę na płycie spełnia wokalista, który swoim intensywnym acz melodyjnym śpiewem przebije się nawet przez najbardziej gęste i zawiłe struktury muzyczne, a te najbardziej melodyjne czy intymne przepięknie uwypukli. Poza tym to on właśnie jest naszym przewodnikiem po niuansach całości albumu. Bogactwo muzyczne "To Live to Kill to Live" zachwyca od pierwszej nutki do ostatniej, niema w nim ani chwili na nudę. Jego intensywność i nasycenie nie jest przeszkodą dla odbiorcy, bowiem muzyka ciągle płynie i nie pozwala mu zaplątać się w tym całym gąszczu. Nawet takie jaskrawe antrakty jak utrzymany w konwencji japońskiego folku "To Nanjing" czy też dziwaczna muzyka na wzór tej z pozytywki "Stalin Strikes" nie potrafią tego zepsuć. "To Live to Kill to Live" to muzyczna całość i tak tego się słucha, ale nie tylko ze względu na muzykę ale także ta treść. Lirycznie ten album nawiązuje do samurajskiej sagi, której początki sięgają poprzedniej płyty "To Kill to Live to Kill", aż żal, że do materiałów promocyjnych nie dodano tekstów. Być może mógłbym błysnąć czymś ciekawym ale tak ze słuchu, koncept już teraz wypada całkiem nieźle. Oczywiście cały materiał brzmi wyśmienicie, bardzo wyraziście i soczyście, ewentualnie pozostaje pole dla fachowców lub malkontentów."To Live to Kill to Live" zauroczyła mnie i myślę, że tak już zostanie. Ciekaw jestem czy będziecie mieli podobnie. (6) \m/\m/


Marcin Pajak - Last Day "Last Day" to trzeci, po "Who I Am" i "Other Side" album Marcina Pajaka (Pająka). To w sumie solowy projekt tego utalentowanego gitarzysty: tylko wokalnie, tak jak na poprzedniej płycie, wspiera go El Gordo Murkin, do tego niejaki W.R.Ona zagrał w jednym utworze na basie. W porównaniu z "Other Side" mamy tu sporo różnic, chociaż podstawą wciąż jest klimatyczny rock progresywny. Przede wszystkim mamy tu tylko jednego wokalistę, nie trójkę, tak jak wcześniej, dzięki czemu materiał jest bardziej spójny - jest to istotne również dlatego, że teksty są ze sobą powiązane, traktując o różnych aspektach i przemijaniu naszego życia. Słychać też, że lider rozwija się jako kompozytor i aranżer, bo poszczególne utwory są znacznie ciekawsze i bardziej dopracowane niż te wcześniejsze. Czasem tylko bardzo doskwiera ubogie, płaskie brzmienie automatu perkusyjnego ("This World", "Hope"), odzierające muzykę z części niewątpliwej magii - przy kolejnej płycie zaangażowanie sesyjnego, dobrego bębniarza wydaje się już koniecznością. Cała reszta już się jednak zgadza, szczególnie w obu częściach kompozycji tytułowej: w "Last Day (part one)" lider gra też na saksofonie altowym, co również jest nowością, a niemal instrumentalna "Last Day (part two)" to już progresywana perełka. Mamy też sporo wpływów jazzowych; bardzo zyskują dzięki nim "Nothing Is Real" i "Sometimes", ale najefektowniej wypada pod tym względem "Lost In Time", z wyrazistym klangiem basu W.R.Ony i do tego numer najmocniejszy na płycie, tak jakby gitarzysta wracał nim do swych korzeni w metalowych zespołach. Jazzowe akcenty mamy też w finałowym "Talking With Spirits", ale to jednak etniczny w klimacie utwór, bardziej kojarzący mi się z jakąś indiańską modlitwą, niż kompozycją w tradycyjnej formie. Podsumowując: bardzo udany album, godny uwagi zwolenników ambitnego grania, nie tylko progresywnego rocka. (5,5)

naliśmy go z udanego albumu "A Secret Place", który firmowała formacja Force Of Progress. Oczywiście Markusa wspierają inni muzycy, bowiem jest to typowa kapela, korzystająca z pełnego rockowego instrumentarium. Oba wspomniane projekty mają wiele wspólnego, bowiem muzyka Marquette jest również bogata w treść i emocje oraz przepełniona wpływami neoprogesywnego i progresywnego rocka sięgającego do lat siedemdziesiątych. Za to zdecydowanie ma więcej elementów symfoniczno-progresywnych. Trochę też w niej progresywnego metalu w stylu Dream Theater. Poza tym muzycy Marquette chętnie czerpią też z innych inspiracji, takich jak ambiet, jazz, fusion, itd. Wspomniany album Force Of Progress jest całkowicie instrumentalny, i choć na "Into The Wild" też przeważają takie formy muzyczne, to jednak muzycy sięgają również po narrację wokalną i chociażby w takich "Criminal Kind" czy "Portrait Of Men" możemy usłyszeć całkiem niezły śpiew Maurizio Mendeza. Jak to w wypadku tworów progresywno/rockowych w muzyce Marquette jest pełno kontrastów, to jednak na "Into The Wild" jest ona dość dynamiczna, lecz mimo tej energii podana jest w bardzo przystępny sposób, wręcz można by powiedzieć, że komercyjny. Sporą rolę odegrała w tym produkcja, która preferuje dopieszczone i łagodniejsze dźwięki. Cały album jest bardzo interesujący, to jednak najbardziej przykuwa uwagę minisuita, czternastominutowa "Seven Doors". W niej to właśnie zespół wyeksponował wszystkie najlepsze walory jakimi dysponował. Dodam jeszcze, że album posiada w sobie pewien koncept, bowiem liryki i muzyczna opowieść dotyczy osoby Christophera McCandlessa, który swego czasu podróżował po przez Stany Zjednoczone bez większego bagażu i bez pieniędzy. Jak na razie progresywny rock i metal nie nudzą mnie, a takie projekty jak Marquette podtrzymują tę passę, dlatego "Into The Wild" polecam wszystkim progresywnym maniakom. (4,5)

Wojciech Chamryk

\m/\m/

2020 Self-Released

Marquette - Into The Wild 2020 Progressive Promotion

Marquette to zespół założony przez dwóch doświadczonych muzyków Achima Wierschema i Markusa Rotha. Z tego duetu pozostał ten ostatni i niedawno poz-

Martyr - Fists Of Iron 2020 Gates Of Hell

No cóż, nazwa kompletnie nietrafiona - holenderski Martyr był pierwszy, a po nich jeszcze z kilka kapel używających tego samego szyldu. Ale OK, nie jest to tak is-

totne, bo ten niemiecki one man band gra tradycyjny heavy metal na wysokim poziomie. Najwyraźniej Nicolas Peter wciąż uważa, że mamy rok 1983 czy 1985, ale po tym co usłyszałem na "Fists Of Iron" nie mam zamiaru wyprowadzać go z błędu. Nic dziwnego, że Gates Of Hell Records błyskawicznie położyli łapy na tej EP, podsuwając ją na czarnym krążku fanom klasycznego grania, bo rzecz trzyma poziom od początku do końca. Rozpędzony "Lightning Strikes" faktycznie uderza z siłą błyskawicy - to podręcznikowy NWOBHM na dwie gitary, a dopełnia go wysoki, czysty, ale też ostry, głos. Podobnie sprawa ma się z utworem tytułowym, a już instrumentalny "Thunder" miał być dla Martyr najwyraźniej jego "Transylvanią", chociaż o kopiowaniu Maidenów nie ma tu rzecz jasna mowy. Surowy i dynamiczny "Protectors Of Metal" z zajadłym riffowaniem, basowym klangiem i wrzaskiem Nicolasa mógłby wyjść spod palców muzyków Judas Priest, a finałowy, trwający ponad siedem minut, "Nothin' But Metal" to patetyczny numer w stylu Saxon, hymn z zadziornym śpiewem - mija tak szybko, że aż trudno uwierzyć, że trwa tak długo. Z nazwą więc nie wyszło, ale muzycznie jest całkiem zacnie, więc: (4,5). Wojciech Chamryk

Märvel - Märvellous 2020 The Sign

Historia tego wydawnictwa jest dość pogmatwana, a w dużym skrócie wygląda tak, że będąc na początku lat 2000 w USA Märvel nagrał debiutancką EP-kę dla tamtejszej, niezależnej wytwórni. Nie doczekał się jednak ani autorskich kopii, ani taśmy matki, a kiedy spłonęła w magazynach Universal Studios w roku 2008, o reedycji tego materiału nie było już mowy. Zespół wciąż jednak o nim pamiętał: nowa wersja "A Taste Of Platinum" trafiła na jego debiutancki album "Five Smell City", teraz zaś zarejestrowali ponownie całość, to jest cztery utwory. Ukazały się na 7"EP, bo to nośnik idealny dla ta-

kiego grania, archetypowo-hardrockowego, surowego, ale niepozbawionego też chwytliwych melodii i przebojowych refrenów. Akurat znany już wcześniej "A Taste Of Platinum", nośny, szybki numer z dwiema solówkami niczym nie może zaskoczyć, ale surowszy opener "Amaze-O" i brzmiący niczym wyjęty z LP Kiss "Destroyer", miarowy rocker "Public School 75", owszem - nic dziwnego, że zespół tak walczył o ponowne udostępnienie tego materiału słuchaczom. "Marvellous", hard rock niczym z wczesnych lat 70. i z zadziornym śpiewem, też jest niczego sobie, więc za całość zasłużone: (5). Wojciech Chamryk

Megaton Sword - Blood Hails Steel - Steel Hails Fire 2020 Dying Victims

Rozpoczyna się potężnie. Nosowy głos Uzzy'ego Unchaineda przywołuje odrobinę Marka Sheltona (a także... Ozzy'ego) bas przywołuje Manowar, riffowanie - Bathory z wikińskiej ery, a wokale przeradzające się w bitewne okrzyki doskonale korespondują z dodanym szczękiem oręża. W następnym kawałku potęga zamienia się w epic metal z rodzaju snujących się. W kolejnych dostajemy kobierzec utkany z pierwszego i drugiego rodzaju kawałków. Spokojniejsze momenty podkreśla kruchy wokal, a mocne momenty - świetne, potężne i jednocześnie surowe brzmienie, które jest wielkim atutem grupy. Debiutancki Megaton Sword wpisuje się krąg narracyjnych epic metalowych zespołów, które stawiają na nastrój, a gdy sięgają po inspiracje klasyką w rodzaju Manowar, natchnieniem są raczej gitarowe czy basowe motywy z pierwszych ich płyt. Jednym zdaniem nie znajdziemy tutaj tandetnych "true metalowych" zawołań w rodzaju Majesty. Choć przez wzgląd na złożoność kawałków trudno nazwać tę płytę "chwytliwą", Megaton Sword postarał się o dwa wyróżniające się wpadające w ucho kawałki. Jest to niemal hard'n' heavy "Verene" oraz masywny i mocny "Wastrels" z prostym riffem, który pewnie chętnie podebrałby i Grand Magus. Muszę przyznać, że choć Szwajcarzy mają dużo elementów, które bardzo sobie cenię w epic heavy metalu, zespół nie skradł mojego serca. Częściowo przyczynił się do tego wokal w stylu Ozzy'ego, który zupełnie nie pasuje mi do potężnego epic metalowego grania. Wiem jednak, że inni

RECENZJE

191


fani tego typu brzmień mogą dać sobie to serce wyrwać. Na pewno nie jest to odtwórczy i banalny zespół. (4) Strati

Melodius Deite - Elysium 2020 Art Gates

Melodius Deite to zespół z Tailandi, który w latach 2007 - 2012 najpierw istniał jako Melodius, a od roku 2012 już pod aktualną nazwą. "Elysium" jest ich czwartym studyjnym albumem, dla mnie niestety pierwszym. Niestety, bo to co usłyszałem na omawianym krążku bardzo mi przypadło do gustu. Formację zalicza się do melodyjnego progresywnego power metalu, co właśnie ma odzwierciedlenie w zawartości "Elysium". Niemniej krążek rozpoczyna się krótkim, instrumentalnym utworem, i jest to progresywny majstersztyk zagrany z mocnym, technicznym, a wręcz matematycznym zacięciem. Niemniej muzyczną podstawą tego zespołu na tej płycie jest ambitny melodyjny power metal, który żyje w symbiozie z progresywnym metalem. Gdyby się wsłuchać to z pewnością wyłapiecie coś z Iced Earth, Demons And Wizards, Kamelot, Pagan's Mind a nawet Dream Theater. Jednak od początku Tajlandczycy kreują własny świat, bardzo mocno zagęszczając swoją muzykę i na szybkości prąc do przodu. Bardzo kreatywne są gitary, które popisują się i w sferze rytmicznej i solowych popisów. Od czasu do czasu w pojedynki solowe udanie włączają się klawisze. Są to jedne z nielicznych momentów, w których słyszymy te instrumenty, bo choć są w arsenale kapeli, to raczej nie mają szans zaistnieć w tak zwartej muzyce. No chyba, że w jakiś nielicznych zwolnieniach czy jako króciutkie intro. W te progresywne elementy od czasu do czasu muzycy wplatają wspomniane mocno techniczne granie, które czasami zahacza o melodyjny death metal. W trakcie ich trwania wokal przeskakuje na lekki growl, choć ten wokal wykorzystywany jest także przy innych okazjach. Pierwszych dziewięć kompozycji za każdym razem śledzę z zapartym tchem. No, po prostu uwielbiam takie granie. Jednak w pewnym momencie przychodzi znużenie, więc mimo jej intensywności i bogactwa, trzeba uważać aby nie przedobrzyć w jej słuchaniu. Generalnie w dziedzinie kompozycji oraz wykonania jest bardzo dobrze, także jeśli chodzi o sekcję rytmiczną, która potrafi budować so-

192

RECENZJE

lidną podstawę dla gitar i klawiszy, ale także zabłysnąć ciekawym zagraniem. Na osobną uwagę zasługuje wokal Yama B czyli Masahiro Yamaguchi, znakomitego wokalisty, ze świetnym głosem i umiejętnościami, wprowadził do muzyki Melodius Deite wiele melodii oraz powietrza. Dzięki niemu "Elysium" słucha się bardzo dobrze w całości. Trochę konsternacji wprowadzają dwa bonusowe utwory. Pierwszy "Novelist" to nowa wersja tego kawałka z debiutu, który utrzymany jest w klimacie melodyjnego symfonicznego speed power metalu. Tak prawdopodobnie Tajlandczycy grali na swoich wcześniejszych płytach. Drugi zaś "Various Seasons", to taki funkujący neoklasyczny power metalowy instrumental. Niestety oba pasują jak przysłowiowa "pięść do oka" do podstawowego materiału. Także odrzucam je przy ogólnej ocenie, bo "Elysium" po prostu jest wyśmienite, wymarzona płyta dla maniaków melodyjnego progresywnego power metalu. (5)

która wypełniają długie rozbudowane kompozycje, a nawet mini suity, jak utwór tytułowy. Pomysły na orkiestracje również budzą respekt, a to ze względu na zaangażowanie muzyków a szczególnie ich zawodowe wykonanie. Dzięki temu muzyka choć rozbrykana i radosna nie zalewa nas swoją słodyczą w nadmiernych ilościach. I właśnie ten aspekt jest głównym wyróżnikiem "The Zeramin Game". Może propozycje Memories Of Old nie będą niczym nowym ale z pewnością będą wykonane na najwyższym poziomie jeśli chodzi o pomysły oraz wykonanie, tak jak w wypadku tego krążka. Może to w pewnym stopniu zastąpi ambicje odbiorców melodyjnego grania, choć nie sądzę. Także kapela jak i ich muzyka skierowana jest do najbardziej niepoprawnych entuzjastów takich brzmień. Ja niestety już do nich nie należę. (3) \m\m/

\m/\m/

Mentalist - Freedom Of Speech 2020 Mentalist/Pride & Joy Music

Memories Of Old - The Zeramin Game 2020 Limb Music

Memories Of Old miał być projektem kierowanym przez brytyjskiego gitarzystę Billy'ego Jeffs'a. Swoje zainteresowania skupił on na temacie melodyjnego symfonicznego power metalu, opartego na rozbuchanych, pompatycznych, syntezatorowych orkiestracjach oraz świetnych partiach gitary (głównie solowych). Jednak jego pierwsze pomysły zainteresowały entuzjastę takiego grania Tommy' ego Johanssona (znacie go z kapel Sabaton i Majestica), którego zaangażowanie zmieniło projekt w regularny band, a w efekcie pierwszy studyjny album "The Zeramin Game". Niestety nie ma na nim żadnego świeżego pomysłu, wszystko gdzieś już słyszeliśmy. Ze względu na pirackie klimaty ich muzyka może kojarzyć się np. z Alestorm. Z powodu świetnego gitarowego grania możemy zestawiać go z Yngwie Malmsteenem. Natomiast z racji wokali Johanssona możemy szukać inspiracji z jego ostatnim pomysłem Majestica. Niemniej ich źródła natchnień mają znacznie szerszy kontekst i dotyczą praktycznie tego, co działo się na początku lat 2000 we Włoszech czy Finlandii. Mimo wszystko zawartość "The Zeramin Game" jest dość imponująca. Zawiera ponad godzinę wręcz filmowej muzyki,

Mentalist to kolejna grupa hołdująca melodyjnemu hard & heavy; teoretycznie niemiecka, ale z pochodzącym ze Szwecji frontmanem Robem Lundgrenem. Najbardziej znanym muzykiem w składzie jest jednak perkusista Thomen Stauch, przez blisko 20 lat członek Blind Guardian. Echa dokonań jego dawnej formacji są również słyszalne na debiucie Mentalist "Freedom Of Speech", ale generalnie zespół idzie w nieco innym kierunku, łącząc power metal (niekiedy w progresywnej odmianie) z wpływami zespołów nurtu NWOB HM. Czasem są one aż za duże, tak jak zbytnio naznaczony twórczością Iron Maiden "Life". Nie brakuje tu też niestety utworówtypowych wypełniaczy, ze sztampowym "Price Of Time" na czele, instrumentalna, niby orkiestrowa wersja "Whispering Winds" też niczego nie wnosi - tyle, że, niekrótka płyta jest jeszcze dłuższa o blisko sześć minut. Są też jednak niewątpliwe plusy: surowy, dynamiczny "Freedom Of The Press" ze świetnymi wokalami i chóralnym, melodyjnym refrenem, "Belief" z robiącym wrażenie duetem Lundgren-Daniel Heiman (ex Lost Horizon), rozpędzonym "Your Throne" z perkusyjną nawałnicą czy po części orientalny, zróżnicowany i najdłuższy "Run Benjamin". Dlatego: (4,5), bo na kolejnym albumie może być już tylko lepiej. Wojciech Chamryk

Messiah - Fracmont 2020 High Roller

W ciągu ostatnich kilkunastu lat o Messiah przypominały liczne wydawnictwa koncertowe i kompilacyjne, a często wznawiane studyjne albumy szwajcarskiej grupy też cieszyły się powodzeniem. Być może miało to wpływ na reaktywację zespołu przed trzema laty, w dodatku w składzie znanym z płyt "Choir Of Horrors" i "Rotten Perish", a więc, można rzec, tym drugim klasycznym. W dodatku starsi już nieco panowie zaskoczyli, podsuwając najpierw fanom MCD/ MLP "Fatal Grotesque SymbolsDarken Universe" - z premierowym, chociaż bazującym po części na pomysłach sprzed lat, thrashowym utworem tytułowym oraz nagranymi na nowo klasykami "Space Invaders" i "Extreme Cold Weather", a po miesiącu nowy album "Fracmont". Od premiery poprzedniego "Underground" minęło, bagatela, ponad ćwierć wieku. To szmat czasu, ale Andy Kaina, Brögi, Patrick Hersche i Steve Karrer są nadal w formie, potwierdzając, że Messiah wciąż, wraz z Hellhammer/Celtic Frost, Coroner czy Carrion, przynależy do szwajcarskiej czołówki, do tego nie tylko za sprawą dawnych, klasycznych i dla wielu fanów kultowych, dokonań. Na "Fracmont" zespół śmiało nawiązuje zarówno do czasów pierwszych płyt "Hymn To Abramelin" i "Extreme Cold Weather", jak też tych późniejszych, proponując mroczną, ekstremalną i jedyną w swoim rodzaju muzykę. Metal w wydaniu Messiah wciąż jest nieoczywisty i totalnie zakręcony, bez wględu na to, czy Szwajcarzy proponują coś prymitywnego i surowego (trwający blisko 10 minut utwór tytułowy, "My Flesh - Your Soul"), klasyczny thrash w średnim tempie ("Dein Wille geschehe") czy zróżnicowany pod względem tempa utwór z balladowymi, klimatycznymi wręcz partiami ("Children Of Faith"). Świetnie brzmią też kompozycje łączące siarczysty, blastowy wygar z mocarnym doom metalem ("Morte Al Dente", wzbogacony organowymi brzmieniami, posępny "Throne Of Diabolic Heretics"), moc riffowania ze specyficznie ujętą, ale jednak melodią ("Miracle Far Beyond Disaster") oraz bardziej jednorodne, które można określić krótko "esencja stylu Messiah" ("Urbi Et Orbi", "Singularity"). Takim powrotom można tylko przyklasnąć, licząc przy tym, że zespół na tym nie poprzestanie. EP


"Fatal Grotesque Symbols-Darken Universe" (4), bo utwór tytułowy jest dostępny tylko na tym wydawnictwie, "Fracmont" (5,5).

koncert. (4,5) \m/\m/

Wojciech Chamryk

Moontowers - The Arrival 2018 Self-Released

Metallica - S&M2 2020Universal Music/Blackned

Dla jednych ten zespół skończył się na "Kill'em All", dla mnie na "Czarnym Albumie" ale i tak słuchałem ich każdej kolejnej płyty. Wytrzymałem ból zębów przy słuchaniu "St. Anger", choć po "Lulu" ciągle boję się sięgnąć. Niemniej przed "St. Anger" zdarzały się też dość miłe momenty, chociażby "Whiskey in the Jar" z "Garage Inc." z wersji z 1998 roku, czy pierwszy koncert z symfoniczna orkiestrą z San Francisko "S&M" z 1999 roku. Z tego powodu też sięgnąłem po tegoroczną wersję 2.0 i muszę przyznać, że nie przeżyłem jakiegoś rozczarowania. Metallica z orkiestrą wypada naprawdę dobrze. Z tymże, tym razem zainteresowani zdecydowanie lepiej przygotowali wszelkie partie symfoniczne. Nadal stanowią one tło dla większości wybranych utworów, jednak w kilku miejscach wyeksponowano je bardziej ("The Day That Never Comes", "The Unforgiven III"), w innych wprowadziły bardziej podniosłą atmosferę ("The Outlaw Torn", "Wherever I May Roam"). Postarano się także o pewne eksperymenty, typu duet Hetfielda z orkiestrą ("The Unforgiven III") czy akustyczno-symfoniczną wersję "All Within My Hands". Aczkolwiek najsympatyczniejszym momentem z tej serii był występ kontrabasisty orkiestry, Scotta Pingle'a, który zagrał w utworze "(Anesthesia) Pulling Teeth" dedykowanemu pamięci Cliffa Burtona. Po raz pierwszy Metallica oddała też show orkiestrze w jej ręce, która sama - no prawie - wykonała "Scythian Suite" oraz "The Iron Foundry", o "The Ecstasy Of Gold" już nie wspomnę. Mnie jednak pasują najbardziej oczywiste kompozycje typu "The Call Of Ktulu", "Form Whom The Ball Tolls", "One", "Master Of Puppets", "Nothing Else Matters" czy "Enter Sandman". Jednak to nie wszystko jeśli chodzi o te wydawnictwo, bowiem jest też wersja z obrazkami, a występ też ogląda się i to nie wiem czy nie lepiej niż słucha. Jest to dziwne spostrzeżenie, bowiem należę do tych, co mimo wszystko wolą słuchać. Także "S&M2" to mus dla fanów Metalliki, a inni też nie stracą, jak natkną się na ten

Moontowers to niemiecka formacja, która powstała w roku 2017. Rok później wydali trzy-utworową EPkę, na której umieścili swój muzyczny manifest. Pierwszy kawałek "The Cold And Might Ale" to heavy metal o hard rockowym rodowodzie z bujającymi stoner-doomowymi naleciałościami. Drugi "Strike'em Down" to rozpędzony heavy metalowy utwór ale z doomowym posmakiem. Trzeci zaś "Farewell" to już soczysty i majestatyczny doom metal. Także zespół obraca się w heavy-doomowej konwencji i ma na takie granie patent. Do tego dochodzi pewien epicki posmak, który dopełnia muzyczny wyraz tej kapeli. Wszystkie trzy kompozycje są nieźle wymyślone i całkiem dobrze zagrane. Wykorzystane instrumenty bardzo dobrze brzmią, a na wyróżnienie zasługują partie solowe gitar. Atutem zespołu jest też mocny i wspaniale brzmiący głos śpiewającego gitarzysty Dommermutha. Generalnie czuć, że Niemcy mają spory potencjał, a "The Arrival" jest całkiem niezłą zachętą do zapoznania się z tą grupą. (4) \m/\m/

Moontowers - Crimson Harvest

wnać do mieszanki, Black Sabbath, Grand Magus, Candlemass, Manilla Road oraz Cirith Ungol. Oczywiście niemieccy muzycy bardzo udanie dodali do tego swoje pomysły dzięki czemu ich muzyka brzmi bardzo świeżo. Kompozycje są różnorodne, bardzo ciekawe, pełne pomysłów, klimatu i kontrastów. Jednak nie tracą nic z heavy metalowego przesłania oraz po prostu są na wysokim poziomie. Zachwycają riffy i partie gitary, bowiem zagrane są z dużą wyobraźnią ale też z wigorem. Sekcja dorównuje pomysłowości partiom gitar, jest niejednoznaczna, przestrzenna ale potrafi być też dosadna. Całość domyka głęboki i mocny wokal. Gdy mnie zachwyci jakiś album to akceptuję go w komplecie. Jeżeli coś jest tam trochę słabsze to, traktuje to, jako element niezbędny i równie ważny jak reszta. Na "Crimson Harvest" nie ma skuch ale za to mam swoich faworytów. Przede wszystkim jest to potężna, ponad dziewięciominutowa epicka kompozycja "Moontowers Rise Again". Coś niesamowitego! Jest w niej wszystko, moc, subtelność, niesamowite riffy, znakomite sola, atmosfera. Myślę, że każdy maniak metalowej epiki będzie zachwycony. Drugim jest tytułowa kompozycja "Crimson Harvest", która zaczyna się ciężko choć klimatycznie, z doskonałą melodią (w roli głównej głos wokalisty), w środku następuję znakomite "sabbathowskie" przyśpieszenie po czym przechodzi również w klimat pana Iommiego ale taki bardziej przestrzenny, kosmiczny. No i wspominany na początku "Lake Of The Dead" znakomita dawka epickiego doom metalu. Świetnie brzmią gitary, czasem są dość brudne. Ogólnie zespół brzmi bardzo surowo, co raczej jest ich atutem. Najbardziej dopieszczonym na całym albumie jest chyba pełne patosu, symfoniczne, krótkie intro. Jest kilka epickich kapel, które zwracają na siebie uwagę. Myślę, że Moontowers powinien znaleźć się też w tym, gronie. Sprawdźcie "Crimson Harvest" i powiedzcie czy bardzo się mylę. (5)

wiedzmy z okresu krążka "Trilogy". Całe szczęście, bo dzięki temu muzyka jest do słuchania. Luca skupia się na utworach, a nie na swoich własnych popisach. Nie oznacza to też, że są to jakieś popłuczyny po szwedzkim wirtuozie. Pan Poma ma talent i smykałkę, wiec potrafi stworzyć dobre kawałki utrzymane w konwencji hard'n' heavy z elementami neoklasycznymi. Rzadko zdarza się, że ktoś sięga po poletko, na którym od lat rozkraczył się Mr. Malmsteen. Czy to objawy szacunku, czy to strach przed dokonaniami Yngwie, jednak przyznacie, że artystów, którzy próbują sprostać poziomowi Szweda jest bardzo niewielu. Luca podjął to wyzwanie, w dodatku bardzo udanie. Zwolennicy neoklasycznego hard'n'heavy z wirtuozerskim zacięciem będą zadowoleni z debiutu Moon Reverie. Wszystkie dwanaście kompozycje spełniają wysokie wymogi przyjęte w tej konwencji. Niby utwory nie są jakoś zawiłe, każdy ma wyraźny temat muzyczny, ale bogactwo aranżacyjne - prawie barokowe wręcz olśniewa słuchacza. I mimo, że płyta trwa ponad godzinę w ogóle go nie męczy. Ten efekt zawdzięczamy nie tylko umiejętnościom lidera, ale także pozostałym muzykom, czyli keybordziście Nicoli Leonesio oraz perkusiście Manuelowi Togni. Tego ostatniego, niektórzy znają z thrashowego Mortado. Na oddzielną uwagę zasługuje wokalista Luca Pozzi, który na tym krążku obok Pana Pomy lśni bardzo jasno. Ma wyśmienity głos, bardzo klasowy, który można umieścić między Jeffem S. Soto czy Markiem Boalsem. Także jak komuś nie obrzydł Yngwie Malmsteen, a szczególnie gdy uwielbia jego pomysły z początków kariery, powinien dać szansę Luce Poma i jego Moon Reverie. (4) \m/\m/

2020 Self-Released

Jedynym i jasnym odnośnikiem do doom metalu na tym albumie jest utwór "Lake Of The Dead". Jednak jest on zdecydowanie nakierunkowany na patetyczny klimat oraz znaczne epickie akcenty. Ogólnie na "Crimson Harvest", Moontowers staje się rasową epicką formacją, choć akcenty doom metalu i hard rocka ciągle są słyszane. Za to album wypełnia znakomity wysmakowany epicki heavy metal, niby prosty, bezpośredni, z doskonałymi riffami, ale bogaty w melodie, przeróżne smaczki, zmiany tempa i inne elementy aranżacyjne. W dodatku podany w pełnej patosu atmosferze. Można to poró-

\m/\m/ Mordred - Volition 2020 Self-Released

Moon Reverie - Moon Reverie 2020Rockshots

Moon Reverie to włoski zespół założony przez gitarzystę Lucę Poma w 2012 roku. Muzycznie kapela nawiązuje do wczesnych dokonań Yngwie Malmsteena, po-

Lubię Mordred dzięki siarczystemu, thrashowemu debiutowi z akcentami funk "Fool's Game" z roku 1989 oraz trzeciemu w dyskografii, bardziej funkowo-alternatywnemu i na długie lata ostatniemu w dyskografii, "The Next Room" z 1994. Nawet za bardzo nie przeszkadza mi fakt, że Scotta Holderby'ego zastąpił wtedy inny wokalista Paul Kimball, bo dał radę, co potwierdza choćby świetny numer "Crash". Był to jednak łabędzi śpiew formacji z San Fran-

RECENZJE

193


Moravius - King's Grave 207 Leviathan

Moravius to zespół z Moraw, który powstał w 2005 roku. Muzycznie osadowił się w europejskim melodyjnym speed/power metalu, gdzieś między Stratovarius, Edguy oraz Rhapsody. Są jeszcze inne odnośniki, typu Helloween czy Gamma Ray ale muzycy od początku zdecydowanie bliżsi są współczesnemu power metalu, datowanemu na lata dwutysięczne. Pierwszą próbą zaistnienia formacji była EPka "Back Again" (2006), repertuar tego wydawnictwa został później wykorzystany na pełnym debiutanckim albumie "King's Grave", oprócz utworu "Destiny". Ogólnie odpowiedzialność za pierwszy album spoczywał na wokaliście Daliborze Halamicku i gitarzyście Petrze Strauchu, który odpowiadał również za klawisze, programowanie perkusji, a także za aranżacje i ogólnie muzykę. Co niestety słychać, bo brzmienie całej sesji nie do końca jest dopracowane. Tak to jest, jak zespół to bardziej projekt. Niemniej w czasie nagrań udzielali się inni muzycy, chociażby koleżeństwo z byłej kapeli Dalibora - Salamndry czyli keybordzistka Hanka Slachtova i gitarzysta Karel Repecky czy też spora gromadka wokalistek i wokalistów wspomagających. Na płycie przeważają szybkie i żwawe melodyjne kawałki choć w jej pierwszej części znalazły się kompozycje utrzymane w średnich tempach oraz jedna wolna. Te utwory wprawdzie same w sobie są całkiem niezłe oraz posiadają swój klimat to, niestety nie robią najlepszego wrażenia. Ta impresja zmienia się na lepszą w momencie gdy zespół przyśpiesza. Te szybkie kawałki mają w sobie moc głównie dzięki wyeksponowaniu gitar, aczkolwiek utrzymane są w konwekcji melodyjnego power metalu, więc na thrashową potęgę nie ma co liczyć. Wśród nich są też momenty lżejsze i zwiewne. Sporo w nich też elementów, które można określić jako neoklasyczne. Poza tym wokaliście często towarzyszą chóry, w których na plan pierwszy przebijają się panie. Wszystko to nadaje pewnego posmaku słodyczy, choć w porównaniu z tym co działo i dzieje się na tej scenie to ekipa Moravius bardziej stara się w tym temacie utrzymać pewien status quo. Jest melodyjnie, czasami przebojowo, jednak Czesi nie zapominają z jakiego źródła bije ich muzyka. Najciekawszym kawałkiem wydaje się żwawy i mocno neoklasy-

194

RECENZJE

czny "On The Run", całkiem niezłe są też szybkie "Strayed Sheep" oraz "King's Grave Part.3 - The Deal", ten ostatni ze znakomitym klimatem. Jeszcze chwila o Daliborze Halamicku. Śpiewa on dobrze i poprawnie, niestety w jego barwie nie ma czegoś charakterystycznego, co by od razu zwracało uwagę na jego głos. Można to zestawić z Gedy Lee, którego głos nie ma co równać się z Robertem Plantem czy Ianem Gillanem. Niemniej właśnie ta jego niedoskonałość stała się jedną z bardzo ważnych cech dokonań Rush. Być może tak będzie z głosem Dalibora. Ogólnie "King's Grave" to niezły i solidny album ale dość daleko od najlepszych momentów swoich idoli typu Stratovarius, Edguy, jednak fani melodyjnego speed/power metalu nie powinni być nim rozczarowani. (3) Moravius - Hope In Us 2016 Self-Released

Debiutancki album Moravius nawet zdobywa pewną popularność w Czechach, niestety drogi Dalibora Halamicka i Petra Straucha rozchodzą się. Dalibor angażuje się do hardrockowego Grog, a Peter do prog-metalowego Solar System. Jednak w 2014 roku obaj panowie rozpoczynają rozmowy na temat reaktywacji zespołu, co zaowocowało ponownym ich zejściem się w 2015 roku. Zdawałoby się, że kapela nabiera wiatru w żagle, niestety Petr Strauch ostatecznie rezygnuje z kontynuowania kariery pod szyldem Moravius. Niemniej po tej współpracy zostaje materiał, który znalazł się na omawianym "Hope In Us". Co prawda Petr nagrał ponownie wszystko sam ale tym razem na tyle dobrze, że muzyka uzyskuje jasny heavy metalowy sznyt, choć też chętnie korzystał z neoklasycznego arsenału, za to nie starał się zmienić powermetalowej tożsamości formacji. Także na "Hope In Us" nic się nie zmienia, to ciągle melodyjny power metal, który stawia na wpadające w ucho motywy oraz na neoklasyczne elementy. Ciągle też muzycy korzystają z neutralnych dźwięków i klimatów a także chórów, w których prym wiodą kobiece głosy. Jakkolwiek jest to charakterystyczne dla Noravius nie oznacza, że to dla nich najlepsze rozwiązanie. Po raz pierwszy w większym wymiarze wykorzystano elementy orkiestracji. Pojawiły się one w najbardziej rozbudowanej kompozycji, w ponad trzynastominutowej "Requiem", która intryguje również różnorodnością i kontrastami. Niemniej znowu najjaśniejszym punktem płyty jest neoklasyczny kawałek, "Broken Frame". Tak jak wspomniałem zdecydowanie lepiej jest z brzmieniem muzyki na tym krążku. Pod tym względem "Hope In Us" przebija debiut. Pozostaje kwestia braku cha-rakteru niektórych fragmen-

tów w muzyce oraz wokalu Dalibora. Jednak jest to tak samo jak ze stylem, który uprawia Moravius czyli melodyjny power metal, bo albo go się kocha albo go się nienawidzi. (3,5)

Moravius - Wind From Silesian Land 2020 Ragtime

Na "Wind From Silesian Land" pomysł na muzykę wciąż nie zmienia się, ciągle mamy do czynienia z szybkim melodyjnym power metalem zagranym po swojemu. W zespole nadal śpiewa Dalibor ale tym razem wspierają go gitarzyści Dockalik i Novak, kiedyś grali w Archon. Kolejnym wsparciem jest nowy basista Patrik Hrncir, a jedynie, jako sesyjny muzyk gra perkusista Dusan Kiss. Ta stabilizacja w szeregach zespołu dała Czechom sporej wiary w siebie, co zaowocowało bardzo solidnymi kompozycjami. Jednak jak ktoś był uważny to mógł spostrzec, że w składzie nie ma klawiszowca, co prawda keyboardy nie znikły ale na prawdę są absolutnym tłem i aranżacyjnym dodatkiem. Na plan pierwszy wychodzą gitary, nadając kapeli jeszcze wyraźniej heavy/power metalowego charakteru z namacalnym akcentem neoklasycznym. Jedynie w bonusowym "Religion" klawisze stają w szranki z gitarami w neoklasycznej wojence. Nie ma też chórków z wyeksponowanymi żeńskimi głosami, poza jednym momentem (ale o tym później). Jak dla mnie formacja wreszcie osiąga swój charakter, który ma swoje miejsce na scenie melodyjnego power metalu ale tego bardziej klasowego. Fakt, ciągle Czechom daleko do najlepszych produkcji z tego stylu, ale ich pomysł na tę muzykę i jej solidne wykonanie, każe patrzeć na tę formacje zupełnie inaczej. Tak jak wspomniałem kompozycje na "Wind From Silesian Land" są zacne i łatwiej jest wskazać te słabsze momenty, a takim jest wolna i bardzo zachowawcza ballada "Never Again". No i tu na nowo w końcowej fazie kawałka pojawiają się w chórkach panie. A to, że postawienie przez Czechów na gitary wyszło im na dobre niech świadczy kolejny bonusowy kawałek, którym jest koncertowa (gitarowa) wersja "Back Again". Ten album to kawał solidnego grania i bracia Czesi nie mają czego się wstydzić wśród fanów i muzyków melodyjnego power metalu. (3,7) \m/\m/

cisco, bo w roku następnym nie pozostało z niej nawet wspomnienie. Reaktywacja na początku tego wieku i bez płytowego dorobku, była raczej nieporozumieniem, ale zespół nie dał za wygraną, ponownie wznawiając działalność w roku 2013. Plus to ponowny akces Scotta, ale na tym kończy się lista obecnych atutów grupy. Ten smutny stan rzeczy bezlitośnie obnaża najnowsza EP "Volition" - trudno przecież traktować poważnie zespół, który przez siedem lat stworzył raptem cztery nowe utwory, w tym singlowy "The Baroness", opublikowany już jakieś pięć lat temu. Gdyby jeszcze te nowe numery trzymały poziom, ale niestety, o klasie dawnych kompozycji nie ma mowy. Mamy za to ni to funk, ni groove metal w kiepściuchnym wydaniu ("Not For You"), tandentny hip-hop z autotune'm ("What Are We Coming To?") i istną kpinę z dawnego dorobku Mordred ("The Love Of Money"). Broni się za to, wspomniany już "The Baroness", ale i tak w najlepszych latach zespołu byłyby to co najwyżej utwór na stronę B singla. Włączę więc sobie "The Next Room", a o tym niewypale postaram się jak najszybciej zapomnieć... (1) Wojciech Chamryk

Mosh-Pit Justice - The Fifth Of Doom 2020 Iron Shield

Bułgarska scena thrashowa nie jest u nas zbyt znana, co nie znaczy, że brakuje tam solidnie łojących zespołów. Mosh-Pit Justice należy do tych młodszych, ale istniejąc od roku 2012 dorobił się już pięciu albumów. Najnowszy "The Fifth Of Doom" potwierdza, że chłopaki lubują się w oldschoolowym thrashu z lat 80., za nic mając jakieś nowomodne jego odmiany. Jak to zwykle bywa, najlepsze dostajemy na początek: siarczysty "Designed To Suffer" to mocny, dynamiczny numer z ostrym wokalem i chóralnym refrenem, solo też jest niczego sobie. Następny w kolejności "Destined To Row" też ma fajny patent w postaci majestatycznego zwolnienia, jednak już na wysokości trzeciego "Voices Below" okazuje się, że szybsze utwory w wydaniu Mosh-Pit Justice są jednak bardzo sztampowe, żeby nie powiedzieć, tak jak w przypadku utworu tytułowego, nawet amatorskie. Również próba wykorzystania w tym numerze przez Peicha czystych wokali wypada niezbyt korzystnie, bo śpiewać chłopina za bardzo nie


umie - w groźnym, niskim pokrzykiwaniu jest jednak zdecydowanie lepszy. Nie znaczy to oczywiście, że dalej nic się już nie dzieje, bo mamy tu choćby takie utwory jak nader konkretny "To Find Peace", jednak jako całość "The Fifth Of Doom" nie rzuca na kolana - to 40 minut solidnego thrashu, ale nic ponadto. (2,5)

wpadki na takim poziomie w progresywnym rocku. Podejrzewam, że fani tego stylu już oddawana zasłuchują się "Flickering Lights" ale gdyby tak nie było, to zwracam Waszą uwagę na tę płytę. Myślę, że dla Was będzie to tak samo odkrycie, jak dla mnie. (5) \m/\m/

Wojciech Chamryk

Nacarbide - Iron Lotus 2020 Self-Released

Mrs. Kite - Flickering Lights 2020 Rockwerk

Trudno znaleźć informacje o tej niemieckiej formacji. Muzycy rozpoczynali swoją przygodę w Kolonii w zespole o nazwie It's Us, gdzieś na początku lat dwutysięcznych, nawet po tym szyldem nagrali płytę. Z czasem zmienili nazwę na aktualną i w 2013 roku wydali krążek "A Closer Inspection". Natomiast tegoroczny album "Flickering Lights" jest drugi w kolejności. Muzyka, która znalazła się na nim to w przeważającej mierze rock progresywny. Przywodzi on na myśl przede wszystkim Porcupine Tree czy nasze Riverside. Głównie za sprawą pięknych melancholijnych i przesyconych emocjami pasaży, które są bardzo charakterystyczne dla tej kapeli. Inne inspiracje to chociażby RPWL czy Haken. Po prostu na "Flickering Lights" rządzą ulotne dźwięki i bardzo eteryczne doznania. Wtóruje im harmonijny i zwiewny śpiew, który podkreśla całkiem niezłe refreny. Z rzadka pojawiają się bardzo mocne i techniczne akcenty, dzięki czemu muzycy stawiają na nogi swoich słuchaczy. Niemniej właśnie ta powolna, prawie senna atmosfera jest sednem tego albumu. W ramach właśnie tej wrażliwości stopniowana jest cała gama emocji, co może zdziwić tych, co będą uważali muzykę z "Flickering Lights" za nudną a wręcz usypiającą. Na tę muzykę trzeba umieć się otworzyć, inaczej daremny trud aby docenić talent muzyków Mrs. Kite. Jak w wypadku dobrych progresywnych krążków, ten album słucha się w całości bez jakichś specjalnych wyróżnień. Jednak osobiście jestem pod dużym wrażeniem najdłuższej kompozycji, ponad jedenastominutowej, "The Old Man", jej zaduma zawładnęła mną niepodzielnie. Nie wyrwały mnie z niej nawet te bardzo mocne fragmenty, które pojawiły się pod koniec całego utworu. Oczywiście, jak dla mnie, wszystko brzmi wyśmienicie i tak samo jest zagrane. Zresztą rzadko bywają

Kapela pochodzi z Tajlandii i gra heavy metal, tak od 2016 roku. W swojej dyskografii mają duży debiut "Lots of Eyes" (2017), EPkę "Resolution" (2019) oraz drugi, tegoroczny album "Iron Lotus". W skład tego ostatniego, wchodzi dziesięć siarczystych kawałów w stylu tradycyjnego heavy metalu. Jeśli chodzi o inspiracje można byłoby dużo pisać, bowiem w ich muzyce są odniesienia do japońskiego i niemieckiego heavy metalu z lat 80., NWOBHM, hair metalu, a także znajdziemy pewne akcenty solidnego power metalu, czy też thrash metalu. Natomiast najważniejsze w tym wszystkim jest to, że muzycy Nacarbide te wspomniane klisze podporządkowali swojej wizji grania i w zasadzie człowiek macha karkiem nie zastanawiając się do kogo lub czego dany fragment jest podobny. Każdy z kawałków jest świetnie skrojony, niesie z sobą manierę heavymetalowego hymnu, ma świetne riffy oraz melodie. Te ostatnie podkreślane są przez znakomity mocny i lekko szorstki wokal Hitomi. Jej akcent bezwiednie przenosi nas w lata 80. do momentu gdy słuchaliśmy płyt Loudness, Anthem, Earthshaker, a nawet Tsunami. Generalnie każda z kompozycji może reprezentować ten album, choć różnią się między sobą, są na podobnym wysokim poziomie. Do tego dochodzi zawodowe wykonanie, bezbłędna sekcja rytmiczna, proste ale porywające i profesjonalne partie gitary Masy. W dodatku wszystko brzmi staroszkolnie z pewną nutą współczesności. Także nie ma bata, fan tradycyjnego heavy metalu łyknie "Iron Lotus" jak pysznego frykasa. (5) \m/\m/ Nasty Ratz - Second Chance? 2019 Sleaszy Rider

Czeski Nasty Ratz jako zespół rozpoczął swoją muzyczną przygodę w 2012 roku z inicjatywy wokalisty oraz gitarzysty (gitara prowadząca/rytmiczna) Jake'a Wido-

wa i Rikkiego Wilda grającego na perkusji. W 2014 roku Nasty Ratz wydał swoją pierwszą EPkę pt.: "I Don't Wanna Care", a rok później debiutancki album zatytułowany "First Bite". 13 grudnia 2019 roku Nasty Ratz za pośrednictwem Sleaszy Rider wydało drugi album pt.: "Second Chance?". Tytuł ma znaczenie symboliczne, gdyż przed wydaniem albumu 3/4 oryginalnego zespołu opuściło wokalistę. Nasty Ratz "dało sobie drugą szansę" w składzie: Jake Widow (wokal, gitara rytmiczna), Jordy Riot (gitara prowadząca), Xriss String (bas) oraz Randy Dee (perkusja). Muzyka Nasty Ratz łączy różne style: glam/hard rock, hair metal, sleaze rock/metal. Zespół inspiruje się twórczością m.in. Mötley Crüe, Ratt, L.A. Guns, Vain, Crazy Lixx, Crash Diet, Kiss, Pretty Boy Floyd i Poison. Pierwszą płytę Nasty Ratz wyłączyłam po kilku pierwszych utworach, bo nie byłam w stanie przesłuchać jej do końca. Przy drugiej byłam zmuszona dotrwać do ostatniego utworu, żeby napisać recenzję. Po zastanowieniu, co tak bardzo mnie drażni, stwierdziłam, że jest to głos wokalisty. Mam wrażenie, że Jake Widow śpiewa jakby na siłę, ma problem z wyciągnięciem wyższych dźwięków, co szczególnie słychać w utworach: "Right Now" i "The Last Kiss", które po prostu kaleczą uszy. Gdyby wyciąć wokal, płyty słuchałoby się dużo przyjemniej. Album rozpoczyna się energicznie przez połączone siły basu i perkusji w "The Waste". Jordy Riot gra solidnie, a jego solówki np. w "Against The World" brzmią dobrze. W "Pop Sh*t" możemy usłyszeć duet z kobiecym wokalem. Jest to optymistyczny utwór z punkową nutą, kojarzący się ze stylem zespołu Green Day. Utwór "Street Kids" jest chwytliwy, ma świetny gitarowy rytm i jak dla mnie jest najlepszym utworem na płycie. Za "Price Of Love" odpowiada producent Beau Hill znany ze współpracy m.in. z Ratt, w związku z czym w utworze można usłyszeć wpływ właśnie tego zespołu. Wydaje się, że Nasty Ratz starają się ożywić blask lat 80-tych, jednak nie do końca im się to udaje. Utwory z "Second Chance?" są melodyjne i chwytliwe, ale głównym problemem jest koszmarny głos wokalisty. Być może są osoby, którym przypadnie on do gustu, aczkolwiek ja Nasty Ratz nie dam już kolejnej szansy. (2,5) Simona Dworska

Neanderthal Noise Machine Neanderthal Noise Machine 2020 Dying Victims

Czym, że jest to Neanderthal Noise Machine zapewne wielu z Was zapyta. Otóż już spieszę z odpowiedzią niczym kurier ze świąteczną przesyłką. Lubisz muzykę, która Twoim zdaniem prezentuje jakąś artystyczną wartość? Jeśli tak, to zejdź do piwnicy i sprawdź czy gdzieś tam przypadkiem Ciebie nie ma. Lubisz wirtuozerskie solówki i progresywne klimaty? Zrób sobie lepiej rundkę dookoła osiedla. Tak dla zdrowia. Tylko maseczki nie zapomnij, bo będzie mandacik. Lubisz ładne, chwytliwe i wpadające w ucho melodie, które już po pierwszym przesłuchaniu będziesz mógł sobie nucić pod nosem w drodze do szkoły, pracy czy gdzie tam sobie chodzisz? Weź lepiej włącz sobie Bayer Full. Lubisz jak wokalista ma ładny, czysty głos, potrafi wyciągać wysokie partie itd? Idź do najbliższego torowiska i spróbuj pościgać się z Pendolino. Muzyka tej międzynarodowej kapeli o jakże pięknej nazwie to połączenie starej szkoły Motorhead z punk rockiem w swej najbardziej prymitywnej i garażowej formule. To prostota rockendrolla doprowadzona do momentami wręcz absurdalnej formy. Nie ma się co tu więcej rozpisywać, ale wypadałoby to dzieło ocenić. Jeżeli jesteś osobą, która na przynajmniej jedno z pytań odpowiedziała "tak", to raczej nie zrozumiesz tej konwencji i uznasz tą muzykę za wielką porcję kału. Zatem z Twojego punktu widzenia jedyna możliwa ocena to (1). No dobrze, a co z tymi, którzy na wszystko odpowiedzieli "tak"? Cóż, oni żadnych ocen nie potrzebują. Bartek Kuczak

Necromanzer - Satan's Cannon 2020 First Wave Only

Necromanzer to projekt chłopaków znanych z grupy Armagh (recenzja ich albumu "Cold Wrath Of Mother Earth" powinna być gdzieś obok). "Satan's Cannon" to wydane dwa lata temu demo zawierająca zaledwie cztery utwory. No właśnie demo, więc absolutnie ni-

RECENZJE

195


kogo nie powinna tu dziwić garażowa produkcja (która notabene nie jest zła, a nawet dodaje tej muzyce swego rodzaju kolorytu). Necromanzer stara się co prawda grać jakąś tam wariacje na temat oldskulowego black metalu, tego pierwszej fali rzecz jasna, nie mniej jednak od tej muzyki na sto kilometrów wieje punkiem. Nie mam tu na myśli koniecznie HC punku (który to miał nie mały wpływ na ekstremalny metal, jaki znamy w dzisiejszej formie), ale nawet tą bardziej klasyczną odmianę, nawet tą w wykonaniu Sex Pistols. Słuchając takich kawalków, jak "Love Destroyer" czy "Hammerhead" oczami wyobraźni przeniosłem się do jakiejś obskurnej speluny pełnej przepitych niezbyt wykwintnymi trunkami gości z irokezami pogujących w rytm wesołego "patataj". To, za co naprawdę można cenić tą warszawską ekipę to absolutny luz w podejściu do grania i brak kija w dupie. A niestety dzisiaj u wielu kapel ten przedmiot niestety chyba utknął na dobre w tylnej części ciała. Nie jest to materiał, który ma jakieś większe szansę trafić w gusta przeciętnego czytelnika HMP. Jeśli jednak szukacie jakiejś odskoczni w postaci prostej muzyki z jajami, to polecam! (3,5). Bartek Kuczak

Night - High Tides-Distant Skies 2020 The Sign Records

Wydanym przed trzema laty albumem "Raft Of The World", nawiasem mówiąc trzecim w dyskografii, Night zawiesili sobie poprzeczkę nader wysoko. Z tym większą radością spieszę donieść, że jego następca "High Tides-Distant Skies" utrzymuje ten wyśrubowany poziom, a kto wie, czy nie jest to zarazem najlepszy i najbardziej dojrzały album w dorobku Szwedów. Tradycyjny heavy/hard rock w ich wykonaniu jest bowiem wciąż nieszablonowy, porywający, całkiem mocny - rzecz jasna jak na tę stylistykę - a do tego całkiem melodyjny. Taką właśnie klamrą, spinającą ten album są przebojowy opener "Shadow Gold" i finałowy "Under The Moonlight Sky" z organowymi smaczkami, do którego powstał teledysk. Pomiędzy nimi mamy zaś sporo innego dobra, na przykład skoczny, hardrockowy "Burning Sky" czy jeszcze szybszy "Here On My Own", rzecz już bardziej w stylu wczesnych lat 80. Bardziej surowy "Give Me To The Night" wyróżnia skandowany refren, z kolei w "Lost In A Dream"

196

RECENZJE

silniej zaznacza się udział pianisty, podobnie zresztą jak w "Running Away". Ale bez obaw, "High Tides-Distant Skies" to zdecydowanie gitarowa płyta. Nie zawsze typowo hard'n'heavy, bo "Crimson Past" zawiera partię charakterystyczną raczej dla Dire Straits, a hardrockowy "Falling In The Black" przełamuje motyw na dwie gitary, mający w sobie coś z flamenco, ale to fajne smaczki, dodatkowo ubarwiające i tak już dobrą płytę. (5,5) Wojciech Chamryk

Nightstryke - Storm Of Steel 2020 Skol

Młodziaki z Nightstryke fundują nam podróż w lata 80. To wycieczka może i niezbyt długa, trwa bowiem niecałe 35 minut, ale nader konkretna. Aż łezka się w oku kręci, że tak stylowo i z tak ogromną pasją grają niczym za najlepszych, wczesnych lat nurtu NWOB HM czy europejskiego metalu tego okresu, to jest ostro, surowo, ale też i melodyjnie. Pewnie gdyby ten album ukazał się gdzieś w 1982-83 roku, byłby dziś ponadczasowym klasykiem, albo chociaż perełką dla wtajemniczonych, jakich nie brakuje przecież w katalogach Neat, Roadrunner czy Mausoleum z połowy lat 80. Teraz też dotrą do tej płyty nieliczni, ale za to tacy, którzy od razu docenią werwę i umiejętności fińskiego kwartetu. Co ważne na "Storm Of Steel" nie ma wypełniaczy, poziom kompozycji jest bez wyjątku bardzo wysoki, a już w "Read The Omens", "Deathstalker" czy "Nosferatu" chłopaki grzeją już tak, że aż nie da się spokojnie usiedzieć - tym większa szkoda, że największą obecnie koncertową gwiazdą na świecie jest Covid-19, ale liczę, że ten stan rzeczy w końcu zmieni się na lepsze. Do tego Enforcer, Bullet czy inne grupy z tego kręgu mają w Nightstryke może nie konkurentów, ale na pewno zespół mogący zagrozić ich pozycji, a to już nie przelewki. (5) Wojciech Chamryk Ninth Circle - Echo Black 2020 Pure Underground

Trudno nie doceniać postawy takich zespołów jak Ninth Circle: powstałych w połowie lat 90., to jest w czasach najbardziej niesprzyjających dla tradycyjnego heavy, istniejących bez przerw i co kilk lat regularnie wydających kolejne albumy. "Echo Black" jest w

przypadku tej amerykańskiej formacji czwarty z kolei i całościowo trzyma poziom. Ninth Circle skupia się na tej melodyjniejszej odmianie metalu lat 80., bliskiej momentami AOR/pop music ("Tokyo Nights", "Shadow Of Giants", "Then & There"). Momentami jest to jednak zbyt mdłe i pozbawione mocy - od razu robi się lepiej gdy zaproponują konkretny riff i ciut surowsze brzmienie ("Forever More"), albo dołożą do pieca już naprawdę konkretnie ("Prelude To Glory"). Całość jednak niczym szczególnym nie porywa, a ponieważ płyta jest długa, to i wypełniaczy na niej nie brakuje (bonusowy "When The Sun Goes Down" na pewno mogli sobie darować). Zresztą skoro z 13 utworów najlepszy z całego tego materiału jest cover ("Warrior", oryginalnie na LP Riot "Rock City" z 1977 roku), to też o czymś świadczy. Ninth Circle muszą się z nimi zresztą kolegować, skoro w przeróbce śpiewa Todd Michael Hall z Riot V, a solo gra Mike Flyntz (ex Riot, Riot V), zaś w "Forever More" bębni Frank Gilchriest, też obecnie w Riot V - na pewno jest to jakaś ciekawostka dla fanów tej grupy, ale całość na: (3). Wojciech Chamryk

Northern Crown - In A Pallid Shadow 2020 Self-Released

Od połowy marca praktycznie wszyscy muzycy są w bardzo nieciekawej sytuacji. Dotyczy to szczególnie tych bez jakichkolwiek etatów w orkiestrach, szkołach czy uczelnianych, czyli praktycznie większości metalowców, rockowców lub jazzmanów. Jeszcze gorzej mają ci w 100 % niezależni: tkwiący w podziemiu, wydający płyty samodzielnie, normalnie pracujący, by tylko móc kontynuować muzyczne hobby. Jednym z takich zespołów jest amerykański Northern Crown, który szybko i sprawnie sfinalizował trzeci album, by wydać go w epicentrum pandemii. Byłoby szkoda, gdyby "In A Pallid Shadow" miał z tego powodu przepaść i przejść niezauważenie, bo to kawał świetnego, posępnego doom

metalu. Zespół tworzą doświadczeni muzycy, więc o popłuczynach nie ma mowy - to surowy, mocarny doom w najepszej tradycji lat 80. nie przypadkiem kiedyś grupa wzięła kiedyś na warsztat utwór Candlemass. Inne słyszalne wpływy to rzecz jasna Black Sabbath czy Trouble, ale Northern Crown w żadnym razie nie są jednostronni. Doom w ich wydaniu jest więc niekiedy epicki ("The Last Snowfall"), czerpiący z tradycyjnego metalu wczesnych lat 80. (finałowy, najdłuższy na płycie "Observing"), a nawet progresywnego rocka w stylu Yes. Tu wyróżnia się szczególnie "A Vivid Monochrome", ale i w pozostałych utworach organowe i syntezatorowe partie też robią dobrą robotę, potwierdzając, że twórcze eksperymenty są wskazne, jeśli tylko ma się na nie dobry pomysł. Sprawdźcie koniecznie "In A Pallid Shadow", a zespołowi mogę tylko życzyć, aby przetrwał trudny czas i skompletował skład, bo trudno będzie im grać koncerty bez stałego perkusisty. (5) Wojciech Chamryk

NuclearwinteR - Total Apocalypse 2020 Self-Released

Siedlecki, założony przed czterema laty, zespół debiutuje niniejszą płytą. "Total Apocalypse" to EP z czterema utworami, 18 minut staroszkolnego thrashu w stylu lat 80.: mrocznego, surowego, czerpiącego od niemieckich mistrzów gatunku, z Sodom, Kreator i Destruction na czele. Wszystko co najlepsze dostajemy na początku, bowiem od razu, bez pardonu, bezlitośnie uderza "Atrocities Of Apocalypse", numer dynamiczny, długi, zróżnicowany w warstwie rytmicznej i aranżacyjnej. Niczym nie ustępuje mu "War", który rozwija się stopniowo, a siarczyste, thrashowe łojenie przeplata się w nim z mrocznymi, niepozbawionymi przy tym melodii, zwolnieniami. Tak trzymać panowie, ten kierunek jest jak najbardziej w porządku! "Voluntary Suicide", mający w sobie coś zarówno z tradycyjnego heavy, jak i crossover oraz "Minefield" są nieco bardziej sztampowe, nie zaskakują niczym szczególnym, potwierdzają jednak potencjał NuclearwinteR. Ciekawie jest też w warstwie tekstowej, bo jak wyjaśniają muzycy: "Utwory mówią o przemocy, terroryzmie, wyzysku jednych ludzi przez drugich, o wzajemnym braku szacunku, zatracaniu się człowieka we wszechobecnej technologii, mającej swoje źró-


dło w coraz szybszym postępie cywilizacyjnym. Wszystko to przyczynia się do wybuchu wojen, które z kolei prowadzą do nieuchronnej zagłady, do tytułowej apokalipsy". Summa summarum: mamy tu obiecujący debiut, zapowiadany przez zespół album powinien rozwiać wszelkie wątpliwości. (3,5) Wojciech Chamryk

Nuclear Warfare - Lobotomy 2020 MDD

Niemiecki (na chwilę obecną właściwie niemiecko-brazylijski) Nuclear Warfare jest zespołem, który pośród podobnych thrashowych kapel młodego pokolenia ma w miarę ugruntowaną pozycję. Daje im to pewną swobodę. Po prostu etap, na którym muszą komukolwiek coś udowadniać mają już dawno za sobą i mogą po prostu skupić się na tworzeniu takiej formy thrashu, jaka najbardziej im siedzi w sercu. "Lobotomy" to już szósty album tej załogi. Płyta ta zdecydowanie ma szansę trafić do tych, którzy cenią sobie thrash metal w jego najbardziej oldschoolowej formule i nie wypierają na siłę ze swego umysłu punkowych korzeni owego gatunku, ale o tym za chwilę. Jedziemy od początku. Utwór tytułowy oraz następujący po nim "Bombshel Disese" to klasyczna młócka, która spokojnie mogłaby się znaleźć na którejś z wczesnych płyt ich rodaków z Kreator bądź Destruction. Totalną ciekawostką może być za to trzeci numer w tym zestawieniu. "Gladiator", bo o nim tu mowa zaczyna się dość spokojnie od budujących nastrój dźwięków basu. Nagle wchodzi gitara, jednak jej dźwięki są bardziej heavy niż thrash metalowa. Jednak należy pamiętać, że chłopaki doskonale wiedzą jaki gatunek najbardziej kochają i już po chwili wchodzą typowe thrashowe riffy. Zwrotka jest utrzymana w dość wolnym tempie. Melorecytacje Floriana są tu ciekawie intonowane. W pewnym momencie trochę mi przypomina Mille Petrozzę, w innym zaś… Varga Vikernesa. Cały utwór trwa prawie osiem minut i mimo, że kompozycyjnie utwór ten nie jest może jakoś szczególnie zróżnicowany, to absolutnie nie nudzi. Wręcz przeciwnie. Kolejny kawałek to nawiązujący już bezpośrednio do wspomnianych punkowych korzeni "Fuck Face" (ludzie, co za tytuł). Przez swą szybkość i dynamikę stanowi on coś w rodzaju kontrastu dla poprzednika. Wraz z "Betrayers Of

Hell" wracamy do czysto thrashowych klimatów. Trochę mi to zajeżdża Slayerem z okresu "Hell Awaits". To oczywiście pochwała, nie zarzut. "The Blood Lord Will Return" posiada jeden z tych bardziej nastrojowych wstępów. Takich, jakie często się ostatnio Kreatorowi przydarzają. Zupełną odskocznią od klimatów ogólnie prezentowanych przez Nuclear Warfare jest kawałek "Death By Zucchini". No bo co to, Ramonesi czy The Clash? Właśnie takie, a nie inne skojarzenia miałem, gdy pierwszy raz ten kawałek usłyszałem w moich mocno wysłużonych słuchawkach. Tu nawet Florian brzmi niczym Joey Ramone. Utwór jest świetny, nie powiem. Pokazuje, że każdy zespół może mieć swą drugą twarz i świetnie się z nią czuć. Tylko trochę nie pasuje mi fakt umieszczenia tego kawałka między numerami typowo thrashowymi. Mogliby to dorzucić jako bonusową ciekawostkę albo wydać jako osobny singiel. Podsumowując Nuclear Warfare jest w świetnej formie i naprawdę warto sięgnąć po ich ostatnie wydawnictwo. Zwłaszcza, że ma ona szansę trafić nie tylko do maniaków gatunku (4,5). Bartek Kuczak

Oceans Of Slumber - Oceans Of Slumber 2020 Century Media

Oceans Of Slumber to amerykański zespół, który działa od 2011 roku. O dziwo gra progresywny metal/rock, do tej pory opublikował cztery studyjne albumy i EPkę. W dodatku ostatnie trzy krążki wydane zostały pod sztandarem Century Media, więc formacja powinna być mi znana, a nie jest. Dlaczego tak się stało, to za chwilę. Oceans Of Slumber swój muzyczny obraz umieszcza głównie obok wywarzonego progresywnego rock/metalu, który kojarzy się z Porcupine Three czy Riverside. Z pewnością dla większości byłoby jaśniej gdybym wymienił Opeth ale akurat tego bandu nie słucham, toteż trudno powoływać się na niego. Dość często tę rozmarzoną muzykę amerykańscy muzycy zderzają z partiami dynamicznego melodyjnego death metalu w stylu Katatonii (wymieniam ich, choć tych Szwedów też szczególnie nie słucham). Tak jak w rozpoczynającym płytę, "The Soundtrack to My Last Day". Jak dla mnie jest to ich znak rozpoznawczy, wykorzystany w przekroju całości krążka. Niestety za taką

ekspresją raczej nie przepadam, przez co prawdopodobnie, do tej pory nie sięgałem po dokonania tego amerykańskiego zespołu. Oceans Of Slumber swoją muzykę opiera głównie na klimatycznym progresywnym przesłaniu, snując melancholijne, majestatyczne a zarazem pełne pastelowych barw obrazy. Tej atmosfery nie wyzbywa się również we wspominanych mocnych partiach. W tych nostalgicznych fragmentach Amerykanie oprócz progresu chętnie korzystają z naleciałości współczesnych alternatywnych brzmień, niekiedy ocierając się o awangardę. Niemniej są też inspiracje starszą alternatywą, którą kojarzę z kapelami z pod szyldu 4AD. W tym wypadku nie korzystają tylko z ulokowania jakiś aranżacyjnych smaczków, ale pokusili się o pełne i przepiękne instrumentalne kompozycje "Imperfect Divinity" oraz "September (Those Who Come Before)", choć do tego grona można zaliczyć utwór z wokalem, przepełniony smutkiem i rozpaczą "The Red Flower". Ogólnie "Oceans Of Slumber" w perfekcyjny sposób uczy nas jak wiele odcieni, żalu, smutku czy innej melancholii mieści się w naszym świecie. Tej perspektywy nie zmienia również wieńczący krążek cover Type Of Negative "Wolf Moon", który wydaje się, że ma najchwytliwszą melodię. Muzyka na tym krążku to głównie popis instrumentalistów, którzy znakomicie wymyślili i odegrali swoje partie. Jednak na szczególną uwagę zasługuje wokalistka Cammie Gilbert, która rewelacyjnie sprawdza się w kreowaniu preferowanej przez formację atmosfery. Nie wyje, nie pieje, nie udaje operowej divy, po prostu śpiewa swoim pełnym głosem czule atakując żądane emocje. Od czasu do czasu ktoś ją wspomaga, głównie w death metalowych fragmentach, gdzie króluje męski growl. Natomiast w znakomitej kompozycji, z iberyjskim klimatem "The Colors of Grace", Cammie towarzyszy znakomity normalny męski wokal. Oceans Of Slumber należy do grona kapel, które raczej nie mają szans aby były moimi ulubionymi. Niemniej ich pomysł na muzykę i wykonanie zasługują na bezwzględne docenienie, co niniejszym czynię. (5) \m/\m/ Old Mother Hell - Lord Of Demise 2020 Cruz Del Sur Music

Jak widać formuła tria w żadnym razie nie jest tylko przebrzmiałym wspomnieniem z czasów świetności rocka i metalu, a Old Mother Hell wskrzeszają ją z godną podziwu konsekwencją. "Lord Of Demise" to ich drugi album, zarazem debiut w barwach Cruz Del Sur Music, co na pewno pozwoli zespołowi zyskać większą rozpoznawalność. Zasługują na nią bez dwóch

zdań, grając archetypowego heavy rocka/doom metal na modłę Black Sabbath czy Candlemass. Kolejne utwory są surowe, oszczędnie aranżowane - słychać, że grupa nie przesadza z kolejnymi nakładkami, gra w studio tak, jak zwykła czynić to na żywo. Doom jest tu podstawą, ale nie brakuje też przyspieszeń, tak jak w chyba najciekawszym na tym krótkim (38 minut z sekundami) albumie, dynamicznie hardrockowym i całkiem nośnym "Shadows Within" czy openerze "Betrayal At The Sea", kontrastującymi z majestatycznymi, potężnymi utworami w rodzaju "Avenging Angel" czy "Edge Of Time". I chociaż Bernd Wener momentami za bardzo przypomina barwą głosu i samą manierą Blackiego Lawlessa, to i tak "Lord Of Demise" jest płytą godną uwagi. (5) Wojciech Chamryk

Onslaught - Generation Antichrist 2020 AFM

Może to będzie dla niektórych niespodzianka, ale nie byłem nigdy jakimś maniakiem brytyjskiego Onslaught. Naturalnie miałem z tym zespołem styczność zarówno na żywo jak i z płyt, jednak, być może, zabrakło jakiejś chemii między nami. Z drugiej strony w niczym grupie nie umniejszam i uważam, że tworzą dość specyficzny thrash metal, który ma swoich wiernych fanów. W takiej sytuacji dostałem do recenzji nowy materiał. Nowy krążek Onslaught to nie jest premiera na miarę Exodus, OverKill czy Testament więc pojawił się trochę znikąd. Powiedziałem sobie jednak, że może to i dobrze, że nie jestem jakoś zaangażowany w ich twórczość - pozwoli mi to jakimś czysto obiektywnym okiem spojrzeć na najnowsze dzieło. Album "Generation Antichrist" to pierwszy krążek bez długoletniego wokalisty Sy Keelera. Wokal nagrywał więc świeżak w szeregach - David Garnett. Przyciągnął on również swojego kumpla z Bull-Riff Stampede, perkusistę Jamesa Perry. Na drugiej gitarze obok weterana Nige Rocket-

RECENZJE

197


ta wywija Wayne Dorman, który również niedawno zasilił grupę. Jedynym starszym stażem muzykiem jest basista Jeff Williams, szarpiący cztery struny od 2007 roku. Skład jak widać przez ostatnie lata drastycznie się zmienił. Czy wyszło to Onslaught na dobre? Warto się przekonać. Ucieszył mnie czas płyty. Niecałe czterdzieści minut. To taki wynik przypominające stare, dobre czasy dla thrash metalu. Trochę odetchnąłem, bo jednak nie zawsze przekopywanie się przez godzinny (a nawet dłuższy) materiał tego gatunku w domowym zaciszu jest przyjemne. Thrash metal to też ma być solidny strzał w twarz - szybki i konkretny. Zbędne rozwlekanie nie jest wskazane. No chyba, że mamy do czynienia z progresywnym, połamanym i absorbującym nie tylko nogi (mosh pit) ale i umysł. Onslaught na całe szczęście nie przypomina Voivod czy Heathen. Ich muzyka bliższa jest takiemu Exodus, chociaż i tutaj podobieństwo jest tylko i wyłącznie w pokładach agresji. Kompozycyjnie Brytyjczycy atakują słuchacza prościej. Od samego początku odpalają wszystko to, co mają najlepsze. Bez jakiegoś czajenia się, badania gruntu. Po krótkim intro, niejako wprowadzającym w klimat "Generation Antichrist", dostajemy pierwsze uderzenie. Jeśli nie trzymamy gardy (czytaj: nie jesteśmy wprawieni w tego typu płytach) to gwarantuje, że do połowy materiału będziemy leżeć na deskach i błagać o ręcznik. Jest szybko. Mocno, gęsto i strasznie agresywnie. Świeży skład to i świeża krew. Pulsuje ona w żyłach zespołu tłocząc riffy przypominające szatkowanie kapusty przez sprawnego kucharza. Prędkie kostkowanie strun i sekcja rytmiczna wylewająca wiadra gorącej smoły. Album jest niczym rozpędzona ciężarówka taranująca wszystko na swojej drodze. Uderzył mnie "Generation Antichrist" swoją bezpośredniością. Słychać w nim korzenie grupy ale i nowoczesność, która na szczęście nie bierze nad wszystkim góry. Ten krążek, wydany w 2020 roku spokojnie mógłby pojawić się w połowie lat 80. Muzycznie nie ma tutaj silenia się na wymuszony ukłon w stronę starych fanów. Mam wrażenie, ze Onslaught nikogo nie bierze pod włos. Starają się zrobić jak najlepsze wrażenie robiąc to, co umieją. Nie pchają się w rewiry, które zarezerwowane są dla innych. Jasna i klarowna sytuacja bije od "Generation Antichrist". W sumie nie doszukałem się w tym czterdziestominutowym krążku jakichś drastycznych minusów. Jak dla mnie może momentami ten album jest zbyt agresywny. Chociaż kwestia wprawy - to ja pewnie odwykłem w ostatnich miesiącach od typowego thrashowego mięsa a z Onslaught jest wszystko w najlepszym porządku. Fakt, to nie jest muzyka dla każdego, nawet

198

RECENZJE

dla tych, którzy słuchając thrashu mają na myśli Megadeth czy Testament. Tu mamy do czynienia z zupełnie inną kategorią wagową. Tu trzeba zostawić finezję a przygotować się na walkę. Ta płyta jest trochę jak szkolenie dla elitarnych komandosów - chętnych jest wielu a kończy tylko garstka. (5) Adam Widełka

Pale Divine - Consequence Of Time 2020 Cruz Del Sur Music

Ten amerykański zespół nie jest jakąś szczególnie znaną marką wśród ludzi kojarzących metal wyłącznie ze sztandarowymi formacjami pokroju Metalliki czy Iron Maiden, ale ci zorientowani w podziemnej scenie Pale Divine kojarzą i szanują. Jest za co, bowiem formacja z Pensylwanii przez blisko ćwierć wieku istnienia wydała sześć trzymających poziom albumów, radując uszy maniaków klasyki doom/ heavy metalem najwyższych lotów. "Consequence Of Time" również trzyma poziom - ba, można tu nawet mówić o nowej jakości i otwarciu kolejnego rozdziału w historii formacji, płycie zdecydowanie lepszej od poprzedniej "Pale Divine". Zespół też musiał czuć, że stworzył coś dobrego, bo nie zwlekał z premierą, szybko podsuwając fanom kolejny album. To niby wciąż ten sam, stary, dobry doom metal, ale jednak przefiltrowany przez tradycyjny heavy ("Shadow's Own", dynamiczny "No Escape"), NWOB HM (trwający ponad 10 minut utwór tytułowy), hard rocka ("Saints Of Fire" z wokalnymi harmoniami i lżejszym brzmieniem) czy nawet progresywnego rocka w ujęciu hard ("Broken Martyr"), jeszcze ciekawszy i szlachetniejszy. No i ta doomowa surowizna "Tyrants & Pawns" czy "Phantasmagoria" - nie mam pytań. Fajnym patentem było też podzielenie partii wokalnych pomiędzy Grega Dienera i nowego w składzie, chociaż znanego z Beelzefuzz, Danę Ortta, co dodało tylko rozmachu, i tak już bardzo udanej, całości. (5) Wojciech Chamryk Pandemic - Deaf Nite 2018 Defense

Album jest obarczony nieciekawym wydarzeniem, a mianowicie śmiercią założyciela bandu, Sebastiana "Sharpa" Wikarego. Niejako EPka "Deaf Nite" jest hołdem złożonym temu muzykowi przez resztę kapeli. Sama muzyka odwo-

łuje się do speed/thrashu prosto z lat osiemdziesiątych zeszłego wieku i to w dość udany sposób. Takie zderzenie inspiracji Toxik, Agent Steel a nawet wczesnej Metallki czy Anthrax. Oczywiście do tego grona można doliczyć jeszcze innych kandydatów, bowiem ogólnie muzyka Pandemic to taki swoisty wehikuł czasu. Niemniej jasno chodzi o to aby było bardzo w miarę melodyjnie, szybko, rasowo i oldschoolowo. Poza tym każda kompozycja jest na dobrym poziomie, dzięki czemu EPkę można słuchać na okrągło. Całkiem niezła jest też produkcja i brzmienia instrumentów, choć na szczególną uwagę zasługuje bardzo dobre i pełne brzmienie basu. Reszta instrumentów trzyma również wysoki poziom i standardy. Nie można pominąć też wrzaskliwego i charakterystycznego wokalu Gniewko "Mary" Jelskiego. "Deaf Nite" udanie prezentuje muzyków i kapelę, bardzo dobrze zapowiada ewentualną dalszą karierę Pandemic. Tylko czy po takim ciosie formacja jest w stanie się podnieść? A sądząc po ostatnim utworze z EPki, bardziej złożonym "Warpath" na dużym debiucie może być jeszcze bardziej interesująco. (4)

także w wokalu, przeważnie jest to ciepły, melodyjny a zarazem rockowy głos Sary Trubiłowicz. Niemniej Sara potrafi również ryknąć prawie growlem (np. Speed"), czasami mam wrażenie, że w ryczeniu wspomaga ją też któryś z chłopaków (np."Different Me"), niestety w tym temacie pewności nie mam. Znakomicie wypadają gitary, zarówno partie rytmiczne i te solowe. W tej kwestii panowie Mateusz Dedel i Adrian Gwoździowski imponują pomysłowością i talentem, z łatwością nadają swoim instrumentom mocy i zadziorności ale także melodyjność. Na tle gitar sekcja rytmiczna wypada wręcz zawodowo, grają to co powinni i nic więcej. Może przez przekorę ale czasami chciałbym aby basista albo perkusista wyłamał się i zabłysnął jakąś zagrywką. Te prawie pięćdziesiąt minut z "Unwanted" mija dość szybko i w miarę miło. Niestety ogólnie płycie brakuje elementów, które utkwiły by w słuchaczach na dłużej. Niema ani takiej wyraźnej przebojowej melodii, ani charakterystycznego tylko dla tego zespołu pazura. Do tego produkcja płyty jest dość dobra, instrumenty brzmią soczyście i klarownie ale do standardu obowiązującego na świecie jeszcze brakuje. Piramide to kolejna polska formacja z potencjałem, ale żeby zabłysnąć jeszcze sporo muszą popracować. Niemniej trzymam za nich kciuki, bowiem im więcej takich kapel na polskiej scenie oldscholowego heavy metalu, tym większe prawdopodobieństwo, że trafią się tam te najlepszego formatu. (3,5)

\m/\m/

Piramide - Unwanted 2019 Self-Released

Piramide rozpoczęło swoją działalność w 2012 roku w Tarnobrzegu. Jedyną płytę, właśnie omawianą "Unwanted", wydali w roku 2019. Krążek zawiera dziesięć utworów plus intro. Natomiast muzyka na nim zawarta, swoje korzenie ma gdzieś na "Czarnym Albumie" Metalliki, ale z większą dawką hard rocka i heavy metalu. Generalnie muzycy starają się aby była ona dynamiczna i energiczna ale wpadająca w ucho, więc z dużym nastawieniem na melodie. Być może, z tego powodu na "Unwanted" królują proste patenty i bezpośredniość. Nie znaczy to, że muzycy nie starają się urozmaicić swojego grania, wręcz przeciwnie. Dlatego w każdym z utworów odnajdziemy również interesującą różnorodność. Zróżnicowanie mamy

\m/\m/

Pottgod - Famos 2020 Wacken Foundation

Uskrzydlone, zwieńczone koroną logo z gitarami - może być obciachowo, pomyślałem. Sama okładka jest już jednak ciekawsza, bo to fragment XVII-wiecznego obrazu "Wenus i Wulkan" Bartholomeusa Sprangera, a i muzycznie Pottgod radzą sobie całkiem nieźle. Brzmią na tym MCD tak, jakby Pro-Pain postanowił grać bardziej alternatywnie i zdecydowanie lżej, i chciaż nigdy nie przepadłem za nowoczesnym rockiem z niemieckimi tekstami, co na stare lata tym bardziej już się pewnie nie zmieni, ale "Famos" trzyma poziom. Kompozycje są dopracowane i jak na tę stylistykę całkiem urozmaicone, zwłaszcza mroczny "Kein kreis" i mający w sobie delikatny posmak The Cure "Friss den


dreck". Przyłoić chłopaki też jednak potrafią, czego najlepszym dowodem tytułowy opener czy "Frei". Jeśli więc ktoś nie ma alergii na język niemiecki i lubi takie mocnawe, nowoczesne granie, może zaryzykować odsłuch czy nawet wydatek tych kilku Euro. (4) Wojciech Chamryk

występu muzycy nie popełniają zbyt wielu błędów, aczkolwiek timing i tempo niejednokrotnie różnią się od wersji studyjnych. Podsumowując: Pretty Maids są jak wino im starsi, tym lepsi! "Maid In Japan - Back To The Future World" polecam nie tylko zwolennikom zespołu, ale generalnie fanom hard & heavy. (4,5)

koś specjalnie ambitnych nie należy, ale całkiem przyjemnie się jej słucha. Niestety zdarzają się też wypełniacze w postaci dość przeciętnego "Afterlife". OK., wszystko ładnie pięknie, tylko ja się pytam gdzie jest ten orzeł znany ze wszystkich okładek płyt Primal Fear. Kwarantannę dostał, czy co? (4,5)

stawiam, że po latach ten album będzie się bronić dokładnie tak samo dobrze jak jedynka. (3,75) Kacper Hawryluk

Bartek Kuczak Simona Dworska

Rämlord - From Dark Waters 2020 Inverse

Pretty Maids - Maid In Japan Back To The Future World 2020 Frontiers

Duńczycy z Pretty Maids nie pozwalają o sobie zapomnieć. Zespół, który powstał w 1981 roku z inicjatywy wokalisty Ronniego Atkinsa oraz gitarzysty Kena Hammera, 22 maja br. wydał nagranie koncertowe pt.: "Maid In Japan Back To The Future World". Z okazji 30-lecia drugiego albumu studyjnego grupy pt.: "Future World" Pretty Maids zagrali kilka koncertów, m.in. w Tokio w Japonii. W listopadzie 2018 roku odbyły się tam dwa koncerty stanowiące podstawę koncertówki. Wydanie na żywo zawiera wszystkie utwory z płyty "Future World" oraz pięć dodatkowych z późniejszego dorobku zespołu. Album "Future World" z 1987 roku zaciera granicę między hard rockiem i heavy metalem, i zmierza w stronę AOR. W porównaniu do surowszego debiutu, muzyka zawarta na albumie stała się w większym stopniu melodyjna, a instrumenty klawiszowe nadały dźwiękowi bardziej miękką nutę. Zaletą "Future World" jest muzyczna różnorodność, połączenie heavy, power i speed metalu inspirowane takimi zespołami jak: Europe, Iron Maiden, Judas Priest, a także Van Halen. Chociaż zazwyczaj nie przepadam za nagraniami z koncertów, bo w pełni nie oddają ich wyjątkowego klimatu, to jednak "Maid In Japan - Back To The Future World" brzmi całkiem nieźle. Ponadto entuzjastyczne reakcje japońskiej publiczności nie przeszkadzają w odbiorze poszczególnych utworów. Bardzo dobra jest jakość dźwięku, a 14 utworów wraz z intro cechuje niebywała moc i dynamika. Pomimo upływu lat chrapliwy głos Ronniego Atkinsa ciągle brzmi dobrze, nadal jest w stanie wyciągać wyższe tony i słucha się go z taką samą przyjemnością, jak na oryginalnych nagraniach. Także gitarowe solówki Kena Hammera w dalszym ciągu potrafią zachwycić. Do tego należy jeszcze dodać grzmiące bębny, miarowe tony basu oraz elektroniczny dźwięk klawiszy. W trakcie

Primal Fear - Metal Commando

Ragehammer Death

-

Into

Certain

2020 Nuclear Blast

2020 Pagan

O twórczości Primal Fear opinie są różne. Cóż, trudno się czasem nie zgodzić z tymi, którzy zarzucają im kopiowanie Judas Priest i brak własnego stylu. Z drugiej zaś strony trudno umniejszyć rolę tego zespołu w odrodzeniu się klasycznego heavy metalu pod koniec lat dziewięćdziesiątych i jego wpływu na rodzimą niemiecką scenę. W tym roku Panowie uraczyli nas swą trzynastą płytą, którą zatytułowali swym amerykańskim przydomkiem, mianowicie "Metal Commando". Warto nadmienić, że po latach rozłąki zespół powrócił pod skrzydła swej macierzystej wytwórni Nuclear Blast. Można by w tym miejscu właściwie napisać, że "Metal Commando" to kolejny album Primal Fear i w tym momencie zakończyć całą recenzję, gdyż wtajemniczeni doskonale zrozumieją, co mam na myśli. Ale zdaję sobie sprawę, że to nie przejdzie, więc kontynuujmy. Założenie było takie, iż miał to być album jak najbardziej w stylu Primal Fear, jednakże niepozbawiony pewnych drobnych innowacji. Tym czasem otwierający całość utwór "I Am Alive" brzmi jak całkowity powrót do korzeni. Kawałek ten z powodzeniem mógłby się znaleźć na "Jaws Of Death", czy którymś innym z wczesnych wydawnictw. Po nim mamy radosny "Along Comes The Devil", który stylistycznie nawiązuje do ostatniej płyty Judas Priest (wszyscy zapewne są zaskoczeni tym porównaniem). Dość maidenowy początek "My Name Is Fear" to zaś jeden z bardziej zapamiętywanych motywów na tym albumie. Nadmieniałem, że na płycie miały się pojawić pewne innowacje. A i owszem. Na pewno za takową można uznać kończący całość prawie czternastominutowy utwór Infinity. To pierwsza tak rozbudowana i tak wielowątkowa, zawierająca tyle zmian tempa i nastroju kompozycja w dorobku tej formacji. Warto również zwrócić uwagę na akustyczną balladę "I Will Be Gone", która może do ja-

Ragehammer istnieje na polskiej scenie muzycznej już prawie 10 lat, a na swoim koncie właśnie zagotowuję drugi pełen album. Krakowiacy kazali fana czekać cztery lata na swoje nowe dzieło. W tym czasie oczywiście nie dawali o sobie zapomnieć grając koncerty np. Na Metalmanii czy u boku Marudka. Drugi album, nie przynosi żadnej rewelacji. Dostajemy tutaj dziesięć strzałów na ryj, które niszczą nas przez niespełna 50 minut. Jest jak by o wiele bardziej intensywnie niż na debiucie. Kompozycje są albo szybkie, albo szybsze. Jest więcej chamstwa, smoły i szatana. Thrash metal najwyższej próby podlany black metalem i w porównaniu z debiutem jak by więcej tutaj naleciałości z dobrego starego mocnego hardcore punka. Chłopaki odnajdują się w takiej stylistyce i nie mają zamiaru poszerzać jej granic ani zaskakiwać słuchacza. Widać jak dużą inspiracją i muzyką jaka im towarzyszy większość czasu jest dla nich Nifelheim, wczasy Sodom, Impaled Nazerene, czy Desaster. I niestety w pewnym sensie jest to wada, bo nie będzie to album dla każdego, na każdą okazje. Trzeba mieć odpowiedni humor i nastawienie, żeby go posłuchać. Na spokojny jesienny wieczór się nie nada, ale jako soundtrack do obicia komuś ryja po pijaku już jak najbardziej tak. Przyczepić się też można do dość płaskiej produkcji, mogliby trochę podbić bas albo perkusję w niektórych momentach, no ale przy takich wydawnictwach płaska produkcja to często standard. Dobrze, że mamy koncerty na których są oni perfekcyjną maszyną do zabijania. W każdym razie jedyną jakąś nowością na tym albumie może być "Propher of Genocide part II", gdzie mamy do czynienia z rozbudowaną kompozycją i czystymi wokalami. Czy warto było czekać na ten album cztery lata? Tak, jest to solidna płyta, która znajdzie masę odbiorców i fanów. Sam będę do niej wracać w momentach wkurwienia i

Kiedyś każda nowa płyta zaciekawiała i cieszyła, a kolejny zespół budził zainteresowanie. Przy obecnej nadproducji wygląda to już zupełnie inaczej, a Rämlord nie ma zbyt wielu atutów, mimo tego, że nie brakuje mu udanych utworów, a zespół tworzą doświadczeni muzycy, znani z różnych grup rockowych i metalowych. Niestety, ich drugi album jest wyjątkowo niespójny - to próba złapania za ogon kilku przysłowiowych srok, jak dla mnie chybiona. Zaczynają bowiem od świetnego, mrocznego numeru "Love Of The Damned", typowego dla najlepszego okresu Warlord; jako kolejny proponują oldschoolowy heavy/doom "From Dark Waters", by już po chwili zapodać w "Haunting All Over The World" rytm w stylu AC/DC. OK, ich płyta, ich zasady, ale akurat mnie średnio to do siebie pasuje, nawet jeśli każdy z tych utworów jest generalnie udany. "Chained God" to kolejny przykład archetypowego wręcz doom metalu w starym stylu, czerpiący z NWOBHM przełomu lat 70. i 80., posępny i patetyczny, ale zaraz po nim dostajemy dynamiczny, znacznie lżejszy "Hell Is Here And Now!" - też udany, ale z zupełnie innej bajki, coś na styku Slade i AC/DC. Jasne, można i tak, ale jednak jako całość "From Dark Waters" niezbyt się broni, mimo wysokiego poziomu większości utworów. (3) Wojciech Chamryk

Raven - Metal City 2020 Steamhammer/SPV

Brytyjski Raven to kolejna ekipa złożona ze starych wyjadaczy, którzy mają niewątpliwą pozycję na heavy metalowej scenie i właściwie z czystym sumieniem mogliby już spokojnie odcinać kupony od swego dorobku. W końcu omawiany krążek jest już czternastym albumem studyjnym w ich bogatym

RECENZJE

199


dorobku. Pierwsze, co się rzuca w oczy, jeszcze zanim wrzucimy płytę do odtwarzacza to komiksowa okładka. Może ona sugerować, że "Metal City" to wesoła i żartobliwa płyta. Jest to jednak wrażenie dość błędne. Album jest jak najbardziej poważny (oczywiście na tyle, na ile poważny może być heavy metal). Ogólnie w swej wymowie, materiał jest dość oldschoolowy. Zarówno John, jak i Mark Gallagher zdają się być w świetnej formie i przeżywać swą drugą młodość. John śpiewa, jakby czas się go w ogóle nie imał, natomiast Mark nie oszczędza swojego wiosła. Na pochwałę zasługuje też nowy nabytek grupy, perkusista Mike Heller. Zdawałoby się, że jest to człowiek pochodzący z zupełnie innego muzycznego świata, jednak umiał się odnaleźć w klasycznym heavy metalu. Już od samego początku jesteśmy atakowani klasycznym ravenowskim brzmieniem. "The Power", bo o tym utworze mowa mogłby spokojnie się znaleźć na którejś z płyt zespołu z lat osiemdziesiątych. Tytuł tego kawałka idealnie mówi, z czym mamy do czynienia. Innym ciekawym numerem jest "Motorheadin", który jest czymś w rodzaju trybutu dla pewnej grupy. Nie będę podpowiadał, sami zgadnijcie, haha! Co jeszcze? Weźmy na przykład "Battlescarred". Pyszny kąsek, w którym słychać sporo motywów rodem z hardrocka z lat siedemdziesiątych. Pewnym zaskoczeniem może być kawałek zamykający ten album, mianowicie "When Worlds Collide". Trzeba przyznać, że jak na ten zespół jest to dość mroczny utwór. Wygląda na to, że Raven ostatniego słowa jeszcze nie powiedział. Dla fanów starych dokonań tej kapeli będzie to prawdziwa uczta. A ci młodsi, którzy jeszcze nie mieli okazji zapoznać się z twórczością tej ekipy, mogą z czystym sumieniem zacząć od "Metl City". (5) Bartek Kuczak

Reasons M.I.S.T.

Behind

-

Project

2020 Scarlet

Reasons Behind to włoska formacja, która istnieje od 2010 roku i gra... powiedzmy, melodyjny symfoniczny power metal z wokalistką za mikrofonem. Można rzec, że jest porównywalna do całego mnóstwa podobnych zespołów, od tych bardziej znanych Epica czy Within Temptation, po przez te mniej znane Amaranthe czy też Metalite. Charakteryzują się tym,

200

RECENZJE

że ich utwory są dość krótkie, zgrabne, zwarte i z bardzo chwytliwymi melodiami. Mają wręcz piosenkowy, popowy sznyt. Poza tym gitary mają nowoczesne, dość mocne brzmienie (metal core? nu metal?... coś koło tego). Oczywiście to nic nowego, bo kapele z tej sceny, czy progresywnej lubią stosować taki zabieg. W wypadku Reasons Behind brzmi to nawet całkiem nieźle. Natomiast klawisze nie budują orkiestracji i innych aranżacji znanych z symfonicznego power metalu, a opierają się na kosmicznych, podszytych elektroniką syntezatorach. Tłuką się tak między klasową elektronika a syth-popem. Z naciskiem na to ostanie, co raczej nie jest fajne. Do tego dopasowany jest zwykły dziewczyńsko-kobiecy wokal Elisy Bonafe, który w tej bardziej popowej oprawie całkiem dobrze się sprawdza. Jeśli chodzi o wykonanie i brzmienia oraz produkcje, skomentuje to jednym słowem. Zawodowo. Ciekaw jestem, jak Reasons Behind zostanie przyjęty w środowisku, być może wywoła kontrowersje, choć ta scena lubi miłe dla ucha melodie, a ostatnio pojawiło się takie cudo jak pop metal, wiec być może, będzie im łatwo zadomowić sie w pamięci fanów. Ogólnie nie jest moja bajka, więc nie mi oceniać "Project M.I.S.T.", jest to propozycja dla melodyjnych ekstremistów. \m/\m/

możemy na "Alive In Color" przesłuchać kompozycję "Threads", najpierw w wykonaniu Aldera a później Englunda. Myślę, że każdy po równo doceni jedną, jak i drugą wersję. Zresztą większą część koncertówki wypełniają kompozycje z albumu "Long Night's Journey Into Day" przy powstaniu których Tom Englund współuczestniczył. Ten fakt nie powinien nikogo dziwić, bowiem występując na Prog Power USA w 2018 roku, zespół właśnie go promował. Pozostałe kompozycje to pojedynczy przedstawiciele z albumów "The Origins Of Ruin", "Snowfall On Judgment Day", "This Mortal Coil" i "The Art Of Loss". Jedynie "The Fullnes Of Time" reprezentuje dwa utwory (w tym wspomniany "Threads" wykonany dwukrotnie). Aby dopełnić kwestie gości to na "Alive In Color" wystąpił również Chris Poland, który nie raz wspomagał muzyków Redemption. Oprócz występu w "Indulge In Color" zagrał również w coverze Megadeth, "Peace Sells". Całkiem fajna sprawa. Zresztą amerykanie nie po raz pierwszy sięgają po kompozycje innych. Co by nie pisać na "Alive In Color" znalazła się tylko część znakomitej muzyki tej grupy, za to jest brawurowo wykonana i to w warunkach koncertu. Także jak ktoś mieni się fanem Redemption powinien zaopatrzyć się w swój egzemplarz "Alive In Color". (5) \m/\m/

Redemption - Alive In Color 2020 AFM

Ten amerykański zespól należy do wielu moich ulubionych i niesamowitych kapel z nurtu progresywnego metalu. Charakteryzuje się fantastyczną muzyką zagraną niezwykle szczerze z niesamowitą klimatyczną aurą, obfitującą w emocje oraz całą gamę uczuć. Bez żadnych pół środków ale za to całym sercem i z pełną paletą talentów oraz umiejętności. Podobnie jak te wszystkie inne kapele ale na swój własny i niepowtarzalny sposób. Tym razem muzycy proponują nam zbiór własnych utworów w wersji "na żywo". Jest to na tyle ciekawe, bowiem możemy prześledzić, jak sobie poradził Tom S. Englund z interpretacjami innego znakomitego wokalisty Raya Aldera, który współtworzył kapele przez wiele płyt i lat. Moim zdaniem wypadło to nadspodziewanie dobrze, niemniej każdy z obu panów ma swoje niepodważalne atuty i zestawianie ich w jakiekolwiek szranki mija się z celem. Zresztą

Sandbreaker - Worm Master 2020 Defense

Już debiutancką EP-ką rybnicka ekipa zelektryzowała fanów stoner/ doom metalu w kraju i poza jego granicami, a jej pierwszy album "Worm Master" jest już tylko dobitnym zaakcentowaniem faktu, że objawiła się nam w tej stylistyce kolejna sensacja. W sumie nic w tym dziwnego, bo zespół tworzą doświadczeni, znani choćby z Gallileous, muzycy, ale stara prawda, że nazwiska nie grają, jest wciąż aktualna. W Sandbreaker zagrało i zgrało się jednak wszystko, a efekt to płyta marzenie, niespełna 34 minuty muzyki na najwyższym poziomie. Zespół powraca tu do korzeni funeral doom metalu, łącząc go ze stonerem, ale takim wywiedzionym w prostej linii z mocarnego hard rocka wczesnych lat 70. Momentami słyszę tu jeszcze i sludge, czasem taki w zakręconej, wręcz psychodelicznej postaci, tak jak w "Covered By Sand", co jeszcze tylko dodaje

temu materiałowi intensywności. Sunące niespiesznie, miażdżące riffy, dynamiczna, oszczędna sekcja z niskim, basowym pomrukiem, do tego potężny, bulgotliwy growling starej szkoły - ten złowieszczy klimat jest tu tak niesamowity, że trudno się od tej płyty oderwać. Dodajcie jeszcze nawiązania do "Diuny" Franka Herberta i efektowną szatę graficzną, tak więc: nota (6) nie będzie chyba dla nikogo zaskoczenieniem. Wojciech Chamryk

Saris - Beyond The Rainbow 2020 Progressive Promotion

Dzięki wytwórni Progressive Promotion poznaję kolejne postrzeganie progresywnego rocka i metalu, a także uświadamiam sobie, że może i mam jakieś pojęcie o tej scenie, ale jawi się ono w jego bladych odcieniach. Poza tym, ten wydawca przyzwyczaił mnie do pozycji z muzyką o ambitnej i wyraźnej wymowie. Tym razem pierwsze dźwięki wprowadzają konsternację... AOR? Melodyjny symfoniczny power metal? Z czasem obraz staje się bardziej klarowny. AOR owszem, ale zdecydowanie w komitywie z symfonicznym rockiem. Ogólnie muzyka jest łagodna, ciepła, przestrzenna i bardzo przystępna dla słuchacza. Natomiast symfoniczny power metal, tak jak hard rock, progresywny rock oraz metal to tylko dodatkowe smaczki w muzycznym świecie Saris. Sam zespół powstał dość dawno, bo w 1981 roku. Niemniej "Beyond The Rainbow" to dopiero jego piąty album, a to za sprawą tego, że początki formacji były dość niemrawe. Swój debiut wydali dwanaście lat od powstania, a na ich drugi krążek musieliśmy czekać następne szesnaście lat. Dopiero w ostatnich latach grupa jakość mocniej się sprężyła. Wróćmy jednak do samego "Beyond The Rainbow". Zawiera on ponad godzinę muzyki, na co składa się dziesięć różnorodnych kompozycji, gdzie na pierwszy plan wysuwają się melodie oraz opracowania symfoniczne, w których muzycy próbują połączyć z odpowiednim rozmachem epickie partie klawiszy oraz gitar. Bardzo bogato opracowane są również wokale. Główną rolę wiedzie Henrik Wager w towarzystwie Anji Günther, oprócz tego jest sporo różnych ciekawie opracowanych chórów. Dobrze nastraja do krążka już pierwsza kompozycja, dynamiczny "Avalon" z wstawkami w stylu Dream Theater, z melodyjnym refrenem oraz


ciekawymi klawiszami. Równie udany jest utwór tytułowy "Beyond The Rainbow". Najdłuższy na płycie z mocno zaakcentowanym symfonicznym wstępem, patetycznym wokalem i bogactwem chórków. Do ciekawszych kompozycji należy również ta wolniejsza z balladowym zacięciem i zatytułowana "Orphan". Całkiem nieźle wybrzmiewają też bardziej dynamiczne ale wpadające w ucho "Heaven's Gate" oraz "Infinity". No i o dziwo mimo łagodnych brzmień oraz wielu intensywnych melodii muzyka Saris prezentuje się dość ambitnie z ciekawymi i wieloma pomysłami oraz aranżacjami. Brzmi to dość fanie ale dla mnie trochę za łagodnie i zbyt klarownie. Myślę, że gdyby brzmienie było surowsze i miało więcej w sobie ciężaru było by to bardziej do zaakceptowania. Tylko czy Niemcy nie straciliby swojego charakteru? Nie dywagując dłużej całkiem niezły album. (4) \m/\m/

Satanica - Resurrection Devil's Spirit

Of

2020 Iron Shield

Jak radzi sobie Satanica bez wokalisty Johna Universe? Najnowszy, czwarty już w dyskografii japońskiej grupy album "Resurrection Of Devil's Spirit" nie pozostawia cienia wątpliwości: bez dobrego frontmana nawet najlepszy materiał nie robi wrażenia, bo pierwsze co słyszymy to głos. Fakt, Peter Criss śpiewał na płytach Kiss, a "Beth" była wielkim przebojem, Dan Beehler z Exciter też dawał radę, ale już Bill Ward z Black Sabbath za mikrofonem to było nieporozumienie. Wspominam o tym nie bez przyczyny, bo od sześciu lat wokalistą Satanica jest lider grupy, perkusista Ritti Danger i zawartość nowego albumu nader dobitnie potwierdza, że powiniem dać sobie z tym spokój i poszukać śpiewaka z prawdziwego wrażenia. Muzycznie jest bowiem naprawdę zacnie: klasyczny heavy starej szkoły, mroczny, surowy i do tego całkiem też melodyjny, z licznymi odniesieniami do nurtu NWOBHM, tak jak w "Bloodthirsty" czy "Thunderstorm", naprawdę może się podobać, wykonanie jest bez zarzutu, a brzmienie też konkretne. Tylko ten Ritti psuje efekt, męczy się, a do tego też słuchaczy - może nie wszystkich, ale mnie na pewno. (3) Wojciech Chamryk

(nie mylić z nowoczesnym). Ogólnie "Downfall" to bardzo solidna pozycja na scenie power/thrashowej, warto zainteresować się tą niemiecką kapelą. (5) \m/\m/

Savage Blood - Downfall 2020 Self-Released

Choć Savage Blood na scenie to absolutna nowość, to jednak ich główne filary zdradzają, gdzie leżą prawdziwe korzenie formacji. Perkusista Marc Könnecke oraz wokalista Peter Diersmann swego czasu współtworzyli niemiecką nadzieję power metalu, Enola Gay. Natomiast projekt Savage Blood stawia na jeszcze mocniejsze uderzenie, w zasadzie w stylu power/ thrash metalu. Przede wszystkim w uszy rzucają się znakomite ostre riffy, które w naturalny sposób współgrają z partiami solowymi. Niesamowicie wypada tu para gitarzystów Jörg Steinhake i Timios. W tle sekcja buduje miażdżące fundamenty wykorzystując dość proste rytmy ale bywają chwile gdzie bas i perkusja mogą zabłysnąć. W tym pełnej mocy i agresji przesłaniu znajduje się też miejsce na znakomite melodie. W tej materii główną rolę wiedzie wokalista Peter Diersmann, który umiejętnie rozdziela głos między majestatem mocy a emocjalnością melodii. Wszystkie osiem kompozycji to majstersztyk, ale otwierający tytułowy utwór "Downfall" od razu przyprawia o dreszcze słuchacza. Kawałek cudo. Lekko rozpędzony, drapieżny, z niesamowitym drivem i mocą, nie pozbawiony jednak chwytliwych motywów a także wyciszeń wprowadzających lekką dysharmonie. Następny "Release The Beast" jest podobny do openera, za to zdecydowanie bardziej bezpośredni i skondensowany. Zresztą muzycy w każdym z utworów wykorzystują podobne patenty ale zawsze starają się aby w tym nie powtarzać się. Bardziej stonowana jest kolejna kompozycja "Savage Blood", tym razem gitary rozbite są między heavy a thrash metalowym uderzeniem. Natomiast "Violent Attack" ma już posmak dynamicznego europejskiego staroszkolnego power metalu zmieszanego z tym z Ameryki. "Queen On The Run" wypada dość melodyjnie ale mnie bardziej przyciąga swoimi motorycznymi oraz klimatycznymi rytmicznymi partiami gitar. Ponownego rozpędu formacja nabiera wraz z "We Sweat Blood". Podobnego pazura ma też "Die In Spirit za to wybrzmiewa bardziej klasycznie. "Guardin Angel" niby jest wypadkową wszystkich poprzednich kompozycji ale też ma fragmenty, które zwracają na niego uwagę. Brzmienie każdego instrumentu jest pełne, soczyste, autentyczne ale i współczesne

Scardust - Sands Of Time 2020 M-Theory

Melodyjny symfoniczny power metal z wokalistką za mikrofonem i wiadomo o co chodzi. Jednak gdyby ktoś chciał rozsiąść się wygodnie w fotelu i posłuchać przy "Sands Of Time" wciągających a zarazem mocnych power metalowych melodii, oprawionych w fascynujące, pełnych patosu orkiestracje oraz pięknie brzmiącego wysokiego operowego głosu, to po prostu srodze się zawiedzie. Owszem ten Izraelski zespół w swoim arsenale ma też takie środki wyrazu i to nader wysokiej klasy ale są one w opozycji do zgoła innej muzyki, która jest pełna technicznego grania, wszelkiej rodzaju progresji, ba, czasami nawet ociera się o awangardę. Do tego wokalistka potrafi ostro rockowo zaśpiewać, od czasu wesprzeć się growlem. Poza tym mam wrażenie, że przez całość przewijają się również męskie growle czy też zwyczajny męski śpiew. Mamy też do czynienia z znakomicie opracowanymi klasycznymi chórami czy zwykłymi rockowymi chórkami. Generalnie oręż, który wytoczył Scardust na "Sands Of Time" jest naprawdę imponujący. Jak to bywa w progresywnych formacjach najważniejsze stają się kontrasty, a to broń potężna w rękach izraelskich muzyków. Czasami mam wrażenie, że stoję w samym środku tajfunu, gdzie zwalczają się dwie przeciwne muzyczne strony, a na dodatek, co chwila ktoś jeszcze chce się do tego chaosu wtrynić. Oczywiście potrafią też okiełznąć ten żywioł i płynąć wraz z muzyką w melodyjnym czy też klimatycznym temacie, także muzyka staje się przyjazna dla zwykłego słuchacza, choć zdecydowanie propozycja ta skierowana jest bardziej do maniaków progresywnego grania. Podkreślają to instrumentaliści. Perkusista potrafi grać zwyczajnie, prosto ale także znęcać się nad najbardziej zawiłymi szczegółami. Basista, co i rusz potrafi stanąć z boku i zabłysnąć swoim wyrazistym pomysłem. Gitarzysta i klawiszowiec wspólnie inicjują wszelkie emocje, które pojawiają się na albumie, a przy tym błyszczą w swoich solowych popisach. Kompozycje to przebogata

skarbnica. Świadczy o tym już rozpoczynający utwór, który składa się z pięciu oddzielnych songów, a dzieje się w nich więcej niż wyobraźnia może ogarnąć. Całe szczęście nad tym panuje całe mnóstwo chwytliwych melodii, bez nich propozycja Scardust mogła by być mało strawna. "Sands Of Time" to duży debiut Izraelczyków, który pierwotnie ukazał sie w 2017 roku. To wydanie to remasterowana wersja, także brzmienie jest wyborne, choć zdaje mi się, że niewiele różni się od oryginału. Wyśmienita to płyta i tak jak pisałem skierowana w całości do progresywnych maniaków, chociaż fani melodyjnego symfonicznego power metalu też mogą się zainteresować. (5) \m/\m/

Scardust - Strangers 2020 M-Theory

Przy "Sands Of Time" przekonaliśmy się, że mamy do czynienia z muzycznymi szaleńcami, którzy w niezwykły sposób i z olbrzymią wyobraźnią potrafili przedstawić swoją wizję progresywnego metalu. Równie udanie zdołali go zestawić z melodyjnym symfonicznym metalem, także co chwilę dochodziło do starć i potyczek obu tych dźwiękowych wizualizacji. Na nowym albumie "Strangers" nic pod tym względem się nie zmienia. Izraelscy muzycy w każdej chwili potrafią zadziwić słuchacza proponowanym rozwiązaniem. Niemniej słuchając nowej propozycji Scardust odnosi się wrażenie, że to całe szaleństwo ma zdecydowanie łagodniejszy przebieg, bowiem w takich kawałkach jak "Break The Ice", "Tantibus II" i "Huts" jest wiele miejsca na bardzo konwencjonalne granie w stylu znanych kapel ze sceny melodyjnego symfonicznego power metalu. Natomiast w takim "Under" mamy motywy, które mogą kojarzyć się z Matt Bianco (z nasza Basią) oraz z musicalem "Hair". Z kolei "Mist" można wręcz podpiąć pod Within Temptation. Mnie jednak bardziej wciągnął "przebój" ponad siedmiomiutowy "Concerte Cages" ze znakomitym głównym tematem opartym na folkowych motywach oraz z cała resztą arsenału ale tego bardziej przyjaznego. Bierze w nim udział Patty Gurdy, która gra w charakterystyczny sposób na lirze korbowej. Niemniej najbardziej rozbroiły mnie w tej kompozycji swawole gitarzysty basowego. Naprawdę na "Strangers" sporo jest tych faj-

RECENZJE

201


nych i wpadających w ucho momentów. Oczywiście na przestrzeni całego krążka są też mocniejsze miejsca, jak kompozycja "Over", gdzie jest sporo technicznego progresyjnego grania w stylu Teatru Snu, a także grownle, które na poprzedniej płycie były bardziej eksponowane. "Strangers" nie jest łatwo ogarnąć od razu, ba, będziecie mieli z tym kłopoty nawet po kilkukrotnym odsłuchaniu. Po prostu ci muzycy chyba nie mają w ogóle ograniczonej wyobraźni a ich talenty pozwalają na urzeczywistnienie jej w formie dźwięków. Pani Noa Gruman wokalistka i w ogóle główna postać tej formacji śpiewa na tej płycie typowo dla melodyjnych odmian power metalu z pewnym operowym zacięciem ale nie zapomina o innych stylach śpiewania, które poznaliśmy na debiucie. Swój śpiew bardzo chętnie podkreśla różnymi chórami. Ogólnie te wszystkie różne zawiłości zawarte na "Strangers" nie mają wpływu na jej produkcję ani na brzmienie, po prostu są one fantastyczne. Co prawda wolę tę ich bardziej mocne, mrocznie oraz szalone oblicze ale nawet w tej bardziej przyjaznej formie Scardust stanowi propozycję, której nie umiem się oprzeć. (4,7)

tóre partie gitary oraz ich popisy solowe ale ogólnie łba nie urywa. Basu jakoś nie słyszę a perkusja choć w punkt i bardzo solidna, to raczej oparta jest na samplach. Najgorzej jest z klawiszami, bywają na "My Shelter" ich fajne aranżacje ale są także tak paździerzowe, że aż same plomby z zębów wypadają. Porównywalnie fatalnie wypada również jedynie ballada "Angel Forever". Nie pomaga też długość trwania krążka, ponad godzinę muzyki przy takiej muzycznej kondensacji powoduje poczucie trudnego do przełknięcia klucha. Niemniej znalazłem na albumie jeden dobry numer, konkretny, prosty z gitarową power metalową jazdą, "Mr Blacky". Nawet klawisze są w nim mocno schowane i tak bardzo nie denerwują. Ogólnie gdyby muzycy zrezygnowali z keyboardów, przyłożyli się bardziej do gitarowej jazdy, zatrudnili żywą sekcje i przygotowali krótszy set, myślę, że wtedy zrobiliby lepsze wrażenie. Jak na razie Season of Dreams i ich "My Shelter" nie będą należeli do moich ulubionych projektów. (3) \m/\m/

\m/\m/

Second Sun - Kampen Gar Vidare 2020 Gaphals

Season of Dreams - My Shelter 2020 Pride & Joy Music

Ciekaw jestem czy ktoś jeszcze pamięta szwedzką Zonate, bo ja jakby przez mgłę. Wspominam o tym zespole, bo projekt Season of Dreams, wspierają dwaj muzycy zaangażowani w tamtą formację. Są nimi gitarzysta John Nyberg oraz wokalista Johannes Nyberg. Nie bez przyczyny napomknąłem o projekcie, bowiem powyższą dwójkę wspiera jedynie francuski multiinstrumentalista Jean Michel Volz, który na potrzeby Season of Dreams obsługuje gitary, bas, klawisze i perkusję. Prawdopodobnie panowie zetknęli się przy okazji współpracy przy solowym projekcie Volza, A Taste of Freedom. Także we trójkę wysmażyli debiut "My Shelter", który proponuje skondensowany, gitarowy melodyjny power metal. Mimo, że program tej płyty jest dość urozmaicony to niestety nie przebija się po przez rzetelność i przeciętność, co lekko mnie rozczarowało. Niewątpliwie największym atutem formacji jest mocny i wyrazisty śpiew Johannesa Nyberga, choć jak dla mnie brakuje mu większej plastyczności. Nie najgorzej przestawiają się niek-

202

RECENZJE

Na trzecim już albumie Second Sun niestrudzenie penetrują rejony klasycznego rocka w różnych odmianach. Prog, hard, folk - do wyboru, do koloru, a wszystkie te dźwięki zakorzenione są we wczesnych latach 70. Aż dziwne, że lider grupy Jakob Ljungberg terminował w deathmetalowym Tribulation, by po epizodzie w bliższym już takiej stylistyce Enforcer zanurzyć się w świecie retro/vintage rocka. Słucham już "Kampen Gar Vidare" kolejny raz i w sumie określenie retro ma się nijak do tych archetypowych dźwięków, tak bliskim klasycznym dokonaniom Jethro Tull, November czy Blodwyn Pig, bo one nigdy nie stracą aktualności. Second Sun nie zasklepiają się w jednej stylistyce: potrafią zagrać delikatnie, balladowo ("Kampen gar vidare"), ale nie unikają też surowszych brzmień ("Du aar allt du har"), utworów szybszych ("Sla tillbaks") czy nawet zdecydowanie hardrockowych ("Go?r alltid ditt basta fo?r de du alskar"). Nie brakuje tu też utworów bardziej przebojowych ("Attack", "Vem ska bry sig"), miłośnicy takiego grania nie mogą więc przeoczyć tej płyty. (5)

Selenseas - The Outer Limits 2020 Rockshots

Niby popularność melodyjnego power metalu spadła na łeb, naszyję. Jednak płyt z tym muzycznym stylem ukazuje się całe mnóstwo, więc nie do końca jest to prawdziwa teza. Fakt aktualnie nie tak łatwo jest tym kapelom przekonać do siebie fanów, a tym bardziej recenzentów. Niemniej naprawdę wielu próbuje tego dokonać. Selenseas to rosyjski zespół, który działa od 2010 roku i właśnie gra melodyjny power metal z wieloma aranżacyjnymi niuansami (głównie związane z progresją i symfoniką). Przed wydaniem "The Outer Limits" opublikowali EPkę i pełny studyjny album, gdzie śpiewano w rodzimym języku. Aktualny album to ponownie nagrany duży debiut z lepszym brzmieniem i wykonaniem oraz znakomitym wokalem nowego muzyka, Mikhaila Kudreya, który w dodatku śpiewa po angielsku. Przesłuchując płytę czuć, że muzycy włożyli w muzykę, jej wykonanie oraz produkcję bardzo dużo wysiłku. To nie jest taki prościutki melodyjny power metal. Przez każdy dźwięk, pomysł czy zagranie wyziera ich wielka ambicja. Niestety, jak dla mnie, ich kompozycje choć dobre to w sumie jedynie gwarantują odbiór w konwencjonalny i bezpieczny sposób. Nie ratuje sytuacji wiele aranżacyjnych dodatkowych ornamentów, ani zawodowe wykonanie. Ich muzyka ma też heavy metalowe zacięcie, także nie ma co ich oskarżać o nadmierne słodzenie. Zresztą bardzo umiejętnie utrzymują balans między mocą a melodyjnością. Klasy dodaje im również wspomniany wyraźny i pewny głos Kudreya. Niestety to za mało aby zabłysnąć wśród wielu innych podobnych propozycji. Co prawda jest parę momentów, utwory "Time", "The Mirror", a szczególnie "The Revenge of the Ifrit", które zdradzają, że formacja potrafi wybić się ponad przeciętność, ale to ciągle za mało. "The Outer Limits" będzie miało światowa premierę, także będzie to ich faktyczny start. Jest to niezły początek, który niesie również w perspektywie oczekiwania jeszcze lepszych efektów. Rosjanie mają wiele ambicji i myślę, że to ich klucz do ostatecznego sukcesu. Tymczasem za "The Outer Limits". (3,5) \m/\m/ Sellsword - ...and Now we Ride 2016 Self-Released

Wojciech Chamryk

Z jednej strony pierwsza płyta

Sellsword wpisuje się w heavy metal grany w Wielkiej Brytanii. Nie mam na myśli NWoBHM, ale raczej nieco późniejszy nurt heavy metalu - tematyka legend, wokal inspirowany Dickinsonem, epickie zacięcie. Te wspólne mianowniki, występujące osobno lub razem, można znaleźć wśród kilku wyspiarskich zespołów (choćby Dark Forest, Monument). Ta epickość Sellsword zresztą nie pochodzi od amerykańskich pionierów epic metalu, ale raczej od epickiej odnogi Iron Maiden. Utwór "Hardrada" brzmi raczej jak "Alexander the Great" niż "Gates od Valhalla". Z drugiej strony ogólny szlif Sellsword jest subtelny, osnuty plamami klawiszy, a dodawszy do tego pojawiające się tu i ówdzie galopady można mieć wrażenie, że przywołuje też europejski heavy metal ostatnich dwóch dekad. Płyta jest chwytliwa, przepełniona melodiami, ale jednocześnie urozmaicona i nie popada w tandetę. (4) Strati

Sellsword - ...unto the Breach 2019 Self-Released

Sellsword na drugim krążku zmienił nieco styl. O ile na pierwszej płycie plamy klawiszy lekko podbijały klimat, o tyle na drugiej zdarza im się wychodzić niemal na pierwszy plan. Rozpoczynający płytę "Pendragon" sięga jeszcze jedną nogą do poprzedniej płyty - bardzo brytyjskie melodie gitarowe, ciekawa solówka niemal w stylu... Symphony X - zupełnie interesujący kawałek. Drugą nogą zapowiada już nowy kierunek Sellsword. Już na poprzednim albumie pojawiały się galopady w stylu "europejskiego power metalu", jednak nie były one dominujące. Tutaj zapędzają się do niemal każdego kawałka. "...unto the Breach" to niemal podróż w czasie do złotego okresu tego gatunku. Co ciekawe, Sellsword zgarnął po drodze też inne, chronologicznie późniejsze natchnienia związane z tym gatunkiem. Słychać to w utrzymanym w średnim tempie kawałku "Inquisitor", którego klawisze wyraźnie inspirowane są "Art of War" Sabaton. Wyją-


wszy sabatonowy wątek, drugi krążek Brytyjczyków naprawdę dobrze oddaje klimat zespołów popularnych na przełomie lat 90. i 2000 roku. Mogłabym napisać, że efekt ten podbija tematyka związana z m.in. arturiańskimi legendami, gdyby nie to, że fascynację taką tematyką wyprowadzam w Sellsword w nieco inny sposób. Miłość do narodowych legend to cecha wielu wyspiarskich zespołów. Podejrzewam, że w Sellsword ten zdublowany efekt podróży w czasie wyniknął przypadkiem. Przyznam szczerze, że płyty słucha się nawet przyjemnie, choć trudno odmówić jej banalności. (3,8) Strati

Shadow Warrior - Cyberblade 2020 Ossuary

Były single, EP i inne wydawnictwa, jak choćby materiał live dostępny w wersji cyfrowej, teraz zaś Shadow Warrior debiutuje pełnowymiarowym materiałem. "Cyberblade" ukazuje lubelską formację jako zespół jeszcze sprawniej poruszający się w stylistyce tradycyjnego heavy metalu, ze szczególnym naciskiem na jego brytyjską odmianę z przełomu lat 70. i 80. ubiegłego wieku. To, co na MLP "Return Of The Shadow Warrior" było momentami ledwo zarysowane, mimo niewątpliwej atrakcyjności i jakości tego materiału, teraz nabrało już pełnego wymiaru, tak jakby w ciągu raptem roku, ten młody przecież, zespół wszedł na znacznie wyższy poziom: kompozytorski, wykonawczy i brzmieniowy. Grają więc z klasą i stylowo heavy starej szkoły, lecz w żadnym razie nie jest to jakieś muzyczne wykopalisko, ale dźwięki nadal aktualne i porywające, szczególnie w takim wykonaniu. Mamy tu osiem utworów, pewnie nie bez powodu, bo po cztery na każdą stronę wersji kasetowej i winylowej, a co kolejny, to lepszy - nie ma tak, że zaczynają od killera, po czym z każdym kolejnym utworem napięcie siada. Tu wszystko zgadza się od początku do końca, materiał jest bardzo wyrównany jako całość, a już rozpędzony, tytułowy opener, dynamiczny "I Am The Thunder", mroczny "Demon's Sword" (jak dla mnie najlepsze partie Anny na tej płycie) i zróżnicowany, finałowy "Flight Of The Steel Samurai" zachwycą każdego - o ile jest, rzecz jasna, fanem heavy metalu. (5,5) Wojciech Chamryk

SkeleToon - They Never Say Die 2019 Scarlet

Na ubiegłorocznym "They Never Say Die" jest równie nieciekawie i bombastycznie - nawet najsłabszy numer takiego Rhapsody ma w sobie więcej klasy niż zawartość tej płyty, że już o mistrzach Skele Toon nie wspomnę. Tu gości jest jeszcze więcej, a covery aż dwa: marniutki, skrojony pod gusta masowej publiczności, popowy i mający się nijak do oryginału Cyndi Lauper z roku 1985 "Goonies 'R' Good Enough" oraz "Farewell" Avantasii, pieczołowicie odtworzony i odegrany w skali 1:1, tylko nie wiadomo po co. Tu już nawet nie pomogła Melissa Bonny, tym razem śpiewająca naturalnym głosem. Całość bez oceny, bo na takie płyty po prostu szkoda czasu. Wojciech Chamryk

Sinsid - Enter The Gates 2020 Pitch Black

Sinsid to kapela pochodząca z Norwegii. W początkowym okresie swego istnienia działał jako cover band grając utwory z repertuaru Judas Priest, Thin Lizzy i paru innych czołowych kapel. Jak to często w tego typu przypadkach bywa w pewnym momencie stwierdzili, że tworzenie swojej własnej muzyki jest bardziej ekscytujące i tak dwa lata temu wydali album "The Mission From Hell". Omawiany album jest muzyczną kontynuacją wspomnianego krążka, ale też widoczny jest pewien postęp. W swej muzyce Norwegowie (oraz jeden Hindus i jeden Polak) starają się czerpać z najlepszych wzorów. Otwierający (pomijając intro) album numer tytułowy wydaje się być wprost nawiązaniem do twórczości wczesnego Grave Digger. Mam tu na myśli zarówno wokal, jak i partie instrumentów. Nieco bardziej epicki jest następujący po nim "Fighting With Fire". Ogólnie utwór jest utrzymany jest w średnim tempie, a ciekawostką jest wpleciona w środek melorecytacja. Nie rezygnujemy z podniosłego klimatu, gdyż przed nami kawałek "Into The Gods" będący fajnym połączeniem niemieckiego heavy oraz amerykańskich wzorców epic me-

talowych. Podobnie zresztą można powiedzieć o klimatycznej balladzie "Point Of No Return" oraz równie nastrojowym, ale już nieco ostrzejszym "666". Znajdziemy tu również odwołanie do morskich klimatów. Mam tu na myśli utwór "Freedom Of The Sea". Chyba najlepszy moment na tym albumie. Skojarzenia z Running Wild mile widziane nie tylko ze względu na tytuł. "Enter The Gates" to jedna ze zdecydowanie sympatyczniejszych płyt heavy metalowych, jakie ostatnio mi w ręce wpadły. A że Ameryki nie odkrywa… W sumie parę stuleci temu zrobił to już Krzysztof Kolumb (4,5). Bartek Kuczak

SkeleToon - Nemezis 2020 Scarlet

Jestem pełen podziwu dla tego zespołu, którego jedyną ambicją jest granie jak Helloween. Efekt jest oczywisty: słucham Skele Toon, słyszę jednak Niemców, do tego w nienajwyższej formie. Już recenzując debiutancki "The Curse Of The Avenger" Skele Toon określiłem ich "zawodowo grającym klonem niemieckiej grupy" i od tej pory nic się nie zmieniło - panowie chyba zbytnio zafiksowali się na tym, że zaczynali w tribute bandzie zespołu z Hamburga i koniec, nie ma zmiłuj. Dlatego power metal w ich wydaniu jest tak sztampowy i nieoryginalny jak to tylko możliwe, a niewątpliwe umiejętności muzyków oraz liczni goście niczego nie są tu w stanie zmienić. Tomi Fooler wciąż próbuje śpiewać niczym Michael Kiske - i fajnie, czasami mu się to nawet udaje, ale naprawdę lepiej posłuchać oryginału, szczególnie z obu części "Keepera...", niż tych, chwilami karykaturalnych, prób dorównania idolowi. Robi się ciut ciekawiej, kiedy grają mocniej ("Wake Up The Fire"), może podobać się ballada "Cold The Night", świetny jest utwór tytułowy, w którym Melissa Bonny z Ad Infinitum wykorzystuje growling, ale cała reszta to nudny metal dla nerdów, z niepotrzebnym, niczego nowego nie wnoszącym, coverem "Carry On" Angry na finał. (1,5) Wojciech Chamryk

mierę miała już dwa lata temu. Z pewnością nie zyskała na popularności, bo jakby było inaczej poznałbym ją dużo wcześniej. Sky Eye zaliczają do heavy metalu. No ok, w momencie publikacji "The Warning" Queensryche też mówiono o heavy metalu, ba, nawet chętnie konfrontowano Amerykanów z Iron Maiden. W ten sposób właśnie trzeba podejść też do Słoweńców, bowiem ich muzyka to heavy metal w stylu Iron Maiden ale z lekkim progresywnym podejściem wczesnego Queensryche. Bywają również momenty, które mogą budzić skojarzenia z Savatage. Jednak żeby nikt nie myślał o jakimś tam kopiowaniu, bo muzycy SkyEye w swojej propozycji odcisnęli całe mnóstwo swojego talentu, aby przemilczeć tę kwestię. Powiedziałbym, że sytuacja jest podobna do rosyjskiej Arii, z tym, że Słoweńcy są na początku kariery. Choć jest moment gdzie nie da się zaprzeczyć "maidenowskich" wpływów, jest nią kompozycja "Tsunami", która jednoznacznie kojarzy się z "The Rime of the Ancient Mariner". Każda kompozycja na "Digital God" - jedna w drugą - to majstersztyk, dla fana tradycyjnego metalu miód na uszy. Album chwyta od intro i nie chce puścić po ostatnie wybrzmiewające nuty "Galacticwind". Muzycy serwują nam doskonałe riffy i partie gitary, które znakomicie współgrają ze sobą oraz potrafią uraczyć nas wyborną solówką. Sekcja to wyborowy podkład pod gitary ale tętni ona swoim życiem. Wokalista, Jan Lescanec z całą pewnością będzie porównywany do Bruce'a Dickinsona. To nieuniknione. Niemniej daje on również wiele od siebie samego. Wielowarstwowe kompozycje, wzniosła atmosfera, mnóstwo różnych tematów, kontrastów, zwolnień, przyśpieszeń, a przede wszystkim całe multum nośnych melodii, to wszytko przez ponad godzinę, która w sumie wydaje się jedynie chwilą. O produkcji i brzmieniu nie ma co rozpisywać się, po prostu jest dobra, jak to w dzisiejszych czasach. W kilku słowy, albo bierzesz w całości "Digital God" albo nic. Myślę, że SkyEye powinniśmy dać szanse, a być może będziemy mieli tyle radości, co przy kolejnych płytach Arii. (5) \m/\m/

SkyEye - Digital God 2018 Self-Released

Nie spodziewałem się usłyszeć takiej płyty. Tym bardziej cieszy mnie to, że jednak w końcu dotarła do mnie. "Digital God" swoją pre-

Social Scream - Organic Mindset 2020 Self-Released

Social Scream pochodzi z Grecji i działa od 2008 roku. Przed "Orga-

RECENZJE

203


nic Mindset" wydał dwa pełne albumy, "Epiclesis" (2014) oraz "Initiation to the Myths" (2018). Greków zalicza się do heavy metalu ale jest to bardzo techniczny i gęsty heavy metal. Przynajmniej tak jest na "Organic Mindset". Z tego powodu muzyka Greków ma sporo wspólnego z progresywnym metalem, a nawet z technicznym thrash metalem. Ba, niektóre partie gitar bardzo kojarzą mi sie z pomysłami Mustaine'a innym razem z ekipą Peavy'a, gdy jeszcze współpracował z Victorem Smolskim. Każda z kompozycji to oddzielna muzyczna historia z wieloma wątkami. Czasami trudno nadążyć za pomysłami muzyków. Znajdujemy w nich cały arsenał konceptów, nieraz wzajemnie stojących do siebie w opozycji. Niemniej głównie jest dynamicznie i ciężko, choć oczywiście przeplata się to z różnej maści kontrastami. Muzycy uwijają się jak w ukropie, ale o dziwo muzyka "płynie" bez większych problemów, a utwory słucha się z dość sporym komfortem. Pomagają w tym wykorzystane melodie oraz bardzo dobry, mocny acz melodyjny głos Vlasisa Diamantakosa. Znakomicie pracują gitary, to one nadają ton i wyraz muzyce kapeli. Oczywiście beż sekcji nie byłoby to tak ciekawe. Tak w ogóle te gitary nie tylko dobrze grają ale i brzmią. Takim punktem kulminacyjnym "Organic Mindset" jest kończący album dziesięciominutowy instrumentalny utwór "Taleton", w którym dzieje się prawie wszystko, a nawet mmy krótką wokalizę, ale za to świetną, autorstwa pani Giota Soumaki. Drugą stroną metalu jest za to kawałek "If I Were The Devil". Utwór sam w sobie niczego sobie ale przez czas jego trwania leci spicz niejakiego Paula Harvey'a. Nie przepadam za takimi gadkami w muzyce. Ogólnie "Organic Mindset" to dobra rzecz, choć nie sądzę aby Social Scream zdobył jakiś szerszy rozgłos. Po prostu dzisiejszy fan ma bardzo wiele do wyboru. Natomiast jak ktoś wybierze tę kapelę nie będzie bardzo zawiedziony. (4,7) \m/\m/ Solitary - The Truth Behind The Lies 2020 Metalville

Kiedy myślimy o prężnej scenie thrashowej lat 80./90., od razu przychodzą na myśl Niemcy i Stany Zjednoczone, ale Brytyjczycy też mieli czym się pochwalić.

204

RECENZJE

Onslaught, Xentrix, Slammer, Acid Reign, Re-Animator, Cerebral Fix to przykłady pierwsze z brzegu i zarazem zespoły nader znaczące, nie tylko dla angielskiej sceny tamtych lat. Kiedy jednak większość z nich dogorywała, bądź zmieniała stylistykę na modniejszą, w Preston powstawała grupa o nazwie Solitary, hołdująca thrashowi w najczystszej postaci. I co ciekawe gra go do dziś, mimo zmieniających się przez ponad 25 lat trendów i licznych roszad w składzie - z tego pierwszego pozostał do dziś tylko lider, śpiewający gitarzysta Richard Sherrington. Wytrwałość i pasja godne uznania; tym większego, że Solitary wciąż utrzymuje właściwy kurs, łojąc thrash na wysokim poziomie. Tym większa szkoda, że podziemny status zespołu i współpraca z niewielkimi wytwórniami przyniosła dotąd efekty w postaci zaledwie trzech albumów, ale najnowszy ukazał się już dzięki Metalville, do tego raptem 3,5 roku od poprzedniej płyty, gdy przerwa między drugą a trzecią wyniosła jakieś dziewięć lat. Sprawy przybrały więc właściwy obrót, a surowy, dynamiczny, momentami wręcz brutalny (blasty), ale też i urozmaicony technicznie thrash w wydaniu Solitary ma wreszcie szansę dotrzeć do szerszego grona fanów metalu, szczególnie dzięki tak udanym utworom jak: wściekły opener "I Will Not Tolerate", bardziej złożone rozbudowane "Homage To The Broken" i "DTR (Dishonour True Reality)" czy wręcz przebojowemu, rzecz jasna jak na thrash, zamykającemu całość, "Spawn Of Hate". (5)

wypadałoby powiedzieć czym w ogóle jest ten cały Soulcaster. Jest to solowy projekt Andreasa Stieglitza, belgijskiego muzyka znanego z takich kapel Speed Queen czy Videmur. Dlaczego zatem uważam, że omawiany album należy do grupy tych nietypowych? W sumie przecież jakby na to nie patrzeć jest to jakaś formuła klasycznego heavy metalu. Owszem, tylko, że wszystko jest tu powiedzmy jakieś takie… dziwne (żadne bardziej wyszukane słowo mi do głowy w tym momencie nie przychodzi). Od produkcji, przez kompozycje, a na wokalach kończąc. Nie wiem, czy Andreas nagrywał to po LSD czy jakimś innym specyfiku zaburzającym całkowicie percepcję, ale efekt ostateczny wyszedł co najmniej lekko schizofreniczny. Ale po kolei. Gitary brzmią jakby były lekko przytłumione, perkusja jakby była nagrywana w jakimś pomieszczeniu z echem a wokal to już totalny kwiatek. Schowany za instrumentami, przytłumiony, brzmi trochę jakby ktoś próbował krzyczeć z sąsiedniego pokoju i przebić się przez warstwę instrumentalną. Nie wiem, czy to zabieg celowy, czy podczas nagrywania coś poszło nie tak. Jeżeli pierwsza opcja, to ja zupełnie tego nie rozumiem i nie kupuję. Co do samych kompozycji, to nie są one złe. "Maelstorm Of Death And Steel" to EP zawierające zaledwie pięć utworów. Mieszczą się one jakoś w ramach klasycznego heavy metalu, nawet czasem wykraczają poza pewne ograne patenty ("From Abamabar to Urithiru"). Co ciekawe "Maelstorm Of Death And Steel" nie jest wcale pierwszym wydawnictwem sygnowanym nazwą Soulcaster. Wcześniej, choć jeszcze w tym roku ukazało się dem pod tytułem "The Way of Kings". Wszystko fajnie, jednak tego albumu słucha się co najmniej… dziwnie (4). Bartek Kuczak

Wojciech Chamryk

SpellBook - Magick & Mischief 2020 Cruz Del Sur Music

Soulcaster - Maelstorm Death And Steel

Of

2020 Dying Victims

W którejś recenzji z tego numeru pisałem już, że zazwyczaj "do obrobienia" dostaję tutaj albumy w miarę oczywiste pod względem stylistycznym, jednak czasem trafiają się wyjątki. I właśnie takowym wyjątkiem jest ten album. Zanim jednak przejdę do rzeczy i napiszę dlaczego tak uważam, to najpierw

Co prawda "Magick & Mischief" jest piewszym krążkiem sygnowanym nazwą SpellBook, jednakże kapela samo w sobie nie jest całkowicie nowym tworem. Zespół ten ma za sobą kilka lat działalności pod nazwą Witch Hazel. Sami zainteresowani opisują swą twórczość jako połączenie stylu Black Sabbath, progresywnego rocka i klasycznego heavy metalu. Zobaczmy ile w tym twierdzeniu prawdy. Otwierający "Wands The Sky" tro-

chę mi się kojarzy z twórczością Led Zeppelin. Odnoszę wrażenie, że gdyby Robert Plant i Jimmy Page zaczynali swą przygodę z muzyką nieco później, być może brzmieli by właśnie tak. Przy czym wypada tu zaznaczyć, że nie jest to kopiowanie w takim stopniu, jak robi to Greta Van Fleet. Spell Book jest kapelą, która zdecydowanie ma swój styl, Kolejny numer "Black Shadow" również jest głęboko zakorzeniony w latach siedemdziesiątych. Ciekawostką jest tutaj partia harmonijki ustnej oraz klawiszy. Bardziej heavy metalowo robi się w "Ominous Sky". Głównie za sprawą świetnej gitarowej solówki. Chłopaki nie ukrywają swych doom metalowych fascynacji. Dają im upust w kawałku "Not For this World", gdzie ciężar spotyka się z nastrojowością. Ciekawą sprawą jest tu też wokal nawiązujący do klasyków bluesa. "Motorcade" to zaś najszybszy numer na płycie nawiązujący do twórczości Motorhead, a także do punk rocka, od którego Lemmy i ekipa nigdy się nie odcinali. Istotną rolę pełni tu bardzo wyraźna lina basu. Najlepsze zostawili na koniec. Utwór "Dead Detectives" to trwająca prawie dwanaście minut suita. Zaczyna się niemalże jazzowo. Dźwięk pianina dodaje nastroju, zwłaszcza gdy słucha się tego, gdy na dworze pogoda czysto barowa, a do baru z obiektywnych przyczyn iść się nie da. Nagle owy dżezik przeksztalca się w czysto heavy metalowy gitarowo perkusyjny galop, którego by się nie powstydził Iron Maiden. I znowu wszystko cichnie. Tyle że tym razem te wolne fragmenty nie powodują uczucia chilloutu, a wywołują w słuchaczu raczej niepokój potęgowany przez słyszalne w tle szepty. Powiem tak, jeżeli ktoś chce budować nastrój poprzez zmiany tempa, łączenie motywów mających swe źródła w różnych, czasem bardzo odległych gatunkach muzycznych, powinien się uczyć tego od SpellBook. Ciekawostką jest fakt, że na zdjęciach promocyjnych, członkowie grupy wyglądają raczej jak grupa hipisów wyciągniętych z manifestacji antywojennej, niż współczesny zespół metalowy czy około metalowy. Patrząc natomiast na okładkę, zastanawiam się, jaką mieszankę specyfików zażywali, gdy ten obrazek rodził im się w głowie. "Magick & Mischief" to płyta ciekawa, pokazująca, że SpellBook to grupa o naprawdę bogatych inspiracjach. Jednakże ortodoksyjni metalowcy mogą na nią kręcić nosem. Coż, istnieje jeszcze grupa bardziej otwartych słuchaczy (5). Bartek Kuczak Spirit Adrift - Enlightened In Eternity 2020 Century Media

Recenzując kolejne płyty niezmordowanego Nathana Garretta


mógłbym w sumie powielać jeden schemat z wykorzystniem opcji "kopiuj-wklej", bowiem ten projekt nie dość, że nie spuszcza z tonu, to doom/heavy metal w jego wydaniu staje się coraz ciekawszy i bardziej urozmaicony. Aż dziwne, jak on to robi, skoro w niecałe dwa lata zdołał stworzyć nie tylko dwa świetne albumy, ale też "Angel & Abyss Redux EP", ale takie są fakty. Na "Enlightened In Eternity" Garrett kontynuuje ścieżkę obraną na poprzednim albumie "Divided By Darkness", ponownie proponując krótsze (4-6 minut to norma) i bardziej zwarte utwory. Korzysta w nich z patentów typowych dla tradycyjnego heavy lat 80. ("Ride Into The Light", ciut judaszowy "Screaming From Beyond" - minus za wyciszoną solówkę), czasem sięga też jeszcze głębiej, do początków Black Sabbath ("Astral Levitation"), ale za każdym razem z dużą klasą. Nie brakuje tu też typowych, doomowych walców o posępnym brzmieniu ("Battle High", "Stronger Than Your Pain"), a i te szybsze numery im nie ustępują ("Cosmic Conquest", niemal speedowy "Harmony Of The Spheres"). Finał pięknie to wszystko puentuje, bo "Reunited In The Void" to blisko 11 minut posępnego heavy rocka/ doom metalu z psychodelicznym klimatem wczesnych lat 70. - kto wie, czy właśnie tak nie brzmieliby Black Sabbath, gdyby utrzymali bluesowy kierunek z pierwszego okresu działalności. (5,5) Wojciech Chamryk

Stälker - Black Majik Terror 2020 Napalm

Jeśli ktoś tęskni za dobrym oldschoolowym speed metalem w stylu Exciter czy Agent Steel, to bez zastanowienia powinien nabyć najnowszy album Stälker zatytułowany "Black Majik Terror". Panowie od samego początku jadą z szybkimi riffami, porywającym wściekłym wokalem oraz grzmiącą i prącą do przodu perkusją, nie pomijając świdrujących uszy solówek i wokalnych falsetów. Nie ma w tym miejsca na litość, choć w kilku momentach pewne zwolnienia są. Muzycy Stälker na single wybrali

pierwszy "Of Steel And Fire" i ostatni kawałek "Intruder" ale w zasadzie każdy utwór na tej płycie bez wyjątku może być takim typem na singiel. W ich rozpędzoną muzykę wtłaczane są pewne ornamenty z innych odmian heavy metalu, ale generalnie nie zmienia to w ogólne wyrazu tego zespołu. Dla przykładu podam, że "The Cross" rozpoczyna się znakomitym heavydoomowym wstępem. Do tego w niektórych momentach można wyczuć klimat fascynacji horrorami klasy, co najwyżej B. Generalnie każdy kawałek utrzymany jest w schemacie, Chris Calavrias od początku szaleje na swojej gitarze, Daif King drze japę bez opamiętania, a dzikie tempa nabija Nick Oakes. Niemniej ma to jaja i trzyma za nie od początku. W dodatku album brzmi surowo, naturalnie ale jednocześnie instrumenty słychać klarownie a sound ma posmak lat osiemdziesiątych. W kilku słowy, "Black Majik Terror" Stälker to propozycja dla maniaków speed metalowego oldschoolu. (5)

nia przypominaja T.M. Halla). Generalnie dużo na tej płycie dobra, kłopot tylko w jej absolutnym braku oryginalności. A przy obecnym wylewie młodych zespołów grających tradycyjny heavy metal, jest ona bardzo przydatna. Nie chodzi nawet o kopiowanie Wytch Hazel czy Riot City też czerpią ze swoich mistrzów garściami, ale w każdym z tych zespołów jest bardzo wyraźna dawka tej "swoistości". Starblind bez wątpienia jej szuka, to widać, ale długa droga przed nimi. Bo to jest tak, że panowie grają dobrze technicznie, czerpią z dobrych wzorców, więcej - mają dobre, zapamiętywalne numery (choćby wspominany "Room 101" czy "Here I Am") . Problem w tym, że takich ekip jest teraz baaardzo dużo. I zwykle tego typu płyty mogą zrobić fajne wrażenie, zagościć w odtwarzaczu nawet na tydzień czy dwa, ale po odstawieniu na półkę już na niej zostają. Aż mi smutno na samą myśl, bo dobrze się go słucha, ale wątpię żeby ten krążek przetrwał w pamięci fanów na lata. (3,5)

\m/\m/ Piotr Jakóbczyk

utwory napędzane klawiszami oraz wzmocnione syntezatorem, jak również współgranie między gitarą a syntezatorowymi solówkami. Sam zespół podaje, że na jego styl mają duży wpływ takie zespoły jak Rainbow Ritchiego Blackmore'a czy Black Sabbath z czasów, gdy wokalistą był Tony Martin. Osobiście Stargazery momentami kojarzy mi się z niemieckim zespołem Edguy, choć przede wszystkim z muzyką szwedzkiego HammerFalla, a Jari Tiura śpiewa trochę jak młody Joacim Cans. Zwłaszcza "Self-Proclaimed King" brzmi jak typowy hammerfallowy hymn. Tak naprawdę trudno wybrać utwory, które w znaczący sposób wyróżniały by się na płycie, gdyż większość utrzymana jest w podobnym stylu. Mnie osobiście najbardziej przypadł do gustu "Ripple The Water" z basowym intro, które później przechodzi w żwawy gitarowo-klawiszowy rytm. Dość wyrazisty jest również tytułowy "Constellation" zaczynający się szybko w stylu Helloween czy Stratovarius. Na płycie znalazła się także ballada "I Found Angels", w której Pete Ahonen dodaje trochę akustycznych gitarowych dźwięków. Moim zdaniem album "Constellation" jest wart przesłuchania, zwłaszcza dla fanów power metalu lubiących chwytliwe melodie oraz połączenie symfonii i cięższych brzmień. Mnie "wciągnął" dużo bardziej niż dwa poprzednie wydania tej grupy. (5)

Starblind - Black Bubbling Ooze 2020 Pure Steel

Stargazery - Constellation

Zasadniczo żeby kupic muzykę szwedzkiego Starblind, trzeba spełniać dwa warunki: po pierwsze lubić Iron Maiden, po drugie nie być wyczulonym na daleko posuniętą odtwórczość. Ktoś powie, że całe NWOTHM to jedna wielka wtórność - ok, ale tu mamy do czynienia z totalnym worshiperem. Maiden wylewa się w riffach, tempach, charakterystycznych galopadach, sekcji rytmicznej, solówkach, wokalach... no wszędzie. Pozostawiając tę kwestię, to granie jest naprawdę spoko. Melodie wpadają w ucho i są zagrane bardzo dobrze. Marcus S. Olkerud to zdolny wokalista, oczywiście wzorujący się na Dickinsonie, ale słychać tu jeszcze kilka innych inspiracji, jak Michael Kiske, czy Todd Michael Hall. Numery w większości zrobione w szybkim tempie płyną sobie i nie przynudzają. Całość nie jest za długa - zwłaszcza w porównaniu z poprzednim "Never Seen Again", album ma tę zaletę, że nie męczy. Produkcja też jest bardzo fajna, wszystko brzmi klarownie, ale bez plastików. W stosunku do Maiden jest tu odrobinkę wiecej motywów z US powerowym zacięciem, w stylu Glacier czy Riot V ("Room 101" mógłby spokojnie znaleźć się na "Armor of Light", a w "Reckoning" wysokie partie wokalne do złudze-

2020 Pure Steel

Stargazery, to fiński zespół grający melodyjny metal, który gości na scenie muzycznej od 2005 roku. Z uwagi na dużą liczbę kapel o nazwie Stargazer członkowie zespołu zdecydowali się dodać literę "y" do pierwotnej nazwy. Obecnie grupę tworzą: założyciel zespołu, gitarzysta Pete Ahonen, wokalista Jari Tiura (ex - MSG i ex - Snakegod), perkusista Ilkka Leskelä (od 2017 roku), a także basita Marko Pukkila i grający na instrumentach klawiszowych Pasi Hiltula, którzy dołączyli do zespołu w 2019 roku. Stargazery ma na swoim koncie już dwa albumy studyjne: debiutancki z 2011 roku zatytułowany: "Eye on the Sky" oraz drugi pt.: "Stars Aligned", który ukazał się w 2015 roku. Najnowszy album grupy pt. "Constellation" został wydany 29 maja br. przez Pure Steel Records. Gościem specjalnym grającym na basie w czterech utworach ("Ripple The Water", "I Found Angels", "Constellation" oraz "Raise The Flag") jest Samy Nyman. Album utrzymany jest bardziej w klimacie power niż heavy metalu i kontynuuje ścieżkę obraną przy poprzednich dwóch produkcjach. Charakterystyczna dla Stargazery jest melodyjność, chwytliwe refreny i

Simona Dworska

Starmen - Welcome to My World 2020 Black Lodge

Szwedzka scena nie przestaje zaskakiwać fanów rocka. Starmen to jedno z jej niedawnych odkryć, a po debiutanckim "Kiss The Sky" sprzed dwóch lat zespół podsuwa nam kolejny album. Jedyny minus "Welcome to My World" jaki dostrzegam to fatalne, współczesne brzmienie, niezbyt pasujące do tych klasycznych dźwięków - w latach 70. nagrano by ten materiał o niebo lepiej. Cała reszta już się zgadza, szczególnie w megachwytliwym "Dreaming", numerze, który spokojnie mógłby trafić na LP Whitesnake z drugiej połowy lat 80. czy "Freewheelin'", niczym z repertuaru Kiss. Nie brakuje też momentów ciążących w stronę AC/DC czy generalnie klasycznego rocka, co najbardziej stylowo wychodzi w tytułowym "Welcome to My World"; hard rockowy "Mayday" o orientalnym klimacie rów-

RECENZJE

205


nież trzyma poziom. Fajne są też te lżejsze utwory, glamowy "Warrior" czy niemal popowy "Mission Man" z przebojowym refrenem, ballada ze smyczkami "Stay The Night" pewnie trafi z kolei do miłośników "Beth" czy innych, romantycznych pościelówek. Może to więc płyta i niezbyt oryginalna, ale słucha się jej dobrze, a o to przecież chodzi, więc: (4). Wojciech Chamryk

Styxx - Wilczy głód 2019 Self-Released

Premiera płyty to dla każdego zespołu prawdziwe wydarzenie. Słuchacze też są zwykle z takiego stanu rzeczy zadowoleni, nawet jeśli chodzi o wykonawcę niezbyt znanego czy wręcz o podziemnym statusie. Bywa też jednak i tak, że wiąże się ona z czymś smutnym bądź tragicznym i takie właśnie okoliczności towarzyszyły wydaniu EP-ki "Wilczy głód" śląskiej formacji Styxx. To jej pierwsze wydawnictwo i naznaczone tragedią, bowiem w czasie sesji nagraniowej zmarł perkusista Paweł Niedziółka. Z planowanego albumu wyszła więc EP; złożona z pięciu utworów, do których Paweł zdążył nagrać partie bębnów. Muzycznie to rasowy, tradycyjny heavy: inspirowany rzecz jasna latami 80., ale też surowo brzmiący, mimo wyrazistych melodii. Czasem mroczniejszy, na modłę Kata ("Mgła"), gdzie indziej bardziej dynamiczny, wręcz zawadiacki, tak jak w utworze tytułowym, z niskim, zadziornym śpiewem Rafała Kani i świetnymi solówkami. Ballada "Potępiony" też jest niczego sobie, a nagrany w ubiegłym roku, już w zmienionym składzie, nowy utwór "Avalon" również potwierdza, że warto czekać na album Styxx. No i finał, faktyczna "Minuta ciszy". Może i John Cage robił takie rzeczy już blisko 70 lat temu (słynna kompozycja "4’33”" bez jednego nawet dźwięku), ale tutaj chodzi o coś zupełnie innego, o symboliczne upamiętnienie zmarłego przyjaciela, tak więc trudno się nie wzruszyć. (4,5) Wojciech Chamryk The Black Noodle Project - Code 2.0 2020 Progressive Production

The Black Noodle Project to kapela z Francji, która powstała w roku 2001. Jeżeli się nie pomyliłem w liczeniu to "Code 2.0" to ich dwunasty wydany album. Niestety poprzednich nie słyszałem czego

206

RECENZJE

żałuję, przynajmniej po przesłuchaniu omawianego krążka. Niemniej ta sytuacja świadczy o tym, że nie jesteśmy w stanie dotrzeć do całej muzyki, która aktualnie pojawia się na rynku. Także ciągle mamy coś do odkrycia i w sumie jest to piękne. Na "Code 2.0" znalazła się muzyka instrumentalna w konwencji rocka progresywnego i art rocka z pewnymi elementami rocka alternatywnego czy progresywnego metalu. Oparta jest na melancholijnych dźwiękach wymieszanych z elementami sentymentalnymi i lirycznymi. Kilku słowy, nuty malują głównie pastelowymi barwami dotykając wszelkich tonów i odcieni smutku oraz zadumy. Ma to też wiele wspólnego z obrazowością muzyki filmowej. Na pierwszym planie są głównie gitary akustyczne i rockowe to one budują tą niesamowitą aurę. Akompaniują im pianino i klawisze, a całość bazuje na rozsądnej sekcji rytmicznej. "Code 2.0" to w zasadzie jedna kompozycja podzielona na siedem aktów i mimo, że to muzyka instrumentalna to niema chwili na nudę. Muzyka wciąga słuchacza od pierwszej nuty i trzyma go tak do ostatniego dźwięku płyty. Muzycy wprowadzają też pewne głosowe urozmaicenia i tak w "Acte III" mamy przemówienie Victora Hugo we współczesnej interpretacji, w "Acte VI" mamy dziecięce gaworzenia, natomiast w ostatniej części "Acte Final" normalny liryczny śpiew po francusku. Nie wiem ile razy słuchałem tego krążka ale jeszcze nie mam go dosyć. Mam nadzieję, że dla inni fani rocka progresywnego będą zauroczeni "Code 2.0" tak jak ja. W każdym razie namawiam do zapoznania się z tym albumem. (5) \m/\m/

The Georgia Thunderbolts - The Georgia Thunderbolts 2020 Mascot Records

Tych pięciu młodych Amerykanów gra klasycznego rocka podszytego bluesem, typowego dla południa Stanów Zjednoczonych. Bez trudu można więc usłyszeć w ich utworach echa twórczości Lynyrd Skynyrd, The Allman Brothers Band

czy ZZ Top z okresu pierwszych płyt. Co istotne The Georgia Thunderbolts grają nad wyraz stylowo - gdybym nie wiedział, że ten materiał ukazał się niedawno byłbym przekonany, iż to jakaś produkcja sprzed lat. Już w openerze "Looking For An Old Friend" fajnie łączą southern rocka z piękną melodią, a partia slide też jest niczego sobie. "So You Wanna Change The World" nie jest gorszy, a mamy w nim aż dwie solówki, normalnie miód na uszy. "Lend A Hand" to numer mocniejszy, bardziej surowy, niesiony basowym pulsem, ale refren też ma melodyjny, chóralny. "Spirit Of A Workin' Man" jest utrzymany w podobnej stylistyce, to wręcz heavy rock, ale w nim również nie brakuje bardziej przebojowych i delikatniejszych partii. No i na finał "Set Me Free", południowa, niespieszna ballada, znowu mająca w sobie coś z bluesa - aż szkoda, że to tylko pięć utworów, bo słucha się ich świetnie. Może chłopaki niebawem zaskoczą nas długogrającym materiałem? (4,5) Wojciech Chamryk

The Neptune Power Federation Can You Dig Europe 2020 2020 Cruz Del Sur Music

Na albumie "Memoirs Of A Rat Queen" ta australijska grupa połączyła w całkiem ciekawą całość wpływy klasycznego popu, hard rocka i metalu, tworząc zestaw urozmaiconych, autorskich kompozycji. Najnowsze wydawnictwo "Can You Dig Europe 2020" to rzecz okazjonalna, singlowy albumik w siedmiocalowym formacie, taka swoista rekompensata dla fanów po odwołaniu, z oczywistych przyczyn, europejskiej trasy. Płytka pierwsza zawiera dwa covery Rainbow. "Kill The King" jest równie dynamiczny co oryginał, a Screaming Loz Sutch śpiewa ostro i drapieżnie, dobrze radząc sobie z partiami Ronniego Jamesa Dio. "Long Live Rock 'N' Roll" jest bardziej przebojowy i wyluzowany, stanowiąc swoistą przeciwwagę dla siarczystego openera. Druga 7" to już covery Queen. Przyznam, że miałem pewne obawy jak wokalistka The Neptune Power Federation podejdzie do partii Freddie'go Mercury'ego, ale okazało się, że zrobiła je po swojemu. W "Son And Daughter" śpiewa więc znacznie niżej, dynamiczny "Tie Your Mother Down" również może się podobać, tym bardziej, że w obu utworach nie zabrakło też wokalnych harmonii i ozdobników. Efekt to wydawnictwo w żadnym

razie nie przełomowe, ale "Can You Dig Europe 2020" na pewno jest sporą ciekawostką dla fanów starego, dobrego rocka w stylowym wykonaniu. (4) Wojciech Chamryk

The Night Flight Orchestra Aeromantic 2020 Nuclear Blast

Soilwork już od lat zjada własny ogon, nagrywając coraz nudniejsze płyty. Co innego, poboczny początkowo, projekt Björna "Speed" Strida i Davida Anderssona, bo z każdą kolejną płytą The Night Flight Orchestra zdaje się zyskiwać na rozmachu i znaczeniu. Najwidoczniej łączenie nowoczesnego death metalu z melodią nie jest aż tak popularne, jak klasyczne dźwięki utrzymane w stylistyce lat 80., nawet jeśli wiemy doskonale, że oryginalności w tym za grosz. "Aeromantic" to już piąta płyta Szwedów, a ta nacja, jak pamiętamy, od wielu lat, miała i nadal ma, niesamowity dryg do melodii i tworzenia przebojów. Dlatego potencjalny przebój goni tu przebój praktycznie każdy z tych utworów byłyby mocnym punktem stadionowych koncertów Foreigner, Toto czy Styx w latach 80., a to też o czymś świadczy. Zespół zaczyna jednak, dość przewrotnie, od najmocniejszego na płycie "Servants Of The Air", chociaż określenie "mocny" tyczy się tu rzecz jasna stylistyki hard/AOR, nie jakiegoś ekstremalnego łojenia, a i fantastyczna melodia też robi tu swoje. Równie chwytliwe są "Divinyls", "Transmissions" czy "Sister Mercurial", numery pasujące idealnie do radia ze starymi przebojami, ale też na swój sposób nowoczesne, w żadnym razie nie zalatujące naftaliną. Patetyczna ballada "Golden Swansdown" też jest niczego sobie, utwory takie jak "If Tonight Is Our Only Chance" ucieszą miłośników popu lat 80., a i odniesień do bardziej progresywnych brzmień, typowych dla Yes z tamtego okresu, też nie brakuje, na przykład w "Dead Of Winter". Jeśli więc ktoś uważał, że dekada lat 80. odeszła w niebyt wraz z początkiem lat 90., to zawartość "Aeromantic" na pewno wyprowadzi go z błędu. (4,5) Wojciech Chamryk The Progressive Souls Collective - Sonic Birth 2020 Metalville

The Progressive Souls Collective


to kolejny jasny punkt na progresywnej scenie. Nie jest to zespół, a raczej projekt wymyślony przez gitarzystę Floriana Zepfa, który potrafił namówić do współpracy niezłą plejadę dobrych muzyków związanych z muzyka progresywną. W ten sposób debiutancki album The Progressive Souls Collective, "Sonic Birth" powstał przy pomocy następujących muzyków, perkusisty Aquilesa Priestera (ex-Angra i Tony MacAlpine), basisty Connera Greena (Haken), Kevina Moore'a (ex-Dream Theater, OSI, Chroma Key) który zajął się programowaniem i podobnymi sprawami, kolejnego perkusisty Luisa Conte (m.in. Phil Collins), keyboardzisty Dereka Sheriniana (ex-Dream Theater, Sons of Apollo) oraz wokalisty Vladimira Lalica (Organized Chaos). Wśród muzyków zaproszonych są też ci, którzy obsługiwali instrumenty klasyczne typu skrzypce, wiolonczela, harfa, obój, róg, itp. Muzyka, która znalazła się na tym krążku to progresywny metal głównego nurtu (Dream Theater) z mocnymi akcentami współczesnego metalu (Sons of Apollo) zanurzona w klimatycznej i ponurej aurze. Większość kompozycji to bardzo gęste i dynamiczne granie z nośnymi tematami. Pełno w nich mocy ale także kontrastów oraz emocji. Fani progresywnego metalu będą zachwyceni, tym bardziej, że wykonanie jest bardziej niż smakowite. Śpiew Vladimira Lalica jest na tyle charakterystyczny, że muzyka z łatwością pozostaje w głowie. Serb z łatwością wyciąga "górki" ale także pięknie szafuje emocjami. Kwintesencją takiego grania jest najdłuższy ponad piętnastominutowy utwór "Destiny Inc.". Oprócz mocnych i gęstych kompozycji, na "Sonic Birth" natkniemy się również na te wolne, takie jak "Comfortable Darkness", "A Formula For Happines" czy "Inner Circle", które przepełnione są charakterystycznymi i swoistymi klimatami. Znajdziemy także balladę "You And Me Alone", gdzie pierwszym planie jest głos kobiecy Megan Burtt a Vladimira jedynie ją wspomaga oraz atmosferyczny króciutki kawałek przepełniony kosmiczną przestrzenią "Mind Treasures". Kilku słowy ponad godzinę znakomitej muzyki do uważnego przesłuchania z gwarancją na niebywałe emocje. Pod warunkiem, że uwielbiacie progresywny metal. (5) \m/\m/

The Reticent - The Oubliette 2020 Heaven & Hell

The Reticent to projekt muzyczny jednego autora Chrisa Hathcocka, który egzystuje od 2002 roku. Muzyka na "The Oubliette" to progresywny rock / metal, który jednak wywodzi się z głównego nurtu progresywnego metalu. Może nie ma tu technicznej ekwilibrystyki w stylu Dream Theater ale wiele elementów z takiego grania możemy usłyszeć na tej płycie. A przede wszystkim możemy docenić wirtuozerię i biegłość obsługi każdego instrumentu przez głównego kreatora, który wykazuje się również wyjątkową wyobraźnią. Niemniej w muzycznym świecie Chrisa zdecydowanie przeważają podniosłe fragmenty, pełne zadumy i refleksji, i to w nich można doszukać się tych bardziej rockowych wpływów. Wtedy na pierwszy plan wypływają inspiracje Porcupine Tree oraz Riverside. Jednak, żeby była jasność Hathcock z wielką swobodą może pójść w kierunku awangardy, to zestawiłbym np. z King Crimson albo w mroczną i wściekłą wizję kontrastów kojarzonych przeze mnie z Katatonią (z wykorzystaniem growlu). Oczywiście wszystko to jest zdefiniowane jego własną muzyczną perspektywą, umiejętnościami oraz talentami. Każda z kompozycji jest długa, mocno rozbudowana, wielowątkowa, naszpikowana kontrastami, dynamiką, różnorodną aurą oraz wieloma emocjami. W dodatku Chris do ich zobrazowania wykorzystuje naprawdę bardzo szeroki wachlarz środków wyrazu. Mimo, że jestem osłuchany z taka muzyką jestem pełen podziwu dla kompozytorskiego talentu oraz bezgranicznej wyobraźni muzycznej pana Hathcocka. Wspomnę jeszcze o wokalach, które są pełne melodii oraz emocji ale przede wszystkim ujmującego ciepła i nadziei. Owszem są też wspomniane growle ale służą one do podkreślenia stopnia rozpaczy i strachu, które wkradają się również muzyczną opowieść tej płyty. Ponoć podczas nagrywania "The Oubliette" twórca i główny wykonawca miał problemy wynikające z bolesnej kontuzji. Całe szczęście nie słyszymy tego. Muzyka zagrana jest perfekcyjnie a brzmienia instrumentów są wyśmienite. Słowem produkcja albumu to istne mistrzostwo świata. Bardzo ważna dla tej płyty jest koncepcja, która dotyczy choroby Alzheimera. Przez siedem kompozycji opisywane są kolejne etapy choroby, przez które przechodzi bohater. Niezwy-

kle bolesne i wzruszające to emocje, które nie do końca potrafią zobrazować ból rozpacz, cierpienie i wszystkie inne doznania skupione w tej wyniszczającej chorobie. Artyści z kręgu progresywnego rocka/ metalu zawsze z ogromną pasją angażują się w swoje projekty, na "The Oubliette" odczuwamy ją na każdym kroku. I choćby z tego powodu gorąco polecam te płytę fanom progresywnego grania. Natomiast jeżeli faktycznie album przypadnie wam do gustu, opowiedzcie o nim innym fanom. Płyta jest już czwartym wydawnictwem Chrisa Hathcocka i jakoś nie słyszałem aby w środowisku mówiono o jego płytach, a myślę, że warto. (5,5) \m/\m/

ko mówiąc: tragedia. Nic nie pomoże, że chłopaki nawet potrafią grać, skoro zżynają co mogą od Slayera, Kreatora, Destruction i Onslaught. Daniel Lucas poszedł nawet jeszcze dalej, bo imituje Toma Arayę z takim przekonaniem, że aż obawiam się o jego równowagę psychiczną. Nie licząc intro, utworów jest siedem: jeśli ktoś zacznie odsłuch od totalnego gniota "War" (ponad 11 minut!), to ręczę, że z kolejnych już zrezygnuje. Ja nie wymiękłem, chciałem bowiem przekonać się na jakiej podstawie recenzenci piszą gdzieniegdzie o "We Are Revolution", że to solidny, obiecujący debiut. Nie udało mi się - widocznie słuchałem innej płyty... (1) Wojciech Chamryk

The Riven - Windbreaker/ Moving On 2020 The Sign

To tylko singielek, raptem dwa utwory, ale potwierdzające, że Szwedzi z The Riven nie zamierzają poprzestać na sukcesie debiutanckiego albumu. Ich najnowsze utwory są równie udane co te z "The Riven": zakorzenione w retro rocku, surowe i mocno brzmiące, ale przy tym też całkiem chwytliwe - na początku lat 70. zespół faktycznie mógłby wylansować któryś z nich jako niewielki przebój; taki z dolnych rejonów list, ale zawsze. Akurat mnie bardziej spodobał się dynamiczny "Moving On", mający w sobie coś z dynamiki wczesnego Black Sabbath, ale "Windbreaker" też jest nie do pogardzenia, bo to kawał solidnego, archetypowego hard rocka. No i wokalistka: bez Totty Ekebergh te utwory nawet w połowie nie byłyby tak dobre, bo dziewczyna ma nie tylko głos, ale też świetnie czuje się w takiej stylistyce. Mocne: (4) i czekam na więcej. Wojciech Chamryk Thrasherwolf - We Are Revolution 2020 Self-Released

Posłuchałem tej długiej, trwającej ponad 50 minut, płyty i wnioski mam dwa. Pierwszy jest taki, że chociaż zespół tworzą młodzi ludzie, to ten thrashowy wilczek już dawno stracił ze starości zęby, zaś kolejny, że dumne hasło z tytułu ma się do rzeczywistości tak, jak deklaracje towarzyszy spod znaku sierpa i młota, że uczynią z ZSRR krainę powszechnej szczęśliwości, płynącą mlekiem i miodem. Krót-

Them - Return To Hemmesmoor 2020 Steamhammer/SPV

Them to kolejny międzynarodowy konglomerat muzyczny, jakich ostatnio nie brakuje na metalowej scenie. Chłopaki inspiracji Kingiem Diamondem i Mecyful Fate nawet specjalnie nie ukrywają. Wystarczy popatrzeć na image, całą oprawę graficzną koncertów oraz cały koncept przewijający się przez wszystkie trzy albumy grupy. Nie byłoby jednak do końca prawdą, gdyby stwierdzić, że mistrz metalowych horrorow jest ich jedyną inspiracją. W muzyce Them słychać ponadto wpływy szeroko pojętego metalu progresywnego oraz thrashu. Nie inaczej sprawa przedstawia się na trzecim albumie zespołu zatytułowanym "Return To Hemmesmoor". Wspomniane thrash metalowe inspiracje słychać na przykład w pewnych momentach "Age Of Ascension". Warto podkreślić - w pewnych momentach, bo spora część utworów to popadanie w progresywne schizy w stylu Ayreon. Niestety u niżej podpisanego dłuższe obcowanie z tego typu graniem powoduje silne bóle głowy. Zatem aby uniknąć mocnej migreny proponuję iść naprzód! Dalej Moi Państwo trafiają się fragmenty bardziej heavy metalowe, chociażby utwór zdecydowanie najlepszy kawałek na tej płycie, czyli "Free" (a

RECENZJE

207


kto wie czy, nie jeden z najlepszych w całym dorobku Them). Swoją chwytliwością mógłby obdzielić kilka innych kawałków z tego albumu (i nie mam tu na myśli chwytliwości radiowo-festynowej). Słuchając pierwszy raz wstępu do następnego numeru, czyli "Fields Of Immortality" byłem lekko zaskoczony. Fajny motyw na basie przeplatający się z jakimiś dziwnymi dźwiękami po chwili zgrabnie przechodzi w heavy metalowy riff. Ogólnie trzeci album Them to płyta przyzwoita, momentami jednakże trochę na siłę przekombinowana i przesadnie patetyczna. Chwilami idealnie pasuje to do opowiadanej historii, jednakże gdzie indziej moim zdaniem trochę się z nią gryzie. No cóż, widocznie nie do końca rozumiem intencje zespołu… "Return To Hem mesmoor" to ostatnia część historii opowiadanej przez tą wesołą załogę. Czy aby na pewno? Zakończenie jest trochę niejednoznaczne, więc przypuszczam, że można się spodziewać powrotu KK Fossora w przyszłości i zapewne jeszcze nie raz przypomni nam o swym istnieniu (4). Bartek Kuczak

Thrust - The Helm Of Awe 2020 Pure Steel

US power metal na pewno nie byłby bez Thrust tak porywającym zjawiskiem - stwierdziłem w wywiadzie dotyczącym najnowszego wydawnictwa Amerykanów i nie ma co, to najszczersza prawda. Fakt, po klasycznym i debiutanckim "Fist Held High" długo nie mogli się pozbierać i groziło im pozostanie zespołem jednego albumu, ale koniec końców ogarnęli się. Efektów tegoż, w postaci płyt "Harvest Of Souls" i najnowszej, trudno nie docenić - zespół Rona Cooka jest w uderzeniu. I oby ten stan rzeczy trwał jak najdłużej. Na "The Helm Of Awe" mamy więc wszystkie trademarkowe patenty Thrust, a do tego heavy/powermetalowe w szerszym znaczeniu, tak klasyczne, jak tylko się da. W sumie, to gdyby nie brzmienie, to ów album mógłby ukazać się gdzieś w 1985 czy w następnym roku, jest bowiem tak klasyczny i zakorzeniony w tamtej epoce. I fajnie, ktoś musi dzierżyć sztandar takich dźwięków, w myśl, wciąż przecież aktualnego, hasła z pierwszego LP "Posers Will Die!". Na nowym albumie też nie brakuje utworów, które mogą stać się z czasem ponadczasowymi klasykami Thrust:

208

RECENZJE

rozpędzony, mroczny opener "Black River", jeszcze szybszy "Blood In The Sky", ze szponiastym głosem Erica Claro, spokojniejszy "Killing Bridge", bardziej epickie "Purgatory Gates" i zamykający płytę utwór tytułowy - prawdziwych perełek tu nie brakuje, a ponad 50 minut odsłuchu mija błyskawicznie. Świetna płyta, (6). Wojciech Chamryk

Thundermother - Heat Wave 2020 AFM

Po wydaniu drugiego albumu trochę się w szeregach Thundermother zakotłowało. Dlatego przy kolejnym materiale "Thundermother" Filippa Nässil miała już w składzie nową wokalistkę Guernikę Mancini i perkusistkę Emlee Johansson, a koniec końców personalne roszady nie ominęły też stanowiska basistki, które piastuje obecnie Majsan Lindberg. I nie ma co ukrywać, dziewczyny nagrały najlepszą płytę w dyskografii zespołu. Zastanawiałem się przed dwoma laty jak absencja Clare Cunningham odbije się na Thundermother, ale Guernica Mancini robi świetną robotę i wydaje mi się wokalistką bardziej uniwersalną od swej poprzedniczki. Niezależnie od tego czy mowa o szybkich, dynamicznych, łączących hard rocka i rock 'n' rolla numerach w rodzaju openera "Loud And Alive" czy singlowego "Driving In Style", miarowych rockerach "Free Ourselves" i "Bad Habits", w których słychać wpływy AC/DC, glamowym "Back In '76" czy balladzie "Sleep" dziewczyna radzi sobie bowiem wyśmienicie, potwierdając, że jest wokalistką bardzo wszechstronną, obdarzoną mocnym głosem o ciekawej barwie i sporej skali. Na "Heat Wave" składa się aż 13 utworów i co najmniej kilka z nich to potencjalne przeboje, a cała płyta powinna przypaść do gustu zarówno fanom ciężkiego, jak też i bardziej melodyjnego retro rocka, bo w reklamowym sloganie: "Thundermother don't just play rock'n'roll. Thundermother are rock 'n' roll!" nie ma krzty przesady. (5) Wojciech Chamryk Thunderslave - Unchain The Night 2020 Self-Released

Do 9 czerwca meksykański Thunderslave był młodym, rokującym spore nadzieje zespołem, a jego debiutancki album "Unchain The Night" miał ukazać się nakładem

dynamicznie działającej wytwórni No Remorse Records. Wystarczyła jednak chwila "beztroskiej" zabawy na cmentarzu, polegającej na niszczeniu nagrobków, przewracaniu krzyży, etc. i stali się zwykłymi wandalami. Muzyka zeszła na dalszy plan, a szkoda, bo to całkiem udany album, 45 minut klasycznie metalowych dźwięków, miks Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu z europejskim speed metalem lat 80., głównie tym niemieckim - siarczystym, surowym, ale całkiem też melodyjnym. W tę stronę ciążą krótsze, bardziej zwarte utwory, jak fajny opener "Lightning Strikes", singlowy "Maniac" czy "Inner Voices" - normalnie przypomina mi się pierwsza połowa lat 80., kiedy takie właśnie granie było na porządku dziennym. Na drugim biegunie są te dłuższe, urozmaicone utwory: "Wicked Night" z maidenową pracą gitar i basu oraz zadziornym śpiewem Carlosa Wilda, mocarny na modłę Accept, patetyczny "Heavy Metal Master" oraz "Warriors Of The Night", wykorzystujący klawiszowe brzmienia, z balladową zwrotką i chóralnym refrenem. Muzycznie jest więc całkiem nieźle - może jak chłopaki spoważnieją będzie jeszcze lepiej, bo czystego heavy metalu na poziomie nigdy za wiele. (4) Wojciech Chamryk

Tiran - No Gods, No Masters 2019 Wings Of Destruction

Rosyjscy thrashers z Tiran są zespołem dość rozpoznawalnym w światowym podziemiu: istnieją od 15 lat, mają na koncie trzy abumy (najnowszy to "Apocalyptic Tales" sprzed trzech lat), a do tego lubują się we wszelkiej maści splitach, koncertowych taśmach czy EPkach. Na "No Gods, No Masters" prezentują dwa nowe utwory, autorski i cover Sabbath, nagrane na przełomie 2018/19 roku oraz dwa koncertowe, zarejestrowane latem 2018. Chociaż "Apocalyptic Tales" i "Metal Messiah" widnieją również w programie kasety live "Apocalypse In Bułgaria", to są to jednak inne wykonania, fragmenty koncertu w "Badland Bar" w Rostowie nad Donem. Inna sprawa, że to

bardziej oficjalny bootleg niż nagranie koncertowe z prawdziwego zdarzenia - sound na krawędzi czytelności, jakby nagrano to na "jamnika" postawionego z boku sceny, ale słychać, że zespół radzi sobie na niej wyśmienicie i nie bierze jeńców, zwłaszcza w black/thrashowym "Apocalyptic Tales". Utwory studyjne brzmią zdecydowane lepiej. Własny "No Gods, No Masters" ma w w sobie coś z mroku Slayera przełomu lat 80. i 90., połączonego z szaleńczą bezkompromisowością Sodom czy Nuclear Assault. "Witchflight" też pędzi wściekle do przodu, nie tylko jak, oryginalnie wykonujący go Sabbath, ale też Destruction z najlepszych lat 80. Dla fanów podziemnego thrashu "No Gods, No Masters" to więc jazda obowiązkowa, a w wydawnictwa Tiran i nie tylko można zaopatrzyć się w prowadzonej przez lidera grupy Wings Of Destruction. (4,5) Wojciech Chamryk

Torch - Reignited 2020 Metalville

Dwie świetne płyty z lat 80. i długa cisza po rozpadzie w roku 1986 nie ma co ukrywać, Torch wystawił cierpliwość swych fanów na nielichą próbę. Co prawda w roku 2003 nastąpiła reaktywacja, ale bardziej na pół gwizdka, a i wydany wtedy album "Dark Sinner" to większości nowe wersje starych numerów. Dopiero gdy zebrał się stary skład udało się stworzyć premierowy materiał, czego efektem jest "Reignited". I nie ma co owijać w bawełnę, ten trzeci/czwarty (niepotrzebne skreślić, wedle uznania) album Torch trzyma poziom debiutu z 1983 roku i wydanego rok później "Electrikiss". Przeważają tu szybkie, dynamiczne utwory, takie jak świetny opener "Knuckle Duster", mający w sobie coś z AC/DC i Krokus "Feed The Flame" czy surowy "Cradle To Grave" - każdy z nich, wydany w latach 80., byłby dziś klasykiem gatunku. Niegorsze są mocarne rockery, numery mające w sobie coś z mocy Accept z najlepszych lat, "Collateral Damage", "All Metal, No Rust" i "Snake Charmer", a owo wrażenie potęgują jeszcze chóralne refreny. A propos wokali: Dan Dark, chociaż nie młodzieniaszek, daje radę, bez dwóch zdań jego strun głosowych rdza się nie ima. Podobnie z gitarzystami, bo Chris J First i Hakky wymiatają jak za dawnych lat, zwłaszcza te pojedynki w "Intruder" robią wrażenie. Godzi się też


wspomnieć, że mamy na "Reignited" również klasyczną balladę "In The Dead Of Night", a i finałowy "To The Devil His Due" też miewa lżejsze fragmenty. Metalville reklamuje tę płytę hasłem "Faster, heavier & louder!" i faktycznie, to prawda, o czym donoszę z przyjemnością, stawiając: (5,5), Wojciech Chamryk

Toronto - Under Siege 2020 Dying Victims

Wydawałoby się, że po dwóch demówkach Toronto skupią się na przygotowaniu długogrającego debiutu, ale Szwedzi ponad wszystko przedkładają podziemny etos, tak więc pierwszym regularnym wydawnictwem w ich dyskografii jest EP "Under Siege". Już sam fakt, że póki co jest dostępna wyłącznie w wersji cyfrowej oraz na winylu też o czymś świadczy, chociaż pewnie zespół nie odmówi sobie oraz fanom przyjemności posiadania tego materiału również w edycji kasetowej. Analogowe nośniki pasują do surowego speed metalu wybornie, również okładka - zainspirowana słynnym zdjęciem z 1945 roku - w 12" formacie wygląda znacznie okazalej. Chłopaki nadal nie bawią się w półśrodki: nie są zwolennikami klasycznych ballad, nie złagodzili brzmienia, metal w ich wydaniu i wykonaniu jest ostry i dynamiczny. Najdłuższy utwór "Ride The Rails" trwa blisko cztery minuty, najkrótszy "Mud City Maze" niecałe półtorej, mamy tu więc esencję muzycznej agresji, numery krótkie, zwarte i pędzące do przodu niczym na płytach Warfare, Discharge, Destruction czy Motörhead. Szczególnie do gustu przypadły mi utwory "Fast And Filthy" i "Frostbite Bitch" inspirowane dokonaniami Lemmy'ego i spółki z najlepszych lat, ale dynamiczny "Fire In Sight" czy rozpędzający się od połowy "Lights Out At Bedlam" też są niczego sobie. W sumie szkoda, że nie dodali jeszcze dwóch-trzech utworów i "Under Siege" nie zyskał charakteru materiału długogrającego, ale i tak jest nader zacnie, więc: (4,5). Wojciech Chamryk Töxik Death - Sepulchral Demons 2020 High Roller

Trudno określić Töxik Death pracusiami, bo wydali przez 17 lat raptem dwa albumy, ale jak już biorą się do roboty to z taką werwą, że lecą przysłowiowe wióry. OK, teraz

płuc, wrzeszczy niczym ktoś obdzierany ze skóry, a ta histeryczna maniera sprawdza się doskonale, dodając dodatkowego kopa i tak już przecież agresywnej muzyce. Na koniec grupa serwuje cover "Shortest Straw" - Metalliki według mnie nie przebili, ale powodów do wstydu też nie mają. (4) mają usprawiedliwienie, bo przecież od czasu debiutanckiego "Speed Metal Hell" zmienili nie tylko sekcję, ale i wokalistę, jednak te roszady w żadnym stopniu nie wpłynęły negatywnie na formę zespołu. Nic się więc nie zmieniło, wciąż łoją z furią surowy black/ thrash, zapatrzeni we wczesne dokonania Sodom, Slayera czy Sepultury. Nowy wokalista Henning Haugland nie odstaje od kolegów ani na jotę, a dzięki takim utworom jak tytułowy, szaleńczy "Malicious Assassin" czy mający w sobie więcej z death niż thrash metalu "Incantation Of Annihilation" można zapomnieć, że określenie regularność wydawnicza nie figuruje w ich słowniku. W sumie szkoda, że nie nagrywają częściej, ale poruszając się akurat w takiej stylistyce mogą sobie na to pozwolić, bo te dźwięki w żadnym razie nie dezaktualizują się po roku czy dwóch. (5) Wojciech Chamryk

Wojciech Chamryk

Typhus - Mass Produced Perfection Punishment 18

Przez lata grali jako Nuclear Terror, chociaż bez większych efektów, teraz zaczynają nowy rozdział, już jako Typhus. Pod nowym szyldem większych sukcesów również im nie wieszczę, bo to nic więcej ponad poprawny thrash, inspirowany Megadeth czy Annihilator. O poziomie grup Mustaine'a czy Watersa nie ma tu rzecz jasna mowy, bo Grecy grają może nie siermiężnie, ale niczym nie zachwycają. Sztampowe kompozycje, standardowe rozwiązania aranżacyjne, nijakie brzmienie - przeciętność daje tu o sobie znać w każdym aspekcie. Wyróżniłbym "Dyatlov Pass" i "Pride Breaker", ale reszta zlała mi się w jedną magmę dobrze, że to krótka płyta, bo co za dużo, to niezdrowo. (2) Wojciech Chamryk

Tulkas - The Beginning Of The End 2020 Noble Demon

Meksykańscy thrashers z Tulkas są na 100 % maniakami metalu: przez dobre 10 lat tkwili w podziemiu, chociaż zdarzały im się i większe koncerty, choćby na festialu Wacken. Nie przekładały się jednak na jakiś kontrakt, aż do tego roku, kiedy zespołem zainteresowała się, niemiecka, a jakże, firma Noble Demon. Na najnowszej EP "The Beginning Of The End" Tulkas nie silą się na jakieś daleko idące eksperymenty. Owszem, w utworze tytułowym nieoczekiwanie pojawia się klimatyczne zwolnienie i mające w sobie sporo z jazzu gitarowe solo, ale cała reszta to thrash w czystej formie, agresywny i piekielnie dynamiczny. Do tego niejednoznaczny stylistycznie, bowiem zespół czerpie zarówno od amerykańskich, jak i europejskich gigantów siarczystego łojenia lat 80., co potwierdza choćby świetny opener "O.G.C. (Outsider God Creation)" czy momentami całkiem melodyjny "Extinction". Wokalista Javier Trapero nie oszczędza głosu ani

U.D.O./Das Musikkorps des Bundeswehrs - We are One 2020 2020 AFM

Co pomyśleliście sobie, jak dowiedzieliście się, że Udo nagrywa płytę z orkiestrą? Że "ale to już było", bo przecież w pewnym momencie każdy większy zespół chce nagrać płytę z orkiestrą? A może "ale przecież Accept jest już w wersji z orkiestrą, po co dublować". No dobrze, a kiedy dowiedzieliście się już, że Udo z orkiestrą nie będzie ze zwykłą orkiestrą, tylko wojskową, oraz że wcale nie będzie podbijał Accept dęciakami, tylko stworzy nowe kawałki? Że toporność U.D.O. i chropowaty głos wokalisty świetnie wpiszą się w grubo ciosaną estetykę wojskowej orkiestry? Jeśli tak, to pudło. Ja też nie trafiłam. Udo po prostu zrobił

szach-mat. Płyta "We are One" w ogóle nie jest tym, co większość z nas przewidywała. Pamiętacie dowcipne, swingujące kawałki U.D.O., takie jak "Devils Rendezvous" albo "Cut me Out"? To teraz macie tego więcej. Dużo więcej. Ale nie tylko tego, bo Udo postanowił wyjść poza ramy i to bardzo daleko. Jako wzorzec postawił przed sobą oglądany przed kilku laty koncert z orkiestrą, na którym instrumenty dęte wygrywały największe klasyki popu - Abby i Jacksona. I to one były inspiracją do płyty, czy raczej wskoczyły jako ostatni klocek puzzli do wizji Udo. Wokalista od dłuższego czasu myślał nad płytą z orkiestrą, jednak w innym niż wszyscy stylu. Rytmiczną, swingującą, w której metal będzie przeplatał się chwytliwą melodią. Wszyscy, którzy kojarzą Udo z trwałością, czy nawet pewnym zjadaniem własnego ogona, mogą się zdumieć. Udo zrobił coś zupełnie innego, niż do tej pory i słychać, że sprawiło mu to wielką frajdę. I choć na płycie można usłyszeć też popową wokalistkę oraz niemal raperską linię melodyczną, nie da się powiedzieć, że Udo oddał całość w niemetalowe ręce. Płyta była komponowana nie tylko przez instrumentalistów orkiestry, ale przede wszystkim przez byłych dwóch muzyków... Accept Petera Baltesa i Stefana Kaufmanna. Mimo to płyta jest jedynie muśnięta czy też ledwie uderzona heavy metalem, a jej ogólny wydźwięk jest bardzo rozmaity. Czego tutaj nie ma! Jest szybki, prawie heavymetalowy numer "We Strike Back". Są kawałki, które mi kojarzą się z solowym U.D.O. z okresu płyty "No Limits" - takie jak "Love and Sin" i "Mother Earth". Jest kawałek ze zwrotkami a la "Accept light" - tytułowy "We are One". Nade wszystko jednak są utwory, których zazwyczaj nie połączylibyście z klasycznym, zasłużonym Udo. Swingową, przewijającą się dawniej w jego twórczości stronę, słychać w "Future is the Reason Why" i "Here we go Again". Pozostałe utwory szaleją dwubiegunowo. O ile otwierający płytę "Pandemonium" to zupełnie spodziewany (w końcu płyta z wojskową orkiestrą) marszujący rock okraszony chórem, o tyle kawałki instrumentalne uciekają w finezję, z czego najbardziej, wzbogacony o dudy "Beyond Gravity", który można by wręcz nazwać folkowo-progowym. Tak, dobrze przeczytaliście - folkowo-progowy Udo. Gdyby ta płyta wyszła w latach 80., Udo zostałby zjedzony za zdradę majestatu metalu. Dziś myślimy o niej jako o kreatywnym skoku w bok. Mnie Udo naprawdę zaskoczył! (4,5) Strati

RECENZJE

209


Vanish - Altered Insanity 2020 FastBall

Vanish to przedstawiciel niemieckiego melodyjnego power metalu w przestrzennej, syntezatorowej scenerii, przypominającej wręcz uniwersum. Kapela również chętnie wykorzystuje wycieczki w stronę nowocześniejszych odmian metalu. Robią to bez przesady i z dużym wyczuciem, co daje dość przyjemny efekt. Takie też kompozycje znalazły się na omawianej płytce. Zresztą znane z poprzednich wydawnictw. Bowiem "Altered Insanity" to jedynie antrakt, czyli EPka, gdzie wyeksponowane są utwory, w których udzielali się goście. W "The Pale King" możemy usłyszeć świetny głos Alicji Mroczka. W kolejnym "We Become What We Are" muzycznego obieżyświata Tima "Rippera" Owensa. Z kolei w "Disbelief" usłyszymy Bena Galstera, aby w "The Grand Design" cieszyć się z obecności Ralfa Scheepersa. Płytkę domyka ciekawe wykonanie utworu Black Sabbath "Heaven And Hell", który został nagrany na płytę będącą tributem dla Ronnie J. Dio. Mimo, że krążek to ciekawostka, uzupełnienie do dyskografii Vanish, to zainteresowanie nim jest warte gry, bowiem nie dość, że zawiera niezłą muzykę to, wykonana jest w ciekawych interpretacjach. \m/\m/

go albumu. Niemniej rządzą na nim gitary, które brzmią mocno, wyraziście, lekko nowocześnie, acz równocześnie uwypuklają melodię. Popisy solowe robią również spore wrażenie. Sekcja rytmiczna jest w punkt i bardzo wyrazista, tworząc bardzo solidne fundamenty. Oczywiście są klawisze ale wybrzmiewają w konkretnych momentach i bez szaleństw. Wodzirejem całości jest wokalista, ze swoim bardzo mocnym i pewnym głosem, który podkreśla wszystkie walory muzyki Vanishing Point. Muzycy grają jak z nut, bardzo pewnie, wręcz perfekcyjnie. Być może właśnie ta precyzja jest powodem, że formację zaliczają do progresywnego power metalu. Nie jest to jednak zimna i wykalkulowana perfekcja. W wykonaniu Australijczyków, jak i w samej muzyce jest wiele luzu i emocji. To właśnie to, ostatecznie nadaje muzyce Vanishing Point wyrazistego sznytu. "Dead Elysium" przez cały krążek słucha się z dużą ciekawością oraz przyjemnością. Każde wydawnictwo traktuję jako całość, przynajmniej próbuję, i ogarnia mnie satysfakcja, gdy jakiś zespół sprosta tym wymogom. Dla mnie jest to informacja, że wykonawca nie zebrał jakichś przypadkowych utworów a pomyślał nad całokształtem albumu. Być może, każdy utwór ma swoją historię ale ma też konkretne miejsce w większej całości. Dla mnie to duży plus. Te wszystkie warunki spełnia również "Dead Elysium". Niemniej problemy rodzą się gdy pomysły na poszczególne kompozycje zdają się na tym samym poziomie, wtedy ciężko wyróżnić którąś z nich. Mogą się wtedy rodzić podejrzenia czy wytaczająco uważnie wysłuchuję danego materiału. Jednak w wypadku "Dead Elysium" mogę zapewnić, że wysłuchałem to wydawnictwo wielokrotnie i uważam, że każda kompozycja jest napisana wyśmienicie a wykonana wręcz fantastycznie, oczywiście jak na swoją gatunek. Także jak ktoś lubi ambitny melodyjny power metal spokojnie może sięgnąć po ten album. Nie zawiedzie się. (4)

Vanishing Point - Dead Elysium

\m/\m/

2020 AFM

Vanishing Point to kapela, którą zaliczają do melodyjnego progresywnego power metalu. Ja z uporem maniaka traktuję ich jak zwykłych przedstawicieli melodyjnego power metalu. Niemniej ich power metal zagrany jest wyśmienicie, ambitnie i z wysoką kulturą muzyczną. Australijczycy z swoistym konsekwentnie starają się aby ich muzyka była bezpośrednia i bez problemów trafiała do każdego ze słuchaczy. Kompozycje są wymyślone z niezwykłą precyzją i dbałością, do tego perfekcyjnie zaaranżowane. Każdy z utworów ma swoją melodię, która przykuwa uwagę i to ona jest najważniejsza w perspektywie całe-

210

RECENZJE

Venator/Angel Blade - Paradiser/ Angel Blade 2020 Dying Victims

Dying Victims podsuwa fanom tradycyjnego metalu fajny split. Austriacki Venator prezentuje debiutancką EP "Paradiser", dostępną też oddzielnie na kasecie i na kompakcie. Materiał Angel Blade

z Niemiec to ich pierwsze demo, wydane również oddzielnie na taśmie. Ten nośnik pasuje do takiego grania idealnie, ale winyl jest jeszcze lepszy, przenosząc nas we wczesne lata 80., kiedy nakładem takich wytwórni jak choćby GAMA, Mausoleum, Ebony czy Scratch każdego miesiąca wychodziły ciekawe longplaye z klasycznym heavy. Dying Victims Productions hołduje tym samym zasadom, wybierając młode, zwykle świetnie grające zespoły. Nie inaczej jest na tym splicie. Strona A to trzy numery Venator: szybkie, mocne i melodyjne, ze szczególnym wskazaniem na "Creatures From The Sea". Trochę doskwiera mi tu plastikowy, cyfrowy sound słychać, że nie jest to nagranie z lat 80., jednak poziom muzyczny rekompensuje to niedociągnięcie. Strona B muzycznie jest znacznie ciekawsza, bowiem Angel Blade inspirują się nurtem NWOBHM oraz sceną skandynawską wczesnych lat 80. zespołami takimi jak Gotham City czy Syron Vanes. Świetny, dynamiczny opener "Rock Nights", brzmiący jakby powstał gdzieś pod koniec 1979 roku, początkowo balladowy "Blast From The Past" z dynamicznym Maidenowaniem pod koniec i zadziornym śpiewem oraz miarowy "Angel Blade" z długą, melodyjną solówką i dla odmiany wyższymi wokalami - trudno się od tego oderwać! Całość na: (5), chociaż Angel Blade zrobili na mnie zdecydowanie lepsze wrażenie i to na ich kolejne wydawnictwo będę czekać. Wojciech Chamryk

jest również zawodowe. Niemniej nie zmienia to faktu, że "Sorrows" nie niesie ze sobą efektu "wow" lub nie przyprawia ciała o gęsią skórkę. Analizując zawartość płyty, uważam, że każdy z kawałków może stać się tym singlowym. Moją uwagę zwrócił typowy rozbrykany kawałek, ze speedowym zacięciem i wysokimi wokalami, "Free Again". Czasami lubię wrócić do takiego grania. Kolejnym był "War", niestety ten za bardzo kojarzył mi się z Sabatonem. Najbardziej świeżym utworem wydaje się "Acceptance" ze znakomitymi mrocznymi i mocnymi gitarami, choć o jakiejś zupełnej oryginalności nie ma mowy. Ogólnie za mało aby mówić o dobrej propozycji. Niemniej zdaję sobie sprawę, że dla niepoprawnych fanów melodyjnego power metalu, klasa wykonania tego albumu, wystarczy aby uznać go za znakomitość. Niestety większość obierze go jak jeden z wielu. Ne zmieni tego nawet fakt, że tym razem pod względem istoty Szwedzi sięgnęli po głębsze treści dotyczące życia po śmierci i ogólnie dobra i zła. (3,5) to na tę chwilę dla mnie maks. \m/\m/

Veritas - Threads Of Fatality 2020 - Self-Released

Veonity - Sorrows 2020 Scarlet

Veonity właśnie wydał swój czwarty album. Znalazł się na nim typowy dynamiczny oraz melodyjny power metal, który we wczesnych latach 2000 zyskałby szerszy rozgłos. Teraz brzmi to, jak jedno z wielu wydawnictw, choć pewnej klasy nie można zarzucić ani muzyce ani zespołowi. Kompozycje są konkretne, skondensowane i bezpośrednie. Niosą w sobie również różnorodność, choć jak dla mnie w bardzo bezpiecznym wymiarze. Na tę chwilę płyta zdaje się bardzo dobrym tłem do wszelakich zajęć lub do miłego wypełnienia sobie czasu. Nie da się ukryć, że poszczególne kawałki łatwo wpadają w ucho. Tak samo jak tego, że szwedzcy muzycy przyłożyli się do nich, wkładając w nie sporą dawkę serca, pracy i talentu. Wykonanie

Veritas to muzyczny projekt, który powstał w 2012 roku, jego główną postacią jest perkusista Mark Zonder, a jego prawą ręką jest wokalista Denny Anthony. Obaj są znakomitymi muzykami. Takich też dokooptowali sobie współpracowników, gitarzystę Grega Wenka oraz basistę Geno Alberico. Formację zalicza się do progresywnego heavy/power metalu. Jednak ich muzyce brakuje polotu znanego z progresywnego power metalu, nie ma też wygaru dotyczącego heavy metalu. Zdecydowanie bardziej pasuje mi do technicznie zagranego współczesnego hard rocka z elementami heavy metalu i progresywnego metalu. Kojarzy mi się on ze schyłkowym okresem Queensryche z Geoffem Tate oraz z solowymi projektami tegoż ostatniego. Nie są to najlepsze płyty na świecie, niestety tak samo jest z "Threads Of Fatality", choć nie tak źle jak z kolejnym przystankiem w karierze Tate'a nazwanym Operation: Mindcrime. Zanim jednak pociągniemy ten wątek, dokończmy sprawę muzycznych powiązań. Ze względu na wspomniane hard rockowe konotacje muzyka Veritas kojarzy mi


się też z King X czy The Winery Dogs. Natomiast ze względu na progresję czasami odnajduję też wpływy Fates Warning a nawet Rush. Także pod względem muzycznym z Veritas powinno być całkiem nieźle, tym bardziej, że faktycznie muzycy grają znakomicie, a Denny Anthony momentami śpiewa nawet rewelacyjnie. Niestety szkopuł tkwi w kompozycjach, które ze względu, że hard rock stanowi ich fundamenty, są bardzo schematyczne i mają bardziej ograniczone pole do manewrowania. Na nic zdaje się wprowadzanie różnorodnych pomysłów i ciekawych aranżacji, jak w sumie każdy z kawałków brzmi bardzo topornie. Sytuacji nie ratuje też fakt, że większość utworów jest zamkniętych w krótkiej formie (bardziej lub mniej ponad trzy minuty). Większych błędów przy produkcji i brzmieniu nie wyłapałem, przy takim projekcie jak Veritas to rzadkość. Ogólnie trudno wskazać na jakiś dobry moment na "Threads Of Fatality", niemniej na przyszłość wszystko jest w rękach muzyków, a ci są jednymi z lepszych. Więcej wyobraźni i luzu przy tworzeniu kolejnego materiału i powinno być lepiej. (3,5) \m/\m/

odmiany power metalu. Tylko co z tego, skoro gatunek ten, choć bardziej szlachetny od, często generycznej europejskiej odmiany, zawsze istniał sobie gdzieś na uboczu spektrum muzycznego rynku. Niemniej jednak, Vicious Rumors mogą poszczycić się w miarę stabilną karierą i bogatą dyskografią, której najnowszy odcinek jest albumem ze wszech miar udanym. Podstawą są tu motoryczne, trochę sucho brzmiące riffy, charakterystyczne dla Geoffa (którego wspomaga też nowy nabytek, młodziutki gitarzysta Gunnar DüGrey). Słychać w nich echa thrashu, naleciałości te są na stałe wpisane w charakter grupy, ale jednak jest w nim również sporo nie przytłaczającej melodyjności. Sprawdza się to zarówno w kawałkach bardziej dynamicznych, oraz tych, które idą w przebojową podniosłość, jak "Long Way Home". Nowy jest też wokalista, Nick Courtney, w którego wokalu brakuje może trochę agresji, za to nadrabia ciekawą barwą głosu (kojarzącą się nieco z delikatniejszą wersją Stu Blocka z Iced Earth). Być może komuś całość wyda się zbyt mało agresywna, mając w pamięci zwłaszcza starsze nagrania zespołu. Trudno zaprzeczyć jednak temu, że strzałka czasu nieubłaganie płynie w jednym tylko kierunku i wobec tego faktu musimy zająć jakieś stanowisko. "Celebration Decay" jest przykładem tego, jak będąc zespołem metalowym, w udany sposób radzić sobie z przeszłością i jednocześnie mieć do powiedzenia coś interesującego dzisiaj. (4,5)

stival. W dodatku przygotowali nań nową wersję "The End Of Dormancy", który trafił na najnowszą EP-kę w dwóch wersjach, studyjnej i koncertowej, zarejestrowanej na rzeczonym festiwalu. "The End Of Dormancy (Metal Section)" zaciekawia przede wszystkim pomysłowym wykorzystaniem instrumentów dętych; zwłaszcza partia trąbki wnosi sporo do brzmienia, a już fragment kojarzący się z pierwszym okresem King Crimson to już klasa sama w sobie. Wersja live podoba mi się jeszcze bardziej, jest bowiem ciut dłuższa, swobodniejsza, a kwintet jazzmanów czuje się na scenie nader pewnie, co przekłada się jeszcze bardziej na jakość tego wykonania. Stronę B dopełnia "The Unknown Knows", oryginalnie na LP "Nothingface" z roku 1989 - tak tego, gdzie jest również szalona wersja "Astronomy Domine" Pink Floyd. Typowo voivod'owy, zakręcony i schizofreniczny "The Unknown Knows" niczym mu nie ustępuje, nic więc dziwnego, że publiczność jazzowa zareagowała nań nader życzliwie. A ponieważ Chevy, autor nowej aranżacji "The End Of Dormancy", poświęca ostatnio nadmiar wolnego czasu również na tworzenie nowych kompozycji, możemy na kolejnej płycie Voivod spodziewać się wszystkiego, co akurat mnie wcale nie martwi. (5) Wojciech Chamryk

Igor Waniurski Vicious Rumors - Clebration Decay 2020 Steamhammer/SPV

Pisałem niedawno o Alcatrazz i karierze Grahama Bonneta, który otarł się o najpopularniejsze zespoły rockowe, a jednak sam, na pierwsze strony czasopism muzycznych trafiał rzadko... Jakim w takim razie pechowcem musi być Geoff Thorpe ze swoim Vicious Rumors? Facet ma za sobą kawał historii - przyjechał z rodzinnych Hawajów do San Francisco w przeddzień wybuchu sceny thrash metalowej. Był naocznym świadkiem i uczestnikiem wykuwania się największych tuzów sceny Bay Area. Obserwował jak jego koledzy od szklany i z sali prób robili światowej kariery, podczas gdy jego zespół gasł, gdy tylko próbował wzbić się do lotu. Najbliżej sukcesu byli chyba przy klasycznym już "Digital Dictator", a więc w końcówce lat osiemdziesiątych. Co dokładnie "nie pykło", można się długo spierać. Możliwe, że chodzi o samą muzykę. Vicious Rumors z elementów thrashu czerpało i słychać to do dziś, jednak zespół gra muzykę bliższą klasycznemu heavy metalowi. Przy okazji, stali się jednymi z pionierów amerykańskiej

Volcanova - Radical Waves 2020 The Sign

Voivod - The End Of Dormancy 2020 Century Media

Metalowcy często mają związki z jazzem, by wymienić choćby Alexa Skolnicka, który oprócz wymiatania w Testament ma też od lat trio grające jazz/fusion. Kanadyjczyków z Voivod też trudno klasyfikować jako zespół jednowymiarowy, bowiem dość szybko od siermiężnego thrashu z czasów "War And Pain" zawędrowali w kosmiczno/psychodeliczno/progresywne klimaty, naznaczone tak udanymi płytami jak choćby trójca "Killing Technology", "Dimension Hatröss" i "Nothingface", a już od dawna grają we własnej lidze. Potwierdza to również ich ostatni, jak dotąd, album "The Wake", ale niedawno zespół poszedł jeszcze dalej, biorąc udział w Montreal International Jazz Fe-

"Radical Waves" to debiutancki album tej islandzkiej grupy, istniejącej od sześciu lat i znanej z koncertów u boku The Vintage Caravan. Owo zestawienie nie mogło być przypadkiem, bo Volcanova również gra klasycznego rocka, tyle, że znacznie mocniejszego od tego w wydaniu sławniejszych rodaków, typowo przecież retrorockowej, grupy. Tu hard rock jest podstawą, dopełniony progresywnymi czy nawet folkowymi elementami, ale Samúel Ásgeirsson i jego dwaj koledzy dodają do niego również akcenty typowe dla współczesnego desert i stoner rocka. Efekt końcowy tych zabiegów jest nad wyraz ciekawy, bo Volcanova równie sprawnie wymiatają na pełnej mocy ("Mountain", "M.O.O.D."), łączą hard rocka z psychodelią ("I'm Off") czy bardziej klimatycznymi brzmieniami ("Lights"). Nie zapomi-nają przy tym o fajnych melodiach (singlowy "Sushi Sam", miarowy "Super Duper Van", bardziej rockowy "Stoneman"), ciekawym

patentem jest również to, że orócz lidera śpiewają też basista Dorsteinn Árnason i perkusista Dagur Atlason, co zapewnia nie tylko zróżnicowanie głównych wokali, ale też urozmaicone chórki. Do tego ten materiał jest dość prosty, bez aranżacyjnych udziwnień, ale trafia w punkt, również dzięki świetnej pracy sekcji, bo zespół najwidoczniej stawia tu na pełną harmonię, bez faworyzowania gitar. Mamy tu więc debiut, ale bardzo dojrzały i nad wyraz efektowny - oby zespół na kolejnych płytach nie spuścił z tonu. (5) Wojciech Chamryk

War Cloud - Earhammer Sessions 2020 Ripple Music

War Cloud nie są zespołem z jakimś imponującym stażem. Również ich dotychczasowy dorobek raptem dwa albumy - nie uzasadniał wydania koncertowej płyty akurat w tym momencie, bo dochodzi do tego najczęściej wtedy, gdy ma się już do wyboru więcej materiału i można przedstawić przekrojowy, urozmaicony set. Chłopaki zachwycili się jednak Earhammer Studios i postanowili nagrać tam płytę na żywo, chociaż bez udziału publiczności, żeby w pełni oddać koncertowy sound zespołu. Nie eksperymentowali, nie napisali też niczego nowego. Wybrali za to osiem utworów z obu płyt i po prostu je zagrali, tak jak czynią na koncertach. I zabrzmiało to faktycznie nader konkretnie nie bez przyczyny Greg Wilkinson jest coraz bardziej rozrywanym producentem i realizatorem, warto więc było pokusić się o taki eksperyment. Co ważne styl zespołu, archetypowy heavy metal wczesnych lat 80., z zadziornym śpiewem Alexa Weina, gitarowym duetem i mocarną sekcją, na żywo brzmi perfekcyjnie, szczególnie kiedy War Cloud dociskają gaz do dechy, tak jak choćby we "White Lightning", "Speed Demon" czy w instrumentalnym "Tomahawk". Fajne są też wpływy hard rocka słyszalne w "Vulture City" czy wczesnego metalu pobrzmiewające w "Give'r". Szkoda tylko, że to niespełna pół godziny muzyki, ale OK, lepszy niedosyt niż przesyt. (4,5) Wojciech Chamryk

RECENZJE

211


Warfect - Spectre of Devastation 2020 Napalm

Początki tego szwedzkiego zespołu sięgają roku 2003. Wtedy działali pod szyldem Incoma i pozostawili po sobie dwie demówki. W 2008 roku zmienili nazwę na obecnie obowiązującą, a omawiany krążek "Spectre of Devastation" jest ich czwartym albumem. Formacja łoi bezpośredni thrash metal inspirowany dokonaniami Kreatora, Sodom i Sepultura. Także jest wściekle, ostro, szybko i zabójczo, przynajmniej w dwóch rozpoczynających kawałkach "Pestilence" i "Rat King" oraz w dwóch kończących płytę "Witch Burner" i "Dawn of the Red". Sam środek "Spectre of Devastation" to kolejne cztery kompozycje utrzymane w średnich tempach z pewnymi przyspieszeniami. Z czego chyba najfajniejszy jest "Hail Ceasar" ze znakomitym refrenem do skandowania. Dość melodyjny jest również wspominany już "Rat King". Niemniej główną atrakcją tej kapeli to świetne cięte riffy oraz ogniste solówki. Całkiem nieźle prezentuje się też wściekły i wrzaskliwy wokal. Wszystkie kawałki są wyjątkowo zgrabne, choć mnie najbardziej pasują te najbardziej żywiołowe. Mimo intensywności muzyki Szwedów to o dziwo jest ona bardzo dobrze technicznie zagrana i w dodatku bardzo klarownie brzmi. Za co odpowiada sam zespół, ale być może, to też dobra ręka i ucho Flemminga Rassmussena, który robił jego mastering. Całość uzupełnia okładka wykonana przez Andreasa Marschalla, którego prace znamy z obwolut Kinga Diamonda, Kreatora czy też Blind Guardiana. Sumując "Spectre of Devastation" to całkiem niezła pozycja, która może się spodobać ale równie łatwo można przejść obok niej obojętnie. Niestety strasznie dużo mamy thrashowego grania i ciężko jest zdecydować się na coś konkretnego. Ja się skłaniam do tej pierwszej opcji. (4) \m/\m/ Warrior - Boudica 2020 Golden Core

Warrior z Newcastle (to istotne dookreślenie, przy wysypie w Wielkiej Brytanii lat 70. i 80. grup o takiej nazwie) reaktywowował się po długim milczeniu w roku 2014. Zespół nie zmarnował tego okresu, dorobiwszy się nie tylko kilku kolejnych, krótszych wydawnictw, ale przede wszystkim debiutanckiego albumu "Invasion Imminent". Te-

212

RECENZJE

goroczny "Boudica" jest jeszcze ciekawszy, chociaż powstał z nowym wokalistą. Dave Lunn okazał się jednak godnym następcą Eda Halliday'a, a i reszta składu jest w formie. Oczywiście z tego dawnego wcielenia Warrior pozostali już tylko Dave Dawson i Sean Taylor, ale to i tak lepiej niż w przypadku wielu innych zespołów sprzed lat, w których bywa czasem i tak, że nie ma już nikogo z oryginalnego składu. Do tego Warrior gra jak na początku lat 80: surowo, mocno, często sięgając przy tym do riffowego arsenału opatentowanego przez Tony'ego Iommi'ego ("Mordrake", "Dreamcatcher"). A już "Boudica Warrior Queen" czy "Persecution (Of Witches)" to już po prostu tak archetypowy, brytyjski metal, że już po pierwszej nucie ma się wrażenie, że słucha się jakiegoś zapomnianego klasyka nurtu NWOBHM. Nie można też nie docenić wysmakowanych solówek (czasem nawet dwóch-trzech w jednym utworze), sekcja również jest nad wyraz konkretna - naprawdę można zacząć zastanawiać się, czy top najlepszych zespołów nurtu nie wyglądałby nieco inaczej, gdyby Warrior zdołał wydać album w 1981, czy nawet jeszcze w 1982 roku. O tym, że wtedy też nie brakowało im dobrych numerów przypominają cztery bonusy live, oryginalnie wydane na EPkach "Dead When It Comes To Love" i "For Europe Only", ale i bez nich "Boudica" to materiał warty uwagi. (5) Wojciech Chamryk

rzu rodzinę i od tamtej pory szuka zemsty na legendarnym potworze morskim Killagoraka, który dopuścił się tej zbrodni. Muzycznie choć to jest melodyjny power metal to jednak większość materiału utrzymana jest w majestatycznym, mrocznym klimacie. Ogromną rolę odgrywają tu imponujące oraz potężne, a także mocno rozbudowane orkiestracje, które podkreślają monumentalną atmosferę tego albumu. Tą wyniosłą aurę akcentują też klasyczne chóry. Pojawiają się one sporadycznie ale są. Nie inaczej jest z operowymi kobiecymi partiami wokalnymi, też jedynie przewijają się przez cały album. Jednak najlepiej wybrzmiewa ona w kompozycji "The Sea". Podobnie jest z wesołkowatymi i rozbrykanymi fragmentami power metalowymi. Po prostu na "The Ballad Of James Tig" z rzadka bywają, niemniej nie burzą ogólnego konceptu tej płyty, co najwyżej zaznaczają jej muzyczną potęgę. Właśnie te elementy wyróżniają ten album na tle innych podobnych produkcji. Być może dzięki tej inności polubiłem tę propozycję. Oczywiście nie zniknęły ani gitary ani sekcja rytmiczna, przecież melodyjny power metal stanowi tu muzyczny fundament. Te partie cypryjskich muzyków prezentują się bardziej niż solidnie, ba, niekiedy przypominają ich niedościgłych mistrzów, czyli Blind Guardian. Ta ich natura najjaśniej błyszczy w kawałku "I Accept", gdzie gitarzyści pokazują swój potencjał. Bardzo dobrze wypada również wokalista George Charalambous. Człowiek ze znakomitym, mocnym głosem, który potrafi w pełni wykorzystać swoje walory. Muzycy też wyśmienicie wywiązali się jeśli chodzi o brzmienie instrumentów i ogólnie produkcję albumu. Być może fani radosnego melodyjnego power metalu będą trochę rozczarowani "The Ballad Of James Tig", jednak na mnie krążek wywarł całkiem spore wrażenie. (4) \m/\m/

Winter's Verge - The Ballad Of James Tig 2020 Pride & Joy Music

"The Ballad Of James Tig" to kolejny pełny album tego cypryjskiego zespołu. Jak zwykle wypełnia go melodyjny symfoniczny power metal utrzymany w pirackomarynistycznym klimacie. Po staremu jest to koncepcja, która dotyczy mitologicznego królestwa zwanego Tiberon. Niemniej pomysł i teksty do tej płyty wymyślił Frixos Masouras, a jego opowiadanie dotyczy się niejakiego Jamesa Tiga, który w dzieciństwie stracił na mo-

Zakk Sabbath - Vertigo 2020 Magnetic Eye

Rozumiem koncerty, nawet fakt wydania EP "Live In Detroit". Wygląda jednak na to, że Zakk Wylde zaczyna gonić w tzw. piętkę, próbując uczynić z Zakk Sabbath coś więcej niż tylko cover band Black Sabbath. Wybrał jednak metodę najgorszą z możliwych... nagrywając płytę z samymi coverami. "Vertigo" to hołd dla de-

biutanckiego albumu kwartetu Osbourne/Iommi/Butler/Ward, przygotowany z okazji 50-lecia tego wydawnictwa. W lutym może miałoby to jeszcze jakiś sens, ale we wrześniu żadna to już rocznica. Mamy tu więc, toczka w toczkę, "Black Sabbath", tyle, że w wersji amerykańskiej. Zmiany muzyczne są czysto kosmetyczne, typu, że w utworze tytułowym zabrakło demonicznego śmiechu, a cała podstawa pozostała niezmienna - od razu rodzi się więc pytanie, komu ta płyta jest potrzebna. Oczywiście Zakk, Blasko i Joey Castillo grają jak natchnieni, w dodatku zarejestrowali "Vertigo" live w studio, niczym za dawnych czasów, jednak chociaż słucha się tej płyty całkiej przyjemnie, to nie ma ona żadnego startu do ponadczasowych oryginałów. Trudno więc traktować to wydawnictwo jak coś więcej niż tylko ciekawostkę dla największych maniaków Wylde'a i Black Sabbath. (2) Wojciech Chamryk


reedycji przez niezawodną firmę High Roller Records. Tradycyjnie do bezbłędnej szaty graficznej dodali parę bonusowych nagrań, a w tym przypadku padło na EP Acid z 1984 "Black Car". (5 )

cords można teraz z łatwością mieć w domu. Obok plakatu wydawnictwo zawiera dwa dodatkowe nagrania z 1982 roku, oryginalnie znajdujące się na 7" "Hell On Wheels/Hooked On Metal". (5 )

Adam Widełka

Adam Widełka

Acid - Maniac 2020 High Roller

Muszę się przyznać, że nie przepadam w metalu za grupami z damskim wokalem. W ogóle oprócz kilku wyjątków, mniej lub bardziej znanych, to większość takich tworów za mocno nic dla mnie nie znaczą. Jednym z takich ustępstw od reguły jest belgijski Acid. Założony w 1980 roku w Bruges zespół poznałem jakiś czas temu i z miejsca zainteresował mnie przede wszystkim świeżo podanym europejskim speed metalem. O dziwo również damski wokal nie specjalnie mnie odstraszył. Myślę, że przez to, że jest on elementem pasującym do reszty i nadającym kolorytu poprzez swoją melodyjność. Album "Maniac" musiał w 1983 roku zrobić niemałe zamieszanie. Dźwięki, które zaserwowali muzycy o ciekawie brzmiących pseudonimach, to naprawdę żwawa dawka speed metalu. W ciągu niecałych czterdziestu minut materiału Acid nie pozwala nam się nudzić. Gitarzyści Demon i Dizzy Lizzy pracują nieźle, wzajemnie się uzupełniając. Obok soczystych i prędkich riffów pojawiają się zgrabne solówki. Trochę "motorheadowa" sekcja rytmiczna, za którą odpowiedzialni byli basista T-Bone oraz perkusista Anvill, sprowadzona jest tutaj do kwestii napędzania kompozycji. Nie znaczy to jednak, że praca sekcji jest bezbarwna i nastawiona na mozolne odgrywanie podstawowych rytmów w szybkich tempach. Pojawiają się czasem fajne wstawki, przejścia czy zwolnienia. Słuchając "Maniac" po raz pierwszy nie sposób nie zwrócić uwagi na wokal. Zamieszanie przy mikrofonie wywołała Kate de Lambaert, ciskająca wersy piosenek ubrane w niesamowitą melodyjność. Debiut tej belgijskiej formacji to doskonała pozycja dla wszystkich, którzy lubią stary, oldschoolowy metal. Trochę archaiczny, ale z klimatem, jakiego brakuje często na współczesnych krążkach. Do tego prosta i absorbująca uwagę okładka - jeśli raz poddany się jej urokowi, długo nie będziemy potrafili się od niego uwolnić. Wszyscy Ci, którzy jeszcze się wahają, mogą już teraz mieć swój egzemplarz dzięki najnowszej

ligi speed metalu. Album "Engine Beast" to nie tylko charakterystyczny wokal Kate. To jeszcze, tak jak wspomniałem, typowo pompująca sekcja rytmiczna i gitary podające smaczne riffy przyprawione pełnymi witamin solówkami. Jeśli nie policzymy bonusów to całość daje nam wynik trzydziestu sześciu minut. Myślę, że idealniej się nie dało. (5) Adam Widełka

Acid - Acid

Acid - Engine Beast

2020 High Roller

2020 High Roller

Kiedyś byłem święcie przekonany, że ta płyta to debiut belgijskiego Acid. Bo wiadomo, że jeśli na okładce była tylko nazwa zespołu, znaczyło, że jest to pierwsza płyta danej grupy. Czasem jednak były od tego odstępstwa, zresztą dość często (do tego doszedłem później) i ku mojemu zdumieniu okazało się, że "Acid" to dwójka. Acid w 1983 roku wydał dwa albumy. Były to "Maniac" i "Acid". Brzmią dość spójnie, czego zasługą było popełnianie ich przez ten sam skład. Jeszcze bardziej zgrany niż na poprzednim, więc i pojawiają się odrobinę bardziej wyszukane kompozycje. Słowo "wyszukane" być może nie jest aż tak na miejscu, bo nadal mamy do czynienia z bardzo rześko podanym speed metalem, ale czuć, że jakiś progres się odbył. Lubią sobie lekko przeciągnąć zaczęcie utworu, gdzieniegdzie zwolnić i nadać klimatu. Tak samo jak na debiucie zwrócić uwagę można na rwące i szorstkie riffy przenikające się z zgrabnymi solówkami. Acid nie próbuje oderwać się na drugiej płycie od wpływów Motorhead, ale też umie umiejętnie elementy ich muzyki wchłonąć do swoich nagrań. Dzięki temu, że materiał na "Acid" porywa i jest charakterny, nie tracimy czasu na szukanie dziury w całym. Tu wszystko jest na swoim miejscu, ociosane na "sztywno", ale z potężnym ładunkiem melodii. W głównej mierze to ponownie zasługa charyzmatycznej wokalistki, Kate de Lambaert. Szczerze polecam "Acid" jako swoistą kontynuację przygody z belgijską grupą. Warto sięgnąć po krążek przyozdobiony rysunkiem czaszek również po to, żeby samemu przekonać się o tym, że Acid nie był tylko ciekawostką. To po latach nadal świetna muzyka, którą dzięki najnowszej reedycji High Roller Re-

Wydany w 1985 roku "Engine Beast" pozostaje do dziś ostatnim albumem klasycznego składu Acid i Acid w ogóle, ponieważ współcześnie mimo działalności zespół nic nie nagrywał. Na pewno nie zarejestrują już, przynajmniej na razie, wspólnego krążka perkusista Anvill i wokalistka Kate de Lombaert. Niedawno drugie z nich ogłosiło odejście i granie pod własnym szyldem. Pan Kowadełko zapowiedział kontynuację idąc swoją drogą. Ciekawie, jak będzie brzmieć Acid bez damskiego głosu, bo wszakże nadawał on tej muzyce charakter. Cóż, pozostaje nam słuchać starych płyt belgijskiej załogi. Firma High Roller Records ułatwia nam tę sprawę, bo właśnie wydała najnowsze reedycje. Po "Maniac" i "Acid" pozostaje chwycić w dłoń i trzeci, "Engine Beast". Tradycyjnie z ładnym plakatem i dodatkowymi nagraniami. Niepublikowanym przedtem "Rats" oraz alternatywną wersją "Hooked on Metal". Dwa lata przerwy pomiędzy płytami nie zrobiły zbyt dużej różnicy dla stylistyki. Materiał, jaki zespół zebrał na "Engine Beast" nie odbiega zbytnio od poprzednich. Nadal to dość zróżnicowany i brzmiący świeżo speed metal. Z, umiejętnie rzecz jasna, zcementowanymi z własnymi pomysłami inspiracjami judasowo-motorheadowymi. Zwłaszcza w sekcji rytmicznej. Acid być może nie zaskakuje, ale buduje więź ze słuchaczem, która pozwala coraz głębiej zanurzać się w kompozycje. Mogę uznać ten krążek za szczyt możliwości Acid, bowiem utwory zyskały tu najwięcej mocy i przestrzeni. Są naturalnym rozwinięciem motywów z poprzednich, jednocześnie pozostając bezpiecznymi stylistycznie, co w ogólnym rozrachunku daje ugruntowanie pozycji Acid jako jednej z ciekawszych kapel z

Angel Dust - Into The Dark Past 2020 High Roller

Niemiecki Angel Dust to zespół, który po świetnym starcie w połowie lat 80., rozpędził swoją karierę na dobre dopiero jakieś dziesięć lat później. Wtedy zaczął regularnie wydawać płyty gdzieś do początku lat dwutysięcznych. Natomiast styl zespołu na przestrzeni lat się zmieniał. Ze speed/thrashu przeszli w melodyjny power metal. Ciągle jednak była to grupa mogąca zaskoczyć i wciąż warto o niej mówić. Teraz okazja jest pierwszorzędna, bowiem nakładem High Roller Records w 2020 roku ukazały się dwie pierwsze albumy Angel Dust - "Into The Dark Past" z 1986 roku i wypuszczony dwa lata później "The Dust You Will Decay". Remasterowane i z dodanymi ciekawymi bonusami kuszą, by wziąć je w ręce. Debiut Angel Dust to w sumie jedna z ważniejszych, choć niekoniecznie wsparta dużą popularnością, płyta. Zawierająca w raptem czterdziestu minutach niesamowity ładunek energii. Te przenikające się wzajemnie gatunki speed, thrash a nawet ten mający eksplodować potem power metal. Szybka, ale cholernie melodyjna to płyta. W sumie materiał został nagrany w czwórkę, a tak naprawdę wszystko co stało się po "Into The Dark Past" to zupełnie inna historia. Tylko tutaj znajdziemy grę dwóch gitar Andreasa Lohruma i Romme Keymera, odpowiedzialnego też za wokale. Trzon grupy perkusista Dirk Assmuth i basista Frank Banx - mieli trochę inną wizję Angel Dust, więc kolejny album powstał w innej konfiguracji. Czym dłużej karmi się uszy dźwiękami z "Into The Dark Past", tym mocniej dociera do nas, że

RECENZJE

213


właśnie mamy do czynienia z krążkiem o potężnym potencjale. Jak wspomniałem wcześniej, wielką zaletą jest moc oraz brak sztywnych ram gatunkowych. Muzycy nie trzymają się kurczowo jednego azymutu. Granice są płynne i sprawia to, że debiut Angel Dust nawet po wielu latach od wydania ciągle absorbuje uwagę słuchacza. Co ważne, uwaga ta nie jest w żaden sposób wymuszona. Odnoszę wrażenie, że "Into The Dark Past" zyskał moją aprobatę bez jakichkolwiek żmudnych odsłuchów, dumania i marszczenia czoła. Od pierwszych minut Angel Dust rozdaje karty. Warto sięgnąć po reedycję HRR ze względu na dodatki. Mamy tutaj bardzo smakowite kąski. Demo grupy "Marching For Revenge" z 1985 roku oraz trzy utwory zarejestrowane w Bochum rocznik 1988. Jakby komuś było mało świetnego Angel Dust to taki deser najzwyczajniej w świecie musi nasycić. Adam Widełka

Angel Dust - The Dust You Will Decay

zauważyć, że Coe proponuje zupełnie inne rejestry śpiewu, a kompozycje mogą przypominać nawet takie grupy jak amerykański Riot. Powstał album różny od debiutu. W tej konwencji Angel Dust odnalazł się dobrze, przez co słucha się tego krążka z przyjemnością. Jeśli nie nastawimy się na kontynuację "Into The Dark Past" tylko odbierzemy ten materiał jako naturalne kroki zespołu to na pewno spodoba się od pierwszego momentu. Zresztą brzmienie zyskało przestrzeń i jeszcze więcej zgrabnie podanych melodii. I tak samo jak na jedynce - tutaj nie do końca panowie uwolnili się od przenikania gatunków. Fragmentami klimat z pierwszej płyty się pojawia, co sprawia wrażenie, że ostateczne odcięcie się od tamtej płyty spowodowałoby zupełne zatracenie tożsamości Angel Dust. Mimo wszystko "The Dust You Will Decay" to bardzo dobry album. W żadnym wypadku nie neguje jego odmienności. To też wiele znaczy, że grupa zdecydowała się wejść na stopień wyżej. Wybrać troszkę niepewną przyszłość niż powielać jak kalkę pomysły przez parę lat. To siła kontrastu. Dodatkowo High Roller Records proponuje, jako bonusy, kawałki z sesji. Może nie są one aż tak ciekawe, jak te z poprzedniej płyty, ale również dają świadectwo tamtego czasu i pokazują, że Angel Dust był/jest jedną z bardziej intrygujących grup na świecie.

zycje Astharoth cechują liczne zmiany tempa. Utwory nie są nudne, a swoją konstrukcją przyciągają i intrygują. Wzorem swoich bardziej utytułowanych kolegów zza granicy Jarek i Dorota dostarczają wielu gitarowych pojedynków przy wtórującej im sekcji rytmicznej. Bas i bębny piszą osobną opowieść, ale czujnie obserwując i zgrabnie cementując gitarowe zagrywki. Mimo, że "Gloomy Experiments" jest dość zwarte i krótkie, na pewno nie przynosi zawodu. Trochę na przekór, bo w thrashu to właśnie te dłuższe albumy zaliczano do tzw. Prog-thrashu, czy też jak kto woli - jego technicznej odmiany. Astharoth kładzie nacisk na pomysły. Zaprzeczają również teorii, że żeby było ciekawie musi być szybkość, dzikość i wulgarność. Ich podejście do thrash metalu może nie okaże się oryginalne (nawet w kontekście roku wydania), ale sądzę, że "Gloomy Experiments" ma w sobie dość kreatywności, że nawet po długich latach te dźwięki namalują uśmiech na niejednej twarzy metal maniaka. Wydanie, które otrzymałem do recenzji jest dwupłytowe. Poza właściwym materiałem dostajemy drugi, bogaty w archiwalne nagrania, dysk. Mamy czternaście utworów dobrej jakości (mimo lat), rejestrowanych od 1989 do 1994 roku. Są to głównie sesje demo, co daje możliwość prześledzenia rozwoju Astharoth w połowie lat dziewięćdziesiątych. Adam Widełka

2020 High Roller

Po zrealizowaniu tego albumu kariera Angel Dust uległa zawieszeniu na dziesięć długich lat. Z perspektywy czasu wiadomo, że zespół wciągnął się na nowo do tworzenia muzyki, ale wtedy na pewno taki obrót sprawy musiał okazać się dużym zaskoczeniem. Po dwóch naprawdę konkretnych płytach - co mogło pójść nie tak? Nie mnie tutaj bawić się w detektywa. Wiadomo natomiast, że rok 2020 przyniósł świeżą reedycję od High Roller Records. Tak więc obok świetnego debiutu można teraz ustawić nie mniej ciekawy drugi strzał Angel Dust - "The Dust You Will Decay". Dwa lata dzielą dwie pierwsze płyty niemieckiej grupy. Przez ten okres czasu zmieniło się sporo. Od 1986 do 1988 roku skład Angel Dust uległ roszadom. Dirk Assmuth (perkusja) i Frank Banx (bas) nadal tworzyli trzon i sekcję rytmiczną, natomiast do współpracy zaprosili gitarzystów takich jak Vinni Lynn i Stefan K. Neuer. Wokalistą został S.L. Coe. Przez zmiany personalne zmienił się też kierunek poszukiwań muzycznych Angel Dust. Jeśli na debiucie brzmiał w klimatach (głównie) speed i thrash metalu, a power metal był jedynie doprawianiem dania to na "The Dust You Will Decay" stał się ten gatunek dominujący. Można już od razu

214

RECENZJE

Adam Wideka

Attaxe - 20 Years The Hard Way Astharoth - Gloomy Experiments

2020 Pure Steel

2018 Dark Symphonies

Attaxe to kolejny z niezliczonych amerykańskich pechowców. Zespół powstał 35 lat temu, kilkakrotnie zawieszał i wznawiał działalność, ostatnio w ubiegłym roku, ale pod względem fonograficznego dorobku nie miał szczególnych osiągnięć. Ot, garść nagrań demo i kasetowe, tylko krótsze, materiały - album nagrany w 1986 nigdy nie ujrzał światła dziennego. Dopiero w roku 2006 wydał własnym sumptem kompilację "20 Years The Hard Way", która obecnie doczekała się regularnego wydania nakładem Pure Steel. To kompilacja przekrojowa, obejmująca różne okresy działalności grupy z Cleveland, 15 utworów z lat 1985-2005, znanych z demówek i mających w momencie pierwszego wydania swą premierę, klasyczny w każdym calu US metal lat 80. I chociaż, często typowo demówkowa, jakość nagrania momentami nie powala, to je-

Szczerze - zabijcie mnie, ale zbyt szybko nie znalazłbym polskich kapel podobnych do Astharoth. Ten pochodzący z Bielska-Białej zespół jawił się jako dość sprawny. Co prawda nagrali tylko jeden longplay, ale potencjał mieli, według mnie, na kilka. Po występie na Metalmania '89 skład Jarosław Tatarek (wokal, gitara), Dorota Homme (gitara), Witold Wirth (bas) oraz Dariusz Malysiak (perkusja) poczynili przygotowania do fonograficznego debiutu. Czas pokazał, że wydany w 1990 roku "Gloomy Experiments" to bardzo ciekawa płyta. Czyżby polska odpowiedź na Coronera czy Voivod? W tym stwierdzeniu jest odrobina, ba, spora ilość szaleństwa, ale jeśli dłużej zatrzymać się przy tym śląskim zespole, można już dostrzec wspólne mianowniki. Przede wszystkim kompo-

dnak trudno nie docenić tak udanych utworów jak "Metal Messiah", "Blood On The Moon" czy "Pedal To The Metal". Mamy też w komplecie utwory z kasetowych wydawnictw grupy, singla "Suicide" oraz EP "Are You Ready?", a ciekawostką są trzy kompozycje z demo 1989 Zyklóne, w którym udzielali się muzycy Attaxe, wraz ze świetnym wokalistą Juanem Ricardo (Ritual, Dark Arena). Inni muzycy Attaxe również są znani z innych grup, takich jak choćby Lizzy Borden czy Purgatory, co tylko potwierdza, że ten zespół miał najzwyczajniejszego pecha. Nagrania jednak pozostały. Wojciech Chamryk

Chastain - For Those Who Dare 2020 Divebomb

Nie pamiętam kiedy poznałem grupę Chastain. Wiem natomiast, że nie od razu "zatrybiło". Musiałem poświęcić odrobinę czasu by przywyknąć do tej muzyki. To nie do końca oczywisty power/heavy metal. W znakomitej większości dźwięków, jakie wyszły spod palców Davida T. Chastaina, próżno szukać banału. Kiedy więc okrzepłem i zdałem sobie sprawę z tego, jak ciekawą i mało znaną grupą jest Chastain z chęcią nadrabiałem zaległości. Divebomb Records też nie próżnuje. Po dziesięciu latach od ostatniego wznowienia "For Those Who Dare" proponuje kolejne. Tym razem zdecydowali się na zmianę koloru i samego zdjęcia zdobiącego okładkę i dołożenie dwóch wersji demo utworów "Play Their Games" oraz "I Cast No Shadows". Na szczęście muzycznie nic nie zostało naruszone. Pieszczą więc nasze uszy pierwotne kształty kompozycji poddane restauracji przez Steve Fontano z Praire Sun Studios. Fakt, 30 lecie wydania to nie lada gratka. Fajnie, że postanowiono w jakiś sposób odświeżyć album, nie ingerując na szczęście w samą muzykę pod kątem, na przykład, jakichś dogrywek czy zmian linii wokalu. Tego bym nie zdzierżył… Sama muzyka to soczysty heavy/power metal. Krążek "For Those Who Dare" to piąta długogrająca pozycja w dyskografii Chastain. Odczuwalny jest minimalny spadek formy grupy, w porównaniu z pierwszymi dokonaniami, jak "Mystery Of Illusion", "Ruler Of The Wasteland" czy "The 7th Or Never" ale nadal kompozycje mogą zaciekawić i, przede wszystkim, zatrzymać przy głośnikach na dłużej. Być może na


ten fakt wpływ miało pożegnanie się z dotychczasową sekcją zespołu przez Chastaina, a i "For Those Who Dare" był ostatnim krążkiem na którym śpiewała charyzmatyczna Leather Leone przed jej dłuższą przerwą z zespołem. Ciekawostką jest umieszczenie przeróbki przeboju Heart "Barracuda". Pokazuje to rozległe horyzonty penetrowane przez gitarzystę. David T. Chastain nie tylko intryguje partiami gitary, ale także nieoczywistym wyborem na cover. Oryginał pochodzi z połowy lat 70. Jeśli nie jest on znany to faktycznie można wziąć go za autorski numer Chastain. Po trzydziestu latach "For Those Who Dare" wciąż ma moc. A to, że pojawiają się gdzieniegdzie przebłyski słabszej formy? Każdej kapeli życzę takich "potknięć". Warto sięgnąć po ten i, naturalnie, po pozostałe albumy z szerokiej dyskografii Chastain. Jeśli ktoś spragniony jest wyrazistego heavy metalu z domieszką power, okraszonego zadziornym damskim wokalem nie powinien czekać ani chwili. Adam Widełka

kompaktu przez Divebomb Records wzbogaconego dodatkowymi nagraniami. Szkoda, że nikt wcześniej nie wpadł na pomysł, by ten temat przyspieszyć. Choć "World Gone Mad" nie jest aż tak bogaty w pomysły jak wczesny Chastain, to do wykonania tej muzyki nie mam prawa się przyczepić. Przez blisko trzydzieści siedem minut z głośników atakuje solidny heavy metal z lekkim, amerykańskim zabarwieniem. Jasna sprawa, że najbardziej fikuśne i intrygujące są partie sześciu strun, jednak nie sposób nie zauważyć ciekawych wstawek basu Mike'a i nie próżnującego Lesa Sharpa, starających się nadać całości odpowiedni klimat i scementować kompozycje. Zwrócić uwagę trzeba na poprawnie zagrany cover Led Zeppelin ("Communication Breakdown"), który nie stracił nic ze swojej pierwotnej mocy. Dużo również ciekawego dzieje się w końcówce albumu, kiedy to pewne fragmenty mogą przynieść na myśl… "Heaven And Hell" Black Sabbath! Krótko mówiąc CJSS to niezły projekt, obiecująco zaczynający się w 1986 roku tymże krążkiem. Być może nie nosi on znamion muzyki wielce ponadczasowej, ale po trzydziestu latach ciężko jest tutaj wytykać jakieś rażące niedoróbki. Pozycja obowiązkowa dla fanów heavy metalu, a nawet i tych, którzy cenią sobie świeżo brzmiący speed metal. Adam Widełka

CJSS - World Gone Mad 2020 Divebomb

Jakże tytuł tej płyty pasuje do globalnej sytuacji! Nie jest wesoło i nikt nie wie, co będzie dalej z nami i z naszą planetą. Jeśli jakimś cudem udało się Wam uniknąć szaleństwa związanego z Covid-19 to pewnie z chęcią zapoznacie się z solową twórczością Davida T. Chastaina. Polecam z autopsji świetna alternatywa na codzienne statystyki. Równo z początkiem działalności macierzystej formacji, gitarzysta Chastain postanowił powołać do życia poboczny projekt. Nazwa jego - CJSS - była akronimem pierwszych liter nazwisk członków. Poza liderem brali w tym udział: perkusista Les Sharp, basista (znajomy z bazy głównej tj. Chastain) Mike Skimmerhorn oraz wokalista Russell Jinkens. Ten ostatni stanowić mógł alternatywę na damski wokal Leather Leone. Rok 1986 to złote czasy dla heavy metalu. David T. Chastain podkreślał swoje umiejętności i wizjonerstwo w różnych składach. W CJSS, podobnie jak w Chastain, mamy do czynienia z szybkimi ale i też sprawnie przemyślanymi kompozycjami, które mimo upływu lat nadal brzmią świeżo. Właśnie wtedy ukazał się "World Gone Mad" teraz wznawiany po raz pierwszy w formacie

ta". Zarejestrowany materiał został przez scementowany skład, przez co brzmi spójnie. Chastain jak widać był zadowolony z współpracy z Lesem Sharpem (perkusja), Russellem Jinkensem (wokal) i Mike'm Skimmerhornem (bas), więc panowie towarzyszyli mu jeszcze później. Trzeba więc podkreślić doskonałe zgranie ale i muzyczną świadomość, że każdy z zespołów Davida, mimo, że tworzony wspólnymi siłami z tymi samymi gośćmi, nie tracił nic z oryginalności. Muzyka zawarta na "Prasie The Loud" to czysty heavy metal, z lekkim amerykańskim zabarwieniem. Tak jak wspominałem wcześniej, można zaryzykować stwierdzenie, że jest swoistą kontynuacją debiutu. Ponownie mamy żwawą sekcję rytmiczną nie ograniczającą się do miarowego wystukiwania rytmu oraz żarliwy śpiew. Do wszystkiego spasowane kąśliwe partie gitary i chwytliwe solówki grane przez lidera. Z naukowego punktu widzenia grupa CJSS nie była na pewno najatrakcyjniejszą na świecie, ale na poletku heavy metalowym w swoim czasie mogła być co najmniej intrygującą. Co prawda swojego macierzystego bandu Chastain z CJSS nie przeskoczył, ale nie wiem, czy sens jest traktować ten projekt w takich kategoriach. Można za to śmiało spojrzeć na ten twór w kontekście alternatywy na, chociażby, śpiewającą Leather Leone. Nic nie jest złe, jest tylko inne, a jeśli komuś mało podstawowego krążka to wydawca postarał się o interesujące bonusowe nagrania. Zachęcam! Adam Widełka

CJSS - Praise The Loud 2020 Divebomb

Gitarzysta David T. Chastain to bardzo płodny muzyk. Nie mogący usiedzieć spokojnie na miejscu, nagrywający sporo ciekawych płyt z nurtu heavy metalu. Czy to z macierzystą formacją, nazwaną (a jakże!) od nazwiska, czy też z solowym projektem nazwanym (całkiem oryginalnie!) od imienia i nazwiska, czy, wreszcie, z grupą CJSS. Popełniał te krążki prawie jednocześnie, zachowując natomiast każdemu z nich osobliwy charakter. Divebomb Records w 2020 roku przygotowało wznowienia dwóch pierwszych albumów CJSS na kompaktach. Trzeba odnotować, że okazja jest niebyle jaka, bo to debiut tych dźwięków na srebrnym nośniku! Po wielu, wielu latach można w końcu sięgnąć po "Praise The Loud" i (omawiane wcześniej) "World Gone Mad". W sumie dwójka to nijako kontynuacja pomysłów z "wściekłego świa-

oraz "Frolic Through The Park" wydany rok później. Sama słodycz na uszy fana szybkich dźwięków. Energetyczny, nie pozbawiony pomysłów thrash metal. Pierwsza płyta słynna z powodu długiego, instrumentalnego utworu tytułowego. Dwójka zaś z powodu swojej diametralnej inności. Zespół zaczął kombinować, co niekoniecznie dobrze się przysłużyło, ale otworzyło pewne furtki, dzięki którym Death Angel zaatakował swoim trzecim krążkiem "Act III". W boksie debiut został wzbogacony o dodatkowe nagrania z "Kill As One" demo. Dysk numer trzy i cztery to z kolei koncert i rarytasy. Koncert pochodzący z trasy promującej "Frolic…" z 1988 roku, nagrany w Amsterdamie, wydany pod nazwą "Fall From Grace". Tutaj też wisienka, bowiem ma ostatni numer pochodzący tylko z kopii dostępnej w Japonii. Niepublikowane dema oraz odrzuty na "Rarities" to nic innego niż ten sam materiał z wydawnictwa "Archives & Artifacts" z 2005 roku. Mały minus za odgrzanie tego samego, ale też nie każdy musiał akurat nabyć wcześniej, więc kwestia czysto indywidualna. Powiedzmy, że jest to ciekawe dopełnienie boksu. Sam koncert natomiast to mix numerów z jedynki i dwójki zaprezentowany na żywo. Zapis oddaje wiernie to, czego można było spodziewać się po Death Angel w końcu lat 80. Wartość historyczna na szóstkę, a jeśli chodzi o dobór materiału i jego odegranie - specjalnie też nie ma się do czego przyczepić. Box "The Enigma Years 1987-1990" to znakomita pozycja dla tych, którzy z jakichś względów nie posiadają płyt Death Angel. Chcieliby zacząć kompletować, ale ceny pierwszych wydań rzucają na kolana. Tym więc szczerze polecam niniejszy komplet - będą zadowoleni. Zresztą, kurczę, ten zespół za mocno żadnych powodów do niepokoju nie dawał. Mosh! Adam Widełka

Death Angel - The Enigma Years 1987-1990 2020 HNE / Cherry Red

Death Angel. Zespół z kapitalnym początkiem kariery i dość nieoczekiwanymi sytuacjami w jej trakcie. Po reaktywacji, od 2001 roku, wrócił na właściwe tory i serwuje regularnie porządny thrash metal. Daje również świetne koncerty, porażające swobodą i energią. Firma Hear No Evil Recordings postanowiła wydać w tym roku ciekawy box. Zestaw czterech płyt - "The Enigma Years 1987-1990" - skupia się na początku działalności grupy z San Francisco. Trzonem tej kompilacji są dwa pierwsze albumy formacji. Klasyczne już dziś pozycje, których za bardzo maniakom thrash metalu nie trzeba przypominać. Fantastycznie przyjęty debiut "The Ultra-Violence" z 1987 roku

Depressive Age - First Depression 2020 BlackBeard/Jolly Roger

Nigdy nie zdarzyło mi się miewać stanów depresyjnych po jakimkolwiek odsłuchu. Muzyka AŻ tak na mnie nie działa. Nigdy też nie pchnęła mnie do jakichś irracjonalnych zachowań. Zresztą, sam nie wiem jaka musiałaby być to płyta. Na pewno nie "First Depression" niemieckiej thrash metalowej maszyny Depressive Age. Współcze-

RECENZJE

215


śnie grupa już właściwie nie istnieje. Ostatni album - "Electric Scum" - ukazał się w roku 1996, a później, po krótkich epizodach, ostateczna reaktywacja się nie odbyła. Zostaje więc nam muzyka jaką zostawili po sobie Ingo Grigoleit (gitary), Jochen Klemp (gitary), Norbert Drescher (perkusja), Jan Lubitzki (wokal) oraz Tim Schallenberg (bas). Ten skład stworzył fonograficzny debiut Depressive Age. Niestety, w 2017 roku zmarł Tim, co w pewien sposób przekreśla plany o wstaniu grupy z niebytu. Co prawda odnotowali w karierze zmiany personalne, ale basista był, obok Lubitzkiego, jednym z najdłużej grających. Wystarczy już tych suchych faktów. Album "First Depression" jest o wiele lepszy niż tępe chłonięcie historii jakich wiele. Dawno nie słuchałem tak zróżnicowanego thrash metalu. Dźwięki, jakie wypełniają krążek, to ambitny progresywny thrash. Taki z licznymi zmianami klimatu, tempa i posiadającym całą gamę interesujących rozwiązań aranżacyjnych. W sumie już od początku płyty można zauważyć, że Depressive Age to zespół z miejsca odrzucający prostacki łomot. Umiejętnie zagęszczają swoją muzykę, jednocześnie dodając zmyślnie przestrzeń, zwolnienia czy hipnotyzujące solówki. Jedynym mankamentem może być wokal, który swoją barwą i manierą, dla poniektórych, okaże się irytujący. W zakresie czysto instrumentalnym "First Depression" - to solidna i warta uwagi pozycja. Zdaję sobie sprawę, że takie albumy leżą już na półkach tych zagorzałych zwolenników thrashu. Jednak dzięki najnowszej reedycji, popełnionej przez firmę BlackBeard, o tej niemieckiej grupie dowiedzą się nowi. Fajnie, że wznowienie przygotowano z dbałością o oryginał. Nie znajdziemy tu żadnych dodatków. Chociaż to naprawdę dobra rzecz szkoda, że nie pokuszono się nawet o jakieś dwa-trzy archiwalne numery albo materiał wybrany z trzech taśm demo z okresu 19901991. Wtedy byłoby wręcz idealnie. Adam Widełka

Pure Steel Records. Być może ten zespół jest dla Was anonimowy zresztą jak dla mnie - niemniej działali w niej muzycy, którzy są znani na włoskiej scenie muzycznej. Klawiszowiec Gabriele Bulfon to obecnie odnoszącym sukcesy pianista i kompozytor na scenie jazz / fusion. Perkusista i wokalista Marco Ferranti działa w istniejącym od lat włoskim tribute bandzie Queen, MerQury. Wokalista Vittorio Ballerio przez dziesięciolecia związany był z inną legendą włoskiego progresywnego grania Adramelch. Obecnie śpiewa w Caravaggio. Basista Franco Avalli był również związany z Adramelch i brał udział w powstaniu ich debiutu "Irae Melanox". Obecnie jest cenionym basistą jazz / fusion, znany głownie ze współpracy z Gabriele Bulfonem. Muzyka Enter wywodzi się z progresywnego rocka lat siedemdziesiątych ale zagrana jest w typowy sposób, który obowiązywał dekadę później. Bardzo mi to przypomina Genesis z okresu albumów "...And Then There Were Three..." (1978), "Duke" (1980) oraz "Abacab" (1981). Oczywiście Włosi zrobili to przez swój pryzmat postrzegania dźwięków i jak dla mnie ich muzyka jest bardziej przestrzenna, plastyczna oraz sugestywna. Spora w tym zasługa klawiszy, które swoimi pastelowymi dźwiękami bardzo śmiało nakreślają wyjątkowe muzyczne pejzaże. Większość kompozycji jest długa, dzięki czemu muzycy dość jasno potrafią przekazać swoje postrzeganie muzycznego świata. Chociaż w krótkiej formie jakim jest instrumentalny, sztandarowy utwór "Enter" zrobili to również bardzo efektownie. W muzyce Włochów jest pełno emocji, które obracają się głównie wokół radosny i melancholijnych doznań. Każdy instrument brzmi czyściutko i wyraźnie. Mnie jednak brakuje trochę mocy, nie tej metalowej, a znanej też z progresywnego rocka. "1991 Images From Floating Worlds" to dość fajna, sentymentalna podróż w lata osiemdziesiąte, która spodoba się fanom progresywnego rocka. Nie sądzę aby ten krążek stał sie ich ulubionym, ale myślę, że od czasu do czasu bardzo chętnie z Enter zabiorą się we wspomnianą podróż. \m/\m/ Geezer - Plastic Planet 2020/1995 BMG

Enter - 1991 Images From Floating Worlds 2020 Pure Prog

Enter to włoski zespół prog rockowy, który działał w latach osiemdziesiątych. Ich działalność nie wyszła poza kilka nagrań demo. I właśnie te nagrania znalazły się na płycie przygotowanej przez ekipę

216

RECENZJE

Chyba każdy muzyk myśli o realizacji własnych pomysłów. To, że gra określony typ muzyki w macierzystej formacji nie oznacza, że tylko i wyłącznie takie dźwięki są dla niego spełnieniem. Z biegiem lat często zdarza się, że horyzonty naprawdę ulegają poszerzeniu i, nawet z ciekawości, dąży się do realizacji nowych projektów. Lub też chce się potraktować nowe jako

zwyczajną odskocznię. Po wydaniu w 1994 roku z Black Sabbath albumu "Cross Purposes", Geezer Butler opuścił kolegów i poświęcił się świeżym tematom. Już rok później opublikował pierwszą płytę jego nowego zespołu nazwanego po prostu Geezer. Nosił on tytuł Plastic Planet a w realizacji pomogli basiście ciekawi muzycy. Na gitarze zagrał Pedro Howse, który to wcześniej tak naprawdę miał tylko współpracę z Butlerem przy jego poprzednim składzie. Perkusję obsadził Deen Castronovo, dobry znajomy Ozzy'ego (okres od 19941995) oraz niezły sesyjny drummer. Wokal przypadł pochodzącemu z Fear Factory Burtonowi C. Bellowi. Blisko pięćdziesiąt minut muzyki to szeroki sludge metal. Wbrew pozorom nie jest to aż tak dalekie od tego, co Geezer robił z Black Sabbath, ale na pewno może okazać się zbyt ciężkie dla fanów klasycznego hard rocka. Słuchając "Plastic Planet" odniosłem wrażenie, że kompozycyjnie album utrzymano w konwencji "napompowanego" Sabbath. Nawet Bell śpiewa czasem "pod" Ozzy'ego. A przynajmniej przyprawia o złudzenie. Płyta dostarcza solidnej dawki dobrze zagranego metalu, bez żadnych wpadek czy zbędnych nut. Adresowana do wąskiego grona odbiorców na pewno, myślę, że część osób sięgających po krążki skuszona została osobą basisty. Efekt jednak nie musi się każdemu spodobać. Specyficzna muzyka. Czasem jakieś nawet skoczne rytmy, skandowane, mocne wokale. Gęsto, ostro, masywie. Taka Sabbathowska smoła, ale poddana jeszcze dodatkowej obróbce. Zyskująca większe stężenie metalu. Więcej głębi, ale też więcej nowoczesności. Dla mnie jest to poprawna płyta, zawierająca trochę ciekawych fragmentów, lecz nie powoduje ciarek na tyle, żebym wracał do niej częściej niż raz od wielkiego święta. Tym jednak, którzy lubują się w dźwiękach spod znaku Fear Factory, Ministry czy typowego groove metalu, album "Plastic Planet" może okazać się nie tylko ciekawostką. Adam Widełka Geezer - Black Science 2020/1997 BMG

Z uwagi, że nie byłem raczej wielkim fanem solowych dokonań Geezera Butlera, ostatnie reedycje płyt grupy Geezer, są dla mnie swoistym novum. Co prawda, "Plastic Planet" nie zniechęcił mnie do

pomysłów, jakie basista realizował od 1995 roku pod nowym szyldem, ale zawierał muzykę dość daleką od tego, co lubię. W obszernych fragmentach to ciekawa, mocna rzecz, jednak w dużej dawce staje się nużące. Zwłaszcza, że kolejny album - "Black Science" ukazał się dwa lata po debiucie i tak naprawdę nie przyniósł nic nowego. Zespół nagrał materiał prawie w takim samym składzie. Obok Geezera (naturalnie bas oraz klawisze) stanęli ponownie Pedro Howse na gitarze i perkusista Deen Castronovo. Zmiana odbyła się za mikrofonem. Świeżym śpiewakiem został szerzej nieznany Clarke Brown. Sama muzyka stała się również bardziej mroczna, industrialna. Muzyka zwolniła. Głównie obcujemy z pełzającymi rytmami, snującymi się niskimi tonami. Brown unika już aranżowania głosu "pod" Ozzy'ego a instrumentalnie też mniej tutaj echa Black Sabbath. Wciąż jednak jest to mieszanka sludge/industrial. Przez blisko godzinę obracamy się w gęstej smole. Czasem trochę żwawiej, ze skandującym wokalem i "skoczną" sekcją ale fundamentem "Black Science" jest powolność i moc. Trzeba lubić takie dźwięki. Może jeśli nie byłoby wokali… Ale też czasem wstawki, jakby pracujących maszyn, powodują dość klaustrofobiczny klimat. Być może nie jest to zła muzyka. Wykonawczo - jak najbardziej. Sam Geezer Butler to dla mnie jeden z najlepszych basistów na świecie. Stylistyka i pomysły niestety do mnie nie trafiają. Słuchanie ma też dawać przyjemność, a w przypadku "Black Science" było po prostu obowiązkiem. Adam Widełka

Geezer - Ohmwork 2020/2005 BMG

Ostatnia jak dotąd płyta zespołu Geezer ukazała się w roku 2005. Gdybym był złośliwy, to dodałbym, że to jedyny pozytyw, jaki mogę o niej napisać. Kurczę, właśnie to napisałem… Naprawdę staram się posłuchać uważnie muzyki, o której mam się wypowiedzieć. Nawet jeśli nie jest ona moją ulu-


bioną. Nie raz, nie dwa wspominałem o tym, ale starałem się też znaleźć pozytywy, szukać tego, co mnie bliskie. W przypadku "Ohmwork" były to przebłyski. Ten materiał to totalnie przeciwny biegun dla mojego gustu. Zresztą to muzyka tak chaotyczna i, po prostu, męcząca, że ciężko spokojnie wysiedzieć do końca. Pierwsze znośne dźwięki pojawiły się w dość spokojnym (fragmentami) czwartym utworze. Sam początek - jakiś wściekły rap czy poparzony wokalista. Do tego rytmy spod znaku, nie wiem, Korna, Limp Bizkit czy jakichś cudów dla zbuntowanych nastolatek. Nawet jeśli wchodzi jakiś riff, jakaś próba zagrania w innym stylu, to za chwilę musi znów Clark Brown drzeć facjatę. Ja wiem, że to się nazywa ekspresja, ale na Boga… Zabija to naprawdę ciekawe kawałki w zarodku. A chłopak umie coś zaśpiewać, bo nawet są takie zwolnienia, kiedy głos ma normalny. No ale za chwilę z powrotem z akompaniamentem rwanych gitar i mocnej sekcji. Pod koniec "Ohmwork" przynosi trochę ulgi, ale zakładam, że nie wprawiony organizm będzie już tak wyczerpany, że nawet nie zwróci uwagi na to, co wydobywa się z głośników. Muszę przyznać, że zaskoczył mnie Geezer Butler swoimi zapatrywaniami, pomysłami i chęcią grania tak diametralnie innej muzyki, do której mnie przyzwyczaił. Jednak o ile na "Plastic Planet" i "Black Science" mogłem zaczepić ucho trochę dłużej, to po odsłuchu "Ohmwork" to samo ucho musiałem poddać interwencji laryngologa. Wiem, że są fani takiego grania i to zdecydowanie dla nich są to dźwięki. Ktoś, kto słucha klasycznego heavy metalu czy thrashu, musi przygotować się na ciężką przeprawę z tym albumem. Adam Widełka

Girl - Wasted Youth 2020 HNE Recordings

W zeszłym roku HNE wypuściło reedycję debiutu Girl "Sheer Greed" z roku 1980. Jego uzupełnieniem były nagrania "live" zebrane pod szyldem "Live In Osaka '82". Tym razem wytwórnia wzięła na tapetę drugi album Girl, "Wasted Youth", który oryginalnie premierę miał w 1982 roku. Muzycznie jest to kontynuacja "Sheer Greed" czyli znajdziemy na niej pełno odniesień do glam rocka ale tym razem kawałki są bardziej soczyste i nabite konkretnymi hard rockowymi i rock'n'rollowymi nale-

ciałościami. W niektórych chwilach wyczuwalne są też wpływy punk rocka. Niemniej najważniejsze jest to, że kapela nabrała pewności a muzyka konkretów. Kawałki na "Wasted Youth" są wielobarwne oraz operują wieloma klimatami, niemniej moc rock'n'rolla w nich dominuje. Oczywiście najbardziej pasują mi te utwory, które eksponowały heavy rockową moc i pewną przebojowość, tak jak rozpoczynający "Thru The Twilite". Hard rockową mięsistość jak w tytułowym "Wasted Youth". Czy też dynamikę hard'n'heavy podszytą rock'n'rollem w "Nice'n'Nasty" oraz "Overnight Angels". Pozostałe kompozycje to już typowe granie tej formacji ale utrzymane na solidnym poziomie. Jednak to nie jedyny krążek wypełniający ten w sumie sześcio-płytowy box. Na następnym dysku znalazła się płyta zatytułowana "Killing Time", która oryginalnie wyszła w momencie, gdy formacja już nie istniała. Zawiera on utwory przygotowane na trzeci album, niewykorzystane kawałki z dwóch poprzednich sesji oraz te nigdy wcześniej nie publikowane. Niestety nie wiem jak wiele z tych dwudziestu kompozycji stanowi część na wspomniany kolejny krążek Girl, ale ogólnie tę płytę spokojnie można w ten sposób traktować. Album zaczyna się przyzwoicie przygotowanymi coverami "Juliet" Russa Ballarda oraz "Nutbush City Limits" z repertuaru Ike & Tina Turner. Ten ostatni utrzymany jest w konwencji soczystego hard'n'heavy. W podobny sposób zrealizowany jest następny kawałek "Mad For It". Po nim następuje blok już typowego dla nich glam rocka podszytego rock'n'rollem oraz z rzadka punk rockiem. I na prawdę jest to bardzo solidna dawka niezłego glam rocka. Dopiero pod koniec płyty, utwory takie jak "King Rat" czy "Mogal" można nazwać wypełniaczami. Za to następujący po nich "Love Is Game" można byłoby dołączyć do grona przebojów kapeli. Szkoda, że los nie pozwolił im wydać normalnie tej płyty a później zwyczajnie ją promować. Kto wie, może mogliby do tej pory swobodnie funkcjonować pod szyldem Girl. No ale tego się nie dowiemy, bo to już miniona historia. Kolejne krążki tego boxu to nagrania "live" zamknięte kolejno pod szyldami "Live At The Marquee Club, London 1981", "Live In Tokyo 1980", "Live At The Greyhound 1982" natomiast ostatni dysk zawiera dzielony "Live At The Birmingham Odeon 1982", "Live At The Hammersmith Odeon 1982" oraz wersje demo kawałków "Madame Karone" i "Make It Medical". Wszystko to ogólnie nagrania bootlegowe różnej jakość. Najlepsza pod tym względem jest rejestracja koncertu w Marquee Club. Za to jako koncert najlepiej wypadł ten w Greyhound. Nie przepadam

za takimi koncertówkami ale rewelacyjnie przedstawiają one zespół i jego formę w czasie występów. Na pewno wartościowe uzupełnienie dyskografii tej grupy. Wspomnę jeszcze, że to nie jedyne bootlegi archiwizujące koncertowe wyczyny Girl, bowiem na rynku pojawiło się jeszcze kilka innych tytułów, ale one nie dotyczą się wydawnictw HNE Recordings. Tak czy inaczej, ich wydanie Girl "Wasted Youth" jest warte zainteresowania, szczególnie fanów glam rocka i hard rocka.

żenia, moim zdaniem, nie wpływa tutaj na radość z słuchania tak bardzo jak po prostu chwytające za uszy kompozycje. Tam, gdzie trzeba, pojawiają się nawet balladowe fragmenty. Gdzie indziej wchodzi zadziorny riff albo kanonada perkusji. Spójrzcie na okładkę debiutu - dźwięki zaklęte na krążku są jak ten gryf - obnażają pazury i kły. Wbrew powodującej, być może uśmiech, grafiki zarówno "Flight Of The Griffin" jak i "Protectors Of The Liar" to soczysty i szczery metal.

\m/\m/

Adam Widełka

Griffin - Flight Of The Griffin / Protectors Of The Liar 2020 Golden Core

Amerykański power/speed metalowy Griffin doczekał się w końcu, po długiej przerwie, porządnej reedycji. Firma, która podjęła się tej kwestii, Golden Core Records, uznała, że nie ma co gładzić się po pyszczkach. Przygotowała więc od razu trzypłytowy zestaw zawierający odświeżone wersje dwóch słynnych albumów grupy oraz garść dodatkowych nagrań. Myślę, że dla wszystkich, którzy jeszcze nie posiadają oryginalnych wydań "Flight Of The Griffin" oraz "Protectors Of The Liar" okazja by nadrobić zaległości nasuwa się pierwszorzędna. Płyty zostały poddane ponownemu masteringowi z zachowaniem oryginalnego mixu, a "dwójka" dostała bonus, bowiem na trzecim dysku jest w wersji remix 2020. Szczerze to nie przekonuje mnie to aż tak bardzo, żeby sięgać od razu po nowe brzmienie. Hołduje zasadzie - jak najmniej grzebania, więc skupiłem się na dwóch pierwszych krążkach. Cóż, Griffin to kawał dobrego power/speed metalu. Aż dziw bierze, że zdołali nagrać tylko i wyłącznie te krążki. Możliwe, że wiązało się to z uszczupleniem składu, wszakże "Protectors Of The Liar" zostało zarejestrowane przez trójkę Rick Wagner, Rick Cooper oraz William McKay, gdzie drugi z Ricków przejął dodatkowo obowiązki basisty po Thomasie Sprayberry. Zrezygnowano z drugiej gitary, którą szarpał Yaz. Na pewno "Flight Of The Griffin" brzmi pełniej i ma w sobie więcej animuszu. Jednak oba albumy zawierają multum świetnych pomysłów odegranych wzorcowo jeśli chodzi o ten gatunek metalu. Dzięki remasterowi brzmią potężnie i świeżo, choć od ich wydania minęło już około trzydziestu lat. Dobra muzyka obroni się w sumie sama, dlatego kwestia odświe-

Iscariota - Cosmic Paradox 2020 Defense

"Legenda" nie jest jedynym tegorocznym wydawnictwem Iscarioty, bo zespół po 25 latach doczekał się też kompaktowej wersji debiutu "Cosmic Paradox", oryginalnie wydanego tylko na kasecie. Dobrze, że ten materiał doczekał się wreszcie wersji CD, w dodatku dopełniony pierwszym demo "Glodgad", bo zaskakująco dobrze zniósł upływ czasu, a nawet słucha się go obecnie lepiej niż kiedyś. Jak starsi czytelnicy pewnie pamiętają we wczesnych latach 90. niepodzielnie rządził death metal, a w naszym kraju też nie brakowało licznych admiratorów takiego grania. Iscariota nie był tu wyjątkiem, ale sosnowiecka ekipa już od pierwszej kasety wyróżniała się na tle konkurencji ciekawym połączeniem mocy i techniki, poszukując najlepszych sposobów na jak najpełniejsze wyrażenie tego, co grało im w serduchach. Na "Glodgad" brzmi to momentami jeszcze dość nieporadnie, czasem też słychać wpływy nie tylko death/doom metalu, ale i thrashu, jednak "Ostatnia wieczerza" czy "Nieustająca wojna" bronią się do dziś, potwierdzając, że już wtedy zespół był na dobrej drodze. Długogrający debiut "Cosmic Paradox" tylko to potwierdził, dobitnie przy tym akcentując zwrot zespołu ku jeszcze bardziej technicznemu, chociaż wciąż mocarnemu, graniu spod znaku Death. Co ciekawe wiele zespołów próbowało wtedy tak grać, ale sporo muzyków zbyt wcześnie próbowało iść w ślady Chucka Schuldinera, co kończyło się różnie. Iscariota wyszedł z tej próby z tarczą, przedstawiając siarczysty, zaawansowany technicznie i urozmaicony materiał, efekt pracy pięcioosobowego składu ("Glodgad" to dzieło duetu Piotr Piecak-Dominik Durlik). Dlatego i dziś, mimo upływu 25 lat, nie mo-

RECENZJE

217


żna traktować "Cosmic Paradox" wyłącznie jako archiwalnej ciekawostki, dokumentu z czasów siermiężnych początków i zespołu, i polskigo death metalu, bo ten materiał wciąż ma potencjał i moc. Zespół nie bał się też nietypowych rozwiązań, proponując polskojęzyczną balladę "Lilith" z czystymi wokalami Andrzeja Miśty, świetnie dopełniającą takie klasyki jak: "Shadow Zone", tytułowy czy "Just Like You", w którym wokalista brzmi już niczym jeszcze ostrzejszy Mille. Klasyk, wart poznania, jeśli jeszcze go nie słyszeliście. Wojciech Chamryk

Ken Hensley - Tales Of Live Fire & Other Mysteries 2020 HNE Recordings

W zeszłym roku HNE Recordings opublikowało box "The Bronze Tears 1973-1981", w którym znalazły się trzy solowe albumy Kena Hensley'a, wydane, gdy muzyk był jeszcze związany z Uriah Heep. Tym razem wytwórnia zaoferowała box z płytami Hensley'a z lat 2012 - 2013. W tym zestawie znalazły się dyski "Love & Other Mysteries" i "Live Tales" sygnowane imieniem i nazwiskiem artysty oraz trzy dyski pod szyldem Ken Hensley & Live Fire, kolejno płyty "Live" (podwójny album) i "Trouble". "Love & Other Mysteries" to bardzo łagodny i nastrojowy album z muzyką zlokalizowaną gdzieś w środku rocka. Rozpoczynający krążek "(This) Bleeding Heart" bardzo kojarzy się z tym co robi w swojej karierze Mark Knopfler i taki właśnie charakter ma cały krążek. Z tym, że cechuje go bogata i ciekawa instrumentacja, bowiem całość bardziej przypomina projekt. Choć muzykę nagrała konkretna grupa muzyków: Juan Carlos Garcia na perkusji, Antonio Fidel na basie i Ovido Lopez na gitarze, to Hensleya wspiera też sporo instrumentalistów, którzy wzbogacają muzykę aranżacyjnie z orkiestracjami włącznie. Poza tym bardzo dużo dzieje się od strony wokalnej bowiem nie tylko tu Ken Hensley śpiewa. Wspieraja go Glenn Hughes, Santra Salkova, Sarah Rope, Irene Forniciari oraz Roberto Tiranti. Sporą część "Love & Other Mysteries" wypełniają duety damsko - męskie, co z kolei może kojarzyć się z formułą rock opery. Ogólnie pozycja do słuchania w romantyczne nocy. Podobny charakter ma następny album "Live Tales". Jednak tym razem jest to zapis solowego występu Ke-

218

RECENZJE

na Hensley'a, który śpiewa swoje kompozycje skomponowane na przestrzeni całej kariery, w tym z czasów, gdy wspierał Uriah Heep. W czasie występu akompaniuje sobie jedynie na fortepianie lub gitarze akustycznej. W sumie bardzo fajny koncert. Kolejny album, "Live" to również rejestracja nagrań na żywo, tym razem jednak w odsłonie hard rockowej. Powiem szczerze, że w takiej formie najbardziej sobie cenie Pana Hensley'a, a szczególnie jego grę na Hammondach. Niczego sobie są również muzycy wspierający Kena, świetnie potrafią wykreować atmosferę poszczególnych kompozycji. Występ ten jest też nie lada gratką dla fanów Uriah Heep, bowiem sporą jego część wypełniają utwory właśnie tego zespołu. Po prostu ten album to mus dla wszystkich fanów tej ikony hard rocka. Pierwsza część tego tytułu to ponad godzinne danie główne, za to druga to zaledwie dwudziestosześciominutowa dostawka, która charakteryzuje się pół akustycznym wykonaniem "Lady In Black". Niesamowity czas dla wielbicieli hardrockowego wcielenia Kena Hensley'a. "Trouble" to album, który kontynuuje hard rockową odsłonę osobowości Hensley'a. Tym razem są to w pełni autorskie kompozycje i najzupełniej świeżutkie. Niezwykle udanie nawiązują do tego co muzyk robił w latach siedemdziesiątych w Uriah Heep. No cóż niektórzy nieraz potrzebują całego życia aby przekonać się co dla nich jest najlepsze. A właśnie taki hard rock z wyeksponowanymi organami Hammonda to sedno tożsamości Kena Hensley'a. Wszystkie kompozycje na tym albumie są bardziej niż solidne, ba w niektórych momentach porywające, choć żadne z nich nie mogą równać się z największymi przebojami Uriah Heep typu "July Morning", "Lady In Black" czy też "Easy Living". Niemniej jest to bardzo dobry krążek, który z pewnością zadowoli fanów starych dokonań Uriah Heep. Także box "Tales Of Live Fire & Other Mysteries" choć prezentuje dość krótki wycinek kariery Hensley'a, to przedstawia go w różnoraki sposób, ale też jest podpowiedzią, że ten artysta najlepiej prezentuje się w siarczystym i pełnym energii hard rocku. \m/\m/ Mad Butcher - Metal Lightning Attack

stara niemiecka kapela reprezentująca heavy/speed metal o, jakże znajomej, nazwie Mad Butcher. Grupa powstała w Essen a wydarzenie to jest datowane na 1981 rok. Kariera Rzeźnika trwała jedenaście lat, do 1992 roku. Natomiast w 2020 roku ukazała się ich najnowsza płyta "For Adults Only" po reaktywacji. Ja jednak skupiam się na fonograficznym debiucie pod tytułem "Metal Lightning Attack". Dość niedawno Dying Victims Records postanowiło wypuścić wznowienie. Dźwiękowe tylko jednak, bowiem ani w kwestii grafiki, ani dodatkowych nagrań nie zostały poczynione żadne działania. W sumie i dobrze. Album sam w sobie jest dość ciekawy i, mimo siermiężnego brzmienia, może przy sobie zatrzymać. To taki pomieszany heavy metal ze speed metalem w wykonaniu naszych zachodnich sąsiadów, z lekką domieszką szorstkiego thrash metalu. Tak podpowiada mi ucho. Zresztą pewnie nie będę w tym osądzie osamotniony. Krążek nie jest odkrywczy ale przynosi ze słuchania trochę przyjemności. Po kilku odsłuchach wyraźnie zaczyna zyskiwać, chociaż do jakiegoś mega aplauzu i dewastacji pokoju, niestety, autora tej recenzji nie doprowadził. Te lekko czterdzieści minut muzyki to smaczek dla maniaków gatunku i wszelkich kopaczy w starociach. Dla bardziej zdystansowanego słuchacza Mad Butcher na "Metal Lightning Attack" może nie okazać się jednak czymś zmieniającym świadomość. To cały czas operowanie doskonale znanymi patentami z speed metalowej szkoły, bardziej tej germańskiej niżeli amerykańskiej. Wokalnie nasunąć się może trochę skojarzeń z Tank czy innymi angielskimi zespołami. Mad Butcher cały czas miesza i dość sprawnie porusza się między gatunkami. I to w sumie największa zaleta tej płyty. Wszystko inne zależy od indywidualnych preferencji odbiorcy, niemniej proszę nie skreślać "Metal Lightning Attack" bez uprzedniego zapoznania.

Adam Widełka Motorhead - Ace Of Spades

Adam Widełka

2020 Dying Victims

Kopania w starociach ciąg dalszy. W sumie to się nigdy nie kończy i cały czas dostarcza niesamowitych emocji. Bo ile to już razy człowiek myśli, że nic go nie zaskoczy a tu myk! - i pojawia się coś, czego wcześniej nie znał a i muzycznie nie przynosi wstydu. Tym razem powodem zmarszczenia czoła jest

albumu. Nie mówię, że w każdym momencie słychać echo ABBY, ale łączenie i, co ważne, symbioza z melodią nie powoduje im żadnej ujmy. Powiedziałbym nawet, że dodaje uroku. Weźmy taką EP Mindless Sinner "Master Of Evil". Oryginalnie szesnaście minut materiału. W najnowszym, winylowym wydaniu Pure Steel Records, cała druga strona zapełniona została pięcioma kawałkami z demo '83. Od początku do końca jest jazda. Heavy metal z tekstami traktującymi o okultyzmie, kobietach czy metalu samym w sobie. Chwytliwy, zadziorny, galopujący. Szarpany, złowieszczy, gęsty. I od początku do końca zabarwiony niezwykle nośnymi melodiami. Wokale, solówki, sekcja - wszystko zanurzone jest w świetnych aranżach, chwytających za gardło motywach. Cały czas ma się wrażenie, że muzyka zawarta na "Master Of Evil" unosi nas do samego sufitu. Demo zespołu nasycone jest jeszcze mocniej czystym chemicznie heavy metalem. Czuć w tych nagraniach surowiznę. Trochę spowodowane jest to brzmieniem, które już na pierwszy rzut ucha różni się od właściwego materiału. Natomiast daleki byłbym od stwierdzenia, że te kawałki są w jakiś sposób nieczytelne - nic z tych rzeczy. Słucha się tego tak samo soczyście jak "Master Of Evil". Lubię takie płyty. To esencja zjawiska zwanego heavy metalem. Kompozycyjnie, klimatycznie, szczerze - tutaj aż czuć pęd i radość z grania. Melodie przenikające się z niesamowitą swobodą z ostrymi riffami i motoryką sekcji. Krótko i na temat, jak to na mini albumach. Nawet bonusy nie stanowią dla mnie problemu, ba, są tutaj nawet świetnym dopełnieniem "Master Of Evil". W pewnym momencie dźwięki tak dobrze do siebie pasują, że samoistnie strony A i B można potraktować jako pełen album. Krótko mówiąc włączyć, rozkręcić wzmacniacz i machać głową!

Mindless Sinner - Master Of Evil 2020 Pure Steel

Szwedzi są niesamowici. Nośne melodie mają we krwi. Nieważne, czy to jest heavy metal, hard rock, czy też death metal. Zawsze przemycają świetnie zaaranżowane kawałki, fragmenty czy też całości

2020 BMG

To już kolejna - po wydanych w 2019 roku "Overkill" i "Bomber" reedycja z dyskografii Motorhead w kontekście czterdziestolecia. Wydana tak samo profesjonalnie i zapierająca dech jak poprzedniczki. Bogate wersje, począwszy od winyli a skończywszy na ogromnym, kolekcjonerskim boksie, obfitują w dodatkowe utwory, zdjęcia i


wybornie podnosi puls i nastraja optymistycznie w każdym momencie dnia. Cóż, nie umiem być w przypadku tego zespołu obiektywnym, ale też to najnowsze wydanie nie daje żadnych powodów do tego, by się czepiać. Motorhead for life! inne smakowite artefakty. Wydanie "Ace Of Spades", które ja akurat trzymałem w rękach, to 2CD Deluxe Mediabook. W skład wchodzą dwa dyski oraz bogata w informacje i fotografie książeczka w twardej oprawie. Pierwszy krążek to, co tu dużo pisać, oryginalny album. Płyta, którą zna chyba każdy i o której napisano już tryliard publikacji. Album, tak jak utwór tytułowy, który okazał się sukcesem komercyjnym jak i chyba największym przekleństwem grupy. Do dziś, o zgrozo, niektórzy kojarzą Motorhead tylko ze względu na "Ace Of Spades" właśnie. Nie znaczy to, że "Ace of Spades" to zły krążek. Absolutnie to szczytowy okres klasycznego składu, czyli Lemmy'ego, Philthy Animala Taylora i Fast Eddie Clarke'a. To dwanaście szybkich i szorstkich kompozycji. Kontynuujący poniekąd kapitalny, bluesowy feeling znany z "Overkill" czy "Bomber", ale dodatkowo eksplorujący rejony zarezerwowane dla raczkującego heavy metalu. Mimo wszystko jednak to muzyka jedyna w swoim rodzaju i nawet ciężko mi jest jakoś konstruktywnie o niej pisać. Wystarczy posłuchać tego brzmienia - soczystego, rock'n'rollowego pazura - i wszystko stanie się jasne. Motorhead to swoisty elementarz, jeśli chodzi o historię ciężkiego grania. Grupa, która wpłynęła na niezliczoną ilość zespołów. Grupa, która wytworzyła swoje charakterystyczne brzmienie i styl. Krótko mówiąc "Ace Of Spades" to jedna z tych ponadczasowych płyt, które zawsze mogą rozwalić łeb i zawsze smakują tak samo wybornie. Zakładam, że spora część czytających HMP ma już w swoich zbiorach "Ace Of Spades". Ale ta reedycja ma piękny bonus w postaci niepublikowanego wcześniej, przynajmniej oficjalnie, pełnego koncertu w ramach trasy promującej z 1981 roku. Nagrania dokładnie pochodzą z Whitla Hall w Belfaście, a Motorhead dało tą sztukę dokładnie w przeddzień wigilii Bożego Narodzenia. To się nazywa prezent na święta! A jest czego zazdrościć… Siedemnaście ówczesnych killerów grupy, wystrzeliwanych z nieprawdopodobnym luzem, nasyconych oparami whisky i najlepszych dragów. To, co wyprawiał Motorhead we wczesnym okresie to mistrzostwo świata i okolic! Tej energii nie uchwycił żaden ich album, choć w kilkunastu przypadkach było blisko ideału. Sam więc wyciągnę rękę po 2CD Deluxe Mediabook, chociażby dla tej pięknej irlandzkiej sztuki, która

porcji heavy metalu ubranej w ciekawe słowa spisane przez eksperta gatunku, Johna Tuckera. Adam Widełka

Adam Widełka

Random Black - Under The Cross 2020 High Roller

NWOBHM Thunder: The New Wave Of British Heavy Metal 1978-1986 2020 HNE/Cherry Red

Po ukazanej w 2018 roku kompilacji "NWOBHM: Winds Of Time" właśnie pojawiła się, poniekąd, jej kontynuacja. Jak zapowiada wydawca, na "NWOBHM: Thunder" znajdziemy aż 44 utwory ze złotej ery nurtu, a dokładniej z lat 1978-1986. Czeka nas prawdziwa uczta - wydawnictwo bowiem zawiera trzy dyski po brzegi wypchane ponadczasową muzyką. To prawdziwe szaleństwo dla fanów klasycznego heavy metalu. Co prawda, pewnie wielu z nich posiada te utwory (albo przynajmniej większość) w swoich zbiorach już od dawna, ale mało kto odmówi sobie przypomnienia tych kilkunastu świetnych riffów czy chwytliwych melodii. Ciekawym faktem jest to, że nie ma tutaj aż tak wielu bardzo, że tak powiem, mainstreamowych nazw. Pojawiają się, owszem, takie tuzy jak Saxon, Raven, Diamond Head, Venom, Samson czy Jaguar, lecz w znakomitej większości na "NWOBHM: Thunder" znajdziemy wiele dziś już zapomnianych kapel. I tym bardziej takie kompilacje są potrzebne. Po to, żeby kultywować w pewien sposób pamięć o tych grupach, z którymi czas nie obszedł się zbyt łaskawie. Nie znaczy to, broń Boże, że te zespoły proponowały słabą muzykę. Raczej powodem ich nie zauważenia była zbyt poważna konkurencja, a i czasem mało oryginalne brzmienie mogło mieć wpływ na mniejszą popularność. Warto sięgnąć po "NWOBHM: Thunder" i posłuchać w jednym miejscu wielu wspaniałych dźwięków, które właśnie dla szczerych i oddanych maniaków są składane w takie wydawnictwa. Bo kto teraz specjalnie ogląda się za Elixir, Aragorn, Chevy, Midas, Demon Pact, Stormtrooper, Demon czy Siege? Ocena więc takiego zbioru będzie czysto subiektywna. Dla jednych wielki sentyment, dla drugich kolejny powód, by nie zwariować w pandemię. Mimo wszystko każdy powód jest dobry, by zakosztować solidnej

Random Black to jedna z tych załóg, która mimo kilku lat działalności nie doczekała się żadnej długogrającej płyty. Z okresu 1979 do 1985 ten angielski zespół pozostawił trzy taśmy demo. Dzięki High Roller Records możemy w końcu wziąć spuściznę Random Black fizycznie do ręki, w postaci ładnie wydanej kompilacji "Under The Cross". Dwie płyty zawierają prawie dwie godziny muzyki. Postanowiono zebrać zarówno dema, jak i późne nagrania z końcówki działalności. Są rzeczy nagrane przez różne składy, trochę różniące się od siebie brzmieniem, jednak trzeba przyznać, że utwory zachowały się w bardzo dobrym stanie. Naturalnie poddano je jeszcze paru zabiegom, ale starano się nie utracić tego swoistego klimatu nurtu NWO BHM. I udało się. Random Black to sama słodycz dla maniaków angielskiego grania. W tej muzyce jest wszystko co najlepsze z tamtego okresu. Są świetne riffy, motoryczna sekcja. Jest klimat, jest ciekawe podejście kompozytorskie. Są wreszcie klasyczne harmonie wokalne, melodie i ta jedyna w swoim rodzaju brytyjska flegma. Każdy kawałek to osobny rozdział i można też wychwycić jakieś nawiązania do innych reprezentantów nurtu, chociażby mnie przebrzmiało gdzieś wczesne Praying Mantis. Dzięki zapałowi HRR kolejna z ciekawszych kapel nie zostanie być może skazana na wieczny niebyt. Obcowanie z "Under The Cross" to nie tylko kopalnia wybornej muzyki, ale też swoista wycieczka w czasie. Rzekłbym, że ta kompilacja ratuje te dźwięki od zapomnienia. Więc jeśli są one tak profesjonalnie podane tuż pod nos, grzech byłoby z tego nie skorzystać. Zachęcam serdecznie! Adam Widełka

okresie 1987 do 1995, a więc obejmująca czas, kiedy zespół grał speed metal i później, po zmianie wokalisty, zwrócił się ku flirtowi z brzmieniem znanym z późnego Rainbow. Na "Rock World (Rare & Unreleased 87-95)" mamy jednak sporo wokali Tony Moore'a. Możemy posłuchać jak z nim przy mikrofonie mogły brzmieć kawałki z "Nightbreaker" (gdzie śpiewał już Michael DiMeo). Możemy zaznajomić się z alternatywnymi wersjami numerów z "Thundersteel" i "Privilege Of Power". Całości dopełniają odrzuty z różnych sesji. Nawet w tych, wydawać się mogło, pominiętych kawałkach Riot brzmi potężnie i bardzo świeżo. Kompilacja "Rock World (Rare & Unreleased 87-95)" daje świadectwo wielkiego potencjału grupy, jaki niezmiennie drzemał i chyba tak naprawdę nigdy nie eksplodował aż w takim stopniu, żeby wynieść Riot na zasłużony piedestał. Warto zwrócić uwagę na inaczej brzmiący "Killer" gdzie cały numer śpiewa Moore, warto również wsłuchać się w dynamiczną wersję "Magic Maker" (który nawiasem mówiąc mógłby w takim kształcie znaleźć się na jakimś z dwóch albumów Foki z przełomu lat 80 i 90). Zaintrygować może wczesne demo "Runaway", coś w stylu próby, wariacji na przewodni temat. Czym dalej zagłębimy się w zawartość płyty, tym bardziej możemy czuć się zaskoczeni. Chociażby tym, jak giętki w swoich poczynaniach kompozytorskich był nieodżałowany Mark Reale, a czego dowodem jest na przykład żwawy "Good Lovin" albo też fajne, klimatyczne instrumentalne "Creep" oraz "Instrumental 1994" (odrzut z sesji do "The Brethren Of The Long House"). Krążek "Rock World (Rare & Unreleased 87-95)" to dla maniaków sympatycznej Foki rzecz obowiązkowa. Jednak każdy, kto choć trochę kocha dobre, hard/ heavy metalowe granie może spokojnie po to sięgnąć. Dzięki kontaktowi z tym materiałem być może skusi się na poznanie szerzej doskonałej formacji, jaką niewątpliwie był i jest Riot (obecnie pod nazwą Riot V). Polecam.

Riot - Rock World (Rare & Unreleased 87-95)

Adam Widełka

2020 Metal Blade

Sudden Death - All Or Nothing

Z okładki spogląda na nas jeden z żołnierzy foczej brygady a tytuł w sumie zdradza wszystko. To już kolejna porcja rzadkich wersji utworów grupy Riot. Bardzo udana kompilacja skupiająca się na

2020 Golden Core

Nasi zachodni sąsiedzi mocno stali w latach 80. zespołami, które obracały się w nurcie tzw. klasycznego heavy metalu. Część z nich przepadła gdzieś w odmętach historii,

RECENZJE

219


ale na szczęście są jeszcze na świecie zapaleńcy, dzięki którym pewnymi nagraniami można cieszyć się tak samo, jak w momencie ich wydania. Fajnie, że ktoś w Golden Core Records wpadł na pomysł odrestaurowania jedynego albumu Sudden Death "All Or Nothing", bo to naprawdę dobra płyta. Wiadomo - pierwsze bicie to pierwsze bicie, kult i basta. Naturalnie, tylko nie każdy może je zdobyć, a druga sprawa, że nie jest to takie proste. Mimo wszystko GCR odwlili kawał dobrej roboty, bo oprócz właściwej płyty na krążek trafiły jeszcze nagrania demo. Może to nic takiego, ale są tacy, którym takie smaczki poprawiają humor. Remastering został zrobiony starannie, więc i w kwestii brzmienia nie ma co narzekać. Trzeba pamiętać, że Sudden Death działało bardzo krótko i nie mieli dostępu do niewiadomo jakiej technologii. Tak czy siak "All Or Nothing" po latach nadal robi niezłe wrażenie. Osiem kompozycji i czterdzieści minut muzyki. Taka dawka w zupełności wystarczy, żeby słuchacz poczuł satysfakcję. Album nie przynosi jakichś cudów. To solidna porcja niemieckiego, klasycznego heavy, którą spokojnie można stawiać w jednym szeregu z, chociażby, Accept czy Warlock. Chwytliwe riffowanie połączone z nibyfabryką w postaci sekcji rytmicznej zabarwione chrypliwym i zadziornym wokalem. Za pierwszym razem proszę się nie niepokoić, że to marna kopia Udo Dirkschneidera, każdy kolejny odsłuch powinien utwierdzić w przekonaniu, że Sudden Death posiadał swój charakter. Z uśmiechem usiadłem do tej płyty, bo znam ją już od dłuższego czasu. Dobrze było sobie przypomnieć ten sympatyczny zespół i jego niezły album. Szkoda, że Niemcy nie pograli dłużej - może wysmażyliby coś więcej, być może przeskakując swój debiut. Z namaszczeniem więc obchodziłem się z "All Or Nothing", bowiem to taka trochę relikwia tamtych czasów. Bardzo charakterystyczny sposób grania i specyficzna energia. Co z tego, że nie trzeba wybierać - wszystko albo nic - ale to przyjemne mrowienie na skórze mówi więcej niż tysiąc słów.

na Parsonsa i Erica Woolfsona, oryginalnie wydany w 1984 roku, w dodatku też ich ostatni komercyjny sukces, dzięki singlowemu przebojowi "Don't Answer Me". Od momentu premiery płyta była wielokrotnie wznawiana, teraz jednak doczekała się najpełniejszej, podręcznikowej wręcz edycji. Parsons zremiksował bowiem i zremasterował ten materiał, korzystając z oryginalnych taśm, co zaowocowało też miksem 5.1 surround sound, nie tylko w zwykłym stereo, które znalazły się na dodatkowej płycie Blu-Ray, obok teledysków do "Don't Answer Me" i "Prime Time". Jest też wersja winylowa 2LP w gatefoldzie (oryginał wydano w pojedynczej kopercie i na jednym longplayu), a zawartość boksu dopełniają trzy płyty CD, bo do podstawowego programu "Ammonia Avenue" dodano ponad 50 utworów bonusowych. Są to surowe wersje demo i miksy, przymiarki do poszczególnych kompozycji - robocze nagrania z komponowania tylko na głos i fortepian, wersje instrumentalne czy orkiestrowe, albo nagrane z innymi wokalistami, np. utwór tytułowy z udziałem Chrisa Rainbow, chociaż na płycie śpiewał go Eric Woolfson. To rzecz jasna dodatki wyłącznie dla kolekcjonerów/ pasjonatów, lubiących prześledzić ewolucję poszczególnych kompozycji do ostatecznej formy, lubujących się w takich rarytasach, ale też "Ammonia Avenue" wciąż robi wrażenie, bo to świetny przykład progresywnego rocka, przefiltrowanego przez pop lat 80. Poszczególne utwory mają więc sporo aranżacyjnego rozmachu, ale też i świetnych melodii, dzięki czemu nawet te bardziej melancholijne utwory przypadły do gustu masowej publiczności. Śpiewają tu jeszcze Colin Blunstone i Lenny Zakatek, a wśród instrumentalistów też nie brakuje dużych nazwisk, bo solowe partie saksofonu w "Don't Answer Me" i instrumentalnym "Pipeline" gra sam Mel Collins. Szkoda tylko, że gitary tu jak na lekarstwo ("Since The Last Goodbye", "Dancing On A Highwire"), ale i tak album "Ammonia Avenue" zaskakująco dobrze zniósł upływ czasu.

Adam Widełka

Wojciech Chamryk

The Alan Parsons Project - Ammonia Avenue 2020 Cherry Red

"Ammonia Avenue" to ostatni z klasycznych albumów zespołu Ala-

220

RECENZJE

Uncle Slam - Say Uncle 2020 Divebombe

Trzeba lubić taką muzykę. Crossover to dość specyficzne poletko. Jednak jeśli już uda nam się prze-

konać do tych dźwięków to jednego możemy być pewni - nasz tapczan jest w niebezpieczeństwie. Takie granie to multum energii. Od pierwszych sekund rytm nie daje odpocząć. Czym dłużej chłoniemy tą muzykę, tym bardziej chcemy być jej częścią. Pomijamy analizy, nie rozkładamy zagrywek na części pierwsze - po prostu dajemy porwać się szaleńczemu tempu poszczególnych utworów. Wystarczy 35 minut z tym krążkiem, żeby upaść wyczerpanym na łóżko, o ile oczywiście nie zarwaliśmy go skacząc z niego wyobrażając sobie, że uprawiamy stage diving. Album "Say Uncle" to pełny debiut amerykańskiego Uncle Slam. Po latach kopie dość mocno, więc można uznać, że czas obszedł się z tym materiałem łaskawie. Zresztą, jak zaznaczyłem na początku, trzeba lubić taki sposób wyrazu. Zakładając, że jest to nam bliskie, możemy poczuć się jak ryba w wodzie. To jedna z tych płyt, które mogą pomóc nawet zdefiniować ten odłam metalu. Również warto odnotować, że niektórzy muzycy działający w Uncle Slam mieli swoje epizody w jednej ze słynniejszych formacji crossoverowej jaką jest niewątpliwie Suicidal Tendencies. Już mniej więcej można sobie uzmysłowić, z czym mamy do czynienia. Todd Moyer (gitara, wokal), Simon Oliver (bas) i Amery AWOL Smith (perkusja) na "Say Uncle" starają się w bezkompromisowy i niezwykle żywiołowy sposób przekazać swoje pomysły. Sekcja pracuje szybko, wystukując nie tylko proste, ale i momentami ciekawe, rytmy. Naturalnie obracamy się w danym stylu, więc nie należy spodziewać się jakiejś wirtuozerii czy popisów instrumentalnych. Gitara szatkuje powietrze niczym wprawny kucharz marchewkę, nakładając porcję smakowitych riffów. Co prawda, nie są to jakieś motywy, które będzie łatwo zanucić, ale idealnie współgrają z całością i dają tej muzyce potężną moc. W sumie pisanie o takiej muzyce w sposób wyrafinowany jest dość trudne. To jest trochę jak tworzenie poematu o brutalnym bokserskim nokaucie. Pewne rzeczy powinny być nazywane po imieniu - bez zbędnych ceregieli. Krążek "Say Uncle" to dobry technicznie ale bardziej intrygujący szybkością zawodnik, który każdą kompozycją stara się wyprowadzić ten kończący cios. Adam Widełka

Velvet Viper - From Over Yonder 2020 Massacre

Zamiast wstępu garść wyjaśnień. Wymaga tego sytuacja, bo sam nawet nie pamiętam, kiedy ostatnio miałem taki przypadek. Może zawiłość nie przypomina Mody na Sukces, ale nieuważni mogą się zgubić. Więc - zespół Velvet Viper to naturalna kontynuacja grupy Zed Yago. Założyli ją wokalistka Jutta Weinhold i perkusista Bubi, po opuszczeniu Zed Yago w 1989 roku. W 1991 i 1992 roku wydali dwa albumy i dopiero w 2017 roku Jutta reaktywowała ją w nowym składzie. Zed Yago kontynuuje wciąż grający w niej gitarzysta Jimmy Durand, a funkcję wokalistki objęła jego żona Yvonne Durand, od reaktywacji w 1997 roku. Grupa fonograficznie milczy od dziesięciu lat, natomiast w tym roku ukazują się dwie pierwsze albumy Zed pod szyldem… Velvet Viper. Tak, zremasterowane i pod zmienionymi okładkami, "From Over Yonder" i "Pilgrimage" właśnie czekają na nabywców. Wydawcą jest obecny label grupy czyli Massacre Records. Kosmiczna sytuacja, bo w sumie tak naprawdę recenzuję albumy Zed Yago. Najpierw "From Over Yonder". Pierwotnie wydany w 1988 roku. Krążek zawierający poprawnie zagrany heavy metal z tekstami traktującymi o wiedźmach, piratach i innych fantastycznych tematach. Około czterdziestu minut muzyki adresowanej do specyficznej grupy odbiorców, bo Zed Yago nie proponowało niczego odkrywczego. Był to kolejny w tym okresie zespół z kobietą w roli wokalistki pochodzący z Niemiec. Niestety, popularności jak chociażby Warlock, nie osiągnęli. A można odnieść czasem wrażenie podobieństwa z ekipą Doro. Taka stylistyka w sumie, no i Warlock grał zdecydowanie szybciej i zadziorniej. Zed Yago stawia głównie na umiarkowane tempa. Poza mocnym głosem Jutty z "From Over Yonder" nie wyłowiłem nic, co spowodowałoby szybsze bicie mojego serca. Ten zespół to ewidentny znak czasów i fajna ciekawostka dla fanów niemieckiego heavy/power metalu. No i jeszcze ten sposób wznowienia. Ja wiem, że Velvet Viper był naturalnym krokiem naprzód i w sumie wychodziłoby na to, że trzeci album Zed Yago mógł okazać się pierwszy Velvet, ale takie podejście do tematu w niczym nie poprawia oceny tej muzyki. Szukałem długo jakichś pozytywów, próbując też zapomnieć o tym za-


mieszaniu, ale "From Over Yonder" w niczym nie ratował swoich notowań. Snuł się jak dym i powodował moją senność. Być może komuś te dźwięki sprawią radość i ktoś inny oceniłby to zupełnie inaczej - ja nie umiem oszukiwać, a tym bardziej siebie - więc jasno stwierdzam, że Zed Velvet Yago Viper to bardzo miałka rzecz. Adam Widełka

Velvet Viper - Pilgrimage 2020 Massacre

Sytuacja z tym wydawnictwem jest analogiczna jak z "From Over Yonder". Drugi album grupy Zed Yago wydany w 2020 roku jako remaster pod szyldem Velvet Viper, obecnej kapeli wokalistki Jutty Weinhold. Może chodziło o jakieś perturbacje, może o pieniądze - nieważne. Jasnej informacji nie zdobyłem, a wrażenia całość pozytywnego nie robi. Na szczęście muzyka jest lepsza. Album z 1989 roku był łabędzim śpiewem perkusisty Bubiego i wspomnianej wokalistki w Zed Yago. Wkrótce po odejściu powołali do życia Velvet Viper kontynuując w nim historię o piratach, wiedźmach i innych cudach. Szczerze to słuchając "Pilgrimage" odniosłem pozytywniejsze wrażenie niż obcując z "From Over Yonder". Mimo, że to w żadnym wypadku odkrywcza muzyka, ba, nawet nie ma zadatków na coś, co mogłoby ruszyć moje serce do mocniejszego pompowania krwi. Klimatem również przy-

pomina debiut Zed Yago. Jest nadal poprawnie, bez fajerwerków, ale jakoś lepiej. Może trochę więcej witalności? Trudno mi stwierdzić. Wiem tyle, że "Pilgrimage" nie powodowało już u mnie wrażenia nudy. Może wiedziałem, z czym mam do czynienia? Może na dłuższą chwilę zapomniałem o tym wydawniczym cyrku związanym z reedycjami? Coś było na rzeczy, że te kolejne czterdzieści minut z haczykiem spod znaku niemieckiego heavy/power metalu minęło całkiem znośnie. Nie jestem skłonny diametralnie zmienić całościowej oceny Zed Velvet Yago Viper, ale pojawił się cień szansy, że innym wydawnictwom przyjrzę się z większą aprobatą. To był po prostu magiczny impuls. Taki sam jak z historii, którą Jutta pełna pasji interpretuje na "Pilgrimage". Album to tak spójny i podobny do poprzednika, a mimo to udało mu się zaskarbić trochę mojej sympatii. Nie zachęcam, ale można spróbować, czy i na Was tak podziała. Adam Widełka

White Lion - All You Need Is Rock N Roll - The Complete Albums Collection 1985-1991 2020 Cherry Red

White Lion nigdy nie cieszył się u nas jakąś oszałamiającą popularnością, chociaż ich największy przebój "When The Children Cry" można było w latach 80. usłyszeć w Polskim Radiu i z rozmaitych,

nieoficjalnych rzecz jasna, składanek, a album "Mane Attraction" doczekał się nawet pirackiej edycji "firmy" MG. Był to już jednak łabędzi śpiew formacji Mike'a Trampa i Vito Bratty, bo wkrótce po premierze tej płyty zalała ich fala grunge - na tyle skutecznie, że pomimo kolejnych prób reaktywacji o White Lion mówimy do dziś wyłącznie w kontekście trzech pierwszych albumów. Box Cherry Red zawiera zresztą komplet wydawnictw grupy z lat 1985-1991, dopełniony zapisem koncertu w nowojorskim klubie Ritz w roku 1988. Debiut "Fight To Survive", początkowo wydany niezależnie, dopiero w następnych latach wznawiany przez innych wydawców, jest jeszcze dość nieporadny. Kiedy słucham tej płyty dwa pierwsze utwory zwykle odpuszczam, zaczynając od mocnego, niesionego fajnym riffem i surową sekcją, utworu tytułowego. Fajny jest też "El Salvador" z wstępem kojarzącym się z flamenco czy patetyczna ballada "The Road To Valhalla" z pianem i dęciakami, ale całość niczym nie porywa - nic dziwnego, że przebojem ta płyta nie była. "Pride" z roku 1987 już tak, wydał ją bowiem Atlantic, wykrojono też z niej aż cztery single, w tym wspomniany już "When The Children Cry": sympatyczną, popularną do dziś balladę, głównie na głos i gitarę akustyczną. Dlatego tylko w USA sprzedano dwa miliony egzemplarzy "Pride", a warto mieć tę płytę również dla kilku innych utworów, na przykład całkiem surowego "Hungry", podszytego Zeppelinem "All You Need Is Rock 'N' Roll" czy również mocniejszego "All Join Our Hands". Po dwóch latach zespół poszedł za ciosem wydając "Big Game". Nie był to tak wielki komercyjny sukces jak poprzednia płyta, bo skończyło się

tylko na złotym nakładzie, a największym przebojem z czterech wydanych singli okazała się przeróbka hitu "Radar Love" Golden Earring, ale jak dla mnie to najciekawszy album White Lion. Poza świetnym coverem mamy tu przecież jeszcze kąśliwy "Don't Say It's Over", surowy "If My Mind Is Evil" czy "Cry For Freedom", a i te bardziej melodyjne utwory nie epatują nadmiarem dźwiękowego lukru. Niestety jego następca "Mane Attraction" rozczarował starych fanów, a zwolenników Nirvany i innych grup tego typu niczym zainteresować nie mógł - za dużo tu niestety banałów, jest odgrzany "Broken Heart" z debiutu, a do tego "Warsong" brzmi bardziej jak numer Bang Tango niż White Lion, zaś ballada "Till Death Do Us Part" mogłaby bez problemu trafić na płytę Aerosmith. Vito Bratta dostrzegł też chyba sukces Gary' ego Moore'a, stąd obecność instrumentalnego bluesa "Blue Monday" - nawet fajnego, ale co z tego? Tak zwane "momenty" są tu naprawdę nieliczne: szlachetnie hardrockowy "It's Over" z organową partią, melodyjny "Out With The Boys" - nawet ballady, dotąd firmowy znak formacji, niczym nie porywają. Zaciekawia za to koncert z 1988 roku "Live: Ritz - New York" wypełniający piąty dysk, bo to - z bonusami nagranymi na próbie - aż 16 utworów, co lepsze kąski z obu pierwszych albumów grupy. Pozostałe płyty tego wydawnictwa, poza pierwszą, też zawierają utwory dodatkowe, skrócone wersje singlowe czy wydłużone remiksy, co może zainteresować fanów. Całość na czwórkę, ale z zastrzeżeniem, że trzeba lubić taki melodyjny metal w amerykańskim, bardziej komercyjnym, wydaniu. Wojciech Chamryk

RECENZJE

221





Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.