HMP 78 Kat & Roman Kostrzewski

Page 1



Intro 2020 to rok kilku jubileuszy, w tym 40-lecie działalności poznańskiego Turbo. Z tej okazji kapela wypuściła kompilację zatytułowaną "Greatest Hits", która na dwóch dyskach przypomniała blisko dwie i pół godziny muzyki z całej historii swojej działalności. Z tego też powodu na rozmowę zaprosiliśmy lidera Turbo, Wojciecha Hoffmana, a że nasz periodyk to kwartalnik, to rezultaty tej konwersacji możecie przeczytać dopiero teraz. Ta sama rocznica dotyczy również naszego kolejnego weterana, katowickiego Kata. Obchodzona była ona wydawnictwem "The Last Convoy". Niemniej ta uroczystość nie dotyczy samego Piotra Luczyka, ale także innych muzyków, którzy współtworzyli tę legendę polskiego metalu. A że formacja Kat & Roman Kostrzewski pod koniec 2020 roku wypuściła swój oficjalny bootleg "Live 2019", nie omieszkaliśmy porozmawiać z samym Romanem. Tym oto sposobem moi drodzy czytelnicy macie na samym początku niesamowite i bardzo obszerne artykuły z udziałem dwóch polskich legend. Tak jak wspominałem, W bieżącym numerze napotkacie na kilku zeszłorocznych jubilatów. Chociażby kolejną polską formację, Quo Vadis, która hucznie obchodzi 30-lecie swojego debiutu, bowiem o jego reedycje zadbało chińskie Huangquan Records oraz polska wytwórnia Old Temple Records. Wspomniane wydania ukazały się na nośnikach CD, natomiast o wytłoczenie winyli zadbała kolejna firma, Underground Front Records. Także pytań dla Tomka "Skayi" Skuzy też nam nie brakowało. Jak jesteśmy przy egzotycznym kierunku promocji naszej polskiej sceny z lat 90., to warto wspomnieć, że wymieniona przed chwilą wytwórnia Huangquan wydala również płytę z naszego thrasowego podziemia, a mianowicie "Świętą Inkwizycję", Monastery. Oczywiście był to kolejny impuls, aby przypomnieć wam tę raczej zapomnianą formację. Niemniej ostatnimi czasy nie zajmowaliśmy się tylko wspomnieniami, tym bardziej, że bieżące wydawnictwa - mimo pandemii - są nadzwyczaj ekscytujące. Zaraz za głównymi "daniami" tego numeru natkniecie się na wywiady z Accept, Helstar, Agent Steel, czy Armorend Saint. Myślę, że albumy "Too Mean to Die" (w zasadzie już klasyk), "Clad in Black" (kompilacja, ale rozbudzająca wyobraźnię i chęć na kolejne nowe produkcje Helstar), "No Other Godz Before Me"

(powrót Johna Cyriisa) i "Punching the Sky" (album z końca października 2020 roku wart naszej pamięci) do tej pory kręcą się w waszych odtwarzaczach jak oszalałe. Jak zawsze warte uwagi są również nowości z thrashowego podwórka, a tych ostatnio nie brakowało. Myślę, że nikt nie odpuści sobie rozmów z przedstawicielami Necronomicon, Sodom, Darkness, Accuser, a także Voivod, Angelus Apatrida, Nervosa, MindWars, Harlott, Warpath, Macbeth itd. A przecież to dopiero wstęp do tego, co znalazło się w bieżącym numerze. Numer 78. zaczyna się od polskich wiarusów Turbo oraz Kat & Roman Kostrzewski ale to nie jedyne nazwy z Polski, które przewijają się w zebranych w nim wywiadach. W sumie jest ich sporo, a zarazem prezentują bardzo różne odcienie heavy metalowej sceny. I tak, mamy heavy/power metalowy Crystal Viper, który promuje udany nowy krążek "The Cult", black/thrash metalowy Ragehammer z kolejną niesamowitą płytą "Into Certain Death", epic/doom metalowe Evangelist przypominające się wyśmienitą EPką "Ad Mortem Festinamus", a także debiutujące heavy/ speed/black metalowe Okrütnik oraz power/ speed metalowe Rascal. Jest także heavy metalowy Axe Crazy, który ostatnio na nowo wydał wszystkie swoje płyty, tym razem pod szyldem brazylijskiej wytworni Classic Metal Records. Mało tego, ich ostatni album "Hexbreaker" dzięki Metal Warrior Records opublikowany został również na wielokolorowych "plackach", co ucieszy tych najbardziej zakręconych kolekcjonerów. A na zakończenie możecie poczytać sobie rozmowę z kapelą Vincent, która dopiero co wydała krążek "Space" ze znakomitym hard rockiem. Także nasza rodzima scena tradycyjnego heavy metalu ostatnio nnie pozwala się nudzić. To jednak ciągle preludium do tego, co znajdziecie w aktualnym numerze. Ilość kapel, ich różnorodność, doświadczenie, potencjał, pochodzenie, oddają wyjątkowy koloryt globalnej i aktualnej sceny tradycyjnego heavy metalu. Każda z tych grup może kogoś zachwycić i wręcz odwrotnie, bardzo zniesmaczyć. Po prostu kwestia gustu, preferencji i chwili poddania się emocjom. Także dość trudno zachwalać jakiś konkretny zespół czy namawiać po sięgnięcie po ich niedawno wydana płytę. Dla jednych ekscytującym będzie sięgnięcie po weteranów takich jak Diamond Head, Byfist czy Velvet Viper, innym radość przyniesie wysłucha-

nie młodszych, ale mocno już doświadczonych Iron Savior czy Wizard. Zaś jeszcze inni będą woleli młode pokolenie sięgające po tradycyjny heavy metal w wersji oldschoolowej Neuronspoiler, Hell Freezes Over, Significant Point czy Sylent Storm, albo w odsłonie retro Freeways, Dead Lord czy Wytch Hazel, ewentualnie w barwach epickich; Eternal Champion, Megaton Sword czy Possessed Steel, tudzież bardziej doomowych Old Mother Hell, Legionem czy Spirit Adrift. Niemniej ciągle będzie to wierzchołek tego, co proponujemy w najnowszym numerze naszego czasopisma. Tym razem w magazynie prezentujemy bardzo wielu przedstawicieli thrash metalu Mamy jeszcze mało znane, ale ze sporym potencjałem WreckDefy, Denied czy Injector oraz zupełnie nieznane, o których za chwil parę - prawdopodobnie nikt nie będzie pamiętał, jak Typhus, Annexation czy Devastation Inc. Za każdym razem oddając nowy numer HMP staramy się też ubarwić nasze propozycje. Tym razem odnajdziecie kilka wywiadów przedstawicielami kapel hard'n'heavy. O naszym rodzimym Vincent już wspominaliśmy, a oprócz niego znajdziecie także zapisy rozmów z kapelami takimi jak Jaded Heart, Lords Of Black, Mean Streak, a przede wszystkim wywiad z Michaelem Schenkerem o jego nowym wcieleniu MSG. Nie zabrakło również reprezentantów szeroko pojętego progresywnego metalu. Tym razem będziecie mieli do poczytania przede wszystkim rozmowę z Bobem Jarzombkiem o Fates Warning i nie tylko, ale także z Pyramaze, Wuthering Heights czy też Vanish. Są także kapele bardziej melodyjne niż inne grupy, chociażby epicki Arrayan Path i progresywny metalowo/rockowy Dark Quarterer. Także paleta różnorodności w bieżącym numerze jest wielce kolorowa. Jednak jak zawsze proszę o dokładne zapoznanie się z treścią magazynu, bo we wstępie wymieniona jest jedynie część formacji, którym poświęciliśmy swoją uwagę. I jestem pewien, że spora część kapel niewymienionych może okazać się dla Was drodzy czytelnicy równie ważna, co te, o których już wspomniałem. I jak zawszę mam nadzieję, że wraz z naszymi nowymi materiałami spędzicie parę miłych chwil w tym raczej nieciekawym czasie. Michał Mazur

Spis tresci

Cover foto: Bonzo

3 Intro 4 Turbo 14 Kat & Roman Kostrzewski 22 Accept 24 Helstar 26 Agent Steel 30 Armored Saint 32 Crystal Viper 36 Axe Crazy 39 Necronomicon 42 Sodom

44 46 48 50 52 55 58 60 62 64 67 68 70 71 72 74 76 78 80 82 85 86 88 90 92 94 96 98 100

Darkness Nervosa Accuser Angelus Apatrida Quo Vadis Ragehammer Monastery Okrutnik Dread Sovereign Evangelist Legionem Old Mother Hell Spirit Adrift Haunt Wytch Hazel The Riven Dead Lord Freeways Nightstryke Diamond Head Warrior Velvet Viper Iron Mask Iron Savior Wizard Niviane Fireforce Holy Mother Vhaldemar

102 104 106 108 112 116 118 120 122 124 125 126 128 130 132 134 136 139 140 144 146 148 150 152 154 156 158 160 162

Rascal Konquest Sylent Storm Voiviod Communic MindWars Harlott Warpath Macbeth Eternal Champion Megaton Sword Coronary Possessed Steel Time Rift Significant Point Ashes Of Ares Midnight Spell Road Wolf Neuronspoiler Byfist Wreck-Defy Denied Injector Garagedays Chalice Night Prowler Black & Damned Generation Steel Hell Freezes Over

164 166 168 169 170 172 174 175 176 178 180 182 184 186 190 192 194 196 198 200 202 204 207 208 210 252

Anthenora Pounder Stallion Bakken Typhus Chainbreaker Annexation Devastation Inc. Reverber Arrayan Path Black Sun Dark Quarterer Pyramaze Wuthering Heights Vanish Fates Warning Jaded Heart Lords Of Black Mean Streak Vincent Michael Schenker Group SandBreaker Zelazna Klasyka Thrashback Records Decibels` Storm Old, Classic, Forgotten...

3


40 lat minęło... Wydaje się, że tak jakoś niedawno kupowałem pierwszego singla Turbo, a tu proszę, poznańska formacja świętuje jubileusz 40-lecia. W tym czasie nagrała wiele płyt, w tym nowatorskich czy kultowych, nie tylko według rodzimych fanów, ale też kolekcjonerów metalowych wydawnictw z całego świata, zagrała też tysiące koncertów. I chociaż nie zrobiła takiej kariery na Zachodzie jak choćby Vader czy Behemoth, to już dla kilku pokoleń słuchaczy należy, wraz z TSA i Katem, do tak zwanej wielkiej trójki polskiego metalu. Jubileusz Turbo uświetniło specjalną kompilacją, ale lider grupy Wojciech Hoffmann, obszernie odpowiadając na 40 pytań z okazji 40 lecia, zapowiada już kolejny album studyjny. HMP: Rok 1980. Masz 25 lat i po kilku latach grania w Heam zaczynasz przygodę z kolejnym zespołem. Gdyby ktoś ci wtedy powiedział, że potrwa ona 40 lat, jak byś zareagował? Przecież nawet The Rolling Stones, już wtedy uznawani za dinozaurów rocka, istnieli raptem od 18 lat, a zespoły ze stażem przekraczającym dekadę były w rocku czymś nader rzadkim? (śmiech) Wojciech Hoffmann: Mając 25 lat nawet dekada wydaje się jakimś kosmosem. Czas za młodu ciągnie się dużo wolniej niż teraz. Chyba nawet nie myślałem o takim wymiarze. Tak jak podkreśliłem dziesięć lat to cała era, a co dopiero czterdziestolecie. Z drugiej strony cieszę się bardzo, że udało mi się do-

z Henrykiem Tomczakiem wydała ci się bardziej interesująca artystycznie niż ciepła posadka w orkiestrze Zbigniewa Górnego? Dokładnie tak. Nie chciałem, a raczej nie byłem zainteresowany pracą w żadnym zespole. Heniu po rozpadzie Heam zaproponował mi współpracę w swoim nowym bandzie, który miał w planach. A było to dokładnie 2 stycznia 1980 roku. Ja miałem, na zwołanym przez Marka Bilińskiego zebraniu (jeden z założycieli i klawiszowiec zespołu Heam), zakomunikować kolegom, że odchodzę z zespołu. Nie chciało mi się już czekać na "brak" kolejnych imprez, na "brak" zapowiedzianej kolejnej trasy po ZSRR. Zespół spadał na dno. Wtedy sytuacja takich kapel jak my,

Foto: Ilona Matuszewska

czekać takiego jubileuszu. I wiesz co... mam ochotę na następne, może nawet pięćdziesięciolecie. Wszystko zależy od tego Pana u góry, który może przecież, nawet bez mojej wiedzy, zaproponować mi pracę w swojej orkiestrze. Mam jednak nadzieję, że nie stanie się to szybko. Chociaż biorąc pod uwagę wydarzenia z roku 2020 "wszystko się może zdarzyć", jak śpiewała kiedyś Anita Lipnicka. Wiara jednak czyni cuda, no to może się uda (śmiech). Ponoć dość długo wahałeś się czy dołączyć do Turbo, początkowo funkcjonującego pod nazwą Krater, ale jednak dalsza współpraca

4

TURBO

czyli zespołów instrumentalnych i w dodatku bez menago, nie była wesoła. Wprawdzie latem roku 1979 odbyliśmy jeszcze trasę z Haliną Frąckowiak i Staszkiem Wenglorzem, znanym ze współpracy z zespołem Skaldowie i z pięknej piosenki "Nie widzę ciebie w swych marzeniach", ale czułem, że to koniec. Zespołowi był potrzebny wokalista, a Halina Frąckowiak, to była osobna sprawa. My potrzebowaliśmy kogoś na stałe. Niestety wtedy w Polsce nie było tylu wspaniałych głosów co teraz i sprawa się skończyła. Pod koniec roku 1979 nagrałem parę utworów z orkiestrą Zbyszka Górnego i wymyśliłem sobie, że dołączę do tej orkiestry. Byłaby to wtedy

ciepła i bardzo intratna posadka, bo orkiestra święciła wtedy w Polsce swoje największe sukcesy. Więc kiedy Heniu złożył mi tę propozycję, nie miałem wcale ochoty jej przyjąć. Sytuacja zmieniła się w lutym, podczas mojej drugiej obecności na koncercie Rock Arena. I wtedy zrozumiałem, że chyba jednak wolę być jednym z czterech, niż jednym z czterdziestu. I dołączyłem do Turbo. Tutaj muszę sprostować, bo nazwę Krater przyjął zespół Heam po pierwszej trasie po ZSRR. Chodziło o to, że wyraz Heam kojarzył się towarzyszom z Kraju Rad z angielską nazwą szynki ham, a wiadomo, że wtedy panował kryzys i u nas, i u nich, i szynki nie było. Na zmianę naciskał też Pagart, czyli taki pośrednik wysyłający za haracz zespoły z Polski w świat. Dostaliśmy nawet ultimatum, albo zmiana nazwy, albo kopa w du... I zmieniliśmy, ale kopa dostaliśmy, bo już do ZSRR nie pojechaliśmy. Pierwszy koncert zagraliście w kwietniu 1980 roku, po kilku tygodniach intensy wnych prób. Mieliście już wtedy w repertuarze większą liczbę autorskich numerów, choćby "W środku tej ciszy" i "Byłem z tobą tyle lat", które wkrótce zarejestrowaliście we wrocławskim studio Polskiego Radia i wydaliście na singlu Tonpressu? Dokładnie nie pamiętam czy mieliśmy już autorskie utwory przygotowane, ale coś mi po głowie chodzi. Graliśmy chyba jakieś utwory Marka Bilińskiego, "W roztańczeniu", "Fabrykę keksów", "Samotnym żeglarzom". Na pewno graliśmy pięć utworów zachodnich: "Red House" Hendrixa, "All Right Now" zespołu Free, "Suicide" Thin Lizzy i jakiś utwór Queen. Pod koniec maja chyba, albo w czerwcu pojechaliśmy do Wrocławia do studia radiowego zrobić pierwsze nagrania. Zarejestrowaliśmy pięć utworów, z których dwa: "Byłem z tobą tyle lat" i "W środku tej ciszy", wydrukowane z błędem, bo tytuł napisali "W środku tej nocy", zostały wydane na singlu przez Tonpress... Nagrania brzmią ohydnie. Pamiętam, że dostawałem piany, jak słyszałem ich jakość. Są beznadziejnie suche, sztuczne, bez polotu, tak jakby kapela nie umiała zupełnie grać. No koszmar, ale cóż wtedy było tak, albo nagrywamy, albo na drzewo. Nie było przecież studiów nagraniowych. O prywatnych można było tylko pomarzyć, a państwowe, znajdujące się zazwyczaj przy rozgłośniach radiowych, zapewniały słabą jakość techniczną z braku realizatorów i sprzętu. Władza ludowa nie lubiła zbytnio pewnej grupy artystów, zwłaszcza tych co zbyt mocno szarpali struny. Tak więc i tak mieliśmy szczęście, że załapaliśmy się na singla, który wyszedł chyba po roku od nagrania. Przesłuchując ostatnio te utwory wpadłem na pomysł nagrać te z Sowulą i te z Krystkiem zupełnie od nowa. Z nowymi aranżami i zaprosić innych muzyków do nagrań i innych wokalistów. Zrobić taki Tribute to Turbo tylko z tymi utworami, bo szkoda tych piosenek. To również wtedy zaczęliście grać "Fabrykę keksów" Zbigniewa Hołdysa, którą miałeś już okazję wykonywać, gdy Heam towarzyszył Halinie Frąckowiak podczas trasy w Związku Radzieckim? Wszystko wydarzyło się podczas naszych


prób, czyli Heam w warszawskiej Stodole. Pracowaliśmy tam nad repertuarem przez dwa miesiące wakacji. Był to dla mnie cudowny okres. Miałem wtedy dwadzieścia trzy lata, grałem w zawodowym zespole i dołączyła do nas jeszcze taka gwiazda, jaką była przecież Halina Frąckowiak. Mieliśmy jechać na trasę do ZSRR. Do kolebki komunizmu. Trasa zapowiadała się imponująco bo mieliśmy zagrać aż sześćdziesiąt sześć koncertów, co potem stało się faktem. Podzieliliśmy program na dwie części. Pierwsza to nasz koncert z instrumentalnymi utworami autorstwa Marka Bilińskiego, a druga to piosenki z genialnej płyty Haliny i SBB, którą napisał Józek Skrzek. Płyta nazywa się "Geira". Cudowne aranże Józka, cudowna gra SBB i cudowne śpiewanie Haliny. Halina zawsze chciała śpiewać piosenki zabarwione czarnymi wykonawcami spod znaku Tamla Motown. Oczywiście akurat ta płyta niewiele miała z tym wspólnego, chociażby ze względu na muzykę, progresywny rock, ale Halina wprowadzała swoimi umiejętnościami i żonglowaniem głosem ten element znakomicie. I chyba była pierwszą polską wokalistką, która odważyła się śpiewać w ten bardzo swobodny sposób. Oczywiście piosenki z tej płyty nie stanowiły całości repertuaru. Zbyszek Hołdys, przyjaciel Haliny zaproponował wtedy właśnie piosenkę "Fabryka keksów", którą Halina zaczęła śpiewać. Jeszcze w repertuarze była piosenka z filmu "Casablanca" i "Hotel California" zespołu The Eagles. Po rozpadzie Heam i powstaniu Turbo szukaliśmy repertuaru, więc pomyślałem, że warto wziąć się za "Fabrykę keksów", co zresztą uczyniłem. Zaaranżowałem ją inaczej niż Marek. Dodałem rockowego pazura i graliśmy ją na koncertach. Zespół dzięki tej piosence stał się mocno popularny. Utwór ten gościł na Liście Przebojów PR 1 Polskiego Radia i nawet osiągnął pierwszą pozycję pomimo jego długości, bo trwa około 12 minut. Gramy z powodzeniem ten utwór do dzisiaj. W grudniu 1981 dołączył do was Grzegorz Kupczyk, ale tuż po tym fakcie generał Jaruzelski spłatał nam wszystkim ogromnego psikusa, wprowadzając stan wojenny - nie mogliście grać prób ani koncertów, jedynym plusem tej sytuacji było chyba to, że miałeś więcej czasu na komponowanie, już z myślą o pierwszym albumie Turbo? Miałem wpaść do klubu Nurt, gdzie odbywały się próby jeszcze starego składu, dokładnie 13 grudnia 1981. Pojechałem więc rano i portierka mi mówi, że właśnie Wojtek Anioła był przed chwilką coś zabrać i powiedział, że stan wojenny ogłosili. Zaśmiałem się tylko, bo znałem Wojtka z jego dyskusyjnego humoru. Jak się później jednak okazało to była prawda. Dowiedziałem się o tym z komunikatów radiowych, jadąc do rodzinnego domu autobusem, bo mój ojciec był chory i chciałem dodać mu otuchy. Wizyta dziecka zawsze nastraja optymistycznie. I jadąc tym Jelczem usłyszałem, że "dziś w nocy ukonstytuowała się Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego" w skrócie WRON-a. Wszystko zostało zamknięte. Nasz klub, w którym mieliśmy rozpocząć próby w nowym składzie, kina, teatry, domy kultury. Tak więc mieliśmy przerwę w próbach. Ja mieszkałem bez zameldo-

wania w wynajętym mieszkaniu w Poznaniu, więc bałem się, że mnie pogonią pałami jak sprawdzą zameldowanie i uciekałem do domu już przed siedemnastą. Miałem w pokoju swojego Marshalla i Gibsona SG i tak tworzyłem zarys pierwszej płyty. Wyobraź sobie, że mam jeszcze kasety z tymi moimi rybkami muzycznymi, gdzie wyję wokale jak zarzynany kojot. To są niebieskie kasety firmy Stilon Gorzów i one chyba jeszcze działają. Muszę szybko je zarchiwizować, bo minęło jednak prawie czterdzieści lat i mogą zaraz przestać działać. Zanim doszło do nagrania LP "Dorosłe dzieci" nastąpiła też zaskakująca zmiana na stanowisku basisty, bowiem założyciela

scenicznym, więc histeria była ogromna. Niestety po roku współpracy, system psychiczny Piotrka mocno się rozchwiał i zmuszeni byliśmy się z nim rozstać. Było nam bardzo szkoda, ale pojawił się Bogusz, który był dokładnie w tym samym wieku, czyli wtedy miał siedemnaście lat. Bogusz również miał branie ze względu na jego piękne, kręcone blond włosy (śmiech). W dobie internetu, Spotify i czego tam jeszcze młodsi czytelnicy pewnie nie będą mogli uwierzyć, że to dzięki nowemu basiście dowiedzieliście się o istnieniu takiego zespołu jak Iron Maiden. Kiedy już jednak do tego doszło szybko okazało się, że nie jesteście gorsi od Brytyjczyków, czego po-

Foto: Ilona Matuszewska

Turbo Henryka Tomczaka zastąpił zaled wie 16-letni Piotr Przybylski? Piotra zobaczyłem na tym samym przeglądzie w Domu Kultury Stomil, w który to już na wiosnę mieliśmy pierwsze próby w nowym składzie. Wystąpił z zespołem Equinox, a Andrzej Łysow i Grzegorz z zespołem Kredyt. Uczestnicząc w pracach jury zawsze jak ktoś mi się podobał, przy nazwisku dopisywałem np.: basista do Turbo, gitarzysta do Turbo, itd. I wtedy tak właśnie zrobiłem. Przy tych trzech nazwiskach zrobiłem takie notatki. Piotr był wtedy dla mnie genialnym dzieciakiem, który znakomicie wyglądał na scenie i świetnie grał. Widziałem w nim duży potencjał artystyczny. Teraz trzeba było go w jakiś sposób przejąć od rodziców. Szesnastoletni chłopak nie miał żadnych szans na to, żeby zacząć grać zawodowo. Żaden rozsądny rodzic nigdy by się na to nie zgodził. Wiadomo muzycy rockowi to przecież słynne hasło sex, drugs and rock and roll. Kosztowało to nas wiele spotkań z rodzicami Piotrka i przekonywanie ich, że Piotr jest geniuszem gitary basowej i powinien grać, a nie uczyć się w technikum samochodowym. I to nam się udało. Obiecaliśmy rodzicom, że będziemy uważać na morale Piotrka. Dlatego spał ze mną w pokoju i ja roztaczałem pieczę nad nim jak ojciec nad synem. Na koncertach dziewczyny szalały na jego widok, a na dodatek był zwierzęciem

twierdzeniem jest choćby twój kapitalny utwór "Szalony Ikar"? Rzeczywiście trudno w to uwierzyć, ale tak było. Przecież wtedy w Polsce niczego nie było, chociaż to była już inna Polska niż chociażby dziesięć, albo piętnaście lat wstecz. Jednak dostęp do płyt, kaset był bardzo trudny. Polskie wytwórnie wydawały przeważnie polskich artystów i chwała im za to. Czasami coś wypuścili z drugiej ligi światowego rocka. Pozostawały nam komisy, ale ceny za płyty i kasety, przekraczały nasze możliwości finansowe. Były również pirackie firmy, które za drobną opłatą przegrywały płyty i wtedy można było poczuć się gościem. Do chwili kiedy zobaczyłem Piotra i z nim porozmawiałem, nie wiedziałem o istnieniu Iron Maiden. Kupiłem pierwsze dwie kasety i oszalałem. To było to co chciałem, żeby Turbo grało. Szaleńczy metal z genialnym wokalem Paula Di' Anno, a potem z Bruce Dickinsonem. Znakomite melodie i rewelacyjne solówki Adriana Smitha i Dave Murray'a, to wszystko wywarło na mnie ogromny wpływ i inspirację. Cała płyta "Dorosłe dzieci" to suma fascynacji tym genialnym zespołem. Gdyby była nagrana w Anglii to brzmiałaby pewnie rewelacyjnie i lepiej by się jej słuchało. Ale Piotrek Madziar - realizator płyty, robił co mógł podczas nagrań. Wiadomo warunki techniczne polskich studiów były powiedzmy sobie bardzo średnie. Ta fascynacja Maidena-

TURBO

5


mi w zasadzie trwa do dzisiaj, ale już ostatnie dokonania Maiden nie zachwycają mnie tak, jak płyty z lat 80. To jednak inny numer z "Dorosłych dzieci", tytułowa ballada, stał się waszym najpopularniejszym utworem - masz satysfakcję, że skomponowałeś jeden z najbardziej rozpoznawalnych utworów w historii polskiego rocka, evergreen kojarzony przez prakty cznie wszystkich, nawet jeśli nie są fanami Turbo czy metalu? Ten utwór to takie troszkę nasze przekleństwo. Ale jednak bardzo wspaniałe przekleństwo. Tak sobie nieraz myślę, że wielu słuchaczy zna nas tylko z tego utworu i to jest bardzo przykre, bo wydaliśmy już około szesnastu płyt, a ciągle puszczają tylko "Dorosłe dzieci". Ja ten utwór bardzo lubię. I zawsze jak gramy go na koncertach to włosy mi dęba stają. Gramy go w zasadzie identycznie jak na płycie, poza tym, że jest inny wokalista i trzecią zwrotkę gramy mocniej. Publiczność zawsze się domaga "Dorosłych dzieci". Nawet

niego Zdebiaka, który podobno już nie żyje. On opisał nam cały pomysł, jak to widzi i tak zrobił. Nam się to bardzo spodobało. I to Zdebiak był niepokorny, bo wymyślił sobie samobójczą okładkę. Przecież musiał sobie zdawać z tego sprawę, że to nie przejdzie. Te litery V, które oznaczały Victorię. W latach komuny w Polsce ten znak to symbol buntu młodzieży i nie tylko młodzieży przeciwko socjalizmowi... Na każdym koncercie był to znak rozpoznawczy właśnie buntu przeciwko komunie. Jakimś cudem ta okładka przeszła i nie wiem do dziś dlaczego to przepuścili. Przecież nie mieliśmy pseudonimów Bolek i Lolek, albo inny Srolek, nie podpisywaliśmy żadnych lojalek, ani zobowiązań w SB. A tak na marginesie ktoś pod recenzją płyty "Piąty żywioł" napisał, że wie dlaczego mogliśmy grać metal, bo Hoffmann był pierdolonym esbekiem i są na to papiery. Uśmiałem się okrutnie. Nawet pomyślałem o procesie, ale potem machnąłem na to ręką. Najgorzej wejść w jakieś gówno, a potem wszystko śmierdzi, a ja jestem estetą i nie lubię smrodu.

Foto: Ilona Matuszewska

jak graliśmy trasę z "Ostatnim wojownikiem", to też musieliśmy grać "Dorosłe dzieci". Ten utwór należy do najważniejszych utworów lat osiemdziesiątych. Były jeszcze cudowna "Autobiografia" Perfectu i "Przeżyj to sam" Lombardu. Mam wielką satysfakcję artystyczną, że to właśnie ja, do wspaniałego tekstu Andrzeja Sobczaka, napisałem tę piosenkę. Niestety satysfakcja artystyczna nie idzie w parze z finansową, ale to Polska właśnie. (śmiech) Byliście wtedy wyjątkowo niepokorni: słynna jest choćby ta historia ze zdjęciem Antoniego Zdebiaka wykorzystanym na okładce pierwszej płyty, gdzie można dopatrzyć się symbolicznych wtedy liter V, w ułożeniu perkusyjnych pałeczek czy twoich rąk, ale cenzor jakoś niczego nie dostrzegł? (śmiech) Niestety nigdy tak do końca nie byliśmy niepokorni i dlatego dostaliśmy nieźle w dupę. Trzeba było walczyć o swoją wizję zespołu, a nie poddawać się jakimś wyimaginowanym sukcesom. Jeśli chodzi o okładkę "Dorosłych dzieci", to cały pomysł był autorstwa Anto-

6

TURBO

Wracając do okładki: mówiłem wielokrotnie, że mieliśmy za cenzorów albo debili, albo ludzi mądrych i błyskotliwych. I jestem pewien, obserwując ówczesny rynek muzyczny, w którym zostały przepuszczone ewidentne treści antysocjalistyczne, że jednak byli to mądrzy ludzie. Takim dobrym przykładem jest też okładka płyty zespołu Perfect "UNU". Przecież to są litery rejestracji wojskowych samochodów. Nie da się jednak nie zauważyć, że również mieliście swój okres błędów i wypaczeń, dlatego w latach 80. i wczesnych 90. niemal każda wasza płyta była utrzymana w innej stylistyce - szukaliście swojego brzmienia i stylu, chcąc przy tym być na bieżąco; czasem pod wpływem złych doradców, widzących w Turbo po pierwszej płycie materiał na drugi Azyl P. czy Oddział Zamknięty? Wynikało to z tego, że nasz ówczesny menago Janusz Maślak przyjeżdżał z Warszawy i mówił nam, że nikt nie jest zainteresowany naszymi innymi utworami, tylko takimi jak "Dorosłe dzieci". I takich utworów rozgłośnie

i redaktorzy od nas oczekiwali. Każdy ostrzejszy kawałek z pierwszej płyty przepadał z kretesem. Nie mogliśmy tego zrozumieć, bo np. TSA rządziło niepodzielnie na Liście Przebojów Trójki i każda inna kapela z ostrzejszym graniem tak samo. Turbo nie!!! Być może, że to osobowość naszego menago, która była bardzo narzucająca swoje zdanie, a zbyt mało układowa, spowodowała taki obrót sprawy. Niewykluczone też jest, że nasza muzyka była zbyt nowoczesna i szybka, jak na rozgłośnie radiowe. Niestety ta sytuacja trwa do dzisiaj. Nie uświadczysz naszych nagrań z nowych płyt, czy chociażby z kultowej "Kawalerii Szatana" w rozgłośniach nazywanych rockowymi. I to jest dla nas bardzo przykre i chyba niesprawiedliwe. Biorąc pod uwagę nasze czterdziestolecie, ono też nie wzbudziło właściwie żadnego zainteresowania w publikatorach. I te ówczesne problemy spowodowały, że odjechaliśmy w rejony, do których nigdy nie powinniśmy zaglądać. Staliśmy się zespołem prawie komercyjnym, bo myśleliśmy, że teraz wszystkie rozgłośnie rzucą się na nasze nowe piosenki np. "Kręci się nasz film", "Nowe zero", "Titanic nr dwa", "Zły pan; zły pies", "Jeszcze jeden papieros" i kilkanaście innych piosenek. Ścięliśmy włosy, ubraliśmy się w kolorowe szmatki i naiwni myśleliśmy, że będziemy tak popularni jak Lady Pank, czy OZ. No debile. Jak można było coś takiego uczynić. Z całym szacunkiem do wymienionych kapel, bo je uwielbiam, ale my byliśmy przecież zespołem metalowym, a zaczęliśmy kombinować, (śmiech), ale skojarzenie. Tylko, że my chcieliśmy grać bardzo koncerty, chcieliśmy zarabiać pieniądze bo w końcu był to nasz zawód. A z jednym utworem na liście nie było szans na dużą ilość koncertów i kasy. I to była główna przyczyna naszych błędów. Bo praca musi mieć przecież jakiś sens, a wtedy straciliśmy go z oczu. Odrzucenie przez Polton materiału na drugi album mogło być końcem Turbo, ale wróciliście w nowym składzie i z płytą "Smak ciszy", dedykowaną Iron Maiden, a do tego przekornie utwór tytułowy, spory przecież przebój, zamieściliście tylko fragmentarycznie w charakterze intro - chcieliście pokazać, że zrywacie z tymi, jak to mówiłeś wcześniej, "strasznymi rzeczami"? Nie przepadam za tym utworem w kontekście Turbo. Natomiast uważam ten kawałek za bardzo przebojowy, również z bardzo dobrym tekstem, ale gdyby ten utwór zagrał np. zespół Lombard to byłby murowany przebój, chociaż widuję go bardzo często na kanale Kino Polska Muzyka i nie można powiedzieć, że nie jest on w naszym wykonaniu przebojem. Gramy go często na imprezach, gdzie trzeba przygotować troszkę lżejszy repertuar. My nazywamy to program B. Po płycie "Dorosłe dzieci" naturalną rzeczą było powstanie drugiej płyty. Materiał początkowo miał się składać z tych pierdół, które graliśmy w międzyczasie. Ale, któregoś dnia, coś we mnie pękło i pomyślałem, że odchodzę od kapeli. Ta myśl jednak nie była tak silna, bo postanowiłem zmienić skład. Zrobiłem zebranie, to chyba było w Płocku i podziękowałem pierwszy raz Andrzejowi i Grzegorzowi. Na perkusji w zastępstwie za Aniołę, bo ten wyjechał w celach zarobkowych do


Finlandii grał Przemek Pahl, z którym grałem również w Heam. Przemek był za miękkim perkusistą i jemu też podziękowałem. Bogusz ponieważ miał lat osiemnaście, to gwarantował rozwój muzyczny i został. Wróciliśmy do Poznania i zacząłem szukać nowych muzyków. Z Krakowa pojawił się znakomity perkusista o dziwnym nazwisku i imieniu Alan Sors. Wszyscy myśleli, że to Węgier albo Francuz, a to był kolo z Krakowa. Grzegorz jednak nachodził mnie, że on chce dalej śpiewać, więc się zgodziłem i wtedy całe szczęście. Na gitarze pojawił się również znakomity Krzysiek Szmigiero. Doskonały technicznie gitarzysta. Jeździł wtedy ciągle na koncerty ze swoją żoną, która stała na scenie za nim, a on ciągle się odwracał, grając bez przerwy solówki i wyznawał jej miłość. Nie mogłem na to patrzeć, bo myślę sobie, co to kurwa jest, zespół muzyczny czy Urząd Stanu Cywilnego? I wkrótce nasze drogi się rozeszły. Krzysiek zdążył jeszcze nagrać z nami wersje radiowe "Jaki był ten dzień", "Już nie z tobą", "Wariacki taniec" i chyba coś jeszcze, ale nie pamiętam. Na szczęście Andrzej nie miał do mnie żalu i wrócił do zespołu. Zaczęliśmy od nowa robić wymienione utwory i zaczęliśmy ostro pracować w pomieszczeniach poznańskich ZPRów. Materiał był gotowy i bardzo byłem zadowolony, bo był mocno rockowy, bardziej niż na pierwszej płycie. I od tego krążka postanowiłem trzymać linię zespołu. Wiedziałem, że następna płyta będzie miażdżąca. Ostatnim instrumentalnym utworem "Narodziny demona" zapowiedzieliśmy nadejście "Kawalerii Szatana". Niestety nasza pierwsza wytwórnia Polton, ani żadna inna nie była zainteresowana naszą muzyką. Miałem rzeczywiście dość i byłem bliski załamania. Na szczęście bardzo nam przyjazny redaktor Krzysztof Domaszczyński postanowił wydać tę płytę w swoim Klubie Płytowym Razem w niewielkim, pięciotysięcznym nakładzie. Materiał wyszedł jeszcze na kasecie wydanej przez firmę z Poznania Merimpex z koszmarną okładką i powoli zaczęliśmy odzyskiwać utraconą tożsamość. Daliście też zdecydowany odpór adwersarzom na trzecim albumie "Kawaleria Szatana", zresztą już w 1985 roku chcieliście grać zdecydowanie mocniej, co potwierdza wspomniana kompozycja "Narodziny demona", instrumentalny finał "Smaku ciszy"? Trzecia płyta była naszym "być, albo nie być" Słuchałem godzinami wszystkiego co wtedy na świecie było dostępne w metalu. Wtedy rządziła Metallica, Slayer, Kreator, Sodom i inne, i ja tego wszystkiego słuchałem z wypiekami na twarzy. To była inspiracja do tworzenia "Kawalerii...". Pamiętam, siedziałem wtedy z gitarą na krawędziach fotela w swoim mieszkaniu na 15 piętrze i grałem cały czas na gitarze, nagrywając fragmenty na magnetofon kasetowy Grunding. Mój dwuletni wówczas syn Bartek bawił się w piaskownicy, a ja napierdalałem. Czułem, że tworzę coś wielkiego. Roznosiła mnie energia i chęć udowodnienia, że Turbo, że ja potrafię zrobić taki materiał, że będzie ogień. Cała praca nad materiałem na próbach z zespołem to było istne szaleństwo, zabawa i wielka radość, że udało się nam stworzyć chyba znakomity materiał na płytę. Jeszcze wtedy nie

wiedzieliśmy, że ta stanie się za X lat jedną z najważniejszych płyt metalowych w Polsce, a być może w całych demoludach (kraje tzw. obozu socjalistycznego). Tak ognistego i zaawansowanego technicznie thrashu nikt się wtedy po was nie spodziewał, szczególnie tzw. branża, ale fani przekonali się do was błyskawicznie, choćby podczas pierwszych edycji festiwalu Metalmania? No i właśnie o to nam chodziło, żeby zaskoczyć, zszokować wszystkich, że pomimo tego syfu, który graliśmy przez chwilkę, czyli w

Stąd pomysł wydania koncertowego albumu "Alive", a do tego, dzięki dostrzeżeniu waszej muzyki na Zachodzie, podpisaliście też kontrakt z Noise Records, która wypuściła wasz kolejny album studyjny "Last Warrior"? Bardzo dużo pomysłów miał Tomek Dziubiński. To był chyba jedyny wtedy w Polsce prawdziwy pasjonat metalu. To był szaleniec. Na Zachodzie byłby milionerem, bo miał wizje i znakomicie realizował swoje managerskie zapędy. Wszystko miał poukładane. Ponieważ miał paszport i znał dobrze język angielski, to ja cały czas mu mówiłem,

Foto: Piotr Mielcarek

okresie błędów i wypaczeń, że potrafimy zagrać to co najbardziej kochaliśmy, czyli niczym nieskrępowanego rocka, a raczej metal. Zagraliśmy chyba Sylwestrowe Przeboje Dwójki 1985 w Spodku w Katowicach i wtedy poznaliśmy Tomka Dziubińskiego, który opowiadał nam o festiwalu metalowym, który chce zorganizować z Jackiem Adamczykiem w następnym roku czyli w 1986, właśnie w Spodku i chciałby nas zaprosić do wzięcia w nim udziału. Byliśmy przeszczęśliwi, bo zdawaliśmy sobie sprawę, że taki koncert dla tak wielkiej publiczności pomoże nam w odzyskaniu pozycji zespołu metalowego, albo nawet coś więcej. I to nam się udało. Ja tego nie widziałem, ale jak weszliśmy na scenę i zaczęliśmy odgrywać materiał z "Kawalerii..." i częściowo najostrzejsze utwory ze "Smaku ciszy", to ktoś wpadł do kawiarenki Olimpijska w Spodku i krzyknął: "chodźcie wszyscy na salę, bo tam się dzieją rzeczy niebywałe, gra Turbo". A początek całej sytuacji był taki, że jak zapowiedziano Turbo, to prawie wszyscy redaktorzy wyszli do knajpki, bo pomyśleli, a... Turbo, nie to przecież jest słabiutkie. Ale tym koncertem pokazaliśmy, że jesteśmy znakomitym bandem, który będzie się mocno liczyć, oprócz TSA i Kata. I tak się stało. Należymy do tzw. trójcy metalu w Polsce.

żeby wziął ten paszport i jechał w Europę. I Tomek tak robił, i stąd te kontrakty: najpierw dla Kata, a później dla nas. Niestety oprócz zalet miał też dość istotną wadę. Nie chcę pisać o nim źle, bo prywatnie to był człowiek urokliwy, zabawny i bardzo rodzinny. Biznesowo już tak to nie wyglądało, ale zrobił dla nas bardzo dużo i w jedną i w drugą stronę i tą dobrą, i tą złą. Nagraliśmy płytę "Alive" po wydaniu "Ostatniego wojownika". To był zapis chyba następnej Metalmanii. Koncert ten był publikowany prze niemiecką stację RTL. Wszystko układało się wręcz światowo. Mieliśmy kontrakt z Noise, podpisany na aż pięć płyt. Nikt wtedy nie miał takiego w Polsce. Określany był jako kontrakt stulecia. Były gigantyczne plany, koncertów po Europie z największymi metalu. Niestety wszystko, któregoś dnia runęło. Do dzisiaj nie wiemy co się stało. Tajemnicę zerwania kontraktu zabrał ze sobą do grobu Tomek. Płyta sprzedała się nieźle, ale przebojem nie była, a do tego wiodło wam się coraz gorzej z racji fatalnej sytuacji w kraju, bo przecież "Ostatni wojownik" początkowo ukazał się tylko na kasecie, a na płycie dopiero w 1989 roku, z koncertami też było nie najlepiej? Tutaj mnie zaskoczyłeś bo nie pamiętam, czy

TURBO

7


kaseta była pierwsza i kiedy wyszła płyta winylowa. Być może tak było. Niestety koncertów rzeczywiście było coraz mniej. I tutaj wrócę do wątku, który już poruszałem. Zespołu nie było nigdzie w mediach, bo byliśmy zbyt agresywni. Tak więc ludzie mniej nas rozpoznawali. Przyszło już następne pokolenie i sytuacja w zespole była zła. Popyt na metal został jakoś uśpiony. Koncerty przestały się sprzedawać. Być może też płyta "Ostatni wojownik" troszkę popsuła kawaleryjski wizerunek zespołu mocnego, ostrego, ale bardzo melodyjnego. "Wojownik..." to troszkę inna bajka. Źle dobrany wokal. Byłem niestety sprawcą takiego obrotu sprawy, bo zaproponowałem Grześkowi, żeby w ten sposób interpretował "Wojownika...". Teraz myślę, że był to błąd. Myślę, że "Wojownik..." byłby bardziej strawny, pomimo swojego szaleńczego tempa, gdyby Grzesiek śpiewał tutaj jak na "Kawalerii...". No cóż, teraz to sobie mogę gdybać. Może wtedy trzeba było o tym pomyśleć. Na szczęście "Wojownik..." też po latach dobrze się broni i grając całą jubileuszową trasę "Last Warriora" stwierdziłem, że to dobra płyta. I na całej trasie ludzie bardzo dobrze ją przyjmowali. Byliście świadkami przemian politycznych i ekonomicznych w Polsce oraz ciągłych

unowocześniania muzyki. Po latach doszło to do mnie, że gdyby np. Iron Maiden nagrali taka płytę jak Metallica albo Slayer, to ludzie by się od nich odwrócili i odwrotnie. Ale byłem zbyt młody i zachłanny na wielkość zespołu, którą daje właśnie rozwój poprzez pokazanie się z każdej innej strony. Na szczęście ten etap życia mam już za sobą i teraz staram się być w miarę konsekwentny i tworzyć piosenki w stylu Turbowym.

zaważyła na zerwaniu kontraktu przez firmę. Przecież żadna firma nie wyłoży kasy na coś, co nie jest dyspozycyjne, a w przypadku Turbo nie byliśmy. Bo koncertu w Hamburgu nie zagraliśmy ponieważ nie dostaliśmy wiz niemieckich. Tak, wyobraźcie sobie młodzieży, że kiedyś, żeby pojechać do Niemiec, jeszcze Zachodnich, trzeba było mieć paszport i wizę, a u nas szalała cały czas komuna i dupa blada. Kariera poszła się...

To, że wasz kolejny album "Epidemic" wydała w roku 1990 włoska firma Metalmaster był wtedy dla was szansą na odbicie się, szersze zaistnienie poza rodzimym, kurczącym się rynkiem? Myślę, że nie. Metalmaster to chyba była jakaś popierdółka, a nie konkretna wytwórnia. Ogromną szansą było podpisanie przez nas kontraktu z Noise Records. Kontrakt był grubości około 1,5 cm i miał kilkadziesiąt stron. Zapewne był pisany przez wytrawnych, niemieckich prawników. Nigdy nie zobaczyliśmy go od środka. Ja po kłótni z Dziubą zobaczyłem jedynie stronę, na której były podane kwoty za każdą wydaną płytę a kontrakt mieliśmy podpisany na pięć płyt. I były to rzeczywiście jak na tamte lata niebagatelne sumy. Ale jak zwykle życie pisze swoje scenariusze. Z "Ostatniego Wojownika" dostałem z niemieckiego ZAiKSu czyli GE-

Polska wersja tego albumu, wydana jako "Epidemie", zebrała fatalne recenzje, sam chyba też nie przepadasz za tym materiałem? "Epidemie" to dość dziwaczna płyta. Techniczny, a raczej progresywny metal. W sumie to nawet nie wiem jak to nazwać. Bardzo nie lubię tej płyty. Dobrze nagrana i zagrana. Kompozycje ciekawe i niełatwe w odbiorze. Zawsze powtarzałem, że "Epidemie" powinien nagrać zespół Wilczy Pająk, a nie my. Niestety odpuściłem troszkę po przyjściu Litzy do kapeli. Zobaczyłem w nim giganta, niezwykłego muzyka, takiego faceta wtedy szukałem. Myślałem, że ten młody człowiek da nam, a zwłaszcza mi, kopa i zaczniemy z nową energią rozszarpywać zachodni rynek. Nie udało się z "Wojownikiem...", to może uda się teraz. Tak pomyślałem. Popełniłem jednak błąd ustępując roli pisarza utworów Robertowi. Robert był bardzo młody, ale nie był tradycyjnym, tzw. metalem. Chciał pokazać wszystko co umie i tak też się stało. Utwory na "Epidemii" są poszarpane melodycznie i rytmicznie. Brakuje riffów takich jak mieliśmy na "Kawalerii..." i "Wojowniku...". Do tego Grzesiek zaczął śpiewać prawie kantyleną i to nie spodobało się krytykom i naszej publiczności. Pamiętam Metalmanię 1989, jak poleciały na scenę pomidory i jakieś napoje. Porażka. Czułem się załamany. Wyglądało to wręcz groteskowo. To był bardzo zły i chyba nieprzemyślany przeze mnie ruch z oddaniem pałeczki Robertowi. Doszliśmy do kolejnego muru, za którym nic już nie było. Narastała frustracja po kolejnych niepowodzeniach kontraktowych i musiało coś się wydarzyć. Metalmaster nie dał nam nic. Nie zapewnił żadnej trasy. Na szczęście kontrakt był tylko na jedną płytę, więc teraz odszkodowania nie było...

Foto: Dawid Stube

zmian na scenie muzycznej - to w sumie ciekawe, że tyle sezonowych gwiazdek odeszło po roku czy dwóch, a Turbo jednak przetrwało, mimo kolejnych roszad personalnych? To miłość do tego co się robi, do zespołu, do koncertowania dla ludzi, to wszystko uskrzydla. A najważniejsza chyba jest tutaj pasja. Ja ją mam od dziecka i może dlatego walczyłem o Turbo przez te lata. Nie zawsze się to udawało, bo było dużo niepowodzeń, przeciwności losu i czasami ogromnego pecha. My nie kalkulowaliśmy, chociaż wielu nam to zarzuca. My chcieliśmy iść ciągle do przodu. Ja osobiście nie chciałem, żeby zespół stał w miejscu i nagrywał identyczne płyty. Przyznam po latach, że to był błąd, ale nie w tych samych płytach, tylko w chęci zbytniego

8

TURBO

MY tylko 100 dolarów i wydałem na prezenty po nagraniu płyty jakieś trzysta marek, które pożyczył mi Dziuba. Nigdy więcej nie zobaczyliśmy nawet jednej złotówki z kontraktu. Kontrakt został rozwiązany, a całe odszkodowanie wziął i tutaj możemy się tylko domyślać kto, nazwisko i adres znane redakcji (śmiech). I tak cała nasza domniemana kariera pomimo wszystkich planów, trasy z Kreatorem, koncertu, który mieliśmy zagrać ze Slayerem w Hamburgu, legła w gruzach. Mieliśmy bardzo dobre recenzje w zachodnich czasopismach metalowych. Nawet dostaliśmy gdzieś dziewięć na dziesięć możliwych punktów. Porównywano nas wtedy do startującej właśnie Sepultury i gdzie jest teraz Sepa, jaką ma pozycję, a gdzie jesteśmy my!? Być może sytuacja geopolityczna też

Co więc powiesz o waszym kolejnym albumie "Dead End", wydanym przez Under One Flag oraz o jego następcy "One Way", nagranym już w zupełnie innym składzie? Nie powinny ukazać się pod inną nazwą, bo to jednak bardzo brutalne granie, bliskie death metalowi? Rzeczywiście po albumie "Epidemie" trzeba było zawiesić działalność Turbo na jakiś czas, żeby przemyśleć sprawy i wszystko poukładać, nabrać dystansu do siebie i przygotować nowy, klasyczny repertuar. Nie wiem dlaczego tak się nie stało. Być może, ugruntowana bądź co bądź, pozycja Turbo na rynku kazała mi kontynuować dalszą działalność kapeli już w zupełnie innym składzie. I trwałem dalej w tym układzie, przygotowując z Litzą nowy, zupełnie inny materiał, jak zauważyłeś prawie deathmetalowy. Ja słuchałem wtedy właśnie takiej rzeźnickiej muzyki, która strasznie mi się podobała. I tutaj kolejny młodzieńczy błąd, chociaż miałem wtedy


już 35 lat. Sam heavy metal tracił na ważności i nowe nurty i odmiany tej muzy wchodziły na rynek muzyczny. Byłem tym wszystkim zafascynowany i chciałem mieć ten ostry, agresywny walec pod sobą. Uwielbiałem taki sposób wyżycia się na scenie. Płyta nam wyszła. Uważam ten materiał za bardzo dobry. Wydaliśmy go w angielskiej dużej wytwórni Under One Flag. Z tym, że Dziuba już się wtedy tak wycwanił, że to on podpisał właściwy kontrakt z wytwórnią, a my podpisaliśmy zwykłe umowy, ale z nim. Mieliśmy wydać trzy płyty. I tutaj znów roztoczone były nad nami wielkie perspektywy i wielkie nadzieje. Dostaliśmy znakomite recenzje i mieliśmy wywiady w zachodnich czasopismach. Mieliśmy również wyruszyć w trasę po Europie na 46 koncertów we wszystkich wielkich miastach. Trasa miała odbyć się z amerykańskimi kapelami, chyba Metal Church i bodajże Testament. I liczyliśmy już kasę, zapożyczając się i znów dupa blada. Na trasę nie pojechaliśmy, pomimo tego, że widziałem cały spis i umowy. Miałem dość. Popadliśmy w długi. Mnie się urodziła córka i musiałem się zbuntować. Powiedziałem wtedy Dziubie, że chcę więcej kasy, żebym bez koncertów mógł przeżyć rok i przygotować nowy materiał. Dziuba wtedy zbuntował resztę chłopaków i powiedział, że następną płytę nagrają już beze mnie. Nie miałem innego wyjścia jak rozwiązać Turbo, które zagrało jeszcze beze mnie trzy koncerty z Sepulturą. Zablokowałem nazwę i skontaktowałem się z wytwórnią. Przyjęli do wiadomości, że Dziuba już nie reprezentuje interesów Turbo i przystąpiłem do nagrania ostatniego materiału "One Way". Zrobiłem całą muzykę. Teksty napisał Radek Kaczmarek, który miał grać na basie. Na perkusji połowę płyty zagrał Tomek Goehs i drugą Sławek Bryłka. Musiałem na płycie napisać, że na perkusji zagrał XXX, bo chłopaki bali się, że Dziuba się dowie i będzie siara. Żeby nagrać tę płytę musiałem sprzedać samochód. Niestety Dziuba miał dłuższe ręce i spowodował, że wytwórnia nie przyjęła mojego nowego materiału. Wydał ją Mariusz Kmiołek, który pracował już wtedy z Vaderem. Rozpad Turbo w roku 1992 był więc czymś nieuniknionym, zresztą już wiosną poprzedniego roku de facto odszedłeś z zespołu, mając dość współpracy z ówczesnym wydawcą? Wiesz, to jest tak. Masz jakieś plany, marzenia, były przecież konkrety w postaci podpisanych kontraktów. Ktoś roztacza przed tobą wizje kariery na Zachodzie, a wtedy dla nas to było coś takiego jakbyś Pana Boga za nogi chwycił. Ciężko pracujesz, zaczynasz liczyć jeszcze niezarobione pieniądze i nagle wszystko to się rozpierdala. Lata ciężkiej pracy idą w cholerę, a ty zostajesz z niesmakiem, z obietnicami i w zasadzie z niczym. Nie da się wtedy normalnie pracować. Po nagraniu "Dead End" przeliczyłem swoje straty, bo w końcu miałem już rodzinę i musiałem na nią zarabiać. Zażądałem od Dziuby podwyższenia honorarium za drugą płytę tak, żebym mógł bez koncertów, które miały być w Europie, przeżyć rok 1991. Chciałem średnią krajową miesięczną pensję, ale przecież nie za darmo, tylko za nagranie drugiej kontraktowej płyty. Miałbym wtedy parę miesięcy na

przygotowanie nowego materiału. Oczywiście Dziuba się wypiął i tutaj powstał konflikt, o którym już wcześniej wspomniałem. I tak zakończyła się moja współpraca z MMP. Mieliście wzloty i upadki, borykaliście się z różnymi problemami, ale zespół zanotował przez tyle lat tylko jedną, krótką przerwę były to czasy tak niesprzyjające dla metalu, że nie było innej opcji? Trudno mi dziś tak jednoznacznie to określić, z perspektywy czasu, w którym zespół właściwie nie istniał. Nie mogliśmy się więc zmierzyć z tamtą rzeczywistością lat dziewięćdziesiątych. Jedno wiem, wtedy do Polski weszły zachodnie korporacje muzyczne i

dni Turbo, co też potwierdziło się na Metalmanii 1999 roku. Okazało się, że ludzie nas pamiętają i nas chcą. Śpiewano nam wtedy sto lat i byliśmy szczęśliwi, że jednak jesteśmy potrzebni fanom. Już we wrześniu 1995 roku zagraliście powrotny koncert i od tego czasu Turbo, mimo licznych zmian składu, działa nieprzerwanie, regularnie wydając kolejne płyty - to dla ciebie coś więcej niż tylko kolejny zespół? To nie jest mój kolejny zespół. Mogę powiedzieć, że jest to najważniejszy dla mnie zespół i chyba troszkę mój. Tutaj zrobiłem najwięcej, nagrałem mnóstwo płyt, zagrałem wiele koncertów. To takie moje Dorosłe

Foto: Romana Makówka

zaczęły dyktować warunki. Bardzo duże znaczenie miał wtedy Andrzej Puczyński, który założył bardzo prężnie działającą firmę Izabelin Studio, gdzie zespoły nagrywały w komfortowych warunkach i w znakomitej jakości swoje płyty. Andrzej stał się takim drugim MMP, tylko że pod jego skrzydłami znajdowały się zespoły pop rockowe i tacy wykonawcy solowi. Wtedy powstało bardzo dużo nowych kapel. Powstał Hey, Mafia, IRA, Golden Life i wiele innych świetnych kapel. Tam pokazały się znakomite wokalistki, Kasia Kowalska, Edyta Bartosiewicz i inne. Działali znakomicie, bardzo profesjonalnie i okazało się że jest ogromne zapotrzebowanie na takie właśnie kapele i solistów. Metal rzeczywiście był w odwrocie. My byliśmy skłóceni z MMP, a nowa wytwórnia Mariusza Kmiołka Carnage Records nie była nami zainteresowana. Wprawdzie Mariusz wydał nam "One Way", ale zajmował się już wtedy Vaderem i myślę, że nie chciał konkurencji, albo wyszedł z założenia, że najlepiej skupić się na jednym zespole i doprowadzić go do sukcesu, co też uczynił i Vader zaczął liczyć się na światowych rynkach. Nam pozostało wspominać stare czasy i ewentualnie wznowienie działalności. Niestety nadal bez menago. A bez takiego kogoś nie osiągnie się niczego wielkiego. Mieliśmy zawsze pecha do managerów, których w zasadzie nigdy nie mieliśmy. Nasze zawieszenie było chyba dobrym posunięciem, bo ludzie zaczęli być gło-

dziecko. Po tej, w sumie krótkiej, przerwie spotkaliśmy się za sprawą naszego perkusisty Tomka Goehsa na jakimś zebraniu w starym składzie i zaczęliśmy sympatyczne rozmowy. Wspominaliśmy dobre czasy i stwierdziliśmy, że może jednak warto wrócić na scenę, może nic nie jest stracone. W zasadzie dogadaliśmy się co do powrotu Turbo, już prawie zaczęliśmy się spotykać, ale Andrzej Łysów postawił pewne warunki, których nie mogliśmy spełnić. Ja tłumaczyłem kolegom, że są inne czasy, że właściwie to nawet jest już całkiem inna epoka. Były to lata odnowy i wejścia kapitalizmu do Polski. Wszystko się zmieniło. Niestety w dalszym ciągu w mediach i wśród muzycznych decydentów nie mieliśmy dobrej opinii, więc nie mogliśmy żądać niczego. Musieliśmy odbudować naszą pozycję od początku, a to nie było łatwe. Z tych powodów Andrzej wycofał się z zespołu i na jego miejsce przyszedł Marcin Białożyk, z którym nagrałem już "One Way". Jeździłem do Warszawy z materiałami, żeby ktokolwiek wydał nam na CD nasze stare płyty. Nikt nie był niestety zainteresowany. Postanowiliśmy przygotować nowy materiał na płytę. Nagraliśmy demo i ruszyłem na podbój wytwórni. Pamiętam umówiłem się w Pomatonie z pewnym gościem. Przyjechałem na spotkanie i przywitał mnie jakiś małolat i goguś w garniturze i wali do mnie takie słowa: ma pan 30 sekund, żeby mnie przekonać, że to właśnie ten materiał powinniśmy

TURBO

9


kupić. I dalej wali te kretynizmy. Bo wie pan, my nie chcemy tutaj żadnych starych artystów. My potrzebujemy zupełnie nowych twarzy, żeby uformować artystę od początku. Ja sobie wtedy pomyślałem: i orżnąć każdego młodego, który będzie się cieszyć, że stoi na scenie i zarabia kasę. Nie kontynuowałem już rozmowy z tym kretynem, nawet nie dostał kasety demo. I na odchodne pomyślałem: "ch... ci w d..." i wyszedłem. Prowadzisz statystyki koncertów zagranych przez Turbo, potrafisz powiedzieć, choćby w przybliżeniu, ile było ich przez te wszystkie lata? Są wśród nich takie, które chętnie wymazałbyś z pamięci, z różnych względów? Myślę, ze było ich około dwóch tysięcy. Na początku, przez pierwsze dziesięć lat, zapisywałem każdy koncert. Niestety potem przestałem to robić i bardzo żałuję, ale chyba tych koncertów było tyle, a może o pięćset mniej. Niestety nie jestem w stanie teraz do tego dojść. Oczywiście były koncerty dobre, bardzo dobre, wręcz znakomite, ale były też koncerty kiepskie z różnych powodów. Dzisiaj nie pamięta się już tych złych, być może dla-

chciałbym wymazać z pamięci to występ na Metalmanii chyba 1989, kiedy graliśmy z Litzą materiał z "Epidemii". Wspomniałem już wcześniej, że warzywami nas obrzucano i chyba nawet się nie dziwię (śmiech), a reszty grzechów nie pamiętam. Przeważały jednak bardzo udane, nierzadko wspominane przez fanów do dziś, jak choć by ten na Metalmanii w 1986 roku czy na festiwalu w Jarocinie w roku następnym czy na Metalmanii 1999 - któryś z nich uważasz za szczególnie przełomowy, niezwykle ważny dla zespołu? Z tych wszystkich trzech wymienionych, koncert na Metalmanii w 1986 roku był dla nas przełomowy, bo wróciliśmy do panteonu zespołów heavymetalowych w Polsce i to od razu na szczyty. Po tej sztuce wszystko się zmieniło. Zainteresował się nami sam szef MMP, czyli Dziubiński. Weszliśmy do stajni MMP, a wtedy to był dla nas zaszczyt, a dla wielu kapel rzecz nie do osiągnięcia. Ten koncert to możliwość późniejszego podpisania kontraktu z Noise. Dalsze wypadki z rozwiązaniem kontraktu w tym kontekście się nie liczą. Najważniejszy był ten koncert. NaFoto: Andrzej Szozda

tego, że było ich bardzo mało. Po tylu latach, chociażby z sentymentu pamięta się te fantastyczne. A za takie uważam wszystkie wielkie koncerty na Metalmanii, Jarociny, trasa po Czechach z zespołem Citron i trasa z Kreatorem. W Czechach, a były to lata jeszcze komuny i u nas i u nich, traktowano nas jak gwiazdy z Zachodu. Znakomite hotele, hale, w których graliśmy, stadiony. Świetne jedzenie, znakomite piwo i alkohol. Tego w Polsce nie mieliśmy. Tam były już autostrady, a u nas gówniane drogi. No i dziewczyny, jędrne z dużymi biustami i całkiem chętne do balang i innych zadań (śmiech). Żyć, nie umierać. Graliśmy na dużych scenach, ze światłami, których w Polsce jeszcze nie było i z nagłośnieniem na poziomie światowym. Tak samo było z trasą z Kreatorem. Wspaniałe przeżycia. Ale wracając do koncertów, które

10

TURBO

stępny wspomniany w Jarocinie w 1987 był wspaniały o tyle, że występujący przed nami Czesław Niemen bardzo ładnie nas zapowiedział. Weszliśmy na scenę w dymach, odpowiednio ubrani, jak Judas Priest. Pióra długie natapirowane, taka była moda i przypierdoliliśmy. Nie braliśmy wtedy jeńców. Koncert był zajebisty. Bisowaliśmy chyba siedem razy. Ludzie skandowali Turbo, Turbo. Szczęście niebywałe. Na takie koncerty warto czekać, ale też warto się urodzić (śmiech). Koncert już po powrocie w 1999 też był niewiarygodny i stał się dla nas początkiem całkiem nowej ery. Wydaliście 11 albumów, chociaż kilka z nich ukazało się w dwóch wersjach, więc w sumie jest tych płyt więcej - czy jest wśród nich taka, którą po latach uważasz za słab-

szą, odstającą poziomem od innych wydawnictw Turbo? I tu się zdziwisz, bo w sumie takiej płyty nie ma, jeśli chodzi o takie podejście do sprawy. Ponieważ Turbo, w zasadzie każdą płytę nagrywało różną od poprzedniej to nawet trudno je do siebie porównywać i oceniać. Wydaje mi się, że płyta "Epidemie" jest płytą, która w przypadku Turbo nie powinna nigdy powstać. Tak jak już wspomniałem to jest materiał, który pasuje bardziej do zespołu Wilczy Pająk niż do Turbo, to jest znakomicie nagrany materiał, ale nie nasz. I teraz, w mojej ocenie na podstawie drogi jaką przeszliśmy, czyli od "Dorosłych dzieci" aż do "One Way" wszystko ładnie się układa. Widać rozwój artystyczny grupy, tak więc ja bym to ustawił w literę V gdzie na dole są właśnie "Dorosłe dzieci", a u góry "One Way". Oczywiście płyta "Kawaleria Szatana" to nasz krok milowy i najpopularniejsza, a zarazem jedna z najważniejszych płyt lat osiemdziesiątych, a może nawet dziewięćdziesiątych, bo w tamtych latach chyba żadna kapela metalowa nie wydała swojego znaczącego albumu. Tak więc zdecydowanie "Kawaleria..." wiedzie tutaj prym. Drugą bardzo ważna płytą i moim zdaniem najlepszą, jest "Strażnik światła". Może nie ma tej młodzieńczej świeżości co "Kawaleria...", ale jest bardzo spójna muzycznie i tekstowo. Uwielbiam grać te kawałki na koncertach. Płyta ukazuje zespół w znakomitej formie z nowym wokalistą Tomkiem Struszczykiem. Ostatnia jak dotąd płyta "Piąty żywioł", niestety nie należy do moich ulubionych. Jest tu parę światowych kawałków np. "This War Machine" i teraz zadam ci pytanie, czy słyszałeś kiedykolwiek ten kawałek w jakiejkolwiek rozgłośni? A jest to bardzo melodyjny utwór, nadający się do każdej rockowej stacji. Jest jeszcze parę innych bardzo dobrych utworów, ale nie ze wszystkich jestem zadowolony. Uwielbiam też ostatnią płytę z Grzegorzem. "Tożsamość" to również znakomita i równa płyta. Będziemy częściej wracać do tych utworów. Uważam też płytę "Awatar" za kawał świetnej dobrze zagranej i nagranej nowoczesnej formy metalu. Ludzie często chcą na koncertach słyszeć utwory z tej płyty. Ale najlepsza płyta oczywiście jest przed nami (śmiech). "Kawaleria..." to więc twój ulubiony album Turbo, taki, który uważasz za wasze największe osiągnięcie, do tego bardzo doceniony przez fanów? Chyba każdy twórca zakłada, ze najlepsze jego dzieła powstaną w przyszłości. I tak coś czuję, że w moim przypadku też tak jest. Ponieważ znam w całości nowy, jeszcze nie nagrany materiał właśnie tak to czuję, że ten najlepszy album dopiero nagramy. Z drugiej strony to każdy człowiek ma swoje kryteria oceny i to co mnie się podoba, niekoniecznie musi innemu. Tak to już jest. Ale nie możemy spełniać do końca oczekiwań każdego bo to przecież niemożliwe. Najważniejsze jest to, żeby artysta był wiarygodny bez względu na to, jaki rodzaj sztuki wykonuje. Dlatego jak już wielokrotnie mówiłem, ja muszę być tym pierwszym cenzorem i być może najważniejszym, bo ja muszę być zadowolony. Wtedy ten przekaz jest wiarygodny bo mnie się to podoba, bo wzbudza we mnie emocje,


które natychmiast przejmuje widz. I to jest najważniejsze, wzajemne emocje widz, artysta. Może jest tutaj troszkę filozofii, ale tak to, przynajmniej dla mnie powinno wyglądać. I jak już poprzednio wspomniałem to te trzy wymienione płyty są dla mnie najważniejsze. Ale jeszcze pokusiłbym się o inną ocenę. Mianowicie: zawsze pierwsza płyta dla zespołu jest najważniejsza, bo jest pierwsza. Druga jest też bardzo ważna, albo jeszcze ważniejsza, bo jeśli pierwsza osiągnie sukces, to druga nie może być gorsza. A nie jest to takie łatwe. Często zespoły nagrywają znakomite płyty pierwsze, a druga jest średnia i to nie wróży dobrze. Nam się udało, bo "Smak ciszy" to bardzo dobra płyta, dla mnie lepsza od debiutu. Płyta trzecia idzie już z rozpędu i następne również. I jeśli zespół ma cały czas coś do powiedzenia, to nie spadają poniżej osiągniętego poziomu. Najlepszym rozwiązaniem jest progres, żeby płyty były z każdą lepsze i lepsze. Jeśli zespół istnieje, tak jak my czterdzieści lat i potrafi wydać taką płytę jak "Strażnik światła" albo "Piąty żywioł" i wszyscy są zachwyceni, to znakomita sprawa, bo to znaczy, że pomysły się nie skończyły. I pytanie, czy po tylu świetnych płytach można wydać jeszcze lepszą... odpowiedź jest, że tak i my taką wydamy. Na razie uczciliście 40-lecie wydaniem podwójnej kompilacji "Greatest Hits". Turbo ma już w dyskografii kilka tego typu wydawnictw, począwszy od LP "1980-1990" aż do boxu "Anthology 1980-2008", gdzie mamy wiele rzadkich utworów, ale to wydawnictwo nietypowe o tyle, że za dobór utworów na nim odpowiadają fani zespołu? W ten właśnie sposób chcieliśmy podziękować naszym fanom. Chcieliśmy, żeby poczuli się ważni w naszej historii bo przecież bez nich zespół nie mógłby istnieć na dłuższą metę, a zwłaszcza zespół zawodowy, jakim oczywiście jesteśmy. Ogłosiliśmy konkurs na Facebooku i dostaliśmy bardzo dużo propozycji. Przed koncertem w Bydgoszczy, siedząc w hotelu zrobiliśmy zebranie, policzyliśmy wszystkie głosy i ułożyliśmy cały zestaw utworów na obydwa krążki. To, że płyty będą dwie wiedzieliśmy od początku. Zresztą taka była nasza wola, bo przy takiej ilości piosenek nie weszłyby na jedno CD. Założenie było też takie, że jedna będzie bardziej radiowa, z myślą i naiwnością trochę, że będą te utwory prezentowane, a druga płyta miała być z założenia mocna i bardzo rockowa. I na ten krążek weszły utwory mocne, ostre i szybkie. Pewnie cieszy cię fakt, że wśród tych 27 utworów nie przeważają wyłącznie te najstarsze kompozycje, bo mamy tu przecież solidny wybór ze "Strażnika światła", bo aż pięć utworów, czy z "Piątego żywiołu"? Myślę, że ten wybór pokazał nam kto głosował. I chyba w większości byli to młodsi fani. Na koncertach tych starych naszych fanów jest coraz mniej. I to chyba zrozumiałe. Jak ktoś ma już ponad pięćdziesiąt, albo sześćdziesiąt lat, to często nie chce się już ruszyć z domu, mając internet, Youtuba i wszystkie te podręczne, nowe publikatory. Oczywiście zdarzają się też wizyty starszych pań i panów i to dla nas jest wzruszające bo często opowiadają historie związane z poszczegól-

nymi utworami, np. że się akurat przy tym całowali itp. "Strażnik światła" i "Piąty żywioł" to już bardzo współczesne pokolenie odbiorców i właśnie oni głosowali na te utwory. Ale jest też sporo z "Kawalerii Szatana". To przecież nasza kultowa i chyba najpopularniejsza płyta. W żadnym razie nie powinno być więc tak, że zespół utożsamiany jest wyłącznie z wokalistą, co widzimy choćby na przykładzie Iron Maiden, mającego różne ery, od Di'Anno do ponownego pojawienia się w zespole Dickinsona, ale to wciąż jest ta sama grupa? Tutaj zapewne chcesz zahaczyć o sprawę odejścia Grześka. Dla nas chwila jego abdykacji była trudną sytuacją. Przyznam się

bo publika szalała jak w latach osiemdziesiątych i po tym koncercie przywitaliśmy Tomka w zespole. Wymiana twarzy zespołu, którą był bez wątpienia Grzesiek, to bardzo trudna sprawa. Zazwyczaj zespoły rozpadają się w takich przypadkach, bo publiczność jednak przyzwyczaja się do wokalistów i pewnych składów. Nam się to udało i gramy dalej. Tomek jest już z nami 14 lat. Musimy też pamiętać, że w Turbo było jeszcze dwóch wokalistów. Pierwszy to Wojtek Sowula, a drugi to nieżyjący Piotr Krystek. Tak więc Tomek jest czwartym śpiewakiem i nie zamierzamy nic już zmieniać w tej materii.| Analiza listy utworów z "Greatest Hits" skłania jednak do ciekawych wniosków: cztery utwory z debiutu, aż sześć ze "Smaku

Foto: Turbo/MMP

szczerze, ze postanowiłem na zawsze zamknąć temat nazwy Turbo. Nie miałem ochoty tego ciągnąć. To, że dalej działamy zawdzięczać możemy tylko Boguszowi, który namawiał mnie do tego, żeby spróbować znaleźć nowego wokalistę. Wtedy nie wyobrażałem sobie innego gościa za sitkiem jak Grzegorza. Zadawałem sobie pytanie jakby wyglądało TSA bez Piekarczyka, albo Kat bez Romka. To przecież absurd. Długo się upierałem, bo tłumaczyłem Boguszowi, że teraz młodzież ma w dupie takie zramolałe zespoły jak my. Oni mają swoje spojrzenie na muzykę i zapewne zupełnie inne niż my, stare dziady. Byłem przekonany, że to się nie uda. Ale któregoś dnia przemyślałem raz jeszcze wszystko i postanowiłem się ugiąć. Ogłosiliśmy konkurs na śpiewaka i wyobraź sobie, że dostaliśmy aż piętnaście zgłoszeń, co było dla mnie szokiem. Nawet do dzisiaj mam próbki MP3 w kompie. Struszczyk był ostatni jako zgłoszony. A polecił Tomka Konrad Jeremus, świetny łódzki gitarzysta. Tomek był jako pierwszy przesłuchiwany i po pierwszej próbie, na którą Tomek przygotował cały dwugodzinny repertuar, wiedzieliśmy już, że trafiliśmy wspaniale. Chcieliśmy tylko sprawdzić jak Tomka przyjmie publiczność. Pojechaliśmy do Bielska-Białej i tam wszystko się okazało. Publiczność nie zauważyła zmiany wokalisty. To było wspaniałe,

ciszy", pięć z trzeciej płyty zdają się bowiem potwierdzać, że również wasi najmłodsi fani najbardziej cenią ten klasyczny okres Turbo? Dla nas to kapitalna sprawa. Tzn, że nasza muzyka jest wielopokoleniowa. Taka sytuacja ciągnie się już od lat. Teraz już nie jesteśmy zaskoczeni obecnością dzieciaków na naszych koncertach. Bo przecież osiemnastolatkowie, albo młodzież do trzydziestki, to przecież dla nas dzieciaki. Na spotkaniach po koncertach pytaliśmy się skąd znają Turbo bo przecież urodzili się niejednokrotnie w XXI wieku. Odpowiedź zawsze była taka, bo rodzice mieli płyty i kasety, i my słuchaliśmy tego, i nam się ta muzyka, i ten zespół bardzo spodobał. Czyż nie jest to budujące, że na takie stare kapele przychodzą tacy młodzi ludzie? To znaczy, że klasyczna muzyka metalowa żyje i ma się dobrze, i że jest na nią cały czas popyt wśród młodych słuchaczy. A nam dodaje to sił i ochoty, żeby grać dla nich coraz lepszą muzykę. Wspaniale. (śmiech) Zaskoczyło mnie za to, że z "Ostatniego wojownika" mamy tu tylko kompozycję tytułową - a gdzie strona B: "Seans z wampirem", "Bogini chaosu" czy instrumental "Koń trojański", albo "Miecz Beruda" czy "Anioł zła"? A już z tych późniejszych thrashowych, deathowych czy eksperymen-

TURBO

11


talnych albumów mamy albo nic, albo pojedyncze utwory, w dodatku te mniej oczywiste, bo choćby z "Awatara" tylko instru mentalny "Lęk" - wygląda na to, że w ocenie słuchaczy przełom lat 80. i 90. oraz początek kolejnego wieku był to mniej istotny okres w działalności Turbo? Muszę sprostować, bo "Lęk" nie jest utworem instrumentalnym. (fakt, coś mi się pomyliło, chyba za długo nie słuchałem "Awatara", a układając pytania nie miałem jeszcze "Greatest Hits" - przyp. red.) Niestety Turbo wśród nowych słuchaczy, nie jest kojarzone z takimi utworami jak "Ostatni wojownik", "Miecz Beruda" czy "Bogini chaosu". Oni w większości znają debiut i "Kawalerię...". "Wojownik..." to ciężki kaliber i wielbicieli tego bardzo ciężkiego okresu dla Turbo jest chyba mniej, niż tego balladowo-kawaleryjskiego. "Kawaleria..." to jednak rozrywkowa płyta (śmiech). I dlatego jest dużo z niej utworów. Oczywiście wśród propozycji, te które wymieniłeś, też się pojawiły, ale w głosach i ich ilości przegrały z tymi utworami, które miały najwięcej punktów. A założenie było takie, że to nie my wybieramy, tylko fani. Jak ja bym wybierał, to byłaby to najcięższa płyta w historii Turbo, ale konkurs jest konkursem i musi być gra fair. Dlatego nie ma tych piosenek.

żek, na którym jest przecież też sporo znakomitych utworów. Aż dwa utwory instrumentalne na składance tego typu to też ciekawostka, potwierdzająca zarazem, że w Turbo zawsze grali muzycy o dobrym warsztacie, więc takie utwory też broniły się i do tego przetrwały próbę czasu? Mieliśmy taką "świecką" tradycję nagrywania na każdej z płyt utworu instrumentalnego. I tak sobie nawet pomyślałem, żeby przy okazji nagrania nowego albumu, zebrać te wszystkie utwory instrumentalne i wydać je jako płytę bonusową, albo jako zupełnie odrębne wydawnictwo. Przesłuchiwałem kiedyś te wszystkie utwory i stwierdzam, że są znakomite. Wszystkie bez wyjątku. I powinny być udostępnione w osobnym zbiorze, bo warto posłuchać. Niektóre są bardzo progresywne no i jest przepiękna ballada "W sobie". Musimy koniecznie to zrobić.

Są tu utwory, których nie spodziewałeś się,

Celowo ułożyliście utwory po części tak, bez pełnej chronologii, żeby stworzyć z nich nieco inną całość, żeby było zaskoczenie, możliwość spojrzenia na daną kompozycję z innej perspektywy? Z tego co widzę na okładce to zachowaliśmy chronologię. Płyta tzw. radiowa zaczyna się "Fabryką keksów", czyli utworem z drugiego składu jeszcze z Piotrem Krystkiem. Utwór

których wybór w jakimś stopniu cię zaskoczył, ale też i ucieszył, na zasadzie: fajnie, że ludzie wciąż cenią tę kompozycję? Nie, nie byłem zaskoczony. Obserwuję reakcje na koncertach. Widzę, jak fani reagują na poszczególne piosenki i mniej więcej spodziewaliśmy się takiego wyboru. Celuje w tym Bogusz, który jest bardziej balladowo-hardrockowy, a ja z kolei lubię przypierdol, taki na maksa. I często się spieramy o repertuar, ale nie ma krwi tylko jest zawsze kompromis. Czasem mniejszy, czasem większy. Na płycie "Piąty żywioł" był chyba z mojej strony troszkę za duży, bo płyta moim zdaniem nie do końca jest spójna. Ale przecież to już historia zamknięta i nie ma co do tego wracać. Najważniejsze, że słuchacze cenią sobie ten krą-

który nigdy nie ukazał się na oryginalnej płycie. Pierwsza płyta kończy się "Epilogiem", czyli utworem ze "Strażnika...", a po drodze w kolejności są: "Dorosłe dzieci", "Pozorne życie", "W sobie", to z płyty "Dorosłe dzieci", "Coraz mniej" (czyli "Tylu nas") też nie wyszło na regularnej płycie, potem "Smak ciszy", "Cały czas uczą nas", "Jaki był ten dzień" (wersje radiowe), "Wszystko będzie OK", "Słowa pełne słów" z płyty "Smak ciszy", "Lęk" z "Awatara", "Człowiek i Bóg" z "Tożsamości" i dwa utwory ze "Strażnika...", "Na skrzydłach nut" i wspomniany na początku "Epilog". Tak więc jest pełna chronologia. Tak samo jest z drugim krążkiem, który zaczyna się "Szalonym Ikarem", a kończy utworem z płyty "Piąty żywioł", czyli

Foto: Turbo

12

TURBO

"Może tylko płynie czas". Paradoksalnie nigdy nie byliście zespołem singlowym, bo pod tym względem wasza dyskografia jest więcej niż skromna, ale wygląda na to, że stawiając na albumy też można dorobić się radiowych hitów i ponadczasowych utworów? To nie my decydowaliśmy o tym czy wydamy singla, czy nie. To wytwórnia nie była zainteresowana takim wydawnictwem. Czasami działania MMP były dla nas niezrozumiałe. Teraz też powtórzyła się sytuacja z tym wydawnictwem taka, że po wyczerpaniu nakładu, a ten szybko się rozszedł, płyty nigdzie nie można było kupić. I to akurat kiedy był okres przedświąteczny i kiedy można było sprzedać dużo więcej płyt. Pisali do nas fani, że nigdzie nie mogą kupić płyty. Trudno odgadnąć politykę własnej firmy, której chyba powinno zależeć na jak największej sprzedaży swoich produktów. My nawet nie wiemy ile rzeczywiście płyt zostało wytłoczonych. Brak słów. Tak więc rozgłośnie jeśli już coś puszczały, to z całych płyt. I być może tutaj jest klucz dlaczego Turbo nie ma w mediach. "Greatest Hits" pilotuje singiel "Na progu życia", utwór oryginalnie wydany na płycie "Strażnik światła" - tu też nie postawiliście na sprawdzone rozwiązanie, to jest ponowne sięgnięcie po "Dorosłe dzieci", to byłoby zbyt oczywiste? Podobno tak, chociaż ja tego singla jeszcze nie widziałem. Mieliśmy nadzieję, że będą puszczać ten utwór, z tej, bądź co bądź dla nas i będę nieskromny, dla polskiej muzyki rockowej, ważnej okazji . Niestety jak to w Polsce, cisza totalna. Nawet rozgłośnie, które nazywają się rockowymi, nie zaintonowały tego singla, nie mówiąc o tym, że wyszła takowa płyta. Słucham dzień w dzień pewnego radia w Polsce i co... i nic. Nie jesteśmy zespołem medialnym. Jeśli puszczają utwory Turbo to tylko "Dorosłe dzieci", albo "Smak ciszy". Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś puścił "Jaki był ten dzień", albo "Tylu nas". Nie wspomnę już o dwóch ostatnich płytach, które mimo swojej rockowej mocy są bardzo melodyjne i nadają się do radiowej prezentacji. Nie mogę ciągle pojąć z jakiego klucza to wszystko się dzieje. A wiadomo, zespołu, którego nie ma w mediach to i nie ma na koncertach, tzn. ludzie go nie znają i pozostaje walka poprzez internet i kanał na You Tube. Nie jest dla mnie zrozumiałe to, że np. Republika lata po kilkanaście razy dziennie, Lady Pank i inne również, a niektóre zespoły, które nadal istnieją nie są prezentowane. Czy słyszałeś kiedyś Behemotha, Kat, Vadera czy Decapitated? To są światowe, topowe polskie kapele, zupełnie pomijane w polskich mediach, a te przecież powinny szczycić się nimi, bo to wielka wartość polskiej muzyki. Niestety od zawsze artysta zachodni, nawet gdyby był z trzeciej ligi, ma większe fory w naszych mediach, niż polski artysta. To skandaliczne, jak się dba o naszych twórców, a raczej jak się nie dba... Jest to dla ciebie jako kompozytora nieco frustrujące, że masz w dorobku setki najróżniejszych utworów, nagranych nie tylko z Turbo, a na radiową emisję mogą liczyć raptem dwa-trzy ograne od wielu, wielu lat,


tak jakby dla wielu osób, odpowiedzialnych za ten stan rzeczy, zespół Turbo skończył się w 1985 roku? To kuriozalna sytuacja. W latach osiemdziesiątych redaktorzy radiowi czekali na każde polskie nagrania, na każdego wykonawcę. I z dumą puszczali i chwalili się właśnie polskimi artystami. Pamiętam, że Lista Przebojów Programu Trzeciego, tego wspaniałego programu, który został rozpieprzony przez dzisiejszą władzę, była zdominowana polskimi wykonawcami. Na tej liście również zadebiutowały z powodzeniem "Dorosłe dzieci". To był czas, kiedy polski artysta był doceniany w mediach i przez publiczność, i to było wspaniałe. Niestety, gdy do Polski weszły wielkie koncerny płytowe wszystko zostało rozwalone. Sprawa wygląda dość prosto. Wytwórnie kupują czas antenowy i wypełniają ten czas utworami swoich artystów, ale nie polskich oczywiście bo dla nich ważniejsi są ich artyści, czyli zachodni, bo to są koncerny zachodnie. To są mechanizmy kampanii reklamowych, gdzie na miesiąc wykupuje się czas w najlepszej porze słuchalności. I taki utwór, który został wpuszczony do tzw. playlisty, chodzi co godzinę i staje się przebojem. A jak jest przebojem, to wiadomo za tym idą pieniądze z firm chroniących prawa autorskie, a potem część tych pieniędzy wraca do wytwórni i tak się to kręci. Dzisiaj niezależni artyści nie mają żadnych szans, a polscy tym bardziej. Powstało setki znakomitych polskich zespołów, które przestały istnieć bo nikt nie był zainteresowany ich promowaniem. Takim przykładem jest zespół moich dzieciaków Deleted, który nagrał genialną płytę z kategorii rocka progresywnego i przestał istnieć bo np. organizatorzy koncertów nie chcieli nie tylko płacić za sam występ, ale nawet nie chcieli pokrywać kosztów transportu. Ja rozesłałem do kilku ważnych rozgłośni tę płytę, że polecam, że świetna i co i nic, dupa blada. Dzisiaj liczą się te pieprzone programy, "Jak oni tańczą", "Jak oni srają", itd. Jak nie trafisz do pewnego układu, możesz zmienić natychmiast zawód, będziesz mniej rozczarowany. Taka sytuacja trwa niestety od lat, trudno więc chyba mówić o jakimś przypadku czy marginalnym niedopatrzeniu? To jest sytuacja ogólnoświatowa, ale tamci wykonawcy czerpią honoraria z całego świata, bo te wytwórnie są obecne w każdym kraju na naszym globie. Nasze polskie zespoły istnieją tylko w Polsce. Koncerny nie puszczają naszej muzyki na świecie, nawet wtedy kiedy jakiś zespół ma kontrakt płytowy z takim gigantem. Oni drążą nasz rynek i zabierają nam kasę, a my zarabiamy jakieś drobiazgi tylko w Polsce. To jakaś paranoja i nie widzę rozwiązania tej sytuacji. Dobrze więc, że chociaż częściowo skończył się ten dyktat medialnych monopolistów, a dzięki internetowi słuchacze mają szansę poznać bardzo różną muzykę - wydanie przez Turbo takiej kompilacji może być dla kogoś początkiem przygody z waszą muzyką, zachętą do sięgnięcia po studyjne albumy? Ja oczywiście bardzo się cieszę z wydania tej płyty i z tego, że wszystko można zobaczyć w Internecie. Rzeczywiście dla takiej niemedial-

nej kapeli jak my to duża szansa dotarcia do nowej publiczności i to jest wspaniałe, bo nie musimy się prosić o prezentacje naszej twórczości w publikatorach. Niestety Internet też zabija muzykę, bo przez to, że ludożerka ma wszystko w telefonie, to powoduje rozleniwienie i brak chęci uczestnictwa w kontakcie z żywym artystą. Oczywiście to nie jest regułą, bo na zachodnie gigi walą tłumy. Natomiast sprzedaż płyt jest porażająco niska. Kiedyś czekaliśmy na wydanie każdej płyty z wypiekami na twarzy. Chcieliśmy je mieć, dotykać, a nawet wąchać. To był dla nas ołtarzyk. Dzisiaj nie ma już takiego celebrowania wydawania płyt. Dzisiaj są firmy streamin-

Jubileusz jubileuszem, kompilacja cieszy, ale nie ma co ukrywać, że ostatnią płytę studyjną "Piąty żywioł" wydaliście jesienią 2013 roku. Później była co prawda jej wersja anglojęzyczna oraz wydawnictwo live "In The Court of The Lizard", ale może szyku jecie dla fanów nowy album? Nowy album oczywiście mamy już od dwóch lat przygotowany. Tzn. jest on w moim komputerze. Właściwie nie wiem dlaczego ta płyta jeszcze nie wyszła. Może dlatego, że każdego roku mieliśmy trasę z jakiegoś powodu. A to z okazji wydania "Kawalerii...", potem rocznica "Wojownika...", trasa trzydziestopięciolecia i nie znalazł się termin, w którym

Foto: Turbo

gowe, które za bezcen proponują ludziom np. trzy miesiące słuchania za darmo, albo ostatnio Tidal oferuje cztery miesiące muzyki za 4 zł. Większego skurwysyństwa nie widziałem. To znaczy, że możesz za złotówkę słuchać do woli muzyki, czyli tysięcy wykonawców, za jedną złotówkę miesięcznie. To ja się pytam, gdzie mają artyści zarabiać? Przecież to jest złodziejstwo, ale nikt się nad tym nie zastanawia. Żeby wydać płytę, trzeba często rok, albo więcej nad materiałem ciężko pracować, a potem wyceniają twoją pracę na setne groszy. Tak samo jest teraz w pandemii. Nikt nam nie płaci żadnych pieniędzy. Firmy streamingowe nas okradają, żadnej tarczy od państwa dla nas nie ma i niech sobie artyści zdychają. Nie myślałem, że dożyję tak kurewskich czasów. Moje "Dorosłe dzieci" ktoś wystawił kiedyś na YouTube. Utwór miał około 20 milionów odtworzeń. Ja nie dostałem z tego złotówki, a ktoś, kto mi ukradł utwór zarobił na tym sporą kasę. Napisałem do YouTube, to mi odpisali, że muszą sprawdzić, bo mają tysiące takich informacji i cisza już przeszło dwa lata. A sprawa jest prosta, powinni się zapytać czy wystawca ma prawa autorskie do tego żeby wystawić jakiś utwór. Natomiast jak w wakacje wystawiałem swoje filmiki, to mi je po blokowali, bo prawa autorskie, a to przecież były moje prawa, bo grałem przykłady z moich płyt. Coś tu nie gra i ktoś powinien z tym zrobić porządek.

mogliśmy promować nowy materiał. Powinniśmy nową płytę wydać w 2022 roku patrząc na sytuację, w której świat się znalazł. Bo przecież nasze czterdziestolecie musieliśmy przenieść na rok 2021 i to jak to cholerstwo się skończy i czy się skończy? Ale chyba nie będziemy już czekać i w styczniu zaczynamy pracę nad ograniem materiału i na wiosnę wejdziemy do studia, a jesienią wydamy nasz nowy i najlepszy album w historii Turbo, czego w Nowym 2021 Rocku życzę tobie, fanom i oczywiście sobie. Mam nadzieję na szybkie spotkanie na koncertach. Już się nie mogę doczekać. Wojciech Chamryk

TURBO

13


Czysty przypadek Kat to nazwa budząca spore emocje i kontrowersje. Ostatnio nie tylko wśród fanów naszej rodzimej sceny metalowej, czy rozmaitych bigotów ale także wśród muzyków, którzy przed rozłamem wspólnie tworzyli ten zespół. Jest to temat, którego w rozmowie z Romanem Kostrzewskim, twórcą większości tekstów Kata oraz całej charakterystycznej otoczki tego zespołu nie sposób uniknąć. Na szczęście w rozmowie nie skupiliśmy się tylko na tym, co było, gdyż obecnie w obozie kapeli występującej pod nazwą Kat & Roman Kostrzewski mimo pandemii, która spowodowała pewien zastój naprawdę sporo się dzieje. Roman i koledzy wypuścili niedawno na światło dzienne koncertowy krążek "Live 2019", którego kulisy powstania były dość nietypowe. Więcej szczegółów dowiecie się z naszej rozmowy. HMP: Witaj Roman. Cóż, przyszło nam wszystkim funkcjonować w niezbyt przyjemnych czasach. Powiedz mi proszę, jak ta cała zwariowana sytuacja, która mamy obecnie w kraju i na świecie wpłynęła na morale Twoje i całego zespołu? Roman Kostrzewski: Sytuacja faktycznie jest bardzo trudna dlatego, że praktycznie wszyscy przezywają różnego rodzaju niedogodności. Muzycy są jedną z tych grup, która została pozbawiona możliwości wykonywania swej pracy w pełnym wymiarze, a konkretnie

otrzymali kwoty wynoszące 2000 złotych z groszami. I to ci, którzy nie osiągnęli w tym roku tych najniższych dochodów. Ci zaś, którzy osiągnęli dochód powyżej 2300 na żadną pomoc od państwa nie mają szans. Są zatem skazani na środki, które sami sobie wypracują. Jak już mówiliśmy koncerty są zakazane, więc zostają jedynie wpływy z praw autorskich, ze sprzedaży płyt itp. A z tym bywa naprawdę różnie. Są co prawda artyści, którzy z tego tytułu osiągają naprawdę całkiem spore dochody, jednakże jest to mniejszość. Mam

mam tu na myśli granie koncertów. Te występy właśnie często były podstawą naszego bytu, który w tym momencie stał się zagrożony. Generalnie odczuwamy te same problemy, które odczuwają inne grupy zawodowe, które zostały dotknięte obostrzeniami. Ostatnio w mediach różnej maści pojawiły się budzące sporo emocji w społeczeństwie wiadomości, które tak naprawdę są wprowadzającymi zamęt dezinformacjami. Mówi się o tym, że rzekomo do kieszeni artystów popłynęły potężne dotacje. Owszem, te dotacje były, ale dla firm związanych z jakimś aspektem działalności artystycznej. Głównie chodzi o tych, którzy organizują różnego rodzaju eventy, dbają o oświetlenie sceny, nagłośnienie itp. Sami artyści w najlepszym przypadku

tu na myśli wykonawców, którzy stale goszczą w radiu i w telewizji, jednak w przypadku Kata nic takiego się nie dzieje. Skład naszego zespołu jest stosunkowo młody, co w tym wypadku może rodzić pewien problem, gdyż moi przyjaciele z zespołu takich artystycznych zdobyczy jeszcze nie osiągnęli.

Foto: Bonzo

14

Koncerty były bardzo mocną stroną Twojego zespołu. Na pewno czujesz, że zabrano Ci coś naprawdę istotnego. Owszem. To duża strata nie tylko z ekonomicznego punktu widzenia. Trudność w tym wypadku dotyczy także innych kwestii. Otóż każda osoba żyjąca na tym świecie ma prawo dokonywać wyboru, co chce w życiu robić. Czasami jednak nasze życie nie jest zbyt ła-

KAT & ROMAN KOSTRZEWSKI

skawe i okoliczności zmuszają nas często do robienia nie tego, co rzeczywiście byśmy chcieli, ale tego do czego różne czynniki zewnętrzne nas zmuszają. Musisz wiedzieć, że postawiliśmy wszystko na muzykę. Ja mam w tej chwili 60 lat, ponad 40 lat pracy na scenie oraz pracy w domu nad utworami, która to na dobrą sprawę na chwilę obecną mi pozostała. Jestem na etapie kończenia płyty solowej. Pierwszy utwór z tego albumu będzie dostępny już w pierwszych dniach stycznia. Płyta powinna się ukazać w okolicach kwietnia. Na kolejny album Kat & Roman Kostrzewski trzeba będzie jeszcze trochę poczekać. Pomysły kompozycji co prawda się pojawiają, natomiast nie jestem w stanie w tej chwili podjąć odpowiednich działań, które pchnęły by ten proces dalej. Najwcześniejsza realna data premiery płyty zespołowej to koniec roku 2021. Obecna sytuacja jest jaka jest jednak nie łamiemy się bo rozumiemy, co się dzieje dookoła jedna z wieloma sprawami się nie zgadzamy. Nie jest nam na pewno po drodze ze wszystkimi krokami rządu, z sianiem dezinformacji, z dyskryminowaniem niektórych branż. Warto tutaj zaznaczyć, że sensowność niektórych obostrzeń jest kompletnie niezrozumiała dla zwykłego człowieka. My jako muzycy jesteśmy poniekąd zmuszeni zrezygnować z części aspektów naszej pracy, o których już zresztą wspomniałem. Wspomniałeś o solowej płycie. Jakiej muzy ki możemy na niej oczekiwać? Będzie to muzyka zdecydowanie odmienna od tej, którą prezentujemy jako zespół. W mojej solowej twórczości stykają się ze sobą bardzo różne światy muzyczne. Sam nie jestem w stanie jednoznacznie tego zaszufladkować gatunkowo, gdyż znajdziemy tam na przykład elementy folku, będą też elementy typowo ambientowe, odnośników do metalu też tam nie zabraknie. Będzie to świat muzyczny, który dla wielu słuchaczy może być czymś zupełnie nowym. W dzisiejszym świecie mamy bardzo dużą ilość klonów. Płyty są do siebie szalenie podobne. Gwarantuje zatem, że ta płyta będzie czymś odmiennym od tego, co fani Kata mogli dotychczas usłyszeć, ale oczywiście nie będzie to muzyka, która będzie odkrywała jakieś nieznane obszary muzyczne. Piękno muzyki jako sztuki polega jednak na tym, że tych dźwięków jest niewiele a można z nich stworzyć naprawdę cuda i starać się wytworzyć nową jakość. Nowe gatunki tak na dobrą sprawę nie powstają. Wszystko to, co dociera do naszych uszu to różnego rodzaju syntezy. Z drugiej strony sam metal jest bardzo szeroko definiowanym gatunkiem. Od spraw czysto doomowych, gdzie niegdzie metal spotyka się także z ambientem a kończąc na brutalnym death metalu czy innej ekstremie. Jest też taki nazwijmy to środek, który ogólnie określamy heavy metalem. Niektórzy też pewnie wliczą do tego środka thrash. Niedawno światło dzienne ujrzała Wasza płyta koncertowa "Live 2019". Jest to zapis Waszego występu, który miał miejsce w ramach trasy "Legendy Metalu", gdzie graliście w towarzystwie zespołów Vader oraz Acid Drinkers. Jak ogólnie wspominasz tamtą trasę? Były to naprawdę wspaniałe koncerty. Ta inicjatywa była fantastyczna z wielu powodów. Po pierwsze muzycy udzielający się w różnych zespołach nie mają częstej możliwoś-


ci spotkań i zamienienia ze sobą chociażby paru słów. Członkowie wszystkich kapel, które grały na wspomnianej trasie od lat pozostają ze sobą w dobrych relacjach. W przeszłości spędziliśmy razem wiele niezapomnianych chwil związanych z działalnością muzyczną, ale nie tylko. Zaliczyliśmy mnóstwo fajnych spotkań zarówno z Acidami, jak i z Vaderem czy Quo Vadis. To, że artyści się razem fajnie bawią to jest jeden aspekt całej sprawy. Drugi, to wytworzenie fajnego klimatu między wykonawcą a słuchaczem, danie ludziom jakiejś radości. Ze sceny schodziły takie emocje jak energia, przyjaźń, radość. Publiczności się to naprawdę podobało. Ludzie na te koncerty zjeżdżali się z różnych miejsc kraju, jednak nie dało się odczuć żadnych zgrzytów czy też animozji. Wszystko się odbywało w bardzo przyjacielskiej atmosferze. Oczywiście publiczność była skumulowana. Wiesz, jak Acid Drinkers, Kat czy też Vader gra swój osobny koncert, to nie jest w stanie zgromadzić takiej liczby ludzi jak te trzy zespoły grające razem. Jeżeli natomiast mówimy o albumie "Live 2019", to jego nagrania było dziełem czystego przypadku. W zasadzie była to rejestracja robocza naszego akustyka, który był jednocześnie organizatorem całej tej imprezy i nosił się z zamiarem zarejestrowania przy okazji następnej puli koncertów pod tym szyldem jednego z naszych występów. Planował rejestracje zarówno obrazu, jak i dźwięku. Z wrocławskiego koncertu uczynił sobie coś na kształt poligonu doświadczalnego. Nie dokonał zatem tych nagrań do końca w taki sposób, jak należało to zrobić. Zazwyczaj jest to tak, że jeżeli planuje się profesjonalne nagranie występu, to na potrzeby rejestracji dźwięku wybiera się miejsce, które jest w pełni odseparowane od publiczności. Tam się ustawia stół mikserski, który jest ustawiony specjalnie pod dźwięk rejestrowany. Natomiast za dźwięk, który leci ze sceny dla publiczności odpowiada stół mikserski, który wszyscy widzą bo z reguły jest on ustawiony naprzeciwko sceny. Zatem są dwa zupełnie inne rodzaje przekazu dźwiękowego. Rejestracja, która miała wówczas miejsce ma charakter czysto bootlegowy. Ta płyta jest właśnie poniekąd bootlegowa. Można na niej usłyszeć wiele mankamentów i zniekształceń. Z niektórymi trzeba było się później zmagać, by w miarę wyczyścić pewne ślady. Mówię "w miarę" bo całkowite wyczyszczenie ich było niemożliwe. Udało nam się jednak podjąć pewne realizatorskie działania na tyle, by ostateczny efekt nadawał się do słuchania. Można temu albumowi wiele zarzucić, ale czuć tam energię grania koncertowego. Płyty studyjne mają swoją wartość. Są one nagrywane w specjalnych pomieszczeniach, gdzie separuje się dźwięk itp. Tworzenie takich płyt daje muzykom ogromną radość, jednak sam proces nagrywania trwa co najmniej kilka miesięcy. Produkcja koncertowa jest natomiast czymś szczególnym. Wystarczy dobrze zarejestrować występ, zgrać go i sprawa załatwiona. Dobrze, że dokładnie wyjaśniłeś okolicznoś ci powstania tej płyty. Jak zapewne wiesz w sieci pojawiło się już kilka recenzji "Live 2019". Często pada tam określenie "bootleg" jednakże ma ono charakter zarzutu. Rozumiem te zarzuty. Być może ludzie oczekiwali dobrze wyprodukowanej płyty koncertowej, ale tak, jak już wspomniałem, dźwięk

na tej płycie jest efektem przypadku, a nie działań obliczonych na prawidłową rejestrację. Jednak z uwagi na to, że nie byliśmy w stanie grać koncertów uznałem, że pomimo poważnych dolegliwości, z którymi przyszło mi zmagać dam radę jakoś to zlepić do kupy. Ale tak jak wspomniałem wcześniej, nie wszystkie wady takiej rejestracji dało się ukryć. Żeby płyta fajnie zabrzmiała musi zostać spełniony szereg istotnych kryteriów. Najważniejszym z nich jest sposób położenia śladów. Nie wystarcza samo to, że muzyk do-

zrobić jak najszybciej i w jak najbardziej radykalny sposób. W efekcie tego dzisiejszy Romek Kostrzewski to człowiek bez brzucha (śmiech). To obciążenie tego bebechu było dość solidne. Natomiast mój obecny wygląd fajnie spuentował akustyk jednej z metalowych kapel oraz szef metalowego klubu w Bielsku-Białej. Jak mnie zobaczył to powiedział do mnie: "Wiesz co? Ta choroba Ci służy". Serio? (śmiech) Tak. Zatem jak widzisz sam dostrzegam po-

Foto: Bonzo

brze zagra. Musi też być określona jakość wydobywania dźwięków. Nie będę ukrywał, że istotny tu jest także talent realizatorski. Osobiście jestem pasjonatem realizacji dźwięku. Brzmienie tej płyty mogę częściowo wziąć na karb mojej niedojrzałości w tym temacie. Wspomniałeś o swoim stanie zdrowia. Część koncertów trasy "Legendy Metalu" musiała zostać odwołana właśnie ze wzglę du na komplikacje z Twoim zdrowiem. Jak się czujesz na dzień dzisiejszy? Mój stan jest w miarę stabilny choć nie korzystam z dobrodziejstw medycyny. W moim przypadku oznaczałoby to, że już jestem w zasadzie kaleką, gdyż wycięto by mi solidny kawałek mojego ciała. Musiałbym się poddać chemioterapii, więc w tych czasach epidemii koronawirusa byłoby to tym bardziej ryzykowne. Poszedłem trochę w inny deseń. Po wycięciu guza postanowiłem zrobić wszystko, by ponaprawiać swój organizm na tyle, na ile jest to jeszcze możliwe. W związku z tym staram się jeść rzeczy, które są mniej skażone różnego rodzaju chemicznymi świństwami. Staram się też nie przejmować wieloma aspektami życia. Staram się też brać odpowiednią dawkę suplementów, których zażywanie odniosło skutek w niejednym przypadku. Zresztą wszystkie suplementy, które biorę zostały mi zaproponowane przez osoby, na które zadziałały one bardzo pozytywnie. Zawierają one określony zestaw minerałów, których wielu ludzi nie dostarcza sobie w codziennej diecie. Są tam też różne elementy odpowiedzialne za odtruwanie całego organizmu. Suplementy oraz zmiana sposobu żywienia to takie technikalia do ogólnego polepszenia stanu własnego organizmu. Musiałem jednak to

zytywne zmiany. Żałuję tylko, że jedna z podstawowych mądrości życiowych została przeze mnie zaniedbana czego efektem jest stan, w jakim znalazł się mój organizm. Staram się jednak odwrócić te szkody na tyle, na ile się jeszcze da. Jeszcze przed chorobą miałem okazję kilka razy widzieć Cię na żywo na scenie i za każdym razem sprawiałeś wrażenie wulka nu energii. Ciężko mi uwierzyć, że nie dbałeś wtedy o formę. Niestety, tak nie było. W moim przypadku jest to wypadkowa kilku czynników. Już jako dziecko byłem bardzo ruchliwy. W młodości sporo biegałem. Nie wyczynowo, ale tak po prostu z pasji. Ale przede wszystkim nie małą rolę odgrywa tu stan ducha, który pozwala być kimś w rodzaju szamana. Jeśli sięgniesz do książek o życiu starożytnych szamanów, to przeczytasz, że bardzo wiekowi ludzie byli w stanie skakać przez ogromne płomienie. Na co dzień sprawiali wrażenie, że chylą się ku ziemi, natomiast wystarczył jeden moment ekscytacji, pewnego stanu ducha, w którym byli w stanie wykrzesać z siebie niesamowitą ilość energii. Raczej to był ten stan, który towarzyszył mi na scenie. Po prostu fajny stan ducha, w którym człowiek jest w stanie naprawdę celebrować daną chwilę. Poza tym oczywiście doświadczenie sceniczne. Nie pomijałbym tu faktu, że człowiek po latach na scenie zdobywa jakieś arkana, które pozwalają mu na koncercie nie wkładać aż tak wiele wysiłku, a jednocześnie osiągać właściwe skutki. Pozostańmy jeszcze w tematyce koncertów.

KAT & ROMAN KOSTRZEWSKI

15


Masz do dyspozycji repertuar, który nagrałeś jeszcze ze starym składem Kata, masz również do dyspozycji utwory z dwóch albumów studyjnych, które nagrałeś pod szyl dem Kat & Roman Kostrzewski, więc jest tego całkiem sporo. W jaki sposób tworzycie koncertowy set? Nie mamy żadnego konkretnego klucza. Wręcz przeciwnie. Osobiście kocham wszystkie utwory, które nagrałem, zatem dla mnie to jest bez znaczenia, które z nich pojawią się na koncercie. Może to za to być istotne dla muzyków. Chociażby wytrzymałość fizyczna perkusisty odgrywa tu istotną rolę. To może mieć przeogromny wpływ na jego grę. Takie czynniki jak najbardziej muszą być uwzględniane. Na pewno uwzględniamy to, czy graliśmy dane utwory w poprzednim sezonie. Staramy się mieć kilka żelaznych punktów naszego repertuaru, jak chyba każdy zespół, który jest na scenie trochę dłużej. Czasami zdarzało się nam słyszeć pytania w stylu "czemu nie zagraliście tego albo tamtego". Powiem szczerze, że pewien problem z tym mamy. Tego problemu by nie było, gdybyśmy mieli tylko dwie płyty. Wybieramy wtedy najlepsze utwory i po prostu gramy. Natomiast w naszej sytuacji musimy w tym względzie dokonywać pewnych wyborów i iść na pewne kompromisy. Problem się pojawia gdy na światło dzienne wychodzi nowa płyta. Trzeba wtedy zaprezentować kilka nowych numerów a w związku z tym część tych starych musi z repertuaru koncertowego wylecieć. Często są

jest okrojony mniej więcej do godziny. Zatem chcąc nie chcąc musimy wykreślić coś zarówno z tej dawnej muzyki Kata, jak i nowych utworów. Na trasie "Legendy Metalu", na której "Live 2019" został zarejestrowany graliśmy okrojoną wersję naszego setu. Skoro już poruszyliśmy temat albumu "Popiór", to od wydania tamtego krążka upłynęło już mniej więcej półtora roku. Jak go postrzegasz po tym okresie czasu? Jesteś z niego zadowolony tak samo, jak miało to miejsce zaraz po wydaniu, czy może dostrzegasz pewne aspekty, które Twoim zdaniem wymagałyby poprawy. Artyści już tak mają, że patrząc na swoje dzieła z perspektywy czasu zawsze znajdą coś, co ich zdaniem wymagałoby poprawki. Natomiast jestem tu daleki od wybrzydzania. Od poprawiania mankamentów są następne produkcje. Mając bogaty dorobek artystyczny dostrzegam, że każdy z moich utworów oddawał taki stan ducha, jaki miałem w momencie jego tworzenia. Jeżeli artysta chce tworzyć, to niekoniecznie musi oddać wszystko w jednym utworze. Nawet lepiej jest nie skupiać się na tym, by wszystko zostało zagrane naraz, ale spróbować uczynić utwór charakterystycznym i podejść do niego w nieco inny sposób, niż do pozostałych utworów. Wówczas pozbywamy się wrażenia, że było tam coś niedoskonałego. Dany kawałek wymaga odpowiedniego podejścia, w innym zaś można zbudować całkowicie odmienny klimat i

Foto: Ilona Matuszewska

to utwory, które publiczność zdążyła pokochać. Staraliśmy się co roku nieco modyfikować nasz set. Robiliśmy to po to, by dostarczać każdego roku innych wrażeń. Koncert, który trafił na płytę "Live 2019" był częścią trasy promującej album "Popiór". Jednak są tam tylko trzy kawałki z tego albu mu. Zdarzało nam się grać więcej utworów z "Popióra". Wszystko zależy od tego, czy dany koncert jest tylko nasz czy dzielimy scenę z innymi kapelami. Jeżeli jesteśmy główną gwiazdą, to wówczas gramy całe dwie godziny. Jeżeli zaś gramy trasę typu "Legendy Metalu", to czas występu każdego z zespołów

16

odnaleźć się w nim na nowo. Album "Live 2019" podobnie jak "Popiór" wydaliście własnym sumptem. Uważasz, że taka formuła wydawnicza lepiej się sprawdza w Waszym wypadku niż współpraca z jakąkolwiek wytwórnią? Powiem Ci, że w zasadzie w naszym wypadku to była konieczność. Przez odbiorców muzyki cały rynek muzyczny jest postrzegany nieco inaczej niż ja go postrzegam. Dla typowego fana najbardziej optymalnym rozwiązaniem byłoby słuchanie najwspanialszej muzyki za jak najmniejszą cenę, a często nawet za darmo. Skoro pliki MP3 z danym albumem krążą po sieci czasem nawet przed oficjalną pre-

KAT & ROMAN KOSTRZEWSKI

mierą, to ludzie nawet nie chcą płacić za płyty, bo sobie wolą to ściągnąć. Natomiast artysta, jeżeli chce oczywiście w pełni wykorzystać swe możliwości to musi się stale zajmować muzyką. A żeby się tym zajmować stale, to musi z czegoś żyć. Jeżeli poza muzyką będzie się zajmował czymś innym, to nigdy nie wykorzysta pełni swoich możliwości. W tym miejscu pojawia się ogromna rozbieżność między tym, co oczekuje publiczność a oczekiwaniami wykonawcy. Rynek muzyczny z punktu widzenia wydawców nie jest po to, żeby robić dobrze muzykom tylko właśnie ma robić dobrze publiczności. A to nie idzie w parze z interesem artystów. W naszym kraju niestety wytworzyła się taka sytuacja, że przy zmniejszonej ilości sprzedawanych egzemplarzy funkcjonowanie dużych wytwórni płytowych jest właściwie szkodliwe dla artystów. Szczególnie dla takich artystów jak ja. W tym momencie rynek określa cenę płyty, a wytwórnie nie chcą przeskakiwać tej nazwijmy to uśrednionej ceny. Dla artystów zostaje raptem 5 złotych do podziału od każdego sprzedanego egzemplarza. Jeżeli mielibyśmy taką sytuację, w której publiczność nie piraciłaby tylko rzeczywiście kupowała płyty to wówczas przy takiej sprzedaży jaką mieliśmy kiedyś, w czasach kiedy jeszcze nie było zwyczaju piracenia czyli ok. 40-80 tysięcy w ciągu roku, byłoby ok. Przy takiej ilości to 5 złotych dla zespołu było czymś absolutnie wystarczającym. Ale nie w dzisiejszych czasach. Uznaliśmy, że jeżeli będziemy wydawać nasze albumy przez własną firmę, to możemy wyznaczyć ich cenę biorąc pod uwagę koszty prowadzenia działalności oraz fakt, że co prawda egzemplarzy sprzeda się mniej, ale my i tak zarobimy więcej oraz będziemy mieli środki na promocję. I dokładnie tak to działa. Po wydaniu "Popióra" była możliwość nagrania dwóch teledysków. Co ciekawe, nie było na to absolutnie żadnych szans, gdy byliśmy w Mysticu czy innych firmach fonograficznych. To był problem. Nagle się okazuje, że się da. Płyta ma wyższą cenę, to fakt, ale należy pamiętać, że przy okazji daliśmy słuchaczom dodatkowe elementy w postaci wspomnianych klipów. Więc do tej wartości dodaliśmy coś. Sam zespół też trochę więcej zarobił. Nie są to co prawda jakieś kosmiczne sumy pieniędzy, ale zawsze to jest więcej. Gdyby obecnie były możliwe koncerty, to pewnie nasza firma wypuściłaby więcej tytułów. Pojawiłaby się wówczas możliwość zejścia z ceny poszczególnych płyt ze względu na obniżenie kosztów. Tym sposobem doszlibyśmy do pożądanego pułapu, czyli cena byłaby w kwocie do przyjęcia przez publiczność, a i my jako twórcy byśmy na tym zarabiali. Będąc w wytwórni jest to niemożliwe. Dziś mamy czasy, że złotą płytę dostaje się za chyba 10 tysięcy sprzedanych egzemplarzy. W przypadku muzyki poważnej jest to chyba jeszcze mniej. Kiedyś złota płyta oznaczała miliony sprzedanych egzemplarzy. Jak zatem widzisz zmiany są ogromne, natomiast większość firm fonograficznych kompletnie się do nich nie dostosowała. Im się rachunek ciągle zgadza. Ale artystom niestety nie. Wspomniałeś o ściąganiu plików. Wiesz nawet to już na tą chwilę odchodzi do lamusa, gdyż mamy serwisy typu Spotify, gdzie można słuchać pełnych albumów praktycznie za darmo.


Spotify nie jest do końca za darmo, jednak zarabia się tam grosze. Dlatego nas tam nie ma. Jaki jest sens publikowania własnej muzyki, gdy na dobrą sprawę nic się z tego nie ma. Co innego, jeśli mówimy o pojedynczych utworach promocyjnych. Wówczas zgoda. Nawet jest to wskazane. Artysta chce wypromować swoją muzykę, czy konkretny album zatem wybiera jeden utwór i puszcza go za darmo do sieci, ewentualnie zrobi do niego jakiś klip, którego celem jest dotrzeć do jak największej ilości osób. To ma jak najbardziej sens, gdyż tego typu działanie ma przekonać słuchacza do zakupu płyty. Kiedyś tą rolę pełniły single. Optymalna sytuacja była taka, że nawet one były sprzedawane i artyści na nich zarabiali. To dopiero siła mediów spowodowała, że artyści są coraz bardziej zubożali i zmuszeni zarabiać w inny sposób. Wykonawcy z jak ja to nazywam pierwszego obiegu, to znaczy ci lansowani w mediach, a nawet bardziej wytwórnie, które za nimi stoją mają nawet konkretne życzenia. Często jest tak, że to oni dyktują rozgłośni radiowej, co ta ma puszczać. Jeszcze tak ponad 20 lat temu w takiej rozgłośni jak RMF można było trafić na kawałki metalowe. Dzisiaj tam nie ma nic, co by było bliskie tej muzyce. Jeszcze pociągnę temat kupowania płyt. Mam paru znajomych, którzy słuchają sporo muzyki, jednak nie kupują oni płyt z prozaicznego powodu. Po prostu nie mają ich na czym odtworzyć. Odchodzenie od fizy cznych nośników poniekąd jest wymuszone przez postęp technologiczny. Nie jestem na 100% pewien, ale chyba już nie da się kupić nowego laptopa z wejściem na CD. Co więcej na rynku jest masa wież grających, które mają bluetooth, wejście USB, slot na kartę SD itp. Jednym słowem wszystko poza płytą. I nie mam tu na myśli tylko chińszczyzny z supermarketu. Do osób, które z jakichś powodów odwróciły się od fizycznych nośników też wyciągamy rękę. Na naszym Bandcampie można zakupić pliki w bardzo dobrej jakości dźwięku. Każdy może je zakupić w cenie 12 dolarów. Zapytam z czystej ciekawości. Jak te pliki się sprzedają? Szczerze mówiąc na razie słabo. Sprzedają się głównie płyty CD. Ale do zmian, o których wspomniałeś rynek na pewno też się w jakiś

Foto: Ilona Matuszewska

Foto: Kat & Roman Kostrzewski

sposób będzie coraz bardziej dostosowywał. Jednak słuchacze nie pozbywają się nośników fizycznych. Podobnie jak wiele osób nie pozbyło się winyli i gramofonów w momencie gdy pojawiły się kompakty. Myślę jednak, że pomimo tego postępu technologicznego płyta CD jeszcze długo pozostanie podstawowym nośnikiem muzyki. Z drugiej strony jednak ten postęp, o którym mówimy powoduje bardzo niedobre zjawisko. Spójrzmy na przykład na firmę Apple - producenta komputerów i telefonów komórkowych. Mają oni także swój serwis dystrybuujący muzykę. Po co zatem mają oni mają zamieszczać port CD w swoich komputerach? Niech artyści się starają, by ich muzyka była sprzedawana przez platformę Apple. Z ich punktu widzenia jest to rozwiązanie optymalne. Z punktu widzenia wykonawcy niekoniecznie. Jakiś czas temu Wasz zespół opuścił długoletni perkusista Kata Irek Loth. W jednym z wywiadów stwierdziłeś, że jeżeli Wasza działalność polegałaby tylko na graniu starych numerów Kata na koncertach, to Irek mógłby zostać, ale nie w przypadku, gdy chcecie się skupić na tworzeniu nowych numerów. Skąd takie w ogóle takie wnioski? Tu wchodzi cały zespół zagadnień. Z jednej strony z Irkiem był faktycznie problem jeśli

chodzi o tworzenie nowego materiału. Pozostali muzycy często się skarżyli na jego podejście do sprawy. Mówiąc krótko nie było z jego strony oczekiwanych efektów. Gdybyśmy chcieli grać tylko stary materiał, to nie byłoby tu większego problemu. Przynajmniej jeśli chodzi o kwestie muzyczne, bo Irek stwarzał też pewne problemy w sferze pozamuzycznej. Chodzi mi o kwestie związane z rolą menedżerską, którą pełnił. Ktoś może powiedzieć ok., przestał pełnić tą rolę ale grać może dalej. Wtedy jednak nie moglibyśmy liczyć na nowości. Ja jako artysta mam jednak przeogromną potrzebę tworzenia nowych rzeczy. Naprawdę daje mi to nieopisaną wewnętrzną radość. Cieszy mnie też fakt, że istnieje spora grupa ludzi, której się to podoba. To tak naprawdę nadaje sens mojemu życiu. Jeżeli nie miałbym tego, to musiałbym się cały czas koncentrować na satysfakcji, którą już kiedyś osiągnąłem. Ale nie tylko ja w zespole mam takie podejście. Jacek Hiro jest naprawdę ambitnym twórcą, który również nie chce stać w miejscu. Żeby jednak się spełniać musimy mieć do tego określonych partnerów. Jeżeli jednak spotykamy się z ostracyzmem albo jawną niechęcią, to psuje cały zapał. Taki przypadek miał właśnie miejsce w naszym zespole. Irek nie ułatwiał nam zadania pewnymi swoimi działaniami pozamuzycznymi, które były przez nas nie do przyjęcia. Daliśmy mu pewną ofertę dalszej współpracy, ale przy założeniu pewnych kryteriów jeśli chodzi o pracę nad nowymi płytami. Tu jednak szale przeważyły kwestie pozamuzyczne. Są to jednak sprawy wewnętrzne zespołu, których na tą chwilę nie chce wywlekać. Nie widzę mimo wszystko powodu, dla którego miałbym dyskredytować Irka. Myślę, że on też nie ma powodu dyskredytowania zespołu. Chcieliśmy jednak tworzyć dalej. Oczywiście są kapele, której takiej potrzeby nie mają i przez dekady jadą na starym materiale. Rozumiem, że taka formuła też ma swoich odbiorców. Natomiast patrząc na Kata, zespół, który w swej historii przezwyciężył wiele trudów, przeszedł masę rozłamów, stwierdziłem, że musimy iść naprzód. Podjęliśmy próby naprawy sytuacji z Irkiem, ale one nie przyniosły rezultatów. Rozstanie zatem było koniecznością. A propos dyskredytowania, zapewne znany

KAT & ROMAN KOSTRZEWSKI

17


Ci jest facebookowy profil "Kat Historia". Wbrew temu, co sugeruje nazwa o historii Kata za wiele tam nie poczytamy, za to na każdym kroku dyskredytuje się tam Twoją osobę oraz rolę, jaką przez lata w tym zespole odgrywałeś. Ja na temat przeszłości Kata, zwłaszcza tego trudnego momentu, w którym doszło do rozłamu już napisałem na swojej stronie. Ja nie mogę cały czas o tym trąbić. To jest już przeszłość. Główny spór dotyczył tego, że Piotr Luczyk wystąpił z propozycją, bym opuścił ten zespół, a wcześniej wykluczył z niego Irka. Dzisiaj nikt ze starego składu z nim nie gra. Przyczyny takiego stanu rzeczy to jego własne ambicje. Jeżeli jego celem było doprowadzenie do sytuacji, że tylko on jako jedyny będzie stanowił o Kacie, to swój cel osiągnął. Powinien w tym momencie zająć się sobą a nie zajmować się mną. Nie mniej jednak Piotr cały czas wałkuje te tematy. Nie było z jego strony woli rozsta nia się w zgodzie? Po prostu niech każdy robi swoje nie wchodząc sobie w drogę. No, tak właśnie powinno być. Pamiętam jak do mnie do domu przyszedł nasz ówczesny manager z wieściami, że Piotrek chce praco-

Wszyscy przyjęli tą propozycje entuzjastycznie. Tak właśnie wyglądał początek zespołu Kat & Roman Kostrzewski. W zasadzie w tym miejscu powinno się powiedzieć koniec kropka. Piotr Luczyk powinien rozwijać swoją działalność muzyczną, nawet pod nazwą Kat i na niej się skupić. Co prawda mieliśmy pewne roszczenia w kwestii nazwy zespołu, ponieważ zarówno ja, jak i Irek mieliśmy swój wkład w tę historię. Natomiast wkład Piotrka w ostatnie albumy nagrane w starym składzie był bardzo mały. Myśmy do tego stopnia byli dla niego łaskawi, że w czasach, mówię tu o drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych, w których on bardzo dużo nadużywał alkoholu i nie pracował, postanowiliśmy go zgłosić do ZAIKSu jako współautora wszystkich numerów na płytach "Róże miłości najchętniej przyjmują się na grobach" oraz "Szydercze zwierciadło". Dopisaliśmy go do utworów, z napisaniem których nie miał nic wspólnego. A dzisiaj on dyskredytuje moją pracę i pracę pozostałych muzyków tamtego składu, twierdząc, że to są jego kawałki. Prawda jest taka, że na płytę "Róże miłości…" skomponował tylko jeden utwór i dwa kawałki na "Szydercze zwierciadło". To wszystko. Myśmy się wobec niego zachowali

Foto: Bonzo

wać z jakimś innym wokalistą. Zaproponowałem wówczas wszystkim, żeby się rozstać w zgodzie i z tej okazji zagrać parę pożegnalnych koncertów. Taki miły gest, żeby się godnie pożegnać zarówno ze sobą, jak i z publicznością. Tak wyglądała moja propozycja. Reszta zespołu jednak na te koncerty nie wyraziła zgody. W związku z tym wraz z Irkiem wpadłem na pomysł, żeby w to przedsięwzięcie zaangażować młodych muzyków. To miały być ostatnie koncerty, na których powiem publiczności, że co prawda znikam, ale nie na zawsze bo będę próbował robić coś solowo itd. Po trzech czy czterech koncertach publiczność zaczęła skandować "Nie ma Kata bez Romana!". Po tym wszystkim wziąłem cały nasz skład na rozmowę, czy są w stanie razem ze mną pociągnąć tą historię dalej. Pociągnąć ją z nazwą, która będzie się kojarzyła z Katem, ale jednocześnie będzie pozwalała uniknąć jakichś tam problemów prawnych.

18

po koleżeńsku, natomiast jego wdzięczność jest żenująca. Ta historia będzie się za nim ciągnąć. Chyba, że schorzenie, z którym prawdopodobnie się zmaga jest już tak głębokie, że nie jest on w stanie realnie ocenić rzeczywistości. Z całym szacunkiem dla Piotra, ale czytając jego niektóre jego wypowiedzi, faktycznie można odnieść wrażenie, że żyje on w jakimś świecie równoległym… Rzeczywistość jest taka, jak opisałem powyżej. Tak to wygląda i nie wygląda to dobrze. Publiczność też to dostrzega. Rolą artysty nie jest wykłócanie się o to, co tam kiedyś było w zespole tylko tworzenie. My jesteśmy rozliczani z twórczości. Stworzyliśmy kawał pięknej historii. Natomiast postawa Piotra jest nie do przyjęcia dla wielu fanów starego Kata. On sam siebie zdyskredytował. Słyszałeś ostatnie dokonania zespołu Piotra, który używa nazwy Kat?

KAT & ROMAN KOSTRZEWSKI

Całych płyt nie, natomiast utwory promocyjne, które pojawiły się na Youtube jak najbardziej słyszałem. Jak je oceniasz jako osoba, która współtworzyła przez lata zespół Kat? Chodzi mi o perspektywę czysto muzyczną bez brania pod uwagę jakichkolwiek osobistych animozji. (chwila ciszy) Halo, jesteś? Tak, jestem. Po prostu myślę jakich dobrać tu słów, żeby były adekwatne (śmiech). Te ostatnie jego utwory absolutnie w żaden sposób nie nawiązują do całej muzycznej historii tej kapeli. Stylistycznie nijak się to ma do muzyki dawnego Kata. Nie dziwię się zatem słuchaczom, że mogą się poczuć lekko skonfundowani, że zespół o tej nazwie gra coś, czego oni zupełnie się nie spodziewali. Kat zawsze był kojarzony z konkretną estetyką. Piotr poprzez swoją obecną twórczość próbuje redefiniować ten zespół. Nie wiem, czy to ma jakikolwiek sens. Nie wiem też jaki on widzi w tym cel, gdyż jakościowo znacznie odbiega to od chociażby takich albumów, jak "Róże Miłości…", "Bastard" czy "Oddech Wymarłych Światów". Pamiętam wywiad, który udzielił telewizji Rzeczpospolita, w którym bardzo deprecjonował dawne rzeczy. Stwierdził tam, że teraz wreszcie gra taką muzykę, jaką zawsze chciał grać. A ja się pytam, co mu stało na drodze, by tworzyć taki materiał wcześniej? W sumie nawet jeżeli w Kacie by dawniej to nie przeszło, to zawsze mógł sobie założyć drugi zespół na boku i grać dokładnie taką muzykę. No właśnie. Właściwie mówiąc takie rzeczy sam pokazuje jaki był jego realny wkład w muzykę tego zespołu i jakie jego osoba miała w nim znaczenie. Bo skoro przez lata grał nie to, co chciał, ale jednak było to tworzone, to sam definiuje swą rolę w procesie twórczym. W przypadku "Róż…" czy "Szyderczego zwierciadła", jego udział jak już wspomniałem był naprawdę niewielki. Czyli można tu wysnuć wniosek, że nie bardzo lubi starego Kata, bo nie mógł się tam uzewnętrznić. Ale chwila moment. Przecież te utwory, w których miał spory twórczy udział jak np. "Słodki krem" czy "Legenda wyśniona" naprawdę nijak się mają do tego, co gra teraz. W tym miejscu dajmy się wypowiedzieć fanom. Zauważyłem, że większość z nich nie traktuje "Biało-Czarnej" czy "Popióra" jako bezpośredniej kontynuacji dyskografii Kata, natomiast widzą tam masę wspólnych mianowników, słyszą tam klimat starych płyt. Z drugiej strony nie ma to aż tak wielkiego znaczenia. Ważne, że ta muzyka się po prostu im podoba. Na początku historii Kat miał pewne ambicje podbicia zachodu. Mam tu na myśli anglojęzyczny album "Metal & Hell", jednak jak wszyscy dobrze wiemy niewiele z tego wyszło. Czy porzucenie tej drogi było Waszą decyzją, czy może zostaliście do tego zmuszeni przez zewnętrzne okoliczności? To była kwestia rozwoju. Otóż album "666" czy jego anglojęzyczna wersja "Metal & Hell" jedną nogą tkwiła jeszcze w starym metalu, a drugą była już w nowym. To, co łączyło takie zespoły, jak Metallica, Slayer, Kat i wiele innych z tamtych czasów z muzyką lat siedemdziesiątych i wczesnych osiemdziesiątych


były przesterowane gitary, odpowiednia dawka poweru itp. Natomiast w dekadzie lat siedemdziesiątych było za dużo ornamentyki, sporo niepotrzebnych niuansów, które później zaniknęły z powodu wpływów muzyki punkowej. To właśnie te wpływy stały się dla wielu ówczesnych kapel drogowskazem jak można uczynić z tej muzyki większy konkret. Część artystów oczywiście dalej zdecydowała się naśladować granie w stylu Rainbow. Wiesz o czym mówię, te solóweczki i inne harmoniczne cudeńka itp. Wielu to pasowało, natomiast ówczesna metalowa młodzież rozwijała się przyswajając sobie zupełnie inne elementy muzyki. W przypadku Kata jednym z pierwszych utworów zawierających tą nową składnie była "Wyrocznia", był to też poniekąd utwór "Metal i Piekło", można też tu jeszcze wspomnieć "Mordercę". Z drugiej strony mamy na przykład "Diabelski Dom cz III", który ma strukturę metalu lat siedemdziesiątych, czyli nawiązujący do Judas Priest czy Iron Maiden. W początkowym etapie naszej twórczości opieraliśmy się na takich kapelach jak Rainbow, Deep Purple, Black Sabbath czy Led Zeppelin. Kto z metali nie ceni tych kapel? To była wspaniała muzyka, jednak w pewnym momencie wymagała impregnacji innymi prądami. Nowy metal powstał w wyniku pewnego dodatku. Co takiego ten punk dodał metalowi? Na pewno większy konkret, który spowodował odrzucenie zbędnej ornamentyki. Zaznaczam tutaj, że zbędną, bo nie każda ornamentyka jest zła. Ale musi ona czemuś służyć, a nie być celem samym w sobie. Jeżeli utwór jej wymaga, to ok. Pamiętasz pierwsze nagrania Metalliki? Jasne! Album "Kill'em All" był prosty i konkretny. Potem w ich muzyce pojawiła się znów ornamentyka. Wystarczy posłuchać "Master Of Puppets". Wystarczy porównać "Kill'em All" nawet z wydanym rok później "Ride The Lightning". Te płyty brzmią jak nagrane przez dwie różne kapele. Dokładnie. Widzisz, oni się rozwijali. Zresztą Metallica później jeszcze podjęła kilka takich prób, aż w końcu zdali sobie sprawę, że nie ma się co ścigać. Ta ciągła potrzeba rozwoju często bywa zmorą artystów. Są jednak

Foto: Ilona Matuszewska

Foto: Ilona Matuszewska

wykonawcy, którzy już znaleźli swoją formułę i nie czynią wielkich zmian w swojej muzyce. Mam tu na myśli na przykład AC/DC czy Ozzy'ego. I to też jest ok. Są jednak zespoły, które stale podlegały zmianom. Jednym z nich jest Kat. Ten rozwój widać było bardzo wyraźnie. Wiele osób za najlepszą płytę Kata uważa "Oddech Wymarłych Światów". Był to album dość bezkompromisowy zarówno od strony muzycznej, jak i lirycznej. Jednak następny krążek "Bastard" jest już dużo bardziej zachowawczy. Była to przemyślana zmiana czy po prostu wyszło to samo z siebie? Po prostu szliśmy z duchem progresji. Na przykład Krzysztof Oset, który grał wówczas na basie był wielkim fanem takiego progresywnego podejścia do metalu. Lubił bardziej złożone formy rytmiczne. Uwielbiał na przykład twórczość Voivod. Był bardzo niechętny graniu w prosty sposób, próbował za to szukać różnych, niekiedy dziwnych rozwiązań. Miał zresztą w tej materii dobrego partnera, bo pamiętam, że Irek wówczas też siedział w tych klimatach. To naprawdę bardzo zdolny perkusista, choć zdarzało mu się często osiadać na laurach. Podczas pracy nad "Bastardem" czy "Różami…" zespół współpracował

ze sobą niemalże na co dzień. Udało się nam stworzyć zwarte i konkretne materiały. Na "Bastardzie" trochę zaszwankowała realizacja studyjna, więc brzmieniowo nie jest ona do końca wyraźna. Na "Różach…" jest ona dużo bardziej klarowna. Patrząc na wszystkie wspomniane albumy zdecydowanie widać progresję, która była syntezą gustów i wpływów pięciu różnych osób. Ale nie byłoby tego, gdyby nie głód wytwarzania nowej jakości melodycznej i klimatycznej. Domeną Kata nie była tylko zwykła napierdalanka, ale także próba przemycenia różnych zmiennych klimatycznych. Dawało to muzyce odpowiedni charakter. Producentem albumu "Róże miłości najchęt niej przyjmują się na grobach" był Jarek Pruszkowski. Jest on osobą związaną głęboko ze środowiskiem chrześcijańskim. Jak udało Wam się przekonać go do współpracy? To dość ciężka historia. W zasadzie Jarek był metalowcem. Zanim zajął się naszą płytą pochwalił nam się produkcją swojej własnej muzyki. Był to materiał dość ciekawy, chociaż może niezbyt innowacyjny. Z punktu brzmieniowego było to jednak poprawne, zatem uznaliśmy, że będzie to odpowiednia osoba. Z początku wszystko szło gładko. Rodziła się fajna muzyka o naprawdę fantastycznym brzmieniu. Nadszedł w końcu moment, gdy zaczęliśmy rejestrować moje wokale. Byliśmy tylko we dwóch wtedy w studio. Chłopaki jeszcze spali, bo były to poranne godziny, a oni w dodatku poprzedniego wieczoru oblewali zakończenie swojej pracy przy tym albumie. Ja śpiewałem, czekałem na jakąkolwiek reakcję Pruszkowskiego, a tu cisza. W końcu po jakichś piętnastu minutach pytam "Jarek, co tam się dzieje u Ciebie?". Patrzę zza szyby, a on skulony. Wyszedłem rozeznać, o co właściwie chodzi. On powiedział mi, że nie może dalej nad tą płytą pracować. W tym momencie zaczął rozwijać swój temat miłości do Boga, Jezusa, Maryi itd. Przegadałem z nim chyba dobre trzy godziny. Próbowałem skłonić go, by dokończył to z nami. Było to bardzo trudne, ale się udało. Jednak na drugi dzień już nam się skarżył, że mu szklanki w kredensie zaczęły dzwonić. Pewnie tąpnięcia były (śmiech). (śmiech) Też potem trochę żartowaliśmy z

KAT & ROMAN KOSTRZEWSKI

19


jego zachowania ale sukcesem jest, że mimo różnych przeszkód udało nam się tą płytę zrealizować. W muzyce jest tak, że często to jak myślimy, co czujemy ma istotne znaczenie dla elementu twórczego. Nie powinniśmy być cenzorami. Podobny problem narodził się przy współpracy z Józefem Skrzekiem, który jest praktykującym katolikiem. Tutaj również pojawił się ten aspekt różnicy światopoglądowej, ale ostatecznie argument o cenzorach był na tyle przekonujący, że załatwił sprawę. Dałem mu wzór występując na jego wspaniałym evencie ku czci ludzi poległych w czasach wojny. Był to między innymi hołd dla jego wujka, który zginął z rąk nazistów. Grałem tam rolę esesmana. Dał tą rolę mnie wiedząc, że ja ludźmi o takich poglądach gardzę. Wiedział jednak również, że to akurat mnie granie tej roli wyjdzie najlepiej. Czasami można było usłyszeć pogłoski, że pozostali członkowie zespołu też nie do końca akceptowali Twój przekaz tekstowy. Bez przesady. Żaden z nich nie był świętoszkiem. Pamiętam tylko jedną rozmowę na

grobu spotkaliśmy się wszyscy żeby ustalić, co właściwie robimy dalej. Wówczas ja, Krzysiek Oset i ówczesny manager Sławek Dziewulski wychodziliśmy z założenia, że dalej jest możliwość poprowadzenia tego zespołu. Piotr zrezygnował. Stwierdził, że on nie chce tego kontynuować. Powiedział, że jest w stanie odstąpić nam swoje prawa za kwotę 100 000 złotych. W związku z tym zgodnie stwierdziliśmy, że sobie odpuszczamy, że na ten moment jedynym sensownym rozwiązaniem będzie zawieszenie działalności. Może za jakiś czas zmądrzejemy i wrócimy do tej rozmowy. Daliśmy sobie rok, żeby ewentualnie zweryfikować swoje stanowiska. Na tamtą chwilę wraz z Krzyśkiem założyłem grupę Alkatraz. Nazwa wzięła się od studia należącego do Jacka. W ciągu roku płyta była gotowa. Na jednym z koncertów na perkusji zagrał z nami Irek i to było takie zarzewie ewentualnej reaktywacji Kata. Nie do końca taki obrót spraw wówczas do mnie przemawiał, bo czułem, że ta formuła Alkatraz jest naprawdę fajna. Potem stwierdziłem, że można by prowadzić te dwa projekty równolegle.

Foto: Bonzo

ten temat, w której był rzeczywiście wyrażony żal z tego powodu. Było to już po nagraniu "Róż miłości…". Wracamy samochodem z Warszawy do domu. Na zewnątrz nieprzyjemna deszczowa pogoda. Wewnątrz jakaś taka dziwna cisza. W końcu przerwał ją nieżyjący już Jacek Regulski mówiąc "Wiesz co, Romek. Spierdoliłeś nam płytę!". Później się okazało, że nic nie zostało spierdolone, a płyta została doceniona taka, jaka była. I to pomimo ogromnej niechęci mediów. Pamiętam, że Wojciech Mann puścił w swojej audycji tylko dwa numery z tego albumu. Chciał oszczędzić słuchaczom tej ostrej formuły tekstowej. A szkoda. Ja już wtedy pisałem w tekstach o zagrożeniach wynikających z wpływu zorganizowanej religii na społeczeństwo. Czyli o czymś, co dzisiaj każdy świadomy człowiek dostrzega. Wspomniałeś tutaj Jacka Regulskiego. Po jego tragicznej śmierci na pewien moment Kat właściwie zaprzestał działalności. Tak. To był taki dość niemiły epizod. Pamiętam, że po kilku dniach od złożenia Jacka do

20

Ale tak się nie stało. Valdi Moder, który współtworzył Alkatraz wspomagał potem Kata na koncertach. Tuż przed koncertem, który mieliśmy grać przed Iron Maiden w 2003 roku, Piotr Luczyk zażądał usunięcia Valdiego z koncertowego składu Kata. Stwierdził, że nie będzie grał go z drugim gitarzystą. Uznałem to za zubożenie brzmienia zespołu. A już na pewno takich spraw nie powinno się załatwiać w ten sposób. Wtedy już dało się wyczuć, że Piotr ma swoją, odmienną od reszty wizję zespołu i nasza współpraca układała się coraz gorzej. A parę lat wcześniej chciał Wam od tak sprzedać prawa do nazwy. Tak. Jego zachowanie już wtedy było bardzo chimeryczne, chaotyczne i niespójne. Ja ostrzegałem ówczesnego managera, że będą z nim problemy. W Alkatraz nie było żadnych jazd, wszystko szło tam w miarę gładko. Z reaktywowanym Katem zawsze coś było nie tak po drodze. Ta sytuacja zachęciła mnie do pracy nad swą solową płytą. I tak powstała "Woda".

KAT & ROMAN KOSTRZEWSKI

W kilku wywiadach twierdziłeś, że Alkatraz to już historia, która nie wróci. Miałeś na myśli śmierć Valdiego Modera? Tak. Muzyka na "Error", jedynym albumie, który Alkatraz wydał powstała w ścisłej współpracy miedzy mną, a Valdim. Pozostali członkowie zrobili jedynie aranżacje. Płyta ta jakiejś wielkiej furory na rynku nie zrobiła, nie mniej jednak jej odbiór był w miarę przychylny. Nasz manager zasugerował nam, by odpuścić Alkatraz, a skupić się na działalności Kata. Skończyło się tak, że Kat też się ostatecznie rozłożył na łopatki. Zarówno Kat, jak i Twoje nazwisko to marki, które dawno wyszły poza metalowe środowisko. Zdarza Ci się czasem udzielać wywiadów mediom, które nie tylko nie są związane z metalem, ale czasem nie są nawet związane bezpośrednio z muzyką. Czy do tego typu wywiadów podchodzisz inaczej, niż do tych udzielanych mediom typowo metalowym? Podchodząc do jakiejkolwiek rozmowy medialnej mam świadomość, że część słuchaczy lub też czytelników może kompletnie nie znać ani mnie, ani muzyki Kata. Mam też świadomość, że dziennikarze pracujący w poza metalowych mediach mogą zupełnie tej muzyki nie rozumieć. Mogą czasem zadawać pytania, na które odpowiedzi są oczywiste dla każdego metalowca, natomiast nie są oczywiste dla osób spoza środowiska. Nie stanowi to dla mnie problemu. Artysta jest artystą, ale przede wszystkim jest człowiekiem. Staram się podchodzić do dziennikarzy w sposób otwarty. Nie szufladkuje mediów. To raczej media szufladkują mnie i z tej pozycji prowadzą rozmowę. Chętnie rozmawiam o sprawach nie związanych z muzyką. Każdy z nas ma jakiś pogląd na to, co się wokół dzieje, którym lubi się dzielić z innymi. Czasem można też opuścić swoje ego i spojrzeć na świat z pozycji ogółu. Myślę, że mógłbym się odnaleźć w mediach poświęconych różnej tematyce. Może poza czasopismami technicznymi, bo na tym się akurat średnio znam (śmiech). Najpiękniejszym aspektem w muzyce metalowej są jej fani i odbiór tej muzyki przez nich. Klimat panujący na koncertach to coś pięknego. Tutaj zwolennicy tej kultury przez wielkie "K" mogliby się oburzyć i zacząć krzyczeć "jakie wy tam gracie koncerty?! To co najwyżej są występy". Ale przecież każdy z nas miał szansę bywać w teatrze, operze, filharmonii czy innej tego typu placówce i wie, że tam odbiór sztuki jest zupełnie inny. Tam chodzi o zupełnie inne emocje. Każda forma kultury ma swoją specyfikę. Ja się cieszę, że jestem tam, gdzie jestem. Bywasz czasem rozpoznawany na ulicach czy częściej udaje Ci się anonimowo przemknąć przez miasto? Nawet w masce (śmiech). Chyba te charakterystyczne włosy mnie zdradzają. Co prawda jak już wspominałem z wagi dość poważnie zszedłem, więc dla wielu to może być pewne utrudnienie identyfikacyjne. Zdarza mi się, że fani mówią mi, że gdzieś tam mnie na mieście widzieli ale nie zaczepiali mnie na ulicy, żeby zachować moje status quo i uszanować moją prywatność. Bartek Kuczak



Ostatni dinozaur To już ponad czterdzieści lat… Ciekawe, czy grupka młodych chłopaków z niemieckiego miasteczka Solingen zakładając zespół wiedział, że na stałe zapisze się w historii heavy metalu. Pewnie nie. Jednak historia potoczyła się tak, że w 2021 roku ta sama kapela (mimo, że w mocno zmienionym składzie) wydaje swój szesnasty album studyjny. Właśnie o "Too Mean to Die" opowiedział nam jedyny oryginalny członek grupy gitarzysta Wolf Hoffmann. HMP: Cześć Wolf. Po pierwsze gratuluje naprawdę dobrego albumu. Wolf Hoffmann: Bardzo dziękuję i naprawdę się cieszę, że Ci się spodobał. Wiesz, lubię słyszeć takie opinie na temat swej twórczości. Jak w ogóle wyglądał proces tworzenia "Too Mean To Die"? Właściwie bardzo standardowo. Jak zazwyczaj zacząłem tworzyć szkielety poszczególnych utworów a potem ubierać je w odpowiednie melodie. Zajmuje mi to zazwyczaj parę tygodni lub miesięcy. No dobra, częściej parę miesięcy (śmiech). Za ten materiał zabrałem się jeszcze w roku 2019. Z Andym Sneapem, naszym producentem spotkałem się na

Zresztą z powodu różnych obostrzeń mało kto miał taką możliwość. Bardzo nam to utrudniło pracę z Andym. Wiele rzeczy musieliśmy robić online. Warto zaznaczyć, że "Too Mean To Die" to pierwszy album Accept nagrany z trzema gitarzystami w składzie. Mógłbyś zdradzić skąd ten pomysł? Pomysł grania z trzema gitarzystami zrodził się nie tyle z potrzeby nagrania albumu, co na potrzeby występów na żywo. Decyzja o dołożeniu trzeciej gitary była poniekąd spontaniczna, ponieważ odkryliśmy świetnego muzyka, który idealnie pasował do Accept. Mam tu oczywiście na myśli Philipa Shouse. Gdy graliśmy razem trasę w roku 2019.

Foto: Accept

początku roku 2020, by przedstawić mu cały nasz materiał. Mieliśmy wówczas gotowych chyba sześć lub siedem numerów. Nie przejmowaliśmy się ty jednak zbytnio. Zaczęliśmy pracę z tym co mamy i nie martwiliśmy się o resztę. Jak to się mówi, reszta wyjdzie w praniu. Wszystko szło swoim rytmem, a my zaczęliśmy myśleć o letnich festiwalach. Powiem szczerze, że byłem naprawdę podekscytowany myślą, że będziemy mogli zaprezentować na żywo jeden lub dwa nowe utwory jeszcze przed premierą albumu. Z wiadomych przyczyn jednak do tego nie doszło. Dobrą stroną całej sytuacji było to, że zyskaliśmy trochę nieplanowanego wcześniej czasu i mogliśmy w spokoju skupić się na dokończeniu albumu. Nie mogliśmy podróżować.

22

ACCEPT

Szybko i perfekcyjnie opanował cały klasyczny materiał Accept. Brał udział także w koncercie, który zagraliśmy razem z orkiestrą symfoniczną. Jest świetnym muzykiem i fantastycznym kumplem. Chcieliśmy go koniecznie w swoim zespole. Wiesz, trzecia gitara stworzyła nam możliwości, których dotychczas nie mieliśmy. Czemu zatem nie wykorzystać tego na płycie? Oceniam tą zmianę bardzo pozytywnie. Warto zauważyć jednak, że ten krok nie zrobił w zespole jakieś wielkiej rewolucji, był jednak dobrym zabiegiem kosmetycznym. Philip nie jest jedynym nowym członkiem grupy. W Waszych szeregach pojawił się również nowy basista Martin Motnik.

Martin to świetny basista. Cieszę się ponadto, że jest Niemcem, bo musimy pamiętać, że Accept to ciągle jednak niemiecki band. Przystąpił on do zespołu, gdy nasz wieloletni basista Peter Baltes opuścił grupę jakieś dwa lata temu. Przyznam Ci się szczerze, że ten fakt lekko mnie załamał, ale cóż. Trzeba iść do przodu. Uważam, że Martin to odpowiedni następca Petera. Co by jeszcze o nim nie mówić, jest to wspaniały człowiek, wspaniały przyjaciel i wspaniały muzyk z ciekawą przeszłością oraz doświadczeniem. Ponadto komponuje naprawdę dobre utwory. Nad tym albumem pracowaliśmy wszyscy solidarnie, a Martin miał w tym swoją rolę. Wiesz, nie chciałem być gościem, który tworzy cały materiał od "a" do "z". Zwłaszcza w momencie, gdy nie gra już z nami Peter. Martin dostarczył nam sporo naprawdę dobrych pomysłów. Od szkieletów, po bardziej dopracowane struktury. Brał też udział w pisaniu tekstów. Sam stwierdziłeś, że nie chcesz być jedynym, który w zespole odpowiada za tworzenie utworów. Nie mniej jednak na obecną chwilę jesteś jedynym członkiem Accept który gra w nim praktycznie od początku. Czy sprawia to, że to właśnie do Ciebie należy decydujące słowo? Tak, to prawda, że po odejściu Petera jestem jedynym oryginalnym członkiem Accept. Co prawda, nie był to mój wybór ani też nigdy nie było to jakimś moim celem, do którego dążyłem. Po prostu tak jakoś wyszło (śmiech). Jestem takim ostatnim dinozaurem w tym zespole (śmiech). Sprawia to, że niemal z automatu wszyscy postrzegają mnie jako lidera. Faktem jest, że tworzę sporą część utworów. To, że jestem uważany za lidera nie sprawia oczywiście, że w jakikolwiek nadużywam tej pozycji (śmiech). Słucham zdania innych i nie narzucam swojego. Rozumiem, że poza mną w Accept jest jeszcze pięciu innych gości, którzy mogą mieć swoje własne wizje, swoje własne gusta i swoje własne przekonania. Jak podkreślam po raz kolejny, chcę by każdy miał swój wkład w naszą muzykę. Tym razem odpuściłem i jak już mówiłem wcześniej jest to bardziej album Philipa niż mój. Zdecydowaliście się zatytułować płytę "Too Mean to Die". Taki zresztą tytuł nosi też drugi utwór na albumie. "Too Mean to Die" jest określeniem mogącym być inter pretowanym na wiele rozmaitych sposobów. Mógłbyś zdradzić, co tak właściwie mieliście na myśli? Jak zauważyłeś, to faktycznie jeden z utworów nosi taki tytuł. Uznaliśmy, że to zdanie brzmi na tyle świetnie oraz zapadająco w pamięć, że spokojnie może posłużyć za tytuł całego albumu. Ponadto można go odnieść do tej całej sytuacji panującej obecnie na świecie. Bo jakby nie patrzeć, nikt nie może być pewny czy przetrwa tą pandemię cały i zdrowy. Nikt nawet nie może być pewien czy wyjdzie z tego żywy. Ale generalnie zdecydowało to, że ten tytuł po prostu fajnie brzmi. Nie należy go oczywiście traktować zbyt serio. Album "Too Mean to Die" otwiera kawałek zatytułowany "Zombie Apocalypse". Jak się domyślam, ten utwór jest poniekąd opi-


sem współczesnego społeczeństwa. A zwłaszcza jego młodszej części. Oj tak, trafiłeś w punkt. Ten tytuł podsunął mi Mark. On też napisał do tego tekst. Bardzo mi się podoba brzmienie tego kawałka. Początkowo pojawiły się pomysły, by napisać utwór o prawdziwych zombie. Wiesz, żywe trupy i podobne sprawy (śmiech). Jednak nie jest to tematyka, która tak do końca by pasowała do Accept. W przeszłości żeśmy tych tematów nie poruszali. Ale nie z drugiej strony nie miałem nic przeciwko, aby użyć określenia "zombie" w stosunku jako opisu ludzi uzależnionych od telefonów komórkowych. Ostatnio niestety to jest jakaś plaga. Sam zapewne wielokrotnie idąc ulicą widziałeś ludzi wgapionych w smartfony, którzy wyglądają niczym zombie albo jakieś roboty zniewolone przez nowoczesną technologię. Interesującym utworem jest moim zdaniem znany już z singla "The Undertaker". Również może być on odczytany jako komentarz do obecnej sytuacji panującej na świecie. Taka interpretacja jest oczywiście możliwa. Właściwie każdy sobie może do każdego tekstu dorabiać taką interpretację, jaka mu akurat pasuje. Tekst napisał Mark. Opowiada on o ponurym gościu, który zajmuje się pogrzebami i ma zawsze ręce pełne roboty. Żyje on w mroku, nie ma żadnych przyjaciół ani bliskich osób. Mimo, iż ta historia jest lekko przerażająca, moim zdaniem wciąga (śmiech). W przypadku tego utworu najpierw powstał tekst, więc poniekąd był on wyznacznikiem dla muzyki. Myślę, że jest ona idealnie dopasowana i dokładnie oddaje ten przerażający nastrój. Wspólnie z wydawcą zdecydowaliśmy, że właśnie ten kawałek będzie pierwszym singlem. Decydujący wpływ na to miał fakt, że można do tej historii nagrać dobry teledysk. Już podczas pierwszego odsłuchu albumu zwróciłem uwagę na kawałek "Overnight Sensation". Słuchając go mam takie dziwne wrażenie, że bardzo chcieliście wrócić do lat osiemdziesiątych. Wiesz, na dobrą sprawę nigdy żeśmy się od tamtych czasów nie odcięli i ciągle w nich siedzimy. Accept ma brzmieć jak Accept. Skoro pierwsze albumy nagrywaliśmy na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, to elementy charakterystyczne dla ciężkiego grania tamtego okresu zawsze w naszej twórczości będą już obecne. W moim odczuciu dobry nowy utwór Accept to taki, który z jednej strony kojarzy się bezpośrednio z tamtym okresem, z drugiej zaś słychać, że był nagrywany współcześnie. Po prostu od razu słyszysz, że nie mógł on być nagrany trzydzieści, dwadzieścia, ani nawet dziesięć lat temu. Album kończy się instrumentalnym numerem "Samson and Dalila". Skąd w ogóle taki pomysł? Warto zaznaczyć, że jest to nasza interpretacja pewnej klasycznej melodii. Wielokrotnie wcześniej wplatałem fragmenty klasycznych kompozycji w metalowe utwory i grałem je używając całkowicie metalowych instrumentów. Na początku zagrałem ten kawałek na kilka różnych sposobów, a ostateczne nagranie oparłem na wersji, która mi się najbardziej podobała. Uznałem, że idealnie pasuje na zakończenie "Too Mean To Die".

Właściwie mogłoby to tez się znaleźć na moim solowym albumie. Pasowało by tam równie dobrze. Ale z drugiej strony takie outro po dziesięciu hałaśliwych metalowych kawałkach też moim zdaniem robi naprawdę dobrą robotę. Od dłuższego czasu mieszkasz w USA. Jak najpotężniejsze mocarstwo świata radzi sobie z covidem? Wiesz, to zależy od stanu. Prawdziwy lockdown był chyba w Nowym Jorku. Tam, gdzie mieszkam niespecjalnie to odczułem. Myślę, że jest tu pod tym względem lżej niż w Europie. Pewnie wynika to trochę z różnic między Europejczykami i Amerykanami. W Niemczech jak kazali ludziom pozostać w domu, to zostawali. Tutaj nomen omen pod tym względem była wolna Amerykanka (śmiech). Wszystko wskazuje na to, że będziemy Foto: Accept mieli kolejne lato bez wielkich festiwali. Tak. To bardzo smutne. Chociaż w tej kwestii nic nie jest jeszcze na 100% pewne. Mam jeszcze w sobie cień nadziei, że chociaż kilka z nich się odbędzie. Cóż, nadzieja umiera ostatnia. Lemmy Killmister w pewnym momencie znienawidził swój największy hit "Ace Of Spades". Między innymi z tego powodu, że chcąc nie chcąc musiał grać go na każdym koncercie Motorhead. A jak to wygląda u Ciebie? Powiedz mi proszę czy są jakieś kawałki Accept, które Ci się przejadły, a które niestety musisz ciągle grać na żywo? Nie. Kocham wszystkie utwory Accept. Cieszę się, że możemy je grać na żywo i cieszę się, że ludzie ciągle je lubią i chcą ich słuchać na naszych koncertach. Wiesz, na przykład taki kawałek, jak "Princess Of The Dawn" nie jest utworem technicznie trudnym, skomplikowanym ani jakoś bardzo wymagającym, ale zawsze mamy mnóstwo zabawy gdy go gramy. Czy to na próbach, czy na koncertach. Właściwie to często jest najlepsza część show.

pretensje, że nie gramy już danego kawałka. Ale cóż, nawet jako headliner mamy ograniczony czas na scenie. "Too Mean To Die" to piąty album nagrany z Markiem na wokalu, więc na najbliższej trasie na pewno zagramy sporo utworów z ostatnich pięciu płyt. Jest eś

miłośnikiem muzyki klasycznej. Jak zachęciłbyś typowego metalowca do wejś cia w świat klasycznych kompozycji? Szczerze, jeśli jakiś metalowiec sam nie czuje potrzeby słuchania takiej muzyki, to ja nie widzę też potrzeby ani powodu bym miał go do niej zachęcać. Nie widzę swojej roli w pouczaniu kogoś jakiej muzyki ma słuchać. To trzeba poczuć samemu. Mnie przede wszystkim przekonały piękne harmonie instrumentów. Ale to moje odczucie i zdaję sobie sprawę, że nie każdy musi je podzielać. Bartek Kuczak

Jako zespół z bogatą dyskografią zapewne przed każdą trasą zastanawiacie się, jak ułożyć odpowiedni set koncertowy. Mamy już w tym doświadczenie. Doskonale wiemy, które kawałki dobrze działają na publiczność. Mamy swoją nazwijmy to żelazną część setu, jednak zawsze zostawiamy sobie pole by go trochę odświeżyć. Oczywiście nie zawsze zadowolisz każdego. Często ktoś ma

ACCEPT

23


Biznes to biznes James Rivera z Helstar sprawia wrażenie gościa dość zakręconego. Bardzo ciężko było się umówić na ten wywiad. W pewnym momencie nawet straciłem nadzieje, że on się odbędzie, bo odniosłem wrażenie, że facet mnie po prostu zbywa. Ale mniejsza z tym. Ekscentrykom nie takie rzeczy się wybacza. Skoro czytacie teraz ten tekst, to znaczy, że do wywiadu w końcu doszło. Dowiecie się z niego miedzy innymi jaki jest cel tak nietypowego wydawnictwa ja "Cald In Black" oraz jak się układała współpraca ekipy Jamesa z Davide Ellefsonem. HMP: Hej James. James Rivera: Witaj! Jak się masz? Powiem Ci, że całkiem dobrze. Cieszę się przede wszystkim, że w końcu udało nam się porozmawiać (James bardzo luźno podchodził do umówionych godzin i przez to wywiad był kilkukrotnie przekładany przyp. red). Powiedz mi proszę jak w ogóle sobie radzisz z tym całym szaleństwem, które ogarnęło nasz piękny świat? Najogólniej mówiąc nie jest zbyt fajnie i chyba każdy się ze mną zgodzi (śmiech). Jestem trochę wkurzony, bo chciałem bardzo lecieć do Europy, a tu dupa. Generalnie bardzo nie

"Cald In Black". Jest to wydawnictwo powiedzmy sobie szczerze dość nietypowe. Składa się ono z dwóch płyt. Pomówmy najpierw o pierwszej z nich. Zawiera ona trzy nowe utwory i trzy covery. Jaki był ogólnie zamysł tego wydawnictwa? (śmiech) Wiesz co? Chyba sobie nagram odpowiedź na to pytanie i zacznę ją po prostu odtwarzać bo dosłownie każdy je zadaje. Ale ok. Cała ta historia przedstawia się następująco. Otóż opublikowaliśmy singiel "Black Wings Of Solitude". Zrobiliśmy de facto coś, czego nie mamy w zwyczaju robić. Miało to w pewnym sensie związek z naszym powrotem pod skrzydła niemieckiej wytwórni

Foto: Max Petac

lubie siedzieć bezczynnie w domu, a teraz wyszło tak, że niestety musiałem. Bardzo wiele naszych koncertów musiało być odwołanych. To są takie standardowe problemy, z którymi chyba wszystkie kapele muszą się obecnie zmierzyć. Dobrze, że zaczął się już rok 2021. Mam gorącą nadzieję, że sytuacja trochę się unormuje. Mam nadzieję, że będą w końcu duże festiwale typu Open Air powrócą latem, choć wiele wskazuje, że nie będzie to takie proste, jak jeszcze niedawno mogłoby się wydawać. Zresztą co tu gdybać. Przekonamy się, gdy przyjdzie czas. Nagraliście nowy album zatytułowany

24

HELSTAR

AFM. Po prostu mają taką, a nie inną politykę wydawniczą i chcąc nie chcąc musieliśmy się do niej dostosować. Patrząc na całą tą sytuację i biorąc pod uwagę wszystkie zaistniałe okoliczności, mieliśmy pełną świadomość, że nowy pełny album z premierowym materiałem ukaże się dopiero w przyszłym roku. Na tą chwilę nie bardzo był sens wydawania pełnego albumu chociażby z racji braku możliwości zorganizowania promującej go trasy. Wiesz, tak naprawdę to właśnie te trasy są dziś kwintesencją muzykowania. W tym wypadku przejęcie strategii, którą zaproponowała nam wytwórnia było bardzo adekwatne do okoliczności. Zatem wydaliś-

my wspomniany już wcześniej singiel. Mieliśmy jednak pewien niedosyt, więc zrobiliśmy EPkę. Nasz wspólny plan wyglądał następująco. Wypuszczamy naprawdę świetny singiel z kawałkiem, który naprawdę zwróci uwagę. Uważam, że "Black Wings Of Solitude" swoją rolę spełniło. Drugą stroną był zaś cover Black Sabbath "After All (The Dead)". Mieliśmy jeszcze w zanadrzu dwa nowe kawałki, więc postanowiliśmy również zaprezentować je naszym słuchaczom. Dołożyliśmy jeszcze dwa rovery i w ten sposób mieliśmy sześcioutworową EPkę. Na premierowy materiał trzeba będzie poczekać prawdopodobnie do września. Jednym z głównych powodów, dla których wydaliśmy "Cald In Black" było podtrzymanie zainteresowania oraz danie jasnego sygnału, że Helstar ciągle żyje. Nasz wydawca zaś przyczynił się do tego, żeby uczynić ten album gratką dla kolekcjonerów wydając go jako całkiem fajnie wyglądający digipack oraz winyl. Wspomniałeś o coverze Black Sabbath. Na EP natomiast trafił jeszcze utwór "Sinner" z repertuaru Judas Priest oraz "Restless And Wild" Accept. Nie będę pytał dlaczego wybraliście akurat te kapele, gdyż to śledząc Wasze poczynania wydaje mi się w miarę oczywiste. Ale dlaczego z bogatego repertuaru tych zespołów wybraliście akurat te kawałki? Wiesz, faktycznie te zespoły od samego początku wywarły wielki wpływ na twórczość Helstar. Graliśmy ich utwory już wiele lat temu. Jak zapewne wiesz, poza Helstar występuje także w cover bandzie o nazwie Sabbath Judas Sabbath. Właściwie poza mną jego trzon stanowią członkowie obecnego składu Helstar. Gramy covery tych kapel na co dzień i mamy przy tym kupę zabawy. Dlaczego akurat te kawałki postanowiliśmy zamieścić na tym albumie? Sam nie wiem. Tak jakoś wyszło (śmiech). Kiedyś nagraliście także swoją wersję "Beyond The Realms Of Death" Judas Priest. Chyba jesteś entuzjastą ich twórczości z lat siedemdziesiątych. Owszem. Dla mnie Judas Priest to przede wszystkim lata siedemdziesiąte. Jednak znaczna większość preferuje ich albumy z okresu lat osiemdziesiątych. Ja akurat się do tej większości nie zaliczam (śmiech). Właściwie to po "Screaming for Vengeance" przestałem ich słuchać. Wróciłem do tej kapeli dopiero, gdy ukazał się "Painkiller". Zatem dla mnie okres lat osiem-


dziesiątych w ich twórczości jest zupełnie obcy. A który ich album lubisz najbardziej? Oczywiście "Sad Wings Of The Destiny". Arcydzieło! Zgadzam się. Wiele kapel decyduje się na wydanie pełnych albumów wypełnionych tylko coverami kapel, które ich inspirowały. Rozważałeś coś takiego kiedyś w przypadku Helstar? Raczej nie zdecyduje się na cos takiego. Natomiast nie mam nic przeciwko zamieszczaniu na regularnych albumach pojedynczych coverów. Na przykład na albumie "The Distant Thunder" nagraliśmy własną wersję "He's a Woman, She's a Man" Scorpionsów. A teraz odwróćmy nieco sytuację. W wielu kręgach Helstar jest postrzegany jako klasyczny zespół. Słyszałeś jakieś covery Helstar grane przez inne kapele? W San Antonio mamy swój tribute band (śmiech). Czy coś jeszcze… Nie potrafię sobie za bardzo przypomnieć (śmiech). Drugą płytę w zestawie "Cald In Black" stanowi album "Vampiro" pierwotnie wydany w 2016 przez należącą do Davida Ellefsona wytwórni EMP Label Group. Dlaczego właściwie zakończyliście Waszą współpracę? David Ellefson z Megadeth to naprawdę wielkie nazwisko w muzycznym świecie. Jednak to, że jest on niewątpliwie świetnym muzykiem niekoniecznie przekłada się na dobre zarządzanie wytwórnią płytową. Właściwie to delikatnie rzecz ujmując średnio się tą wytwórnią interesował. Nie przeznaczał też na nią jakiegoś wielkiego budżetu. Efekt jest taki, że mimo potencjału jakie ma jego nazwisko, dalej jest to bardzo mała firma. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że kontynuując tą współpracę zbyt wiele nie osiągniemy. Po rozstaniu się z tą firmą przestałem śledzić jej dalsze losy. Czy mimo nieporozumień dalej utrzymu -

Foto: Max Petac

jesz kontakt z Davidem? Jasne! To, że nam nie wyszła współpraca, nie znaczy, że mamy się obrazić na śmierć i życie. Biznes to biznes, a przyjaźń to przyjaźń. Trzeba te dwie rzeczy zdecydowanie rozdzielić. Cieszysz się, że trafiliście do Massacre Records, która w tej chwili jest powiązana z AFM? Jasne! Oni wiedzą co robią. Mają konkretne strategie promocyjne, które mieli już okazje sprawdzić na przestrzeni lat. To jest właściwa wytwórnia dla kapeli takiej jak Helstar. Właściwie dlaczego zdecydowaliście się dodać "Vampiro" jako drugą płytę w zestawie "Cald In Black"? Zrobiliśmy to dlatego, iż uważam "Vampiro" za jeden z najlepszych albumów, jakie Helstar kiedykolwiek nagrał. Niestety, jak już wspomniałem z racji tego, że wytwórnia Davida działała jak działała, album ten miał fatalną promocję oraz dystrybucję. Wielu naszych fanów w ogóle nie wiedziało o jego istnieniu. Wyobrażasz to sobie? Chciałem zatem, by każdy miał okazje tego posłuchać w jakości CD.

Wiele osób dostrzega pewien związek między "Vampiro" a Waszym czwartym albumem, "Nosferatu", wydanym w 1989 roku. Nie chodzi mi tylko o to, że i jeden i drugi to concept albumy. Czy chciałeś na nowo rozpalić ducha i klimat "Nosferatu" na "Vampiro" i przywrócić niektóre elementy, które sprawiły, że "Nosferatu" stał się tak ważnym punktem w dyskografii Helstar? Zatytułowaliśmy album "Vampiro", wracając do mojego ulubionego tematu wszechczasów. To ja powiedziałem Larry'emu, że chcę stworzyć kolejny concept album o Draculi i wampirów. Spójrz, na dobrą sprawę my żeśmy rozpoczęli ten trend w heavy metalu. Mam nieodparte wrażenie, że nasze zasługi w tym temacie są całkowicie pomijane. Mamy czasy, gdy wampiryzm za sprawą takich tworów, jak "Zmierzch" wszedł w mainstream. Po prostu zrobiliśmy to z dużym wyprzedzeniem i wtedy nawet chciałem nosić sztuczne kły i być wnoszonym na scenę w trumnie, co pozostali członkowie uważali za zbędną błazenadę. W takim razie spójrz, co stało się dziesięć lat później. Zespół Cradle of Filth przejął całą otoczkę wampiryzmu. Inne kapele zaczęły nagrywać concept albumy. Czytałem wywiad z muzykiem pewnego zespołu, który nagrał album o Draculi. Twierdził, że zrobili to, ponieważ nikt inny nigdy tego wcześniej nie zrobił. Ja na to: "Stary, robiliśmy to, zanim się urodziłeś, więc nieważne". Zdecydowaliśmy, że chcemy powrócić do tej tematyki, aby wykorzystać jeden z naszych ulubionych tematów, który w dodatku nie sprawia nam problemu. Oczywiście muzycznie tak, to musiało mieć duży sens. Musiał wrócić do stylu Nosferatu, bardzo harmonijnego, mollowego, mrocznego, gotyckiego brzmienia. Tylko wtedy to miało sens. Dzięki bardzo za wywiad Nie ma za co. Cała przyjemność po mojej stronie. Bartek Kuczak

Foto: Helstar

HELSTAR

25


Rejs statkiem poetów John Cyriis w poniższym wywiadzie sobie trochę pomarudził, trochę pofilozofował, wyjaśnił czym się różni fejkowy Agent Steel od tego prawilnego oraz… ogłosił się Bogiem. Nie polecam czytać na trzeźwo. HMP: Rok temu obchodziliśmy 35-tą rocznicę wydania Waszego debiutanckiego albumu "Sceptics Apocalypse". Czy myślałeś o wydaniu specjalnym tego albumu? Johnny Cyriis: To zależy od wytwórni Cherry Red. Ponadto chciałbym tu i teraz stwierdzić, że jeśli Cherry Red zdecyduje się wznowić "Skeptics Apocalypse", ufam, że zapłacą mi należne z tego tytułu honorarium. W przeciwieństwie do wszystkich wytwórni płytowych, które przez ponad trzydzieści trzy lata tłukły wznowienia tego albumu nie płacąc mi ani centa. Jak postrzegasz ten album po tych wszystkich latach? Czy Twój odbiór dalej jest pozytywny?

wanie mojego kierunku artystycznego. "Legenda" Hmmm? Naprawdę nie mogę pojąć, co to może oznaczać. Zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że tak wielu muzyków i innych osób z tej branży mnie zaskoczyło tak bardzo, iż jestem przekonany, że drogę, którą przebyłem można uznać za bogaty rejs statkiem poetów i rzeźbiarzy podróżujących po pełnym piratów morzu. Jeśli chodzi o moje osobiste spostrzeżenia, była to również trochę frustrująca podróż, ponieważ dopiero po nagraniu albumu "No Other Godz Before Me" mogłem w końcu "naprawdę" wdrożyć swą prawdziwą wizję tego zespołu. Pomimo tego, że na chwilę obecną jestem trochę zaawansowany wiekowo, w czasach szkolnych i ogólnie w odniesieniu do mojego miejsca w

Foto: Agent Steel

Johnny Cyriis: Absolutnie nie. Zasmuca mnie, że producenci albumu otumanili mnie do tego stopnia, że pozwoliłem, by finalne nagrania masterów zostały przesłane do Combat Records z w zasadzie "suchymi" ścieżkami wokalnymi tj. z niewielkimi lub zerowymi efektami. Jedynym wydawnictwem Agent Steel z bardziej suchym wokalem jest (jak na ironię) EP-ka "Mad Locust Rising". Kiedy założyłeś zespół myślałeś, że 37 lat później niektórzy ludzie będą uważać Cię za metalową legendę? Johnny Cyriis: Czuję, że jedyną rzeczą, nad którą bardzo ciężko pracuję, jest kontynuo-

26

AGENT STEEL

społeczeństwie, zawsze byłem facetem, który starał się być jak najmniej zauważany. Nieważne, czy to zajęcia na siłowni, czy fajna impreza. Każda z tych sytuacji było poligonem doświadczeń i miejscem, w którym mogłem wchłonąć i zrozumieć motywy innych, a później dzielić się tym z tymi, którzy kroczyli obok mnie - doświadczeniem życia i przyjemnością, która przychodzi ze zrozumieniem motywacji innych. A potem zastosować mądrość w dogadywaniu się z towarzyszami dając innym przestrzeń i prawo. Jednak pomimo pragnienia "bycia harmonijnym uczestnikiem zgromadzenia" zawsze czułem, że mam do powiedzenia coś innego

niż to, co wypluwa popularny tłum. Rzeczy, które były w tamtym czasie i być może nadal są tematami tabu, są właśnie tym, co mnie szczególnie interesowało (od strony filozoficznej). Kwestie odnoszące się do pytań, nad którymi niewielu się zastanawia, szczególnie tych dotyczących powodu, dla którego tu jesteśmy na tym świecie, dlaczego tu jesteśmy i jak długo? Takie trudne pytania są podstawą lirycznej treści, którą wplotłem w otwierający album "No Other Godz Before Me" utwór zatytułowany "Crypts of Galactic Damnation". Moja społeczna postawa i modus operandi zawsze były nastawione kolektywnie, co jest jednym z głównych powodów, dla których wybrałem muzykę metalową jako ścieżkę prowadzącą do wejścia na platformę, dzięki której mógłbym zacząć (dosłownie) wykrzykiwać mój polemiczny dyskurs. A teraz, odpowiadając na Twoje pytanie… Nie jestem zainteresowany byciem tzw. legendą ani osiągnięciem jakiegokolwiek "legendarnego statusu", który wiązałby się z moim osobistymi lub muzycznymi dokonaniami. Wolałbym być nazywany skurwielem, który dmucha w gwizdek na wszystkie pozory życia na Ziemi jako rzekomego "raju" według definicji narzuconej przez ludzi odpowiedzialnych za kłamstwa i niewolnictwo otaczające ich uprzywilejowane przekonania, że pewna doktryna religijna zmyliła tłumy żyjące na naszej planecie. Gdybym mógł wykonać kilka dodatkowych ruchów, chętnie bym przeszkodził chciwym i aroganckich dupkom, którzy obecnie dzierżą większą część bogactwa tego świata i rozporządzają nim według swojego "widzi mi się". Jak bym to zrobił? Przez prowokowanie do manifestacji, sabatu wolnomyślicieli, którzy zaczynają dostrzegać marketingowe oszustwa i wykorzystywanie słabych. Chcę pobudzić ludzi do zadawania sobie pytań: "Czego naprawdę potrzebuję, w przeciwieństwie do akceptacji korporacyjnej propagandy, która często polega na zainwestowaniu w to lub tamto… mimo, że tak naprawdę tego nie potrzebuję?" Jeśli mogę sprowokować myślenie i ruch u innych do postawienia takich pytań, jak: "Dlaczego jestem zmuszony wierzyć w to lub tamto, jako absolutną prawdę objawioną? I dlaczego korporacja i społeczeństwo tak bardzo starają się wmówić mi, że inni będą mnie bardziej szanować za to, czy tamto!". Jeśli ten i którykolwiek z albumów Agent Steel sprowokuje ludzi do zadawania takich pytań, spełnię swój cel. Kontynuowanie mojego polemicznego i niepoprawnego politycznie przesłania - poprzez rzucanie go na platformy i sceny XXI wieku poprzez nową erę mojego zespołu Agent Steel - rozpoczęło się w wielkim stylu! Nasiono zostało zasiane, sadzonka wykiełkowała, a jej kwitnące żniwa wkrótce zostaną rzucone na twarze społeczeństwa i planety zwanej Ziemią! Pierwszy dyskurs jest kontynuowany przez ten pierwszy album Agent Steel w nowej epoce. "No Other Godz Before Me". Sporo tekstów Agent Steel mówi o teoriach spiskowych. Powiedz mi, proszę, czy traktujesz ten temat poważnie, czy może jest to część Twojej koncepcji? Johnny Cyriis: Miłośnikiem teorii spiskowych był przede wszystkim Bruce Hall, który śpiewał na trzech albumach fejkowego


Agent Steel. Jedynym powodem, dla którego nazywam te albumy "fałszywymi" albumami Agenta Steel, jest po prostu fakt, że ten zespół i trzy stworzone przez niego albumy w rzeczywistości nie były prawdziwym i poprawnym Agent Steel. Prawdziwy i poprawny Agent Steel może się objawić tylko poprzez włączenie moich muzycznych, konceptualnych i lirycznych dzieł! Jednakże, pozwólcie, że wyrażę się jasno rozwiewając w tym miejscu pewne wątpliwości. Pomimo trzech fałszywych albumów Agent Steel, które nie posiadają prawdziwego i certyfikowanego oficjalnego statusu Agent Steel zawierają kilka świetnych utworów muzycznych z dużą ilością oryginalności i wachlarzem świetnych wykonań muzyków w tym kilka naprawdę fajnych wokali w wykonaniu Halla. Dlatego, moim najszczerszym zdaniem, gdyby skład, który stworzył i wystąpił na trzech albumach użył innej nazwy, jestem pewien, że trzy albumy, które stworzyli, byłyby znacznie bardziej docenione i uznane za płyty kultowe. Ale znowu powtarzam, nie jako albumy Agent Steel. Wróćmy do głównego tematu. To on, Bruce Hall, człowiek-legenda na swój własny sposób kontynuował Agent Steel poruszając w swych tekstach wszelkiego rodzaju "teorie" (prawdziwe lub fałszywe), które zostały stworzone przez bardzo popularnego w tym środowisku człowieka o nazwisku David Ike. Jak powszechnie wiadomo, jest to główny gracz w całym tym uniwersum teorii spiskowych. Jednak zainteresowania mojej osoby oscylują bardziej wokół faktów i hipotez związanych ze sferą duchową i kosmiczną. Nie jestem, by tak rzec entuzjastą różnych teorii spiskowych. Jestem bardziej obserwatorem faktów i to z nich głównie czerpię inspiracje. Kiedy śpiewam o "mgle zacierającej naszą podróż przez Czarny Las na tym świecie, na którym nas położono, w naszej podróży przez wszechświat". (fragment utworu " Crypts of Galactic Damnation"). Pewne kulty uprzedzają przebudzenie ziemskiej obecnej "okaleczonej" kondycji ludzkiej, przez wiarę w antropomorficznych Bogów i Boginie. Jest to niestety kompletna bzdura, która nawet jeśli jest rozumiana jako paradygmat, może być tylko traktowana jako obraza inteligencji tych, "którzy wiedzą lepiej!". Paradygmat, który przedłuża antropomorfizm, ma na celu promowanie i normalizację

Foto: Agent Steel

Foto: Agent Steel

służalczości. Gdy wszyscy kroczymy ścieżką po czarnym lesie, gdy razem podróżujemy przez ten świat, na której obecnie przebywamy, planecie zwanej Ziemią, z pewnością poruszamy się z prędkością żółwia. Moje liryczne koncepcje nakreślają różne hipotezy i przezabawne zjawisko opisujące wykazaną głupotę przez przedstawicieli naszej rasy ludzkiej, którzy rozwijają się na hollywoodzkim "ghulizmie". Decydując się zaakceptować kłamstwo, które implikuje, że istnieje prawdziwa i faktyczna rzeczywistość, laboratoryjna lub inna, albo jakakolwiek wiedza wyjaśniająca dokładnie tajemnicę istnienia. "Dokąd dokładnie idziemy, kiedy przechodzimy z tej fizycznej postaci ludzkiej?". Ci, którzy oddychają i żyją tu i teraz, są w gruncie rzeczy więźniami tego, co rzekomo jest po śmierci. Rzeczywistość tu na ziemi oparta jest na faktach, a nie kłamstwach. Nikt nie może teoretyzować, mówić, a co dopiero wiedzieć z całą pewnością, czy udowodnić, że w ogóle coś tam jest. Nie spotkałem jeszcze nikogo, a mam na myśli każdego człowieka spotkanego na swej drodze, kto może mi udowodnić metodami sprawdzonymi laboratoryjnie lub dowolnymi metodami "gdzie pój-

dziemy w chwili, gdy nasze serca przestaną bić w ciele fizycznym, które teraz posiadamy". Jeśli ktoś miałby przyjąć, że jest jakaś prawda w hipotezie tych, którzy twierdzą, że mieli kontakt z istotami z wielowymiarowych królestw egzystencji, należy zatem z perspektywy czasu słusznie założyć, że nasze doświadczenia są przedłużone przez tych, którzy chodzą pośród nas. a którzy również pochodzą z innego wymiaru. Oni również mogą postrzegać nas jako istoty pozaziemskie, a w rzeczywistości bardzo obce ich pojmowaniu życia w takiej formie, w jakiej je znają. Pozostańmy jednak w tematyce tych teorii. Czy uważasz, że to dobrze, iż coraz więcej osób interesuje się tą tematyką. Czasem niektórym z tego powodu nieźle odwala. Wystarczy zajrzeć do Internetu. Johnny Cyriis: Cóż, tak. Rodzaj ludzki w końcu wznosi się na wyżyny i zaczyna lepiej rozumieć, co dzieje się wokół nich. O ile oczywiście ma wystarczająco siły, by kwestionować ich autorytety oraz wiedzieć i troszczyć się na tyle, by zgłębiać kto tak naprawdę tym wszystkim kręci. Wydaje się oczywiste, że żyjemy w czasach, w których mieszkańcy tej planety zaczęli bardziej niż kiedykolwiek stawiać zasadnicze pytanie: "Kto na tym korzysta?". Oczywiście, w obliczu przeludnienia nie ma już czasu na spokój i zaufanie do własnych umiejętności oraz chęci zajęcia pozytywnego stanowiska na rzecz systemu, który po prostu nie gwarantuje zapłaty za wykonane usługi. Tak więc, mówiąc to, inspiracja została przekazana i zainspirowałem się do wypowiedzenia tego słowa na kosmicznym kongresie Metal Arts skierowanym do tych, którzy czują, że może czegoś brakować w zastanym porządku. Wystarczy, by wzbudzić zainteresowanie i szacunek dla prostych ludzi. Szacunek, którego sterujący tym cyrkiem często nie mają. Dla mnie muzyka metalowa jest przedłużeniem mojego protestu. Ma na celu otworzyć oczy wszystkim, którzy chcą jej słuchać i protestują przeciwko tym, którzy przywłaszczyli bogactwo świata w swoje ręce dzięki posiadanej wła-

AGENT STEEL

27


dzy. Osobiście sprzeciwiam się używaniu mitologii i religii jako kampanii reklamowej dla mojego protestu opartego na muzyce metalowej, ponieważ uważam, że te quasi-artystyczne elementy powinny być ściśle przekazywane jako pochodzące z "ludzkiego punktu widzenia" nie zaś z perspektywy metafizycznej. To nie jest styl mój ani Agent Steel. Dwa lata temu Agent Steel wrócił do życia po ośmiu latach przerwy. Powiedz mi proszę, czy było dla ciebie coś zaskakującego po powrocie? Johnny Cyriis: Tak, jasne. Po kolei 1. Wiele młodych zespołów, które pojawiły się na nowej scenie metalowej są tworzone przez aroganckich dupków, zachowujących się tak, jakby byli doświadczonymi weteranami, którzy są na scenie od ponad czterdziestu lat; 2. Większość przedstawicieli młodszej generacji jest uzależniona od gier; 3. Cena gazu wzrosła prawie czterokrotnie; 4. Większość ludzi myśli, że są guru i wiedzą wszystko, zwłaszcza ci związani z ruchem New Age! Prawdę mówiąc, wszystkim im się w dupach poprzewracało. 5. Większość kobiet nie jest już arogancka. Zamiast tego są niedotykalskie i czują się elitarne. 6. Och - zapomniałem dodać jeszcze jednej rzeczy: satanizm stał się głównym nurtem religijnym i politycznym, a nie ideologią gromadzącą wolnomyślicieli, jak pierwotnie zamierzano. John, jak to jest ponownie być członkiem Agent Steel? Johnny Cyriis: (śmiech) Cóż, pozwól mi tylko wyjaśnić. W lipcu 1983r. pojechałem do

centrum Los Angeles i wszedłem do tamtejszego urzędu patentowego, aby dokonać pierwszej rejestracji nazwy "Agent Steel" jako fikcyjne nazwisko i nazwę podmiotu gospodarczego, reprezentując w ten sposób mój własny podmiot muzyczny. To ja byłem twarzą tej formacji. O ile ktoś nie cofnął się w czasie rok przed pierwszą rejestracją stworzonej przeze mnie fikcyjnej nazwy i legalnie nie zarejestrował jej w ten sam sposób, uprzejmie proszę prasę na całym świecie o zaprzestanie nazywania mnie jedynie "członkiem Agent Steel". Czy Billa Gatesa też nazwiesz pracownikiem firmy Microsoft? Masz też nowe twarze w składzie. Jak ich zwerbowałeś? Johnny Cyriis: W tym momencie wszyscy są winni, dopóki ich niewinność nie zostanie udowodniona (śmiech). Będziemy musieli sprawdzić, czy pojawili się oni jako efekt jakiejś klątwy, czy jako efekt błogosławieństwa. Tak czy inaczej, mam naładowany pistolet i w każdej chwili mogę go użyć (śmiech). Czuję się bardzo rozgrzeszony z przekazywanej energii, ponieważ on i ja jesteśmy głównymi autorami utworów, którzy opracowali ten album. Muszę jednak dodać, że zewnętrzny scenarzysta był również głównym uczestnikiem procesu tworzenia utworów na ten album. Muszę tu jeszcze wspomnieć o Galinie (Maestro) Ivanovie. To absolutnie oszałamiający, wszechstronnie utalentowany muzyk/inżynier i koproducent tego albumu! Kiedy zaczęliście tworzyć muzykę, którą możemy usłyszeć na najnowszym albumie? Kto odegrał główną rolę w tym procesie? Johnny Cyriis: Po raz pierwszy skomponowałem intro i outro w 1993 roku. Zainspirowałem się do napisania tego utworu

Foto: Agent Steel

28

AGENT STEEL

wkrótce po tym, jak spotkałem bardzo utalentowane medium, któremu duża część tego albumu jest poświęcona (mimo, że w koncepcje liryczne zostały wplecione elementy polityczne). Resztę może odpowiedzieć gitarzysta Nikolay Atanasov… Nikolay Atanasov: Świetne pytanie! Więc to ja sam napisałem mniej więcej połowę utworów z albumu. John jak sam powiedział jest autorem intro i outro. Joe McGuigan z Gama Bomb dostarczył dwa kawałki, ponieważ był wówczas jeszcze basistą Agent Steel. Te dwie kompozycje zostały nieco zmienione przez nas, aby zrobić trochę miejsca dla naszego innego gitarzysty Vina, aby mógł tam wpleść swoje własne solówki. Jest też "Sonata Cósmica" napisana w latach 80. przez Johna i Richarda Batemanów. Oto główni autorzy poszczególnych utworów. Muszę również wspomnieć naszego byłego gitarzystę i przyjaciela, Billa Simmonsa, który wraz z Joe przyniósł pierwszą wersję demo utworu "The Devil's Greatest Trick", a potem dodałem do niej kilka rzeczy i stała się ona ostatecznie tym, czym jest na płycie. Poza tym nasz wspaniały przyjaciel i producent Galin Ivanov, jest producentem ale także genialnym gitarzystą i przyczynił się do powstania albumu, a konkretnie kawałka "Veterans of Disaster", a także zapewnił gitarzystom prowadzącym kilka niesamowitych solówek oraz był gościnnym basistą. Chcę podziękować wszystkim tym świetnym gościom… John, Galin, Joe, Vin i Bill, dzięki za możliwość bycia razem z wami w tej podróży! Spoczywaj w pokoju, Richard Bateman. Nigdy się nie spotkaliśmy, ale z tego, co słyszałem, był niesamowitym muzykiem i człowiekiem. Wróćmy do pytania. Myślę, że najlepiej byłoby odpowiedzieć na to na swój sposób. Myśleliśmy, że po prostu stworzyliśmy świetną płytę Agent Steel i ogólnie świetny album metalowy. Ale nie mógł to być byle jaki metal. Musiał to być Agent Steel. Innym ważnym czynnikiem było to, że moim zdaniem byliśmy odpowiednimi osobami, aby to zrobić. Dla mnie osobiście muzyka, którą napisałem, po prostu wylała się ze mnie i zadziałała. Oczywiście musiało to brzmieć jak Agent Steel, bo zespół ma swój styl, jednak nie myślałem o skopiowaniu dwóch pierwszych albumów i EPki. Dlatego nowy album brzmi wyjątkowo i wyróżnia się sam w sobie, a jednocześnie to ten sam styl, co dawniej. Moim zdaniem tak właśnie robią mistrzowie metalu, więc wyszło świetnie! Szczerze mówiąc, myślę, że trochę trudno jest to wyjaśnić dalej i mam nadzieję, że odpowiedziałem na Twoje pytanie. Mogę tylko powiedzieć, że jestem pewien, że spodoba się to wszystkim starym fanom, a także przyciągnie wielu nowych… "No Other Godz Before Me" to poniekąd cytat z Biblii. Dlaczego zdecydowałeś się go użyć? Johnny Cyriis: (śmiech) Nie, to cytat mojego autorstwa. Wymyśliłem ten cytat na długo przed tym, jak zrobili to wszyscy kumple z reklamy, którzy napisali tę historię! Głównym powodem, dla którego wybrałem tą kwestię jako tytuł albumu jest to, że doskonale oddaje mój powrót. W rzeczywistości jest to - jeśli chodzi o Agent Steel oświadczenie stwierdzające, że wszystkie in-


ne albumy pod nazwą i logiem "Agent Steel" były zwykłymi fejkami i głupimi próbami zepsucia koncepcji (i ostatecznie mojego dziedzictwa), które wcześniej udało mi się przekazać. Tytuł nowego albumu jest prostym przypomnieniem, że nie ma, nie było i nie będzie "innych Bogów przede mną" oraz, że oryginalne koncepcje, które filozoficznie poruszyły wiele umysłów (na trzech klasycznych wydawnictwach), zostały wymyślone przeze mnie! Podsumowując, tytuł jest stwierdzeniem, które można odnieść do nietradycyjnej perspektywy nabytej świadomości. Stwierdzeniem, które stawia jednostkę na miejscu kierowcy i gdzie nagle manewrowanie różnymi drogami w celu osiągnięcia osobistej wszechmocy staje się środkiem do celu, a nie jego odwrotnością. Im bardziej indywidualna świadomość przoduje w retrospekcji do świadomości zbiorowej, tym szybciej można zobaczyć światło na końcu tunelu, który jest platformą startową oddaloną od ścieżki, która, jak można by sądzić, była przyjemna na Foto: Agent Steel wcześniejszym etapie podróży. Wtedy, gdy dana jednostka była po prostu częścią stada. Innymi słowy, wszystko we wszechświecie jest magiczne, więc najsilniejszy, najbardziej zdeterminowany, najszczęśliwszy mag wygrywa. Jest odpowiedź, dlaczego wybrałem tytuł tego albumu, który moim zdaniem jest bardzo adekwatny. Mimo wszystko niektóre Wasze wcześniejsze tytuły również w pewien sposób nawiązywały do "Biblii". Pierwsze demo Agent Steel nosiło tytuł "144000 Gone". Johnny Cyriis: Niewiele wiem o Biblii. Nigdy nie przeczytałem jej w całości. Wydaje mi się, że wiele książek filozoficznych - zwłaszcza w dawnych czasach - pisanych było w formie polemiki, podczas gdy Biblia była napisana odrobinę bardziej kolorowo niż inne tego typu twory. Okładka albumu jest bardzo minimalistyczna. Johnny Cyriis: Okładka "No Other Godz Before Me" to zdjęcie wykonane przez nieznanego fotografa, który uchwycił szczególny moment. Więcej na ten temat powiem w przyszłości, być może w kolejnym wywiadzie pozwolę sobie na pełne wyjaśnienie. Mogę powiedzieć, że światła, które pojawiają się na okładce albumu "No Other Godz Before Me" nie są sztucznymi światłami, ani też nie są zdjęciem zrobionym z nieba jak rzekome światła UFO.

Johnny Cyriis: Ze względu na nowy szczep Covid-19 podejrzewam, że letnie festiwale niestety nie będą miały miejsca. Czy Agent Steel miał okazję zagrać na żywo w obecnym składzie? Johnny Cyriis: Niestety, jeszcze nie, ale nie możemy się doczekać, aby pokazać światu, na czym polega nowa era Agent Steel. Jesteśmy gotowi rozerwać pieprzony świat na strzępy w 21, 22, 23 i 24... a poza tym tak daleko w przyszłość, dopóki będziemy uważać, że jest to nasz sprawiedliwy i odpowiedni metal…! Gdy będą dozwolone koncerty, zagracie na żywo kilka piosenek z okresu jak to określasz "fejkowego". Johnny Cyriis: ak już wspomniałem ten okres nie był prawdziwą erą Agent Steel. W związku z tym, oczywiście, nie będzie absolutnie żadnego (!) materiału z jakichkolwiek albumów, na których użyto nazwy mojego zespołu bez mojego autoryzowanego udziału. Bartek Kuczak All interview answers COPYRIGHT © by Johnny Cyriis 2021. All rights reserved.

Mieliście zagrać na Hellfest 26 czerwca 2021 jednak pewnie impreza się nie odbędzie.

AGENT STEEL

29


Bez zbędnych rozkmin W momencie, gdy czytacie te słowa, od premiery nowego dziecka Armored Saint już pewnie trochę minęło, nie mniej jednak z racji tego, zespół ten w pewnych kręgach ma uznaną markę wielu chętnie przeczyta, co Joey Vera ma do powiedzenia na temat albumu "Punching The Sky". Zresztą nie tylko jego. HMP: Witaj, właśnie wydaliście swój ósmy studyjny album. Powiedz mi proszę, jak go postrzegasz. Czy to po prostu ósmy punkt w Waszej dyskografii, czy może wyjątkowe wydawnictwo? Joey Vera: Tak, jest dokładnie jak mówisz. "Punching The Sky" to dokładnie ósmy album w dyskografii Armored Saint. Moment jego tworzenia przypadł na czas, gdy byliśmy bardzo produktywni. Właściwie patrząc na naszą twórczość od samego początku zapewne dostrzeżesz, że z każdym albumem staraliśmy się być lepszymi muzykami, staraliśmy się też pisać coraz lepsze kawałki. Nie staliśmy w miejscu. Jesteśmy bardzo zadowoleni ze swojej drogi, która doprowadziła nas do miejsca, w którym jesteśmy tu i teraz. Co do drugiej części pytania, to myślę, że dla mnie każdy jeden album, w którego powstaniu brałem udział jest czymś wyjątkowym. W każdy wkładaliśmy masę energii, czasu oraz konkretnego działania. "Punching The

zrobić, jaki krok będzie najbardziej optymalny dla nas, czy iść w tym czy może w innym kierunku. To kompletnie nie jest nasz styl pracy. Naszą jedyną recepturą na dobrą muzykę jest fakt, że musi ona wypływać prosto z naszych serc. Innej drogi nie ma. Zamiast dyskutować o muzyce wolimy ją po prostu grać. Zamiast zastanawiać się, jaka będzie następna płyta, wolimy tworzyć nowe utwory. Oczywiście w tym wszystkim staramy się nie popaść w pułapkę, do której takie podejście może prowadzić. Mianowicie nie chcemy stać w miejscu i czasem odświeżamy nasz styl. Naszym głównym celem jest jednak tworzenie dobrej muzyki. Jednak mam wrażenie, że tym razem skupiliście się bardziej na chwytliwych refrenach. Możliwe, jednak nie wiem czy można powiedzieć, że było to coś intencjonalnego. Jak już powiedziałem, nie zmuszamy się do niczego. Nawet do tego, by refreny były bardziej Foto: Travis Shinn

Sky" nie stanowi w tym przypadku kompletnie żadnego wyjątku. Fajnie jest wrócić z nową płytą po pięciu latach przerwy w nagrywaniu. Powiedz proszę, jak wyglądał proces tworzenia. Jakie były Twoje główne cele podczas pisania utworów oraz główna wizja tego materiału jako całości? W sumie było to bardzo proste. Chcieliśmy nagrać album, który brzmi świetnie oraz zawiera ciekawe teksty. Nie dorabialiśmy temu jakichś wielkich ideologii. Nie mamy w zwyczaju tracenia cennego czasu na rozkminianiu jakichś mało istotnych detali. Nie robimy jakichś burz mózgów, na temat tego, co teraz

30

ARMORED SAINRT

chwytliwe niż poprzednio (śmiech). Zresztą takie refreny zawsze były obecne w naszej twórczości. Ten album pod tym względem w moim odczuciu nie jest jakimś szczególnym wyjątkiem. Co to za dziwne dźwięki na początku "Bubble" i "Do Wrong to None"? (śmiech) Początek "Bubble" to specyficzna kombinacja dźwięków, które sam zebrałem do kupy. Sporo jest tam moich sztuczek, których używam grając na gitarze, ale też sporo programowania. Zaś początek utworu "Do Wrong to None" to dźwięki, które nagrałem moim Iphonem ładnych kilka lat temu. Graliśmy na mniejszym festiwalu we Wło-

szech. Odbywał się on na pustym polu zlokalizowanym na całkowitym odludziu. Małe nudne miasteczko typu jedna główna ulica, parę domów, jeden sklep itp. Widok z mojego pokoju hotelowego padał na las. W pewnym momencie wyjrzałem przez okno i usłyszałem te odgłosy. Do dziś nie mam pojęcia, co za zwierze je wydaje, ale nigdy wcześniej ani później czegoś takiego nie słyszałem. Musiałem to nagrać. Przymierzałem się, by użyć tego roboczo jako intro w trzech lub czterech różnych utworach, ale ostatecznie padło na "Do Wrong to None". "Do Wrong To None" wydaje się być najbardziej thrashowym utworem na tym albumie. W dostajemy bardzo intrygujące zwolnienie. To w dużej mierze pomysł naszego perkusisty Gonza. Przynajmniej jeśli masz na myśli ten charakterystyczny rytm. Wiesz, on jest wielkim fanem Pantery. Tą partię będącą zwolnieniem napisałem gdzieś jakieś dziesięć lat temu, jednak jak dotąd nie została ona wykorzystana w żadnym innym numerze. Na pewien czas zapomniałem nawet o jej istnieniu. Uważam, że do tego utworu ta przerwa idealnie posuje i dodaje mu takiej fajnej wyrazistości. Zrobiliśmy coś podobnego brdzo dawno temu w utworze "Stricken By Fate" z naszego pierwszego albumu "March of the Saint" W waszych materiałach promocyjnych dołączonych do płyty pada dość intrygujące zdanie. Otóż twierdzicie, że teraz jako zespół macie wreszcie pełną swobodę tworzenia takiej muzyki, jaką chcielibyście grać. Czy to znaczy, że nie mieliście tej swobody w przeszłości? (śmiech) Może nie dosłownie. Cały sens tej wypowiedzi odnosi się do tego, że na wcześniejszym etapie naszej kariery, szczególnie w latach osiemdziesiątych w okresie tworzenia pierwszych trzech albumów byliśmy mocno zainspirowane zespołami z nurtu NWO BHM, czy hardrockiem w stylu wczesnego Judas Priest albo wczesnego Scorpions. Heavy metal był czymś świeżym w Ameryce. Mówię tu o początku lat osiemdziesiątych. Potem on u nas wyewoluował z jednej strony w thrash, z drugiej w te wszystkie hair metalowe bandy. W pewnym momencie pojawiło się u nas uczucie, że my do tego wszystkiego nie pasujemy. Ani do jednych, ani też do drugich. Wiesz, jakieś tam elementy thrashu w naszej twórczości obecne były, to na pewno nie ulega wątpliwości, nie mniej jednak był też tam obecny klimat amerykańskiego hardrocka. Po prostu czuliśmy się nieco inni, niż typowi przedstawiciele amerykańskiej sceny metalowej. Próbowaliśmy się w tym wszystkim odnaleźć, co czasem bywało powodem małych kryzysów. W pewnym momencie zdaliśmy sobie sprawę, że tak naprawdę nie do końca robimy to, co byśmy rzeczywiście chcieli. Gdzieś tak w 2009 roku, gdy pracowaliśmy nad albumem "La Raza", dopiero poczułem, że znaleźliśmy własne miejsce, w którym czujemy się komfortowo i nie musimy się martwić brakiem wolności. Ten stan trwa do dziś! Oczywiście nie chcemy tym samym umniejszać naszym dokonaniom z przeszłości. Cały czas je cenimy i są dla nas niezmiernie ważne.


"Punching The Sky ". Czy ten tytuł ma jakieś szczególne znaczenie? Tytuł albumu jest sentencją, która pada w utworze "Standing On The Shoulders Of Giants". Po prostu uznaliśmy, że faktycznie ten wers, czy raczej jego fragment mocno zapada w pamięć i zwraca uwagę. To piosenka o zwycięstwie i pokonywaniu własnych słabości. Ona też pokazuje, że jesteśmy naprawdę zadowoleni z miejsca, w którym jesteśmy teraz oraz tego, że czujemy się naprawdę wolni jako muzycy. A co z liryczną stroną. Czy teksty mają jakieś konkretne przesłanie? Na pewno w przypadku "Punching The Sky" nie można mówić o concept albumie. W tym kierunku nigdy żeśmy nie szli. To nie w naszym stylu. Raczej o tekstach więcej do powiedzenia miałby John, gdyż to on jest ich autorem i z tego co wiem czerpie inspiracje ze swoich doświadczeń oraz codziennego życia. Jest on zainteresowany polityką oraz bieżącymi wydarzeniami. Śledzi wszelkie newsy. Oczywiście nie jesteśmy zespołem politycznym, ale czasem nawiązania do tej tematyki się u nas pojawiają. Granie koncertów jest teraz niemożliwe. Masz jakieś alternatywne pomysły na pro mocję albumu? Tak. Robię to chociażby teraz udzielając tego wywiadu (śmiech). Planujemy także grać koncerty na streamie. Przypuszczamy, że zniesienie ograniczeń w ciągu najbliższych dwunastu miesięcy jest mało prawdopodobne, więc trzeba sobie radzić mając w zanadrzu dostępny wachlarz środków. Zatem trzeba się teraz bardziej skupić na robieniu teledysków, kontakcie z fanami i aktywności w mediach społecznościowych. Większość obecnych członków gra w zespole od początku. Powiedz mi, proszę, co sprawia, że ten skład jest tak silny? Myślę, że można tu wspomnieć o kilku powodach. Jednym z nich jest to, że dobrze się znamy od dłuższego czasu i wiemy czego po sobie możemy się spodziewać oraz czego od siebie wzajemnie możemy oczekiwać. Razem przeszliśmy długą drogę i ciągle jesteśmy przyjaciółmi. Czujemy się jak rodzina. I tak

Foto: Travis Shinn

jak w rodzinie, czasem jest sielankowo, a czasem pojawiają się ostre spory, ale ostatecznie i tak wszyscy trzymają się razem. Tak też jest z nami. Chociaż nie wiem czy to porównanie jest najwłaściwsze… bo jednak prowadzić biznes razem z członkiem Twojej rodziny, to chyba najgorsza rzecz jaką możesz zrobić (śmiech). Natomiast nie ulega wątpliwości, że znaleźliśmy jakąś nić porozumienia między sobą. W całej swojej karierze grałeś z wieloma różnymi zespołami. Powiedz mi proszę, czy widzisz wiele różnic w stylu pracy w kapelach, w których grasz lub w których grałeś wcześniej. Te różnice na pewno są. Każdy zespół robi pewne rzeczy na swój indywidualny sposób i uważam, że jeśli w konkretnym danym przypadku to się sprawdza, to nie ma większego sensu na siłę tego zmieniać i wprowadzać nowych metod. Każdy przypadek jest tu unikatowy. Jeżeli chodzi o Armored Saint to uważam, że znaleźliśmy swoją drogę. Oczywiście ewoluowała ona wraz z biegiem czasu. Czy odczuwasz od czasu do czasu coś, co można nazwać wypaleniem lub kryzysem artystycznym? Jak sobie z tym radzisz?

Odpowiem dość przewrotnie. I tak i nie. Są dni, w których autentycznie się zastanawiam po jaką cholerę dalej się męczę i to robię. Ale z drugiej strony bardzo kocham granie i tworzenie muzyki, więc ciężko mi sobie bez tego wyobrazić życie. Nawet jeżeli faktyczni czasem wydaje się to ciężkie oraz pozbawione większego sensu. Kocham tworzyć, grać, występować na żywo oraz pracować w studio. To jak część mojego DNA. Myślę, że jak ktoś już raz w to wejdzie, to będzie to robił do końca życia. Nie potrafię sobie wyobrazić momentu, w którym sprzedaję wszystkie swoje instrumenty i muzykowanie całkowicie znika z mojego życia. Dlaczego jako swój instrument wybrałeś akurat bas? Właściwie to zaczynałem od gry na gitarze. Na tym instrumencie grałem w szkolnych zespołach, gdy byłem nastolatkiem. W sumie trwało to parę lat. Kiedy byłem w średniej szkole, dowiedziałem się, że dwóch moich kumpli postanowiło założyć zespół. Ci kumple to John Bush i Gonzo Sandoval (śmiech). Pomyślałem w sumie, czemu by ich w tym nie wspomóc. W końcu trochę się znamy. Mieli taki problem, że nie mieli basisty. John był wokalistą, Gonzo grał na garach, Phil Sandoval grał natomiast na gitarze, a jego umiejętności w tej materii były znacznie wyższe niż moje. Okazało się jednak, że John posiada w domu gitarę basową wraz ze wzmacniaczem, która jest gotowa do użycia. Myślał o tym, by być jednocześnie basistą i wokalistą, jak na przykład Geddy Lee, ale nauka gry na instrumencie mu nie szła i w pewnym momencie ją porzucił. Pewnego dnia zaproponował mi, że skoro gram na gitarze, to może łatwiej mi się będzie nauczyć grać na basie. Pomyślałem, że czemu by nie spróbować. Tak się zaczęło. Szybko pokochałem ten instrument! Jednocześnie ciągle potrafię grać na gitarze. Wszystkie swoje utwory tworzę na niej i nigdy nie używam do tego basu. Dziękuję bardzo za wywiad! Ja również! Trzymaj się! Bartek Kuczak

Foto: Travis Shinn

ARMORED SAINT

31


Kreatywność i energia nas po prostu rozsadzają Crystal Viper budził zawsze dosyć sprzeczne opinie. Z jednej strony to jeden z pierwszych i chyba najważniejszy przedstawiciel nurtu Nowej Fali Tradycyjnego Heavy Metalu w kraju nad Wisłą. Tak naprawdę to jedyni nasi rodacy którzy mogą pochwalić się występami na deskach legendarnego Keep it True, czy współpracą z takimi tuzami jak Harry Conklin, Stefan Kaufmann czy Mantas. Z drugiej strony często płyną w ich stronę zarzuty o koniunkturalizm, czy - o zgrozo! - "pozerstwo". Z czego to wynika? Cóż, stara biblijna mądrość, że nikt nie jest prorokiem we własnym kraju zdaje się mieć tu swoje potwierdzenie. Malkontentom polecam jednak sięgnąć po ostatnią płytę Żmijki. Jeśli nie słyszycie w niej szczerości i radości z grania to chyba nie mamy o czym rozmawiać. Za to zdecydowanie było o czym rozmawiać z Martą Gabriel. Wokalistka opowiedziała mi o pracach nad "The Cult", fascynacji Kingiem Diamondem i kilku projektach pobocznych które realizowała w minionym czasie. Między wierszami wyczytacie też z pewnością, że zespół ma w zanadrzu jeszcze sporo do odkrycia… HMP: Zacznijmy od jednego z najtrudniejszych pytań dla metalowca - King Diamond solowo czy z Mercyful Fate? Marta Gabriel: Uwielbiam Mercyful Fate, szczególnie dwie pierwsze płyty, ale jeśli muszę dokonać takiego wyboru, to jednak King Diamond solowo. Po prostu słucham go częściej, również między innymi z tego względu, że po prostu wydał więcej płyt. No i jednak

nie było tam wcale, a na "Trial by Fire" nie zagłosował nikt. Czym się sugerujecie w doborze coverów na kolejne płyty? Jako takiej ankiety nie pamiętam, na pewno nie miała więc żadnego oficjalnego charakteru, ale często prosimy fanów o różne sugestie czy o pomysły, i zawsze je bierzemy pod uwagę. Przy wyborze coverów sugerujemy się kilkoma rzeczami, przede wszystkim jak bar-

Foto: Crystal Viper

jako osoba, jako wokalista, autor i kompozytor, miał większy wpływ na to co robię z Crystal Viper. Nasza pierwsza płyta, potem "Crimen Excepta", "Possession" i "Queen Of The Witches" - to albumy koncepcyjne, które stylistycznie ocierają się momentami o horror, więc tutaj też raczej można się dopatrywać mniej lub bardziej świadomych inspiracji Kingiem. Wbrew pozorom nie pytam o to bez przyczyny. Być może pamiętasz ankietę na oficjalnej grupie fanów Crystal Viper gdzie spytaliście ich o propozycję kolejnego coveru. "Satan's Fall" Mercyfula zajął w niej całkiem wysokie miejsce. "Welcome Home"

32

CRYSTAL VIPER

dzo lubimy dany zespół i dany utwór, czy naszym zdaniem zabrzmi dobrze w naszym wykonaniu, i czy pasuje do danego albumu czy też singla. Wiesz, przede wszystkim nie każdy heavymetalowy utwór zabrzmi dobrze z kobiecym wokalem, do tego czasem konieczna jest zmiana tonacji, a to też nie każdemu utworowi wychodzi na dobre. Pozostając jeszcze w klimacie Króla - muszę Ci Marto pogratulować niesamowitej ekwilibrystyki wokalnej! To wykonanie miażdży, w dużej mierze dzięki Twojemu głosowi. To chyba spore wyzwanie mierzyć się z taką legendą? Bardzo dziękuję za komplement. Tak, na-

granie tego utworu było sporym wyzwaniem. Zazwyczaj nagranie coveru ogranicza się do powtórzenia czyjejś linii wokalnej, gdzie nie ma zbyt dużo miejsca na dodawanie czegoś więcej od siebie. W przypadku "Welcome Home" linia wokalna to jedno, ale przede wszystkim musiałam się odpowiednio wpasować w klimat utworu i w tekst. To było prawie jak odegranie roli. Oryginalna wersja jest bardzo teatralna, jest w niej bardzo dużo emocji. Jak wyglądała współpraca z Andym La Rocque? Przyjaźnimy się z Andy'm (zresztą miksował jeden z naszych wczesnych albumów), i cały czas jesteśmy w kontakcie. Kiedy już zdecydowaliśmy się na "Welcome Home", stwierdziliśmy że fajnie by było go zaprosić, bo generalnie, no dlaczego nie? Wysłaliśmy smsa z zapytaniem, i zgodził się praktycznie od razu. Logistycznie nie było to jakoś specjalnie trudne, oprócz bycia gitarzystą Kinga Diamonda, Andy jest świetnym realizatorem, i właścicielem Sonic Train Studios. Wysłaliśmy mu wszystkie ślady, i jakiś czas później odesłał ślad ze swoim solo. Spodobało mu się Wasze wykonanie "Welcome Home"? A może dotarło ono i do samego Kinga? Chyba tak. Oczywiście można pomyśleć, że to tylko kurtuazja z jego strony, ale bardzo chwalił brzmienie i aranż, więc chyba mu się naprawdę spodobało. Poza tym wydaje mi się, że i dla niego mogło to być coś ciekawego. Gra ten utwór od ponad 30 lat, i nagle doszło do sytuacji gdzie zagrał w tym utworze z innymi ludźmi, i mógł nagrać inne solo niż to, które jest już znane. Nie pytałam czy puszczał utwór Kingowi, ale biorąc pod uwagę, że pracują obecnie nad nowym albumem, to bardzo możliwe. Skąd decyzja o osobnym bonusie na wersję winylową? Robimy tak od lat, od czasów trzeciej płyty. Raczej nikt nie kupuje naszych płyt specjalnie z myślą o tym jednym bonusie, ale wiemy, że sporo osób kupuje i winyl i wersję CD. Stwierdziliśmy kiedyś, że fajnie by było dać im coś ekstra, i od tego czasu regularnie mamy inny bonus track na winylu, i inny na CD. Jeśli idzie o strukturę nowego albumu jest dosyć tradycyjnie - instrumentalne intro, gościnny udział kultowego muzyka, cover metalowego szlagieru… ale zabrakło mi


jednej charakterystycznej dla Was rzeczy, tj. ballady. To chyba pierwsza taka płyta od czasów "Crimen Excepta". To w sumie ciekawe stwierdzenie, nie powiedziałabym, że nagrywanie ballad to coś dla nas charakterystycznego, ale może coś w tym jest. Brak ballady na "The Cult" chyba potwierdza, że tak naprawdę nie mamy żadnego schematu jeśli chodzi o nagrywanie albumów, idziemy na żywioł, robimy to co uważamy za słuszne i to co naszym zdaniem pasuje. Więc jak widzisz nie było tak, że siedliśmy i powiedzieliśmy "no dobra, na płytach Crystal Viper była zawsze ballada, to teraz piszemy balladę". "The Cult" to też pierwsza płyta Crystal Viper na trzy gitary. Szczerze mówiąc obawiałem się co z tym fantem zrobicie, bo historia pokazuje że takie "wzmocnienie" często wpływa na popadanie w egzaltacje i kombinowanie na siłę. Na szczęście nie ulegliście tej pokusie i wszystko brzmi bardzo konkretnie, bez przerostu formy nad treścią. Jak więc ta "drobna roszada" wpłynęła na proces komponowania i pracę w studiu? Nie było mowy o kombinowaniu, wiedzieliśmy co chcemy zrobić i jaki efekt osiągnąć jeśli chodzi o tą płytę. Stawialiśmy na emocje, na żywioł, na szczerość przekazu, nie na pokazywanie naszych umiejętności czy możliwości. Powiedziałabym nawet, że w paru momentach nagraliśmy jakieś partie gitary, po czym stwierdzaliśmy - ok, za dużo, usuwamy to. Fakt, że płytę oficjalnie nagrywało trzech gitarzystów (a mniej oficjalnie czterech, bo nasz perkusista Cederick też nagrał kilka partii gitar) nie wpłynął jakoś specjalnie na ten album, aczkolwiek dość istotny jest tutaj udział Cedericka, który napisał cztery utwory na ten album. Do tej pory prawie zawsze sama pisałam cały materiał.

Tak sobie myślę, że musiało Wam się naprawdę fajnie pracować nad tym albumem, bo po pierwsze słychać w nim radość z grania, a po drugie w ostatnim czasie upubliczniliście sporo pobocznych cieka wostek powstałych w tym czasie. Mam na myśli 8-bitową wersję "The Last Axeman" i sporo poważniejszą rzecz, czyli całą drugą płytę z instrumentalnymi aranżacjami. Opowiesz o pracach zakulisowych nad "The Cult" i pobocznych owocach pracy? Praca nad tą płytą przebiegała trochę inaczej, niż prace przy poprzednich płytach. Przede wszystkim, został trochę odświeżony skład zespołu. Po drugie, zrobiliśmy płytę dokładnie taką, jaką chcieliśmy. Z poprzednim alb u m e m , "Tales Of Fire And Ice", wygasł nasz kontrakt z AFM Records.

pracowaliśmy nad pierwszym albumem, kiedy wszystko było w jakiś sposób spontaniczne i żywiołowe. A jeśli chodzi o poboczne ciekawostki… Dopiero zaczynamy chwalić się tym wszystkim co powstało przez ostatni rok (śmiech). Tak, zrobiliśmy nowy album, zrobiliśmy jego instrumentalną wersję, powstała 8-bitowa wersja "The Last Axeman", ale to dopiero początek. Kreatywność i energia nas po prostu rozsadzają, a fakt, że nie możemy grać koncertów jeszcze bardziej nas nakręca. Nagraliście chyba jeden z najmocniejszych albumów w Waszej dyskografii. Jakby w kon traście do lżejszego i melodyjniejszego

Postanowiliśmy więc nagrać nowy album, dopiąć wszystkie szczegóły łącznie z okładką, i dopiero potem myśleć co dalej. Tak więc przez ten czas kiedy pracowaliśmy nad "The Cult", byliśmy zespołem bez wytwórni, totalnie niezależnym. I myślę, że to miało spory wpływ na to jak brzmi. Zapowiedzieliśmy, że wracamy do korzeni - chodziło również o te emocje które towarzyszyły nam kiedy

Foto: Crystal Viper

Swoją drogą - nie mogłaś długo wytrzymać bez gitary prawda? (śmiech) No nie mogłam, i nie mam zamiaru dłużej tego ukrywać (śmiech). Fakt, że przestałam grać na gitarze, był chyba moją najgorszą decyzją jeśli chodzi o Crystal Viper. Osoby z naszej poprzedniej wytwórni mocno sugerowały, że powinnam przestać grać na gitarze - żeby wyglądać na scenie bardziej kobieco, żeby mieć lepszy kontakt z fanami, żeby wyszły ładniejsze zdjęcia z koncertów i tak dalej. W pewnym momencie zgodziłam się na to, aczkolwiek po każdym koncercie bez gitary miałam to dziwne uczucie, że coś jest nie tak. Czułam się niekompletna, jakbym nie dała z siebie wszystkiego. Wiesz, ja jestem muzykiem heavymetalowym, rockowym, chcę czuć tą energię i emocje na scenie, dać z siebie wszystko, a nie tylko ładnie wyglądać. Wiem, że wielu osobom bardziej podobał się taki skład zespołu, ale ja nie czułam się szczera w tym co robię. Dlatego też znowu gram na gitarze, i nie mam zamiaru przestawać! Z drugiej strony, cała sytuacja ma jeden ogromny plus. Kiedy podjęliśmy już decyzję o poszerzeniu składu, dołączył do nas Eric. Trzy lata temu nasz Andy w ostatniej chwili musiał odwołać swój udział w trasie koncertowej po Hiszpanii i Portugalii, ze względu na sytuację rodzinną, na dosłownie jeden dzień przed wylotem. Zamiast odwołać koncerty lub grać na jedną gitarę, po

prostu spakowaliśmy moje wiosło, i koncerty odbyły się w miarę normalnie.

CRYSTAL VIPER

33


"Tales of Fire and Ice" jest tu sporo agresji i praktycznie brak zwalniania tempa. Produkcja też jest surowsza. Potrzebowaliście czegoś cięższego czy tak po prostu wyszło? I to i to. Nie zrozum mnie źle, uważam że "Tales Of Fire And Ice" to dobry album i absolutnie się go nie wstydzimy, ale faktycznie, trochę ugięliśmy się pod sugestiami, że może by tak zagrać trochę łagodniej i nowocześniej. Styl Crystal Viper zawsze poruszał się gdzieś w granicach klasycznego heavy i power metalu, i można powiedzieć, że "Tales Of Fire And Ice" był najbliżej tej "melodyjnej" granicy. Poza tym wiedzieliśmy, że to nasza ostatnia płyta dla AFM Records, więc stwierdziliśmy, że zaryzykujemy, że zobaczymy co się wydarzy. Co dość istotne, większość utworów z "Tales..." powstała jako materiał projektu Born Again (zespołu który założyłam z członkami Stormwitch i Majesty), czyli jakieś 10 lat temu, w okolicach naszej płyty "Legends". Więc to absolutnie nie są nowe utwory i próba wpisania się w nowe trendy. Przy "The Cult" nastawienie było zupełnie inne: robimy płytę taką jaką chcemy nagrać, nie musimy nikogo słuchać ani brać pod uwagę żadnych sugestii ze

jest koncept album. Spotkałem się gdzieś ze stwierdzeniem że "The Cult" ma być powrotem do korzeni. Nie mogę się w stu procentach zgodzić. Bo o ile jest to z pewnością sięgnięcie do głębokiej klasyki metalu, o tyle nie słyszę tu powiewu "The Curse of Crystal Viper". Mam wrażenie że Wasz debiut - dla mnie i wielu fanów absolutnie kultowy - był pewną rozbiegówką, a kolejne albumy rozwijają już mniej surowy styl, zaprezentowany na "Metal Nation" i "Legends". Nie chodziło nam o to, że "The Cult" ma być kopią pierwszego albumu, tylko o powrót do tych samych emocji i inspiracji jakie towarzyszyły nam przy pierwszym albumie, a nawet przed nim. Wspomniałam już o tym, że towarzyszyła nam ta sama spontaniczność, czy wręcz niepewność co dalej. Ale do tego wszystkiego doszły jeszcze te same, i dużo wcześniejsze inspiracje. Obudziliśmy w sobie te dzieciaki które z rumieńcami kupowały płytę Iron Maiden z "potworem" na okładce, które oglądały filmy z kaset VHS, które grały w stare gry arcadowe, które czytały tanie horrory Mastertona, czy klasy-

Foto: Crystal Viper

strony wytwórni. Jesteśmy znowu niezależnym zespołem heavymetalowym, i taką płytę chcemy nagrać. Dopiero kiedy płyta była całkowicie skończona, postanowiliśmy rozpatrzyć oferty jakie złożyły nam wytwórnie. Lovecraft to bardzo wdzięczny temat w heavy metalu. Założeniem był album kon cepcyjny czy raczej luźny zbiór opowieści wysnutych na jego literaturze, jak zrobiła to Manilla Road na "Out Of The Abyss"? Oryginalne opowieści Lovecrafta są w większości dość krótkie, i publikowane w większych zbiorach, dlatego też chcieliśmy przełożyć klimat takiego właśnie zbioru opowiadań na naszą nową płytę. Tak więc nie, nie było założenia rozwlekania powiedzmy jednego opowiadania na cały album, od początku wiedziałam, że nasz nowy album ma być jak książka z opowiadaniami. Jest ten wspólny element, wspólny klimat, ale to nie

34

CRYSTAL VIPER

czne komiksy pod kołdrą. Te dzieciaki cały czas gdzieś w nas były, wiesz, nadal mamy radochę z każdej kolejnej części Star Wars, uwielbiamy Stranger Things i Cobra Kai, gramy w stare gry na konsolach i czytamy komiksy, ale nie oszukujmy się, szara rzeczywistość mocno nas przytłoczyła. Przy "The Cult" stwierdziliśmy: pieprzyć to, mamy dość. Zróbmy coś fajnego. Zresztą z tego samego powodu chcieliśmy żeby nowy album ukazał się na kasecie magnetofonowej. Po tych 13 latach jaki jest Twój obecny stosunek do Waszej pierwszej płyty? Nadal bardzo ją lubię i mam do niej spory sentyment - w końcu to nasz pierwszy album. Wszystko było zupełnie inne, dziwne i nieznane. Z zespołu który nikogo nie interesuje, czy wręcz irytuje "no bo jak to, grają klasyczny niemodny już heavy metal?!", nagle staliśmy się zespołem który jednak ktoś chce wydać, i ktoś chce zaprosić na swój festiwal.

Gdybyś miała wskazać swój ulubiony album Crystal Viper, który by to był? Zdecydowanie "The Cult", wszystko jest świeże, nowe, cały czas żyjemy tym co się dzieje wokół niego. No i same utwory - nie mogę się już doczekać, kiedy będziemy je grać na żywo. Wiem, prawie każdy muzyk wymieni najnowszy album jako swój ulubiony, ale po prostu mamy do tego bardzo emocjonalne podejście. Może za kilka lat wybiorę inny album, dzisiaj będzie to na pewno "The Cult". W poprzedniej rozmowie z HMP powiedziałaś że pomiędzy wydaniem "Queen of the Witches" a "Tales of Fire and Ice" wydarzyło się chyba więcej, niż w przeciągu ostatnich 10 lat. Ciekaw jestem czy miniony rok przebił ten okres? Zdecydowanie. Co prawda zagraliśmy tylko cztery koncerty - kiedy wróciliśmy w lutym (2020) z naszej krótkiej trasy po Niemczech, dosłownie kilka dni później rozpętało się piekło, lockdown, zamknięte granice i to wszystko. Zamiast siedzieć bezczynnie, postanowiliśmy zrobić nowy album, który powstał bardzo szybko. Z rozpędu zrobiliśmy jeszcze kilka innych rzeczy, i nadal dopinamy pewne szczegóły, no ale będziemy się nimi chwalić za jakiś czas. Chciałbym spytać o odejście Golema. Wraz z Tobą i Andy'm tworzył on trzon Crystal Viper od pierwszej płyty. Czy możesz jakoś skomentować jego odejście albo wyjawić powody? Pozostajecie w kon takcie ze sobą? O tym, że Golem odejdzie z Crystal Viper, obie strony wiedziały już od dłuższego czasu, i temat jakoś mniej lub bardziej delikatnie pojawiał się od dość dawna. Nie było jakichś spięć czy dramatów, czasem po prostu widać i czuć, że coś jest nie tak jak powinno. Nie chcę używać słowa "wypalenie", ale wydaje mi się, że Golemowi już jakiś czas temu gra w Crystal Viper przestała sprawiać radość. W pewnym momencie doszło do rozmowy, że chyba nie ma sensu dalej tego kontynuować, i Golem poszedł swoją drogą, a my swoją. Nagraliśmy razem siedem płyt i graliśmy razem w piętnastu krajach, więc już zawsze będzie częścią historii zespołu. Wiem, że gra w zespole, który obraca się w zupełnie innych rejonach muzycznych niż Crystal Viper, i mam nadzieję, że sprawia mu to radość. Zmiana perkusisty nie wyszła Wam jednak na złe. Cederick Forsberg jest nie mniej utalentowany od poprzednika i sekcja rytmiczna na "The Cult" wypada naprawdę świetnie. Opowiedz o jego dołączeniu do zespołu i o tym, jak układa się Wasza współpraca. To w sumie dość zabawna historia, bo znamy się z Cederickiem od lat, swego czasu wystąpiłam nawet gościnnie na albumie jego zespołu Breitenhold. Kiedy już było wiadomo, że Golem za moment odejdzie z Crystal Viper, spytałam Karla z Follow The Cipher, czy nie byłby zainteresowany dołączeniem do nas - poznaliśmy się na europejskiej trasie z Bloodbound, więc znaliśmy jego styl gry, i wiedzieliśmy, że będzie do nas pasował mentalnie. Jakoś w tym czasie urodziło mu


się dziecko i nie mógł do nas dołączyć, ale spytał czemu nie pogadamy z jego kolegą, Cederickiem, tym bardziej, że się znamy. Przez te wszystkie lata nie wiedzieliśmy, że Ced gra na perkusji! Gdybyśmy wiedzieli, grałby pewnie w Crystal Viper dużo wcześniej. Dosłownie 15 minut po rozmowie z Karlem rozmawialiśmy przez telefon z Cedem, i bookowaliśmy mu bilet na samolot. Przyleciał, przegrał z nami materiał, i zaraz potem pojechał z nami w trasę. Współpraca z nim układa się doskonale, Ced jest świetnym perkusistą i gitarzystą, i przede wszystkim pisze świetne numery. Poza tym, po drodze okazało się, że jest także realizatorem dźwięku. Zrobił z Bartem (naszym producentem) w ubiegłym roku dwa albumy innych zespołów, i od słowa do słowa, w końcu miksował i nasz nowy album, "The Cult". Co z przedsięwzięciem "Rock Out Sessions"? Jak wspominasz sesje, które już się odbyły? Cały pomysł z #RockOutSessions jest tak naprawdę wynikiem pandemii. Zadzwonił do mnie Rafał Kossakowski, właściciel Kosa Buena Studio - wiedział, że musieliśmy odwołać z Crystal Viper wszystkie koncerty, więc zaproponował, żebyśmy może zagrali u niego w studio, i że zrobimy z tego materiał video. W obecnej sytuacji nie do zrobienia: muzycy Crystal Viper mieszkają w trzech różnych krajach, i nie dość, że prawie nie ma lotów, to jeszcze istnieje spore ryzyko, że po przekroczeniu granicy będzie trzeba siedzieć na kwarantannie… Zresztą z tego samego powodu nie mamy póki co normalnego teledysku do nowej płyty, ani nowych zdjęć. Nie mogliśmy skorzystać z tej oferty, ale stwierdziłam, że możemy tą ofertę przerzucić

Foto: Crystal Viper

na inne zespoły, które przecież są w takiej samej sytuacji jak my. To dość ciekawe doświadczenie, bo na chwilę zapominam, że sama jestem muzykiem - stoję z drugiej strony obiektywu i potem montuję materiał video. Jesteś zadowolona z efektów? Pomysł i realizacja były godne podziwu, jednak rozgłosu troszkę zabrakło - mimo całkiem ciepłego przyjęcia ze strony fanów. Czy mieliście jakieś większe oczekiwania? Nie mieliśmy jako takich oczekiwań, to było dość spontaniczne i szczere działanie w myśl zasady "zróbmy coś fajnego, pomóżmy innym zespołom". Czasy są jakie są, ale siedzenie i narzekanie nic nie zmieni. Poza tym, cały temat jest rozciągnięty w czasie, wydanie tego materiału jako sesji Foto: Crystal Viper video to jedno, ale zespoły od razu dostały od nas wszelkie prawa do materiału, wszystkie mastery i tak dalej. Mogą z nimi zrobić co chcą, np. wydać jako mini album, lub jako bonusy do kolejnej płyty. Wiem, że zespół Shadow Warrior udostępnił materiał audio na swoim bandcampie, a Horrorscope poprosili nas o "wycięcie" jednego utworu z sesji, i funkcjonuje on teraz jako osobny teledysk do ich nowej płyty. Poza tym, pomysłu gratulowało nam sporo osób z branży, no i bardzo pozytywnie zaskoczył nas patronat Stowarzyszenia ZAIKS. To bardzo pomaga, wiesz, że to co robisz ma sens. Planujecie kolejne odcinki? Zdradzisz kogo macie w planach? Tak, planujemy kolejne odcinki. Po tym kiedy nagraliśmy Shadow Warrior, Horrorscope i Chainsaw, udało nam się póki co zrealizować jeszcze jeden odcinek z kolejnym zespołem, obecnie montujemy ten materiał. Nie było łatwo, bo kolejne coraz to nowsze i dziwniejsze obostrzenia związane z pandemią mocno komplikują nam logistykę, ale daliśmy póki co radę, nie łamiąc przy tym prawa (śmiech). Myślę, że

sporo osób będzie bardzo pozytywnie zaskoczonych jeśli chodzi o czwartą odsłonę #RockOutSessions. A jak wygląda sytuacja w obozie Moon Chamber? Czy projekt zakładał w ogóle koncertowanie i szerszą działalność czy ma pozostać w charakterze "side projectu"? Obawiam się, że Moon Chamber na zawsze pozostanie jednorazowym projektem. Bardzo miło wspominam nagranie "Lore Of The Land", i wiem, że płyta cieszyła się dość sporą popularnością, ale Rob praktycznie wykluczył możliwość koncertowania. A biorąc pod uwagę, że to on napisał cały ten materiał, koncerty bez niego nie mają większego sensu. Na ten moment cała moja uwaga skupia się na Crystal Viper, i... no właśnie, już za moment ogłosimy kilka fajnych rzeczy. Ostatnie słowa do czytelników HMP? Bardzo dziękuję za wsparcie, mam nadzieję, że płyta "The Cult" sprawi Wam chociaż odrobinę tej radości, którą nam sprawiło nagranie jej! Piotr Jakóbczyk

CRYSTAL VIPER

35


z byłych członków Axe Crazy się przyjaźnimy i utrzymujemy kontakt, więc chyba aż tak źle z nami nie jest (śmiech).

...Koncerty to podstawa... Rok 2020 dla Axe Crazy miał być czasem promocji albumu "Hexbreaker". Pandemia zdecydowanie popsuła te plany. Niemniej lędzińscy muzycy nie przespali tego roku. Z dodatkowymi nagraniami Classic Metal Records ponownie wydała ich wszystkie albumy, natomiast Metal Warrior Records na wielokolorowych plackach wypuściła "Hexbreaker". Także się działo. Poza tym kapela ma gotowy materiał na następną płytę, trzeba ją jedynie dopieścić i nagrać. Jednak Axe Crazy nie zamierza czynić pochopnych ruchów, czeka aż rynek wróci do pewnej normalności, bo jak sami podkreślają koncerty to podstawa... HMP: Istniejecie od 2010 roku, i jak wieść gminna niesie na początku nie umieliście w ogóle grać. Jednak coś mi się nie zgadza, bo ponoć Axe Crazy to Wasz drugi zespół, więc zakładając go musieliście mieć opanowaną grę na instrumentach. Co to za kapela, w której stawialiście swoje pierwsze kroki? Adik: Cześć!Tak, oczywiście chodzi o naszą pierwszą kapelę Beast, którą założyliśmy około roku 2002 i wtedy faktycznie dopiero,

(śmiech). Były to utwory raczej prymitywne z racji tego, że ograniczały nas nasze umiejętności ale z drugiej strony można by powiedzieć, że graliśmy dosyć progresywny heavy, z tym, że nie do końca świadomie (śmiech). Od początku jesteście razem, na co niewątpliwie ma wpływ Wasza braterska więź. Niestety w zespole pozostałe stanowiska dotykają rotacje. Czy to znak czasów, gdzie granie w kapeli to drogie hobby i

W roku powstania nagraliście swoje demo. Na początku Waszej popularności nie chcieliście o nim mówić, wręcz wstydziliście sie go. A tu bach! Na niedawnej reedy cji "Angry Machiners" odnajdziemy trzy nagrania z tego demo. No to teraz wyjawcie wszystkie sekrety o tym demo... Adik: Co tu dużo mówić, wszystko słychać (śmiech). Była to nasza pierwsza sesja nagraniowa, która nie wyszła najlepiej, więc postanowiliśmy nie wychodzić z tym do ludzi ale potraktować to jako lekcję aby następnym razem wszystko było jak trzeba. Teraz, gdy mamy już kilka wydawnictw na koncie stwierdziliśmy, że można te utwory dodać jako bonusy - ciekawostki, tym bardziej, że śpiewa tam nasz pierwszy wokalista Jacek i są to jedyne nagrania, jakie z nim zarejestrowaliśmy w profesjonalnym studiu. Wychowaliście się w domu gdzie słuchało się tradycyjny heavy metal, więc wybór, co grać w kapeli był niejako naturalny. Jakie płyty najbardziej wpłynęły na Wasze gusta oraz na styl heavy metalu, który gracie w Axe Crazy? Adik: Tak, to rodzice poniekąd nakierowali nas na rockowa muzykę, zwłaszcza tata, który słuchał min. AC/DC, Kiss, Scorpions, Slade, UFO czy TSA i opowiedział nam o innych kapelach, których kasety i płyty kupowaliśmy już później sami. Był to oczywiście efekt śnieżnej kuli, która nadal zwiększa swoją objętość. Jeśli chodzi o nasze gusta i styl gry Axe Crazy to wydaje mi się, że musielibyśmy wymienić naprawdę wiele albumów i nie wiem czy taka długa lista ma tu i teraz sens. Wiadomo - 80's heavy metal. Wiele mówi się o Waszej fascynacji Stormwitch ale zdecydowanie mniej o Waszym uwielbieniu dla Kiss i muzyków związanych z tym zespołem. Opowiedzcie o swojej "kissmanii"... Robson: No więc tak, jeżeli chodzi o mnie to Kiss był jednym z kilku pierwszych zespołów jakie poznałem i jest moim numerem jeden od jakichś 20 lat, więc tak już pewnie pozostanie. Spełnieniem marzeń byłoby wystąpić jako support przed nimi w Łodzi lub mieć jako gościa na płycie któregoś z muzyków tej kapeli, ale obie te rzeczy są chyba niestety nierealne.

Foto: Axe Crazy

co uczyliśmy się grać na instrumentach, ale chęć grania i tworzenia była tak duża, że mimo marnych umiejętności graliśmy koncerty. Robson: Patrząc na to z perspektywy czasu nie był to dobry pomysł (śmiech) ale wtedy wydawało nam się, że wszystko jest git. Nie szła Wam gra na instrumentach, a jak było z komponowaniem? Pamiętacie swoje pierwsze kompozycje? Adik: Oczywiście, że pamiętamy, z komponowaniem było tak samo jak z graniem

36

AXE CRAZY

na dłuższą metę nie wszystkich na nie stać, czy po prostu jesteście skurczybykami i nie da się z Wami wytrzymać? Robson: Pewnie i jedno i drugie (śmiech). A tak na poważnie to proza życia doprowadziła do pewnych zmian na przestrzeni lat. Czasami ciężko połączyć obowiązki rodzinne, prace i granie w zespole, tym bardziej jeżeli nie ma z tego kasy. Adik: Wiesz, wszystko jest fajne i proste gdy jesteś sam, z chwilą gdy pojawia się rodzina to kapela schodzi na dalszy plan. Z każdym

O współpracy z Stefanem Kauffmanem, gitarzystą Stormwitch, już wszyscy wiedzą. Czy ta kooperacja ma jakąś kontynuację, zostaliście przyjaciółmi czy też po nagraniu gitar przez Stefana wymieniliście się tylko kurtuazją i kontakt się urwał... Robson: Kontakt się oczywiście nie urwał i zostaliśmy przyjaciółmi, Stefan to bardzo miły gość i mamy nadzieję, że jak już wszystko wróci do normy to uda się nam kiedyś wspólnie coś zagrać na jakimś koncercie. Czy przy okazji nagrywania następnych albumów będziecie zapraszać kolejnych ciekawych gości? Można w ten sposób wprowadzicie swoją "świecką tradycję" zapraszania do nagrań znanych i utalen-


towanych muzyków... Adik: Mamy taki plan żeby na kolejnej płycie też pojawił się jakiś gość specjalny, są już nawet jakieś wstępne pomysły, gdyby się udało to byłoby wspaniale. Do udanego posunięcia można zaliczyć wystawienie "Hexbreaker" na kanale NWOTHM Full Albums. Wydaje się, że teraz większość kapel próbuje tak robić, starając się w ten sposób podsycić zainteresowanie kapelą i w następstwie wypuścić samemu album albo zainteresować swoja muzyka jakąś wytwórnie... Adik: Czy nam się to podoba czy nie mamy takie czasy, że internet rządzi światem i pozostaje się tylko z tym pogodzić. Kanał NWOTHM Full Albums naszego przyjaciela Andersona Tiago robi niesamowitą robotę! I faktycznie wrzucenie tam albumu w pierwszej kolejności wydaje się być najlepszą rzeczą, jaką kapela może zrobić na start z nowym materiałem. Z płyty na płytę jesteście coraz lepsi. Z czego to wynika? Bardziej to kwestia podwyższania indywidualnych umiejętności czy lepszego zgrania całej formacji? Chyba ważne jest też, że ciągle nagrywacie w tym samym miejscu i z tymi samymi ludźmi. Chyba jednak nie lubicie zbytnio niepotrzebnych zmian? Robson: Dzięki za miłe słowa! Pewnie jest to wynikiem tego, że z płyty na płytę zwiększa się nasz bagaż doświadczeń ale także i umiejętności jak już wspomniałeś, nadal przecież ćwiczymy, uczymy się nowych rzeczy itd. Adik: Jak słusznie zauważyłeś wszystkie nasze dotychczasowe albumy nagrywaliśmy w częstochowskim MP Studio u Mariusza Piętki, z którym zdążyliśmy się już dobrze poznać i fajnie nam się razem współpracuje. Mimo szumu wokół Axe Crazy oraz coraz lepszych albumów nie macie stałego wsparcia w postaci wytworni płytowej. Lepiej w dzisiejszych czasach być samotnym strzelcem? Adik: Z tymi wytwórniami to jest tak, że pod dużą ciężko się dostać, a te mniejsze to wiadomo, że nie zagwarantują większego i w miarę stałego wsparcia. Samotni strzelcy ma-

Foto: Axe Crazy

Foto: Axe Crazy

ją czysty zysk ze sprzedaży, a w razie czego pretensje mają też sami do siebie (śmiech).

nownie w Gliwicach i to był niestety ostatni raz...

Bardzo ważnym elementem promocji kapeli są koncerty. Jest to chyba temat jeszcze trudniejszy niż wydawanie płyt? Adik: Tak, koncerty są bardzo ważnym elementem promocji, bez nich jest po prostu lipa, jak wszyscy zdążyliśmy zauważyć w ostatnim czasie. Ale tak jak mówisz jest to ciężki temat. Koncerty klubowe mają małą frekwencję, chyba, że gra się jako support jakiejś dobrze znanej kapeli, a na fajny festiwal za granicą trudno się wkręcić. Mamy jednak nadzieję, że z czasem będzie coraz lepiej, może po tej całej aferze z wirusem ludzie zaczną bardziej doceniać prawdziwe koncerty...

W 2018 roku zagraliście na niemieckim festiwalu Trveheim. Jak oceniacie tę imprezę? Zagrać na jednej scenie z Satan, Q5 czy Witchfynde to też nie lada zaszczyt! Robson: Te zagraniczne festiwale są po prostu wspaniałe! A Trveheim jest jednym z najlepszych, choć stosunkowo młodym festiwalem. Trzeba przyznać, że Lennart Hammer i ekipa odwalają kawał dobrej roboty. Adik: Tak, dzielenie sceny z takimi legendami to ogromny zaszczyt, to jak spełnienie marzeń gdy np. na zapleczu Brian Ross częstuje cię Jagermeisterem, a później pijesz sobie piwko z kolesiami z Mindless Sinner, Q5, Witchfynde czy Praying Mantis - w życiu byśmy nie pomyśleli! Przecież to są Ci wszyscy kolesie z tych kultowych płyt, w które od lat się zasłuchiwaliśmy, a ich plakaty do dzisiaj wiszą na naszych ścianach (śmiech).

Przez te wszystkie lata udało się Wam zagrać kilka takich fajnych koncertów. Chociażby w 2017 roku w Stodole z Manilla Road. Wtedy wydawało się, że Manilla zacznie odwiedzać Polskę regularnie... Robson: Tak, to był super koncert mimo problemów technicznych podczas naszego występu wspominamy ten wieczór rewelacyjnie. Możliwość poznania osobiście Marka Sheltona i reszty Manilla Road było nie lada zaszczytem! Później spotkaliśmy się po-

W listopadzie 2019 roku zagraliście u boku legendy NWOBHM - Praying Mantis. Krakowski " Zaścianek" zapełnił się niemal w stu procentach. Jak wspominacie tamten koncert? Adik: Oczywiście wspominamy ten wieczór wspaniale, była super atmosfera i publika dopisała. To było nasze drugie spotkanie z Praying Mantis - bardzo sympatyczni goście. Poza tym graliśmy jako support razem z naszymi przyjaciółmi z Roadhog, a z nimi zawsze jest dobra zabawa! Które zespoły z jakimi graliście wspólne koncerty utkwiły w Waszej pamięci najbardziej? Robson: Myślę, że na pewno Manilla Road pozostanie w naszej pamięci na zawsze, ale poza tym na pewno wspomniane już inne legendy jak Satan, Q5, Witchfynde, Mindless Sinner, Praying Mantis, Tysondog czy Jag Panzer. Adik: Ponadto zespoły z naszego pokolenia jak Skull Fist, Evil Invaders, Skullwinx, Striker i oczywiście zaprzyjaźnione kapele z naszego podwórka czyli Roadhog, Crystal Viper, Event Urizen, Aquilla, Shadow Warrior, Divine Weep czy Headbanger.

AXE CRAZY

37


Pandemia uziemiła wszystkie zespoły. Jakie nowe formy promocji muzyki i zespołów pojawiły się przez ten czas, zauważyliście coś szczególnego co zwróciło Waszą uwagę? Robson: Całą promocję przejął internet i koncerty online, ale bądźmy szczerzy, to nie jest nawet namiastka prawdziwego koncertu i mamy nadzieję, że jak najszybciej ten chory czas się skończy i powrócą prawdziwe koncerty z publicznością. Niedawno wytwórnia Classic Metal wydała reedycje wszystkich waszych płyt. W zasadzie jest to powód naszej rozmowy. Jak doszło do współpracy z tą wytwórnią? Robson: Jakiś czas temu pisałem do kilku wytwórni czy byłyby zainteresowane wydaniem "Hexbreakera" na winylu i tak doszło do podpisania kontraktu z Metal Warrior Records. Przy okazji odezwała się też wy-

Na wspomnianych płytach jest wiele bonusów ale nie znalazłem na nich utworu "Wheeled Warriors", przeróbkę głównego tematu z kreskówki "Jayce And The Wheeled Warriors", który nagraliście przy okazji bodajże "Ride On The Night". Jest szansa, ze kiedyś ten utwór wydacie oficjalnie? Adik: Początkowo ten kawałek miał pojawić się jako bonus na brazylijskim wznowieniu "Ride..." ale ostatecznie do tego nie doszło, bo wytwórnia obawiała się o prawa autorskie i "Wheeled Warriors" pozostaje nadal naszym nigdzie nie wydanym utworem. Sami do końca nie wiemy jak to wygląda od strony prawnej gdy chce się zamieścić cover na swojej płycie, ale skoro cała masa zespołów mniej lub bardziej znanych umieszcza covery na swoich płytach, to chyba nie jest to taka strasznie trudna sprawa. Robson: Może sami coś w przyszłości wymyślimy, np. jakąś składankę z okazji 10-le-

trudniejszych. Tylko gitarzystów jest pełno, z resztą nie ma już tak łatwo (śmiech). Na szczęście się udało! Ostatnio wydaliście też "Hexbreaker" na winylu dzięki wytwórni Metal Warrior. O czym już wspomnieliście. Co ciekawe płyty, które mieliście na Polskę szybko się rozeszły. Czyżby zainteresowanie winylami w Polsce znacznie wzrosło? Adik: Tak, winyle rozeszły się praktycznie od strzału, co nas bardzo cieszy i wydaje nam się, że w ostatnich latach zainteresowanie nimi na pewno wzrosło, ale winyl nigdy nie będzie tak uniwersalny jak płyta CD, którą odtworzyć można praktycznie wszędzie. Do słuchania winyli trzeba już mieć odpowiedni sprzęt, no i można słuchać tylko w domu, więc podstawowym nośnikiem pozostanie raczej CD. Ogólnie bardzo dbacie o aby każdy wasz album wyszedł na winylu. To jest tzw. Wasze "oczko w głowie"? Robson: Zgadza się, sami kolekcjonujemy także winyle i jest to takie nasze zboczenie żeby mieć też nasze płyty w tym formacie. Na szczęście jakoś się to udaje ogarnąć (śmiech). Co tu dużo mówić, winyl to winyl i te wszystkie genialne okładki metalowych klasyków prezentują się dużo lepiej w wielkim formacie, a samo słuchanie winyla to też inna bajka niż CD.

Foto: Axe Crazy

twórnia Classic Metal Records i okazało się, że już od jakiegoś czasu chcieli nam zaoferować wznowienia na CD naszych wszystkich albumów, więc podpisaliśmy kontrakt także z nimi. Płyty są fajnie wydane. Każda z nich ma bonusy. "Angry Machines" wspomniane nagrania z demo (2010) oraz kawałki z kon certu Heavy Metal Night (2015). "Hexbreaker" ma teledyski do "Heavy Metal Power Force" i "Ritual Of Steel/Fuel For Life". Natomiast "Ride On The Night" ma "babola"... Na okładce widnieje, że będziemy się cieszyć z video z kawałkami nagranymi na koncertach, festiwalu Trvenheim i Muzyczna Meta, a za to mamy te nagrania w wersji audio oraz teledysk do "Halloween". Kto nie dopilnował? Adik: No tak, jest błąd w wydaniu "Ride...", niestety w tym przypadku nie wysłano nam grafik do zatwierdzenia przed wydaniem płyt i wyszło jak wyszło (śmiech). Ale ogólnie jesteśmy bardzo zadowoleni z tych wydań.

38

AXE CRAZY

cia kapeli i w końcu "Wheeled Warriors" ukaże się na płycie (śmiech). Macie jeszcze takie nagrania, które z jakichś powodów nie ujrzały oficjalnie światła dziennego? Adik: Niestety nie mamy już niczego takiego, jedynie jakieś nagrania live z koncertów, ale ich jakość jest niestety słaba ponieważ nie były zarejestrowane profesjonalnie. Może te reedycje z Classic Metal wywołały u was refleksje dotyczące Waszej działalności. Który moment w karierze Axe Crazy uważacie za najtrudniejszy? Robson: Kilka takich momentów było. Najtrudniejsze są oczywiście te dotyczące rotacji w składzie i szukania nowych muzyków, bo zawsze to duża zmiana w zespole. Najtrudniejszy moment to chyba ostatnia zmiana składu, czyli odejście Andrzeja i Michała. Nie dość, że wspólnie graliśmy kilka lat, a z Andrzejem od początku istnienia Axe Crazy, a nawet wcześniej, to na dodatek znalezienie wokalisty i perkusisty należą do naj-

Cała afera z pandemią ma pewną zaletę. Muzycy sie nudzą i piszą nowy materiał. Na ile płyt już macie muzyki i kiedy Wasza nowa płyta? Adik: Tak, to niestety prawda. Mamy gotowy materiał no nową płytę i ogrywamy go obecnie na próbach. Co do nagrywania to sami nie wiemy, może pod koniec roku lub na początku kolejnego. Wydaje nam się, że mija się z celem wydanie kolejnej płyty bez możliwości promowania jej na koncertach. Robson: Po wydaniu "Hexbreaker" zagraliśmy może ze trzy koncerty i tyle, płyta się ukazała i praktycznie przepadła. Brak koncertów, to brak promocji i mniejsza sprzedaż płyty. Wiadomo, że jest jakaś tam promocja w internecie, ale to nie to samo, koncerty to podstawa. Tak to niestety obecnie wygląda, więc nie spieszymy się póki co z wydaniem kolejnej. Michał Mazur, Łukasz Sobala


Chcemy tez dać coś fanom, od których czujemy cały czas wsparcie Pierwotnie pytania miały dotyczyć głównie reedycji albumu "Invictus". Jednak dość niedawno padła informacja z obozu niemieckiej grupy, że na 2021 rok przewidują premierę nowego krążka. Szybko musiałem zmienić treść pytań, ale myślę, że mimo presji czasu, wywiad wypadł nieźle. Funkcję rzecznika wziął na siebie szef Freddy i cierpliwie omówił najważniejsze kwestie ostatnich miesięcy. Jego grupa ma w Polsce swoich fanów i pewnie znajdą oni tutaj wiele interesujących odpowiedzi. Możliwe też, że zyska nowych, bowiem mimo upływu lat i dość przykrych przeżyć lidera Necronomicon nadal potrafi pokazać pazury. HMP: Witam serdecznie z ramienia Heavy Metal Pages! Miło, że zechciałeś odpowiedzieć na parę pytań, które przygotowałem dla Necronomicon. Na początku chciałbym zapytać, jak się czujesz w obecnej sytuacji na świecie? Volker "Freddy" Fredrich: Cześć! Chciałbym najpierw podziękować za zainteresowanie nowym albumem. Natomiast odpowiadając na twoje pytanie… To był najgorszy rok w moim życiu. W przeciągu dwóch dni moi rodzice zmarli na Covid. Ja też się tym zaraziłem. To paraliżuje cię na jakiś czas, poza tym martwiłem się o nowy album. Na całe szczęście nagraliśmy perkusję w grudniu 2019r. i po przetrawieniu tego co się stało i przejściu szoku, który prawdopodobnie w pełni nigdy nie odejdzie, w sierpniu mogliśmy kontynuować nasze prace. Chcieliśmy mieć ten album gotowy na kwiecień 2020r., jeszcze przed rozpoczęciem trasy po Europie. Ale pandemia dotknęła nas tak samo, jak innych. Chyba nie mieliśmy czegoś takiego od czasów grypy hiszpanki. Przemysł muzyczny i rozrywkowy kompletnie nie działa. Walczymy o przetrwanie. Jest naprawdę ciężko. Nie ma koncertów, kontaktu z fanami, więc jest też trochę czasu na przeszukiwanie zespołowego archiwum. Od kogo wyszedł pomysł na wydanie reedycji "Invictus"? Na ten pomysł wpadł Anatolij z Metal Scrap Records i Total Metal Booking. Zapytał mnie, czy mógłby wydać ten album jeszcze raz. Byłem podekscytowany i to zrobiliśmy. Zresztą, to jest jeden z najlepszych albumów jakie kiedykolwiek napisałem. Kocham "Invictus"! Jeśli chodzi o wersję CD ukazała się ona ze zmienioną okładką. Muszę przyznać, że od razu zwracam uwagę na takie kwestie. Czy był jakiś poważny kłopot w związku z czym pierwotny projekt nie mógł ozdobić reedycji "Invictus"? W tamtym czasie mieliśmy kontrakt z Massacre Records i mieli prawa do obwoluty. Musieliśmy więc zaprojektować nową. W tym samym czasie otworzyliśmy stronę internetową i wtedy wpadliśmy na pomysł, żeby użyć startową grafikę jako okładkę do "Invictus". Muszę przyznać, że lubię ją bardziej niż tą oryginalną… Czy w perspektywie czasu można mieć nadzieję na wznowienia dalszego katalogu zespołu? Są już jakieś wstępne pomysły, które tytuły mogłyby zostać temu poddane?

Chciałbym jeszcze raz wydać "Screams". Jak powszechnie wiadomo, wytwórnia wtedy nas oszukała. Właściciel nagle zniknął za granicą z całą kasą za pierwszą kwartę sprzedaży, a my nie dostaliśmy nic. Nigdy więcej już o nim nie usłyszałem. Album stał się pewnym obiektem kultu, zwłaszcza w USA i często jestem o niego pytany. Słuchałem niedawno debiutu Necronomicon a parę dni temu brałem na warsztat do recenzji właśnie "Invictus". Muszę przyznać, że przez tyle lat styl grupy nie zmienił

lowy, choć z międzynarodowym składem. I tak, w innych miejscach postrzegają nas inaczej niż w naszym kraju. Dlaczego tak się dzieje, po 35 latach wciąż pozostaje dla mnie małą tajemnicą. Ale pogodziłem się z tym i mogę z tym całkiem dobrze żyć. Zresztą mam trochę nadziei dla młodzieży i pokolenia, które właśnie teraz odkrywa dla siebie metal. Niedługo, bo w marcu 2021r., ma ukazać się Wasz najnowszy album. Czyżby tytuł "Final Chapter" miałby zwiastować, że będzie on ostatnim w karierze Necronomicon (śmiech)? Szczerze mówiąc, w zeszłym roku myślałem o rzuceniu tego wszystkiego. Jeszcze jedna płyta i koniec… Po prostu nie mogłem już dłużej się motywować. Zobaczymy, co przyniesie nowy album. Mam nadzieję na bardzo mocne poparcie wytwórni. Odwołana europejska trasa zostanie nadrobiona, gdy tylko sytuacja się poprawi, a wtedy się okaże. I tak nie będę mógł całkowicie przestać, traktuję się dość poważnie jako muzyk i za bardzo kocham ten rodzaj muzyki. Niepewne, co przyniesie nam 2021 rok. Dlatego nasze teksty na nowym albumie są mroczniejsze niż zwykle. Ponieważ często używam metafor w tek-

Foto: Necronomicon

się znacząco. Czy masz jakiś specjalny klucz, kod do długowieczności (śmiech)? Pomimo, że to jest najprawdopodobniej mój najlepszy album, z perspektywy pisania utworów, chociaż zdaję sobie sprawę, że każdy tak mówi kiedy wydaje płytę, to jego sygnatura jest nie do pomylenia. I chciałbym, żeby tak zostało. Mam nadzieję, że kiedyś osiągnę pewien pułap w muzyce i w jej pisaniu, w którym razem z fanami będzie sprawiał nam czystą przyjemność. Dlatego powinno się tworzyć muzykę z pasją i zaangażowaniem i oczywiście z pewnym przekonaniem, by nie wyjść na aroganta. Przemysł muzyczny już sam w sobie jest brutalny i bezlitosny. Więc jeszcze przyjemniej jest, gdy ludziom się to podoba, to również honorowane. Zawsze musieliśmy trochę walczyć z "prorokami we własnym kraju". Nadal uważamy się za niemiecki zespół thrashmeta-

stach i tym razem temat "śmierci" jest bardzo mocno uwypuklony. To z pewnością także pewna analiza wydarzeń ubiegłego roku. Jestem po wstępnych odsłuchach materiału. Dziękuję za udostępnienie! Muszę powiedzieć, że brzmi on bardzo dobrze. Necronomicon trzyma na nim swój styl, ale też słychać, że numery dostały trochę przestrzeni. Rzekłbym, że to godna reprezentacja niemieckiego thrash metalu! Ciężko było napisać nowe numery, żeby nie wpaść w pułapkę stagnacji i ram gatunku? Pisanie utworów w stu procentach zależy ode mnie. Tworzę ramy dla poszczególnych kompozycji, że tak powiem i każda ma wystarczająco dużo swobody i przestrzeni w ramach jej konstrukcji, więc pomysły w niej zawarte mogą płynąć wraz z grą instrumentów. Tym razem bardzo dobrze się stało, a dzięki dwóm

NECRONOMICON

39


tę propozycję. Rozumiem, że każdy album jest na swój sposób szczególny. Natomiast jeśli miałbyś krótko określić, co wpływa na wyjątkowość "Final Chapter"…? Muzyczny talent Rika i Glena. Dzięki tym dwóm facetom brzmimy "bardziej międzynarodowo", a także mocniej. Rik ma bardzo specyficzne brzmienie perkusji, a my nigdy nie mieliśmy tego w Necronomicon. Glen również się do tego przyczynił, swoim nieco "zasmarkanym" sposobem gry solówek. Dodatkowo, Achim Köhler, który po raz kolejny wykonał miks i mastering, z powodu pandemi miał sporo czasu na produkcję i to słychać. Brzmienie jest potężne!

Foto: Necronomicon

gościom, dodatkowo brzmimy bardziej "międzynarodowo", a także mocniej. Jestem z tego dumny. Zdradź albo popraw, czy dobrze rozumuję, ale materiał opiera się na walce z siłami nieczystymi? Ten "Final Chapter" czyli ostatni rozdział, to ma być ostatnie rozprawienie się z samym rogatym? Jak wspomniałem wcześniej, lubię używać metafor. Ten album to coś w rodzaju ponownej oceny tego, co w zeszłym roku przydarzyło mi się i co wydarzyło się na całym świecie. Oczywiście jest też przetwarzany temat "korony" lub przywódców takich jak Putin, Trump i innych przestępców, którzy bezlitośnie wykorzystują swoją władzę, a ludność pozostawia w chaosie. Zasadniczo piszę "dziecięce horrory" dla dorosłych i pakuję je w historie. To dobry moment, żeby zapytać, jak powstają kompozycje Necronomicon. Jeśli to nie tajemnica, może pokrótce powiesz w jaki sposób wygląda praca nad czymś nowym? Moje pomysły czerpię z filmów, z muzyki filmowej albo z hitów lub seriali. Często wystarczy mała melodia, a pomysł jest już w mojej głowie. Na przykład kawałek "Selling

Właśnie też chciałbym zapytać czy czasem spoglądasz wstecz z chęcią wykorzystania jakichś patentów, może niewydanych pomysłów? Pierwszy zespół, który założyłem, nazywał się Total Rejection. To był zespół punkowy. Zrobiliśmy wtedy taśmę demo, a następnie wysłaliśmy ją do różnych komercyjnych wytwórni punkowych. Co ciekawe, prawie wszyscy odpowiedzieli nam, że muzyka jest zbyt heavymetalowa i że powinniśmy poszukać metalowej wytwórni. Jedna firma zaproponowała nam zawarcie umowy, ale pod warunkiem ponownego aranżowania kawałków na bardziej punkowe, ale nie chciałem tego... Nadal zastanawiam się, co by się z nami stało, gdybyśmy wtedy zaakceptowali

Może też więcej wolnego czasu będzie sprzyjać, o czym mówiłem wcześniej, przygotowaniom kolejnych reedycji. A jeśli jeszcze pojawia się ten temat - byłbyś skłonny nagrać płytę na nowo, kompletnie na nowo, z zarejestrowanymi najważniejszymi utworami dla Necronomicon? Tak, Marco i ja rozmawialiśmy o tym pomyśle kilka razy. Zawsze chciałem nagrać ponownie pierwsze trzy albumy, ale nie w studiu, a raczej w trakcie jam session lub w starej stodole, a może garażu, żeby produkcja była trochę bardziej punkowa i brudna. Swoją drogą, chciałbym też rozpocząć projekt punkowy. Z odpowiednimi muzykami byłoby to pragnieniem od serca, a także sprawiłoby mi wiele radości. Kiedy już, miejmy nadzieję skończy się wirus i wrócimy do normalności, albo przynajmniej na tyle, żeby móc znów cieszyć się muzyką na żywo, macie jakieś plany związane z koncertami w miejscach, do których jeszcze w karierze nie dotarliście? W zeszłym roku nasza europejska trasa została odwołana na trzy dni przed rozpoczęciem… ale wszyscy promotorzy zapewnili nasz management, że koncerty i trasa odbędą się tak szybko, jak to będzie możliwe. Wielu z nich nadal chce dołączyć do nadchodzącej europejskiej trasy. Teraz z niecierpliwością czekamy na szczepionkę i liczymy, że nastąpi to szybko. Chcę znowu koncertować w Ameryce Południowej. Argentyna, Brazylia i Chile są w planach i jeśli wszystko pójdzie dobrze, moglibyśmy również pojechać do Japonii by promować tam nowy album. Wracając do twórczości. Są jakieś numery, które najbardziej lubisz i są one żelaznym punktem każdej set listy? (śmiech) Oczywiście odkąd napisałem te wszystkie utwory lubię je bez wyjątku. Naturalnie też jest jeden lub drugi, najbardziej ulubiony. Na przykład "Purgatory", "I Am

Foto: Necronomicon

40

Nightmares" pochodzi z serii "The Strain". Byłem całkowicie oczarowany muzyką filmową, więc absolutnie chciałem zrobić z niej utwór. Czasami inspirują także kompozytorzy z dziedziny muzyki klasycznej. Na przykład Ludovico Einaudi jest jednym z takich kompozytorów, który absolutnie mnie fascynuje. Dlatego chcę uniknąć ciągłego porównywania do innych zespołów i w ten sposób brzmieć wyjątkowo. A przynajmniej tego próbowałem (śmiech).

Skoro wirus pokrzyżował szyki większości populacji na planecie i zmusił nas do siedzenia w domu, to chciałem zapytać w jaki sposób radzilłeś sobie, czy też radzisz z tą nową dla nas wszystkich sytuacją? Na początku wspomniałem, że to najstraszniejszy rok, jaki kiedykolwiek przeżyłem. Ale jakoś to musi iść dalej. Na szczęście miałem duże wsparcie i mogłem znów w pełni skupić się na muzyce i dokończyć album. To było jak terapia i bardzo mi pomogło.

NECRONOMICON


The Violence", "Justice", "Walls of Pain" i "The Unnamed" to jedne z moich ulubionych kawałków. Ale jak wiesz, gusta są różne, więc mam nadzieję, że każdy znajdzie coś dla siebie. Powiedziałem już, że jestem bardzo dumny z tego albumu i pokładam teraz nadzieję w sukces tej produkcji. Będą też dwa teledyski do tego albumu, "Me Against You" i "Walls of Pain". Będą to zarówno wideo, jak i filmy z tekstem. Nie mieliśmy możliwości nakręcić wideo z Rikiem i Glenem, więc też musieliśmy coś tam wymyślić. Wynik będzie całkiem niezły. Dla przeciwwagi zapytam - czy powstał albo powstały jakieś numery, które dziś budzą w Tobie uczucie, takiego wiesz, twórczego zażenowania? Że mogłyby być o wiele lepsze lub też, że można by było wstrzymać się z ich opublikowaniem? Tak! Cały drugi album "Apocalyptic Nightmare"! Zamiast w tamtym czasie pozostać wiernym naszym ideałom i naszym zdolnościom muzycznym oraz ponownie podążać kierunkiem wytyczonym przez pierwszy album, chcieliśmy za bardzo czegoś innego. I nie mogliśmy tego zrealizować. Zarówno w kwestii pisania utworów, jak ich żartobliwości. Brzmi ostro, ale to wszystko. Dziś byłoby łatwiej i dlatego pomysł ponownego wydania pierwszych trzech albumów jest bardzo konkretny. Sporo z naszych czytelników również, mniej lub więcej, gra muzykę. Pewnie są ciekawi odnośnie strony technicznej Necronomicon. Czy możesz zdradzić jaki sprzęt spełnia oczekiwania w studio i na żywo? Brzmienie to kwestia gustu. Wielokrotnie próbowaliśmy też odnaleźć siebie na nowo. Osobiście uwielbiam stare, dobre brzmienie Marshalla i gram tylko na gitarach Gibson. Bez efektów, czysto i sucho. Na żywo jednak wracam do Hughes and Kettner. Ten wzmacniacz pasuje do każdej paczki i rozsadza wszystko. To najlepsza alternatywa dla mojego wzmacniacza Steavens, którego używam do nagrań studyjnych. Kończąc wywiad zapytam, może trochę

Foto: Necronomicon

schematycznie, jak wyobrażasz sobie Necronomicon za 5 albo 10 lat? Jak każdy muzyk, masz oczywiście nadzieję, że nowy album odniesie prawdziwy sukces. Jeśli spojrzę w głąb swojego muzycznego serca, to z pewnością za 10 lat będziemy nadal występować na scenie. Jesteśmy w najlepszym wieku (śmiech). Ale rynek muzyczny idzie szybko do przodu i jest bardzo brutalny. Nie wiem… Dopóki mamy tak wiernych fanów, szczególnie w Polsce, nie martwię się o Necronomicon. Najważniejsze jest zdrowie, a to jeszcze nigdy nie było tak zauważalne jak w zeszłym roku. Zawsze patrz przed siebie, a zobaczysz, że za 10 lat będziemy nadal zasmarkanymi thrasherami. Strzeż się bestii! Proszę o jakieś dobre słowo dla czytelników Heavy Metal Pages i fanów thrash metalu w Polsce! Dziękuję, to była przyjemność. Powiem krótko i do rzeczy, bądźcie zdrowi i uważajcie na siebie! Dzięki serdeczne za odpowiedzi, życzę wszystkiego dobrego i dużo zdrowia! Mam

nadzieję, do zobaczenia na koncertach! Adam Widełka Tłumaczenie: Szymon Paczkowski, Sara Ławrynowicz


Chcemy tez dać coś fanom, od których czujemy cały czas wsparcie Czasy, kiedy zachwycałem się thrash metalem mam już za sobą i ocenia jakoś nie wracam specjalnie do tego gatunku. W ogóle jakoś metalowe klimaty mnie zaczęły męczyć na dłuższą metę, ale nowego wydawnictwa Sodom nie mogłem pominąć. Do tego jak pojawia się okazja rozmowy z Frankiem Blackfirem, to nie można przejść obok tego obojętnie. Zapraszam do wywiadu z jednym z najciekawszych niemieckich gitarzystów w metalu. Frank Blackfire: Hej jak się masz? HMP: Dobrze, dzięki że pytasz! A Ty jak tam? Jak cała ta sytuacja pandemiczna wygląda teraz w Niemczech? Mam się też dobrze, a co do sytuacji z wirusem to robi się coraz gorzej. Było chwilę spoko, ale teraz chcą zamknąć restauracje i bary. Jedzenie ma być tylko na dowóz. Chujnia straszna. Czyli szykuje wam się drugi lockdown, tak jak przed nagraniem tego albumu?

malne teledyski, takie jak pamiętam z MTV. Chcemy wrócić do tych starych czasów i mieć taki sound jak w latach 80. Nawet jak na jakiś albumach było bardziej nowoczesne brzmienie czy jakieś melodie do Sodom dalej jest brutalnym zespołem z potężnym brzmieniem lat 80. A co do teledysków to wszystko zależy od wytwórni.

No właśnie Yorck jest tylko dwa lata młodszy niż Sodom. Jak on się odnalazł w tym zespole? No tak, mógłby być moim albo Toma synem. (śmiech) Dorastał słuchając thrashu i jest bardzo zafascynowany starą szkołą. Do tego wszystkiego ma ogromną wiedzę o metalu. Jest strasznie szczęśliwy, że może być częścią tego zespołu.

Z tego co słyszałem ten album nagraliście właśnie na starych piecach lampowych i to na analogową taśmę.

Miałem okazje oglądać jakieś nagrania z waszych koncertów i widać na nich, że macie z Yorckiem ogromną radochę z grania na żywo. Koncerty to zawsze zabawa. Granie na żywo jest zajebiste i jest to najlepsza część bycia w zespole. Fajnie jest też być w studiu i nagrywać, ale dla mnie to właśnie koncerty są najlepsze. Super jest stać na scenie i patrzeć na tych wszystkich ludzi, do tego Yorck podziela moje zdanie i widać, że mu się to podoba. Wszyscy fajnie się bawią i są szczęśliwi i chyba o to chodzi. Po waszym pierwszym singlu Sodom & Gomorrah, moja pierwsza myśl to było Sodomy and Lust z pierwszego materiału Sodom nagranego z Tobą. Jest to jakieś mrugnięcie okiem do fanów? Trochę tak. Chcieliśmy pokazać, że jestem z powrotem. Mam wrażenie, że to słychać od razu. Mój styl to mój styl i mam nadzieje, że słychać go od razu. Bez względu czy są to te pierwsze albumy Sodom nagrane jeszcze w latach 80, czy Kreator, no i obecna płyta. Moim celem jest nagranie dobrych, brutalnych riffów.

Foto: Sodom

Niestety chyba tak to wygląda. To skoro już jesteśmy przy locdownie, to może zapytam o ten pierwszy. Czy to przez to, że wprowadzili go podczas nagrywania albumu, całość brzmi tak agresywnie i pełna wkurwu? Dokładnie tak! Na pewno chcieliśmy nagrać agresywną muzykę. Zawsze próbujemy najlepiej, jak możemy nagrać najbrutalniejsze dźwięki. Z tego co wiem jakoś na dniach wyjdzie drugi singiel "Indoctrination", który chyba najlepiej opisuje obecną sytuację. Zostanie wypuszczony tak jak pierwszy w postaci lyric video. Zawsze mnie zastanawiało czemu zespoły obecnie stawiają na lyric video, a nie na nor-

42

SODOM

Akurat nagraliśmy to w formie cyfrowej nie analogowej, ale miksowaliśmy to na takim starym analogowym mikserze w studiu. Chcemy strasznie cofnąć się w czasie podczas nagrywania i oddać hołd starym czasom. A jak oceniasz komponowanie nowych utworów Sodom, kiedy pojawia się druga gitara? A szło nam bardzo łatwo i sprawnie. Każdy miał jakiś swój materiał przygotowany, spotkaliśmy się i tak poszło. Mam nadzieje, że słuchacze, a zwłaszcza fani łatwo się zorientują kto co wymyślił na tę płytę. Ja i Yorck mamy swój styl i na tym albumie tworzą one fajną mieszankę. Wszystko staje się bardziej interesujące dzięki temu.

No właśnie mówisz o brutalnych riffach, a przecież jesteś ogromnym fanem klasycznego rocka i bluesa. Skąd to zamiłowanie w takim razie do rzeźnickich klimatów? Wychowałem się na bluesie i rock n rollu. Tak jak mój ojciec, który wprowadził mnie w te klimaty. Pokazał mi kim był Little Richard czy Chuck Berry. Potem zacząłem słuchać hard rocka jak AC/DC. No i wtedy pojawił się NWOBHM, no i wszedłem w to. Wszystko, co było rockiem i metalem mnie pasjonowało. Kilka lat później, kiedy dołączyłem do Sodom, chciałem grać po prostu ciężej i szybciej. Moje korzenie są w rock n rollu i bluesie. Teraz jest sporo czasu, bo nie można grac koncertów. Myślałeś może o nagraniu czegoś właśnie w takim stylu? No mam, lubię jamować do takich bluesowych instrumentalnych kawałków. Ballady,


melodyjki. Dodatkowo jestem nauczycielem gitary więc lubię takie style muzyczne. Lubię praktycznie wszystko co ma w sobie gitarę. Oczywiście bardziej mi podłodze, ze stylami gdzie ta gitara jest na prbesetze, ale kocham też takie zespoły jak Santana. Carlos gra bardzo dużo instrumentalnej muzyki. Bardzo lubię taką muzykę i czemu w sumie nie nagrać czegoś takiego. To jest bardzo dobry pomysł. To może wrócimy do Sodom. Jakie to było uczucie wrócić do zespołu? No nie było mnie sporo w zespole. Nie ukrywam było to dla mnie zaskoczenie, kiedy Tom zadzwonił i zaproponował dołączenie. Nie będę okłamywać fajnie jest wrócić. Zawsze kiedy byliśmy na trasie i graliśmy była między nami super atmosfera. Wszystko idzie dobrze, więc jestem szczęśliwy ze swojego powrotu.

upadek muru Berlińskiego? Zwłaszcza, że miało to symbolizować zakończenie podziałów i izolowania się dwóch stron, co niestety teraz znowu jest bardzo obecne. Pierwsze co pamiętam to ogromna radość i wielki festiwal, który zagraliśmy w wschodnim Belinie. To był wspaniały festiwal, gdzie ludzie z obu stron się mieszali, a dla wielu ze wschodniej części miasta to była pierwsza okazja zobaczyć zachodnie zespoły. Było to ogromne wydarzenie i wszyscy byli szczęśliwi, że kraj znowu się połączył. To co się dzieje obecnie w Polsce jest straszne, miałem okazje słyszeć o tych protestach. To jest niewiarygodne i przerażające. Straszne jest to co się teraz dzieje wszędzie, w niektórych jest

cze z tego albumu. I mamy teraz sporo czasu, przez brak koncertów więc pewnie coś nagramy. Widujemy się i mamy masę pomysłów i chcemy coś razem tworzyć. Tom cały czas pisze, więc zobaczymy co z tego wyjdzie. Sodom to nie jedyny Twój zespół. Jak to się stało, że zostałeś częścią Assassin? Dołączyłem do nich w 2016 po tym jak Michael "Micha" Hoffmann opuścił zespół. Skontaktował się ze mną Joachim Kremer i zapytał czy nie chce dołączyć. Więc czemu nie. Mamy wiele frajdy kiedy razem gramy. Nie pracowałem, ze dużo nad tym albumem. Nagrałem tylko kilka śladów gitary. To reszta chłopaków go skomponowała. Mój jedyny

A miałeś kontakt z Tomem, kiedy byłeś poza zespołem? I czy śledziłeś płyty Sodom? Oczywiście, że zawsze miałem z nim kontakt. Nawet jak grałem z Kreatorem to widywaliśmy się czasem na wspólnych koncertach. Nigdy nie było tak, że zerwaliśmy z sobą kontakt. Kiedy tworzył DVD, to dołączyłem na scenie do nich. Zawsze śledziłem też co tam nagrywa. Może nie słuchałem wszystkiego bo nagrał tego bardzo dużo, ale zawsze starałem się wiedzieć co tam u niego słychać. A byłbyś mi w stanie powiedzieć co się zmieniło a co pozostało takie samo w Sodom? Wiesz kiedy zaczynaliśmy ponownie w 2018 to była jak maszyna czasu do czasu kiedy z nimi zaczynałem. Zresztą chciałem, wprowadzić do setlisty właśnie te stare utwory. Do tego powiem, że nasza obecna sala prób jest 50m od sali prób gdzie zaczynaliśmy. Tak więc chyba nie za dużo się zmieniło. Mam wrażenie, że czas się zapętlił. Jedno co się mogło zmienić to, to że nabraliśmy doświadczenia i że widzimy rzeczy inaczej bo się postarzeliśmy. A jak obecnie wyglądają fani Sodom jak gracie? Są to bardziej starzy metalowcy czy jednak dużo młodzieży? Na koncertach, jest mieszanka. Mieszają się ci co lubią to stare oblicze zespołu z tymi co wolą to nowsze z ostatniego okresu. Nie ma jakieś specjalnej przewagi mam wrażenie. Są pewnie też tacy co wolą Sodom z okresu kiedy mnie nie było w nim. Każdy ma swój gust. W każdym razie ludzie wydają się zadowoleni z naszych koncertów i zawsze jest sporo ludzi. Szaleją i nam się to podoba. Wszyscy ciągle mieszkacie w tym samym mieście? Jak bardzo jest to dla was ważne? Tak mieszkamy w Essen, to moje rodzinne miasto. Wszyscy mieszkamy w tym samy miejscu, no może Tom kilka kilometrów dalej ale nie jest to jakiś straszny dystans. Jest dla nas bardzo ważne widywać się, grać i tworzyć razem personalnie a nie przez internet. Patrząc na obecną sytuacje na świecie, izolacja, pandemia, oraz protesty kobiet w moim kraju. Chciałbym zapytać jak pamiętasz

Foto: Sodom

gorzej. Ciężko zrozumieć co się teraz dzieje. Zobaczymy co przeniesie przyszłość z tym wszystkim. Dziś na waszym profilu na facebooku pojawiła się notka prawdopodobnie od Toma odnośnie wszystkich utworów. W "Euthanasia" mówicie właśnie o wolności decydowania za siebie. Oczywiście, że się z tym zgadzamy. To my powinniśmy mieć swobodny wybór o decyzjach odnośnie nas samych a nie rząd naszego kraju. Mamy też prawo protestować przeciwko tym rządom. Tutaj w Niemczech też są protesty, a mam wrażenie ze z czasem zabierają nam nasze prawa coraz bardziej. Mieliśmy ostatnio wielki protest w Berlinie gdzie było około 1,3 miliona ludzi, a zostali potraktowani jak śmieci. Policja była brutalna. Rząd zachowuje się jak by chciał zniszczyć te protesty i zabrać ludzi ich prawo do nich. Zjebane to jest. W Polsce policja atakowała kobiety gazem pieprzowym. Przejebane.

większy wkład to solówki. A co z karierą solową? Coś tam sobie pogrywam, ale nie wiem co dalej z tym. Najważniejszy jest Sodom. Jak będę mieć czas to coś porobię z tym. Chyba zrobię tak jak mówiłeś, nagram jakieś bluesowe instrumentale. Może jednak zrobię coś innego, zobaczymy. Macie już plany na 2021 czy chcecie poczekać na to jak to wszystko się rozwinie z wirusem? Mamy już jakieś zaplanowane koncerty i festiwale. Nikt nie wie czy to się odbędzie, bo nikt nie wie jak ta sytuacja się rozwinie. Jak coś to będzie przekładane na kolejny rok. Nam nie pozostaje nic innego jak tylko czekać cierpliwie i zobaczyć co się stanie. Może zagramy jakiś koncert online. Jakoś trzeba zabić ten czas. Chcemy też dać coś fanom, od których czujemy cały czas wsparcie w tej trudnej sytuacji. Dzięki wielkie za rozmowę i mam nadzieje, że zobaczymy się szybko. Zdrowia! Dzięki wielkie. Zdrowia.

W tej samej notce jest mowa o tym, że "Friendly Fire" to utwór, który ma wyznaczyć nową drogę Sodom. Wiesz co nie wiem. Mamy kilka nagrań jesz-

Kacper Hawryluk

SODOM

43


powinno dać siłę! Nawet jeśli przekleństwo zmienia się w gniew!

...stosunkowo blisko obecnych wydarzeń. Wydaje mi się, że jest to jedna z tych bardziej kojarzonych kapel na łamach Heavy Metal Pages, o której można było przeczytać między innymi w poprzednich numerach magazynu (62 oraz 70). Polecam do nich wrócić, jeśli jesteście zainteresowani wcześniejszymi albumami kapeli. W poniższym wywiadzie miałem przyjemność chwilę porozmawiać z perkusistą Lacky'm oraz wokalistą Lee na temat najnowszej EPki "Over and Out", oraz o tym, jak im się wiedzie podczas czasów pandemii. HMP: Cześć. Czy mógłbyś opowiedzieć, co się zmieniło w waszym zespole od czasu kiedy ostatni raz byliście na łamach naszego magazynu, a było to w roku 2018 (wydawaliście wtedy "First Class Violence")? Andreas "Lacky" Lakaw: To wciąż wygląda, jakby ten dzień był wczoraj. Ale wiele rzeczy przez ten czas się wydarzyło, zagraliśmy parę wspaniałych występów na festiwalach, naprawdę dobrze wszystko szło... Jednak przyszedł wirus i udaremnił nasze plany na prawie cały rok. Na szczęście, wiele występów zostało tyl-

utworów? Andreas "Lacky" Lakaw: Na początku planowaliśmy wspólny singiel wraz z zespołem, z którym się przyjaźnimy. Niestety, pewne rzeczy nie przychodzą tak łatwo, jakby można było tego się spodziewać. Tak więc postanowiliśmy zrobić EPkę, by wpasować się w przerwę przed nowym LP i móc skoncentrować się trochę bardziej na pracy nad DVD z historią zespołu. To DVD powinno być przed Bożym Narodzeniem. Utwory były raczej dziełem przypadku, oczywiście mieliśmy ustalony

Zasadniczo to "The Autocrazy (Autocracy) Club" wciąż jest aktualny, nie? Czy wciąż zgadzacie się z tym utworem lub, czy zmie niliście swoją opinię na temat osoby, o której wspomnieliście w tekście? Pytam się w momencie, w którym dzieją się wybory w USA. Oliver "Lee" Weinberg: Nic się nie zmieniło jeśli chodzi o nasze deklaracje! Wręcz przeciwnie, uderzają mocniej niż wcześniej! Zawsze kiedy zapowiadam "They Need a War" na naszych koncertach, mówię "ma już 30 lat, ale wciąż jest aktualny"! Smutne to, aczkolwiek prawdziwe! Powiedziałbyś, że "Dawn Of The Dumb" jest logiczną kontynuacją "The Autocrazy…", bądź raczej jego logicznym rozszerze niem? Andreas "Lacky" Lakaw: Jest to tekst napisany przeze mnie dawno temu. Temat "Dawn..." był dość długo na moim warsztacie i prawdopodobnie zawsze pozostanie na czasie. Tym razem byłem w stanie użyć go w nowym utworze. Czy "Dawn Of The Dumb" został dodatkowo również zainspirowany przez Covid 19? Jak duży wpływ miała epidemie na wasze teksty z EPki? Andreas "Lacky" Lakaw: Nasze tematy są zawsze stosunkowo blisko obecnych wydarzeń. Nawet część tekstów z lat 80. jest bardziej na czasie teraz, niż kiedykolwiek. Jakoś wszystko w ludzkiej historii się powtarza, jednak nikt nie potrzebuje tego koronawirusowego szaleństwa po raz kolejny. Choć nie potrzeba też innego syfu, o którym piszemy. Czy "Over and Out" jest zainspirowany przez konkretne wydarzenie, czy to jest tylko wasz stosunek wyrażony w stronę tych gnoi, którzy robią tak okropne rzeczy jak gwałt? Andreas "Lacky" Lakaw: Typowy tekst Lee. Lubi wyrażać frustrację i złość. I nie jest to jakieś specjalne wydarzenie! To się dzieje codziennie! Wszędzie!

Foto: Marcus Kösters

ko przeniesionych. Jeśli tylko pozwolą nam grać koncerty, to mamy nadzieję na parę następnych wspaniałych koncertów. Czy "First Class Violence" spełniło wasze oczekiwania? Andreas "Lacky" Lakaw: Jestem bardzo zadowolony z tego albumu. Połączył on wiele... jego brzmienie jest nowoczesne, jednak wciąż jest lekko staro-szkolny oraz ekstremalnie autentyczny. Nie ma przesadnej produkcji, jednak wciąż daje kopa. Utwory wciąż są świetne, a niektóre z nich doszły na stałe do naszej setlisty. W roku 2020 wydaliście EPkę pod tytułem "Over and Out". Zawiera zarówno stare utwory, jak "Armageddon" i "Faded Picture" oraz nowe, jak tytułowy i "Every Time You Curse Me". Zacznijmy od tych drugich: jak długo zajęło wam napisanie nowych

44

DARKNESS

deadline, jednak ktokolwiek kto nas zna, wie, że zwykle to tak nie działa. Czy mógłbyś opisać proces nagrań i produkcji na "Over and Out"? Czy Ben miał prob lem z przystosowaniem się do waszego pro cesu nagraniowego? Andreas "Lacky" Lakaw: Nie było żadnych problemów z Benem, znaliśmy się już wcześniej. Lee już grał z Benem, w jego zespole, Yuppie Club. I proces nagraniowy był względnie luźny. Z Cornym jako producentem, mieliśmy już dobre doświadczenia po "First Class Violence". Nigdy się nie zmienia dobrze działającego zespołu, nie?! Co zainspirowało "Every Time You Curse Me"? Oliver "Lee" Weinberg: Ludzie, którzy są inni lub myślą inaczej, prawie zawsze są głupio wytykani bądź wręcz przeklinani! Jednak to

Czy widzieliście "25 lat niewinności: Sprawa Tomka Komendy"? Wasz "Over and Out" przypomniał mi o sprawie, kiedy pols ka policja stworzyła fałszywe dowody oraz torturowała niewinnego człowieka tylko po to, by zamknąć sprawę gwałtu/morderstwa w roku 2004. Był traktowany jak gwałciciel przez skazanych i strażników do około 2018r. Stąd moje zapytanie jest proste. Czy jest jakiś sposób, by zadośćuczynić za to, co ludzie mu zrobili (od obelg, przez bicie po gwałt na nim)? Andreas "Lacky" Lakaw: Nie słyszałem o tym wspomnianym przez ciebie przypadku. Zawsze istnieją błędy sądowe. Jednak w obecnym świecie z tymi wszystkimi naukowymi metodami i procesami śledczymi, wina powinna być do określenia w sposób dokładny. I wtedy sprawca czynu powinien zostać ukarany z odpowiednią ostrością. Co możemy zrobić, by zmniejszyć ilość gwałtów oraz usprawnić proces poszukiwa nia przestępców? Personalnie widzę trochę problemów z ustalaniem sprawców owych


czynów i zdrowiem psychicznym w Polsce. Czy macie podobne problemy w Niemczech? Andreas "Lacky" Lakaw: Myślę, że ten rodzaj przestępstwa rozwija się w ten sam sposób we wszystkich krajach. W pewnych miejscach szybciej, w innych wolniej. Statystyki przestępstw w Niemczech stoją na tym samym poziomie, jednak proporcja przestępstw z użyciem przemocy się zwiększa.

definiuje? Andreas "Lacky" Lakaw: Jeśli już robimy ten miks różnych kawałków jako wydanie, to wydaje mi się, że można poeksperymentować. "Faded Pictures" był jedynym utworem, na który tekst napisał Olli. Ten utwór zawsze był czymś wyjątkowym i w ten sposób oddaliśmy hołd naszemu zmarłemu wokaliście. Na "First Class Violence" zrobiliśmy wersję

Więc… myślę, że za dwa lata! Co zrobilibyście, gdybyście wiedzieli, że 2020 będzie tak kurewsko zjebany? Czy pamiętacie jakiś rok, który był do tego podobny w światowym potoku gówna? Andreas "Lacky" Lakaw: Nie widzieliśmy nic takiego przedtem. Rok temu nikt by nie uwierzył, że coś takiego mogłoby się zdarzyć.

Zgodziłbyś się, że niektóre bajki są całkiem dziwne i straszne? Na przykład bajka o Czerwonym Kapturku, gdzie wilk pożera człowieka... Co o tym sądzisz? Andreas "Lacky" Lakaw: To dobre pytanie. Nie jestem tego pewien, jednak sądzę, że ludzie w swoim rozwoju definitywnie potrzebują szokujących wydarzeń. Dzieciom dość wcześnie opowiada się te straszne historie, ale to wyostrza ich zmysły. Jeśli ich rodzice są gotowi wytłumaczyć im te historie, to nic nie stoi na przeszkodzie prawidłowemu rozwoju. Wszyscy dorośliśmy i jesteśmy przecież normalni (śmiech). Czy możesz opisać koncert w Japonii, na którym został nagrany wasz utwór "Tinkerbell Must Die"? Andreas "Lacky" Lakaw: Cała podróż do Japonii była wspaniałym doświadczeniem. Pojechaliśmy tam, by zagrać dwa występy, jeden jako główna atrakcja. To był dla nas zaszczyt. Tak więc byliśmy w naprawdę dobrym humorze. Koncerty były świetne i wraz z "Tinkerbell..." zachowaliśmy to wspaniale wspomnienie. Kto wie, czy będziemy mieli jakieś konkretne nagranie "live", jednak teraz przynajmniej mamy jeden świetny utwór koncertowy. W połączeniu z "Over And Out" była to dobra sposobność, aby zapoznać ludzi z tym, jak prezentujemy się na żywo na scenie. "Armageddon" jest jak powrót do przeszłości. Czy on w ogóle był na waszym długograju - bo z tego co wiem, to chyba nie? Co sprawiło, że wybraliście ten utwór zamiast innych, które mieliście na demach z lat 80.? Andreas "Lacky" Lakaw: Utwór jest z naszej pierwszej kasety demo i wciąż dobrze sprawdza się na koncertach. Nawet kiedy gramy koncert, po drugiej stronie świata, zawsze się znajdzie fan, który będzie krzyczał "Armageddon" (śmiech). Był śpiewany przez Olli'ego i przeze mnie na demówkach, oraz Raya na "Conclusion & Revival". Uznaliśmy, że dobrym pomysłem byłoby mieć ten utwór nagrany także z wokalami Lee. Oryginalni muzycy czasów "Death Squad" w osobach Pierre i Bruno pomogli nam w chórkach. Czy na waszym następnym albumie zamierzacie nagrać kolejne utwory z demówek z lat 80.? Uchylisz rąbka tajemnicy, które to mogą być? Andreas "Lacky" Lakaw: Nigdy nie mów nigdy. Już mamy obecnie jeden lub dwa utwory, które zasługują na ponownie nagranie. Nasza EPka "XXIX" miała już ponownie nagrany "Burial At Sea" oraz "Death Squad", co pomogło ludziom poznać naszego obecnego wokalistę w starym repertuarze. Wyszło świetnie. Jak ważnym dla was jest "Faded Picture"? Czy zgodziłbyś się, że jest to coś, co was

Foto: Marcus Kösters

thrashową z Zeutanem. Jednak czasami trzeba też usiąść i wziąć głęboki oddech, a ta nowa wersja "Faded Pictures" jest do tego idealna. Czy masz kontakt z członkami, którzy byli w latach 80. w Darkness? Co mówili, kiedy im powiedziałeś, że chcesz ponownie nagrać stare kawałki z dyskografii Darkness? Andreas "Lacky" Lakaw: Szczerze powiedziawszy to o to, nie pytałem się nikogo (śmiech). Jednak nie musiałem, Ray i Olli już odeszli. Wciąż zostajemy w przyjaznym kontakcie z Bruno, Pierre oraz Timo. Rok temu świętowaliśmy 35-lecie zespołu z występem, na który bilety zostały wyprzedane. Wtedy na scenie wystąpili z nami wszyscy byli członkowie. Graliśmy wiele starych utworów. Niewiarygodny wieczór. Po koncercie tylko szczęśliwe twarze. Wątpię, żeby jakikolwiek były muzyk miał problem, z tym że nagrywamy ponownie stare kawałki. Z obecnym składem wciąż jesteśmy w stanie podtrzymywać starego ducha.

Mam nadzieję, że ten będzie niczym splunięcie i będziemy wkrótce żyć ponownie względnie normalnie. I żeby kultura przeżyła to wszystko, szczególnie jeśli chodzi o muzykę. Życie bez sztuki i muzyki byłoby dla mnie bezsensowne. Czy 2021 będzie gorzej czy lepiej waszym zdaniem? Andreas "Lacky" Lakaw: Nie mogę się doczekać na 2021. Wszystko musi dążyć ku lepszemu, albo będzie nam ciężko żyć. Oliver "Lee" Weinberg: Gorzej! Dziękuje za wywiad i powodzenia! Andreas "Lacky" Lakaw: Przyjemność po naszej stronie. Zostańcie w zdrowiu i silni w heavy metalu. Oliver "Lee" Weinberg: Dziękuje za twoje wsparcie, bracie. Miejmy nadzieję, że świat metalu nie zmieni się tak bardzo przez następne parę lat i wrócimy do tego, na czym skończyliśmy. Thrash on! Jacek Woźniak

Czy mógłbyś opisać jak przebiegały prace nad "Every Time You Curse Me"? Oliver "Lee" Weinberg: Nagrywanie teledysku podczas Covid19 nie było łatwe. Problem z lokacją, ekipami kamerzystów i pierdoloną kwarantanną! Rezultat nie był stu procentach tym, czego oczekiwaliśmy, ale czasami coś po prostu nie działa. Jednak pod koniec, ważne jest to, co zawsze przynosimy na żywo w teledyskach takich jak "First Class Violence" oraz "Tinkerbell Must Die"! I sądzę, że ten teledysk też ma w sobie tę energię. Kiedy mamy spodziewać się kolejnego długograja? Oliver "Lee" Weinberg: Zaczniemy teraz!

IRON ANGEL

45


Nowa era - Oto jesteśmy, gotowe do walki! - deklaruje Diva Satanica, czyli Rocío Vázquez, nowa wokalistka Nervosy. Thrashowa wizytówka Brazylii przeżyła ostatnio personalne trzęsienie ziemi. Fanom trudno było wyobrazić sobie zespół bez wieloletniej frontmanki Fernandy Liry, ale liderka Prika Amaral nie dość, że szybko skompletowała nowy skład, to do tego nagrał on bardzo udany album. "Perpetual Chaos" prezentuje Nervosę w jeszcze brutalniejszej i ostrzejszej odsłonie, nie tylko za sprawą growlingu Divy. HMP: Niedawno doszło w szeregach Nervosy do prawdziwego rozłamu - co takiego się wydarzyło, że po tylu latach rozpadł się trzon zespołu? Diva Satanica: Nervosa to zespół, który od dziesięciu lat koncertuje na całym świecie i czasami po prostu musisz przezwyciężyć bardzo złe sytuacje. Bycie w zespole jest jak związek, czasami okazuje się, że masz inne priorytety w swoim życiu i musisz iść dalej, to wszystko. "Naprawdę nie myślimy o tym, aby mieć więcej muzyków w zespole" mówiła nam Fernanda przed kilku laty i w pewnym sen sie miała rację, bo od strony muzycznej

Do tego Mia Wallace to znana basistka, w końcu nie każdy może współpracować z Tomem Wariorem, ty też jesteś dość znana w ojczystej Hiszpanii - to przypadek, że poza perkusistką Eleni Nota skład zasiliły rozpoznawalne osoby? Prika wysłała nam wszystkim wiadomość z pytaniem, czy chciałybyśmy uczestniczyć w przesłuchaniu do jej zespołu. Wiedziała o karierze Mii. Eleni odkryła dzięki profilowi perkusistek na Instagramie. Mnie widziała, jak gram na żywo z moim zespołem Bloodhunter rok temu, otwieraliśmy wtedy hiszpańskie koncerty Nervosy. Chciała znaleźć muzyków, którzy byliby w stanie grać utwory Nervosy i razem rozpocząć nową erę

Of Yourself" Nervosa była traktowana przez fanów jako metalowa wizytówka Brazylii i przy każdej zmianie składu Prika werbowała doń swoje rodaczki. Teraz mamy diametralnie odmienną sytuację, bo jesteście już zespołem międzynarodowym; nasuwa się więc pytanie gdzie będzie mieścić się baza zespołu? Napalm to firma europejska, 3/4 składu również mieszka na naszym kontynencie - Prika przeprowadzi się teraz do Europy, żeby funkcjonowanie zespołu było łatwiejsze? Prika zastanawiała się nad różnymi możliwościami. W przyszłości byłoby nam łatwiej podróżować i spotykać się, gdyby przeprowadziła się do Europy, ale ze względu na okoliczności musimy poczekać, aby zobaczyć, co się stanie… Wszystko musiało odbyć się dość szybko i sprawnie, skoro już latem zaczęłyście nagrywanie czwartego albumu? To był jedyny sposób, aby pokazać fanom Nervosy, jak brzmi nowy skład. Ponieważ nie mogłyśmy grać koncertów, więc tak! Chciałyśmy jak najszybciej nagrać nowy album.

Foto: Nervosa

46

Nervosa to wciąż trio, tyle, że z tobą jako wokalistką - Prika celowo nie szukała śpiewającej basistki, żeby uniknąć skojarzeń i porównań? Prika powiedziała nam, że szuka ludzi, którzy byliby zaangażowani w ten projekt tak samo jak ona, którzy mogliby poświęcić cały swój czas temu zespołowi, być w nim na pełny etat. Liczyła się też znajomość angielskiego oraz dotychczasowego repertuaru Nervosy. Zgłosiłam się na przesłuchanie i Prika była zadowolona z mojego podejścia. Wiedziała, że nie potrafię grać na basie, ale to nie był dla niej duży problem, ponieważ miała już na oku Mię.

zespołu.

Która z was pierwsza dołączyła do składu?

Od czasu debiutanckiego albumu "Victim

NERVOSA

Wydaje mi się więcej niż pewnym, że z kimś takim jak wy w składzie Nervosa może wejść na znacznie wyższy poziom, do tego znacznie szybciej, niż Prika miałaby przyjąć kogoś dopiero zaczynającego swą przygodę z profesjonalnym graniem - to też pewnie miała gdzieś z tyłu głowy, podejmując akurat takie decyzje? Taki zespół jak Nervosa nie daje zbyt wiele czasu na zaczynanie wszystkiego od zera, więc posiadanie odrobiny doświadczenia było czymś, co warto było wziąć pod uwagę, ponieważ to ułatwiło wiele spraw.

Czy jego tytuł "Perpetual Chaos" można odnieść nie tylko do tego, co dzieje się obec nie na świecie, ale też do niedawnych zawirowań wewnątrz zespołu? Nie sądzę, jak powiedziałam wcześniej, to normalna rzecz, która może przytrafić się wielu innym zespołom, ponieważ nie jest łatwo żyć razem przez tyle lat. "Perpetual Chaos" dotyczy szerszej perspektywy, ludzkiego zachowania i chaosu, który wywołaliśmy jako istoty ludzkie na tej planecie, na Ziemi. Mówię tu o wojnach, kapitalizmie, znęcaniu się nad zwierzętami… oczywiście sama pandemia również była sporym źródłem inspiracji. Traktujecie tę płytę jako nowe otwarcie dla zespołu, kolejny rozdział jego historii i zarazem jasną deklarację, że wróciłyście jeszcze silniejsze, a problemy nie mogły wam w tym przeszkodzić? Czujemy się silniejsze niż kiedykolwiek, ponieważ od samego początku doświadczałyśmy silnej więzi między sobą i to jest bardzo ważne, aby móc razem pracować. Ponownie pracowałyście z Martinem Furia, ale nowością jest to, że również Prika była producentem tej płyty? Martin jest niesamowitym producentem i bardzo dobrze wie, jak powinien brzmieć


nasz zespół. Ma wyjątkowy talent do budowania świetnej atmosfery oraz by ludzie czuli się ze sobą komfortowo, więc łatwo z nim współpracować. Praca z nim jest również interesująca, ponieważ oprócz ostatecznych aranżacji napisał nam wiele tekstów. Ma bardzo fajne pomysły! "Downfall Of Mankind" stała się tu chyba dla was punktem wyjścia do kolejnych poszukiwań, dlatego nowy materiał jest znacznie brutalniejszy, ale przy tym bardziej zaawansowany technicznie - z taką sekcją można pozwolić sobie na więcej? Wszystkie musiałyśmy wnieść swój wkład w proces pisania, więc nasze osobiste doświadczenia miały duży wpływ na ostateczny rezultat oraz brzmienie płyty i to jest prawdopodobnie przyczyna tej zmiany. To w sumie wciąż rzadki obrazek, że metalowy perkusista gra w studio z nut, a do tego czynnie uczestniczy w dyskusjach nad ewentualnymi zmianami swej partii - Eleni ma za sobą edukację muzyczną, na czym Nervosa tylko zyskuje? Posiadanie perkusistki takiej jak Eleni to marzenie każdego zespołu na świecie. Nie wszystkie zespoły mają wykształconych muzyków, ale na pewno jest to duży plus. Raporty ze studia potwierdzają, że atmosfera w zespole jest fantastyczna, co pewnie przełożyło się na efekt końcowy waszej pracy? Pewnie! Gdybyśmy od początku nie czuły się ze sobą dobrze, nie poszłoby tak łatwo. Czujemy się razem bardzo szczęśliwe. W "Rebel Soul" poza tobą mamy, zdaje się, gościnnego wokalistę i duet - kogo zaprosiłyście do tego utworu? Jesteśmy szczęśliwe, że w tym utworze wokale wykonał Erik A. Knutson z Flotsam & Jetsam, który doskonale oddał buntowniczego ducha sceny thrashmetalowej i rock'n' rolla. Jesteśmy zaszczycone, że zgodził się na tę współpracę!

Foto: Nervosa

W studio pracowałyście nad 15 utworami, ale na CD i LP trafiło ostatecznie tylko 13. Z dwóch pozostałych zrezygnowałyście, czy trafią jako bonusy na którąś ze specjal nych edycji "Perpetual Chaos"? Wkrótce podamy więcej informacji na ten temat, więc bądźcie czujni! Trzeba przyznać, że Napalm dba o efektowne wydania waszych płyt: tu nie dość, że ukażą się dwie wersje CD, to do tego aż trzy wydania winylowe, w tym jedno z bonusowym singlem - w czasach cyfrowej dys trybucji muzyki to wręcz konieczność, żeby przyciągać uwagę tych fanów, którzy wciąż kupują płyty w fizycznej postaci? Jasne, jeśli zależy ci na zainteresowaniu fanów, z pewnością przeczuwasz, czego chcą lub czego oczekują od ciebie i jest to bardzo ważna rzecz, ponieważ to oni decydują się na zakup twojego towaru, lub nie. Będzie też wersja kasetowa, tak jak w przypadku "Downfall Of Mankind", czy też akurat ten nośnik traktujecie tylko jako

ciekawostkę, adresowaną do największych maniaków analogowego dźwięku? Jesteśmy otwarte na wiele różnych pomysłów, więc czemu nie? Teledysk do "Guided By Evil", lyric video do utworu tytułowego - w czasach koncer towej posuchy trzeba promować nowe wydawnictwo jak się da, wykorzystując możliwości internetu? Teledyski i filmy z tekstami to tylko niektóre z niewielu rzeczy, które możemy zrobić w czasie pandemii, więc wkrótce będziecie mieli kolejny wideoklip! Nervosa to zespół świetnie czujący się na scenie, przy okazji każdej kolejnej płyty grający bardzo dużo koncertów. "Perpetual Chaos" jest waszym przełomowym albumem, materiałem stworzonym do prezentacji na żywo, a tu zonk, nie da się i nie wiadomo ile ta sytuacja potrwa - trudno wysiedzieć w domu, kiedy powinno się już szykować do trasy? To druzgocące. A nawet dużo bardziej dla nowych muzyków zespołu, które nie mogą się doczekać, aby pokazać starym fanom Nervosy, na co ich stać na scenie! Ale zdrowie jest teraz ważniejsze. Zdążyłyście w ogóle zagrać koncert w tym nowym składzie, czy też ta przyjemność czeka was dopiero wtedy, kiedy koncertowe życie wróci do normy, czyli ponoć latem przyszłego roku? Najlepszym scenariuszem dla nas jako zespołu z nowym składem byłoby zagranie kilku koncertów, ale niestety to zależy od tego, ile będziemy musieli czekać, aż wrócimy do normalnego życia… Myślisz, że pandemia, paradoksalnie, wzmocni muzyczny biznes, bo przetrwają tylko te dobre, zdeterminowane zespoły, gdy słabeusze szybko odpadną, rezygnując z grania już przy pierwszych trudnościach? Muzyczny biznes czasami wydaje się wrzodem na dupie, ponieważ jako zespół musisz stawić czoła wielu różnym trudnym sytuacjom. Ale oto jesteśmy, gotowe do walki!

Foto: Nervosa

Wojciech Chamryk & Sara Ławrynowicz

NERVOSA

47


Drobne rzeczy

łem też ten materiał.

Accuser powrócił na scenę w lekko odświeżonym składzie. To odświeżenie to powrót starego i zasłużonego kompana tej kapeli. Mam tu na myśli dawnego gitarzystę Rene Schutza. Jego powrót zdecydowanie dodał tym niemieckim thrasherom kopa. Więcej na temat nowej płyty zatytułowanej po prostu "Accuser" opowiedział nam śpiewający gitarzysta Frank Thoms. HMP: Nie jest to jakąś regułą, ale często zdarza się, że zespoły tytułują debiutancka płytę swoja nazwą. Wy jednak zrobiliście to w przypadku dwunastego albumu. Frank Thoms: Wszystkie utwory na tym albumie to przekrój historii Accusera. Możesz znaleźć elementy z lat osiemdziesiątych, dziewięćdziesiątych oraz dzisiejszych. Powrócił także nasz dawny członek, René. To wystarczający powód, żeby album zatytuować własną nazwą. Jak sam przyznajesz, tworzenie muzyki dalej jest dla Ciebie ekscytujacym procesem.

nośnie pisania dobrych metalowych utworów? Frank Thoms: Moja rada jest poniekąd związana z moim gustem. Myślę, że ważne jest, aby ściśle łączyć riff z perkusją. Wtedy możesz usłyszeć, czy druga gitara gra coś innego, czy też znajduje się tuż ponad innymi instrumentami. Możesz wypróbować kilku harmonii, ale jeśli jeden głos wystarczy, to powinieneś trzymać się jednego głosu. Przerwy powinny łączyć poszczególne części, ale też ciekawie brzmieć. Jeśli utwór działa, ale wydaje się być zbyt długi bez wokalu, to powinieneś posłuchać utworu z wokalem. W

Powiedz mi proszę, czy w czasie przerwy w Waszej współpracy utrzymywaliście ze sobą kontakt? Frank Thoms: Mieliśmy mniej kontaktu, ponieważ nasze muzyczne drogi się rozeszły. Ale nasze rodzinne miasto jest małe, więc siłą rzeczy wpadaliśmy na siebie tu i tam. René jest także właścicielem miejscowego sklepu muzycznego więc siłą rzeczy ciężko było się od niego odciąć. Uważacie, ze ten powrót wniósł w Waszą muzykę jakiś powiew świeżości? Frank Thoms: René wnosi wiele emocji, a solówki gitarowe z ostatniego albumu odświeżają każdy utwór. Dzięki temu album był bardzo żywy. Pogadajmy o tekstach. Od samego początku byliście zespołem politycznie zaangażowanym. Nie boicie się, że może to odstraszyć niektóre osoby od Waszej twórczości? Frank Thoms: Nie! Mamy opinie na wiele tematów i chcielibyśmy wyrazić. Są ludzie, którzy się z nami nie zgadzają, ale my zajmujemy władne stanowisko. Interesujące jest również podjęcie dyskusji z ludźmi, którzy inaczej myślą o sprawach tego świata. Współczucie dla postawy możemy uzyskać z różnych powodów lub uważamy, że jest to dla nas kompletny nonsens. Utwór "Seven Lives" mówi o zasadach koegzystencji różnych grup w społeczeństwie. Czy w Waszej opinii wszystko w tej kwestii jest tak, jak powinno? Frank Thoms: Staramy się regulować nasze życie społeczne za pomocą praw, ale nadal istnieją niesprawiedliwości. Jeśli chodzi o decyzje prawne, są ludzie, którzy są traktowani w sposób uprzywilejowany ze względu na ich wpływy i pieniądze. Jeżeli przestępstwo tego wymaga, sprawcę należy traktować indywidualnie. Sprawiedliwość powinna mieć dynamikę, ale nie po to, by chronić uprzywilejowanych.

Foto: Tom Row

Czy jest to jednak ten sam rodzaj ekscytacji, który towarzyszył Wam na bardzo wczesnym etapie działalności? Frank Thoms: Tak, zdecydowanie! Tworzenie utworów jest dalej ekscytujące. Jesteś dumny, gdy widzisz ostateczny rezultat. Tak było na początku i tak samo postrzegamy to dzisiaj. Kiedyś nasze kawałki były pisane w sali prób, dziś mamy możliwość robić to w domu. To duża różnica, ale od razu umożliwia usłyszenie rezultatu. Co jest najbardziej interesującą częścią tego procesu? Frank Thoms: Dla mnie bardzo interesujące jest łączenie partii wszystkich instrumentów. Jak perkusja współpracuje z gitarami i jak używasz basu, aby brzmiał dobrze. Ten proces to za każdym razem przejście od danego fragmentu konkretnego utworu. Masz jakieś rady dla młodych twórców od-

48

ACCUSER

większości przypadków piosenka wydaje się znacznie krótsza, a długość będzie pasować. Wspomniałeś juź o powrocie do zespołu Rene Schultza. Jak do tego doszło? Frank Thoms: Nasz gitarzysta Dennis nie był już w zespole, a my wciąż mieliśmy do zagrania występ na jednym z festiwali. Zapytaliśmy René, czy zagrałby ten jeden koncert jako gościnny gitarzysta. Zgodził się. Koncert był naprawdę dobry i było to wspaniałe uczucie. Tego wieczoru, postanowiliśmy kontynuować współpracę Rene, jak sie czujesz ponownie grając ze starymi ziomkami? Nie pozapominałeś rif fów? René Schütz: To naprawdę wspaniałe uczucie znowu być częścią zespołu i tworzyć muzykę z przyjaciółmi. Szybko wróciłem do starych kawałków Nie grałem wcześniej nowego materiału, ale po kilku próbach te opanowa-

Również "Temple Of All" ma bardzo interesujący tekst. Opowiada o świątyni jednoczącej wszystkie religie razem. To Waszym zdaniem realna koncepcja? Frank Thoms: Jeśli zgromadzimy wszystkie religie w jednym budynku, od razyu pojawi się konflikt. Sytuacja ta rodzi pytanie, czy możemy lepiej żyć bez religii. Co zazwyczaj powstaje jako pierwsze? Muzyka czy teksty? Oba te element są dla Was tak samo ważne? Frank Thoms: Najpierw piszemy muzykę, w końcu wszyscy gramy na jakimś instrumencie. Kiedy piszę zwrotkę lub refren, staram się zostawić miejsce na wokale. To miejsce jest wtedy szablonem dla długości tekstu. Dla nas ważne jest, aby piosenka brzmiała dobrze. Ale jest również dla nas ważne, aby dobrze brzmiąca piosenka również miała swój wyraz. "Accuser" został wyprodukowany przez Waszego długoletniego współpracownika Martina Buchwaltera. Co sprawia, że ta współpraca tak dobrze się Wam układa? Frank Thoms: Pracujemy razem od wielu lat. Martin jest naszym przyjacielem i dokładnie wie, co jest dla nas dobre. Współ-


praca układa się świetnie i słychać to w końcowych wynikach. Z niecierpliwością czekamy za każdym razem w studio i świetnie się bawimy podczas nagrań. Doceniamy to wszystko. Przyjaźń, skoncentrowana praca, miło spędzony czas, dużo zabawy i doskonały efekt! Jakieś nadzieje na koncerty w 2021? Macie jakieś alternatywne pomysły, gdyby wyco fanie obostrzeń nie wypaliło? Frank Thoms: W tej chwili nie mamy pojęcia, co będzie, a czego nie będzie w 2021 roku. Jesteśmy teraz w drugim lockdownie i usłyszałem dzisiaj w radiu, że prawdopodobnie będziemy mieć z tym problem do lutego. Moglibyśmy teraz coś zaplanować, ale musimy się też spodziewać, że wszystkie plany zostaną ponownie anulowane. Taką sytuację mieliśmy już w 2020 roku. Niewątpliwie ta pandemia dała w dupę całej scenie. Ale może widzisz jakieś plusy tego szaleństwa? Frank Thoms: Ta sytuacja ma tylko wady. Jedyną korzyścią, jaką teraz widzę, jest to, że ludzie i fani są bardziej zainteresowani albumem niż wcześniej. Być może jest to proces uczenia się, który nie zostanie porzucony nawet po zakończeniu pandemii. Mam nadzieję, że w nadchodzącej normalności nadal będziemy doceniać małe rzeczy. Bycie muzykiem to fajna sprawa, ale ma też mniej przyjemne aspekty. Miałeś kiedyś ochotę rzucić to w cholerę? Frank Thoms: Przez kilka lat mieliśmy prz-

Foto: Tom Row

erwę i wiemy, jak to jest żyć bez grania muzyki. Dlatego nie wyobrażam sobie już życia bez niej. Mimo że czasy są ciężkie, bardzo się cieszę, że mogę grać i tworzyć. Accuser to kapela z dosyć bogatym dorobkiem. Czy jednak znajdują się w nim jakieś utwory, z których nie jesteś w pełni zadowolony? Frank Thoms: Nie zupełnie. Czasem tylko wychwytuję drobne wady. W studiu jest taki moment, kiedy decydujesz, czy dokończyć nagrania, czy nie. Ale w pewnym momencie

musisz podjąć decyzję. Później chcesz coś zmienić, a znacznie później nie chcesz przecież zmieniać tych małych rzeczy. Więc w sumie jest dobrze. Nie potrafię wskazać kawałka, którego nie lubię. Dzięki bardzo za wywiad Frank Thoms: Dzięki za pytania i trzymajcie się zdrowo! Bartek Kuczak Tłumaczenie: Szymon Paczkowski


sza kompozycja, jaką kiedykolwiek napisaliśmy. Nie wiem jak to jest w przypadku innych zespołów, ale dla mnie to prawdziwy przywilej dzielić ponad połowę mojego życia z tymi kolesiami. Nie mógłbym sobie wyobrazić grania w innym zespole niż Angelus Apatrida.

Najgorszy rok i nowy początek - To jest gniewna muzyka na nieprzyjazne czasy - deklaruje Guillermo Izquierdo i trudno mu nie wierzyć, słuchając najnowszego albumu Angelus Apatrida. Hiszpanie rzeczywiście mogą czuć się wkurzeni, bo pandemia przerwała im koncertową trasę, a kiedy latem można było trochę pograć, odwoływano bez racjonalnych powodów festiwale z ich udziałem. Efekt to jeden z najlepszych albumów w dyskografii zespołu: rzeczywiście gniewny, mocarnie brzmiący i totalnie bezkompromisowy, po prostu thrash w czystej postaci. HMP: Ile koncertów zdołaliście zagrać w ubiegłym roku? Guillermo Izquierdo: Cóż, przed pandemią byliśmy w trasie po Europie, myślę, że zagraliśmy w sumie około 15-20 koncertów, aż zostaliśmy zmuszeni do jej odwołania i powrotu do Hiszpanii. Podczas pandemii zagraliśmy w lecie kilka streamingów, prawdziwy show z dystansem społecznym w Barcelonie i kolejny streaming w listopadzie... Najgorszy rok w całej naszej historii! Wygląda na to, że nowa płyta "Angelus Apatrida", póki co, też nie doczeka się szybko koncertowej promocji, więc nie zdołacie

presji, z czego jesteśmy bardzo zadowoleni! Eponimiczny tytuł ma podkreślać wyjątkowość tej sytuacji, bo przecież to już wasz siódmy album, praktycznie od początku działacie w tym samym, niezmiennym składzie, trudno tu więc mówić o jakimś nowym rozdziale w istnieniu zespołu? Tak, dokładnie! W ostatnim roku wiele się wydarzyło, jak sam mówisz, i oczywiście pomyśleliśmy, że to najlepsza wizytówka, jaką mogliśmy mieć dla ludzi, którzy jeszcze nie znają zespołu, lub dla tych, którzy chcieli bardziej agresywnej i szybszej muzyki. W jakiś sposób jest to jak punkt kontrolny w naszej

Tworząc nowy materiał macie wypracowane jakieś patenty, dzięki którym poszczególne utwory nie są do siebie zbyt podobne? Zwracacie na to uwagę już na etapie kom ponowania, czy raczej na etapie dopracowywania i aranżowania poszczególnych kom pozycji? Dzięki temu, że jesteśmy ze sobą dwadzieścia lat, znamy się bardzo dobrze i to sprawia, że każdy utwór jest wyzwaniem. Lubimy komponować sami w domu, a potem razem składać wszystko w całość. Z każdym nowym albumem zaskakujemy się nawzajem kompozycjami i uwielbiamy dopracowywać wszystkie piosenki tworzyć całość. Rezultat jest zawsze bardzo zaskakujący. Co dzieje się z ewentualnymi odrzutami? Wykorzystujecie je w inny sposób, na przykład umieszczając na krótszych wydawnictwach, bo choćby "Martyrs Of Chicago" z ubiegłorocznego singla nie ma przecież na albumie? "Martyrs Of Chicago" był tak naprawdę kawałkiem z "Cabaret de la Guillotine" z 2018 roku, jednak niewydanym utworem był cover Slayera "The Antichrist". To jest nasz pierwszy raz, kiedy mamy odrzucone i niedokończone utwory; oczywiście dokończymy i poprawimy te dwa lub trzy kawałki, które nie weszły na album i zrobimy coś w przyszłości! Jesteście więc nie tylko muzykami, ale również fanami, zdajecie sobie sprawę z faktu, że kolekcjonerzy uwielbiają takie rarytasy i czasem im je podsuwacie? Tak, oczywiście. I to jest jeden z głównych powodów, dla których robimy tego typu rzeczy.

Foto: Fernando Morales

poprawić tej statystyki. To z jednej strony frustrująca sytuacja, kiedy ma się album jakby idealnie stworzony do prezentowania na żywo, ale z drugiej to nie było nic zaskakującego - wiedzieliście jak wygląda sytuacja i trzeba było przyjąć to wszystko na klatę, skupić się na stworzeniu jak najlep szego materiału? Wiedzieliśmy, że pandemia nie skończy się szybko, nawet w pierwszej części 2021 roku, ale to przecież nasza praca na pełny etat, nie możemy się zatrzymać i wierzymy, że od lutego będzie coraz lepiej. Może nie będziemy w stanie odbywać wielkich tras koncertowych, ale jestem pewny, że zagramy kilka koncertów przynajmniej w Hiszpanii w dużych salach z dystansem społecznym, żeby promować ten album do czasu, aż sytuacja się poprawi. Mogliśmy skupić się na stworzeniu najlepszych utworów i nagrywaniu ich bez

50

ANGELUS APATRIDA

karierze, rodzaj nowego początku. Wiemy też, że nazwa zespołu jest dość trudna do wymówienia i zapamiętania dla wielu ludzi, więc chcieliśmy sprawić, żeby było to podwójnie trudne! Oczywiście możecie przeczytać międzynarodowy symbol na okładce, więc będzie łatwiej! Granie przez lata w jednym składzie jest w sumie trochę ryzykowne, bo można popaść w rutynę, ale nie bez znaczenia jest tu również fakt, że zespół stać na więcej, kiedy tworzący go muzycy znają się doskonale, są świetnie zgrani, wiedzą na co ich stać, tak jak jest to właśnie w waszym przypadku? Tak to właśnie wygląda. Pomimo popadania w rutynę, wierzę, że to sprawia, iż za każdym razem się doskonalimy. Jesteśmy bardzo krytyczni wobec własnej muzyki i nie kończymy utworu, dopóki nie uznamy, że jest to najlep-

Nagrywaliście we wrześniu i w październiku, to jest w momencie, kiedy pandemia nieco zelżała, były widoki na pewien powrót do normalności, odbywały się nawet małe koncerty, ale zanim skończyliście miksy i mastering było już wiadomo, że w trasę nie ruszycie? Niepewnych rzeczy było wiele. Wciąż są. Wyobraź sobie, że kilka tygodni temu wszystko wskazywało na to, że wraz z rozpoczęciem szczepień będzie to początek końca pandemii, ale nie, w tym tygodniu mamy do czynienia w Hiszpanii z kolejnym rygorystycznym lockdownem. Wszystko ma swoje wzloty i upadki... miejmy nadzieję, że do końca lutego wszystko będzie prezentowało się w lepszej perspektywie. Macie jakieś inne pomysły na skuteczne promowanie nowej płyty, skoro koncerty, póki co, odpadają? Staramy się dotrzeć skuteczniej do naszych fanów poprzez media społecznościowe, więc śledźcie nas na Instagramie, Facebooku, Twitterze... będziemy robić wiele różnych rzeczy, aby promować nowy album i spędzać razem wspaniałe chwile! Wsparcie Century Media będzie tu chyba


nie bez znaczenia, zresztą współpracujecie już z nimi od ponad 10 lat, co też o czymś świadczy? Uwielbiamy rodzinę Century Media i jesteśmy bardzo szczęśliwi i dumni, że pracujemy z nimi od tak długiego czasu. A to jest dopiero początek. Tak, już okazują nam wiele wsparcia i bardzo pomagają zespołowi, bardzo miło jest być z nimi. "Angelus Apatrida" to wyłącznie najnowsze utwory, stworzone pewnie w czasie lock downu? Jest kilka niedokończonych utworów z końca 2019 roku, więc tak, wszystko zostało w większości skomponowane podczas ścisłego zamknięcia i ukończone latem. To prawda, że początkowo myśleliście o EPce, ale wena wam dopisywała i skończyło się na albumie? Chcieliśmy nagrać EP-kę w kwietniu, ponieważ dużo koncertowaliśmy i mamy mnóstwo koncertów do odbycia w ciągu całego roku, ale chcieliśmy wydać coś nowego przy okazji naszej 20-stej rocznicy. Ale odkąd wszystkie trasy zostały odwołane, kontynuowaliśmy komponowanie, aż do momentu, kiedy mieliśmy materiał na kolejny album. Brzmicie jeszcze potężniej niż kiedyś - to kwestia studyjnej produkcji, wykorzystania nowych instrumentów czy może obniżenia stroju gitar? Muzycznie poszliśmy o pół kroku w tył w tuningu, co sprawia, że wszystko jest trochę "większe" i brzmi bardziej potężnie. Poza tym pracowaliśmy z Zeussem (Hatebreed, Rob Zombie, Overkill...) i jest on niezłym kozakiem, sprawiającym, że albumy brzmią mocniej. Również to, że muzyka i teksty były pisane podczas tej pieprzonej pandemii, sprawiło, że muzyka jest wyjątkowo mocna, bardziej potężna, agresywna i brutalna. To jest gniewna muzyka na nieprzyjazne czasy. Czyli niejako wróciliście do czasów waszych pierwszych fascynacji, bo przecież na pierwszym albumie zamieściliście swoją wersję "Dominion" Pantery? Powiedziałbym, że wpływy hardcore i punka, które zawsze mieliśmy, są teraz bardziej widoczne niż kiedykolwiek. Oczywiście Pantera to jeden z naszych ulubionych zespołów z wielkim wpływem na nas, uwielbiamy ich brzmienie i ich postawę, to było naturalne, że ta surowa energia przyszła jednocześnie z tą wielką mocą. Zmieniło się również to, że praca w Portugalii z Danielem Cardoso nie była możliwa, więc sami wyprodukowaliście ten materiał z pomocą Juanana Lópeza; dopiero na ostat nich etapach miksem i masteringiem zajął się wspomniany Christopher "Zeuss" Harris - to też swoisty znak pandemii? Nie, kochamy Zeussa i chcieliśmy zmian. Daniel jest naszym dobrym przyjacielem i jesteśmy bardzo wdzięczni za jego pracę i pomoc przez te wszystkie lata; chcieliśmy jednak zmiany, skupiając się na bardziej amerykańskim brzmieniu. Skontaktowaliśmy się więc z Zeussem i był bardzo szczęśliwy, mogąc z nami pracować. Zrobilibyśmy to samo bez pandemii.

Foto: Fernando Morales

Czy to nie ciekawy zbieg okoliczności, że wasz poprzedni album "Cabaret de la Guillotine" dotyczył zagłady monarchii francuskiej w roku 1789, a tu proszę, na naszych oczach niewyobrażalnym i też epokowym przemianom podlega cały, współczesny świat - myślisz, że ludzkość co jakiś czas musi doświadczać takich przełomowych wydarzeń jak epidemie, rewolucje czy wojny światowe, mamy to zakodowane w naszym genotypie, że w końcu musimy coś spieprzyć? Tak, całkowicie... To wszystko jest o problemie kapitalizmu i poszukiwaniu fortuny i władzy przez elity. Ale my lubimy patrzeć na to wszystko jak na część historii; nie jesteśmy tu po to, by toczyć jakąkolwiek wojnę. Wygląda na to, że pandemia znalazła odbi cie w waszych tekstach, zresztą wcześniej też komentowaliście w nich różne aspekty rzeczywistości czy ludzkiego życia? Tak, nasze teksty są pełne krytyki systemu, kwestii społecznych, walki o prawa człowieka, itp. Pandemia ujawniła wiele ekstremizmów w społeczeństwie, a także bolesnych sytuacji z powodu infekcji. To wszystko jest słyszalne w naszej muzyce, nie tylko w tekstach. Czyli nie ma co szukać natchnienia na siłę, życie samo podsuwa źródła inspiracji, a teraz doświadczamy czegoś tak szczególnego, że aż nie można o tym nie pisać? W naszym przypadku tak było. Niestety świat stanął do góry nogami, wszędzie dzieją się szalone rzeczy, rzeczy, których 15 czy 20 lat temu nie mogliśmy sobie nawet wyobrazić, bo brzmiałyby jak z hollywoodzkiego filmu, a jednak się dzieją. To jest dziwnie wciągające, tak naprawdę. Ale i niebezpieczne. Myślisz, że pandemia może być tylko początkiem niewyobrażalnych zmian i pogorszenia się ogólnej sytuacji na świecie? To niewesoła perspektywa, ale wszystko na to wskazuje? Nie sądzę. W ten czy inny sposób rzeczy wrócą do "normalności", nie sądzę, żebyśmy przeżyli wielkie zmiany w społeczeństwie, ale bardzo ważne jest, żeby nie popaść w ekstremistyczny populizm i nadal szanować prawa człowieka; przynajmniej tyle możemy zrobić

dla naszego wzajemnego, dobrego samopoczucia. Masz wśród tych dziesięciu utworów jakiś ulubiony, który jest dla ciebie czymś więcej niż tylko kolejnym numerem Angelus Apatrida? Może to singlowy "Bleed The Crown", dość reprezentatywny dla waszego stylu? "Indoctrinate" jest jedną z moich ulubionych kompozycji, razem z "The Age Of Disinformation" czy "Disposable Liberty". "We Stand Alone" również jest jednym z moich ulubionych, refren będzie magiczny, kiedy zagramy to na żywo! Angelus Apatrida to zespół, który broni się przede wszystkim bezkompromisową muzyką i taką samą postawą - raczej trudno wyobrazić sobie, że staniecie się z dnia na dzień mainstreamowym zespołem, to byłaby zdra da ideałów i zaprzeczenie tego, co wypracowaliście przez lata? Czym jest mainstream? Nie wydaje mi się, żeby to mogło się zdarzyć, ponieważ nie gramy mainstreamowej muzyki metalowej. Nie każdy lubi thrash metal, chyba, że jesteś jednym z tych wielkich zespołów. Czy powinniśmy zmienić naszą muzykę? Już teraz tworzymy dużo bardziej agresywną i brutalną muzykę, którą uwielbiam. Naprawdę wątpię, że będziemy tworzyć muzykę dla szerokiej publiczności. Również wewnątrz heavy metalu nasza muzyka jest w mniejszości, jestem po prostu szczęśliwy z tego, jacy jesteśmy i z tej "sławy" oraz uznania, które już mamy. Nie chcemy wypasionych samochodów czy drogich domów. Mnie wystarcza moja skromna pensja, za którą opłacam mieszkanie, rachunki, piwo i jedzenie. I możliwość koncertowania tak często, jak to tylko możliwe! Pandemia przyćmiła fakt, że obchodzicie w tym roku jubileusz 20-lecia istnienia. Pewnie chcieliście celebrować ten fakt na koncertach, ale nic z tego - póki co musimy cieszyć się więc waszą nową płytą i liczyć, że sytu acja w końcu unormuje się? Od teraz każdy koncert będzie świętem! Liczby to tylko liczby, świętujmy życie i heavy metal! Wojciech Chamryk & Sara Ławrynowicz

ANGELUS APATRIDA

51


Nasza muzyka łączyła Dla jednych legenda, dla drugich popelina. Szczeciński Quo Vadis wciąż ma swoich wiernych fanów, jak i przeciwników. Dyskusja rozgorzała na nowo w momencie najświeższej reedycji debiutanckiego materiału przez chińską wytwórnię Huangquan Records. Wydaje mi się, że to jednak dobrze - w końcu zespół wyzwala jakieś emocje, a nie jest tylko chwilowym zachwytem albo, co najgorsze, popada w całkowite zapomnienie. To ostatnie Quo Vadis nie grozi. W związku z najnowszymi wydarzeniami szkoda by było nie zapytać Tomka "Skaya" Skuzę o szczegóły. Naturalnie poruszyłem jeszcze sporo ciekawych kwestii. Warto poświęcić chwilę, zwłaszcza, że basista i wokalista zespołu to przesympatyczny gawędziarz. HMP: Cześć Skaya! Dzięki, że zechciałeś poświęcić swój czas na rozprawienie się z moimi pytaniami! Słuchaj, jak się miewasz? Udało Ci się przywyknąć do sytuacji, która nas otacza, czy raczej jesteś w totalnej opozycji do tego, co się stało na świecie? Skaya: Oczywiście przywykłem, bo nie mamy innego wyjścia, ale pewnie jak wszyscy

bo oprócz Quo Vadis, gram jeszcze w akustycznym projekcie Pan Górski i SPółka i reaktywujemy taki gotycki zespół Athanor. Kończymy nagrywać płytę z Panem Górskim, robimy materiał z Athanor i w zasadzie mamy w wersji roboczej materiał na nową płytę Quo Vadis… jak skończymy z płytą akustyczną to ruszamy mocno z Quo Va-

zadziałał u mnie stereotyp, że Chiny to prawie półtora miliarda ludzi, więc nie wiadomo jaki będzie nakład, ale potem jak już się dogadaliśmy, że to grupa pasjonatów to już poszło gładko. Wspominam taki zabawny epizod, no bo już mamy podpisywać umowę, ale ja się zastanowiłem, że pisze z jakimś "człowiekiem widmo", więc poprosiłem go żeby zeskanował swój ID (dowód osobisty)… No i on zeskanował i mi przesłał a tam oczywiście same "chińskie krzaczki" - no i wtedy pomyślałem sobie - "no kurwa go sprawdziłem" (śmiech). Zadowolony jesteś z formy tego wydawnictwa? Miałeś wpływ jak to ma wyglądać czy dostałeś już gotowy projekt? Tak jestem zadowolony - jedyny warunek jaki postawiłem to było, że teksty mają być przetłumaczone na chiński (śmiech). Nasza rodzima wytwórnia Old Temple Records również zdecydowała się na ponowne wydanie debiutu Quo Vadis. Czym różni się to wydanie od tego chińskiego? Wersja chińska jest anglojęzyczna, a jako bonus dołączona jest cała płyta w polskiej wersji, natomiast w przypadku wydawnictwa Old Temple jest odwrotnie, płyta jest po polsku, a jako bonus jest wersja angielska. A to nie wszystko, na trzydziesto lecie wydania debiutu wydaliście też ten album ponownie na winylu dzięki współpracy z Underground Front Records. Pamiętasz ile zachodu i kłopotów mieliście przy wydaniu swojej pierwszej płyty? Oj tak!!! To były inne czasy… wszystko robiliśmy wtedy sami, zleciliśmy firmie Arston tłoczenie płyt. Gdzieś na lewo za flaszkę i koszty papieru zgodził się nam wydrukować maszynista z Państwowych Zakładów Graficznych (na co dzień drukujących gazety codzienne) - nie było prywatnych drukarni!!! Potem u Wojtka Słabickiego (nasz perkusista) kleiliśmy okładki, gdzieś u mamy naszego przyjaciela Czapli w pracy było ksero, więc teksty szły na ksero, a potem to wszystko razem, w plecaki i jeździliśmy po Polsce do sklepów muzycznych i sprzedawaliśmy płyty...

Foto: Quo Vadis

nie mogę się doczekać powrotu do normalności, chce się iść na cokolwiek do kina, teatru, opierdoliłbym coś na ciepło w restauracji, wypił browar przy barze (śmiech) Mimo wszystko, każdy z nas dostał, niejako w gratisie, sporo wolnego czasu. Jedni odczuwają to mniej, inni - tak jak między innymi muzycy - o wiele bardziej. Powiedz, czy ten okres jest dla Ciebie jakoś twórczy, czy przez dysponowanie większą ilością czasu… na przykład napisałeś już nową płytę Quo Vadis? (śmiech) Ja na szczęście mam trzy tematy muzyczne,

52

QUO VADIS

dis. Na pewno wrócimy jeszcze do współczes nego okresu Twojej grupy, ale pretekstem do tego wywiadu stała się, naturalnie, reedycja debiutu. Chińska wytwórnia, Huangquan Records, postanowiła zabrać się za ten legendarny skądinąd materiał. Wojtek z Monastery mówił, że w ich przypadku dotarli do muzyki przez sieć. A z wami jak było, w jaki sposób dostaliście się pod skrzydła Chińczyków? U nas oczywiście tak samo odezwał się Wu Yahan i zaproponował wydanie naszej reedycji pierwszej płyty… wiesz na początku

Muzyka Quo Vadis dziś brzmi dość specyficznie. Czuć na niej znak czasów, w jakich powstała. Wtedy, w latach 80. pod koniec w wielu zespołach słychać było inspirację tzw. Zachodem. Tomku, pamiętasz co wywarło na ciebie tak wielki wpływ, że postanowiłeś zacząć przygodę z muzyką metalową? Taki pierwszy, pierwszy zespół to był Black Sabbath i utwór "The Sign Of The Southern Cross" z płyty "Mob Rules" - ja chodziłem wtedy do 6 klasy szkoły podstawowej i to był ten moment… Potem jak już zacząłem grać to z jednej strony były amerykańskie tuzy jak Slayer, Overkill, Exodus oraz fala niemieckich zespołów jak Helloween, Destruction, Kreator, Sodom. Słuchając debiutu Quo Vadis siłą rzeczy, oprócz agresywnej muzyki, pojawiają się mocne teksty. Czy z perspektywy czasu jesteś z wszystkich, hm, zadowolony? To znaczy czy nadal reprezentujesz takie sta-


nowisko czy jednak po takim czasie spoglądasz na pewne sprawy inaczej? Teksty pisał Mariusz "Bączek" Bączkiewicz czyli założyciel Quo Vadis, on był ode mnie pięć lat starszy, jak ja miałem 17 lat a on 22 i to była przepaść. Teksty w dużej mierze miały charakter polityczno-społeczny, a to zawsze jednak powoduje, że nie są one zupełnie uniwersalne, tylko są tu i teraz! Czasem zdarza się napisać coś, co się nie starzeje i takim ciągle aktualnym tekstem jest na przykład utwór "Obojętność" z płyty "Politics" o zabarwieniu wojennym. Muzycznie Quo Vadis proponowało wtedy, jeśli można tak zaszufladkować, death/ thrash metal. Ja jestem młody chłopak, (śmiech) i dla mnie ciężko jej stanowić dla status kultowej. Natomiast wielu ludzi z tamtego okresu bardzo ciepło wspomina właśnie ten materiał. Jak sądzisz, czym mogłeś, zespół mógł, zaskarbić sobie sympatię tylu ludzi, że po latach, nadal chętnie sięgają po reedycję tego materiału? Ponieważ byli młodzi i to im się kojarzy z młodością. Ty za 30 lat będziesz ciepło wspominał te zespoły, których słuchasz teraz (śmiech), nawet jeżeli nie wszystkie są wybitne (śmiech). Ja lubię Kreator i bardzo ciepło wspominam ich płytę "Pleasure To Kill" pomimo, że nagrali ileś dużo lepszych albumów to ja z sentymentem słucham tej, bo kojarzy mi się z młodością (śmiech). Natomiast to była nasza taka najbardziej skomplikowana technicznie płyta, nawet teraz po latach jak bierzemy coś na warsztat z tej płyty to się sami dziwimy, ależ komplikowaliśmy wtedy (śmiech). Czy przypominasz sobie jak przebiegała tamta sesja? Są może w otchłani pamięci jakieś "smaczki", którymi mógłbyś się podzielić? Nagrywaliśmy na 8-śladowy magnetofon… (ja pierdzielę, dzisiaj 8-sladów to ja na sam wokal potrzebuję)… Pomijając, że była to żmudna praca… To kojarzy mi się tekst Wojtka, który był perfekcjonistą oraz kopalnią nieoczywistych pomysłów i zagrywek muzycznych. No i skończyliśmy nagrywać, a realizator walczy z brzmieniem, jak wiemy,

Foto: Quo Vadis

ciężko było "ukręcić" jakiś dobry dźwięk, bo sprzęt był nie najwyższych lotów zarówno studyjny, jak i nasze instrumenty… I realizator, walczy, walczy… my ciągle średnio zadowoleni… i wreszcie Wojtek mówi do niego: "Słuchaj teraz to cały czas jest Teatr Telewizji a Ty zrób z tego Film Fabularny" no i pamiętam, że gość się wkurwił, wyszedł, trzasnął drzwiami i poszedł się przewietrzyć (śmiech). Swego czasu Exodus, na pewno jeszcze Sodom, Destruction czy Testament sięgali po swoje stare numery i nagrywali je na nowo. Byłbyś w stanie zreal izować coś takiego z Quo Vadis? Jakie masz podejście do takich operacji - czy uważasz, jak ja na przykład, że nie jest to w ogóle do niczego potrzebne, czy wręcz przeciwnie, darzysz dużą aprobatą takie akcje? Czasami by mnie to kusiło, ale tylko dlatego, że posłuchałbym jak brzmią te utwory Foto: Quo Vadis jak są dobrze nagrane (śmiech), ale żeby je wydawać to chyba nie jest potrzebne (śmiech). Wracając na chwilę do warstwy lirycznej tej płyty. Kilka tekstów, zwłaszcza w roku, kiedy wyszła płyta, mogło budzić, delikatnie mówiąc, kontrowersje. Miałeś jakieś poważne problemy z uwagi na krytykowanie

wojska ("Monofobia"), poruszania zawsze delikatnej dla władz sprawy Katynia ("NKWD") czy też stanowisko wobec władz ("Czerwone prawo")? Tak jak wspomniałem były teksty mocno upolitycznione, a "MONofobia" (czyli lęk przed MONem) to był bardzo ważny społecznie utwór - dla Ciebie pewnie teraz spawa abstrakcyjna, ale wtedy było tak, że młodzi mężczyźni musieli odbywać przymusową służbę wojskową dwa lata, obcinane włosy, dramaty itp. My z pierwszego składu Quo Vadis: Bączek, Słaby i Ja to z nas nikt nie był w wojsku, bo wszyscy "świrowaliśmy", a ja miałem dwóch starszych od siebie nauczycieli, więc to jest historia na osobny wywiad (śmiech). Ale wracając do Twojego pytania to już wtedy była odwilż i nie spotkały nas jakieś represje z tego tytułu... Wśród tych wszystkich kawałków nagle mamy przerywnik. Pojawia się wasza wers ja przeboju grupy Maanam "Kocham Cię kochanie moje". Skąd w ogóle taki pomysł, żeby sięgnąć akurat po twórczość Kory i Jackowskiego? To właśnie Wojtek Słabicki wpadł na ten pomysł, że utwór jest tak fajny, że jakbyśmy zrobili z niego thrashowy galop to mogłoby być super… No i tak zrobiliśmy. Utwór się przyjął i nawet w Rozgłośni Harcerskiej, Tomasz Ryłko puszczał go codziennie o 6:00 rano jako pobudkę.

QUO VADIS

53


Później też zdarzyło się Wam nagrywać dość nieoczywiste covery - m.in. Roya Orbisona, Breakoutu, The Police, Jerzego Petersburskiego czy Nirvany… Zastanawiam się czy to było odzwierciedlenie Waszych gustów czy z szelmowskim uśmiechem wciśnięcie tego kija w mrowisko? Bo wiesz, metal i tak dalej a tutaj nagle "Ta ostatnia niedziela" czy "Pretty Woman"… I to już nie chodzi o to, jak to jest zagrane, ale o sam wybór. Mam nadzieję, że wiesz o co chcę zapytać… (śmiech) "Pretty Woman" to znowu robota Wojtka (śmiech), a co do pozostałych to z każdym coś się wiązało. Najciekawsza historia to ta z numerem "Wielki ogień" Breakout… Byliśmy z Bączkiem na koncercie szczecińskiego zespołu After Blues, gdzie oni gościnnie występowali z Mirą Kubasińską i wtedy po raz

zy… (śmiech) Nie używam słowa maluję, bo nie używam pędzla tylko w odpowiedni sposób wylewam farbę (śmiech). Wiadomo, że brakuje koncertów i spotkań z fanami. Sytuacja na świecie trwa dość długo i każdy tęskni już do przeszłości. Wspominasz sobie czasem jakieś szalone akcje z tras? Masz w pamięci jakieś szczególne anegdoty, śmieszne albo, chociażby takie dość poważne? Teraz to jestem tak spragniony naszych wyjazdów, grania, wspólnych imprez, że wszystko wydaje mi się atrakcyjne z naszej przeszłości i przyszłości… Dużo mamy takich historyjek… Teraz tak na szybko, to przypomniało mi się, jak wracaliśmy z festiwalu w Węgorzewie. Jechaliśmy dłuuugo i dłuuugo, piękna pogoda, od czasu do czasu zatrzymywaliśmy

Foto: Quo Vadis

pierwszy usłyszeliśmy ten numer. Wiesz, pomimo, że to była bluesowa aranżacja, czysta nieprzesterowana gitara to numer miał taką siłę i ciężar, że postanowiliśmy go zrobić i wtedy jeszcze wpadł pomysł… hmmm… A jakby zaśpiewała sama Mira Kubasińska? To byłoby coś! I tak się stało!!! (śmiech). Tomku a jak z perspektywy czasu oceniasz kolejne płyty Quo Vadis? Z którego materiału, a jest ich trochę, jesteś dziś tak naprawdę zadowolony i nie chciałbyś nic a nic zmieniać? (śmiech) Nie ma takich (śmiech) Na tym polega właśnie tworzenie, że zawsze pozostaje jakiś niedosyt, że zawsze coś można by poprawić… Oczywiście to dopiero wychodzi po jakimś czasie, bo każdy na etapie tworzenia ma wrażenie, że tworzy absolutnie epokowe dzieło, najlepsze w dotychczasowej twórczości, a dopiero po jakimś czasie okazuje się, czy przetrwa próbę czasu (śmiech)... Dla mnie takim najbliższym ideałowi jest "Born To Die". Muzycznie, produkcyjnie oraz brzmieniowo. Teraz trochę schematycznie, ale co tam (śmiech) - jakie hobby ma Skaya, kiedy nie zajmuje się muzyką? (śmiech) Ostatnio tworzę abstrakcyjne obra-

54

QUO VADIS

się, żeby dokupić browary… No i zatrzymaliśmy się w jakiejś mieścinie małej, jeden sklep a w nim był specyfik do picia (nigdzie wcześniej ani później nie spotkałem się z nim). Coś jak wzmocnione wino w półlitrowych butelkach jak piwo… I kupiliśmy po kilka… Patrzymy a na etykiecie hasło reklamowe: "Trzeciego nikt nie dopił..." (śmiech) No i nie dopiliśmy (śmiech) . Chciałem zapytać też o skład z pierwszej płyty. Masz kontakt z chłopakami, którzy tworzyli z Tobą Quo Vadis przez dobrych parę paręnaście lat? Sprawdziłem, że rozstania były co jakiś czas. Najpierw odszedł perkusista Wojtek, potem gitarzysta Mariusz a jako ostatni, najpóźniej pożegnał się z Tobą Jacek Gnieciecki… Różnice muzyczne czy jakieś inne sprawy decydowały o tym, że skład ulegał zmianom? Tak mamy kontakt (śmiech) to bywało różnie, były rozbieżności muzyczne, rozbieżności co do kierunku działalności, rozbieżności interpersonalne jak w życiu, ale najważniejsze, że po latach kumplujemy się i nie ma sytuacji, że się z kimś nie lubimy (śmiech). Wiem, z opowieści starszych metalowców, że w latach 80. Szczecin był dość powa-

żnym bastionem muzycznym i nie tylko. Ekipa, jaka wtedy jeździła na koncerty była silna i bezwzględna. Zanim nie zacząłeś grać, albo nawet później, już w etapie Quo Vadis, należałeś do tych, którzy pytali o składy i zabierali cenne fanty (śmiech) czy raczej starałeś się być z boku? Ja nie byłem w tym gronie, bo to było sprzeczne z moim podejściem - dla mnie muzyka jest wspólnym mianownikiem do właśnie spotykania nowych ludzi i zawierania nowych znajomości, a nie szukania różnic, krojenia biletów i tak dalej. Zresztą ta zła sława Szczecina też towarzyszyła Quo Vadis, bo jak gdzieś przyjeżdżaliśmy to na początku była nieufność… Na szczęście nasza muzyka łączyła (śmiech). Cóż taki urok tamtych czasów. Wtedy było też chyba trochę bardziej jasne, kto do czego należy i tak dalej… Wiesz, metalowiec to był metalowiec, punk to punk a depesz to depesz. Dziś mamy trochę wszystko i nic. Jak Ty do tego podchodzisz, do tej ewolucji muzyki, ubioru…? Sam mam irokeza czyli już na starcie nieco może się to kłócić z wizerunkiem metalowca (śmiech) ale ja uważam, że każdy powinien ubierać się jak lubi, jak mu wygodniej, jak mu się podoba, słuchać co tylko zechce… Nie słucham tylko metalu, tylko miewam jakieś takie fale, że najdzie mnie coś i słucham np.: melodyjnego punka spod znaku Offspring, Bad Religion, Die Toten Hosen. Potem przychodzi faza i słucham black metalu… Teraz ostatnio odkryłem coś takiego jak epic music i straciłem głowę… Słucham tylko tego. Wybacz ale kolejne pytanie będzie również trochę schematyczne (śmiech). Jak widzisz siebie czy zespół w przyszłości, za jakieś 5 czy 10 lat? Tak jak dzisiaj będziemy nagrywać płyty i grać koncerty (śmiech) . Pora kończyć. Tomku, dziękuję raz jeszcze za poświęcony czas i jeśli masz ochotę, zostawiam Cię z naszymi czytelnikami jakieś słowo od Ciebie dla maniacs, dla fanów, dla kogokolwiek (śmiech). Dziękuję również, pozdrawiam wszystkich, życzę zdrowia !!! Jeżeli już ktoś zachoruje na to gówno to niechaj przechodzi to lekko i do zobaczenia na naszych koncertach !!! Dzięki, życzę zdrowia i szybkiego powrotu na scenę! Adam Widełka


...ilu tylko się da Najpierw była okładka przedstawiająca krwawiącego niedźwiedzia mierzącego się z watahą ogarów na czerwono-siarczystym niebie. Następnie były charakterystyczne marszowe werble, które wraz z sekcją gitarową powoli przechodziły z melancholijnie brzmiących motywów do black/thrashu: tak się rozpoczyna album "Into Certain Death", który niedawno został wydany przez Ragehammer za pośrednictwem Pagan Records. Przy owej okazji pozwoliłem sobie zadać parę pytań wokaliście zespołu, Heretikowi Hellstörmowi. Między innymi o najnowszy album: technikalia, liryki, jak i o to, w jaki sposób pojmuje black metal oraz co charakteryzuje byłą stolicę Polski. HMP: Cześć. Co zasadniczo sprawia, że muzyka Ragehammer jest, jaka jest? Oczywiście poza tytułowym wkurwem, sączącym się z głośników słuchaczy Waszej kapeli. Heretik Hellstörm: Witaj. Hmmm... Dość ciekawie zadane pytanie na początek. Wydaje mi się, że to jest kombinacja czterech różnych sposobów odbierania muzyki i osobistych, nierzadko drastycznie różnych preferencji. Lubimy zarówno jedynkę Helloween, jak i dyskografię Bestial Warlust, Fields of the Nephilim, "Transilvanian Hunger" (Darkthrone - przyp. red.), Agent Steel w równym stopniu, co Nifelheim, więc wydaje mi się, że brak lęku przed łączeniem pewnych wpływów konstytuuje na dzień dzisiejszy to, co materializuje się jako Ragehammer. Minęły już ponad cztery lata, od kiedy wydaliście za pośrednictwem Pagan Records Wasz debiut, "The Hammer Doctrine". Co możesz powiedzieć o tym albumie z perspektywy czasu? Że to chyba nie najgorszy album. Jest parę mielizn i nie do końca przemyślanych rzeczy, jednak lubię myśleć, że jak na debiutancki pełnograj "The Hammer Doctrine" spełniło swoje zadanie i nie najgorzej broni się do dzisiaj. Gdybyśmy nagrywali ją teraz, to pewnie pewne rzeczy zrobiłbym inaczej, jednak jako migawka z czasów, kiedy ta płyta powstała, wydaje mi się, że jest taka, jaka być powinna. Jedna kwestia, która mnie nurtuje od samego początku. Black metal jest pojęciem tematycznym odnoszącym się do liryk, a nie pojęciem aranżacyjnym. Czy tak mam to rozumieć? Bo tak to odbieram, kiedy słyszę np. "First Wave Black Metal", tak też interpretuję liczne pośrednie i bezpośrednie nawiązania do kapel takich jak Venom, Angel Witch oraz Running Wild (a także "Scarlet Slaughterer" Magnus i "Battle Cry" Omen, choć możliwie niezamierzenie). Dobrze kombinujesz. Dla mnie black metal jest bardziej postawą, niż ścisłą szufladką gatunkową. "First Wave Black Metal" był właśnie próbą zwrócenia uwagi na nieco zapomnianą Pierwszą Falę i jej rozpiętość stylistyczną, gdzie było miejsce zarówno na liryczny Angel Witch, rubaszno-punkowy Venom, jak i mroczne Mercyful Fate i dość ekstremalnego, jak na swoje czasy Kata. Reszta to

tylko krytyka degrengolady gatunku, który coraz bardziej zapędzał się w nijakość i przerost formy nad treścią, który zaowocował koszmarkami w typie Carach Angren. Horrendum straszliwe, jakby rzekł Makłowicz Ro-

Jeśli jest jakaś, to chyba pewna wyczuwalna większa dojrzałość kompozycyjna. Numery są bardziej zwarte, bardziej w punkt i bez nadmiernych wycieczek w ślepe zaułki. Brzmienie płyty też jest jakby pełniejsze i bardziej wyważone względem jedynki. Poza tym mam wrażenie, że mimo programowej agresji, ogólny wydźwięk "Into Certain Death" jest jednak nieco chłodniejszy, więcej w niej pogardy, niż ślepej furii. Mogę jednak mówić tylko z perspektywy swojej, jako twórcy. Ostatnie słowo jeśli idzie o interpretacje i tak zawsze będzie należeć do słuchacza, a ja nie lubię narzucać interpretacji naszej muzyki. Jak przebiegał proces tworzenia i nagrań na ten album? Gdzie, jak, kiedy oraz z kim? Cóż, jak zwykle u nas, nie spieszyliśmy się i komponowaliśmy materiał w spokoju, między koncertami, dając niektórym kawałkom dojrzeć, po czym po koncercie na F.O.A.D. Fest 2018 w Krakowie zawiesiliśmy działalność koncertową, żeby przez cały 2019r. skupić się na komponowaniu i dopieszczaniu

Foto: Ragehammer

bert. Z Omen bym się nie zapędzał, ale miejsce dla Szkarłatnego Rzeźnika Magnus owszem znalazło się w tym kawałku. W ogóle co sądzisz o tym, że Running Wild poszedł w tematykę historyczno-marynistyczną, a nie został w tematyce satanistycznej? Wydaje mi się, że to w sumie nic złego, bo poskutkowało to kilkoma absolutnie wspaniałymi albumami. Właściwie do "The Rivalry" włącznie, uwielbiam ten zespół bardzo mocno, jednak to dwie pierwsze płyty, gdzie jeszcze byli Czarnymi Demonami, a nie Lwami Morza są dla mnie najistotniejsze. Jednak nie wyobrażam sobie świata bez "Blazon Stone", czy "Pile of Skulls". Ciekawym jednak, co by było, gdyby Kapitan Rolf pozostał wierny Diabłu i czy w dzisiejszych czasach nie odżegnywałby się od dziedzictwa black metalu, jak to dumnie głosił w "Prisoners of Our Time". Jaka Twoim zdaniem jest cecha, która różni Wasz debiut od najnowszego "Into Certain Death"?

materiału. Praca nad komponowaniem to rzecz diametralnie różna od ogrywania setu na koncerty, więc woleliśmy się nie wybijać z rytmu twórczego, tylko upewnić się, że tego, co zamierzamy nagrać, jesteśmy pewni na 101%. Kiedy uznaliśmy, że to już i wszystkie kawałki "siedzą" jak powinny, dogadaliśmy termin z M. i zaszyliśmy się na szereg sesji w No Solace Studio. Z Mikołajem współpraca jest nie tylko kawałkiem uczciwej, ciężkiej roboty, ale i dużą przyjemnością, więc rejestracja i miksy przebiegały bardzo sprawnie, bo obie strony wiedziały, jak ma wyglądać efekt końcowy i po prostu podążały we wspólnym kierunku. W międzyczasie dogadaliśmy szczegóły kwestii wydawniczych z Pagan Records, jednak tutaj plany nieco pokrzyżowała pandemia Covid-19. Album pierwotnie miał się ukazać w okolicach kwietnia, jednak niepewna sytuacja rynku zmusiła nas wraz z Tomkiem do przemyślenia sprawy i przesunięcia premiery na wrzesień. Nie żałuję tej decyzji jednak z obecnej perspektywy, ponieważ był czas spokojnie przemyśleć plan promocji i opracować scenariusze na

RAGEHAMMER

55


każdą ewentualność. Płyta szczęśliwie ukazała się 18 września 2020 i mam nadzieję, że jednak warto było czekać. "We Are the Hammer" jest w pewnym sen sie także odpowiedzią skierowaną w stronę niedowiarków, którzy nie uwierzyli w Wasz sukces? Raczej próbą określenia, gdzie Ragehammer jest w roku 2020. Istniejemy już niemal dekadę, to niewiele, ale dla nas to 1/3 życia, jakby nie patrzeć. Mamy za sobą dwa nieźle przyjęte materiały, sporo konkretnych koncertów, mamy swoich fanów i właśnie wracamy z drugim pełnym albumem, na którym konsekwentnie trzymamy się tego, co założyliśmy sobie na początku grania w tym zespole. To chyba nie najgorzej, jak na sezonową ciekawostkę, której los wróżono nam za każdym razem, kiedy ukazywał się jakiś nasz materiał, czy kiedy ruszaliśmy w trasę. To

masakra w szkole. Żyjemy na kupie gówna i żeby szukać brutalności i niehumanitarnego podejścia do tzw. obywatela nie trzeba udawać się w romantyzowaną przeszłość. Przecież raptem w tym tygodniu policja z podjudzenia partii rządzącej pałowała i traktowała gazem protestujące kobiety. Wydaje mi się, że jeśli tendencja się utrzyma, też możemy mieć tutaj ciekawie. W sumie, jak duży wpływ na Wasz (przyjmijmy tutaj aranżacyjną definicję) black metal miała Druga Wojna Światowa? Czy przeceniamy ten konflikt w kontekście tej muzyki? Druga, pierwsza, zasadniczo każda forma zorganizowanej militarnej przemocy miała tutaj jakiś wpływ. Druga jednak historycznie była najbliżej współczesności i jako taka stanowi najbardziej dobitny podajnik refleksji na temat przemocy, jako czynnika kulturo-

Skoro o tym zagadnieniu mowa, to nawiązując do waszego innego utworu, "616 Terror Korps". Czy zgadzasz się z teorią, że to tak naprawdę 616 jest prawdziwą liczbą szatana? W sensie jak bardzo prawdopodobne jest, że to tak naprawdę był błąd przy kopiowaniu? Wydaje mi się to co najmniej prawdopodobne. Tradycja zna wiele takich przypadków, jak np. kwestia tego, czy rajskim drzewem poznania była jabłoń (malus domestica), czy szło o rozróżnienie dobra od zła (malum). Biorąc jednak pod uwagę od jak substancjalnych błędów tłumaczeniowo-merytorycznych roi się w znanych przekładach pism źródłowych, jak również kabalistyczną numerologię, tutaj ciągle może iść o coś zupełnie innego, niż po prostu "cyferki do oznaczania Diabła". Myśmy jednak zdecydowali się na tradycyjne ujęcie tematu po metalowemu, zawierzając jednocześnie Papirusowi 115, jako że nawet w biblijnej stylistyce cenimy oldskul (śmiech). W tym samym utworze także w tekście wspomnieliście o roku 1993, mówiąc, że musicie przywrócić coś, co jest utracone. Mniemam, że tutaj chodzi m.in. o podział państwa przez religię, który został zabur zony konkordatem zawartym w kwietniu, czy mam tu rację? Z mojej osobistej perspektywy 1993 to był ważny rok. Wspomniany konkordat i przekształcenie Polski w wycieraczkę Watykanu, śmierć Euronymousa, zleszczenie się death metalu, w mikroskali Polski posttransformacyjnej chaos na pełnej i wkroczenie w czas bylejakości... Jest wiele czynników, przez które osobiście uważam, że 1993 był rokiem, po którym już było tylko gorzej. Sam wtedy byłem szczochem, jednak mam swoje prawo do refleksji z perspektywy czasu i uważam, że był to ze wszech miar rok graniczny i chujowy na dodatek.

Foto: Ragehammer

jest też takie nasze fuck off do wszystkich Wujków Dobra Rada, którzy jak zwykle świetnie wiedzą co i jak powinniśmy grać. Nie. To jest nasza muzyka, nasze zasady, jak Ci się nie podoba marynarzu, tam jest szalupa, wiesz co robić. I mam wrażenie, że nie jest to nadal nasze ostatnie słowo... Jakie państwo, które istnieje w obecnych czasach, było najbardziej brutalne (wobec wrogów i swoich obywateli) w historii ludzkości? Czy mieliście na uwadze też jakieś inne państwo niż Trzecia Rzesza, do której pośrednie nawiązania można zauważyć w części Waszych tekstów? Ja wiem, czy my tak bardzo do hitlerowskich Niemiec nawiązujemy? Owszem, pewne aspekty estetyczne są podane w takiej formie, w jakiej są, ale to raczej idzie o metaforę totalitaryzmu jako takiego, w ujęciu XX-wiecznym. Wracając jednak do pytania, wystarczy popatrzeć na dzisiejszą Turcję, to jak traktuje Kurdów i Ormian, w ogóle cały kocioł na Wschodzie, dzisiejsza Rosja też mimo wszystko nie jest kwiatem demokratycznych cnót, w USA podziały społeczne są tak głębokie w tym momencie, że na włosku wisi wojna domowa, a dodajmy, że idzie o kraj, gdzie tradycjami jest baseball, hamburger i

56

RAGEHAMMER

wego. Także odpowiedź na Twoje pytanie znajduje się gdzieś pośrodku. Natomiast daleki byłbym od interpretacji naszej muzyki wyłącznie przez pryzmat tego konfliktu. Czy zgodziłbyś się ze stwierdzeniem, że jednak czasy przed XX wiekiem mogły być bardziej brutalne i ekstremalne niż się przyjmuje, aczkolwiek być może w mniejszym stopniu opisane, ze względu na niższy postęp technologiczny? Oczywiście, że bym się zgodził. W takim średniowieczu zwykłe życie codzienne to była walka z prawdziwego zdarzenia i średnia długość życia (o ile przeżyłeś własny poród) rzadko dociągała do czterdziestki. Postęp technologiczny i cywilizacyjny sprawił, że dzisiaj żyjemy z wszelkimi wygodami za relatywnie niedużą cenę. Natomiast XX wiek miał swoje odcienie ekstremy, nieznane wcześniej w historii, jak chociażby Holodomor, czy przemysłowa niemal machina śmierci w obozach koncentracyjnych. Ludzkość od swego zarania bardzo dużo uwagi poświęca rzeczom, o których całe pokolenia później mówi się ze zgrozą. Ciekawe, czy kiedy dojdziemy w końcu do ściany w postaci nuklearnej zagłady, potencjalne niedobitki będą w stanie to przebić?

Pozwolę sobie jeszcze wejść na grunt stricte wizualny. Co sądzisz o tym tekstowym wideo, które sprawiło Wam do tego utworu Pagan Records? Sądzę, że wyszło bardzo dobrze, bo odpowiadałem za zarys konceptualny i dogadywałem wszystko z Heavision, które odpowiada za realizację tego obrazka. Uważam, że złapało zasadniczego ducha kawałka i sprawiło, że parę osób poczuło się nieswojo. Czy myśleliście o innym tytule dla "Dragon City" np. "Krak's City"? W ogóle, co w ostatnich latach w Krakowie jest najbardziej charakterystyczną cechą tego miasta Twoim zdaniem? Maczety, dwu-klubowy podział piłkarski czy ironiczny smog buchający z trzewi? Nie myśleliśmy o innym tytule. Smok jest symbolem Krakowa tak bardzo, jak precle, maczety i tani mefedron, więc w wymiarze symbolicznym jak znalazł. Co do cechy, która jest najbardziej charakterystyczna dla życia tutaj w ostatnich czasach, wymieniłbym na pierwszym miejscu beznadzieję. Kolejne kluby są zamykane, w centrum już właściwie nie ma gdzie grać koncertów, jeśli tylko coś zaczyna kulturalnie być ciekawe, natychmiast przychodzą cwaniaczki z ratusza, popatrzą, wycenią i pójdą sprzedać pod deweloperkę. Życie kulturalne w tym mieście zdycha,


jak dziad na raka odbytu. Nawet kwestia piłki nożnej nie ma się najlepiej, chociażby burdel w Wiśle, czy brak spójnej wizji na siebie Cracovii. Dobrze, że chociaż scena ma się tutaj zupełnie nieźle ostatnimi czasy, czego dowodzą ostatnie rzeczy Mgły, Medico Peste, Terrordome, Rites of Daath, Over the Voids czy Owls, Woods, Graves. Jak duży wpływ ma na Was kultura hinduska, manifestowana, chociażby w tekście "Omega Red", za pośrednictwem między innymi pojęć Kali-Yuga i Byk Dharmy? Powiedziałbym, że raczej żaden, zważywszy, że odwołałem się do niej w dwóch linijkach na trzy pozycje w dyskografii, ale nie byłaby to do końca prawda, bo jednak się tam pojawiła. Zasadniczo staram się korzystać z szerokiego spektrum wpływów, od mitologii i symboliki różnorakiej, przez medycynę i naukę, historię czy inne teksty kultury. Co tylko akurat jest w stanie pomóc mi przekazać w danym momencie myśl. Najbardziej nieoczywista inspiracja liryczna, jaką zawarliście na swoich albumach? Wydaje mi się, że dzisiaj wskazałbym mieszankę kortyzolu, testosteronu i adrenaliny, jaka wydziela się w momencie wzmożonej presji i strachu, która została główną osią tematyczną "Fear Toxin" z "Into Certain Death". Czy planujecie ustanowić stosunkowo oczywisty trend jednego polskiego utworu w Waszej dyskografii? Niczego nie planujemy. Robimy i patrzymy, co będzie. Chciałbym kiedyś zaśpiewać jakiś numer po niemiecku, bo lubię brzmienie tego języka. Zauważyłem, że jednak jesteście na FB. W sumie coś się zmieniło w Waszym podejściu, które zostało przedstawione w wywiadzie dla Metalurgii z 2017r.? Długo się broniliśmy i do teraz nie jestem do końca zwolennikiem tego czegoś, jednak obecnie to jest niestety pewna podstawa w sprawnej komunikacji na linii zespół-promotorzy koncertowi, czy wytwórnia. Tak więc chcąc nie chcąc musieliśmy jednak się zdecydować na swojego Facebooka. Staramy się prowadzić go bez tych wszystkich umizgów i wodo-

Foto: Ragehammer

trysków z dupy, odezw do maniax itp. badziewia, natomiast sporym plusem jest możliwość własnoręcznego kontrolowania informacji o zespole pojawiających się gdzieś w sieci i posiadanie własnego autoryzowanego kanału komunikacyjnego w sieci. Ot, wymóg czasów, w których żyjemy... Jak bardzo syndrom natychmiastowej gratyfikacji jest widoczne w muzyce black/ thrashowej? Czy uważasz, że jakoś znacząco to wpływa na Was? Nie wiem, jakiej odpowiedzi oczekujesz w tym przypadku. Kwestie syndromu natychmiastowej gratyfikacji przywoływałem jako cywilizacyjną bolączkę czasów, w których żyjemy. Czy ma to przełożenie na scenę black metal/thrash? Nie wiem, bo coraz mniej śledzę. Raczej chyba tylko w wymiarze kolejnych wysypów dzielnych młodzianów w katanach, którzy idą gromić pozerów, a po wydaniu pierwszego materiału okazuje się, że trzeba trochę się postarać i ciężej popracować, więc stwierdzają "e, to już mi się nie chce" i idą do piachu. Lepiej se posłuchać jedynki Tormentora. Czego nie zrobicie w 2021 roku? A także, co zrobicie w 2021? Jak tak dalej pójdzie, to w 2021 r. nie zagra-

my żadnego koncertu. Ale poważnie myśląc, wydaje mi się, że w 2021 nadal się nie rozpadniemy, nie zmienimy stylu, w którym gramy, nie będziemy skakać wyżej wała i nie będziemy próbowali zostać pieszczoszkami prasy i sceny. Ktoś musi być chujem. Natomiast co zrobimy? Na pewno jakoś uczcimy fakt 10. lat egzystencji Ragehammer... Wasza okładka do najnowszego albumu wygląda zajebiście. Mógłbyś powiedzieć kilka słów o niej, o tym jak powstała i kto ją stworzył? Okładka jest dziełem mojej przyjaciółki i znakomitej malarki, Devinez. Zawsze podobały mi się poważne, malowane okładki w stylu (wczesnego) Marschalla, czy Elirana Kantora, podobała mi się surowa powaga wynikająca z doboru kolorów i medium, a potrzebowałem jakiejś metafory sytuacji, w której mimo zdawałoby się z góry przesadzonego wyniku starcia, skazany na porażkę nie oddaje skóry bez walki. Idąc na pewną śmierć, warto mieć pewność, że zabierze się ze sobą tylu przeciwników, ilu tylko się da. Stąd pomysł niedźwiedzia, zaszczutego przez sforę głodnych krwi ogarów. Przekazałem ten pomysł Devinez i po jakimś roku, kiedy pokazała mi pierwsze efekty swojej pracy, wypieprzyło mnie z butów. A trzeba wiedzieć, że nie jest to osoba, która łatwo daje się namówić na działania artystyczne, które są podyktowane jakimikolwiek czynnikami zewnętrznymi, które nie pokrywałyby się w stu procentach z jej artystycznymi wizjami. Uważam ten obraz za absolutnie wspaniały i jestem dumny z faktu, że ozdabia on front płyty Ragehammer. Dzięki za wywiad. Powodzenia! Ostatnie słowa należą do Ciebie... Dzięki za pytania. Wspierajcie swoją lokalną scenę, róbcie ziny, twórzcie muzykę, rysujcie grafiki, nie oglądajcie się na modę i polityczną propagandę z jakiejkolwiek strony. Jacek Woźniak

Foto: Kuba Wierzchowski

RAGEHAMMER

57


mują ze sobą kontaktu. Jednak myślę, że każdy z osobna fajnie wspomina tamte czasy.

Zajebiste klimaty Kto by przypuszczał, że po długim czasie wyciągnie Monastery z niebytu chińska wytwórnia. Jak to mówią - lepiej późno niż wcale. Zespół to jeden z tych niszowych, ale z ciekawą przeszłością. Z perspektywy czasu można powiedzieć, że ich nagrania mogą jeszcze zainteresować. Właśnie o tych starych dziejach, ale i zajęciach w czasie pandemii i o tym, jak udało się trwać z żoną w jednym zespole opowiedział gitarzysta Wojtek "Poland" Cenajek. Krótko, zwięźle, ale co ważne, treściwie. HMP: Witam z ramienia Heavy Metal Pages. Miło mi, że mogę zadać kilka pytań, tym bardziej, że mimo zawieszenia, sporo się ostatnio w Monastery działo. Zatem nie mogę nie zapytać - jak czujecie się jako światowy zespół? Wojtek "Poland" Cenajek: Witam! Czujemy się zajebiście! Paręset płyt na ponad miliardowy kraj na pewno czyni z nas jednostkę kultu! (śmiech) Naturalnie moje pytanie dotyczyło tego dość niezapowiedzianego wznowienia płyty

zycji" nie wzięła się z naszej popularności, tylko z tego, że Hangquan Records specjalizuje się akurat w zespołach thrash metalowych z lat 80-tych i 90-tych z całego świata. Zaopatrzyli się w kasetę Monastery kupioną gdzieś na e-Bayu, spodobało im się to co usłyszeli i tak się zaczęło. Tym sposobem staliśmy się posiadaczami wydanej w Chinach płyty CD (nie CD-R). Płyta jest jeszcze dostępna poprzez kontakt na stronie zespołu na Facebook. Wcześniej mieliśmy kontakty z wytwórniami z Europy, nawet niektóre (najczęściej niemieckie) odpisywały na nasze li-

Idąc dalej to rok później pojawia się pier wszy długogrający materiał - "God Save". Przyznam, że krążek nie wywarł na mnie jakiegoś piorunującego wrażenia, ale domyślam się, że dla Was w tamtym okresie to było nie lada wydarzenie. Jak oceniacie ten materiał, sesję, ogólnie ten fragment działalności z perspektywy ładnych dobrych kilkunastu lat? Myślę, że każdy kto gra w jakimś zespole wkłada całego siebie w zespół, w komponowanie, pisanie tekstów, nagrywanie itd. Nikt nie planuje tego czy dana płyta będzie dobra, lubiana czy zła. Z perspektywy czasu, na pewno były to zajebiste klimaty. Chciałbym zapytać o pewien dość specy ficzny utwór… Na pierwszym albumie znalazła się "Zuzia". Powiem, że dla mnie trochę niepotrzebny, rozbija jakoś "God Save", a na "Świętej Inkwizycji" powraca jak bumerang. Pamiętasz skąd się wzięła ta laleczka, (śmiech)? "Zuzia" powstała w trochę "przePORNOlonej" głowie Kuby (ówczesny basista i wokalista). Monastery zawsze miało jakiś humorystyczny kawałek koncertowy "dla ludzi" na rozluźnienie atmosfery (najpierw "Zuzia", potem "Chryzantemy Złociste"). Utwory te zawsze "rządziły" na koncertach i nawet nie słuchający metalu znali te pastiszowe kawałki. Acz, rzeczywiście tematycznie "Zuzia" pasuje do materiału z płyty jak pięść do nosa (śmiech). Pewnie dlatego nie umieściliśmy "Chryzantem" na "Thrashing Pictures", ale często graliśmy je na koncertach. W tym momencie chciałbym też poruszyć temat tekstów Monastery. Nadal są dla Was ważne, identyfikujecie się z tym, co zostało zaśpiewane? Oczywiście. Teksty są ważne i niestety, często nadal aktualne. To smutne, że w pewnych kwestiach nic się na lepsze nie zmienia.

Foto: Monastery

"Święta Inkwizycja" przez chińską wytwórnię Huangquan Records. Może przybliżysz trochę okoliczności, w jakich doszło do takiego obrotu spraw? Przypadkiem… Chłopaki z wytwórni Hangquan Records wydali najpierw płytę innej polskiej kapeli, tj. Quo Vadis, i "po nitce do kłębka" natrafili na nasz materiał, znaleźli do nas kontakt w internecie i napisali. Zakładałeś kiedykolwiek, że taka sytuacja może się dla Monastery zdarzyć? Że nie tylko ta, ale jakaś europejska czy też świa towa wytwórnia w ogóle zainteresuje się waszą twórczością? Niestety, chińska reedycja "Świętej Inkwi-

58

MONASTERY

sty twierdząc, że nasz materiał jest obiecujący czy interesujący, jednak jakoś nigdy im nie pasowało żeby nas wydać. Albo pisali, że już mają wypełniony plan na dwa lata albo my mieliśmy przerwę… Pytam, bo porządkując fakty, działa zespół od 1987 roku. Dopiero w 1992 roku ukazało się pierwsze demo, nazwane właśnie "Holy Inqvisition". Wspominacie sobie czasem ten okres grupy? Właściwie w 1987 roku nie było jeszcze Monastery tylko Zakon (trochę inny skład). Ale wracając do pytania, to nie bardzo jest jak wspólnie wspominać, bo członkowie zespołu z czasów "Holy Inquisition" (oprócz perkusisty - Małego), praktycznie nie utrzy-

W tym samym roku co "God Save" wyszła też "Święta Inkwizycja". Albumy różne, nie tylko w kwestii języka, w jakim zostały zaśpiewane. Mimo, że wciąż był to thrash metal, to zauważyłem, że materiał na "Inkwizycji" sprawia lepsze wrażenie. Zgodzisz się ze mną? Przypomnij sobie moją odpowiedź na twoje piąte pytanie (śmiech). Być może, ale ocena nie należy do nas. To tak, jakbyś miał wybrać które Twoje dziecko jest lepsze czy ważniejsze. W 2005 roku w lekko zmienionym składzie Monastery zrealizowało album "Thrashing Pictures". Przyznaję, że dla mnie był najlepszy z Waszych dokonań. Słychać, że to zupełnie inne podejście do grania. Potrafisz sobie przypomnieć tamtą sesję? Bębny do "Thrashing Pictures" nagrywaliśmy na szemranym zapleczu miejscowej dyskoteki(!). Gitary, bas i wokale były nagrywane w naszej sali prób w piwnicy naszego domu. Z jednej strony komfort, bo u siebie, ale z drugiej warunki dalekie od idealnych.


Na "Thrashing Pictures" śpiewa Ania Volantzky. Czy to po ładnych, kobiecych partiach na "Świętej Inkwizycji" zespół zde cydował się, że kolejna płyta będzie w całości wokalnie oddana żeńskiemu głosowi? Tutaj problem rozwiązał się sam. Odszedł Kuba i dla kapeli oczywistym rozwiązaniem było obsadzenie wakatu Anią. Jednak między "Świętą Inkwizycją" a "Thrashing Pictures" minęło aż dwanaście długich lat. Co działo się z Wami, jako muzykami przez ten czas? W tym okresie przez Monastery przewinęło się sporo osób. Skład był niestabilny i siłą rzeczy nie dało się nagrać płyty. Udało się tylko zarejestrować materiał demo "The Evil Has Landed" w 1996 roku oraz poprzedzające "Thrashing Pictures" demo "Shattered Faith" w 2003r. W międzyczasie chłopaki i dziewczyny udzielali się w innych lokalnych kapelach, a ja nagłaśniałem koncerty i nagrywałem inne kapele (głównie metalowe) rozwijając moje studio nagrań "Metal-SoundStudio", które działa do dzisiaj. Po nagraniu ostatniej płyty zespół znów wszedł w stan zawieszenia. Czy możemy się spodziewać jakichkolwiek działań Monastery w najbliższym czasie? Niestety, raczej nie. Sytuacja z wirusem nie daje możliwości aktywnego, koncertowego życia. Każdy radzi sobie jak może, by przetrwać ten trudny czas. Jeśli mogę zapytać, jak Wam udało się czy udaje znaleźć jakiś spokój i zajęcie w tym okresie? Ja robię różne rzeczy… Na przykład piekę chleb, a ostatnio robię noże. Ania śpiewa w rockowym FSW. Ja też jeszcze niedawno grałem ale mnie wyjebali (!). Mały też gra w FSW na garach. Ten zespół ma regularnie próby i tak jak wiele kapel, z utęsknieniem czeka na możliwość grania koncertów. Trochę pół żartem, pół serio - Wojtku, a może to zawieszenie Monastery spowodowane jest tym, że ciężko jednak wytrzymać z żoną w jednym zespole? (śmiech) Albo

Foto: Monastery

może było na odwrót… ? Nie, raczej nigdy nam to nie przeszkadzało. I nadal jesteśmy razem. Będąc w zespole, mieliśmy raczej relacje takie jak ma się w zespole czy w firmie, a nie w małżeństwie. Czyli każdy miał swoją działkę do wykonania i starał się jak najlepiej ją wykonać… Acz pewne rzeczy się przenikały, sala prób - w domu, sala ze sprzętem - w domu, nagrywalnia - też w domu! Wojtku, Ty z tego co udało mi się sprawdzić, po "Thrashing Pictures" nie próżnowałeś jako muzyk sesyjny. Nagrania z Wishmaster, Bloodthirst czy Deathstorm… Nie myślałeś wtedy, że jednak fajnie byłoby reaktywować macierzysty zespół? "Muzyk sesyjny" to może za dużo powiedziane. "Chlapnąłem" tu i ówdzie parę solówek, parę dźwięków… (śmiech). O reanimowaniu Monastery myślałem często, niestety sprawa rozbijała się zawsze o brak dobrze wyszkolonej kadry. Takie czasy… Mało komu chce się godzinami zasuwać wprawki. Prościej jest pewnie uprawiać, mający moim zdaniem, z muzyką niewiele wspólnego, rap czy inne hip-hopy.

Sądzisz, że zainteresowanie ze strony chińskiej wytwórni pomoże Monastery dźwignąć się do aktywnej działalności? Znaleźlibyście jeszcze trochę entuzjazmu, żeby napisać nowy materiał i być może, ruszyć z koncertami? Ty chyba nie wiesz ile my mamy lat… (śmiech!). Powtórzę się: nawet gdyby bardzo się chciało, to nie ma z kim. W naszym pięknym mieście, oprócz FSW rock band, orkiestry dętej w domu kultury i prywatnej szkółki Acoustic dla dzieci, nie słyszałem żeby ktoś grał (mam na myśli zespoły). Chciałbym zapytać o Wasze prywatne muzyczne zapatrywania. Coś w ostatnim czasie zwróciło Waszą uwagę czy może wciąż podgrzewacie uczucie do starych albumów? Słuchamy starych i nowych rzeczy, acz z tendencją do "klasyki metalu". Jest dużo świetnych nowych kapel, ale ich mnogość nie pozwala dogłębnie ogarnąć tematu. Chciałbym wrócić jeszcze do przeszłości. W tych pierwszych latach funkcjonował zespół pod nazwą Zakon. Zmieniliście jednak na angielsko brzmiącą nazwę Monastery czyli Klasztor. Nie chcieliście zostać przy polskiej, która brzmi nieźle? Szczerze mówiąc, nie wiem. Przyłączyłem się do kapeli już o nazwie Monastery. To pytanie bardziej do Kuby i Burzy, którzy byli założycielami Zakonu. W związku ze zbliżającym się końcem wywiadu poproszę o jakieś dobre słowa dla czytelników Heavy Metal Pages. W imieniu Monastery, życzę czytelnikom HMP wyłącznie dobrej muzyki! Dziękuję za poświęcony czas i życzę wytr wałości i zdrowia. Pozdrawiam. Dziękuję również i pozdrawiam thrashowo: "thrash till death"! Adam Widełka

Foto: Monastery

MONASTERY

59


Muzyka wnętrza Okrütnik to młody zespół, hołdujący tradycyjnemu metalowi w najbardziej klasycznej postaci. Ich debiutancki album "Legion antychrysta" to kawał solidnego, a momentami nawet porywającego grania, brzmiącego niczym płyta z 1985 roku. Gitarzysta Eryk Kula opowiada nam o kulisach powstania tego materiału, fascynacji różnymi odmianami metalu i latami 80. jako takimi, wykorzystanym w logo umlaucie oraz dlaczego nie lubi określenia pozer. HMP: Ze względów zawodowych jestem dość dobrze zorientowany w różnych doniesieniach medialnych, ale jakoś nie przypom inam sobie informacji, że w Kotlinie odkry to ostatnio funkcjonujący wehikuł czasu. Tymczasem zawartość waszej debiutanckiej płyty potwierdza, że coś takiego jednak musiało mieć miejsce, jednak umknęło uwadze prasy? (śmiech) Eryk Kula: To prawda. Muzycznie i emocjonalnie żyjemy w latach 80. i 90. XX wieku. Postanowiliśmy stworzyć muzykę, która ukaże nasze wnętrze. Znajdują się tam muzyczne inspiracje od Japonii, Europy po USA. Gościnnie zagrał również nasz przyjaciel

Tradycyjnego metalu z ósmej dekady minionego wieku nikt jeszcze nie określa mianem nurtu retro, tak jak w przypadku zespołów inspirujących się muzyką hard czy progresywną z lat 70. Nie da się jednak nie zauważyć, że nie są to jakoś bardzo aktu alne dźwięki, niczego nowego nie da się tu już wymyślić. Mimo to chcieliście grać jak stary Kat, nie jak Odraza? Brzmienie obecnego metalu wydaje nam się bardzo sztuczne, oczywiście z wyjątkami. Wiąże się to przede wszystkim z tym, jak w latach 80. afirmowano życie. To było coś więcej niż muzyka, towarzyszył temu bardzo oryginalny klimat, styl i wolność. Rock 'n' roll

lat 80. i 90. uderza w ciebie to, jacy ci goście byli świetni. Była na nas ogromna presja, w Polsce chłopak z długimi włosami, albo w ogóle ktoś, kto słucha innej muzyki niż popularna jest w jakimś stopniu persona non grata. Ksenofobia naszego społeczeństwa względem innych subkultur, stylów jest ogromna. Wobec ogromnej niechęci zostają tylko najsilniejsi lub wyalienowani. Szkoda, że ci którzy zostają zajmują się sprzeczaniem się o to kto jest pozerem, a kto nie, co dodatkowo odrzuca nowych słuchaczy. My wracamy do lat 80., wtedy każdy był przede wszystkim sobą. Teraz metal też jest na przeciwnym biegunie od mainstreamowych propozycji, ale kiedyś chyba było łatwiej się przebić, bo mimo braku internetu, narzędzia nad wyraz przydatnego w promocji, zespołów było jednak zdecydowanie mniej? Trzeba rozróżnić tu pewne okresy. W Polsce w latach 80. i 90. było bardzo mało źródeł informacji na temat zachodniej muzyki, środków finansowych na sprzęt. Definiowało to poziom naszej kultury i muzyki. Oczy-wiście łatwiej było się wtedy przebić, bo zespołów trzymających jakikolwiek poziom muzyczny było bardzo mało. W latach 2000 i minionej dekadzie wydaje nam się, że było dużo trudniej, gdyż społeczeństwo w naszym kraju było trochę inne, co za tym idzie bardziej uprzedzone. Obecnie widzimy zmianę poprzez naszych znajomych, często młodszych od nas, że powstaje powoli dużo mniejsza, ale jednak nowa grupa metalowców, którzy mają w poważaniu uprzedzenia tej poprzedniej generacji. Z tego powodu jest łatwiej, jest mniej zawiści, więcej pozytywnych emocji. Ten fakt bardzo cieszy. Stąd Okrütnik, nie zwyczajny Okrutnik, nazwa z tym umlautem jest bardziej metalowa, dobrze kojarząc się choćby z Motörhead, Queensr?che czy Mötley Crüe? W zasadzie to był zabieg czysto wizualny. Metalowy umlaut faktycznie istnieje i bardzo cieszy nas fakt bycia kolejnym zespołem z tym elementem obok przez ciebie wymienionych.

Foto: Okrütnik

Elias z Chile, więc jest mnogość inspiracji i wpływów. Czemu wybraliście akurat połowę lat 80.? Nigdy nie korciło was, by zacząć grać na przykład hard rocka jak wczesny Black Sabbath, wrócić do korzeni gatunku? Lata 80. są dla nas czymś bardzo ważnym, głównie ze względu na zespoły, których zaczęliśmy słuchać jako małe dzieciaki. Wszystkie z nich, na przykład Megadeth, Turbo, Iron Maiden (to akurat nie jest dobry przykład, bo ten zespół powstał w połowie lat 70. - przyp. red.) zaczęły karierę właśnie wtedy. Mamy ogromny sentyment do lat 70. - nasz gitarzysta bardzo lubi Styx, Teda Nugenta i inne zespoły amerykańskiej sceny. Jesteśmy też fanami tych brytyjskich, przede wszystkim Black Sabbath i Led Zeppelin. Natomiast to właśnie lata 80. były dla nas wzorem i ten styl bycia najbardziej nam odpowiadał.

60

OKRUTNIK

jest sformułowaniem, które w obecnym czasie zanika, oczywiście odnosząc się do stylu życia muzyków z zespołów rockowych i metalowych. Ludzie są pełni uprzedzeń, strachu, to jeden z powodów dlaczego nastolatkowie mają gdzieś tę muzykę, ona często nie oferuje nic poza tym właśnie muzycznym przeżyciem, a bardzo ważne było to poczucie przynależności i po prostu bycie cool. My tym żyjemy, kochamy to co robili goście pokroju Mötley Crüe i tak dalej. To było prawdziwe. Jesteście bardzo młodymi ludźmi - co urzekło was w tej muzyce sprzed lat? Energia, szczerość, bezkompromisowość, możliwość wyrażenia siebie w takiej właśnie formie? Na pewno każdy z tych elementów był dla nas bardzo ważny. Zaczynaliśmy słuchać tej muzyki będąc w bardzo młodym wieku. Kiedy oglądasz koncerty zespołów metalowych z

Kiedyś było też prościej o tyle, że na płytowych składankach pojawiały się również metalowe numery, podobnie było na listach przebojów czy tych radiowych, choćby naszej Trójkowej. Teraz wszystko jest sprofilowane, podporządkowane jakimś algorytmom, więc de facto macie szansę dotrzeć tylko do fanów takich dźwięków. Uważacie to za plus czy minus, skoro pewnie i tak gawiedź oddająca się pląsom przy muzykopodobnych dźwiękach disco polo uznałaby zawartość waszej debiutanckiej płyty "Legion antychrysta" za zbyt mocną, trudną i w dodatku obrazoburczą? Nasza muzyka raczej nie trafiłaby na listy przebojów, przynajmniej nie liczylibyśmy na to. Bardzo pomagają platformy streamingowe, gdzie faktycznie tworzy się coś swego rodzaju składanek, w postaci playlist. Jest to fakt, który bardzo nam pomaga w propagowaniu naszej muzyki. Masz rację, że dla wielu osób antychrześcijański mianownik naszej muzyki budzi pewnego rodzaju negatywne emocje, ale taki zawsze był metal i rock.


Może nie trafiamy na listy przebojów w mainstreamowym radio, ale większość popularnych raperów też tam nie trafia. Tworzy się niestety swoista polaryzacja na ludzi słuchających topowych stacji radiowych z reklamami i niezależnych. Każdy wybiera co chce. Znowu więc zabrzmię jak zgrzybiały staruszek, powtarzający z uporem maniaka, że kiedyś to dopiero było, ale to fakt, bo pamię tam występ Kata na Krajowym Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu, co teraz byłoby nie do pomyślenia? Znany nam jest ten koncert. Był to na polską skalę fenomen podobny do gal MTV w USA, gdzie grały metalowe zespoły. Niestety w Polsce metal nie jest tak ważną częścią kultury, jak chociażby w Niemczech. Wydaje nam się, że w obecnej sytuacji żadna z telewizji nie chce być na tyle radykalna, żeby zapraszać na antenę muzyków sceny metalowej. Doskonale znamy przykłady tego jak obecnie Telewizja Publiczna traktuje artystów puszczając hymny pokroju "Dorosłych dzieci" zespołu Turbo bez ich zgody. Można sparafrazować słynne powiedzenie: a kto by jeszcze chciał grać dla TVP. Od początku założyliście, że waszym głównym celem będzie długogrający debiut, te wcześniejsze, krótsze materiały miały poboczny-promocyjny charakter, były zajawką tej dużej płyty? Nagrywanie EP i singla było dla nas naturalne, chcieliśmy pokazać ludziom, że istniejemy. Na pewno myśleliśmy o tym, że kiedyś wydamy album, aczkolwiek przyszło to zdecydowanie niespodziewanie. Pierwsze wersje płyty były po prostu zbieraniem utworów, graliśmy wtedy w innym składzie, który na szczęście nie przetrwał, więc kawałki które chcieliśmy nagrać dla naszej pamięci okazały się naszą pierwszą płytą. Pojawienie się na scenie u boku Turbo podczas trasy "The Last Warrior Tour" i reakcje publiczności utwierdziły was w przeko naniu, że idziecie w dobrym kierunku? W zasadzie trafiliśmy na idealny moment. Trasa "The Last Warrior Tour" była swoistym metalowym, koncertowym młotem. Graliśmy u boku metalowego Hellhaim i Turbo, które grało swój najcięższy materiał, więc i publika była w stanie nas znosić (śmiech). Zdecydowanie bez tego wielkiego przeżycia nie byłoby nas w tym samym punkcie. Zespołowi, który gra parę koncertów w roku po okolicy łatwo się rozpaść i nie traktować swojej muzyki poważnie. To czego dokonaliśmy dzięki trasie z Turbo wzniosło nas na kompletnie innym poziom. Z perspektywy czasu, kiedy patrzymy na inne zespoły, często powtarzające, że przecież nie da się nic zrobić, jest dla nich tylko jedna odpowiedź: trzeba próbować, grać i nie myśleć o tym jak jest beznadziejnie. Trasa dla takiego młodego zespołu jest wielkim ryzykiem. Może to być początkiem końca, ale też początkiem kariery. Na szczęście byliśmy na tyle silni, że trwamy dalej i będziemy trwać. Heavy, speed, wczesny black, do tego kilka dość długich, nie bazujących wyłącznie na łojeniu, kompozycji - w żadnym razie nie

Foto: Okrütnik

chcieliście się tu ograniczać, metal nie musi być tożsamy z ograniczonymi horyzontami? Bierzemy pod uwagę wiele różnych kierunków. Obecnie elementem poważnie blokującym młode zespoły są bardzo wąskie inspiracje. Doskonale wiemy, jest dostęp do wszelkich materiałów, można dotrzeć do każdego zespołu nawet z małego brazylijskiego miasta. Problemem jest to, że każdy chce grać jak Metallica, Slayer, Iron Maiden, wiele tych zespołów można wymienić. Sumując je wszystkie widzimy jak bardzo ograniczony jest to zasób stylów. Wszyscy w naszym zespole są obecni w niszowej muzyce, nie tylko metalowej. Prawdopodobnie właśnie ten fakt przyczynia się do tego, że po prostu podchodzimy do metalu z swego rodzaju świeżością, ale też bardzo eksperymentalnym brzmieniem. Ta równowaga jest bardzo ważna. Słuchając "Legionu antychrysta" jestem więcej niż pewny, że zależało wam na surowym, organicznym brzmieniu, jakże odmiennym od obecnej, metalowej średniej triggery, nadmierna kompresja i inne bajery bezpłciowego, cyfrowego soundu są dobre dla pozerów? Bardzo nie lubimy słowa pozer. Każda muzyka ma swoich odbiorców, swoje charakterystyki i styl. Jeżeli niczego nie udajesz, robisz coś bo kochasz to dlaczego nazywają cię pozerem (śmiech). Z naszej perspektywy to brzmienie, które uzyskaliśmy nie jest pozbawione nowoczesnych rozwiązań. Dobrym przykładem jest to, że brzmienie gitar jest nagrane bez użycia analogowych wzmacniaczy. Nowinki technologiczne są bardzo pomocne, trzeba tylko wybrać odpowiednią drogę. W produkcji albumu nie skupialiśmy się na żadnych poradnikach, to była kwestia słuchu. Pod pewnym względem, kiedy idziesz do studia musisz być świadomy charakterystycznego brzmienia danego inżyniera. Są trendy, które powodują że wielu artystów kreuje bardzo powtarzalny dźwięk, czasami warto zrobić coś samemu. Masz wtedy gwarancje, że będziesz brzmiał bardzo oryginalnie.

Tadeusz Miciński czy Roman Kostrzewski mogliby być dumni z waszych mrocznych, nieoczywistych tekstów. Co ciekawe nie są one wyłącznie "diabelskie", bo taki "Wrześniowe popołudnie rzeźnika '52" traktuje o Józefie Cyppku - temat seryjnych morderców dla metalowego zespołu jest zawsze ciekawy, zwłaszcza kiedy nie został wcześniej wykorzystany? Tekst do utworu numer 8 płyty to było dla nas coś bardzo wyjątkowego. Na próbach tak naprawdę nie zrozumieliśmy nawet jednego słowa, kiedy nasz wokalista Michał to śpiewał. Temat tekstów Okrütnika jest bardzo szeroki, w pewnym sensie na tym opiera się klimat naszego zespołu. Właśnie ten specyficzny charakter mrocznych historii naszego kraju, dziwnych opowieści to nasza tożsamość. Niestety ze względu na pandemię nie mieliśmy okazji grać "Wrześniowego popołudnia rzeźnika '52" w Szczecinie, ale to na pewno będzie bardzo ciekawe doświadczenie. Pozdrawiamy wszystkich mieszkańców Niebuszewa. Wydanie w ubiegłym roku balladowego utworu "Portret trumienny, a na grobach kwiaty" na singlu to przypadek, czy celowo jako pierwszy udostępniliście lżejszy utwór, żeby nie zrazić od razu wszystkich? (śmiech) Z perspektywy czasu postrzegamy to na pewno jako jeden z błędów, aczkolwiek był to w naszych oczach jeden z najlepszych

OKRUTNIK

61


utworów. Walczyliśmy wtedy niejako z formą, którą chcielibyśmy tworzyć i efektem tego była ta ballada. Z bieżącym doświadczeniem nagralibyśmy inny kawałek, bardziej metalowy, ale czasu nie da się cofnąć, a wielu słuchaczom ballada się podoba. Zdecydowaliśmy się nagrać ją jeszcze raz na album, zagrać wolniej i dodać jej trochę więcej mroku. Nagranie tego utworu utwierdziło nas, że nie pasujemy do studyjnego brzmienia. (śmiech) Mamy rok 2020, znaczenie wytwórni płytowej w tradycyjnej formie znacznie zmalało, jednak wasz debiut ukazał się nakładem Ossuary Records. Czym Mateusz was skusił, propozycją wydania nie tylko CD, ale też kasety? Wytwórnia dała nam bardzo dużo. Przede

elektroniczne naszego wydawnictwa to nie są młodzi ludzie. Oczywiście widzimy, że mimo posiadania płyt, odsłuchujemy je również na Spotify. Jest to na pewno bardzo wygodne, zwłaszcza kiedy masz w zasobie rzadką płytę, szkoda aby utknęła w komputerze czy w radio. Czyli kolekcjonowanie płyt jest to pasja niezależna od wieku, a zalety streamingu nie przysłaniają licznych walorów fizy cznych wydawnictw? Przede wszystkim streaming nie daję tej satysfakcji, którą daje ci przedmiot. Jest to na pewno bardzo osobista percepcja, ale kupując płytę masz coś więcej, booklet, z którego można dowiedzieć się fajnych ciekawostek. Tradycyjne nośniki są niejako kultem, ale też przedmiotem tożsamości. Wielką zaletą

HMP: Hej, jak się masz? Jak ta cała pandemia wygląda w Irlandii? Alan "Nemtheanga" Averill: Cześć. Nie ciekawie, najprawdopodobniej jesteśmy miastem/krajem z najdłuższym czasem spędzonym w najbardziej ekstremalnej formie lockdownu. W tej chwili żyjemy w otwartym więzieniu, taka jest prawda, i nie ma oznak żeby to się szybko skończyło. Jak spędzasz czas bez koncertów? Czy jesteś bardziej kreatywny niż zazwyczaj? Cóż, to nie tylko bez występów na żywo, ale także agencji, celu, tożsamości, przygody. Odebrano ci to, co kochasz najbardziej. Tutaj znajduje się wielu muzyków i kreatywnych ludzi. Nie, nie jestem tak kreatywny poza moim podcastem, odmawiam pisania muzyki online i przeprowadzania prób zdalnie… musimy walczyć ze strukturami antyhumanistycznymi na nas nałożonymi. Tęsknisz za występem na żywo? Widziałem Cię pod koniec 2019 roku z Primordial w Polsce. To był wspaniały program i nigdy nie podejrzewam, że świat o ostatnich koncertach będzie tak proroczy. Cóż, oczywiście… To jest krew, która płynie przez scenę i naszą kreatywność, bez tego jest to naprawdę skorupa doświadczenia, jeśli o mnie chodzi. Mówiąc szczerze, nie ma powodu, aby bez nich produkować więcej metalu. Czy możemy powiedzieć, że mamy nowego Dread Sovereign z powodu większej ilości twojego wolnego czasu? Nie, wcale, zrobiłem to przed obecną sytuacją, w której się znajdujemy. Więc nie mają ze sobą nic wspólnego. Zawsze mam energię i skupiam się na kilku różnych rzeczach.

Foto: Okrütnik

wszystkim to miejsce, które skupia wielu wykonawców, co dodatkowo wpływa na promocję. Jesteśmy bardzo zadowoleni z naszego miejsca w Ossuary Records. W planach na początku było wydanie materiału samodzielnie, ale nie pociągnęłoby to za sobą tak dużej promocji i jakości w produkcie, którym stał się album. Kaseta była naprawdę fajnym pomysłem, który oczywiście był w naszych głowach wcześniej, ale raczej nie zdecydowalibyśmy się na to gdyby nie propozycja Mateusza. Możliwe, że w niedalekiej przyszłości pojawi się również winyl. Dla osób, które nie słuchały naszego materiału na kasecie mamy informacje, że różni on się nieco od wersji CD i może wam dać trochę głębsze wrażenia. Fizyczne nośniki dźwięku mają jeszcze jakiekolwiek znaczenie dla młodego pokolenia, zbieracie płyty winylowe, kompakty i kasety? Nie tylko my, ale i ogromne grono naszych rówieśników zbiera płyty. Dla starszego pokolenia z jednej strony był to kult, ale nie da się zniwelować faktu, że była to też jedyna możliwość przechowywania i odczytywania dźwięków. Obecnie bardzo popularne są platformy streamingowe typu Spotify. Co ciekawe większość osób, które kupują wersje

62

OKRUTNIK

streamingów jest możliwość rozszerzania swoich muzycznych horyzontów, to coś co uwielbiamy. Każde rozwiązanie ma swoje dobre i złe strony. Sytuacja jest jaka jest, o koncertach w najbliższym czasie nie ma raczej mowy. Jak zamierzacie więc promować "Legion antychrysta", żeby usłyszało o tej płycie jak najwięcej ludzi? Nasze plany obejmują głównie promocję w internecie. W tym aspekcie bardzo pomocne jest wsparcie wytwórni. Mamy nadzieje, że koncerty ruszą niedługo, ale prawdopodobnie zanim ten fakt nastanie wydamy nowy singiel. Czekamy na powrót do normalności, będzie bardzo fajnie zagrać ten materiał dla szerszej publiczności, która poznała nas dzięki naszemu pierwszemu wydawnictwu. Dziękujemy za wywiad. Wojciech Chamryk

Jak tym razem wygląda proces pisania i nagrywania z Dread Sovereign? Napisaliśmy to razem w sali prób, old school, potem razem nagraliśmy… na żywo. Żaden wielki sekret. Na tym albumie mówisz, że "Nature Is the Devil's Church", co to znaczy i jak bardzo natura cię inspiruje? Dread Soverign to oczywiście nie fantazja, ale trzeba zrozumieć, że nie jest to Primordial… więc nie jest to dzieło mojego życia. Jest to moja lekkomyślna strona diabła. Utwory mają oczywiście pewien realizm, ale celowo zostały napisane w języku okultystycznego horroru i starego heavy metalu. Ostatnio współpracujesz również z Nergalem z Behemoth. Napisałeś utwór do jego projektu blues/country. Jak wygląda ta współpraca? Pewnie. Rozmawialiśmy o tym dawno temu. Przysłał mi piosenkę, napisałem tekst i zaaranżowałem swoje partie, nagrałem je tutaj w Dublinie. Piosenka jest świetna! Więc jestem bardzo dumny z ostatecznej wersji. Na ostatnim albumie mieliście cover Venom tym razem postawiliście na Bathory. Jakie zespoły chcesz coverować jako następny? Kto wie. Zależy od tego, co jamujemy w sali prób, a granie i jamowanie jest zabawne. Przesłanie kawałka wydawało się również fajnym sposobem na zakończenie albumu.


Musimy walczyć ze skutkami antyhumanistycznymi na nas nałożonymi Alan Averill to bardzo ciekawa i złożona osoba. Na codzień człowiek stojący za mikrofonem w Primordial, sporadycznie wydający płyty z swoim projektem Dread Sovereign. I to właśnie premiera albumu tego projektu była powodem naszej wymiany maili. Alan w charakterystycznym dla siebie stylu enigmatycznie opowiada o historii, pandemii oraz cyfryzacji rynku muzycznego. Widziałem, że zacząłeś być naprawdę aktywny w mediach społecznościowych, szczególnie na YouTube. No cóż, to jest niestety w tej chwili zło konieczne na jakimś poziomie, lepiej dla mojego zdrowia byłoby mieszkać w górach, gdzie sadziłbym drzewa, ale oto jesteśmy. Również widziałem, jak bierzesz udział w rekonstrukcji historycznej. Mam rację, że szczególnie lubisz I Wojnę Światową? W jakich bitwach bierzesz udział? Nie, to kadry z filmu Primordial "Exile Among the Ruins", w którym gram brytyjskiego żołnierza, który wraca z Pierwszej Wojny Światowej i zostaje stracony przez IRA. Większość ludzi mówi o II Wojnie Światowej, ale moim zdaniem ta pierwsza była bardziej interesująca. Tak, w pewnym sensie się zgadzam... wydaje się bardziej fascynujące, jak to się zaczęło i jakie narody/państwa wówczas istniały, któ-

rych notabene już nie ma. Tworzycie kilka różnych kolorów winyli do nowego albumu, widziałem też, że jesteś kolekcjonerem winyli. Wolę też wymieniać muzykę z tego źródła. Ale streaming jest naprawdę wygodny. Myślisz, że pewnego dnia będzie to jedyne źródło muzyki, a nie płyty CD/winyle? Cóż, wisi tam fizyczna kopia… więc dla tych, którzy nadal tego chcą, będzie istnieć, ale dla wielu nowych zespołów style muzyczne są tylko cyfrowe. Jaki plan ma Primordial na 2021? W tej chwili naprawdę nie możemy nic zaplanować. Nie możemy się spotkać, aby ćwiczyć lub grać/planować występy na żywo. Ostatnie pytanie, jak ten cały bałagan po Brexicie wygląda w Twojej okolicy? Czy uważasz, że artysta może mieć z tego powodu problem z odtwarzaniem treści? Cóż… to skomplikowane. Mamy oczywiście granicę z Północą Irlandią, więc stwarza to

Foto: Piet Goethals

wiele problemów dla UE. To jest granica, której nie można pilnować, są już problemy z zamówieniem towaru z Wielkiej Brytanii. Teraz martwmy się, czy artyści wrócą do grania, a potem będę się martwić o tamto. Dziękuję za poświęcony czas i pozdrawiam z Polski. Kacper Hawryluk


Jesteśmy zwykłymi socjopatami Polska nie może poszczycić się wieloma nazwami, które w godny sposób reprezentowałyby nasz kraj w kategorii metalu epickiego, a już szczególnie epickiego doomu. Z tego względu zawsze będę silnym orędownikiem pielęgnowania kultu Evangelist. Ekipy po pierwsze świetnej jakościowo, po drugie docenianej na zagranicznym poletku i po trzecie - niezwykle intrygującej. Panowie dbają o to by ich wizerunek był spójny, zgodny z ideałami które im przyświecają, a do tego nie są pozbawieni dystansu do siebie i tego co robią. Byłem więc niezwykle podekscytowany mogąc odbyć poniższą rozmowę z muzykiem stanowiącym połowę składu naszej doomowej załogi. Chcąc uszanować jego anonimowość nie ujawniam danych osobowych (choć imię i tak raz wypłynęło w rozmowie). Przed Wami Evangelist! HMP: Laudetur Iesus Christus! Po pierwsze gratuluję nowego albumu. Bardzo solidny i równy materiał. W moim odtwarzaczu gości często i na razie nie zanosi się żeby to się zmieniło. Zastanawia mnie tylko, dlaczego EP a nie longplay? Materiału jest wystarczająco dużo i choć powstawał w sporej rozpiętości czasowej brzmi zaskakująco spójnie. Evangelist: In saecula saeculorum. Dziękujemy za komplementy. Rozważaliśmy różne koncepcje tego wydawnictwa. Jedną skrajnością był pomysł wydania wszystkich niealbumowych piosenek, czyli dwóch niepublikowanych numerów z sesji "In Partibus Infidelium", naszej wersji "Freezing Moon" i tych sześciu, które są ostatecznie w programie płyty. Mielibyśmy wówczas godzinną kompilację, podwójny album, ale trochę groch z kapustą. Drugą skrajnością był pomysł wydania trzech niepublikowanych numerów z sesji "Deus Vult", plus nasza wersja "Mystification", a dwie nowe piosenki jakiś czas później w formie siedmiocalowej płyty winylowej, a więc trochę "granie na czas". Spotykaliśmy się pośrodku i tak naprawdę "Ad Mortem Festinamus" to podwójna EPka, jedna to

numery z okresu "Deus Vult", druga to dwie świeże piosenki i "Mystification". Dobrze będzie to słychać na winylu, gdzie każda z tych sesji będzie miała swoją stronę. Dla nas album musi mieć jakiś leitmotif, jakąś myśl przewodnią, koncepcję bazową, na której opieramy całość i wszystkie piosenki powstają z tym elementem z tyłu naszych głów. "Ad Mortem Festinamus" to trochę pokazanie się z mniej ortodoksyjnej, luźniejszej strony, poza ramami albumowymi. Zresztą, nigdy nie umieścilibyśmy coveru na albumie, nawet jeśli to cover Manilli. Jak wspomniałeś, trzy utwory na albumie to nagrania jeszcze z sesji "Deus Vult". Które z nich? I jakim kluczem zostały wyeliminowane z płyty długogrającej? "The Puritan", "Pale Lady of Mercy" i "Towards the End". Tematycznie nie mieściły się w koncepcji albumu, więc zostawiliśmy je na później. Nie są to jakieś odrzuty, które były za słabe na album, po prostu wykraczały poza jego ramy. "The Puritan" to pierwszy numer, z tych które powstały w trakcie pisania na "Deus Vult", jeszcze z lata 2015, tymczasem "Towards…" pojawił się jako ostatni.

Czas pandemii odbił się dosyć mocno na całej branży artystycznej. Zastanawiam się, w jaki sposób Covid dotyka zespołu, który na żywo gra bardzo rzadko. Wiemy oczywiście o potrójnie już odwołanym Helicon Metal Festiwal na którym mieliście wystąpić. Czy poza tym posypały się jakieś plany w Evangelist? Mieliśmy jeszcze kilka propozycji, ale tak się złożyło, że w kwietniu urodziła mi się córeczka, więc i tak większości z nich pewnie byśmy odmówili. Zresztą, tylko dwie były sensowne pod względem finansowym, więc nie jest to jakaś wielka strata. Jedynym twardym efektem tego wirusowego zamieszania było opóźnienie w nagraniach nowych piosenek. Czekaliśmy na właściwy moment, żeby Sadus nagrał bas w studio, ale wciąż przekładaliśmy termin i w końcu Kawaler Jacque nagrał go sam, u siebie w domu. Nie chcieliśmy już przedłużać, no bo jak można nagrywać i miksować trzy piosenki przez prawie rok? Pozostając w temacie pandemii - czy duży wpływ na treść "Ad mortem festinamus" miały wydarzenia minionego roku? Zaraza, kataklizmy, niespokojne sytuacje polity czne, postępujący zamęt wewnątrz Kościoła Katolickiego - to wszystko coraz bardziej przypomina biblijne wizje apokaliptyczne. "Ad mortem festinamus, peccare desistamus" to słowa które teraz jeszcze silniej mrożą krew w żyłach. Pomysł na tytuł albumu i teksty zrodziły się pod wpływem tego wszystkiego, czy siedziały w Was już wcześniej? Absolutnie nie, te piosenki były napisane w latach 2015-2019. Przypuszczam jednak, że na kolejny album nie zabraknie nam tematów w związku z tym, o czym piszesz. Chyba wkraczamy w czasy ostatnie (nie ostateczne), więc przed nami zejście do katakumb. Więc jeszcze o inspiracjach tekstowych "Towards the End" robi niejako za numer eponimiczny. Czy jest on bezpośrednio inspirowany dziełem "Ad mortem festina mus", czy raczej jest swobodną wariacją dotyczącą tytułu? Po 30 latach pauzy geopolitycznej świat wpada w stare, sprawdzone, wojenne koleiny. "Wojna peloponeska" Tukidydesa, stamtąd pochodzi złota myśl, podsumowująca mechanizm napędzający ten ziemski padół: słuszność i prawo, jak świat światem, dotyczy tylko równych sobie pod względem władzy i potęgi, albowiem silni robią co mogą, a słabi cierpią co muszą. Na naszych oczach mija miraż świata opartego na wartościach, prawach człowieka, demokracji i tym podobnych sloganach dla naiwniaków. Technologia, siła militarna i gospodarcza, dyplomacja i inne prawdziwe lewary wracają na salony. Niedługo zobaczymy wielkich bojowników o prawa człowieka i demokrację, tłumaczących gawiedzi z neofickim zapałem, że na przykład Ci Chińczycy to jednak są super i bardzo ich potrzebujemy, a Tybet i Ujgurzy, no to "wicie rozumicie". Mercedesy w Chinach muszą się sprzedawać! Ciekawi mnie tekst "Puritan". To opowieść o XVI-wiecznym, anglikańskim fanatyku, czy może raczej rodzaj Waszego manifestu jako "purytan" w potocznym tego słowa

64

EVANGELIST


znaczeniu? Jest to nasz powrót do twórczości Howarda, owym anglikańskim fanatykiem jest sam Solomon Kane. Manifesty i inne gimnazjalne egzaltacje są nam obce. I słusznie. (śmiech) Inny liryk, który od razu wzbudził moje zainteresowanie to "Pale Lady of Mercy". Gdy zobaczyłem tytuł pomyślałem "cholera, motywów chrześcijańskich w metalu już trochę było, ale pieśni maryjnej to chyba jeszcze nie!". Po przeczytaniu tekstu staje się jasne że "Blada Pani Miłosierdzia" to personifikacja śmierci, ale niektóre wersety pasowałyby nawet pod Matkę Boską. Intencjonalnie? Nie pamiętam, ale jest to całkiem możliwe. Zawsze staram się upchnąć kilka warstw w tekstach, i nie jesteś pierwszy, który tak to odczytuje. Królowa jest tylko jedna. Salve Regina! Przy "Deus Vult" jako jedną z głównych inspiracji wymienialiście Manowar. Wg mnie na "Ad mortem..." jest go zdecydowanie mniej. Wydaje się jakby znów pierwsze skrzypce zaczął odgrywać doom w stylu Candlemass, Scald czy Solitude Aeturnus. Czego słuchaliście najwięcej w ostatnim czasie i co miało na Was kluczowy wpływ? Tak jak wspomniałem, połowa piosenek z EPki była napisana w tym samym czasie co numery z "Deus Vult", więc słuchaliśmy z pewnością tego samego. Na pewno stary Manowar to podstawa naszej muzycznej egzystencji, ale tak poza tym nie słucham na co dzień zbyt wiele doom metalu. To są celebracje "od święta", kiedy mam czas dać się wciągnąć muzyce. Musiałbym zerknąć, jakie płyty leżą u mnie w samochodzie, bo w domu nie mam czasu na słuchanie w spokoju ze względu na dzieci. I tak patrząc: oba albumy Lunar Shadow (moi ulubieńcy z tej młodej fali), stary Gatekeeper (EPka i Vigilance Sessions), chyba z pięć albumów The Cure, jedynka Reverend Bizarre, dwójka i trójka Atlantean Kodex, dwójka i trójka Manowar, wszystkie albumy Sabbs z Dio, trójka Fields of the Nephilim, dwójka The Sisters of Mercy, jedyny dotychczas album Painthing, Chyba tyle. Mimo oczywistego podążania szlakiem obranym na "Deus Vult", widzę tu chyba najwięcej podobieństw do "Doominicanes". Jest w tej płycie sporo takiego "wielkopostnego", pokutnego nastroju. Taki był cel? Nie było to naszą intencją. Osobiście uważam "Doominicanes" za coś wyjątkowego w naszej dyskografii. Wszystko niesamowicie się zazębiło, piosenki, aranże, brzmienie, sprzęt w studio, sam proces nagrywania, prace Xaaya, pojawienie się Lukasa z Doomentią. To był w ogóle wyjątkowo dobry czas dla doom metalu. Pisali do nas ludzie z Rock Hard, że wszyscy w redakcji świrują na punkcie tego albumu, i czy możemy jeszcze wydłużyć wywiad o dodatkowe pytania. Kumpel, który od lat mieszka i pracuje w Niemczech, pisze w SMSie, że właśnie jest w Media Markt i widzi nasz album na półce. Dziwne rzeczy się wtedy działy. Wystarczyło kilka lat wymuszonej przerwy, wracamy z trójką, a doom metal jest w zupełnie innym

miejscu. Ale to dobrze, to jest potrzebne do oczyszczenia i pokory. Wszystko marność. Sic transit gloria mundi. Chciałbym zapytać jeszcze o cover Manilli Road. Opowiedzcie o historii jego powstania. Dlaczego akurat "Mystification"? Skąd pomysł na akustyczną aranżację? Szczerze mówiąc po pierwszym odsłuchu miałem mieszane odczucia - klimat w który poszliście nie był typowym dla Manilli majestatem, a jednak udało się w te dźwięki zakląć pewien nastrój. Pamiętam, że pierwsza wersja instrumentalna na jedną gitarę, nagrana na video z laptopa, pojawiła się w czasie nagrywania "Doominicanes", w 2012 roku. Nie pamiętam z kolei, skąd w ogóle był pomysł na akustyczną wersję, parę lat minęło, ale chyba z jakiegoś koncertowego video Manilli z youtube'a. W każdym razie "Mystification" to mój ulubiony album, a tekst, którego bohaterem jest Poe, świetnie pasował na takie ciche postmortem dla Sheltona. Jeszcze o Manilli. Opowiedzcie o swoim doświadczeniu z tym zespołem. Jaki miała wpływ na Waszą twórczość? Który ich okres jest dla Was najważniejszy? Manillę poznałem gdzieś w okolicach "Spiral Castle", chyba był to 2003 rok, nigdy nie widziałem zespołu na żywo, jedynie w tamtym początkowym czasie wymieniłem parę maili z Markiem. Przez pewien czas był to dla mnie zespół numer jeden, bardzo mi imponowała ta bezwstydna epickość i duch DIY. No i Randy, rzecz jasna. Najczęściej wracam do środkowych albumów, pewnie jak większość. Mam też taką anegdotę, a mianowicie w 2003, lub 2004, graliśmy razem na festiwalu z Michałem, drugą połową Evangelist, każdy z nas ze swoją ówczesną kapelą. Pamiętam jak dziś, jak stałem pod sceną podczas koncertu i Michał z kolegami nagle pojechali speedową wersję "Necropolis". Chyba nikt nie miał pojęcia, że to obcy numer, i prawdopodobnie było to pierwsze wykonanie jakiejkolwiek Manilli na polskiej ziemi. Każdy z Waszych albumów jest otwierany "mówionym" intrem. Udało mi się rozszyfrować pochodzenie tylko tego z "In Patribus Infidelium", zaczerpniętego z "Conana Barbarzyńcy". Skąd pochodzą pozostałe? Nie ma tak łatwo, szukajcie a znajdziecie. Na pewno poszukam, będzie to z pewnością ubogacające doświadczenie. Jak zwykle świetnym dopełnieniem albumu jest grafi ka. Kto za nią odpowiada? Obrazek, podobnie jak w przypadku "Deus Vult", przygotował Diego Spezzoni. Zostawiliśmy mu większą swobodę, niż przy poprzedniej okładce, gdzie prowadziliśmy swego rodzaju "nadzór ciągły". Daliśmy mu tytuł, piosenki, i po kilku miesiącach totalnej ciszy wrócił z gotową pracą. Postąpił trochę w naszym stylu. Nie podobało nam się takie podejście (śmiech). Trafiła kosa na kamień (śmiech). Kolejny tytuł po łacinie, kolejne otwarcie albumu mówionym intrem, charakterystyczna oprawa graficzna. Budujecie wizerunek Evangelist bardzo skrupulatnie i szczegółowo.

Czy to wszystko zamierzone zabiegi czy tak po prostu wychodziło? Do kompletu brakuje maskotki zespołu, która przewijałaby się na wszystkich okładkach (śmiech). Tak, te dwa pierwsze elementy raczej pozostaną stałe, ale nie obiecuję. Co do maskotki, to nie wiem, czy to jest dobry pomysł, Michał akurat uważa, że tak. Generalnie, jeśli idzie o wizerunek, to po prostu mamy kilka zasad i staramy się ich trzymać, nie jest to jakaś wielka strategia, knuta w kanciapie o 5:00 rano przy wódzie. Co jest pierwsze - muzyka czy przesłanie? Nie deklarujecie się jako zespół stricte chrześcijański, ale zestawiając Waszą nazwę i teksty, przekaz jest jasny. Pierwsza jest muzyka, ale nie wiem, czy przekaz jest jasny. Przy okazji "Deus Vult" mieliśmy chyba dwie niemieckojęzyczne recenzje, gdzie jacyś debile odprawiali egzorcymy nad Trumpem i rozprawiali o amerykańskiej, plemiennej, polityce wewnętrznej. I to były całkiem spore i szanowane periodyki muzyczne. To taka dygresja w ramach "jasności przekazu". Wiem, że jako katolik-metalowiec czasem można się w tym środowisku poczuć trochę wyobcowanym. Niewielu jest fanów łomotu podzielających katolicki punkt widzenia, jeszcze mniej będących wierzącymi, a co dopiero ortodoksyjnymi tradsami. Wy odnaleźliście dla siebie i urządziliście pe-ną niszę, ale przecież nie było tak od razu. Macie w swoim CV współpracę z kilkoma zespołami, obracacie się w środowisku fanów. Jak odnajdujecie się w tym światku? Nie odnajdujemy się. To, że z kimś tam zagraliśmy koncerty niczego nie oznacza. W sumie nie wiem, dlaczego większość ludzkości myśli, że bycie z kimś na jednym plakacie i zagranie koncertu na jednej scenie, to coś w rodzaju intymnej randki. Robimy swoje i nie próbujemy się wkręcać w jakąś "scenę", czy "wspólnotę" itd. Jest kilka osób, którym ufamy i mamy z nimi w miarę regularny kontakt, ale to wszystko. Jesteśmy zwykłymi socjopatami. Świetna wizytówka! Z doświadczenia wiem, że chcąc zachować pewną ortodoksję religijną, a zarazem poświęcać się swojej pasji trzeba iść na pewne ustępstwa, żeby nie powiedzieć kompromisy. Jak to jest w Waszym przypadku? Za przykład niech posłuży choćby granie koncertów w czasie Wielkiego Postu (w którym miał odbyć się Helicon Metal Festival III), czy wydanie

EVANGELIST

65


mojej uwagi. W tamtym czasie Procession i Capilla to były dla mnie po prostu świetne doom metalowe załogi z fajnymi ludźmi, a teraz są to świetne doom metalowe załogi z fajnymi ludźmi, którzy błądzą w istotnych aspektach życia. Cały ten metalowy diabolizm, "hajl szmatan", odwrócone krzyże i tego typu rzeczy... ja wiem, że to trochę "tradycja" gatunku, ale ja bym się trzymał z daleka. Nawet King Diamond o tym śpiewał w "Dangerous Meeting" (śmiech).

spita z antyreligijną Capilla Ardiente. Do tego z perspektywy fana - poznając klasykę metalu, czy kupując płyty, obcuje się z estetyką nierzadko bolesną dla człowieka religijnego. Jaki macie do tego stosunek? Czy nie jest to trochę dawanie Panu Bogu świeczki a diabłu ogarka? No popatrz, nawet nie zorientowałem się z tym Heliconem, marny ze mnie grzesznik. Split z Capillą (nie wiem, czy antyreligijną, nie zagłębiałem się w teksty) z kolei był pomysłem Lukasa z Doomentii. Pierwotnie chcieliśmy dać naszą wersję "Freezing Moon" jako bonus do wydania dwójki na CD. Lukas namawiał nas na ten split z takim zaangażowaniem, że w końcu się zgodziliśmy. Zapytaliśmy kilku kapel, które byłyby dla nas interesujące, czy nie mają jakiś zapasów niewydanych piosenek, żeby się dołączyć, ale nie było chętnych. Felipe z Procession i Capilli świrował na punkcie tego kawałka, a że Procession, w przeciwieństwie do Capilli, nie miało w tamtym czasie żadnego numeru i możliwości nagrań, to padło na Capillę. Zresztą Felipe był z nami w kontakcie od pierwszych tygodni naszego wyjścia na świat, pamiętam, że wymieniliśmy się naszymi debiutami zaraz po premierze. Niezły z niego herbatnik, swoją drogą. Jeśli kiedykolwiek odrodzi się Sabbath z Dio, to on pewnie będzie na wokalu. Co do metalowej estetyki w perspektywie religijności… Na pewno z wiekiem człowiek się radykalizuje i pewne rzeczy już nie uchodzą płazem. Parę lat temu wzruszałem ramionami, albo nie zwracało to zbytnio

Jeszcze co do splitu z Capillą - dobór coverów był powiedzmy, w miarę neutralny światopoglądowo jeśli idzie o teksty, ale nie mieliście nic przeciwko grafikom które znalazły się na odwrocie koperty? Szata graficzna zdaje się odgrywać dla Was istotną rolę, a tutaj jej wydźwięk był jednoznaczny. Musiałem sobie odświeżyć te obrazki i rozumiem, że chodzi Ci o ten kolaż elementów loga Mayhem z tym koziołkiem z płyt Angel Witch. Całą oprawę graficzną wziął na siebie Claudio, mózg Capilli, więc nie wtrącaliśmy się. Dla mnie wydźwięk był dokładnie taki jak pisałem wcześniej: okładka to kolaż okładek albumów, z których pochodziły oryginały coverów, a ten obrazek z tyłu to kolaż charakterystyczny elementów graficznych obu oryginalnych kapel. Nie powiem, pamiętam, że brwi mi się lekko uniosły, ale machnąłem ręką. Teraz pewnie bym z Claudiem pogadał o zmianie. Chociaż, może nie, teraz po prostu wydalibyśmy to sami. Michał odpowiada za wokale, Paweł za bębny - to wiemy. Jak dzielicie się pozostałymi obowiązkami? Gitary, teksty, komponowanie? No masz, teraz wszyscy będą sobie robili jaja i mówili do mnie "Paweł"... Generalnie Michał przynosi zdecydowaną większość muzyki, a ja większość tekstów, ale to kwestia płynna, np. "Anubis" to całkowicie numer Michała. W studio było różnie, w zależności od sesji. Na "In Partibus…" Michał nagrał wszystkie wokale i gitary, ja bębny, a taki jeden kolega z Ziemi Żelaza pomógł nam i nagrał nam bas. Na "Doominicanes" było tak samo, jedynie w "Militis…" dograłem trochę

chórków i wokali w tle. Sesja "Deus…" już była bardziej skomplikowana pod tym względem, tradycyjnie Michał nagrał gitary i wokale, ja bębny i chórki, a bas i gitary akustyczne nagrał nasz gitarzysta koncertowy i nadworny nagrywacz, Kawaler Jacque, podobnie jak dwie solówki - do "Pale Lady…" i do "Eremitus". Ostatnia sesja, czyli te trzy najnowsze kawałki były nagrywane nieco eksperymentalnie, a mianowicie Michał skupił się tylko na wokalach i zagrał solo do "Anubisa", ja skupiłem się tylko na bębnach, a wszystkie instrumenty strunowe zostawiliśmy Kawalerowi (wcześniej pisałem jak było z basem), byliśmy ciekawi jak taka zmiana wpłynie na brzmienie. Stylowo jest to bliższe temu, jak brzmimy na żywo. Czy Evangelist od początku do końca zakłada swoje istnienie jako tworu 2osobowego, wspieranego na żywo przez muzyków sesyjnych, czy to kwestia waszej "wybredności" w doborze współpracowników? Dopuszczacie możliwość poszerzenia składu na stałe? Wątpię żeby nie było chętnych do grania w Evangelist… He, zdziwiłbyś się. Straciliśmy mniej więcej rok czasu na samym początku, próbując znaleźć wokalistę i basistę, ale poszliśmy po rozum do głowy i jakoś udało mi się namówić Michała na śpiewanie. Forma duumviratu, raczej zostanie na stałe, nie jesteśmy aż tak aktywni, żeby formować stały, pełny skład, grać regularnie próby itd. Powiem szczerze, że ostatni raz solidnie pograłem na Dutch Doom Days, czyli kilkanaście miesięcy temu, tacy to z nas muzycy. Czy są chętni do grania z nami teraz? Nie sądzę, ale nie mam zamiaru się przekonywać i wystawiać ogłoszeń. Straszni z nas nudziarze, zawiedlibyśmy wszystkich chętnych. Czy po uspokojeniu sytuacji z pandemią macie zamiar rozpocząć regularne koncertowanie, czy powinniśmy się już przyzwyczaić do faktu że Evangelist to zespół który będzie dane zobaczyć najbardziej zagorzałym wybrańcom, raz na kilka długich lat? Kto się jeszcze nie przyzwyczaił, temu już nic nie pomoże. Tak jak wspominałem, nie gramy "za piwo", za "zobaczy się" i generalnie poniżej kosztów. Ten etap przerabialiśmy ze swoimi starymi kapelami kilkanaście lat temu. Nasz czas jest cenny i nie będziemy go marnować na takie eskapady, a to, że mieszkamy teraz w różnych miastach, półtorej godziny samochodem od siebie, nie ułatwia sprawy. Piosenki na czwarty album czekają na ogrywanie i to jest na teraz nasz priorytet. Dzięki za rozmowę. Ostatnie słowa do czytelników? Nic mi nie przychodzi do głowy. Nauczcie się modlić na różańcu. Piotr Jakóbczyk

Foto: Evangelist

66

EVANGELIST


datkowe znaczenie, czy po prostu chcieliście być oryginalni, jakoś się wyróżnić? Jest dokładnie tak, jak powiedziałeś. Nasz pierwszy album ma tytuł po łacinie i tak jest z drugim. Jesteśmy Włochami, umiemy używać łaciny, więc to robimy.

Bez idoli i wylewności "Czas jest relatywną jednostką miary"; "Krótko czy długo, czas to relatywna jednostka miary" to, zdaje się, ulubione slogany muzyków włoskiego Legionem. Szkoda, że nie rozwinęli niektórych wątków, bo nieźle grają occult hard rocka i doom metal, ale w sumie nieco bardziej zainteresowało ich tylko pytanie o włoski, kultowy zespół PFM... HMP: Pierwszą płytę "Ipse Venena Bibas" stworzyliście bardzo szybko, bo ukazała się raptem rok po założeniu zespołu. Nad "Sator Omnia Noctem" pracowaliście już znacznie dłużej, pewnie choćby dlatego, że nie chcieliście obniżyć lotów po udanym debiucie? Legionem: Komponowanie utworów, ich aranżacja i nagrywanie zajęło trochę czasu. Kiedy nagraliśmy "Sator Omnia Noctem", postanowiliśmy odłożyć te kompozycje na kilka miesięcy, by potem znów je przesłuchać tak obiektywnie, jak tylko mogliśmy. Na tym etapie pojawia się już presja czy niekoniecznie, nawet jeśli na horyzoncie pojawia się już opcja współpracy z wytwórnią i chciałoby się zaoferować jej jeszcze lepszy materiał? Nie, nie mieliśmy żadnej umowy przed skończeniem tego albumu. Komponujemy i gramy dla siebie i dla tych, którzy są odpowiednio wrażliwi, by zrozumieć naszą sztukę. Znalezienie wytwórni jest priorytetem drugorzędnym. Dlaczego Metal On Metal Records? Czujecie, że pasujecie do profilu tej wytwórni, a pasja właścicieli przekłada się na jej funkcjonowanie? Metal On Metal jest dobrą wytwórnią i do niej pasujemy, a relacje międzyludzkie też są dla nas bardzo ważne. To był kluczowy moment w krótkiej historii waszego zespołu? Krótka czy długa, czas jest relatywną jednostką miary. Mamy wiele wspomnień, ukrytych w mroku nocy. Nowych utworów musieliście mieć więcej niż potrzeba na płytę, skoro wcześniej wyszedł split "One In Desolation Four In Malediction" z trzema waszymi, premierowymi kompozycjami? Skomponowaliśmy te utwory specjalnie na ten split. Skład też jest nieco inny, bo mamy nowego basistę, Cerberusa. Szukaliśmy odpowiedniego brzmienia dla tego materiału, stworzonego w innym czasie z innymi ludźmi, więc jeśli odsłuchasz i album, i split, zauważysz to. Hard rock, proto metal, occult/doom - jak zwał tak zwał, etykietki nie są najważniejsze, ale jedno jest pewne: nowoczesne dźwięki was nie interesują, Legionem zdecydowanie tkwi pod względem muzycznym w przeszłości, cofając się w poszukiwaniu źródeł inspiracji nawet do przełomu lat 60. i 70.? "zdecydowanie tkwi pod względem muzy-

cznym w przeszłości", niekoniecznie... (akurat tak się składa, że znam wasze płyty przyp. red.) Gramy włoski dark sound, a w naszej wizji tego brzmienia (pomyśl o pracach Violet Theater i Antonius Rex) jest mało, ale za to cennego eksperymentalnego komponentu, coś pomiędzy awangardą, a ariergardą oraz naszym mrokiem. Lubimy też black. Warto tu zauważyć, że włoska scena pro gresywna i hard'n'heavy wydała od końca lat 60. mnóstwo świetnych zespołów - ich jedynym problemem było to, że w większości nie zdołały się przebić; Premiata Forneria Marconi byli tu jednym z nielicznych wyjątków, a to i tak dzięki temu, że zdołali zainteresować swą muzyką członków Emerson, Lake & Palmer? Istnieje autobiografia napisana przez Franza di Cioccio, perkusistę Premiata Forneria Marconi. W "Due volte nella vita" opisuje on doświadczenia jego zespołu za granicą i wyjaśnia sytuację włoskich zespołów. Polecam tę książkę, jest naprawdę interesująca. Premiata Forneria Marconi mieli spore umiejętności, ale też siłę woli, by wyłamać się ze swoich muzycznych i, co najważniejsze, terytorialnych granic. Jak już wspomniałeś, "zwykle nie udawało im się odnieść sukcesu międzynarodowego", ale prawda jest taka, że większość z ich w ogóle nie próbowała. Dla niektórych niszowy rynek muzyczny może być klaustrofobiczny, ale dla innych może być wręcz komfortowy. A Włochy mają wspaniałą architektoniczną niszę. Premiata Forneria Marconi mieli okazję zagrać przed zespołami, które odniosły światowy sukces. Dwukrotnie otwierali koncerty Deep Purple w 1971 roku w Rzymie i w Bolonii, a swój melotron kupili od keyboardzisty Genesis po koncercie w Szwajcarii we wczesnych latach 70. Tak jak można tu zauważyć, kluczem są interakcje z innymi zespołami i chęć przekraczania granic.

Ale z tym "AEAJATMOAAMVMSGSTGJEZ" to już zaszaleliście - jakoś trudno sobie wyobrazić jak mógłby być zapowiadany na koncertach - a teraz numer o tytule, którego nawet my nie jesteśmy w stanie wymówić? (śmiech) Nie zapowiadamy utworów na naszych koncertach. Jeśli występujesz na koncercie, jesteś na scenie, to graj, a nie gadaj. Jak widać ta zasada obowiązuje u was również w wywiadach... Teksty są dla was równie ważne jak muzyka, nie należycie do zespołów śpiewających o niczym i każda kompozycja to musi być zwarta całość, lirycznie i muzycznie? Każde słowo to pewna historia. Wspólną cechą jest rozczarowanie teraźniejszością, która nie należy do nas. "Sator Omnia Noctem" to wasza kolejna, krótka płyta, trwająca w granicach 35 minut. Jak dotąd nie doczekaliście się winy lowych wydań waszych albumów, bo to pierwsze, co przychodzi w takiej sytuacji na myśl, ale chyba nie bez powodu przygotowujecie tak zwarte albumy: mniej często znaczy więcej, a wypełniaczy nikt nie lubi? Krótko czy długo, czas to relatywna jednostka miary. Co planujecie obecnie? Z koncertów raczej nic nie będzie, może więc w tak zwanym międzyczasie sprokurujecie jakiś kolejny, krótszy materiał albo zaczniecie tworzyć utwory na trzeci album, żeby nie siedzieć bezczynnie i stopniowo podsycać zainteresowanie Legionem? "Krótszy materiał"? Hmm, to jest bardzo interesujące. Dzięki za tę nieświadomą sugestię! Wojciech Chamryk, Szyman Paczkowski, Sara Ławrynowicz

Jest jakiś zespół, krajowy czy zagraniczny, któremu chcielibyście dorównać, którego płyty są dla was niedoścignionym wzorem? Nie. "Występy piosenkarzy i aktorów sprawiają, że rzygam. Szczam na twoich bohaterów." (tłum. z włoskiego) - Nerorgasmo (Na Black Sabbath, Pagan Altar czy Death SS też? - przyp. red.). Druga płyta, drugi tytuł w języku łacińskim - mają jakieś do-

LEGIONEM

67


świadomości. Ale nadal sprowadza się to do tego, że po prostu kochamy ten styl muzyki i chcieliśmy tak brzmieć.

Czysty przypadek Old Mother Hell z powodzeniem wskrzeszają formułę metalowego tria, grając przy tym archetypowego heavy rocka/doom metal, dźwięki z przełomu lat 70. i 80. ubiegłego wieku. Ich drugi album "Lord Of Demise" ponownie potwierdza, że są tradycjonalistami, chociaż wokalista i zarazem gitarzysta Bernd Wener zastrzega, że jeśli tylko blackmetalowy fragment będzie pasować do ich utworu, to na pewno zeń skorzystają. HMP: Przez wiele lat graliście różne, mniej lub bardziej ekstremalne, odmiany metalu co sprawiło, że w końcu zwróciliście się do jego najbardziej klasycznej, wręcz archetypowej, formy? Bernd Wener: Wszyscy wywodzimy się z całkiem różnych zespołów, przed powstaniem Old Mother Hell przez lata graliśmy różne odmiany metalu. Wydaje mi się, że Old Mother Hell jest jego kwintesencją, najbardziej podstawową formą, którą kocha każdy z nas. Nie mieliśmy planu, żeby napisać taką muzykę, po prostu zrobiliśmy to, co uwielbialiśmy. Nie znaczy to jednak, że przez te wszystkie

ponownie śpiewać i grać na gitarze, podjęliśmy taką próbę i byliśmy bardzo zadowoleni z jej wyniku. Tak narodziła się forma power trio. Klasyczne składy sprzed lat, choćby Cream, były tu dla was przykładem, potwierdzeniem, że nie musicie grać w pięciu czy w sześciu, żeby osiągnąć odpowiednie efekty, nie tylko w studio, ale przede wszys tkim na żywo? Cóż, oczywiście są rzeczy, których nie można zrobić tylko w trójkę, przynajmniej na żywo. Nie możemy robić podwójnych leadów, gitarowych harmonii, ani złożonych aranżacji współbrzmiących wielu wokali. Nie robimy

Foto: Oliver Stein

68

lata zapomnieliście o swoich korzeniach, nie wracaliście do płyt idoli sprzed lat - potrzebny był ten impuls, sprzyjający moment? Moim zdaniem wszystko, co dotyczy Old Mother Hell, to czysty przypadek. Tak się złożyło, że napisaliśmy muzykę, którą uwielbiamy, a fani reagują na nią podobnie jak my.

tego również w studiu. Chcemy komponować utwory, które jesteśmy w stanie odtworzyć na żywo bez pomocy dodatkowego sprzętu. Ale kreatywność rozwija się z ograniczeń. Poza tym, o wiele łatwiej jest znaleźć miejsce na próby i załatwić koncerty, gdy ma się w kapeli tylko trzy osoby.

Formuła power trio była zakładana od początku, czy wykształciła się metodą prób i błędów, aż okazało się, że w przypadku Old Mother Hell sprawdza się doskonale? Dołączyłem jako główny wokalista w roku 2015, kiedy dopiero zaczynaliśmy jako czteroosobowy zespół. Po pierwszym koncercie w 2016 gitarzysta Robert zdecydował się odejść. Chociaż nie chciałem w tym zespole

Nie było też czasem tak, że mogliście wrócić do grania klasycznego heavy/hard rocka dopiero teraz, po nabraniu przez lata odpowiedniego doświadczenia, dojściu do wniosku, że w prostocie siła, kiedy za młodu, niezależnie od stylistyki, chce się zwykle tworzyć rzeczy jak najbardziej efektowne i rozbudowane? Nie mogę tego wykluczać na poziomie pod-

OLD MOTHER HELL

Debiutancka płyta stała się dla was punk tem wyjścia, etapem inicjującym wszystko w tym sensie, że zyskaliście pierwszych fanów, pojawiły się recenzje, generalnie pozy tywny odbiór, co dało wam motywację do kontynuowania tego wszystkiego? W niektórych momentach wydawało się, że jest odwrotnie. Podczas pisania nowych utworów czasami ciężko było nam pominąć pozytywny odbiór debiutu. Pojawiały się myśli typu "co pomyślą fani?", co generalnie utrudniało naszą kreatywność. Chociaż w sumie nawet gdyby nikogo to nie obchodziło, i tak byśmy kontynuowali, to tylko kwestia zna-lezienia jakiegoś kompromisu. Mieliście jakieś założenia tworząc pierwsze utwory, od początku świadomie podążaliście w tym najbardziej tradycyjnym kierunku? W Old Mother Hell nie ma żadnego planu. Nigdy nie przypisaliśmy sobie konkretnej gatunkowej etykiety, ponieważ nie chcemy ograniczać tego, co robimy. Jeśli powstanie blackmetalowy fragment, który mógłby pasować do nowego utworu, z pewnością go dodamy. Naszym jedynym założeniem jest to, że każdy z nas musi lubić to, co robimy. Jesteśmy pod tym względem bardzo demokratycznym zespołem. Wielu muzyków podkreśla, że tworzą i grają przede wszystkim dla własnej przyjemności, ale to chyba zbyt ograniczone, jednostronne spojrzenie, bowiem dopiero w kon frontacji z publicznością każda twórczość nabiera pełnego wymiaru, nawet jeśli jest to jakiś niszowy gatunek? Nie mogę mówić w imieniu innych muzyków, ale ich działanie daje mi wyobrażenie, że to co robią, wielu traktuje głównie jako sposób zarabiania pieniędzy. Ale kim jestem, by to osądzać. Jednak w przypadku Old Mother Hell, mogę was zapewnić, że nigdy nie chodziło i nigdy nie będzie chodziło o pieniądze. Gdybyśmy nie kochali naszej muzyki, nie bylibyśmy w stanie grać autentycznie oraz włożyć w zespół serca i duszy. Myślę, że to właśnie sprawia, że nasze utwory "współbrzmią" z publicznością. Muzyka to komunikacja. Fani mogą poczuć, zobaczyć i usłyszeć to oddanie i przenieść tę energię z powrotem na scenę, a to jest absolutni niesamowite. Oczywiście sprzedaż albumów i koszulek z pewnością jest pomocna w finansowaniu nowego albumu, ale nie powinna polegać na dążeniu do wzbogacania się. Wam udało się o tyle, że "Lord Of Demise" firmuje Cruz Del Sur Music - uznaliście, że z promocyjnym wsparciem solidnego wydawcy macie większe szanse przebicia się, niż prowadząc interesy zespołu samodzielnie? Cruz Del Sur to idealne rozwiązanie, bo prezentują takie samo oddanie do muzycznego dzieła jak my. Bycie w tej wytwórni to dla nas wielki zaszczyt i cieszymy się z tej współpracy. Uwierz mi, mamy jeszcze wiele spraw do załatwienia nawet bez udziału wytwórni, ale nie mielibyśmy tego w żaden inny sposób.


Nie da się jednak nie zauważyć, że znacze nie takich firm płytowych w dawnym stylu od lat regularnie maleje, bo coraz większą rolę odgrywa cyfrowa dystrybucja muzyki sami macie przecież Bandcamp, więc po co wam wydawca, żeby wytłoczył, w niewielkim przecież nakładzie, płyty winylowe i CD, co przecież też moglibyście załatwić sami? Wcale nie zgodziłbym się, że Cruz Del Sur to wytwórnia płytowa w starym stylu. To, co mówisz, może odnosić się do wielkich wytwórni. Ale poświęcenie i duch niezależnej wytwórni, takiej jak Cruz Del Sur, i to, co robią, wykracza daleko poza sprzedaż i wysyłkę płyt. Z drugiej strony dystrybucja cyfrowa nie jest tak ważna w naszym rodzaju muzyki. Mając tylko przychody cyfrowe, bez sprzedaży fizycznych płyt, koszulek, etc., w ogóle nie byłoby nas stać na album taki jak "Lord Of Demise". Podoba mi się określenie tego co gracie mianem metalu hand made, a do tego adresowanego do ludzi bez określonej kategorii wiekowej, co oznacza, że może trafić do słuchczy w każdym wieku, co jest chyba dla was bardzo ważne? Myślę, że chcesz powiedzieć o nas, że nie kierujemy naszej muzyki do konkretnej generacji. Cóż, nadal nie jestem pewien, czy mamy tylu młodych fanów. Oczywiście na nasze koncerty przychodzą młodzi ludzie, ale mam wrażenie, że nasi najbardziej oddani fani są mniej więcej w naszym wieku, a my już jesteśmy dość starymi pierdzielami. Generalnie zresztą ciężka muzyka ma to do siebie, że na koncertach można cały czas obserwować odmładzanie się publiczności, do starszych słuchaczy ciągle dochodzą młodsi, co jest dobrym prognostykiem, gdy w przypadku wielu innych stylów czy wykonawców publiczność starzeje się wraz ze swymi idolami? Jak wspomniałem wcześniej większość naszej publiczności wydaje się nie być już taka młoda. Mimo to zawsze cieszymy się, że widzimy tam również młodszych ludzi. Myślę, że heavy metal pokona czas. Oczywiście cały ewoluuje, ale sama podstawa tej muzyki jest ponadczasowa.

Foto: Marc Braner

Pracowaliście nad nagrywaniem "Lord Of Demise" w szczytowym momencie ataku Covid-19, to jest w kwietniu i w maju wcześniej założyliście, że drugi album ukaże się w tym roku i kiedy tylko było to możliwe dokończyliście sesję, by w październiku doczekać się premiery? Nigdy nie obchodził nas Covid-19 i data premiery albumu. Studio zarezerwowaliśmy pod koniec 2019 roku, aby wydać album gdzieś w drugiej połowie 2020 roku. Skończyliśmy pisać materiał w samą porę aby nagrywać w kwietniu i maju. Potem przyszedł miks i mastering co trwało do lipca. Następnie masz około trzech do czterech miesięcy na przygotowanie wydania, co wcale nie jest czymś wyjątkowym (grafika musi zostać sfinalizowana, płyty CD i winylowe muszą zostać wytłoczone, trzeba rozpocząć promocję itd.). Od początku wiedzieliśmy, że byłoby wysoce nieprawdopodobne, abyśmy zagrali choćby jeden koncert w 2020 roku. Mimo to chcieliśmy, aby nasze nowe kompozycje zostały wydane, a nasi fani poczuli się szczęśliwi, że przynajmniej mają nowe utwory do posłuchania, nawet jeśli nie byłoby możliwe granie ich na żywo. Ten termin, ustalony pewnie wcześniej

wspólnie z wydawcą, dawał nadzieję, że najgorsze będzie już za nami, może więc nawet uda zorganizować się koncerty promujące płytę, ale to co dzieje się obecnie nie wygląda zbyt optymistycznie - myślisz, że czarny scenariusz przeważy i może stać się tak, że znowu zostanie wprowadzony zakaz organizowania jakichkolwiek koncertów? W naszym osobistym harmonogramie na rok 2019 napisaliśmy "premiera gdzieś w drugiej połowie 2020 roku.". Oczywiście to do dupy, że nie jesteśmy w stanie zaprezentować albumu we właściwy sposób na żywo, ale to wcale nie powstrzymało nas przed wydaniem nowego materiału. Osobiście uważam, że w 2021 roku też nie zobaczymy żadnych prawdziwych koncertów. Może niektóre z imprez typu "ograniczone do 100 osób siedzących na ławkach, ale...", ale nie takie, w których stoimy ramię w ramię, krzycząc, pocąc się i popijając piwo. Po prostu nie spodziewam się, że to nastąpi w najbliższym czasie, nawet jeśli szczepionka działa dobrze. Macie jakiś rezerwowy plan promocyjny na taką ewentualność? Choćby loncert transmitowany w sieci, zorganizowany na przykład w jakiejś zaprzyjaźnionej miejscówce klubie, czy nawet w waszej sali prób, jakiś teledysk czy nawet lyric video do utworu czy dwóch, czy, póki co, niczego takiego nie rozważacie, licząc na korzystny rozwój wydarzeń? Nie wyobrażam sobie takich koncertów z udziałem Old Mother Hell. Byłoby po prostu dziwnie udawać, że jest na nich publiczność. Nie da się zastąpić potu kapiącego z sufitu, fanów krzyczących tak, aż pękają im płuca i energii prawdziwego koncertu na żywo, ustawiając tylko kamery i streamując wideo. Gdyby tak było, MTV prawdopodobnie nadal by żyła i działała. Staramy się więc skoncentrować na pracy nad nowym materiałem, i mamy nadzieję, że nasz trzeci album powstanie już wkrótce. Wojciech Chamryk & Sara Ławrynowicz

Foto: Old Mother Hell

OLD MOTHER HELL

69


Istne szaleństwo Nate Garrett miał, mimo pandemii, bardzo pracowity rok: nie dość, że wydał najciekawszy w dorobku Spirit Adrift album "Enlightened In Eternity", to jeszcze zajmował się masą innych spraw, związanych nie tylko z tym zespołem. Do tego potrafił okiełznać swój pracoholizm, bo już na wstępie naszej rozmowy podkreśla, że Spirit Adrift nie wyda w przyszłym roku kolejnej dużej płyty. Ale, ciekawostka: materiał na nią ma już oczywiście gotowy. HMP: Już przy okazji rozmowy dotyczącej płyty "Divided By Darkness" ustaliliśmy, że jesteś totalnym pracoholikiem, ciągle pracującym nad kolejnymi utworami. Wygląda na to, że twój stan w krótkim czasie uległ znacznemu pogorszeniu, skoro w niecałe półtora roku zdołałeś wydać nie tylko "Angel & Abyss Redux EP", ale też kolejny album? (śmiech) Nate Garrett: Tak, moim celem w życiu jest tworzenie muzyki. Więc to jest to, czym się zajmuję. Mówiąc to, nie wydam albumu w przyszłym roku, nie obchodzi mnie, co się stanie. Mam dwanaście naprawdę dobrych utworów demo, ale Spirit Adrift absolutnie nie zamierza wydać albumu w 2021 roku. W sumie nie jest jeszcze z tobą tak źle, skoro taki Chris Black potrafił wydać pod szyldem Professor Black trzy albumy jednego dnia (śmiech). Przyznasz jednak, że taka twórcza nadaktywność może też mieć i złe strony, bo w końcu ludzie, poza tymi najbardziej oddanymi fanami Spirit Adrift, mogą poczuć przesyt twoją muzyką, uznać, że jest jej za dużo? Chris Black jest rewelacyjny. Dawnbringer był dla mnie wielką inspiracją we wczesnych czasach Spirit Adrift. Na początku Chris pomógł mi uwierzyć, że mógłbym stworzyć Spirit Adrift sam. Jeśli chodzi o przeciążenie ludzi, nie obchodzi mnie to. Nie obchodzi mnie w ogóle, co inni myślą lub mówią o mojej muzyce. Jeśli uważam, że jest dobra, to tylko to się liczy. Nie tworzę muzyki, żeby zadowolić krytyków lub nieznajomych. Two-

rzę ją, ponieważ jest ona moim celem w życiu. Ta płyta przebiła już wszystko, co dotąd zrobiliśmy, a reakcja na nią była niepodobna do niczego, czego dotychczas doświadczyliśmy. Więc najwyraźniej nikt nie jest przesadnie przeciążony. I o to chodzi! W momencie premiery "Divided By Darkness" miałeś już gotowy mate riał demo kolejnej płyty - pracując nad nim dokonywałeś jeszcze selekcji, pewne utwory wypadły, zastąpione nowymi, czy też już nie kombinowałeś, skupiłeś się na dopracowaniu tych ośmiu już wyselekcjonowanych? Za każdym razem, gdy tworzę materiał na album, piszę przynajmniej kilka kawałków, które wyrzucam. Myślę, że tym razem tylko jedna, góra dwie piosenki zostały wyrzucone. Kiedy już wiedziałem, że mam wystarczająco dużo świetnych kompozycji na album, tylko je udoskonalałem. Zdarza się, że wracasz do takich starych pomysłów, czy też masz tyle nowych, że nie ma o tym mowy, bo te kolejne są znacznie ciekawsze? Świetne pytanie. Nigdy nie próbuję poprawiać starego utworu. Masz całkowitą rację, nowe jest zawsze bardziej ekscytujące i interesujące. Byłem w kilku zespołach, które używały naprawdę starych pomysłów, a to zły znak. Rzeczy mają tendencję do pogarszania się, kiedy za bardzo skupiasz się na przeszłości.

Foto: Dillan Vaughn

70

SPIRIT ADRIFT

Bywa, że odrzucasz jakiś utwór, bo nie jesteś w stanie stworzyć w studio w 100 % jego takiej wersji, która pojawiła się w twoich wstępnych założeniach? Dajesz wtedy później takiej kompozycji drugą szansę czy nie ma zmiłuj, trafia do kosza i po sprawie? Zanim wejdziemy do studia, przygotowuję demo całego albumu, aby każdy utwór zawsze był odpowiednio dopracowany. Ilość preprodukcji, które zrobiliśmy z Marcusem, to istne szaleństwo. Nie myślałeś w takiej sytuacji o stworzeniu banku riffów, z którego - oczywiście za pewną opłatą - mogliby korzystać ci gitarzyści, którym wena nie dopisuje tak jak tobie, a terminy ich gonią? (śmiech) Zabawne pytanie, a tak właściwie to otrzymywałem wiele wiadomości od przypadkowych ludzi o dogranie solówek gitarowych czy czegokolwiek innego do ich nagrań. Zrobiłem kilka z nich tylko po to, żeby być dobrym człowiekiem, ale w końcu musiałem zacząć mówić ludziom, że to będzie ich kosztowało trochę pieniędzy. Po prostu nie miałem czasu. Kiedy zacząłem mówić ludziom, że to będzie coś kosztować, nagle nikt nie był już zainteresowany. Więc przypuszczam, że nie chcieli po tym wszystkim, żebym grał dla nich na gitarze! Albo są bardzo oszczędni i lubią dostawać coś za darmo... Znowu nagrałeś całą płytę tylko z perkusistą Marcusem Bryantem, nie zaprosiłeś nawet żadnego gościa, tak jak na poprzednim albumie - tak jest, mimo wszystko łatwiej, możesz skoncentrować się w pełni na tym, co masz po kolei zrobić? Taaa, to jest po prostu najbardziej efektywny i skuteczny sposób. To nie jest niespotykane, żeby tylko jedna osoba grała na gitarze rytmicznej. Choćby James Hetfield i Dave Mustaine dublują swoją własną gitarę rytmiczną. Ja też tak robię, gram też wszystkie solówki, a także partie gitary basowej. W ten sposób jest super napięcie i mogę lepiej zrozumieć, jak wszystkie elementy współbrzmią ze sobą. Ale koncertowy skład i tak musi nauczyć się później tego materiału - udział innego basisty czy gitarzysty nie wpłynąłby korzystnie na brzmienie, nie nadałby mu nieco bardziej uniwersalnego wymiaru? Skupiam się na jednej rzeczy na raz. Jakiekolwiek zadanie jest przed nami, chcę je wykonać z jak najlepszym skutkiem. Próbowaliśmy w studio różnych rzeczy. Najlepiej brzmimy, kiedy Marcus gra na perkusji, a ja na instrumentach strunowych. Na dwóch ostatnich albumach brat Marcusa, Preston, grał na syntezatorze i klawiszach, i to nam się sprawdza. Doom metal w twoim wydaniu staje się coraz bardziej nieoczywisty, momentami wręcz psychodeliczny, tak jak choćby w finałowym "Reunited In The Void", a do tego jest to kolejny dowód na to, że nie zamierzasz rezygnować z długich, rozbudowanych i epickich kompozycji? Nie mam żadnych zasad ani oczekiwań co do muzyki, którą robię. Chcę tylko tworzyć dobrą muzykę. Podstyle nie mają dla mnie znaczenia. Jeśli muzyka jest autentyczna, to


tylko to ma znaczenie. Potwierdzają to też covery, które dobrałeś na "Angel & Abyss Redux EP" - kiedyś opowiadałeś nam już o wyborze "Man Of Constant Sorrow" Dicka Burnetta na split z Khemmis, teraz sięgnąłeś po utwory Roky'ego Ericksona i Jimiego Hendrixa świat muzyki jest tak bogaty, że nie ma co ograniczać się do kilku metalowych czy hardrockowych klasyków, bo było by to po prostu nudne: i dla ciebie, i dla słuchaczy? Tak, myślę, że o wiele ciekawiej jest tworzyć covery, które zaskakują. To powiedziawszy, nagraliśmy cover "Supernaut" Black Sabbath, co jest bardzo oczywistym wyborem, dodaliśmy do tego jednak swój własny akcent. Miewasz sygnały, szczególnie od młodszych słuchaczy: kurczę, posłuchałem oryginału, dobre to!? Tak, mam nadzieję, że Spirit Adrift może to zrobić, edukując młodszych fanów w temacie świetnej muzyki. Przy okazji jesteś też więc popularyzatorem wartościowej muzyki w metalowym środowisku, co też jest nie do przecenienia. A propos popularyzacji: "Enlightened In Eternity" ukazuje się nakładem Century Media, wygląda więc na to, że kilka lat twojej ciężkiej pracy przyniosło efekty? Dziękuję, to naprawdę wiele dla mnie znaczy. Miło to słyszeć. Tak, za każdym razem, gdy Spirit Adrift wydaje nową muzykę lub planuje trasy koncertowe, reakcja jest większa i lepsza niż wcześniej. Wszystko staje się coraz lepsze i jesteśmy za to wdzięczni. Jak skończysz nagrywać album, musisz zagrać trasę, tak to już działa - mówiłeś nam ostatnio, ale akurat od marca tego roku już to tak nie wygląda - komu jak komu, ale zespołowi takiemu jak Spirit Adrift koncertowa nieaktywność doskwiera chyba bardziej niż innym? Nikt nie może teraz koncertować, więc powiedziałbym, że jesteśmy bardziej aktywni niż większość zespołów w tym roku. Mamy zaplanowane trasy koncertowe na przyszły rok, ale kto wie, czy to się uda. Byłem bardzo zajęty w czasie lockdownu, a zespół odnotowuje w tym roku największe sukcesy w sprzedaży albumów oraz merchu. Stworzyliśmy tonę materiałów, takich jak teledyski i tego typu rzeczy, aby promować album. Tak więc Spirit Adrift był naprawdę bardzo zajęty w tym roku, mimo że nie był w trasie koncertowej.

Rozproszenie uwagi Zespoły preferują różną formułę działania. Jedni wolą pracę zespołową, gdzie istnieje konkretny podział obowiązków i każdy odpowiada za swój konkretny zakres. Są jednak typy "Zosi Samosi". Do takich osób należy Trevor Church z zespołu… właściwie to bardziej solowego projektu, niż zespołu zwanego Haunt. Sam tworzy, nagrywa wokale oraz wszystkie partie instrumentów i jeszcze w dodatku sam wydaje swoją muzykę. Wytłumaczył nam, dlaczego akurat taka forma pracy mu najbardziej odpowiada. HMP: Haunt to jedna z tych kapel, która z solowego projektu przekształciła się w reg ularny zespół. Jak do tego doszło? Trevor Church: Haunt nadal pozostaje solowym projektem, ale działa także jako pełny zespół podczas koncertów. Kiedy zaczynałem pracę nad utworami Haunt, miałem inną aktywną kapelę - Beastmaker, ale otrzymując wiele zaproszeń na koncerty i festiwale, potrzebowałem muzyków, dlatego musiałem uformować pełny skład w celu grania na żywo. Jednak studio nagrywałem sam wokale oraz wszystkie instrumenty. Na płycie dopisałem niektórych muzyków, z którymi gram na koncertach, ale wolę to wszystko robić sam. Ciągle tworzę muzykę, a w dodatku jestem ojcem, dlatego nie mam czasu, by mieć garażowy zespół. Co było decydującym czynnikiem, że zde cydowałeś się grać klasyczny heavy? Generalnie aspekt gitary prowadzącej. Uwielbiam solówki gitarowe i to było coś, co w dużej mierze wymarło w latach dziewięćdziesiątych ale nie odeszło całkowicie, dlatego uważam, że klasyczny hard rock i heavy metal z solówkami gitarowymi to idealna muzyka dla moich uszu. W tym roku nagrałeś aż trzy albumy. Ja utrzymujesz takie tempo? To nie zupełnie prawda, bo "Mind Freeze" zostało nagrane w 2019 roku, ale przez pewne opóźnienia wyszło dopiero w 2020. "Flashback" jest jedynym nowym albumem nagranym w 2020 roku oraz dwóch EPek, które wypuściłem jako nowy album z wielo-

ma nowymi dogrywkami. Samodzielna praca nad muzyką jest moją właściwą motywacją. Stworzyłem także domowe studio, które jest wystarczająco duże, więc nie mam żadnych ograniczeń w tworzeniu i nagrywaniu. W ogóle jak dużo czasu potrzebujesz, by stworzyć materiał na album? Czasem niewiele. Zawsze mam wokół siebie wiele gitarowych riffów, dzięki czemu szybko zaczynam tworzyć nowe utwory. Piszę kawałek, następnie po wymyśleniu jego instrumentacji gram na perkusji akustycznej. To najdłuższa część tego procesu, zwykle trwa to około 4-5 dni ślęczenia. Czasami przez cały dzień. Nagranie gitary i basu zajmuje mi około jednego dnia. Syntezatory dogrywam w następnym dniu. Wokale mogą czasem zająć mi dwa tygodnie, ponieważ w tej fazie często zdarza mi się modyfikować teksty. Masz już zaplanowane kolejne wydawnictwa? Prawie skończyłem mój następny album, który zostanie wydany dopiero w 2021 roku. Nazywam to pięknym rozproszeniem uwagi, bowiem niektóre utwory skomponowałem z pomocą fanów. W związku z faktem, że zawsze mam mnóstwo niedokończonego materiału, pomyślałem, że fajnie byłoby to opublikować na Facebooku i poprosić fanów o dopisanie poszczególnych partii, których nie ukończyłem. Zrobiłem tylko kilka takich utworów, reszta powstała w sposób dla mnie standardowy. Porozmawiajmy o albumie "Flashback". Sam opisujesz go jako najbardziej rozwi-

Brak koncertów w ostatnim półroczu zrekompensowałeś sobie pewnie w wiadomy sposób, masz więc pewnie w zanadrzu zapas nowiutkich utworów i nie zawahasz się ich użyć przy pierwszej, możliwej okazji? (śmiech) Owszem, mam kilka utworów demo, ale jak już mówiłem, nie wydamy albumu w 2021 roku. Nie ma, kurwa szansy. Wojciech Chamryk, Sara Ławrynowicz, Kacper Hawryluk Foto: Haunt

HAUNT

71


niętą postać swej twórczości. Po "Mind Freeze", na którym postanowiłem wymienić mój koncertowy skład, zdałem sobie sprawę, że nie zmieni to samego procesu tworzenia. Trudno mi czekać tak długo z utworami, które nagrałem w wersji demo w ich surowych, wstępnych wersjach. Skończyło się na tym, że nagrałem tak trzy kawałki i niestety czułem, że praca przedprodukcyjna była znacznie solidniejsza. Trudno sobie wyobrazić, jak coś będzie działać, dopóki tego nie spróbujesz. Więc to był pierwszy raz od jakiegoś czasu, kiedy oderwałem się od udostępniania komukolwiek albumu, co nadało mu bardziej beztroski charakter niż poprzednim razem. Zwykle jestem bardzo zestresowany, kiedy pracuję z innymi, ponieważ w końcu wpadasz do króliczej nory i wszystko jest zbyt mocno analizowane. Ten album po prostu się tworzył i został ukończony w sześć tygodni. Po jego ukończeniu pokazałem jego ostateczne miksy mojemu przyjacielowi Marco. Były tam tylko, trzy solówki gitarzysty Johna Tuckera. Album otwiera utwór tytułowy. Zaczyna się dziwnymi dźwiękami. W środku zaś możemy usłyszeć dość intrygującą partię syn tezatora. Kiedyś pisałem całe utwory na syntezatorach. To było coś, co działało przez długi czas ale w przypadku "Mind Freeze" nie eksperymentowałem z tym zbyt wiele. Byłem zbyt skoncentrowany na graniu koncertów i tras po całym świecie. Dopiero co pisałem nowe kawałki, wydałem EPkę i nagrałem cały album, zanim skompletowałem skład koncertowy. To taka refleksja. Ale w końcu podczas sesji "Mind Freeze", pomyślałem, że nadszedł czas, aby nad tym popracować. Cieszę się, że to zrobiłem, ponieważ uwielbiam łączyć dźwięki syntezatora z resztą. Sluchając tego albumu słyszę pewne wpływy AOR. Myślę, że najbardziej skłaniam się ku muzyce rockowej, aby uzyskać wiele nowych wpływów, ponieważ jest ona bardzo uniwersalna i wykracza poza granice współczesnej muzyki. Przypuszczam, że dodanie syntezatora do mojej muzyki jest tym, co naprawdę nadaje jej ten AORowy klimat, zwłaszcza zbliżony do Journey. Jak reagujesz na odbiór swojej muzyki? Czy negatywne opinie mają dla Ciebie znaczenie? Uwielbiam pisać i grać na instrumentach, widzieć, jak ludzie naprawdę cieszą się moją muzyką. To naprawdę niesamowite uczucie. Pochodzę z małego miasteczka gdzie kariera muzyka jest jedynie mrzonką. Od nienawistnych i negatywnych opinii, co kiedyś przeszkadzało mi przy Beastmaker, do teraz, gdy mam prawie 40 lat, zamierzam robić to, co mam muzycznie do zaoferowania tak czy inaczej, więc nie zwracam już na to zbytniej uwagi. Masz własną wytwórnię Church Recordings. Powołałeś ją do życia tylko po to, by wydawać Haunt? Pierwotnie dla Beastmaker po opuszczeniu Rise Above Records. Zrobiłem kilka nagrań i zacząłem wydawać płyty CD, a także kasety i płyty winylowe. Pracowałem z Shadow

72

HAUNT

Kingdom Records, która była świetną wręcz kapitalną wytwórnią dla Haunt aż do "Flashback". Po prostu naprawdę chciałem przeżyć pełne doświadczenie na zasadzie "zrób to sam". Bardzo zależało mi na tym, aby zobaczyć, jak moje projekty kręcą się w kółko mojego osobistego zarządzania, od pisania, poprzez nagrywanie, skończywszy na fizyczny towarze. Chciałem się nauczyć, jak to wszystko robić, żeby nie polegać na innych. To naprawdę świetne uczucie. Jakie zatem jest najtrudniejsze zadanie, z którym musi się zmierzyć zespół taki, jak Haunt? Stworzenie zespołu grającego na żywo jest dla mnie największym wyzwaniem, nad którym obecnie pracuję, by mieć nowy, pełny skład do grania na koncertach. Kiedy jesteś wokalistą i autorem tekstów, trudno jest odpowiednio zarządzać muzykami, ponieważ każdy ma inne rzeczy, które chce robić muzycznie. Może gdybym był młodszy i nie miałbym obowiązków rodzinnych, byłoby łatwiej, ale wtedy nie byłby to już Haunt. Grałeś w takich kapelach jak Hysteria i wspomniany Beastmaker. Czy jakieś ele menty ich twórczości znajdziemy w muzyce Haunt? Może niektóre z przejść gitarowych, jakie tworzyłem w Beastmaker. W późniejszych latach Beastmaker zacząłem używać bardziej technicznych gitar. W Hysteria jestem tylko producentem i basistą. Nic dla nich nie piszę. Jake Nunn pisze całą muzykę i tak naprawdę to w stu procentach jego zespół, podobnie jak dla mnie Haunt. Hysteria to Jake, ale mam studio i jesteśmy świetnymi przyjaciółmi, więc współpraca układa się bardzo dobrze. Haunt wydaje swe albumy jako CD, winyle, kasety, ale również format cyfrowe. Jesteś miłośnikiem klasycznych nośnikow, czy raczej bardziej nowoczesnych form, jak mp3 czy streaming? Odkąd opuściłem Shadow Kingdom Records, Haunt nie używa już komercyjnej dystrybucji cyfrowej i jest dostępny tylko na bandcampie. Mógłbym to zmienić, ale zdecydowanie wolę mieć fizyczne kopie, jak za dawnych czasów, ale z drugiej strony nie mam nic przeciwko pobieraniu cyfrowemu, a ostatnio jestem do tego bardziej skłonny, aby mieć muzykę na telefonie... Niemniej, nie używam Spotify i podobnych wynalazków. Muzyka Haunt wydaje się być idealna do grania na żywo. Jaki koncert wspominasz najlepiej? No cóż, ostatnim koncertem był Hell Over Hammaburg w Niemczech i mieliśmy niesamowite przyjęcie ze strony publiki. Zaczęło się dobrze, a potem przyszedł Covid. Jak według Ciebie brzmi definicja sukcesu młodego heavy metalowego zespołu? Jeśli nagrasz album, wypuść go i graj koncerty, tak według mnie wygląda sukces. Największe znaczenie mają drobnee osiągnięcia. Bartek Kuczak Tłumaczenie: Łukasz Sobala

HMP: Cześć Colin, na początku chciałem pogratulować Ci świetnego albumu! Colin Hendra: Dziękuje - naprawdę jestem szczęśliwy, że w końcu udało się go wydać! Muszę Ci powiedzieć że jestem zachwycony tym, że album brzmi tak naturalnie. Wiesz, czasem niektóre zespoły starają się zabrzmieć jak w latach 80-tych, ale brzmi to dość sztucznie, ale Wasz sound to naprawdę coś! Domyślam się że to nie tylko sztuczka studyjna, ale też temat sprzętu którego używacie na codzień? No tak, co prawda samo granie uważam za najważniejszy aspekt tego wszystkiego, ale faktycznie, sprzęt jakiego używasz jest również szalenie ważny a na pewno ważniejszy niż cała reszta, jak to ująłeś, sztuczek studyjnych. Staramy się grać na, jak to nazywam, klasycznym sprzęcie - czasami wychodzi że jest to już niezły vintage! Używamy na przykład oldschoolowego werbla - to Ludwig Supraphonic LM400 z 1978 roku, ale na przykład blachy to już Zildjian K, które są stosunkowo nowe, ale brzmią dość staro i "ciemno". W studiu w którym nagrywaliśmy, mieliśmy do dyspozycji pięć dość wiekowych headów Marshalla i przyznam Ci się, że użyliśmy większość z nich. Pierwszy numer z którym zapoznaliście fanów, był singlowy "Spirit and Fire". Dlaczego akurat ten kawałek wybraliście jako pilota całej płyty? "Spirit and Fire" w zasadzie zawiera wszystkie najważniejsze elementy które możesz znaleźć na płycie no i świetnie wprowadza w temat "Zesłania Ducha Świętego" (angielskie "Pentecost" - przyp. red.). Ok, niech będzie że prócz tych powodów, wybraliśmy ten numer również ze względu bardzo chwytliwego refrenu i odlotowej solówki gitarowej! No właśnie - Zesłanie Ducha Świeego… Czy możemy powiedzieć że nowy album to w prostej linii tematyczne nawiązanie do wcześniejszych Waszych płyt? O tak, to ogólnie po prostu kontynuacja głównego wątku Wytch Hazel, czyli czegoś na kształt "wojny duchowej", która towarzyszy nam w zasadzie od początku, czyli od płyty "Prelude" i przede wszystkim przy "Sojourn". "Pentecost" odnosi się do tych samych tematów, które z poprzednimi płytami spaja właśnie wspomniany "Spirit and Fire". Mój ulubiony kawałek z Waszej nowej płyty to "Archangel". Przyznam Ci, że jestem zachwycony jak łatwo Wam przychodzi wplatanie niemal popowych melodii w hardrockowe riffy. Można powiedzieć że macie na to pewien "złoty środek"? Wiesz, w zasadzie kiedy piszę kawałki, niekoniecznie wybiegam myślami do finałowego rezultatu. Jeśli chodzi o "Archangel", refren powstał pierwszy i dał początek całej piosence. Można powiedzieć, że to podejście trochę w stylu Ghost, wiesz, popowa melodia która nabiera szlifu z ostrą gitarą. Ale to wciąż brzmi jak Wytch Hazel, przynajmniej dla mnie! Może to kwestia akordów, które w tej progresji brzmią popowo? Jest tu więcej durowych chwytów niż zwykle! Podobne odczucia mam kiedy słucham "I Will Not", ale tutaj cały ciężar melodyjnoś -


Krajobrazy z Lake District Angielski Wytch Hazel zawsze jawił mi się jako zespół ciekawy i dość wyrazisty na scenie NWOTHM. Ich solidne, bardzo staroświeckie brzmienie zawsze było czymś, co od razu przyciągało moją uwagę i nie powiem, było jednym z czynników, które wpłynęły na to, że zainteresowałem się tym zespołem nieco bliżej. Ich najnowszy album "III: Pentecost" jedynie to zainteresowanie wzmógł. Nie owijając w bawełnę: dla mnie to jeden z pretendentów do płyty roku 2020, bo zawiera w sumie wszystko to, co taki album zawierać powinien: świetne riffy, bardzo dobre brzmienie czy kapitalne i wpadające w ucho kompozycje. W rozmowie z sympatycznym, acz stonowanym liderem formacji, Colinem Hendrą, nie szczędziłem pochwał na temat jego nowego dzieła. Colin z jednej strony okazał się dość powściągliwy w swoich wypowiedziach, ale z drugiej miałem nieodparte wrażenie, że duże zainteresowanie "Pentecost" bardzo go raduje. Przeczytajcie, co miał do powiedzenia główny sternik Wytch Hazel! ci bierze na siebie chytliwy, rwany riff... Hmm, a wiesz, że nigdy nie myślałem o "I Will Not" jako o rzeczy, która jest podobna do "Archangel"? Ale tak, rozumiem do czego zmierzasz - oba kawałki to klasyczne samograje, bardzo łatwo wpadają w ucho. Kiedy pisałem "I Will Not" dźwięczały mi w głowie Diamond Head i Angel Witch i dla mnie ten numer ma bardzo dużo w sobie z NWOB HM. Po pierwszych kilku odsłuchach, miałem niezły dysonans słuchając "Dry Bones". Prócz bardzo oczywistych hard rockowych klimatów, pobrzmiewa mi tam dziwnie… Soundgarden? Pearl Jam? Poszedłem w swoich dociekaniach za daleko czy fakty cznie coś jest na rzeczy? Szczerze mówiąc nie jestem w stanie wymienić chyba ani jednej piosenki Pearl Jam ani Soundgarden! Może używali podobnych efektów? Nie wiem, nigdy nie słuchałem tych zespołów, więc na pewno nie byli oni inspiracją przy pisaniu "Dry Bones". Efekt którego użyliśmy na wokalu jest bardziej w stylu Jethro Tull a partia perkusji przywodzi mi na myśl pierwszy album The Darkness jeśli miałbym się nad tym jakoś zastanowić. Nawet jeśli staram się bardzo mocno nie porównywać Waszej muzyki do dokonań zespołów z lat 70-tych czy 80-tych, nie mogę jakoś pozbyć się wrażenia, że "Pentecost" ma bardzo mocny klimat legendarnego "Argus" Wishbone Ash. Ciężko mi nawet określić dlaczego, ale ułożenie numerów, klimat, riffy, harmonie i te charakterystyczne, nieco pompatyczne wokale wciąż przywołują na myśl tamtą płytę. A kiedy słucham "The Crown" to jestem niemal pewien, że kochasz "Argus" tak samo jak ja! Masz rację - "Argus" to chyba moja najbardziej ulubiona płyta ever! Faktycznie ma ona wiele "magicznych" dźwięków. Nigdy nie mam jej dość, kocham każdą pojedynczą nutę na tym albumie. To co jeszcze rzuciło mi się w uszy kiedy słuchałem "Pentecost", to dość mądre użycie gitary akustycznej. Gracie na pudłach dość często, nawet w tych mocniejszych numerach, jak omawiane już "Spirit and Fire". Tak, sądzę, że nadaje to naszej muzyce fajnego, jasnego wymiaru. Podobnie robili Fleetwood Mac, grali na akustykach nawet

w tych mocniejszych kawałkach. Tak samo Ashbury - kapitalnie to brzmiało! W studiu miałem gdzieś z tyłu głowy takie płyty jak "Night at the Opera" Queen czy niektóre albumy Black Sabbath, w których Tony Iommi używał akustycznej gitary. A u nas? To też niezły folkowy element, który dodaje naszej muzyce nieco naturalności! W notce promocyjnej dołączonej do albumu, można znaleźć kilka ciekawych nazw które przywołujecie - od bardziej oczywistych, jak Jethro Tull czy Thin Lizzy, aż po te mniej oczywiste jak właśnie Fleetwood Mac. To Wasze ulubione kapele którym oddajecie cześć, czy może coś w stylu drogowskazów które wskazują Wam w którym kierunku podążać? Uwielbiam Fleetwood Mac - ich produkcja i sam styl pisania kawałków to coś niesamowitego i na pewno wywarło to na mnie spory wpływ. Natura melodii, harmonie wokalne, zróżnicowane podejście do perkusyjnych partii - to wszystko jest szalenie inspirujące! Tak naprawdę lubię wiele gatunków muzycznych - blues, czasami jazz, więc jestem pewien że wszystko czego słucham ma swoje odniesienie w mojej muzyce. Oczywiście nie wszystkie inspiracje od razu są wychwytywalne w mojej muzyce, niektóre trzeba wyłapać bo nie są tak bardzo wprost. Wiadomo że te najbardziej oczywiste wpływy są od razu słyszal-

ne, ale jestem pewien że spektrum jest zdecydowanie szersze niż może się wydawać. Przez długi czas zastanawiałem się co miało wpływ na to, że Wasza płyta brzmi tak prawdziwie, naturalnie, niemalże jak monolit. Złapałem się na tym, że zamykając oczy i słuchając "Pentecost", wyobrażałem sobie piękne angielskie krajobrazy, czyste niebo, pola pszenicy, starożytne budowle… Wiesz, jeżdżę przez angielskie wsie praktycznie przez cały tydzień, albowiem pracuję w Cumbrii, sercu tzw. Lake District. Jednak kiedy piszę muzykę, zwykle robię to w nudnej przestrzeni sali prób, siedząc przy fortepianie czy czasami sięgając po gitarę albo próbując jakichś perkusyjnych beatów. To tam też powstają wszystkie demówki. Mimo to, skupiam się zwykle na tej duchowej, emocjonalnej stronie tych wszystkich dźwięków. Kawałek jest wtedy dobry, kiedy faktycznie coś do niego czuję, wiesz, wypływają z niego jakieś emocje. Ale muszę przyznać, że bardzo mnie cieszy że kawałki które napisałem wywołują u Ciebie takie emocje i też odbierasz to na swój sposób duchowo. O to chodziło! Ok, zejdźmy na ziemię! Rozmawiamy kiedy świat wciąż jest praktycznie zamknięty ze względu na epidemię koronawirusa. Bardzo to Wam komplikuje kwestie promocyjne nowej płyty? Wiem, że wiele zespołów wstrzymuje się z realizacją nowych albumów póki znów nie będzie opcji odbycia promocyjnego tour. Natomiast my, paradoksalnie, sprzedajemy teraz znacznie więcej płyt niż przed epidemią! Myślę że w jakiś magiczny sposób ludzie czują więź z tym albumem, co jest absolutnie wspaniałe! Tego właśnie oczekuję od muzyki i bycia muzykiem, więc mogę powiedzieć że jestem naprawdę szczęśliwy z tego, że jednak wydaliśmy tę płytę akurat w tym konkretnym czasie. Wydaje mi się, że po prostu wydaliście zajebisty album! Colin, dzięki wielkie za Twój czas i ten wywiad. Życzę Wam dalszych sukcesów no i mam nadzieję do zobaczenia wkrótce! Dzięki za pytania i możliwość pogadania! Marcin Jakub

Foto: Wytch Hazel

WYTCH HAZEL

73


Klasyczne podejście Młodzi Szwedzi z The Riven troszeczkę zwolnili tempo, ale pracują już nad następcą pierwszego, bardzo udanego album, a na razie wydali singla z premierowymi utworami. "Windbreaker" i "Moving On" potwierdzają, że heavy rock z odniesieniami do bluesa wciąż może być czymś świeżym i ekscytującym, szczególnie w czasach dominacji plastikowej, nijakiej muzyki. HMP: Wasz debiutancki album "The Riven" został świetnie przyjęty, również na naszych łamach doczekał się bardzo ciepłej recenzji. Mogło więc wydawać się, że pójdziecie za ciosem, szybko przygotujecie kolejny materiał długogrający, a tu zaskocze nie, bo wydajecie tylko singla? Arnau Diaz: Tak, początkowym pomysłem było szybkie wydanie kolejnego albumu, ale niestety nasz poprzedni perkusista Olof zdecydował się opuścić zespół. Było to już gdy pracowaliśmy nad nowym materiałem, więc musieliśmy poświęcić trochę czasu na znalezienie nowego perkusisty. Kiedy znaleźliśmy Jussiego Kalla, który przejął perkusję, zdecydowaliśmy się wydać z nim coś tak na szybko, najszybciej jak to tylko możliwe, abyśmy mo-

To w sumie też ciekawy prognostyk do tego, jakim przeobrażeniom uległ muzyczny biznes, bo jeszcze do początku lat 90. winylowe single były czymś tak powszechnym, że mało kto zwracał na nie uwagę, a poważni kolekcjonerzy rzadko włączali je do swoich zbiorów, jeśli nie były to jakieś rzadkie wydawnictwa np. z nurtu NWOBHM, kon centrując się na LP, MLP i 12"EP. A teraz proszę, w cyfrowych czasach premiera winy lowego singla to wydarzenie - kto by się tego spodziewał? To prawda! Myślę, że to magia odrodzenia winylu, a także kwestia tego, że wiele singli, które są wydawane jako 7-calówki, nie jest zwykle umieszczanych na kolejnych albumach, więc jeśli chcesz mieć je fizycznie, mu-

czymś bardziej pociągającym dla słuchaczy niż zwykle pliki, stąd rosnąca popularność fizycznych nośników dźwięku, dających namacalny kontakt z muzyką? Cóż, myślę, że ludzie są przyzwyczajeni do tego, że w Internecie wszystko jest za darmo, więc tak naprawdę nie przywiązują wagi do plików cyfrowych zawierających muzykę. Dla naszego mózgu bardziej racjonalne jest wydawanie pieniędzy na płytę, którą możemy dotykać, powąchać i podziwiać artyzm oprawy graficznej, niż na plik, który możemy stracić, jeśli coś stanie się z naszym komputerem. Aspekt kolekcjonerski też ma znaczenie, dlatego tak dbacie o szatę graficznych swych wydawnictw, nawet jeśli chodzi o małą płytę? Niezupełnie. Uważamy, że poziom naszej muzyki powinien iść w parze z artyzmem obrazu obwoluty, która może pomóc nam zobrazować historię, którą mamy do opowiedzenia. Do tej pory przy wszystkich naszych wydawnictwach współpracowaliśmy z Maartenem Dondersem, który wykonał świetną robotę! Wyobrażałeś sobie jeszcze kilka lat temu, że płyty winylowe będzie można kupić wszędzie? W Polsce są na przykład regularnie dostępne w popularnych sieciach handlowych - u was jest podobnie? Tak, tutaj jest tak samo. Nie spodziewaliśmy się czegoś takiego! Jest całkiem fajnie. Nie da się jednak nie zauważyć, że jed nocześnie padają tradycyjne sklepy płytowe, szczególnie te mniejsze, prowadzone przez maniaków muzyki - kupowanie płyty w sieci to jednak nie to samo, prawda, chociaż jest wygodne i praktyczne? Oczywiście, ale myślę, że to problem we wszystkich firmach zajmujących się handlem detalicznym. Jest coś wyjątkowego we wchodzeniu do sklepu z płytami, gdzie możesz porozmawiać z osobą tam pracującą, a ona poleci coś specjalnego, co pasuje do twojego gustu, a o czym być może nigdy wcześniej nie słyszałeś.

Foto: The Riven

gli z nim wyruszyć w trasę. Niestety wtedy wybuchła pandemia, więc nie mogliśmy tego zrobić! Ale nie martw się, pracujemy teraz nad drugim albumem i jestem pewien, że ci się spodoba! To już reguła w waszym wydawniczym cyklu, że będziecie przedzielać albumy krótszymi materiałami EP i SP, czy też pan demia i wam dała się we znaki, stąd na razie premiera tylko dwóch piosenek, "Windbreaker" i "Moving On"? Już przed pandemią planowaliśmy wydać tylko dwa utwory na 7-calówce, więc nie miało to żadnego wpływu na naszą decyzję. Powodem, dla którego wydaliśmy tylko te dwie kompozycje, jest to, że czuliśmy, że same w sobie są wystarczająco mocne, a ponieważ były już gotowe, nie było sensu wstrzymywać się z ich wydaniem.

74

THE RIVEN

sisz kupić ten 7-calowy krążek! Ciekawe jest również to, że minęło już ponad 10 lat od tego obecnego rozkwitu popu larności retro/vintage rocka i nic nie wygląda na to, że traci on popularność - czyżby prawdziwa muzyka znowu stała się ludziom potrzebna, mimo tego, że czasy mamy cyfrowe i nikt już nie wyobraża sobie życia bez smartfonów, komputerów czy streamingu? Myślę, że wynika to z potrzeby posiadania czegoś, co wydaje się prawdziwe i organiczne, w świecie, w którym wszystko jest zdigitalizowane i nierzeczywiste. Potrzebujemy czegoś, co przypomni nam, że prawdziwą muzykę tworzy grupa spoconych kumpli w ciemnej sali prób. Myślisz, że towar luksusowy jak płyta, za który trzeba w dodatku zapłacić znacznie więcej niż za wersję cyfrową, może być

"Windbreaker" i "Moving On" to wasze najnowsze utwory - można traktować je jako zapowiedź waszego kolejnego albumu? Zdecydowanie wskazują kierunek, w jakim pójdą nowe utwory, nad którymi pracujemy, ale album pójdzie jeszcze o krok dalej. To kolejna, bardzo naturalnie i organicznie brzmiąca produkcja The Riven - wciąż stara cie się dążyć do ideału muzyki z dawnych lat, nie tylko pod względem stylistycznym? Cóż, po prostu lubimy razem grać, więc to właśnie robimy, kiedy nagrywamy. Przed wejściem do studia zwykle mamy dość wyraźną podstawę utworu, co ułatwia nam granie go razem i nagrywanie. Wiele zespołów grających prawdziwego rocka marzy o nagraniu płyty na setkę - też macie takie plany, albo bierzecie chociaż pod uwagę rejestrację materiału live z prawdzi wego zdarzenia? Niestety nie planujemy w najbliższym czasie wydać albumu koncertowego jako takiego. Mamy kilka filmów z sesji na żywo, którą nagrywaliśmy w Studio Lux w Sztokholmie.


Materiały te wkrótce zaczną pojawiać się na YouTube, a w grudniu po przez Facebooka zrobimy transmisję na żywo, która będzie również dostępna do obejrzenia po opublikowaniu jej na naszej stronie FB. Kiedyś w sumie też nie brakowało płyt kon certowych z poprawianym brzmieniem czy licznymi dogrywkami studyjnymi, ale jednak to wszystko brzmiało bardziej natural nie - nie jest czasem tak, że im bardziej zaawansowana technologia, tym w muzyce mniej duszy, niezależnie od stylistyki? Wydaje mi się, że kiedyś gdy ludzie nagrywali na taśmie, bardziej martwili się, żeby uzyskać dobrą wersję z feelingiem niż idealne ujęcie bez błędów, co powoduje, że w dzisiejszych czasach nagrania tracą duszę, ponieważ muzyka jest zbytnio dopieszczana. Jak więc podchodzicie do prac nad nowym albumem? Szczerość i wiarygodność są na pierwszym planie, nie jesteście z tych, którzy będą w nieskończoność cyzelować każdą nutę, bo czasem jakiś nietrafiony dźwięk dodaje całości specyficznego klimatu, potwierdza, że grają ludzie, nie maszyny? Kiedy nagrywamy, robimy kilka wersji każdego utworu i wybieramy tę, która ma najlepszy klimat i wykonanie, a następnie w razie potrzeby dodajemy resztę dogrywek, ale pod warunkiem, że zachowujemy klimat oryginalnego podejścia. Byłem niedawno na koncercie bluesowym i doświadczony, już po 60., perkusista pomylił się we wstępie jednego z utworów. Wy-

Foto: The Riven

brnęli jednak z tego z uśmiechami na twarzach, publiczność też zareagowała z sym patią, nikt nie krzyczał: drummer na emery turę! (śmiech). To chyba jest najfajniejsze w takim graniu, że nawet błąd może być początkiem jakiegoś fajnego rozwiązania - też tak czasem macie, dlatego koncerty tak was cieszą? To świetna historia! Tak, to jest część grania na żywo, chodzi o dobrą zabawę z przyjaciółmi, pod warunkiem, że publiczność też dobrze się bawi. Pod koniec wieczoru nikt nie będzie przejmował się małym błędem w ja-

kimś kawałku, o ile podczas koncertu ludzie również dobrze się bawili! Teraz jest z nimi znacznie gorzej - liczycie, że kiedy wasz drugi album już się ukaże, będzie możliwa jego promocja koncertowa z prawdziwego zdarzenia? Możemy tylko na to liczyć! Już rezerwujemy terminy na przyszły rok, więc miejmy nadzieję, że nie będziemy musieli ich anulować! Wojciech Chamryk & Sara Ławrynowicz


Od muzyka do hydraulika Wystarczy posłuchać jednego utworu Dead Lord i wszystko jest jasne: to zespół totalnie zafascynowany Thin Lizzy, koniec, kropka. Na najnowszym albumie "Surrender" jest podobnie, chociaż tym razem Szwedzi bardziej zapatrzyli się w późniejsze dokonania ekipy Phila Lynnota, to jest mocniejsze płyty z lat 80. Słucha się tego całkiem dobrze, wywiad też można przeczytać, bo Adam Lindmark ma poczucie humoru.

HMP: "Surrender" to już czwarty album w waszym dorobku, a wy wciąż podążacie ścieżką wytyczoną kiedyś przez Thin Lizzy i innych gigantów hard rocka - to tak ogromne źródło inspiracji, że wręcz niewyczerpane, natchnienia nigdy wam w nim nie zabraknie? Adam Lindmark: Tak, brachu. Takie kapele jak AC/DC, Judas Priest, Thin Lizzy i im podobne nigdy mi się nie znudzą. Gdy puszczam "Powerage" nadal czuję to samo, co podczas pierwszego odsłuchu, kiedy miałem

No popatrz, a ja słyszę w waszej muzyce przede wszystkim wpływy Thin Lizzy - do tego stopnia, że czasem mam wrażenie, że gra jakiś cover band... Wydaje mi się, że spodziewałeś się innych odpowiedzi, więc po prostu pominę zabawne komentarze w tym aspekcie. Thin Lizzy to wasza największa inspiracja nie obawiacie się jednak , że zostaniecie zaszufladkowani jako naśladowcy grupy Phil Lynnot, bo ludziom coraz rzadziej chce się doszukiwać drugiego dna danego zjawiska, a często nawet nie mają pojęcia o klasycznych zespołach sprzed lat, szczególnie jeśli nie są zagorzałymi fanami danego nurtu?

Foto: Jennka Ojala

dwanaście lat. Ale będąc szczerym, to podczas pisania numerów na "Surrender" prawdopodobnie czerpaliśmy więcej inspiracji z tego, co odkryliśmy w ciągu ostatnich kilku lat i to nie jest muzyka stricte rockowa, więcej Townesa Van Zandta i tureckiej muzyki disco z lat 70. Jakoś tego nie słychać na tej płycie (śmiech). Pokusiłbyś się więc o stworzenie Top 5 najważniejszych zespołów z nurtu ciężkiego rocka, mających największy wpływ nie tylko na ciebie, ale też Dead Lord? 1. Spinal Tap 2. Spinal Tap 3. Spinal Tap 4. Spinal Tap 5. Pat Benatar

76

DEAD LORD

Tak, odkopujemy Thin Lizzy, ale kto tego nie robi? (ci, którzy grają oryginalniej, to proste - przyp.red.). To taki zespół rockowy, który czasami docenia nawet twoja babcia. (moje obie babcie urodziły się przed I wojną światową, więc sam rozumiesz, nic z tego: walce Straussa, Fogg i tego typu klimaty... przyp.red.). Mimo to są tak realistyczni, jak to tylko możliwe i byli mistrzami świata zarówno w melodii, współbrzmiących partiach gitar prowadzących oraz bezczelnych tekstach. Odgrzebujemy też inne zespoły, po prostu to robimy... Tak było w sumie i wcześniej, ale jednak wydaje mi się, że obecnie to zjawisko przy biera bardzo niepokojące kształty - paradok salnie, kiedy praktycznie całą muzykę nie-

zliczonych zespołów mamy dostępną od ręki, dzięki raptem kilku kliknięciom? To raczej stwierdzenie niż pytanie, ale mogę się mylić. Jeśli pytasz, czy uważam, że muzyka za jednym kliknięciem to zła rzecz, to nie. Myślę, że jest to wspaniałe narzędzie, przez które muzykę można dziś tak łatwo odkrywać i rozpowszechnić. Osobiście pomogło mi to odkryć wiele utworów, których prawdopodobnie nigdy bym nie znalazł. Wtedy oczywiście, my konsumenci (mówię my, ponieważ sam zaliczam się do tego grona), zawsze możemy lepiej wspierać i płacić za muzykę, której słuchamy, a korporacje takie jak Spotify i Apple Music mogłyby lepiej płacić artystom, a nie tylko ładować pieniędzy na konta dużych firm. Ale niestety, mówienie kapitalizmowi, żeby niczego nie wyzyskiwał jest jak mówienie psu, żeby się nie lizał po... ale on i tak po prostu to zrobi. Przy okazji rozmowy dotyczącej poprzed niego albumu "In Ignorance We Trust" powiedziałeś, że nie jesteś romantykiem przyznasz jednak, że to, co było dobre w dawnych czasach, choćby w latach 70. czy 80. to podejście do muzyki czy sztuki jako takiej, bo jednak ludzie zdawali się cenić ją bardziej, poświęcać płytom, książkom czy filmom więcej uwagi? Może jest w tym sens, bo przepełnione media i kultura oczywiście przepuszczają przez sieć jakości wiele niespełniających standardów rzeczy, ale ogólnie myślę, że poważni artyści i praktycy kultury są tak samo dumni z pracy jak kiedyś, więc nie ma w tym żadnej różnicy. Może tylko teraz rozpowszechnianie bzdur za pomocą konta na Instagramie jest po prostu szybsze i łatwiejsze niż umieszczanie ich w lokalnej gazecie, której nikt nie przeczytał w 1981 roku? Ale to nie jest tak, że wszystko, co wyszło w latach 70. było niesamowicie dobre, po prostu dobre rzeczy przetrwały do naszych czasów i prawdopodobnie będzie tak samo z materiałami z naszych czasów. Dobre rzeczy ujrzą światło przyszłości, przeciętność pozostanie jedynie w zakamarkach historii. Pewnie często rozmawiacie z waszymi fanami przed czy po koncertach, wymieniacie opinie w sieci - odstają od tej średniej, zagubionej w gąszczu muzyki czy filmów dostępnych w sieci, szukają świadomie czegoś, co zaspokoi ich oczekiwania lub gusta, zostanie z nimi na dłużej? Jeśli rozmawiam z ludźmi przed lub po koncertach, nie robię tego po to, aby kontynuować nasze show, ale po prostu dlatego, że fajniej jest napić się piwa z różnymi ludźmi, w różnych miastach i w różnych krajach, niż siedzieć za kulisami i patrzeć w swój smartfon. Choć to też robimy, też nam się to zdarza... To bardzo fajna sprawa mieć takie wsparcie wśród słuchaczy. Przybywa ich z waszymi kolejnymi płytami, można powiedzieć, że baza fanów powiększa się wam regularnie? Tak, podczas pierwszych kilku tras na naszych koncertach widzieliśmy tylko mężczyzn w wieku powyżej czterdziestki, ale po jakimś czasie zaczęliśmy również przyciągać "młodych" ludzi. Nie wydaje mi się, żebyśmy "nie radzili sobie z dzieciakami", ale poza tym


nasi fani pochodzą z całkiem szerokiego spektrum wiekowego, środowisk i tak dalej. Ostatnim razem, gdy byliśmy w Polsce, na koncercie były też babcie i dziadkowie! "Surrender" słucha mi się bardzo dobrze, a ciekawe jest to, że tym razem jest to materiał ciut bardziej mroczny, mocniejszy - kilka z tych utworów śmiało mogłoby trafić na LP "Chinatown" czy późniejsze albumy Lizzy. Taki mieliście zamysł, czy tak po prostu wyszło? No cóż, świat jest dość mrocznym miejscem, a my nie młodniejemy, więc na pewno jest w nim jakaś ciemność. Materiał jest mocny, zgodzę się z tobą co do tego, ale jest to bardziej odzwierciedlenie tego, że zespół jest teraz w znacznie lepszym stanie niż w poprzednich latach. Czuliśmy się zainspirowani i dobrze się bawiliśmy podczas nagrań, chociaż oczywiście jak zwykle mieliśmy opóźnienia. To wydaje się banalne, ale przyszło to trochę naturalnie, a jedyne, co wcześniej powiedzieliśmy sobie, to żeby nie zapominać, że pod koniec każdego dnia jesteśmy zespołem rockowym, a zatem wniosek jest taki, że materiał powinien być również rockowy. Wciąż tworzycie nowe utwory wspólnie, tak jak czyniły to zespoły sprzed lat - lepszej metody nie ma i nie będzie, szczególnie gdy muzycy mieszkają blisko siebie i mają czas na regularne próby? No cóż, to Hakim pisze utwory, a następnie my, jako grupa przekształcamy je w gotowe kompozycje. Spędzamy więcej czasu w sali prób niż to konieczne, ale to nic w porównaniu do tego, co robimy dla przyjemności. Tym razem był to inny proces, ponieważ napisaliśmy i nagraliśmy album w trzech częściach, więc większość nas materiał słyszało w całości dopiero w studiu, kiedy go nagrywaliśmy. Dość dziwnie to doświadczenie nie wiedzieć, jak brzmi utwór przed nagraniem, ale powiedziałbym, że tym razem udało nam się to zrobić. Regularne próby są pojęciem dla nas względnym. Mieszkamy w tym samym mieście, ale nie nazwałbym ich regularnymi. Nie bywa czasem tak, że ten grafik prób

Foto: Jennka Ojala

jednak sypie się, bo cudów nie ma, przecież nie utrzymujecie się z muzyki, a codzienne życie potrafi czasem dać nieźle do wiwatu? Nie jesteśmy milionerami. Zastanawiam się, jak brzmiałby Dead Lord, gdybyśmy nimi byli. Czy potrafiłbyś zagrać bluesa w klimatyzowanym pomieszczeniu? Nie, ale tylko dlatego, że nie potrafię grać na żadnym instrumencie. Brzmienie "Surrender" potwierdza, że wciąż jesteście zwolennikami wspólnego nagrywania w studio podstawowych partii, żeby płyta brzmiała jak najdynamiczniej, tak, jakbyście grali na żywo? Tym razem byliśmy zmuszeni spróbować czegoś innego, ponieważ w momencie nagrywania albumu nie mieliśmy pełnego składu. Utwory nie są więc nagrywane na żywo, co to, to nie. Nie używaliśmyjednak metronomu, autotune, ani żadnej takiej magii studia, jesteśmy tak prawdziwi, jak tylko prawdziwi mogą być ludzie. A co, jeśli to my jesteśmy fałszywi, a wrestling jest prawdziwy? Nic, tylko strzelić sobie w łen, albo pokusić się o nagranie płyty koncertowej, bo mając do dyspozycji materiał z czterech albumów

macie już z czego wybierać? Taki przekrojowy set, dwie czarne płyty, cztery strony, łącznie jakieś 75-80 minut muzyki. Nie marzy wam się własne "Live And Dangerous", nawet jeśli byłoby to ściśle kolekcjonerskie wydanie, nie album sprzedany w wielomilionowym nakładzie, tka jak rzeczona płyta Thin Lizzy? Zobaczymy co przyniesie przyszłość. Bycie na scenie zawsze było naturalną cześcią Dead Lord! Liczycie, że uda wam się w miarę szybko ruszyć w trasę promującą "Surrender", może już jesienią? Zaczniemy występować tak szybko, jak tylko będzie to możliwe. Nikt nie może powiedzieć, kiedy, póki co możemy tylko czekać i zobaczyć co będzie. Sytuacja jest bardzo dynamiczna: co będzie, jeśli rynek koncertowy dalej będzie zablokowany na taką skalę, bez festiwali, bez dużych koncertów? Skoro nawet Live Nation ma problemy z płynnością finansową, słyszy się o planach zamykania dużych czy słynnych sal koncertowych jak Royal Albert Hall, to co będzie z tymi mniejszymi, nieznanymi, że już o klubach nie wspomnę grozi nam koncertowa zapaść? Człowieku, ty mi to powiedz! Nie mam zielonego pojęcia. Staram się o tym nie myśleć, jest to przygnębiające. Taki zespół jak Dead Lord zdołałby przetrwać jako zespół wyłącznie studyjny, grający tylko od czasu do czasu koncerty transmitowane w sieci czy jakieś nieduże imprezy? Nie. Wówczas będziemy kontynuować naszą karierę jako hydraulicy zamożnych Szwedów. W tym fachu są dobre pieniądze, nigdy o tym nie zapominajcie, dzieciaki! Miejmy więc nadzieję, że jednak do tego nie dojdzie - dziękuję za rozmowę! Cheerio! Wojciech Chamryk, Łukasz Sobala, Kacper Hawryluk

Foto: Jennka Ojala

DEAD LORD

77


Opowieści z Kampera Freeways to jeden z tych niewielu zespołów na których materiał prawdopodobnie mało kto czekał, a teraz prawie każdy umieszcza w podsumowaniach roku 2020. Trudno się jednak dziwić, bo Kanadyjczycy w niecałych czterdziestu minutach debiutanckiego albumu umieścili całą paletę muzycznych barw lat 70tych, brzmiąc przy tym prawdziwie i naprawdę solidnie. Jako że "Ture Bearings" to płyta która kręciła się w moim odtwarzaczu dość często w ubiegłym roku, z rozkoszą przepytałem lidera zespołu Jacoba Montgomery. Jacob okazał się bardzo zabawnym gościem, z którym już po kilku chwilach czułem się jak na piwie z najlepszym kumplem. HMP: Cześć! Dzięki że znalazłeś czas na ten wywiad! Na początek to muszę Ci się do czegoś przyznać. Nie poznałbym Waszej muzyki gdyby nie ten odjechany obrazek na okładce. Skąd pomysł żeby na okładkę albumu dać akurat kampera na śniegu? Jacob Montgomery: Cholera, tyle razy różni ludzie już o to pytali, że mam wrażenie że każdy myśli o tym znacznie więcej niż myśleliśmy my (śmiech). Wiesz, muzyka zawsze jest

Dzięki za tę historię! Na szczęście pod tą nietypową okładką kryje się niezwykle interesująca muzyka. Pierwszy kawałek zalatuje nieco Judas Priest... No jasne! Ten kawałek nie tylko zalatuje Judas Priest, ja po prostu podpierdoliłem melodię wokalu do "Eternal Light, Eternal Night" z "Desert Plains" (śmiech). Nie sądziłem, że ktokolwiek się zorientuje, a tu po kilku sekundach od ukazania się kawałka, już

Foto: Freeways

najważniejsza a wszystko co poza nią, w tym też okładka, jest pozostawiane na sam koniec. Historia tej okładki jest dość długa, ale żeby Ci naświetlić sytuację, opowiem pokrótce jak to było. Otóż, początkowo mieliśmy gotowe dwie okładki. Produkcja pierwszej jednak wciąż się przedłużała a druga z kolei nie spotkała się z naszym entuzjazmem czuliśmy że ten obrazek nie był wart okładki albumu. Więc będąc nieco w pośpiechu, zdecydowaliśmy się namalować kampera z którym zrobiliśmy sobie kilka zespołowych zdjęć nieco wcześniej. Wydawało nam się, że taki obrazek będzie świetnie pasował. Ah, no dobra, dodatkowo powiem Ci, że moją największą miłością, prócz muzyki rzecz jasna, jest właśnie camping, podróżowanie i wypady na wieś. Więc jak widzisz, nie mogło być lepszej okładki niż ta!

78

FREEWAYS

cały pierdolony internet huczał o tym, że to Judas Priest (śmiech). "Point of Entry" to ich najlepsza płyta, serio! Nie bardzo pamiętam skąd wziąłem główny riff, ale jestem pewien, że akurat gitary nie brzmią jak Priest. Ale tak czy siak, porównanie do Judasów uznaję za duży komplement! Drugi numer z płyty, czyli "Sorrow", jest już nieco inny. Dla mnie brzmi czasem jak zagubiony kawałek Led Zeppelin, choć może to zbyt proste porównanie. Wygląda na to, że lubicie nieoczywiste sytuacje, co? Jako kompozytor, słuchacz ale też generalnie człowiek, nudzę się dość łatwo. Więc staram sie spoglądać na swoje kawałki w dwojaki sposób: 1) czy chciałbym tego słuchać? 2) czy będę chciał to grać dwa lata po wydaniu? Więc myślę że uczciwym byłoby powiedzieć,

że lubimy okazjonalnie coś wykręcić w kawałku albo ogólnie w trackliście na albumie. W "Sorrow" nie słyszę żadnego Led Zeppelin, ale może to być kwestia produkcji - bardziej zeppelinowy jest dla mnie "Battered & Bruisde", bridge tego numeru przypomina mi trochę "No Quarter". Aczkolwiek musisz wiedzieć, że to co najważniejsze to to, że jestem fanem muzyki i generalnie moje inspiracje pochodzą ze znacznie większego spektrum. Wiesz, wiele zespołów które inspirują się latami 70-tymi czy 80-tymi zdaje się czerpać jedynie z tych najcięższych kawałków. Raczej nie spotyka się kapel inspirujących się, dajmy na to, Budgie, które robią kawałek w stylu "Who Do You Want For Your Love". Nie! To zawsze będzie pierdolony "Breadfan". Tak samo Thin Lizzy jeśli już kogoś inspiruje, to bardziej "Emerald" niż powiedzmy, "Johnny the Fox", prawda? I tu jesteśmy my, goście którzy czerpią z nieco szerszego spektrum. Powiesz "a kto kurwa nie czerpie z szerszego spektrum"? Nie zrozum mnie źle, nie uważam, że wynajdujemy koło na nowo albo, że jesteśmy, kurwa, najoryginalniejszym zespołem, który kiedykolwiek stąpał po ziemi. Myślę natomiast, że to nasze skrupulatne przywiązanie do malutkich szczególików, robi różnicę i delikatnie odróżnia nas od masy innych bandów. Nie da się z Tobą nie zgodzić! Ja na przykład jestem wręcz pod wrażeniem tego, że w tak krótkim albumie byliście w stanie zawrzeć tak wiele - przecież tam słychać nawet jazz. Zastanawiam się więc, jak udało Wam się to wszystko wyważyć: ile mieliście swobody przy tworzeniu mate riału, czy była jakaś granica której przekroczenie było dla Was już niedopuszczalne? Ten jazz wziął się od Bachman Turner Overdrive - to jeden z naszych najmocniejszych wpływów. Gdy słucham ich kawałków, zawsze rozwalają mnie "Blue Collar" czy "Lookin Out For #1" - są zawsze jak powiew świeżego powietrza. Przerywają monotonię. Takie coś pozwala też zerwać z pewnymi stereotypami. Wiesz, że hard rockowe i heavy metalowe bandy muzycznie nigdy nie zapędzą się w rejonu tego strasznego, śliskiego gówna, bezdusznego i okropnie chujowego "prog metalu" (śmiech). To się chyba powinno nazywać "Fantazją Klasy Robotniczej" (śmiech). Ten jazzowy fragment na albumie to taki muzyczny ekwiwalent, wiesz, coś jak super koszula, którą trzymasz tylko na specjalne okazje. Generalnie rzecz biorąc to mieliśmy bardzo dużo swobody przy pisaniu kawałków. Główna zasada, która obowią-


zywała brzmiała: "czy to brzmi jak Freeways"? Więc nie istotne było jak bardzo niekonwencjonalny był pomysł, jeśli mieścił się w kontekście zespołu, to znaczy że mógł zostać użyty. Więc podsumowując: jeśli coś brzmi dobrze, to znaczy że się nadaje. Aczkolwiek: nie licz że kiedykolwiek usłyszysz Freeways w wersji industrialnej czy grające jakieś inne gówno. Co to to nie (śmiech). Kiedy komponowaliśmy, zwykle skupialiśmy się na jednym kawałku. Dopieszczaliśmy numer, wkładaliśmy w niego całą naszą energię, tak by brzmiał najlepiej jak się da. I dopiero potem przechodziliśmy do kolejnego numeru i kolejnego i kolejnego. Po jakimś czasie wiedzieliśmy już jaka jest naczelna dyrektywa i wtedy dopiero zaczynaliśmy myśleć o tych kawałkach w kontekście tego, jak będą brzmieć czy jak będą wyglądać obok siebie na albumie. Czasem pojawiają się różne myśli, np., że mamy za dużo kawałków w A - ale to nie sprawia, że przechodzę do innego utworu, po prostu jammujemy i myślimy czy faktycznie potrzeba jakiejś zmiany? Może rytm? A może po prostu zmienić klucz? Nasze podejście jest takie, żeby utrzymywać umysły otwarte na różne idee. Ale prawda jest też taka, że pod koniec dnia, nie da się przeforsować niektórych rzeczy. Jeśli kawałek jest słaby i nie czujesz go, to nic na to nie poradzisz, idzie po prostu do kosza, niezależnie od tego jak długo nad nim siedziałeś. Cała płyta "True Bearings", mimo wielu różnych naleciałości, ma swój specyficzny klimat. Wiesz, kiedy jej słucham, mam wrażenie jakbym jechał tym kamperem przez zaśnieżone Kanadyjskie drogi i słuchał opowieści, które snuje kierowca... To chyba dlatego, że teksty są zawsze bardzo naturalne i na wskroś osobiste. Każdy numer jest po prostu o życiu. Żadnego science-fiction czy hipotetycznych sytuacji, prawdziwe historie o uczuciach, o przyjaźni, o byciu z przyjaciółmi, o relacjach które ich łączą. Żadnych bzdur o rzeczach typu ktoś nie wie kiedy skończyć imprezę czy płacze za straconą miłością albo o pracy która ssie i której nienawidzisz a musisz ją wykonywać. Powiedziałbym, że nasze kawałki to coś w stylu rozmów, konwersacji. Właśnie tak jak mó-

Foto: Freeways

wisz, historie które ktoś Ci opowiada o trzeciej w nocy w busie, kiedy jedziesz gdzieś z kumplami, jesteś już po 14 piwach, na wpół śpiący i ostatnią rzeczą jaką chcesz usłyszeć, to koleś który pierdoli coś kiedy ty ledwo kontaktujesz (śmiech). Słuchaj, Wasz zespół brzmi na "True Bearings" bardzo naturalnie. Mam wrażenie że w studiu używaliście prawdziwego sprzętu a nie masy sztuczek technicznych. Opowiesz mi trochę więcej na temat Waszego brzmienia i tego jakimi sposobami je osiągnęliście? Oh, to proste! Jeśli chcesz dobrze zabrzmieć na nagraniu, błagaj, podpierdol albo po prostu pożycz czyjś bardzo drogi sprzęt (śmiech). Główne nagrania plus kilka solówek i dubli zostało nagranych na Les Paulu z 1974 roku i Marshallu z 1969 roku naszego producenta - dzięki Jordan! To, że kawałki brzmią naturalnie i nie jest to rezultat żadnej studyjnej sztuczki, to zasługa dwóch rzeczy: a) nie mieliśmy wystarczająco dużo kasy na studio, więc musieliśmy spiąć poślady i zrobić wszystko w dość szybkim tempie, b) nie jestem za dobrym gitarzystą, więc gitary brzmią gorzej niż u profesjonalistów (śmiech). Co ciekawe,

nawet jeśli solidnie przygotowaliśmy się do nagrań, to nie zrobiliśmy niczego na kształt preprodukcji czy demówek, nie traciliśmy czasu na dyskusje na temat tego jak powinny brzmieć gitary czy jak wszystkie te tematy ustawić zanim wejdziemy do studia. No ale mieliśmy też ten fart, że nasz gitarzysta prowadzący, Domenic Innocente, to inżynier studyjny, więc ma jako takie pojęcie co i jak poustawiać. Gdzieś w internecie wyczytałem, że niek tóre melodie z "True Bearings" spokojnie mogłyby posłużyć jako ścieżka dźwiękowa do kanadyjskiej przygody Jamesa Bonda. I wiesz, że kiedy tak się wsłuchałem, np. w takie "Dead Air", to faktycznie kilka takich melodii dałoby się znaleźć? (śmiech) Serio? To chyba pierwszy raz kiedy słyszę takie porównanie. Szczerze, to nie słyszę nic takiego, wydaje mi się że nasz album jest jednak mniej ekscytujący niż przygody Jamesa Bonda (śmiech). Hmmm, może "New Drag City" brzmi trochę jak główny motyw Jamesa Bonda. Wiesz, dorastaliśmy przy tych filmach, więc podświadomość mogła tu zagrać rolę. Mam jednak nadzieję że bardziej oczarowujemy kogoś wizjami zajebistych samochodów niż jakimś macho-gównem. Wydaje mi się jednak że nasz band bardziej nadawałby się do jakiegoś filmu z CBC albo któregoś odcinka "Corner Gas". Wasza płyta ukazała się w praktycznie każdym, możliwym formacie - od streamingu, poprzez CD i kasetę aż na różnych wers jach winyla kończąc. Fani chyba docenili to szerokie spektrum wyboru? Ukłony należą się szefom naszej wytwórni, Annickowi i Francois. Mi w zasadzie zależało jedynie na tym, żeby te nagrania wyszły na winylu. Byłem jednak nieźle zaskoczony jak wielu fanów z Europy wciąż kupuje płyty CD! Generalnie to jestem bardzo zadowolony z ogólnego odzewu na tę płytę, zwłaszcza, że nie mieliśmy zbyt wielkich oczekiwań. Wiesz, zawsze należy oczekiwać najgorszego i mieć jedynie nadzieję na najlepsze (śmiech).

Foto: Freeways

W wielu recenzjach pojawia się stwierdzenie, że jesteście trochę jak Thin Lizzy.

FREEWAYS

79


HMP: Od wielu lat słyszę głosy, że heavy metal, szczególnie ten w tradycyjnym wydaniu, to już przeszłość, a kiedy zabraknie tych wszystkich dawnych zespołów jak Judas Priest czy Iron Maiden, będzie już nieodwołalnie po nim. Nie dziwią cię te opinie, skoro wciąż powstaje tyle młodych zespołów, nagrywających świetne płyty, czego jesteście najlepszym przykładem? Nightstryke: Żadna kapela nigdy nie zastąpi Iron Maiden, ani innego z weteranów. To po prostu nowa muzyka, na którą wpływają te zespoły, ale to zupełnie inna sprawa. Nigdy nie było "nowych Beatlesów" i nie będzie "nowego Iron Maiden". Niektóre zespoły mogą mieć dokładnie takie same linie melodyczne jak inne, ale nie będą takie same. Nie jest tu trochę tak, że ludzie, najczęściej młodzi, wyrażają określone, czasem nawet bardzo kategoryczne opinie, tak naprawdę nie mając pojęcia o czym mówią, kierując się tylko jakimiś stereotypami, bo takie mamy czasy, że każdy może być samozwańczym znawcą czy ekspertem, zwłaszcza w sieci? Na ogół jest tak, że ludzie naprawdę wiedzą, o czym mówią, ponieważ łatwo można stwierdzić, kiedy ktoś porusza tylko stereotypy, a nie rzeczywiste fakty.

Foto: Freeways

Jesteście fanami tego zespołu? No jasne. To chyba największa nasza inspiracja. Nasz basista, Amar, ma nawet wydziaraną okładkę "Black Rose" na swoim ramieniu. Powiem Ci przyjacielu, że kiedy jesteś małym, chujowym, amatorskim muzykantem, jest zdecydowanie o wiele więcej beznadziejnych rzeczy, które możesz usłyszeć od ludzi, niż to, że brzmisz trochę jak Twoi bohaterowie. Wiesz, mógłbym powiedzieć, że nasze kawałki w pewien naturalny sposób odbiegają coraz dalej od stylu Thin Lizzy, ale mam też z drugiej strony nadzieję, że nigdy nie stracimy tego charakterystycznego elementu naszego brzmienia. Ich swoboda w tworzeniu i różnorodność, zarówno muzyczna jak i tekstowa, chyba nigdy nie przestaną nas inspirować. Wiesz, nie jestem fanem szufladkowania, ale z różnych stron da się słyszeć że należycie do nurtu tzw "retro rocka", obok Hallas, Night, Tanith czy Wytch Hazel. Co Ty na to? Nie jest to najgorsze, ale wydaje mi się, że kompletnie zbędne. Nazywajmy to lepiej tak jak to powinno faktycznie się nazywać: hard rock. Nie uznaję tego jako odświeżanie czegoś czy swego rodzaju revival. To tradycja, taka jak folk, blues czy muzyka klasyczna. Ale prawda jest też taka, że na koniec dnia, mam to generalnie w dupie jak to nazwiesz, bo jest to całkowicie poza moją kontrolą i w zasadzie kompletnie mnie to nie interesuje. Więc czy czuje się z tym dobrze? No tak, czuję się z tym dobrze. Ale w sumie gówno mnie to obchodzi (śmiech). Te bandy, które wymieniłeś… To dobre towarzystwo, ale też nie przejmuje się bardzo faktem, żeby do niego przynależeć. Oni grają swoje i robią to świetnie, mają swoje brzmienie i o to chodzi.

80

FREEWAYS

Jako że wciąż trwa lockdown i o koncertach raczej możemy póki co jedynie pomarzyć, sporo bandów zdecydowało się skupić na nowych utworach i kompozycjach. A wy jak sobie radzicie w tych ciężkich czasach? Cóż, nasz pierwszy bębniarz, Sebastian Alcamo, odszedł z kapeli raptem kilka tygodni przed covidem, więc rok 2020 upłynął nam w większej mierze na przyuczaniu nowego bębniarza, którym został Matt Avensis. Ograliśmy stare numery i przygotowaliśmy plus-minus set koncertowy, na wypadek gdyby jednak dane nam było wrócić do koncertowania i do Europy. Ale pracujemy też nad nową "siódemką", na której docelowo znaleźć mają się dwa nowe kawałki i które zamierzamy nagrać na przestrzeni najbliższych tygodni. Jeśli lockdown dalej będzie trwał, a wszystko na to niestety wskazuje, to zdecydowanie skupimy się na robieniu materiału na następny longplay, bo ten jest już w zasadzie w komplecie napisany. Ok, to wszystko ode mnie. Dzięki za Twój czas i trzymam kciuki za Wasz następny krok. Ostatnie słowo należy do Ciebie. Dzięki za tę rozmowę, naprawdę doceniam Waszą robotę! Chciałbym w tym miejscu też podziękować każdemu kto zdecydował się kupić nasz album w jakimkolwiek formacie, a nawet każdemu kto poświęcił swój czas aby odsłuchać go online. Wiemy że rok 2020 był do dupy i przyszłość wydaje się być dość niepewna, więc tym bardziej wspaniale jest to, że ludzie wciąż poświęcają swój czas i pieniądze na muzykę. Wpadajcie do nas na social media, z radością poczytamy co macie nam do powiedzenia. Do zobaczenia niebawem w Europie, mam nadzieję! Marcin Jakub

Też jesteście młodzi - nie irytują was takie postawy, bardzo powierzchowne traktowanie wszystkiego, nie tylko muzyki, czy podchodzicie do nich na luzie, zakładając, że nie wszyscy są idiotami? Nie mamy jakichkolwiek uprzedzeń do żadnego zespołu, ani samej muzyki. Wyrażamy tylko opinię na temat brzmienia muzyki, a nie jak "powinna" ona brzmieć. Kiedy włączyłem "Storm Of Steel" byłem zaskoczony tym, z jakim pietyzmem i ener gią gracie tradycyjny heavy: nie unikając oczywiście odniesień do dawnych mis trzów, ale też starając się odnaleźć własną ścieżkę, unikać tych najbardziej oklepanych rozwiązań - to chyba jedyna i najlepsza droga dla młodego zespołu? Każdy zespół ma swoje indywidualne inspiracje i zazwyczaj posiada swoje własne brzmienie. Jeśli każda kapela heavymetalowa brzmi identycznie jak Iron Maiden, to nie ma powodu, aby szukać nowych zespołów. Właściwie każda kapela ma swoje własne niuanse i specyfikę, co sprawia, że brzmią odmiennie. Takie granie pasjonowało was od samego początku, czy też zaczynaliście od mocniej-


Master - w waszym przypadku nie będzie podobnie, skoro "Storm Of Steel"ma ukazać się we wszystkich formatach, w tym na kasecie? SKOL Records wydało album na CD, Lost Realm Records wyprodukowało winyl, a taśmy zostały opublikowane przez Postmortem Apocalypse.

Nie będzie nowego Iron Maiden - Na razie nie możemy myśleć o występach promujących "Storm Of Steel", ponieważ nie ma możliwości ich zorganizowania - konstatują z żalem muzycy Nightstryke. Strata jest tym większa, że materiał z drugiego albumu tych młodych Finów jest wręcz stworzony do prezentowania na żywo, a do tego muszą oni nabierać koncertowego doświadczenia - nawet jeśli uważają, że nikt nie zdoła zastąpić Iron Maiden. szych zespołów, by stopniowo dojść do klasyki lat 70. i 80.? Najprawdopodobniej wszyscy zaczynaliśmy słuchanie muzyki od takich klasyków jak Rainbow, Queen, Metallica, Led Zeppelin, Hurriganes, Iron Maiden i Bon Jovi. Nasi rodzice z pewnością mieli duży wpływ na nasz gust muzyczny, ponieważ często puszczali w samochodzie swoją ulubioną muzykę. W końcu, gdy trochę podrośliśmy, zaczęliśmy sami poszerzać nasze muzyczne horyzonty.

wykonało świetną robotę, jeśli chodzi o promocję albumu "Storm Of Steel". Cieszymy się również, że w 2017 roku wytwórnia Stromspell wydał naszą płytę "Power Shall Prevail".

Pandemia stała się prawdziwym koszmarem muzyków - liczycie, że jesienna premiera nowego albumu da wam szansę jego koncertowej promocji? Oczywiście mamy nadzieję, że będziemy mieli szansę promować nasz album na scenie, ale w tej chwili wydaje się to mało prawdopodobne ze względu na aktualne ograniczenia Covid w Finlandii. W końcu koncerty na żywo to dla nas najlepszy sposób na zdobycie kolejnych fanów i promocję nowego materiału.

To przypadek czy celowe działanie, że nawiązaliście współpracę z Bartem Gabrielem, a zarazem kolejny etap wchodzenia zespołu na coraz wyższy poziom? To czysty przypadek sprzed dwóch lat, gdy

Rozważaliście dalszy rozwój sytuacji, jakby i w przyszłym roku nadal trwał koncer towy paraliż, czy póki co nie zaprzątacie sobie tym głowy, zajmując się promocją "Storm Of Steel"?

zaczęliśmy dopiero pracować nad wydanym wspólnie albumem.

Cały czas myślimy o koncertach na żywo i bardzo niepokoi nas tegoroczna sytuacja związana z koncertami. Na razie nie możemy myśleć o występach promujących "Storm Of Steel", ponieważ nie ma możliwości ich zorganizowania.

Jak myślisz, co jest tak fascynującego w tych dźwiękach, że już od tylu lat porywają kolejne pokolenia młodych słuchaczy na całym świecie? Dziś muzyka brzmi zbyt oficjalnie i wytwornie. Wydaje się, że została stworzona z myślą o pieniądzach, a nie z miłości do samej muzyki. Na przykład albumy z lat 70. i 80. nie były modyfikowane aż w takim stopniu, jak dzisiaj i dlatego brzmią bardziej organicznie, da się w nich wyczuć ten ludzki pierwiastek. Co ciekawe te wszystkie dawne zespoły zaczynając grać nawet nie myślały o czymś takim, że z biegiem lat ich muzyka stanie się ponadczasowa, wręcz klasyczna - u was pewnie pojawiały się już myśli, że byłoby fajnie odnieść jakiś sukces, pójść w ślady waszych idoli, mimo tego, że czasy mamy już zupełnie inne? Naszym głównym celem jest bycie dumnym z Nightstryke i próba zrobienia wrażenia na jak największej liczbie ludzi. Nikt tak naprawdę nie wie, co stanie się w przyszłości. Co jest więc dla was synonimem sukcesu na obecnym etapie istnienia Nightstryke? Fakt, że z zespołu na etapie demo przeszliście na poziom grupy wydającej płyty, gdzie ta druga jest już znacznie ciekawsza od debiutanckiej? Na scenie NWOTHM jest dziś bardzo wielu ludzi, którzy chcą pomóc. Pomoc Barta Gabriela i Andersona z "NWOTHM full albums" na kanale YouTube była niezbędna. To dzięki tym kontaktom dotarliśmy do tak dużej rzeszy fanów. Udało nam się również zdobyć kilku zwolenników dzięki występom na żywo, jeszcze przed wybuchem pandemii. Najpierw Stormspell Records, teraz SKOL Records - wciąż szukacie dla siebie odpowiedniego miejsca, firmy, która da wam odpowiednie, promocyjne wsparcie? Stale dążymy z Nightstryke do osiągnięcia naszych celów i jak dotąd SKOL Records

Wydaje mi się, że waszą docelową przystanią może i powinna być wytwórnia High Roller Records, firma tak teraz ceniona jak kiedyś Roadrunner czy Metal Blade, ale to pewnie kwestia ewentualnej przyszłości? Tak, zdecydowanie pasowalibyśmy do katalogu High Roller, ale jesteśmy otwarci na wszystkie wytwórnie, które mają odpowiednie kontakty i chciałyby nas wziąć pod swoje skrzydła.

Wojciech Chamryk, Łukasz Sobala, Sara Ławrynowicz

Wcześniej bywało już tak, że nakładem SKOL ukazywała się wersja CD, a High Roller firmowała LP, tak jak choćby w przypadku debiutanckiego albumu Savage

NIGHTSTRYKE

81


T jak Tradycja

Ciekawy gość z tego Briana Tatlera. Nie bardzo pamięta jak to było w latach 80-tych, nie wie nic o scenie NWOTHM, a także nie słucha płyt, które sam kiedyś nagrał. Zamiast tego odważnie patrzy w przyszłość i wierzy, że złe dni dla niego i dla Diamond Head to już historia. Tematem naszej rozmowy była przede wszystkim nowa wersja klasycznego "Ligtning To The Nations", ale zahaczyliśmy też o nieco mniej oczywiste tematy. Zobaczcie sami, co powiedział mi legendarny, brytyjski gitarzysta. HMP: Cześć Brian, jak się masz? Rozmawiamy, bo dopiero co ukazał się nowy album od Diamond Head. Celowo powiedziałem "nowy", bo kiedy słucham odświeżonej wersji Waszego klasyka, "Lightning To The Nations", naprawdę mam wrażenie obcowania z nowymi rzeczami które mają jedynie ten klasyczny, old-schoolowy, vibe. Takie było założenie? Brian Tatler: Takie mogłoby być założenie Ras'a (Rasmus Bom Anderson, wokalista i producent zespołu - przyp. red.) - w końcu on produkował i miksował ten album. Ja

ro co powstały, chcą brzmieć jak te w latach 80-tych. Możesz mi to wyjaśnić? Mogę jedynie spróbować. Z Diamond Head dopiero co zaczęliśmy ogarniać nowe technologie. Wszyscy teraz używają ProTools. Oryginalny album został zrealizowany przy użyciu taśmy analogowej, na długo zanim cyfrowa obróbka została w ogóle wynaleziona. Cyfra jest znacznie szybsza i tańsza. Jeśli chodzi o te nowe zespoły, o których mówisz, wydaje mi się, że wiele z nich po prostu lubi klasykę lat 70-tych czy 80-tych i chcą po prostu brzmieć podobnie, jak swoi idole. Ale

Foto: Lorenzo Guerrieri

natomiast chciałem jedynie uchwycić energię nowego składu w tych klasycznych utworach z 1980 roku. Wiesz, to kawałki naprawdę stare, ale nagrane i zmiksowane przy użyciu nowoczesnych technik. Wszyscy graliśmy te kawałki na żywo przez wiele lat, ale nagrywanie ich to zdecydowanie inna para kaloszy. Zawsze miałem nadzieję, że w ten sposób uda nam się zyskać nowych fanów, którzy możliwe, że nie mają ochoty słuchać jakiejś tam płyty sprzed czterdziestu lat, która została zmiksowana i nagrana w jeden tydzień (śmiech). To zabawne, że zespoły z lat 80-tych chcą brzmieć nowocześnie w dzisiejszych czasach, natomiast młode zespoły które dopie-

82

DIAMOND HEAD

to całe retro jest już kwestia gustu, tak mi się wydaje. Jeśli ktoś tak chce brzmieć, to ok. Ok Brian, pogadajmy trochę o "Lightning To The Nations". Po pierwsze, powiedz mi jak to jest - znów być w studio i znów pracować nad tymi utworami? Grałem te kawałki przez 40 lat, więc znam je na wylot. Kiedy w grudniu 2019r. i styczniu 2020r. spotkaliśmy się z zespołem, pracowaliśmy głównie nad czterema coverami oraz nad tempem i sprawami metronomu. Ja potem dograłem główną gitarę do metronomu, a Karl, który wrócił potem do Francji, mógł spokojnie nagrać do tego bębny w swoim domowym studiu. Ja natomiast pracowałem w domu nad coverami, tak, że kiedy w marcu

zjawiłem się w Londynie u Rasa w jego domowym studio, byłem solidnie przygotowany do nagrań. Generalnie to zależało mi żeby nowe wersje kawałków były, jak najbardziej zbliżone do tych wersji, które gramy na żywo. Wiesz, te kawałki nieco ewoluowały przez te wszystkie lata, więc chciałem po prostu nagrać to tak, żeby brzmiały jak najżywiej. Pamiętasz kiedy w ogóle zaczęliście rozmawiać na temat ponownego nagrania tych numerów? Tak, zdaje się, że pierwszy zasugerował to Karol jakoś w 2019 roku. Zwrócił uwagę, że w 2020 roku będzie okrągła, czterdziesta rocznica wydania "Lightning To The Nations" i jako ukłon w stronę nowych fanów, powinniśmy nagrać nową wersję tej płyty. Reszta zespołu podchwyciła temat i zgodziliśmy się, że to świetny pomysł. Ja od siebie dodałem, że świetnie byłoby dodać kilka coverów jako bonusy, tak by uczynić to wydanie naprawdę unikalnym. Więc zabraliśmy się do pracy, w grudniu i styczniu odbywały się próby, w lutym i marcu nagrywaliśmy perkusję i gitary. Potem, już kiedy pojawił się lockdown, chłopaki zarejestrowali bas i wokale. Nie obawiałeś się, że niektórzy fani zaczną gadać, że Diamond Head nie ma nowych pomysłów i nagrywa starocie? A wiesz, że nie? Jedyne czego się trochę obawiałem, to - to, że starzy fani nie będą chcieli słuchać nowej wersji takiego klasyka. Ale na szczęście reakcje póki co są pozytywne i bardzo jestem zadowolony z feedbacku jaki otrzymujemy od ludzi. Aktualnie jestem w trakcie nagrywania demówek na następny album Diamond Head, więc kiedy tylko będziemy mogli znów spotkać się razem, na pewno ogramy te pomysły. Więc nie martw się, na pewno niebawem będziesz mógł posłuchać nowego albumu Diamond Head! Jeśli chodzi o nowe wersje, bardzo podoba mi się w tym wydaniu "Helpless" - nawet jeśli jest to klasyk przez duże K, otrzymał nieco nowego kolorytu. Dzięki! Masz rację, jest to bardzo energiczna wersja, bardzo wprost, bardzo bezwzględna. Kiedy ten numer powstał w 1979 roku, już był naprawdę mocny i szybki. Świetnie było znów się nad tym kawałkiem pochylić i dać mu trochę nowej mocy. Zastanawiałem się czy miałeś już okazję siąść i porównać nową wersję z tą starą? Nie. Tak naprawdę nie słucham starych


albumów Diamond Head. Wiesz, spędziłem nad tymi płytami masę czasu, pisząc je, nagrywając, miksując i w końcu masterując. Więc kiedy już są skończone, raczej do nich nie wracam i skupiam się nad nową kolekcją kawałków. Dla przykładu, dwa lata spędziłem nad "Death & Progress" i kolejne dwa nad "The Coffin Train". Ten proces może doprowadzić Cię do szaleństwa, słuchasz non stop tego samego, przez dwa lata, dzień w dzień. Jestem bardzo krytyczną osobą i wolę nie słuchać swoich dzieł kiedy są już skończone. Wolę posłuchać muzyki z płyt innych kapel, takich, z którymi nie jestem jakoś związany zbyt emocjonalnie. Od kiedy Ras dołączył do składu wygląda na to, że macie naprawdę dużo energii, żeby przeć do przodu. W ciągu 5 lat wydaliście trzy albumy studyjne i koncertówkę. To efekt nowego frontaman czy po prostu drugie życie Diamond Head? Tak, Ras bardzo odmienił ten zespół. To bardzo energiczny wokalista i świetnie czuje się na scenie. Od kiedy do nas dołączył, wróciłem do pisania nowych piosenek i do nagrywania. Tak naprawdę nie napisałem ani nuty od 2007 roku, kiedy "What's In Your Head" ujrzał światło dzienne. Ale Ras w 2014r. odmienił sytuację, znów poczułem się podjarany możliwościami jakie mamy. Teraz czuję, że możemy zrobić wszystko i wygrać! Brian, to żaden sekret, że scena NWOB HM przeżywa obecnie swój renesans młodzi fani heavy metalu odkrywają jego korzenie i zwracają się ku starym zespołom, wiele kapel z nurtu NWOTHM jako główne inspiracje podaje właśnie zespoły z lat 80-tych. Śledzisz newsy? Czujesz, że jest jakieś nowe pokolenie fanów starego heavy metalu? To zawsze wspaniała rzecz mieć młodych fanów pod sceną podczas koncertów Diamond Head - wiesz, Ci ludzie mają dużo energii i przekazują ją nam, to się czuje. Dużo fanów zwróciło na nas uwagę dzięki Metallice. Widziałem mnóstwo kapel, które brzmiały jak oni, ale były przede wszystkim zainspirowane latami 70-tymi i 80-tymi. Widziałem kapele stonerowe, które grały wolniej kawałki Black Sabbath i tak samo widziałem

Foto: Lorenzo Guerrieri

Fiti: Nic Gaunt

kapele, które były zainspirowane w dużym stopniu Iron Maiden. Słuchasz czasem nowych zespołów heavy? Jesteś zaznajomiony ze sceną NWOT HM? Hmmm, nie bardzo. "T" oznacza w tym skrócie "Tradycyjny"? Wiesz, sporo fajnych nowych kapel widziałem na festiwalach, na których grałem. Jest ich kilka, na przykład The Amazons, Halestorm, Karnivool. Zawsze staram się słuchać dobrych wokalistów czy po prostu dobrych kawałków. Wiem, że jest masa kapel, które piszą kawałki tylko po to, żeby rozkręcić solidny moshpit pod sceną i to oczywiście jest ok, ale, no cóż, to nie jest coś co do mnie trafia.

Wspomniałeś o coverach które znalazły się jako bonusy na "Ligtning to the Nations 2020". Led Zeppelin, Deep Purple, Judas Priest i… Metallica. Opowiesz coś więcej na temat tych wyborów? Cóż, po prostu poszliśmy zgodnie z tradycją, która mówi że czasami zespoły nagrywają cudze kawałki. W sumie to praktycznie każda kapela na świecie kiedyś przerobiła czyjś kawałek: The Beatles, Rolling Stones, Led Zeppelin, Judas Priest, Megadeth, wszyscy z nich coś takiego zrobili. Więc pomyślałem sobie, że to byłoby całkiem gdybyśmy też tak zrobili, jako bonus dla naszych fanów. Wybór kawałków był w sumie po mojej stronie. "No Remorse" wybrałem ze względu na to, że chciałem zrobić koniecznie coś z ich pierwszego albumu, tak jak oni zawsze przerabiali kawałki z naszego pierwszego albumu. Nauczyliśmy się tego numeru, zagraliśmy go na próbie i zabrzmiało świetnie. Zawsze lubiłem też "Immigrant Song" i "Sinner", więc super było pochylić się nad tymi kawałkami i je nagrać. Wiesz, mamy to szczęście, że mamy w zespole wokalistę, który potrafi udźwignąć tak wymagające numery jak Zeppelin czy Priest. Jeśli chodzi o "Rat Bat Blue", to chciałem zrobić numer, który nie posiadałby jakiejś bardzo znaczącej partii granej przez Jona Lorda. Jak wiesz, Diamond Head to kapela z dwoma gitarami ale bez klawiszy. Miałem "Who Do We Think We Are" na taśmie i jako dzieciak zawsze lubiłem "Rat Bat Blue", więc wybór okazał się dla mnie dość prosty. Myślę, że te cztery covery wyszły naprawdę fajnie i ciekawie dopełniają album. Jestem naprawdę zadowolony z tego wy-dawnictwa. Skoro już jesteśmy przy Metallice… Pamiętasz kiedy pierwszy raz usłyszałeś, że

DIAMOND HEAD

83


ręcznik dwukrotnie, ale zawsze wracaliśmy, tak jak wróciliśmy teraz i jest wspaniale. Staramy się aby piłka była wciąż w grze, każdy z nas wie, że jeśli ona się zatrzyma, cholernie ciężko będzie znów wprawić ją w ruch.

Foto: Diamond Head

jakieś gnojki ze Stanów coverują Diamond Head? Tak, pewnie! Spotkałem Larsa w 1981r. kiedy przyleciał do Anglii, żeby zobaczyć Diamond Head na żywo. Rok później przysłał mi kasetę gdzie Metallica grała "It's Electric" - to było nagranie z koncertu, z jakiegoś przenośnego odtwarzacza. A potem w 1984 roku Metallica zamieściła "Am I Evil" jako stronę B na 12'' singlu "Creeping Death", który wydał Music For Nations. Gość, który obsługiwał monitory na koncertach Diamond Head, Paul Owen, wrócił kiedyś z Los Angeles i powiedział, że widział jak jakiś thrashowy band z San Francisco, co nazywa się Metallica grał przez pół koncertu kawałki Diamond Head. Podszedł do nich po występie i zapytał: ej, chłopaki, znacie taką kapelę jak Diamond Head? Oni nie zapowiadali tych kawałków jako covery, po prostu je grali, ale Paul dobrze wiedział co grają. A potem Paul został specjalistą od monitorów Metalliki, na prawie 20 lat. Byłem bardzo przejęty, że jakiś band w USA gra covery Diamond Head. To było świetne uczucie. Nie miałem wtedy jeszcze pojęcia, że kapela Larsa stanie się jednym z największych zespołów metalowych na świecie. Brian, w 2019r. miałem możliwość pogadać trochę z Barrym Purkisem czyli enigmatycznym Thunderstickiem. Powiedział mi wtedy, że kiedy ruch NWOBHM powstawał, była spora rywalizacja między kapelami z Londynu a tymi z innej części UK. Pamiętasz te czasy? Nie pamiętam jak to było dokładnie, ale fakt, każdy w jakiś sposób rywalizował. Wiesz, nie było wtedy zbyt wielu wytwórni a każdy zespół chciał mieć kontrakt. Nawet jeśli jakaś duża wytwórnia złapała jakiś band z NWOB

84

DIAMOND HEAD

HM, to zwykle nie była zainteresowana już kolejnym. Graliśmy parę razy support przed Iron Maiden czy Angel Witch i fakt, była delikatna atmosfera rywalizacji w powietrzu, czuło się coś takiego. Kumplujesz się jeszcze z członkami zespołów z tamtych czasów? Tak, czasem piszemy sobie z Kim z Girlschool, Johnem z Raven, Paulem z Saxon czy Robem z Tygers of Pan Tang. Zdarza się, że spotykamy się na tych samych festiwalach czy trasach. Czasami mijamy się też z chłopakami z Praying Mantis, Venom, Witchfynde czy Angel Witch. Zawsze fajnie jest spotkać się i posłuchać jakichś odjechanych historii z tras. Moimi kumplami są także Tony Iommi, Dave Mustaine, Andy Sneap, Phil Cope no i oczywiście chłopaki z Metalliki. Swego czasu zapytałem Kevina Heybourne'a z Angel Witch, czy zastanawiał się co przesądziło o tym, że takie Iron Maiden czy Def Leppard odniosły olbrzymi sukces a innym zespołom to się nie udało. Powiedział, że nie ma jednej prostej odpowiedzi na to pytanie. A Ty jak sądzisz? Wiesz co, nie każdy zespół potrafił pociągnąć dostatecznie długo. To nie jest proste, zawsze musisz dawać z siebie sto procent a nie zawsze każdy jest w stanie to zrobić. Maiden czy Leppard mieli pewną czystą wizję swojej kariery, świetny management i bardzo dużo wiary w siebie. Oczywiście i oni borykali się z różnymi problemami, ale zawsze wychodzili z nich obronną ręką. Wiesz, bardzo ciężko jest utrzymać zespół. Mam naprawdę wiele szacunku dla kapel, które wciąż działają nieprzerwanie przez tyle lat. Diamond Head to się nie udało, rzuciliśmy

Diamond Head ma nową płytę, ale wygląda na to, że nie ma opcji, żeby ją należycie wypromować, bo globalna pandemia wciąż trwa i na razie nie bardzo widać szansę na poprawę. Jak sobie radzicie w tej sytuacji? No to fakt, niewiele da się w danej chwili zrobić, zostają w sumie jedynie social media. Nie mamy jak zrobić koncertu online, bo to olbrzymie koszty dla nas, no i wiąże się to z dużym ryzykiem. Karl mieszka we Francji, Ras w Londynie, cała reszta w środkowej części kraju. Karl, żeby przyjechać na próbę, musiałby odbyć czternasto dniową kwarantannę, co znaczy dla niego dwa tygodnie extra siedzenia w hotelu, więc chyba średnio mu się to uśmiecha. Ras musiałby na kilka dni przyjechać do nas, co też jest dość ryzykowne. To wszystko nie jest po prostu tego warte. W łatwy sposób możemy stracić kupę kasy, której w zasadzie nie mamy. Więc w naszym przypadku chyba najlepszym rozwiązaniem jest po prostu to przeczekać do momentu aż wrócą normalne koncerty. Na szczęście "Lightning to the Nations 2020" sprzedaje się całkiem nieźle, już sam preorder wyszedł świetnie, wydaje mi się, że ludzie po prostu czekali na ten album i chcieli go usłyszeć. Tak czy inaczej, nie martwię się o promocję albumu, był przecież promowany przez ostatnie czterdzieści lat! Pamiętasz Wasze ostatnie koncerty w Polsce? Zewsząd docierały słuchy, że to były naprawdę świetnie gigi! Tak było! Wszystkie trzy koncerty, które zagraliśmy w Polsce w 2018r. były niesamowite. Świetna, entuzjastyczna publika. Graliśmy w Krakowie, Warszawie i Poznaniu. Bardzo bym chciał wrócić z Diamond Head do Polski. Oby tak się stało kiedy cały ten covid się skończy. Wydaje mi się, że fani w Polsce docenili wtedy koncert Diamond Head i na pewno chcieliby to powtórzyć! Brian, to był zaszczyt z Tobą pogawędzić. Mam nadzieję że w niedalekiej przyszłości spotkamy się w Polsce i wypijemy kolejkę, albo dwie. Ostatnie słowo od Ciebie zostawiam dla fanów. Dzięki! Drodzy fani, bardzo Wam dziękuje za te wszystkie lata wsparcia. Mam wielką nadzieję, że spotkamy się znów jak najszybciej się da! Marcin Jakub


Stworzyć coś nieco innego Nurt NWOBHM obfitował w zespoły o nazwie Warrior, bo to wymarzony szyld dla metalowego zespołu. Ten Warrior powstał w Newcastle, gdzie metalowa scena była bardzo silna, ale w latach 80. nie zdołał wydać albumu, wypuszczając tylko kilka krótszych materiałów. Grupa spełniła swe marzenie o dużej płycie dopiero po reaktywacji w XXI wieku, po czym dość szybko przygotowała kolejny"Boudica". HMP: W roku 2017 spełniliście swoje ogromne marzenie, wypuszczając pierwszy w dyskografii zespołu album studyjny "Invasion Imminent". Wygląda na to, że spodobało wam się się to na tyle, że wydaliście kolejny, zatytułowany "Boudica"? Dave Dawson: Warrior nigdy nie wydał albumu, a zawsze chciałem to zrobić. To była siła napędowa do wydania "Invasion Imminent" w 2017 roku, po niesamowitym przyjęciu, jakie zespół otrzymał na Brofest 2014. Napisałem większość muzyki na ten album, co było też inspiracją do kontynuacji i doprowadziło do powstania kolejnej płyty "Boudica". W latach 80. mieliście potencjał i kilka krót szych materiałów na koncie - dlatego wtedy nie udało się wam nagrać i wydać LP, skoro "Dead When It Comes To Love" wydała firma Neat, co było dla was dobrym startem? W latach 80. po wydaniu dwóch EP-ek "Dead When It Comes To Love" i "Breakout", oraz kasecie "Live In A Dive" i minialbumie "For Europe Only" planowaliśmy nagrać LP, jednak w 1984 roku ze względu różnych zmian w składzie zdecydowaliśmy się skończyć z zespołem. Ciekawostką jest fakt, że jeszcze na ten sam rok zapowiadaliście premierę LP... "Invasion Imminent". Mieliście już ten materiał nagrany, czy też nigdy nie doszło do zarejestrowa nia go w całości, poza trzema utworami znanymi z EP? Chociaż po EP-ce "Breakout" ogłoszono, że "Invasion Imminent" będzie naszym pierwszym LP, żaden materiał nie został wówczas napisany. Wszystkie utwory na tym albumie z roku 2017 to nowe kompozycje; jedynie z nostalgicznych powodów zdecydowałem się użyć tytułu "Invasion Imminent", ponieważ miał to być pierwszy LP Warrior.

Brofest utwierdził was w przekonaniu, że warto zrobić coś więcej, pomyśleć o płycie, bo jednak studyjny album to coś znacznie więcej niż EP czy kompilacja? Po Brofest, High Roller Records zremasterowało i ponownie wydało sporo naszego starego materiału pod tytułem "Resurrected". Ponieważ mieliśmy stary kawałek zatytułowany "Warrior", chciałem kontynuować ten temat na "Invasion Imminent". To stało się inspiracją do powstania utworu "Rise Of The Warriors". Wydawało się to odpowiednie do zreformowania zespołu. Czyli można rzec, że ten wasz wojowniczy duch znowu dał o sobie znać? W 2017 roku ówczesny skład zespołu osiągnął wszystko co mógł i wyglądało to na koniec Warrior. Jednak potem Sean Taylor poprosił mnie o współpracę przy kilku nowych kompozycjach i tak narodziła się "Boudica". Francuzi mają Joannę d'Arc, my Polacy Emilię Plater - skoro wasza historia też miała taką bohaterską kobietę, nie można było tego przeoczyć, tym bardziej, że w muzyce jakoś postaci Budyki nie przywoływano, tak jak choćby w filmie czy w literaturze? Pomysł na "Boudica Warrior Queen" polegał na podtrzymaniu motywu wojownika w naszych utworach. Budyka była ikoną brytyjskiego wojownika, uosobieniem waleczności, więc będąc angielskim zespołem postanowiliśmy napisać o niej kawałek. Nie jest to jednak album koncepcyjny w klasycznym tego słowa znaczeniu, odwołujecie się bowiem na tej płycie również do innych tematów? Nie zamierzaliśmy stworzyć albumu koncepcyjnego, dlatego wszystkie utwory dotyczą różnych wątków i tematów, które nas intere-

sowały. Sean i ja wykonaliśmy całą wstępną robotę, konstruując podstawy kompozycji, pozostali członkowie zespołu dołączyli po drodze na różnych etapach powstawania muzyki. Każdy wniósł do projektu coś specjalnego. To była najlepsza zabawa przy tworzeniu tego albumu jakiej nie miałem od dłuższego czasu. Praca z Seanem i chłopakami była świetną przygodą, dlatego zaczęliśmy już nagrywać utwory na następny album. "Boudica" to nie tylko premierowy materiał studyjny, ale też wasze cztery klasyki w wersjach live - uznaliście, że warto przypomnieć je młodszych słuchaczom, którzy sięgną po tę płytę, ale wcześniej Warrior nie znali? Utwory na żywo zostały nagrane podczas występu Warrior na Brofest 2014. Te nagrania brzmiały świetnie, a ponieważ był to pierwszy występ zespołu na żywo od 30 lat, więc dlaczego nie wykorzystać ich jako bonusowych utworów? Najlepszą promocją dla takiego zespołu jak wasz są koncerty, ale teraz trudno wyrokować kiedy będą możliwe i na jaką skalę - nie jesteście gigantami pokroju Maiden, Purple czy Metalliki, nie żyjecie z grania, ale pewnie szczególnie żal wam tych spotkań z oddanymi fanami, koncertowej energii, tej szczególnej atmosfery, która sprawia, że nawet koncert w niewielkim klubie jest ogrom nym przeżyciem? Myślisz, że Covid-19 fak tycznie może sprawić, iż koncerty w doty chczasowej formie zanikną, czy optymisty cznie zakładasz, że za jakiś czas pojawi się szczepionka i wszystko wróci do normy? To wspaniale, że "Boudica" ukazała się w 2020 roku, ale również rozczarowujące, że nie byliśmy w stanie wyjść i zagrać jej na żywo, ponieważ nic nie przebije koncertu na żywo i kontaktu z fanami. Covid-19 z pewnością dokonał spustoszenia w przemyśle muzycznym i myślę, że minie trochę czasu, zanim wszystko wróci do normy. Miejmy nadzieję, że nowa szczepionka będzie skuteczna. Nic nie przebije muzyki na żywo, czy to na dużej arenie, czy w małym klubie, więc jestem pewien, że zespoły i ich fani nie pozwolą temu umrzeć. Keep on Rockin'! Wojciech Chamryk & Łukasz Sobala

Wznowiliście działalność sześć lat temu, ale nie było to tak, że spotkaliście się w pubie doszliście do wniosku, że 30 lat po rozpadzie grupy warto spróbować raz jeszcze, to był długofalowy proces? Sean Taylor (perkusista Satan), który był członkiem Warrior i grał na perkusji na "For Europe Only", skontaktował się ze mną w 2013 roku, w sprawie zreformowania zespołu na jednorazowy koncert na Brofest 2014. To on odegrał główną rolę w naszym ponownym zejściu się. Reakcja publiczności była niesamowita i w rezultacie tego występu zaoferowano nam kolejne koncerty. Mimo, że od ostatniego show Warrior minęło trzydzieści lat, tak bardzo spodobało mi się ponowne granie na żywo, że byłem zmotywowany, by zagrać więcej takich sztuk. Fakt, że Warrior cieszył się wśród fanów i kolekcjonerów kultowym statusem, że proponowano wam koncerty, nie pozostawał bez wpływu na tę decyzję, a występ na festiwalu

Foto: Warrior

WARRIOR

85


Byliśmy naprawdę dobrym zespołem Zamieszanie związane z najnowszymi reedycjami Zed Yago było głównym powodem rozmowy z grupą Velvet Viper. Sympatyczna wokalistka Jutta Weinhold i wtrącający ciekawe spostrzeżenia gitarzysta Holger Marx opowiadają jak to właściwie wszystko wygląda. Sam byłem lekko zdezorientowany tym, jak powstały i jak finalnie prezentują się te nowe-stare płyty Zed Yago. Dużo sentymentów i sporo duchów przeszłości, ale i bardzo pozytywne przesłanie na koniec rozmowy. Może po tym krótkim wywiadzie sytuacja stanie się klarowna… HMP: Witaj Jutta! Cieszę się, że mogę zadać Tobie kilka pytań z ramienia Heavy Metal Pages. Zacznę może od razu od dość intrygującej kwestii. Dużo zamieszania wywołały, przynajmniej u mnie, najnowsze wznowienia dwóch pierwszych płyt Zed Yago. Mogłabyś wyjaśnić sytuację? Jutta Weinhold: Zed Yago założyłam w 1985 roku. Po krótkim czasie w zespole pojawiły się problemy, więc chciałam dalej pracować z innym składem. Mój dylemat polegał na tym, że nie miałam praw autorskich do nazwy Zed Yago, więc straciłam możliwość używania jej w nowym zespole. To była

Viper. Ma to sens, ponieważ wciąż gramy na naszych koncertach wiele utworów Zed Yago. Myślę, że muzyka jest ważniejsza niż oryginalna grafika okładki. Znaleźliśmy statek ojca Zeda Yago, "Latającego Holendra", który okazał się być dobrym wyborem. Zdaję sobie sprawę, że przygotowanie reedycji to wymagająca praca. Współpracowałaś z kimś przy tym szczególnie, czy może wzięłaś temat na swoje barki? Jutta Weinhold: Pracowałam z Ralfem Bastenem, który był producentem obu albumów. Nawiasem mówiąc, jesteśmy razem od

Foto: Volker Wilke

największa tragedia w moim życiu, niemniej cieszę się, że przeżyłam tę stratę. Z tego powodu zaczęłam działalność z Velvet Viper. Za to nadal mam wszystkie prawa do kompozycji z obu albumów Zed Yago. Ostatnio ludzie prosili mnie o ponowne ich wydanie. Na początku byłam sceptyczna, ale Massacre Records mnie przekonało. Postanowiliśmy zrobić remaster wszystkich utworów Zed Yago. Wspomniane przeze mnie płyty - "From Over Yonder" i "Pilgrimage" - pojawiły się pod szyldem Velvet Viper, ale też mają zupełnie inną szatę graficzną. Domyślam się, że związane było to z brakiem praw autorskich do oryginału. Powiedz, czy ciężko było znaleźć alternatywne okładki? Jutta Weinhold: Z powodu utraty praw do nazwy Zed Yago zostaliśmy zmuszeni do opublikowania ich pod szyldem Velvet

86

VELVET VIPER

1974 roku. Alex Krull zajął się remasteringiem. Wykonał świetną robotę. Ponad trzydzieści lat temu wszystko było analogowe. Kiedy pracowałaś przy wznowieniach tych albumów pewnie wiele sytuacji na nowo pojawiło się przed oczami. Zatem, chciałem zapytać, czy warto było ponownie ruszać śladem tej historii? Jutta Weinhold: Wszystko wróciło niczym przy deja vu. Kiedy słuchałam nagrań ze studia przypomniałam sobie kilka chwil. Sporo stanęło mi na nowo przed oczami. Pomyślałam, że byliśmy naprawdę dobrym zespołem. Bardzo dobrze przygotowanym i zgranym. W tym czasie od roku 1986 do 1989 robiliśmy próby codziennie od dwunastej do trzeciej, co było najlepszym, co mógł zrobić zespół. Skoro już poruszyłem temat tekstów na

"From Over Yonder" i "Pilgrimage" to może zechcesz przypomnieć genezę tych postaci i całej historii? Być może dla kogoś, kto nie zna Twojej twórczości będzie to swego rodzaju zaproszenie. Jutta Weinhold: Chciałam nowych tematów dla muzyki metalowej. Metal to mocna muzyka i potrzebuje mocnych motywów z poezji, literatury, mitologii czy fantasy. Lubię literaturę klasyczną i oczywiście muzykę klasyczną, więc wpadłam na pomysł, aby dać Latającemu Holendrowi córkę. Zed Yago przybyła na ziemię w poszukiwaniu zagubionej fantazji, ponieważ bez fantazji ludzie tracą swoje dusze, a bez dusz ludzkość jest skazana na śmierć. To mój motyw przewodni całej koncepcji zespołu i tekstów. Korzystając z okazji rozmowy chciałem też zapytać o obecną sytuację Velvet Viper. Są może jakieś szkice następcy "The Pale Man Is Holding a Broken Heart"? Jutta Weinhold: Blady mężczyzna to Latający Holender i płacze, gdy widzi złamane serce świata... Holger Marx: Nasz następny album Velvet Viper jest już prawie gotowy. Nagraliśmy go w tym roku z Michem na perkusji i Johannesem na basie, którzy towarzyszą nam w ostatnich latach i wykonują świetną robotę. Stworzyliśmy sporo grając "na żywo" w studiu i uchwyciliśmy znacznie żywszy dźwięk. Utwory są szybsze i jeszcze lepiej podkreślają siłę głosu Jutty niż to było na ostatnim albumie. Płyta będzie nosił tytuł "Cosmic Healer" i zostanie wydana przez Massacre Records w kwietniu 2021 roku. A Twój solowy projekt, Jutta Weinhold? Chciałabyś wydać coś jeszcze pod tym szyldem? Jutta Weinhold: W latach 1991-1992 wydaliśmy dwa albumy Velvet Viper. W kolejnym roku powstał ostatni album oparty na koncepcji Zeda Yago "To Be Or Not". Pracowałam też z Citron, metalowym zespołem z Pragi i był to dobry czas. W 1994 roku zaczęłam pracować w szkole muzycznej. Prowadzę tam chór gospel-rockowy składający się z trzydziestu kobiet. Dopiero około 2000 roku wróciłam do rocka z zespołem Jutta Weinhold i albumem "In Session". W 2004 roku wydałam "Best of Zed Yago". W latach 2006 album Weinhold "From Heaven Thru The Word To Hell", 2007 Weinhold "Below the Line", 2008 Weinhold "Best Icebreaker", 2010 Weinhold "Read Between the Lines". Od 2012 znów byłam w trasie z perkusistą Zed Yago, Bubim. Wciąż pamiętam to uczucie, kiedy po wielu latach ponownie zaśpiewałem te wszystkie kawałki. Było to niezapomniane. Wciąż mam silne emocje do tej muzyki. W 2015 roku poznałam młodego gitarzystę Holgera Marxa. Wspólnie postawiliśmy Velvet Viper na nogi. Pierwszy nowy album Velvet Viper "Respice Finem" powstal w 2017r. (cokolwiek robisz, rób to mądrze i nie zapominaj o końcu) drugi "The Pale Man Is Holding a Broken Heart" w 2019r. Pozwól mi wspomnieć jeszcze o czymś, o zmarłym moim przyjacielu, jedynym Bubi The Schmied. Powinien być z nową muzyką Velvet Viper, ale zmarł 2 stycznia 2018r. To naprawdę smutne. Zawsze o nim myślę.


Holger Marx: Na pewno będziemy kontynuować działalność pod szyldem Velvet Viper. Naprawdę mamy nadzieję, że w przyszłym roku znowu zagramy. Planujemy też zrobić kilka koncertów unplugged, które prawdopodobnie będą się nazywać "Velvet Viper - Acoustic Pilgrimage". Wracając do głównego tematu naszej rozmowy - reedycji Zed Yago - chciałem zapy tać o proces remasteringu. Rozumiem, że wznowienie zrobione jest z taśm oryginalnych? Nie kusiło, żeby coś zmienić, dograć, w jakiś sposób ingerować w ten materiał? Jutta Weinhold: Jak powiedziałam, nadal lubię tę muzykę. Zed Yago był moim dzieckiem i kiedy o tym myślę, jest mi po prostu smutno, dlatego nie mogliśmy tego dłużej znieść... ale gówno się zdarza a życie toczy się dalej. Muszę przyznać, że oba albumy podczas pierwszego odsłuchu odebrałem dość chłodno. Zyskały jednak przy kolejnych a finalnie bardziej przychylnie spojrzałem na "Pilgrimage". A który Tobie, po latach, jest bliższy? Jutta Weinhold: Oba albumy są moimi ulubionymi. Oczywiście "Pilgrimage" był bardziej dopracowany jako drugi w kolejności. Jako muzyk ciągle się uczysz. Oba krążki wzbogacone zostały dodatkowymi nagraniami. Czy mogłabyś powiedzieć o nich coś szerzej, co zadecydowało, że akurat te a nie inne archiwalne numery znalazły się na tych wznowieniach? Jutta Weinhold: Dodatkowe nagrania zostały skomponowane z oryginalnym zespołem Zed Yago. Dlatego pojawiły się na remasterach. Holger Marx: Utwory na żywo Zed Yago z 1989 roku są fenomenalne, naprawdę surowe i napompowane dobrą energią. Nie wiedziałem, że istniały, dopóki nie pojawiły się przy okazji ponownego wydania "From over Yonder". Z kolei "The Schmied" to wyjątkowa kompozycja, którą napisaliśmy na pożegnalny koncert Bubisa tuż po jego śmierci. Nagraliśmy ją podczas sesji studyjnej do "The Pale Man Has A Broken Heart".

Foto: Volker Wilke

Czy masz jakikolwiek kontakt z kimś ze składu Zed Yago? Myślisz, że w przyszłości będzie możliwe wydanie tych płyt tak, jak sobie na to zasługują - z oryginalną grafiką i logo? Jutta Weinhold: Nie sądzę, ponieważ nikt oprócz mnie nie ma praw do wykorzystywania tych utworów. Muzycznie z tego co wiem współczesne wydawnictwa Zed Yago nie zbierały dobrych recenzji. Czy taki obrót sprawy nier az uspokaja Cię, że odchodząc i zakładając Velvet Viper popełniłaś właściwy krok? Jutta Weinhold: Zed Yago było oryginalnym Zed Yago tylko ponad 33 lata temu. Nigdy nie słyszałam prób zdrajcy i nie zrobię sobie tego. Holger Marx: Jutty po prostu nie można było zastąpić. Była głosem, twarzą i duszą zespołu. Próba utrzymania Zed Yago przy życiu bez niej była od samego początku misją samobójczą. Spotkałaś się kiedykolwiek z porówny waniem siebie do Doro Pesch? Jakie emocje to wzbudza, bądź wzbudzało u Ciebie? Jutta Weinhold: Znam Doro, to miła dama. Czasami spotykamy się na festiwalach i

uśmiechamy się do siebie. Wiemy, co obie, każda na swój sposób, doświadczyłyśmy i osiągnęłyśmy. Zbliżając się do końca wywiadu chciałbym jeszcze krótko zapytać o to, jak sobie radzisz w ciężkich czasach związanych z wirusem? Jutta Weinhold: Wykorzystaliśmy ten rok bez koncertów, aby napisać materiał na nowy album. Jest teraz całkowicie wyprodukowany i opanowany. Kwiecień 2021 - uważaj, to ten termin! Ta pandemia to tragedia dla nas wszystkich, ale musimy przestrzegać zasad, aby się z nią uporać. Każdy musi dbać o każdego! Dziękuję za cierpliwość i jeśli byłem zbyt dosłowny - nie chciałem urazić:) Życzę Tobie wszystkiego dobrego i dalszych lat tworzenia muzyki. Na koniec, jeśli masz ochotę, możesz powiedzieć coś specjalnie dla czytelników Heavy Metal Pages w Polsce! Jutta Weinhold: Do wszystkich przyjaciół i fanów metalu w Polsce, bądźcie szczerzy i nigdy nie zapominajcie o korzeniach oraz metalowych zasadach! Tylko głośna muzyka może zniszczyć złe duchy, a mówię wam, wokół jest dużo zła! Zabierz wszystkich swoich przyjaciół do klubów, w których na żywo zespoły grają własną, oryginalną muzykę. To może być podstawa, która podtrzyma rozwój muzyki rockowej. Miejmy nadzieję, że chociaż raz będziemy mieli okazję przyjechać do Polski, aby zobaczyć się z Wami wszystkimi twarzą w twarz. Do tego czasu pozdrawia was Jutta i Holger z Velvet Viper! Adam Widełka Tłumaczenie: Sara Ławrynowicz

Foto: Volker Wilke

VELVET VIPER

87


ma o co się martwić!

Wyzwania czasów pandemii Po zaskakującym rozstaniu z Diego Valdezem Dushan Petrossi w żadnym razie nie odpuścił, werbując Mike'a Slembroucka, może nie tak znanego, ale równie dobrego wokalistę. "Master Of Masters" trzyma poziom wcześniejszych płyt belgijskiego wirtuoza, który na jubileusz 20lecia formacji za dwa lata zapowiada już kolejny album. HMP: To już niejako wasza tradycja: nowa płyta Iron Mask, nowy wokalista. Co sprawiło, że jednak rozstaliście się z Diego Valdezem, skoro po premierze "Diabolica" zapowiadałeś, że dołączy do was na dłużej? Dushan Petrossi: Zmieniając wokalistów zawsze liczymy, że to już ostatni raz, niestety nigdy nie stapiają się z rdzeniem zespołu, który stanowię ja, Vassili i Ramy. Czujemy, że Iron Mask to prawdziwa rodzina i powinniśmy dzielić się wszystkim po równo. Uwierzcie mi, niektórzy wokaliści to naprawdę dziwni faceci, którzy nie potrafią być szczęśliwi w zespole, ponieważ zawsze myślą, że gdzie indziej trawa jest bardziej zielona. My jesteśmy uczciwymi facetami, którzy zawsze traktowali ich jak rodzinę i nigdy niczego im nie brakowało. Po tym wszystkim po-

Trudno jest utrzymać międzynarodowy skład, szczególnie w obecnej sytuacji, kiedy nie ma koncertów? Nie bardzo, zawsze jesteśmy w kontakcie przez Whatsapa, SMS-y lub rozmowy video, nie potrzebujemy wielu prób, żeby dobrze zagrać trasy czy festiwale. Bardzo lubimy być razem, kiedy w końcu się spotykamy i to jest nasza prawdziwa rodzina, nasze życie, bo my żyjemy dla muzyki. Trasę po ojczystej Argentynie Diego zdołaliście jednak zagrać - było to pewnie dla was nie lada doświadczenie, tym większe, że power metal cieszy się tam sporą popularnością? Tak, to było niesamowite, byliśmy tam headlinerami! Mamy mnóstwo fanów w Ameryce

Mike wniósł chyba do zespołu mnóstwo energii, skoro dość szybko stworzyliście kolejny, tak udany materiał? Cóż, cały materiał został już skomponowany i napisany przed przesłuchaniami, ale jesteśmy bardzo zadowoleni z Mike'a, to świetny facet z imponującą techniką, pięknym głosem i skalą! Od czego to zależy, że efekt końcowy jest lepszy bądź gorszy, nawet jeśli dotyczy to grupy o określonym dorobku - jeśli jest chemia i dobra atmosfera pracuje się łatwiej i stać człowieka na więcej? Oczywiście, tak jak mówiłem wcześniej, potrzebujemy w zespole prawdziwych uczciwych i oddanych ludzi, jesteśmy rodziną, a w biznesie muzycznym nie przetrwasz, jeśli zawsze będziesz miał w zespole jakieś wewnętrzne walki. Jesteśmy szczęśliwi, że teraz wszyscy patrzymy w tym samym kierunku, jak nigdy dotąd czujemy się kompletni i gotowi do żeglowania przez sztormy i wysokie fale! Ważne było chyba również to, że wszystkie partie na "Master Of Masters" powstały w jednym, waszym własnym studio, nie tak jak przy "Diabolica", nagrywanej w różnych miejscach Europy i świata? Na każdy album zawsze nagrywamy wszystko w moim studio, teraz nawet wokale zostały tam nagrane. Natomiast perkusja została nagrana w Niemczech, ponieważ granice były zamknięte z powodu pandemii. Znowu wsparł was Oliver Hartman - wokalne harmonie i dwugłosy to jeden ze znaków rozpoznawczych Iron Mask i nie zamierzacie z niego rezygnować? Nie, dlaczego mielibyśmy to robić? Nie zmienia się zwycięskiego zespołu! Oliver naprawdę dobrze pasuje do stylu metalu, który gramy.

Foto: Jens Devos

zwólcie mi to wyjaśnić. Po przemyśleniu uważam, że wzięcie Diego było błędem, jako, że przez większość czasu był poza naszą trójką. To w sumie nie było złe; po prostu był inny od nas, a my potrzebowaliśmy kogoś, kto w pełni dołączy do naszego grona. Moim drugim błędem było wzięcie gościa, który naprawdę brzmiał jak Dio. Był dobry, ale w końcu potrzebowaliśmy kogoś wyjątkowego i przede wszystkim naprawdę zaangażowanego jak Mike, który rzeczywiście jest w stu procentach zintegrowany z zespołem, w dodatku wierzy w niego. Iron Mask jest dla niego priorytetem i naprawdę świetnie się dogadujemy. To powiedziawszy, życzę Diego wszystkiego najlepszego w jego przyszłych projektach, nie żywimy do niego urazy i nigdy nie żywiliśmy.

88

IRON MASK

Południowej, jesteśmy naprawdę szczęśliwi i dumni z tego powodu, oni tam wiedzą, co to dobra muzyka. (śmiech) Mike Slembrouck spadł wam chyba jak z nieba, bo nie dość, że to doświadczony już wokalista, to jeszcze w dodatku Belg i wasz fan - lepiej być nie mogło? Jasne (śmiech). Dla mnie jest najlepszym wokalistą w Belgii, a my potrzebowaliśmy kogoś stąd, nie z jakiegoś innego kraju. Będziemy ze sobą tak długo, dopóki będzie chciał z nami zostać i będzie naprawdę zaangażowany w naszą działalność... Oczywiście nie możemy przewidzieć przyszłości, ale nie mamy zamiaru się zmieniać. I uwierzcie mi, teraz dostanie wiele ofert od innych zespołów z całego świata (śmiech), stanie się sławny, nie

Jesteś jednym z nielicznych gitarowych wirtuozów w prawdziwym tego słowa znaczeniu, ale zawsze podziwiałem jak potrafisz podporządkować swe umiejętności kon cepcji danej kompozycji, nie przytłaczając jej, czy wręcz nie psując nadmiarem popisowych solówek, zagrywek, etc. - to kwestia wyczucia, smaku czy po prostu odpowiedniej świadomości, której niektórym niestety brakuje? Dziękuję bardzo! Iron Mask zawsze miał prostsze i bardziej bezpośrednie utwory, czasami również bardziej komercyjne. Od początku zawsze skupiałem się na kompozycjach, nie solówkach i gitarowych popisach. Jeśli chcesz mieć stadion pełen ludzi, potrzebujesz prostych kawałków z chwytliwymi i mocnymi refrenami. Oczywiście granie bardziej neoklasycznych solówek jest zawsze fajne i moja muzyka zawsze będzie miała ten styl, ponieważ kocham tak grać na gitarze. Niemniej, kiedy utwór potrzebuje prostej i krótkiej solówki, mogę łatwo poświęcić moje dwie minuty w świetle reflektorów, służę kompozycji, nie mojemu ego. Ludzie wiedzą, że mogę grać bardzo szybko i technicznie. Nie muszę tego pokazywać ani udowadniać przez cały czas (śmiech). Z tym, że nadal


mamy wiele progresywnych części i szalonych neoklasycznych tematów z szybkimi solówkami. (śmiech) Chwaliłem poprzednią płytę, ale "Master Of Masters" jako całość jest jeszcze bardziej urozmaicona, tak jakby power metal stał się już dla ciebie na stałe punktem wyjścia do tworzenia takiej hybrydy z pogranicza power, epic i tradycyjnego heavy metalu? Dziękuję. Zawsze staram się, aby nasz album był bardzo różnorodny, przecież nie jesz codziennie tego samego. Zawsze uważałem, że albumy, które są oparte na tych samych sztuczkach i formułach są bardzo nudne. Iron Mask od samego początku ma silny, melodyjny hardrockowy klimat, wraz z neoklasycznym metalem i gitarową akrobatyką w symfonicznych aranżacjach. Całość jest jednak odpowiednio wyważona, ponieważ każdy element jest umiejętnie dozowany i nie dominuje. Muzyka służy tu kompozycji, a melodie są szkieletem tego złożonego ciała. Co jest, więc dla ciebie większym wyzwaniem, komponowanie czy aranżowanie, kiedy decydujesz, że dany utwór będzie ostrzejszy, a innemu dodasz symfonicznego rozmachu? Po dwunastu albumach wszystko jest zawsze wyzwaniem. Po pięciu z Magic Kingdom i siedmiu z Iron Mask, bycie oryginalnym i nie powtarzanie się jest najtrudniejsze. Wiem, że w muzyce klasycznej kompozytorzy tacy jak Mozart, Bach, nawet Beethoven, i Haendel, którego uważam za mojego boga, wykorzystali ponownie wiele melodii w wielu utworach, ale muzyka metalowa przez cały czas potrzebuje świeżych i energicznych elementów i to jest wyzwanie.

dobić wiele zespołów, utrzymujących się przecież przede wszystkim dzię ki występom na festiwalach i trasom? Nie mamy innego wyboru niż czekać na lepsze, zaszczepić się jak najszybciej, aby ten świat mógł wrócić na właściwe tory! Nasze życie zawsze było trudne, bo grając power metal nie zarabiamy milionów dolarów. Niemniej jesteśmy wojownikami i dlatego żyjemy. Nie poddamy się, obiecuję wam to! Jak wy radzicie sobie w tych trudnych, pandemicznych realiach? Iron Mask przetrwa, doczekamy waszego jubileuszu 20-lecia za dwa lata? Wszystkie koncerty, które mieliśmy zaplanowane, zostały przełożone na przyszły rok, więc teraz skupiamy się na tym, aby dostarczyć naszym fanom więcej teledysków i lyrics video. W 2022 roku zaczniemy nagrywać nasz kolejny album na dwudziestolecie Iron Mask! Dzięki za wywiad, zdrówka i trzymajcie się bezpiecznie!

Wojciech Chamryk & Sara Ławrynowicz

Takie podejście jest interesujące nie tylko dla was jako twórców, ale również dla słuchaczy, a do tego możecie też dotrzeć do tych ludzi, którzy reagują alergicznie już na samo określenie power metal? (śmiech) Dla mnie ci ludzie po prostu nie wiedzą co to jest prawdziwa muzyka, a metal może mieć wiele różnych kształtów i barw; jeśli kochasz muzykę i melodię, nie możesz nienawidzić power metalu! Miewałeś sytuacje, że graliście na przykład na jakimś festiwalu i po po koncercie podchodził ktoś do ciebie, mówiąc: "stary, nie cierpię power metalu, ale zagraliście zajebiście i bardzo mi się podobało!", co tylko potwierdzało, że nie warto się ograniczać, zresztą niezależnie od preferowanej stylistyki? Nie w ten sposób, ale niektórzy przychodzili czasem i mówili mi: "Hej, nie wiedzieliśmy, że ten rodzaj muzyki może być tak mocny i agresywny!". Najważniejsze jest wrażenie, które ogarnia cię, gdy dźwięk uderza w twoją twarz, a nie styl muzyki, bo dobra muzyka zawsze będzie dobrą muzyką, a dobrze skomponowany materiał sprawi, że poczujesz, że żyjesz, niezależnie od stylu! Problem w tym, że teraz o takich sytuacjach nie ma mowy - nie obawiasz się, że powrót koncertów na większą skalę latem przyszłego roku czy nawet jeszcze później może

IRON MASK

89


Cząstka heavymetalowego uniwersum Nic na to nie poradzę, że ja lubię stary Iron Savior, a jego twórca, Piet Sielck - ten nowy. Tak się dziwnie składa, że Piet na przewagę w tym temacie i to on decyduje o kształcie nowych płyt i setliście koncertów. A dlaczego wyglądają one tak, a nie inaczej opowiedział nam przy okazji premiery dwunastej płyty Iron Savior. HMP: Rozmawialiśmy pięć lat temu, niestety drogą mailową. Pamiętam, że powiedziałeś mi wtedy, że zazwyczaj jeździsz trzy razy w roku na urlop, co pozwala Ci zachować równowagę. W tym roku - zgaduję - nie było to możliwe. Odcisnęło to jakieś piętno na Iron Savior? Piet Sielck: W zasadzie to na urlopie byłem dwa razy. W marcu, zanim się wszystko posypało, a potem, latem, spędziłem trzy tygodnie we Francji. Mój ulubiony urlop w Hiszpanii musiałem tym razem odwołać, bo Hiszpania jesienią się na urlop nie nadawała. Jak dotąd w tym "koronaroku", że tak to nazwę, mieliśmy zaplanowane działania związane z

wienia, nie chcę zaczynać pracy nad płytą, żeby nie wyszła ponura. W moim przypadku muzyka zawsze jest zwierciadłem duszy, to jasne. A kiedy dusza jest ponura, to i muzyka wyjdzie ponura, a tego przecież nie chciałem. Świadomie założyłem, że lepiej będzie zacząć, jak tylko będę w lepszym nastroju. To chyba nie było łatwe. Czytałam, że Jan Sören Eckert w tym czasie był ciężko chory... Prawda... ...a kawałek "Ease Your Pain" jest rezultatem tej choroby.

Foto: Iron Savior

trasami. Udało nam się zagrać kilka koncertów, a potem musieliśmy przenieść się do studia, na nagrania. Na szczęście, nas, jako zespół korona nie dotknęła. Jako zespół, nie jako prywatne osoby. Nic to, trzeba to przeczekać, wszystko wróci do normy. Zawsze mawiasz, że muzyka powinna być przede wszystkim rozrywką. Jak to działa w czasie "koronakryzysu"? Może traktujesz muzykę, jako coś w rodzaju terapii? (śmiech) Tak, choć na przykład w marcu i w kwietniu, kiedy w Niemczech był pierwszy duży lockdown, w studiu nie robiłem nic, bo nie miałem dobrego nastroju (śmiech). Czułem się obciążony całą tą sytuacją, w sumie nie czułem się ani dobrze, ani szczególnie pogodnie. Kiedy nie mam w pełni pozytywnego nasta-

90

IRON SAVIOR

Tak, to jest kawałek, który Jan napisał sam i sam go zaśpiewał. Przede wszystkim, traktuje osobiście o nim samym, a konkretnie dotyczy związku, w którym jest obecnie. Kwintesencją "Easy Your Pain" jest fakt, że jemu dużo trudniej było znieść widok swojej partnerki, która widziała jego cierpienie, niż jemu znieść cierpienie jako takie. Dlatego tytuł brzmi "Ease YOUR Pain", a nie własny "pain". Taka jest tego wymowa. I jak mówiłem, to, że mimo trudności "Skycrest" był gotowy już w tym roku (rozmawialiśmy pod koniec 2020 - przyp. red.), wynika z trzech przyczyn. Powód pierwszy to fakt, że po poprzedniej płycie "Kill Or Get Killed" miałem jeszcze nadmiar energii i dlatego kolejna płyta wyszła relatywnie szybko. Zeszłego roku latem (2019 - przyp. red.), zaczęliśmy pisanie kawałków, zaledwie kilka tygodni po

tym, jak płyta "Kill Or Get Killed" była gotowa. Tak samo na tytuł wpadłem już zimą, kiedy miałem już pół płyty, czy raczej pomysł na pół płyty w głowie. Właśnie dlatego chciałem rozpocząć pracę nad albumem już w styczniu lub w lutym, ale wtedy właśnie pojawiła się cała ta historia z Janem, a w marcu... korona (śmiech). Na szczęście historia z Janem to było tylko kilka niewesołych tygodni, po których przyszła zbawienna wiadomość, że rak skutecznie poddaje się terapii i, że na 100% zostanie wyleczony, a w końcu, że został pokonany. Ta wiadomość była tak ekstremalnie zbawienna, że dodała mi kopa energii. Podjąłem decyzję, żeby płytę wydać w tym samym roku, w którym choroba Jana została pokonana. To było dla mnie ważne. Oczywiście potem pojawiła się sprawa z koroną, ale i tak wydanie płyty jest to zawsze jakieś światełko na koniec roku. To są przyczyny, dla których tak szybko ją wydaliśmy, choć mogliśmy spokojnie poczekać do nowego roku, ponieważ nie było presji czasu. Dobrze się stało, bo nadaliśmy pozytywne znaczenie dacie 2020. Czytałam, że dla Ciebie nowa płyta jest najlepszą z wszystkich płyt Iron Savior, ale zdaję sobie sprawę, że każdy muzyk tak mówi o najnowszym krążku. O tak, jasne, to oczywiście prawda. I to się zazwyczaj zgadza, bo muzyk na pracę nad płytą poświęca lata czy miesiące, i kiedy wreszcie prace są skończone, nadchodzi piękny moment, kiedy wydaje się, że to, co się stworzyło, jest w zasadzie najlepsze. Ja jednak tym razem mam nieco inne wyjaśnienie. Jestem absolutnie przekonany, że to nie jest dla mnie najlepsza płyta na zasadzie "w tym momencie najlepsza". To nie tak. Jest to przynajmniej jedna z trzech najlepszych moich płyt. Która jest najlepsza, każdy musi sam określić. Ja to widzę obiektywnie, kiedy przyglądam się takim czynnikom jak sam songwriting, w jaki sposób została zrobiona produkcja, jak poszczególne kawałki ze sobą grają, jaką ta płyta ma głębię emocjonalną i energetyczną... tego co prawda po pierwszym odsłuchu może nie słychać, trzeba wielokrotnie słuchać tej płyty, żeby to w końcu wychwycić. Niemniej jednak to sprawia, że jest to jedna z trzech najlepszych płyt, które w życiu zrobiłem. Tak to mogę po prostu ująć. Hmm. Jakie są te pozostałe? …jeśli nawet nie najlepsza. Naturalnie pierwszy album, "Iron Savior" ma status kultowego, to dla mnie ważna płyta. Bardzo ważnym jest też "Conditon Red", bo to pierwszy krążek bez Kaia (Hansena - przyp. red.). Już "The Landing" był dla mnie ekstremalnie ważnym albumem, jednak "Skycrest" jest nawet ważniejszy, także prywatnie, przez wzgląd na historię z Janem i tak dalej. To najlepszy album, jaki zrobiłem i tu wcale nie chodzi o promocję (śmiech). W świecie klasycznego heavy metalu trudno jest się nie powtarzać, myślę, że dotyczy to też Iron Savior. Muszę przyznać, że kiedy słyszę "Welcome To The Brave New World", mam wrażenie, że tego typu melodii w refrenie jeszcze w Iron Savior nie było. Masz jakiś sposób na wymyślanie nowych motywów?


Jeśli chodzi o heavy metal, Iron Savior nie wynajdzie koła na nowo, to jasne. Ta muzyka istnieje już tak długo, że każdy riff został już zagrany, każda melodia już się pojawiła. Takich roszczeń więc nie mamy. Mimo to wciąż staram się, żeby każdy album na swój sposób brzmiał ciekawie. Próbuję stworzyć coś nowego z części składowych, które mam do dyspozycji. Na tym polega Iron Savior, na tym polega w ogóle heavy metal, czy też, jeśli wolisz to tak nazwać - power metal. Tak z grubsza wygląda punkt wyjścia. Jestem super krytyczny wobec siebie. Jeśli nie jestem przekonany w stu procentach, że kawałek jest wartościowy dla Iron Savior, wyrzucam ten pomysł do kosza. Jeśli zaś jest dobry, odkładam go, żeby się mu później jeszcze przyjrzeć. Tym razem miałem w głowie takie, a nie inne pomysły, na przykład o autokratycznej władzy, amerykańskich prezydentach. Miałem jasny obraz w głowie, jak to powinno wyglądać. Kiedy pisze się tekst, pojawiają się pewne koncepcje, jakie inne teksty będą do niego pasować. Kiedy są to tylko luźne obrazy, muzykę robi się automatycznie, a wskazówka jest po prostu taka: czy muzyka pasuje do tematyki? Czasem jest tak, że mam już muzykę, która jest na wesołą nutę, a koncepcja na tekst zakłada smutny ton - to po prostu nie pasuje. Wtedy trzeba pomyśleć albo nad zmianą muzyki, tak, żeby była bardziej melancholijna, albo nad wykorzystaniem tekstu do innego kawałka. Tak właśnie pracuję. Jestem wobec siebie bardzo, bardzo krytyczny. A propos tekstów - kiedy rozmawialiśmy o "Titancraft" mówiłeś, że potrzebujesz również nowej tematyki, wychodzącej poza SF. Teraz znów do niej powracasz. Nie zgodzę się, bo w zasadzie z tematyką SF związane są jedynie: tytułowy kawałek "Skycrest", "Our Time Has Come" i "Hellbreaker". To są jedyne teksty oparte o SF. Wszystkie inne nie mają z SF nic wspólnego. Na przykład taki "Souleater". Każdy zna kogoś, kto ma poważne problemy, wokół których obracają się jego myśli - i to jest właśnie ten "souleater", który utrudnia mu życie i z czego trzeba się wyzwolić. Idąc dalej mamy "Welcome To The New World", o którym już odrobinkę wspomniałem, w którym poruszam tematykę polityczną. Kolejny numer, a więc "There Can Be Only One" jest o szkockich góralach. Nie ma to nic wspólnego z SF, już bliżej mu do fantasy. Bazuje on na filmie "Highlander", który na pewno znasz. Dalej jest "Silver Bullet" o werewolfie, znów nic z SF, "Raise the Flag" jest po prostu o heavy metalu, też nie SF (śmiech). W kawałku "To The End Of The Rainbow" także chodzi o życie. Jest o stawaniu się nieco starszym, posiadaniu dzieci, dbaniu o dom, też nic o SF (śmiech). O balladzie już rozmawialiśmy, a w ostatnim, "Ode To The Brave" chodzi o fantasy. Kiedy słucham Twoich pierwszych płyt, mam wrażenie, że w tamtym okresie kon cepcja i teksty były podstawą, kanwą, wokół której później pisałeś muzykę. Nie, nie jest tak. Muzyka zawsze jest w pierwszej kolejności, dopiero później dochodzą teksty. Tak było też na początku. Kiedy 20 lat temu, zdecydowałem się na tę tematykę SF, byłem też 20 lat młodszy. W tamtym

czasie nie przeżyłem szczególnie dużo w swoim życiu (śmiech), na pewno nie tyle, żeby móc pisać dobre teksty traktujące o zwyczajnym życiu. Dlatego wymyśliłem wtedy historię, której treść pozwalała mi czerpać inspiracje na teksty. Wtedy było to dla mnie bardzo pomocne i w przypadku pierwszych trzech, czterech płyt wydaje mi się to dobre. Na "Condition Red" zrobiłem to ostatni raz - w końcu jednak uznałem, że ten obszar tekstowy jest zbyt ciasny. Dlatego wymyśliłem zakończenie tej opowieści SF o "Iron Saviorze". Nadal uważam ją za dobrą, ale jestem naprawdę zadowolony z tego, że miałem odwagę pożegnać się z nią i pisząc "Battering Ram" nie tworzyć już albumu koncepcyjne-

Iron Savior pojawił się fenomen, bo okazuje się, że nie jest to regułą. Naturalnie, ludzie uznają starsze rzeczy za najlepsze, ale równocześnie uważają, że nowe też są dobre. Na przykład gdy występujemy na żywo, gramy przynajmniej cztery czy pięć kawałków z "The Landing", a więc ze wcale nie tak starej płyty, bo ta ma dopiero 10 lat. Dokładamy do tego trzy, cztery nowsze kawałki, tworząc całkiem niezły przekrój i ludzie to lubią. Mieliśmy taki set w zeszłym roku, na koncercie, na którym zagraliśmy bardzo mało z naprawę starych płyt i nikt nie narzekał. Ludzie uważali, że jest fajnie. Szczerze mówiąc, myślę, że to piękne. Przyznaję, że kocham stare rzeczy i dlatego wciąż będziemy je grać, ale

Foto: Iron Savior

go. Nadal uważam tę historię za dobrą, wciąż ją kontynuuję, chętnie znów po nią sięgam, ale jak mówiłem, w życiu jest wiele innych rzeczy, które mnie poruszają.

też jest fajne to, że tak naprawdę wcale nie musimy. Nie słyszałem po koncercie "e, nie graliście tego, tego czy tamtego". Myślę, że to godne uwagi. (śmiech)

Wielu znanych muzyków jak choćby członkowie Helloween czy Rolf Kasparek z Running Wild byli bardzo młodzi, gdy zakładali swoje kapele. Z biegiem czasu zdobyli nowe umiejętności muzyczne, nagrali wiele rzeczy. Mimo to fani wciąż lubią przede wszystkim to, co ci muzycy zrobili gdy byli żółtodziobami. Ty miałeś szczęście, bo debiutując w 1997 roku byłeś młody, ale już nabrałeś umiejętności. To się zgadza. Byłem już nieco starszy niż debiutujący Rolf, Kai i inni. Przez pierwsze kilka lat działałem w studiu, pracowałem jako inżynier dźwięku bądź producent. To się jednak skończyło (śmiech) i zostałem muzykiem czy, nazwijmy to, artystą. Nie żałuję, dobrze się stało. Rzecz jasna, zacząłem kilka lat później. Czy moje rzemiosło było lepsze? Trudno powiedzieć. I tak i nie, choć z pewnością te lata spędzone w studiu były dla mnie rodzajem treningu, dzięki czemu w swojej pracy nie byłem tak naiwny jak Kai czy Rolf na początku kariery. Z drugiej strony z Kaiem przed Helloween robiliśmy muzykę i mimo tej naiwności bardzo na tym skorzystałem. Poza tym prawdą jest, że - jak mówisz - fani często uważają najstarsze rzeczy za najlepsze. Co ciekawe, w przypadku

Wiem, że zawsze jesteś optymistą jeśli chodzi zarówno o muzykę jak i w ogóle życie. Zastanawiam się, czy to uczucie towarzyszyło Ci od początku Iron Savior, czy musiałeś je w sobie wypracować? Dla mnie to oczywiste, że życie uczy. Zawsze próbuję widzieć zarówno pozytywne jak i negatywne strony. Nie jestem też typem marzyciela, jestem raczej realistą, a sukces Iron Savior mnie do tego nie doprowadził. To nie jest tak, że miałem łatwiej, dzięki pracy z Kaiem, musiałem na ten sukces również pracować sam. Ale to w porządku. Nie mógłbym nad tym pracować, gdybym sam w to nie wierzył. To daje pozytywne nastawienie. Życie bywa gówniane, ale bywa też dobre. Taka jest moja dewiza. Muzycy z Hamburga są zwykle lokalnymi patriotami. Kai Hansen, Lars z Stormwarrior... Ty też jesteś z Hamburga. O tak. Powód jest bardzo jasny. Hamburg to po prostu super fajne miasto. Tak! (śmiech) Nie no, naprawdę jest to przepiękne miasto o bardzo wysokim standardzie życia. Nie chodzi tylko o to, że jestem lokalnym pa-

IRON SAVIOR

91


triotą, naprawdę Hamburg to po prostu perła. Mamy zarówno wiele akwenów, wiele terenów zielonych, mamy piękną panoramę miasta, jak i liberalnych mieszkańców, można więc czuć się tutaj dobrze. Port pomaga w otwarciu się na świat. Jak się te wszystkie czynniki razem zbierze, to naprawdę aż chce się tutaj mieszkać. Pogoda mogłaby być trochę lepsza, ale to też ok. Dzięki obecności morza mamy przyjemne lata, nie jest z reguły za gorąco, zimy nie są za zimne (śmiech). Dlatego wszyscy wciąż jesteśmy w Hamburgu zakochani. Oj tak, rozumiem. Wspomniałeś wcześniej numer... "Raise the Flag (of Heavy Metal)". Heavy metal czujesz w duszy raczej jako fan, czy jako muzyk? Właściwie jako fan. Dla mnie heavy metal jest czymś w rodzaju filozofii życia. To nie jest tylko muzyka, ale też moje ogólne podejście do życia jest związane z metalem. Metal towarzyszył mi od najmłodszych lat i nic dziwnego, że nim nasiąkłem. Oczywiście obok

teraz, choć ten klip to tylko sfilmowany zespół, który gra. Zdecydowałem, że będzie on dobrze wyglądać w czarno-białej konwencji. Znaleźliśmy w Hamburgu lokalizację, która się do tej konwencji idealnie nadawała i jestem super zadowolony. Pomijając klipy kręcone przez nas dla frajdy, bo tych nie mógłbym porównywać - patrząc z dystansu, ten teledysk uważam za najlepszy, jaki zrobiliśmy. Jestem z niego absolutnie "happy". Gramy, i tyle - tacy po prostu jesteśmy. Nie ma tu żadnej przesady. Numer "Silver Bullet" brzmi nieco jak Savage Circus. Domyślam się, że to wynik Twojego doświadczenia w graniu w tym zespole? Tak, zgadza się, to prawda. Kawałek jest progresywnie muśnięty i myślę, że to fajne. Jest nieco inny od pozostałych kawałków na płycie. Z jednej strony mieści się w jej ramach, z drugiej ten "Savage Circus touch", wpływa na różnorodność płyty. Coś, co mnie naprawdę fascynuje to fakt, że zaraz "Silver Bullet" na-

Foto: Iron Savior

heavy metalu mam też inne sprawy w życiu, takie jak rodzina. A moja rodzina nie składa się z samych fanów metalu. Moim córkom podoba się to, co robię, ale nie dałoby się ich określić mianem fanek metalu. Choć mam część życia, która nie jest zbyt heavymetalowa, heavy metal to duża, znacząca część mnie, stanowiąca o mojej osobowości. Widzę to z perspektywy fana, czuję się cząstką heavymetalowego uniwersum. Klip do "Souleater" jest prosty, bez żadnych dużych efektów. To chyba dobry pomysł, żeby uniknąć kiczu. Kiedy nie ma się dużego budżetu lepiej jest zrobić coś prostszego. Absolutnie. Acz to wideo też nie było jakieś tanie, kosztowało nas kilka tysięcy euro. Uważam, że nasze poprzednie klipy z "Kill Or Get Killed" były ok, ale te z "Titancraft" były i droższe i gorsze, niż te, które zrobiliśmy teraz. Kiedy robi się jakiś teledysk, to albo trzeba mieć pieniądze, żeby zrobić coś wartościowego artystycznie z odpowiednimi i przemyślanymi sekwencjami, albo postawić na prostotę i efektywność, tak jak zrobiliśmy

92

IRON SAVIOR

stępuje "Raise the Flag", i oba numery to Iron Savior, choć od siebie się różnią. Za każdym razem mnie zaskakuje, jak to dobrze razem współgra. Kończy się najszybszy numer na krążku, "Silver Bullet" i pojawia się następny kawałek. Kiedy zastanawiałem się, co będzie pasować i ilekroć słyszałem pierwsze takty "Raise the Flag", wiedziałem, że muszę je połączyć. Pamiętam, że ostatnio polecałam Ci pisarza SF, Petera Wattsa. Udało Ci się może sprawdzić jego książki? Nie, mówiąc szczerze, cały ten rok nie sprzyjał czytaniu. Nawet jak byłem na urlopie. Myślę, że to wstyd, bo kupiłem sobie nawet Kindla, którego wypchałem książkami. Ale byłem tak zmęczony, że jak przeczytałem kilka stron, zaraz zasypiałem (śmiech). Napisz mi proszę jeszcze raz na czacie Skype'a, ja oczywiście pamiętam, że mi go polecałaś, ale czasem coś wylatuje z głowy. Chętnie rzucę okiem. Katarzyna "Strati" Mikosz

HMP: Słucham sobie "Metal in my Head" i odnoszę wrażenie, że to trochę taki powrót do korzeni. W ogóle widać, że niektóre zespoły po eksperymentach - w Waszym przypadku "Trail of Death" - potrzebują takiego powrotu. Snoppi Denn: A dlaczego "Trail of Death" był eksperymentem? Nie wiem, bo przecież zawsze robimy muzykę w taki sam sposób prosto z trzewi. Nie siadamy sobie i nie mówimy: "a teraz spróbujemy czegoś zupełnie innego". Masz jednak rację co do tego, że jest pewna różnica, która odcisnęła piętno na samych kawałkach. Nie gra już z nami nasz dawny gitarzysta, Dano, a to oznacza, że nie ma już kawałków idących w thrashowym kierunku, a więc takich, które są zorientowane na riffy. Obecne kawałki napisał głównie Sven, nasz wokalista i dlatego są one raczej zorientowane na melodie. A to z kolei oznacza, że łatwiej jest drzeć wspólnie mordę na tych kawałkach. Są też technicznie łatwiejsze do ogarnięcia. Poza tym wszystkie solówki musiał zrobić nasz gitarzysta, Maassi. Myślę, że to naprawdę słychać. Nadał kawałkom Wizard ten "dawny" rys, bo my naprawdę mamy swój własny styl, którego zabrakło nam przez ostatnie 15 lat, a więc do kiedy był z nami Dano. Niektóre teksty z "Metal in my Head", zwłaszcza te o metalu brzmią jak wasze teksty z pierwszych płyt, "Battle of Metal" czy "Bound by Metal". Teraz jesteście nieco starsi. Jak pisało się takie kawałki, jak było się bardzo młodym gościem i jak pisze się teraz? Hmm, jeśli chodzi o podejście do metalu, to nie zmieniliśmy się wcale. Kręci nas to tak samo, jak wtedy. Wciąż jesteśmy młodzi duchem, a metal jest po prostu fajny. Jasne, niektóre teksty to pewne kalki i pewna przesada, ale nie uważamy tego, za coś złego. Tak ma być. Słuchamy tych kawałów głównie podczas imprez, a teksty pasują do nich idealnie. Wyobraź sobie, że nazwalibyśmy kawałek zamiast "Metal in my Head" na przyklad "Politics in my Head". To dopiero byłoby gówno (śmiech). Innym kapelom takie rzeczy wychodzą lepiej. W ogóle widać, że niektórzy niemieccy muzycy znów piszą "o metalu". Primal Fear ze swoją płytą "Metal Commando" czy Iron Savior ze swoim kawałkiem "Raise the Flag (of Heavy Metal)". Wiesz, skąd to się bierze? A nie wiem. Grają w kapelach tak samo długo, jak i my. A jeśli chodzi o wiek, to są na-


wpleść. Poza tym kruki z okładki, tak jak w przypadku płyty "Odin", są wzorowane na Muginie i Huginie.

W głowie metal Dochodzimy do momentu, w którym zespoły, które wciąż wydają nam się "nowe", bo debiutowały podczas drugiej fali heavy metalu, mają już po kilkanaście płyt. Wizard mimo bagażu doświadczenia i dwunastu krążków na koncie, wciąż czuje to samo, co u progu kariery. O nowym krążku rozmawiałam z jednym z założycieli kapeli, perkusistą Snoppim Dennem. wet starsi od nas. Może tak samo, jak my czują tego dawnego ducha? Nie mam pojęcia. Ile masz lat? Może młodsi nie mogą sobie tego wyobrazić. Może młodsi ludzie odbierają metal inaczej? Pytania rodzą pytania... Wydaje mi się, że w latach 90. Wasze teksty o "jedności w metalu" miały mocniejsze znaczenie. Wizard zadebiutował w czasach niezbyt korzystnych dla heavy metalu, więc tego typu teksty były na przekór trendom, niczym manifest. Dziś klasyczny heavy metal znów jest popularny. Jak porównałbyś moc tego typu tekstów wtedy i obecnie? Dobra, o "mocy" naszych kawałków nie ma co mówić... (śmiech). To trzeba po prostu na żywo na koncertach wykrzyczeć! Chcesz poczuć siłę, dać upust energii, chcesz poczuć jedność z towarzyszami broni, chcesz (no dobra, nie każdy chce, wiem) się schlać aż padniesz, chcesz być innym niż normals i tak dalej. I tak dalej. Może nie gramy "true" metalu ale "power" metal, bo czujemy moc naszych tekstów (śmiech).

bym kiedykolwiek nie usłyszał metalu, albo, żeby nie wyszły żadne dobre płyty. Byliśmy młodzi, mieliśmy fajną kapelę, czas był właściwy i doskonały! Mógłbym to wszystko powtórzyć. Nie podążamy za trendami, żyjemy tu i teraz, a robimy to, na co mamy akurat ochotę. Macie już.... 12 płyt. Kiedy debiutowaliście, na przykład taki Iron Maiden miał ich 10. Podejrzewam, że wtedy dla Was Maiden był starą, długo istniejącą grupą. Obecnie to Wy macie 12 płyt i zgaduję, że wcale nie czujecie, że Wizard to stara kapela. Maideni mieli już 10 płyt w 1995? Serio?

Przeczytałam w informacji, którą dostałam z wytwórni, że do nagrania perkusji użyłeś prawdziwych bębnów. To naprawdę taka rzadkość, że aż trzeba o niej zawiadamiać prasę? Zacznę od tego, że od lat sprzedaż płyt CD gwałtownie spada. Jednocześnie jest coraz większa łatwość i dostępność do samodzielnego nagrywania w domu. Zatem jeśli z powodu braku przychodów wytwórnie zarabiają mniej pieniędzy, trzeba się zorientować, jak nagrać płytę tanio. A dziś istnieją naprawdę dobre biblioteki bębnów, zawierające prawdziwe dźwięki perkusji. Można z nich tanio skorzystać, a następnie zaprogramować albo zagrać na e-perkusji, jak już zresztą robiłem. Tym razem zainwestowaliśmy jednak więcej pieniędzy, a ja koniecznie chciałem jeszcze raz nagrać perkusję taką, jak naprawdę ona brzmi. Zaletą zaprogramowanych bębnów jest fakt, że są tanie przy zupełnie spoko brzmieniu. Wadą jest to, że bardzo wiele kapel z nich korzysta i dlatego wszystkie ze-

A te z "Metal in my Head" są jej pełne. Zgaduję, że większość powstała podczas epidemii. Skąd czerpaliście tak dobrą energię w roku 2020? Te pełne mocy słowa idą w parze z Waszym podejściem do życia? Większość tekstów napisał Sven. Tylko "Metal in my Head" napisałem ja, a jeden kumpel był zaangażowany w pisanie jeszcze innego kawałka. Sven wykorzystał czas pandemii, żeby w całości oddać się nowej płycie. Co można zrobić z czasem? To było absolutnie rozsądne i oczywiście sprawiło nam radochę (kiedy wychodziło). Do tego doszedł koronakompleks, z którym albo się walczy, albo już się ma. To odbija się w tekstach, ale o szczegółach musiałby opowiedzieć już Sven. Tylko jeden tekst może sugerować wcześniejszą datę powstania (sprzed roku 2020). W "Metal Feast" Sven śpiewa o koncertowaniu, tak, jakby to było coś zupełnie codzi ennego. To jest nowszy tekst. Traktuje raczej o zwykłej sytuacji. Narzekanie nic nie da. Można popaść w depresję, jeśli każdego dnia tylko się w kółko narzeka. W tym momencie nie możemy nic zmienić, więc wspominamy dobre czasy i mamy nadzieję, że wkrótce wrócą. Czasem trzeba się przemóc, dać na luz, golnąć sobie, rozeprzeć się wygodnie i świętować. A propos dat. Rok 1995 był prawdopodobnie najgorszym rokiem wszech czasów na heavymetalowy debiut. A może to po prostu tylko jakiś mit? E nie, dlaczego? Nie przypominam sobie, że-

Foto: Jochen van Eden

Bomba! Byłem kiedyś ich wielkim fanem. Dopiero od "Somewhere in Time" zmieniłem zdanie na gorsze, bo od czasów "Wasted Years" po raz pierwszy pojawiły się klawisze (śmiech). Tak to było. Zresztą nie zliczam naszych płyt. Ale zgadza się, że nagle w papierach lat przybywa, a tak naprawdę myślisz, że jesteś jeszcze młody. Zaleta jest taka, że jest więcej kasy na muzę i chlanie. Jednak jest coś za coś, rzadziej opowiadasz o napalonych groupies, niż o problemach z sercem czy bólach stawów. Na nowej płycie wracają teksty nie tylko o metalu, ale pojawia się też znów... Thor. Skąd taki pomysł? Uuu, niestety na ten temat nie mogę ci nic powiedzieć. Tematykę nordyckiej mitologii wprowadził kiedyś Volker, nasz były basista. A, że pasuje ona nieźle, więc można znów ją

społy brzmią podobnie. Rzadko można dziś rozpoznać perkusistę po jego brzmieniu. To się naprawdę opłaciło, jestem mega zadowolony. Martin Buchwalter, nasz stary kumpel i jednocześnie sam świetny perkusista (obecnie producent Wizard - przyp. red.), odwalił kawał świetnej roboty w studio. Dzięki Ci za wywiad! Tobie też wielkie dzięki za wywiad. Pozdrowienia dla prawdziwych metalowców! Wspierajcie nas na Facebooku, lajkujcie wszystko, co się dzieje. No i kupujcie naszą płytę (śmiech). Mam nadzieję, że niedługo widzimy się na koncertach! Bound by metal! Katarzyna "Strati" Mikosz

WIZARD

93


jego dbałość o szczegóły i swobodne nastawienie do pracy, w połączeniu z jakością nagranej perkusji, wiedzieliśmy, że to jest facet, który zajmie się całym albumem.

Tradycjonaliści z duszami eksperymentatorów Norman L. Skinner III to jeden z najlepszych wokalistów obecnej sceny metalowej w Stanach Zjednoczonych. Imagika, solowy Skinner, Hellscream, kiedyś Dire Peril, a od niedawna Niviane - ma chłop co robić, ale najwidoczniej muzyka jest jego największą pasją, co tylko wychodzi na korzyść fanom US metalu. Najnowszy album Niviane "The Ruthless Divine" to świetny power metal, inspirowany nie tylko amerykańską, ale i europejską sceną, a Norman już zapowiada kolejną płytę, bo nowych utworów mają aż za dużo. HMP: Nie było takiej opcji, że "The Druid King" pozostanie jedynym albumem Niviane, musieliście tylko zgrać terminy i znaleźć czas dla tego zespołu? Norman L. Skinner III: Jest to dość trudne z racji wielu projektów, w które jestem zaangażowany. Niemniej Niviane jest moim głównym zespołem, więc fani mogą spodziewać się jego kolejnych wydawnictw. Niviane istnieje raptem od sześciu lat, ale w tak krótkim czasie udało wam się całkiem sporo osiągnąć, szczególnie jak na niezależny zespół metalowy z USA? Pracujemy niezwykle ciężko i wierzymy, że mamy to coś, aby być zespołem na najwyż-

roku 1994, kiedy scena metalowa w USA była już w zaniku. Jestem jednak bardzo sentymentalny, a kiedy słucham wielu z tych zespołów chciałbym, żeby Stany miały lepszy gust muzyczny, ale jest jak jest. Ponoć nad drugą płytą pracuje się trudniej, ale z tego co słyszę na "The Ruthless Divine" akurat wy nie mieliście z tym żadnych problemów, znowu przygotowaliście 11 urozmaiconych kompozycji? Jako zespół zawsze coś piszemy, więc kiedy przyszedł czas na nagranie "The Ruthless Divine" mieliśmy do wyboru więcej materiału niż wystarczająco. Na przykład obecnie kończymy trzeci utwór na nasz trzeci album,

Zaproponował coś nowego, dla was nawet zaskakującego co znacząco wpłynęło na brzmienie "The Ruthless Divine" czy nawet samego zespołu? Nie chcę niczego ujmować Zachowi. Jest on fenomenalnym inżynierem. Z tym, że on tylko zmiksował ten album. Album został wyprodukowany przez zespół. Zach nie miał żadnego wpływu na same utwory. Czyli nie ma się co ograniczać, nawet jeśli ma się jasno wyznaczony kierunek w ramach określonej stylistyki, z wiodącą rolą power i tradycyjnego metalu? Chociaż identyfikujemy się jako kapela grająca US power metal, to zdecydowanie nie jesteśmy zamknięci tylko w tym gatunku. Uwielbiamy łączyć elementy tradycyjne, speed, thrash, progresywne, cokolwiek czujemy. Każdy w zespole ma swój wkład w powstawanie utworów, a nasze brzmienia ostatecznie łączą się w całość, czego efektem końcowym jest to, co słyszą fani. Chyba nie przypadkiem kultywujecie tradycje amerykańskiej szkoły power metalu z lat 80., w końcu miejsce pochodzenia do czegoś zobowiązuje, a do tego od najmłodszych lat byliście również pod wpływem rodzimych zespołów, co teraz znajduje odbicie w muzyce Niviane? Zespół czerpie wiele inspiracji z amerykańskich zespołów lat 80. Jesteśmy również pod dużym wpływem wielu późniejszych europejskich zespołów metalowych, co moim zdaniem daje nam bardziej zróżnicowane brzmienie jako amerykańskiemu zespołowi powermetalowemu. Nie staramy się kopiować czyjegoś brzmienia i zamiast tego tworzymy fantastyczne utwory z naszych własnych pomysłów. Poszerzanie ram heavy metalu zostawiacie więc innym; eksperymenty są fajne, ale wy jesteście tradycjonalistami i tak już pozostanie? Nasze podstawowe brzmienie jest zdecydowanie tradycyjne. Lubimy trochę poeksperymentować, ale generalnie nie wychodzimy zbyt daleko poza naszą strefę komfortu.

Foto: Niviane

szym poziomie. Właśnie podpisaliśmy kontrakt z dużo większą firmą menadżerską, która wprowadzi Niviane w rok 2021. Jesteśmy bardzo podekscytowani tym, co udało nam się osiągnąć w tak krótkim czasie i jesteśmy gotowi na to, co może przynieść nam przyszłość. Wspominacie niekiedy czasy lat 80., kiedy metal w waszej ojczyźnie był czymś wielkim i nie tylko giganci mogli liczyć na dużą sprzedaż swych płyt i biletów na koncerty, czy też nie jesteście aż tak sentymentalni, bardziej liczy się tu i teraz? Niestety, urodziłem się trochę za późno i ominęło mnie wiele z lat 80. Dołączyłem do mojego pierwszego, prawdziwego zespołu w

94

NIVIANE

a ogólnie mamy wystarczająco dużo materiału na dwie kolejne płyty. Na producenta wybraliście Zacha Ohrena. Poznaliście się pewnie kiedy miksował "Only Dark Hearts Survive" Imagiki i właśnie wtedy uznałeś, że sprawdzi się ide alnie, chociaż jest znany przede wszystkim z pracy z takimi zespołami jak Machine Head, All Shall Perish czy Immolation? Właściwie to Andy LaRocque, gitarzysta Kinga Diamonda, był realizatorem tego wydawnictwa Imagiki. Kiedy nadszedł czas nagrywania drugiego albumu Niviane, nasz ówczesny perkusista Noe Luna chciał nagrać swoje bębny z Zachiem Ohrenem. Spotkaliśmy się z nim i po tym jak zobaczyliśmy

Jak sądzisz, dlaczego tak wielu fanów innych odmian metalu uważa power metal, szczególnie w tej współczesnej wersji, za coś gorszego, mniej ambitnego? Myślę, że to jest po prostu ignorancja. Wielu metalowców, których spotykam, jest jednak bardziej otwartych na różne gatunki metalu. Pitch Black Records to była dobra opcja na początek, ale jednak Pure Steel Records daje większe możliwości, przede wszystkim w kontekście promocji i dystrybucji swych wydawnictw? Zgadza się. Wraz z sukcesem "The Druid King" wiedzieliśmy, że Pitch Black Records nie będzie wytwórnią, która poprowadzi nas dalej do przodu. To fantastyczna firma na początek kariery i mam nadzieję, że w przyszłości będziemy mogli zrobić z nimi coś


jeszcze. Już wcześniej współpracowałem z Pure Steel Records przy okazji wydania ostatniego albumu Hellscream "Hate Machine". Byłem pod wielkim wrażeniem ich komunikatywności i etyki pracy. Streaming to broń obosieczna, ale nie da się nie zauważyć, że cyfrowa dystrybucja muzyki jest czymś bardzo wygodnym dla słuchaczy. Jak jest w waszym przypadku, odnotowaliście wzrost zainteresowania Niviane po premierze drugiego albumu? Tak, wraz z wydaniem naszego drugiego albumu zdecydowanie wzrosła liczba słuchaczy i streamów. Każdego tygodnia obserwujemy wzrost liczby odsłuchów, ponieważ nowi fani ciągle odkrywają Niviane. Pomógł wam w tym pewnie singlowy "Fires In The Sky", do którego nakręciliście też teledysk. Ale to wybór dość nieoczywisty, bo jednak single trwają zwykle krócej niż siedem minut, szczególnie teraz, kiedy trudno przyciągnąć uwagę słuchacza na dłużej? To była kompozycja, która została napisana pierwotnie na "The Druid King", ale nie znalazła się na tej płycie. Wykonywaliśmy ją często na żywo podczas trasy promującej tę płytę, a publika bardzo dobrze na nią reagowała, wiedzieliśmy więc, że będzie to świetny singiel. Większość naszych utworów trwa od 5,5 do 6 minut, dlatego po prostu akceptujemy taki sposób pisania i staramy się nie zwracać uwagi na ich długość. Promocja płyty w czasach pandemii nie jest łatwym zadaniem, czy przeciwnie, mimo braku koncertów ma się szansę dotrzeć do większej liczy ludzi, bo mają oni więcej czasu na słuchanie muzyki w sieci? Tak, są to ciężkie czasy dla muzyków. Wydaliśmy, naszym zdaniem, fantastyczny album, ale nie jesteśmy w stanie odbyć trasy koncertowej, żeby go promować i to jest naprawdę do bani. Poświęcamy więc czas na pisanie materiału na następny album i najprawdopodobniej nakręcimy kolejny teledysk, żeby w międzyczasie podtrzymać naszych fanów na duchu. Nie ma jednak co kryć, że to koncerty były, są i mam nadzieję, wkrótce wciąż będą, pod-

Foto: Niviane

stawą prmocji dla metalowych zespołów. Wkurza was, że nie możecie prezentować "The Ruthless Divine" na żywo i nikt nie wie, ile ta sytuacja jeszcze potrwa? Mam już dość tej pandemii. Nie mogę się doczekać koncertów i powrotu życia do normalności. W różnych krajach szczepionki zaczynają być rozprowadzane, także tutaj w USA, więc jestem pełen nadziei. Przynajmniej mamy znacznie wyższy poziom medycyny, internet, telefony komórkowe, Netflixa, etc., etc. - sytuacja ludzi doświadczonych hiszpanką w roku 1918, po wyniszczającej, nie bez powodu nazywanej wielką, wojnie była nieporównywalnie gorsza i w sumie nie mamy co narzekać, bo zawsze może być gorzej? Zgadzam się. Mamy o wiele więcej rzeczy, które zapewnią nam rozrywkę podczas kwarantanny i o wiele większą wiedzę na temat walki z chorobą. Który utwór z nowej płyty ma według was największy, koncertowy potencjał i już nie możecie doczekać się jego wykonań na żywo? Graliśmy na żywo wszystkie utwory oprócz "Sinking Ships" i te, które wyróżniają się na

żywo to "Fires In The Sky" i "Like Lions". Myślicie w tej sytuacji o koncercie w sieci, na przykład z waszej sali prób, jeśli są w niej rzecz jasna odpowiednie warunki do realizacji takiego przedsięwzięcia, albo o kolejnym teledysku, żeby jak najefektywniej wesprzeć promocję "The Ruthless Divine"? W sierpniu zagraliśmy jeden koncert internetowy na festiwalu i nie podobało nam się to, więc zdecydowaliśmy, że nie będziemy więcej tego robić. Obecnie planujemy kolejny teledysk lub dwa. Nawet mniejsze od was zespoły stawiają w tej sytuacji na bogatą ofertę fizycznych wydawnictw, oferując na przykład standardową wersję CD, limitowaną z gadżetami czy licencyjną japońską z utworami dodatkowymi, a do tego edycje kasetowe i winylowe w różnych kolorach. Może też powinniście pomyśleć o czymś takim, nawet jeśli Pure Steel Records to nie High Roller Records i wypuszczają swoje wydawnictwa przede wszystkim jako digital i CD? Myślimy o zrobieniu EP-ki ze specjalnymi wersjami utworów, itp. Zobaczymy co z tego wyjdzie. Jaka więc przyszłość czeka Niviane w tych niepewnych czasach? Jesteś optymistą czy przeciwnie, masz obawy jak to się wszystko potoczy, mogąc też mieć pływ na dalsze losy zespołu? Mamy teraz nowego perkusistę Isaiaha AR, z którym już rozpoczęliśmy pracę nad obecnym materiałem i piszemy muzykę na nasz trzeci album. Chcemy wrócić do studia przed latem, żeby nagrywać. Zrobimy też kolejny teledysk lub dwie reklamy. Pracujemy również z naszym nowym managementem nad kilkoma sprawami na obecny rok, więc jesteśmy pełni nadziei. Wojciech Chamryk & Sara Ławrynowicz

Foto: Niviane

NIVIANE

95


ję za życzliwe uwagi. Jak Erwin powiedział minęło im sporo lat... ale ja jestem stary duszą, a młody ciałem, bardzo lubię oldschoolowy sposób bycia i grania, a jednocześnie bardzo podoba mi się to, co dzieje się obecnie ze sztuką, filmem oraz technicznymi aspektami "wizerunku" zespołu.

Metal na zawsze! Ekipa Erwina Suetensa stała się niedawno zespołem międzynarodowym i kolejny wokalista Matt Asselberghs wpisuje się w ten schemat. Już z nim zespół zarejestrował czwarty album "Rage Of War", udany przykład charakterystycznego dla tej grupy combat metalu. Zespół liczy, że zacznie promować ten album na scenie tak szybko, jak tylko będzie to możliwe, a póki co przygotował dwa teledyski: jak podkreśla lider grupy reprezentatywne dla jej obecnego wcielenia. HMP: Nie zwalniacie tempa: nie dość, że co trzy-cztery lata wydajecie kolejny album, to w ubiegłym roku popełniliście też kolejną EP-kę "The Iron Brigade", swoistą zapowiedź najnowszej płyty "Rage Of War"? Erwin Suetens: "The Iron Brigade" tak naprawdę nie był zapowiedzią "Rage Of War". Po prostu ponownie nagraliśmy wokale do czterech kawałków z albumu "Annihilate The Evil", aby mieć coś reprezentującego ówczesny skład Fireforce. Czy to w sumie nie paradoks, że kiedyś Limb nie był zainteresowany Double Diamond a

mieliśmy już nowy skład. Natychmiast skontaktowałem się z ludźmi, których miałem w pamięci, z pytaniem, czy byliby zainteresowani dołączeniem i patrz, oni tam byli... Kiedy Soren i Rooky (Marcus Forstbauer) dołączyli do zespołu, był to ogromny krok naprzód i dlatego nagraliśmy EP-kę "The Iron Brigade". Kiedy Soren zmienił pracę, niestety nie miał już czasu na wyjazdy za granicę i koncertowanie. Szanuję to. Był z nami, kiedy go potrzebowaliśmy i dlatego zasługuje na moją dozgonną wdzięczność. To samo dotyczy Rooky'ego. Po zmianie jego pracy sprawy stały się dla niego dużo trudniejsze. Zajmuje się

Foto: Fireforce

tu proszę, koniec końców wydał dwa albumy Fireforce, a do tego tę EP-kę "The Iron Brigade"? (śmiech). "Rage Of War" firmuje już jednak ROAR! Rock Of Angels Records, ciągle szukacie więc dla Fireforce nowych, lepszych opcji? Erwin Suetens: (śmiech) Rzeczywiście. I tak jak powiedziałeś, jak tylko pojawia się problem, a współpraca nie jest już owocna, czas odkrywać nowe brzegi i podbijać nowe wyspy... Wydalibyście ten album szybciej, gdyby nie odejście Flype'a przed dwoma laty? Musieliście przecież szukać następcy dotychczasowego wokalisty, jego asymilacja też pewnie musiała potrwać? Erwin Suetens: Nie, nie do końca. Ponieważ osiemnaście godzin po tym, jak zostaliśmy zaskoczeni jego nieoczekiwanym odejściem,

96

FIREFORCE

również zawodowo i kontraktowo innymi projektami, więc problemem był również brak czasu. Nie był dostępny, ale obaj znaliśmy Matta i tak Matt został zaangażowany. Po chwili zdaliśmy sobie sprawę, że Matt jest również świetnym wokalistą. Spróbowaliśmy, reszta to już historia! Matt Asselberghs jest od was znacznie młodszy, ale to chyba żadna przeszkoda wręcz przeciwnie, wniósł do zespołu sporo młodzieńczego entuzjazmu, to dla Fireforce taki zastrzyk świeżej krwi? Erwin Suetens: Matt jest w tym samym wieku co nasz perkusista, więc po jednej stronie mamy dwóch starych, Serge'a i mnie, po drugiej dwóch młodszych facetów, Matta i Christophe'a. I tak, entuzjazm wzrósł ponad poprzednie poziomy! (śmiech) Matt Asselberghs: Przede wszystkim dzięku-

Nie czujecie się więc w żadnym stopniu ograniczeni wybraną konwencją, bo wbrew pozorom oferuje ona wystarczająco dużo środków do stworzenia dobrego materiału, nawet jeśli nie wykorzystuje się orkiestry, kwartetu smyczkowego czy tabunu dodatkowych wokalistów - wam wystarczą nawiązania do surowości punk rocka w "108-118" czy hard rocka w bonusie z LP "Tale Of The Desert King"? (śmiech) Erwin Suetens: (śmiech) Różni ludzie słyszą różne rzeczy w tych samych utworach. To normalne. Dla mnie "108-118" to po prostu thrasher z powermetalowym refrenem, a "Tale..." to także powermetal, ale wolniejszy. (śmiech) Ten ostatni numer jest nieco odmienny stylistycznie, bo jego autorem jest Matt? Erwin Suetens: Tak, oczywiście, że ma to coś wspólnego z dodatkowym twórcą! Po nagraniu wszystkich utworów do "Rage Of War" mieliśmy w Belgii dwie blokady. Pomiędzy tymi blokadami nagraliśmy więcej muzyki. Jedną z rzeczy, które wyłoniły się z mózgu Matta, była pierwsza część "Tale...". Słuchałem muzyki i natychmiast miałem przed oczami obraz Lawrence'a z Arabii. Napisałem tekst, a następnie wraz z refrenem zaśpiewałem szorstką wersję tych tekstów. Później Matt skończył utwór. Nagraliśmy go w tym samym miesiącu, razem z trzema innymi kompozycjami. To była pierwsza prawdziwa współpraca, którą zrobiliśmy i tak bardzo podobał mi się ten kawałek, że chciałem umieścić go na płycie. Ze względu na problemy z czasem trwania jest dostępny tylko na winylu i do pobrania cyfrowego. Matt Asselberghs: "Tale Of The Desert King" został napisany lata temu, kiedy pisałem muzykę na nowy album Nightmare, zawsze kochałem ten riff i tę melodię, więc ostatecznie musiałem zachować to dla siebie... Niestety wtedy innym nie podobał się. Kiedy Erwin i ja rozmawialiśmy o dodatkowych utworach, powiedziałem mu: "Słuchaj Big Daddy, mam kilka riffów i kawałków, które czekają na wyjście z piwnicy…". Reszta to historia i część longplaya. (śmiech) Czasem mniej znaczy więcej, szczególnie w metalu, co potwierdzają choćby takie petardy jak: "March Or Die", "Ram It" i Firepanzer" - to dlatego nakręciliście do nich teledyski? Erwin Suetens: Kręciliśmy do nich klipy, ponieważ byliśmy przekonani, że są to kawałki reprezentujące zespół w obecnej postaci, a ludzie musieli o tym wiedzieć. Skąd pomysł na dwa kolejne utwory dodatkowe, tym razem w wersji CD "Rage Of War"? Szkoda wam było tych numerów, uznaliście, że ucieszą fanów i kolekcjonerów w tej formie bardziej, niż tylko opublikowane w sieci? Erwin Suetens: Nie, jak powiedziałem wcześniej, istnieje logiczne wytłumaczenie. Było nagranych wiele utworów i wybraliśmy dwanaście na płytę. Było tego zbyt wiele, by zmie-


ścić to na winylu, więc musieliśmy trochę wyciąć. "Tale..." to naprawdę świetny kawałek, pierwszy prawdziwy utwór, efekt naszej współpracy. Matt wykonał wszystkie solówki i linie melodyczne na albumie, ale w zasadzie całość kompozycji była gotowa, gdy dołączył do zespołu. Potencjał jego "Tale..." był tak duży, że naprawdę chciałem, żeby znalazł się na płycie. Na albumie było to niemożliwe, więc zdecydowaliśmy się umieścić go na winylu, ale musieliśmy wyciąć z niego jeszcze jedną kompozycję. Znowu pracowaliście z R. D. Liapakisem to wymarzony producent dla Fireforce, nie widzicie możliwości, żeby nagrywać z kimś innym? Erwin Suetens: Tym razem partie instrumentów nagraliśmy w Belgii, w studio Boba Briessincka, Breeze Inc. Jest naszym inżynierem dźwięku i na szczęście był dostępny. Wykonał świetną robotę przy produkcji tej części. Praca z wokalistą to jednak coś innego, dlatego pojechaliśmy do Niemiec, aby nagrywać wokale w studiach Prophecy i Music Factory. Lia jest moim bardzo dobrym przyjacielem i wie, jak nikt inny, jak dopasować wokal do utworu. W końcu był to pierwszy raz, kiedy Matt nagrywał wokale dla zespołu metalowego z prawdziwego zdarzenia, więc zdecydowaliśmy, że będzie to najlepszy wybór. A ponieważ Matt chętnie się uczył i był otwarty na zmiany, całość okazała się sukcesem! Ostateczny miks wykonał Henrik Udd, który zasłynął między innymi z współpracy z Hammerfall, Powerwolf, At The Gates i Firewind. Matt Asselberghs: Lia stał się naszym przyjacielem i mentorem podczas sesji w studio. Naprawdę bardzo mi pomógł w pracy nad wokalem. Wszystkie podstawowe pomysły już miałem, ale Lia naprawdę popchnął je jeszcze dalej, w lepszym kierunku... Chyba zbyt wiele współczesnych zespołów zapomina o właściwym brzmieniu swych płyt, ale wy do nich nie należycie, bo byłby to strzał we własne kolano? Erwin Suetens: Każdy zespół ma swój własny styl, każdy potrzebuje własnego brzmienia. Byłoby głupio brzmieć jak tuzin innych zespołów, trzeba się wyróżniać. Autorem okładki, podobnie jak w przypadku EP "Moonlight Lady" i "March On", jest

Foto: Fireforce

sam Eric Philippe, z którym znacie się jeszcze od czasów wydania debiutu Double Diamond. Jak doszło do odnowienia tej współpracy? Z tego co widzę było warto! Erwin Suetens: Z nim zawsze warto pracować! Od lat jest moim dobrym przyjacielem, dla Double Diamond stworzył obwolutę albumu "In Danger" oraz winylowej EP-ki "Conquer With Steel". Natomiast dla Fireforce namalował okładki do EP-ek "Moonlight Lady" i "The Iron Brigade", a także do albumu "March On". Od razu był zainteresowany przygotowaniem okładki "Rage Of War". Dałem mu teksty i kilka próbek muzyki, aby jakoś go zainspirować, a on zaczął rysować. Kiedy miał pierwsze szkice, wysłaliśmy mu sugestie o ewentualnych zmianach i sposobie dopracowania. Obraz zdobiący "March Or Die" zrobił właśnie tak, ponieważ chodziło o francuski legion cudzoziemski i bitwę pod Camaron w 1864 roku. Jak wiadomo ten legion składał się z żołnierzy różnej narodowości oraz francuskich oficerów. W Fireforce mamy teraz trzech Belgów, Serge'a, Christophe'a i mnie oraz jednego "żabojada"; naszego wokalistę i gitarzystę Matta "Hawka" Asselberghsa. Tak więc taka jest nasza relacja. (śmiech) W sumie wyszło na to, że nie potrzebujemy żadnej wojny, żeby ludzkość stanęła na kraFoto: Fireforce

wędzi, więc czy wasz combat metal nie zdezaktualizował się nieco? Erwin Suetens: (śmiech). Brzmi to nieco nieaktualnie, jakby lekko zalatywało... Nie, tak nie jest, jest wielu ludzi, którzy wciąż cenią ten rodzaj muzyki, a kiedy widzę, jak dobre są reakcje na naszą nową płytę, myślę, że wciąż jest rynek dla naszego combat metalu! Pandemia przeraża was czy przeciwnie, pod chodzicie do niej spokojnie, w myśl zasady: co ma być, to będzie? Erwin Suetens: Jestem bardziej z tej drugiej grupy. I tak nie możemy tego zmienić, więc musimy to przeczekać. Ale brak możliwości grania i koncertowania jest do bani niczym małpie jaja, taka prawda... Matt Asselberghs: Najbardziej przeraża mnie to, że muszę się zaszczepić, żeby móc podróżować po świecie. Nie chcę tego, a sposób, w jaki rząd o tym mówi, robi się niebezpieczny. Naprawdę wkraczamy w jakąś "kontrolowaną drogę myślenia i działania". A wolność odchodzi... Jednak świat bez koncertów to miejsce nad wyraz puste, a nawet najefektowniejsze teledyski nie zastąpią promocji nowego wydawnictwa na żywo - pewnie będziecie chcieli wrócić do koncertowania tak szybko, jak będzie to możliwe, żeby zaprezentować fanom nie tylko nowy album, ale też skład? Erwin Suetens: Na początek, moim najgłębszym życzeniem jest, aby "Rage Of War" nie uległo szaleństwu związanemu z Covid-19… Kiedy możemy wystąpić "na żywo"? Nie mam pojęcia... Ale rzeczywiście, chcemy pokazać światu, że Fireforce żyje i kopie tyłki, że wszystkie elementy układanki scaliły się, a na scenie jest czterech oddanych temu co robią muzyków - metal na zawsze! Matt Asselberghs: To, co dzieje się w przypadku Fireforce i większości zespołów z kategorii "średnich średniaków", polega na tym, że duże zespoły wyciszają się... Tak więc media i reszta ludzi bardziej interesuje się "słuchaniem nowej muzyki" niż słuchaniem nowego AC/DC. Fireforce przed publicznością będzie więc prawdziwszy niż kiedykolwiek... Wojciech Chamryk & Sara Ławrynowicz

FIREFORCE

97


Przezwyciężyc strach Niby nic zaskakującego, wiele zespołów ostatnio powraca. Ciekawe jest jednak to, że tym razem mówimy o powrocie, mając na myśli prawie dwudziestoletnią, a nie dłuższą przerwę. Holy Mother zaliczany do tych młodszych zespołów wskoczył już do kategorii tych, ktore mogą mieć długą przerwę i mogą po niej powrócić. Paradoksalnie pandemia pomogła kapeli znaleźć czas i spokój na pisanie kawałków na nową płytę. Zresztą nie takie kryzysy Holy Mother przezwyciężało! Szczegóły poznacie czytając naszą rozmowę z Mikiem Tirellim. HMP: Mam wrażenie, że cała kariera "Holy Mother" lubi nietypowe wejścia. Debiutowaliście w czasie, w którym media nie sprzyjały ani heavy metalowi, ani hard rockowi, wydawało się wręcz, że czas heavy metalu się skończył. Teraz po przerwie wracacie w czasie, w którym nie można grać koncertów. Lubisz takie wyzwania czy to przypadek? Mike Tirelli: To zupełny zbieg okoliczności. Tak po prostu wyszło między różnymi projektami, w które byłem zaangażowany. Ale wydaje mi się, że gdybyśmy zadebiutowali kilka lat wcześniej, mogłoby to bardzo wpłynąć na sukces Holy Mother. Który moment był dla Was trudniejszy - de-

ści i jest spore zainteresowanie. Naprawdę mieliśmy czas, żeby przemyśleć to, jaką pisaliśmy muzykę i jakie teksty. Także przy wykończeniu produkcji mieliśmy możliwość pracy z Kanem Churko, który długo działał u boku swojego ojca, Kevina Churko. Obaj są znani z pracy przy Five Finger Death Punch, Disturbed, Papa Roach, In This Moment czy Bad Wolves. Obaj są w stanie wyprodukować i zmiksować wiele świetnych płyt i zespołów. Fakt, że możemy być tego częścią, szalenie nas cieszy. Czytałam w jednym z wywiadów, że potrzebowałeś wytchnienia, stąd ta przerwa między "Agoraphobia" a "Face this Burn". To wytchnienie było podyktowane zmęcze -

Foto: Janet Tirell

biut w połowie lat 90. czy powrót w czasie pandemii? Sądzę, że trudniejszy był debiut w latach 90., niż powrót Holy Mother w czasie pandemii. Pandemia wręcz okazała się dobrym powodem, żeby nagrać nową płytę Holy Mother, zwłaszcza że nic z zewnątrz nam tej pracy nie zakłócało. Ludzie w latach 90. wciąż byli zafiksowani na "hair metal" i każdy zespół z długimi włosami zaliczano do grona "hair metalu". Kiedy więc debiutowaliśmy w latach 90. nie chcieliśmy być zaliczeni do grona hairmetalowców. Trzeba było pokonać pewne kłody rzucane pod nogi, przez wzgląd na przemianę hair metalu w grunge i fakt, że ludziom się te dwa style myliły. Teraz jednak, dzięki nowej płycie "Face this Burn" otworzyły się przed Holy Mother nowe możliwo-

98

HOLY MOTHER

niem, wypaleniem się? W jednym z wywiadów, w którym mówiłem o złapaniu oddechu między "Agoraphobia" a "Face this Burn" miałem na myśli fakt, że chciałbym zrobić też inne projekty muzyczne. Byłem bardzo zajęty pracując przy Messiah's Kiss i Riot, od 15 lat jestem też wokalistą w ośmioosobowej kapeli weselnej, Entourage. Mało tego, śpiewam też w tribute bandach Whitesnake i Dio. Wystąpiłem też w show "Rockstar" w Las Vegas, w którym zaśpiewałem partie Davida Coverdale'a. Pojawiłem się też na kanale YouTube Band Geek, Richiego Castellano, członka Blue Öyster Cult. Wystąpiłem na trzech kawałkach "Here I Go Again" Whitesnake, "Children Of The Sea" Black Sabbath oraz "To Be With You" Mr. Big.

Messiahs Kiss też wydaje się mieć teraz przerwę. Czytałam jednak, że Messiah's Kiss też powoli szykuje kolejną płytę. Lepiej pracuje Ci się, kumulując proces twórczy czy niemal jednoczesny "powrót" obu zespołów ma inną przyczynę? Jak tylko Messiah's Kiss wydał płytę, cały czas pracujemy nad kolejną, przynajmniej od pięciu lat. Zawsze piszę i nagrywam kawałki, ale w przypadku większości numerów dla Messiah's Kiss piszę tylko melodie i teksty. Płyta jest prawie skończona, planujemy datę jej wydania. Coś, co kocham w Messiah's Kiss to fakt, że jest to bardziej tradycyjnie heavymetalowy zespół i takim go chcemy pozostawić. Przy okazji zapytam, czy to, że oba te zespoły mają nazwę nieco kojarzącą się z religią, to celowy zabieg? Zarówno Holy Mother, jak i Messiah's Kiss nie mają nic wspólnego z wiarą. Tak się przypadkowo złożyło, że oba zespoły mają nazwy o religijnej konotacji. Jak na ironię w zespole o nazwie "Matka Święta" nie ma nic religijnego - w ogóle. Okładka do "Face this Burn" ma typową dla komiksu i plakatu kreskę. Widziałam na stronie Anthony'ego Bella, że ten artysta taki właśnie ma styl, więc na pewno ta "komiksowość" była celowo wybrana. Kiedy wydawaliśmy płyty pod koniec lat 90. i na początku lat 2000, chcieliśmy mieć coś w rodzaju maskotki i dlatego grafik Eric Philippe wymyślił istotę o imieniu Tox, która wprowadziła płytę "Toxic Rain" i została z nami na kolejnych wydawnictwach. Tox reprezentował heavy metal i naprawdę nam się to podobało, jednak na ostatniej płycie woleliśmy z niego zrezygnować, na rzecz czegoś, co odzwierciedli nowocześniejszy styl i nawiąże do kawałka tytułowego "Face this Burn". Pierwotne szkice, które pokazywaliśmy Anthony'emu "Tonemanowi" Bellowi były bardzo mroczne i na swój sposób brzydkie, ale oddawały głęboko to, czego się boimy. Pojawiła się brzydota oraz ciało przekształcające się w coś jakby robotycznego. Reprezentuje ono rozdarcie, kontrolę, przemianę zarówno wewnętrzną, jak i zewnętrzną. Gdy Anthony przyniósł nam pierwsze szkice, byliśmy zaskoczeni, jak świetnie mu się udało zawrzeć te wszystkie pomysły w jednej postaci, a do tego dodał też element seksapilu. I tak samo jak jest ironia w tym, że zespół nazywający się "Matka Święta" nie ma nic wspólnego z religią, tak samo jest ironia w tym, że "wszystko, czego się boisz" jest równocześnie pociągające - i takie jest też przesłanie tego kawałka. Jak przezwyciężyć swój strach? Można albo stawić mu czoła, albo znaleźć w nim piękno. Zostając w temacie okładek. Okładka do "My World War" odzwierciedla fascynację grafiką komputerową czasu lat 2000. Dziś wygląda to prymitywnie. Uważasz, że jest to już swego rodzaju "retro", znak tamtych czasów, czy wręcz przeciwnie - warto byłoby ją zmienić przy najbliższej reedycji "My World War"? Wydaje mi się, że okładka "My World War" ma w sobie troszkę nostalgii. Co prawda telewizor na okładce wygląda jak z lat 80., ale


miała mieć ona pewne przesłanie. Zawsze nas frustrowało, że media nadmiernie wykorzystują różne sprawy, zwłaszcza te dotyczące polityki i spraw zagranicznych. Kiedy okładka ta powstawała, zastanawialiśmy się, czy media z tym swoim rozdmuchiwaniem i eksploatowaniem wszystkiego mogą stać się przyczyną wojny. Pamiętam, że przecież wojna w Zatoce Perskiej była wręcz w telewizji transmitowana. Co za absurd! Zupełnie jakby to była jakaś rozrywka dla mas. Prosto z pola bitwy do Twojego salonu, nic, tylko klaskać, kiedy ludzie umierają. Tak nas ten temat dręczył, że poruszaliśmy go również wcześniej, jako projekt N.O.W. na płycie "Tabloid Crush", właśnie dlatego, że ten wyzysk mediów jest krzywdzący dla społeczeństwa. Zatoczyliśmy więc pełne koło, a że ten temat wciąż nas prześladuje, napisaliśmy "Wake up America". Jeśli zaś chodzi o reedycję - jeśli "Face this Burn" odniesie penien poziom sukcesu i zaakceptują go zarówno starzy fani, jak i nowsi (liczymy na zdobycie nowych fanów), wtedy wznowimy wszystkie poprzednie płyty Holy Mother w zremasterowanym box secie. To od zawsze było moje i Jima marzenie (Harrisa, bębniarza - przyp. red.), zremasterować i wydać na nowo stary materiał. Energia tamtych starych numerów ze współczesną produkcją to coś, co zrealizowalibyśmy z wielką chęcią. Dlatego właśnie na nowo nagraliśmy "The River", który pierwotnie znalazł się na "Toxic Rain". "The River" w ogóle brzmi raczej jak kawałek Messiah's Kiss niż Holy Mother. "The River" pod względem stylistyki jest zdecydowanie bardziej tradycyjny, ale był napisany i nagrany na płytę "Toxic Rain". Wydawało nam się, że wtedy nie stał się zbyt rozpoznawalny. Było wiele dobrych reakcji na ten kawałek, więc uznaliśmy, że teraz jest najlepszy czas na przywrócenie go zarówno dla starych, jak i dla nowych fanów. Po raz pierwszy graliśmy go na Wacken w 1998 roku. Dał wtedy niezłego czadu. Sądzę, że to, co udało się osiągnąć Holy Mother na najnowszej płycie, to stworzenie zarówno tradycyjnego, jak i nowoczesnego hard rockowego czy heavymetalowego zespołu. Mówi tak zresztą wielu recenzentów. To idealne połączenie klasycznego heavy metalu połączonego z nowoczesnym heavymetalowym brzmieniem i nowoczesną strukturą, zwłaszcza w sposobie pisania kawałków. Wspomniałeś o "Wake up America". Ten kawałek niesie jakieś konkretne przesłanie mające pobudzić Amerykanów do działań? Pytam, bo tekst kawałka wydaje mi się raczej osobisty i trudno mi go osadzić w szerszym kontekście. Wydaje mi się, że to dlatego, że nie jestem Amerykanką. Amerykanie pewnie trafniej odszyfrują jrgo przekaz. "Wake up America" to kawałek silnie związany z Ameryką. Holy Mother nigdy nie opowiada się za lewicą czy prawicą. Wierzymy w jedność i równowagę sił. Po prostu "zbudź się Ameryko"... dogadajmy się, zanim będzie za późno. Walczymy o te same sprawy od 2000 lat (Mike prawdopodobnie się pomylił i byc może miał na myśli 200 lat przyp. red). Mamy nadzieję na zmiany w Ameryce i na świecie. Zbudź się!

W teledysku do tytułowego kawałka, Twoja kamizelka raz jest rozpięta, a raz zapięta. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że teledysk imituje śpiewanie na żywo. Jak długo po fakcie zorientowaliście się, że w montażu nastąpiła ta mała pomyłka? Aaa, ta kamizelka. Po krótce, klip był pierwotnie miał zawierać po części też historyjkę, ale jako, że materiał filmowy z historyjką po prostu nie zadziałał w taki sposób, jaki sobie zaplanowaliśmy, zmieniliśmy koncepcję - cały klip miał być nagraniem samego zespołu. Ten detal nam umknął, bo byliśmy w strasznym pośpiechu, żeby zdążyć z terminem. Po raz pierwszy zwróciłem nań uwagę, kiedy ktoś skomentował go na YouTube. "Magiczny suwak" czy nie, mam nadzieję, że wiadomo, o co chodzi. W "Prince of the Garden" pojawia się tekst nawiązujący do kwarantanny. Domyślam się, że ten utwór będzie to dla Was swojego rodzaju pamiątka po pandemii? "Price of the Garden" napisaliśmy z Jimem wiele lat temu - to był kawałek o wolności, miłości i haju narkotykowym. To był też numer o uczuciu bycia wolnym, bez zmartwień oraz o troszczeniu się tylko o tych, których się kocha - nawet jeśli miłością jest jakaś substancja. Refren ma mocną frazę "I'm alive" i kiedy razem z Jimem znów się spotkaliśmy, żeby napisać album "Face this Burn", Jim powiedział mi, że słuchał ostatnio starszej wersji tego kawałka. I choć nie mógł mi pomóc, czuł jak znaczący jest ten refren w kontekście tego, że omal nie umarłem na raka żołądka. Zgodziłem się, że powinniśmy nagrać ten numer na nowy album, ale poprosiłem Jima o napisanie na nowo tekstów, tak, żeby odnosiły się do sytuacji pandemicznej. Tak też zrobił. Teraz kiedy śpiewam "I'm alive", myślę o tym, że przeżyłem coś, czego nie udało się przeżyć mojemu idolowi, Ronniemu Jamesowi Dio. I kiedy hale koncertowe i kluby zostaną znów otwarte, a ta przybijająca pandemia się skończy, będę śpiewać "I'm alive", bo tak właśnie będziemy się czuć, kiedy w końcu zagramy na żywo, głośno i na otwartej przestrzeni. W kontekście Twojej choroby mam wrażenie, że tytuł "Face this Burn" jest niejako apelem o przezwyciężanie trudności w życiu. Jak wspomniałem, lubimy, kiedy ludzie odczytują nasze kawałki w taki sposób, w jaki je widzą i je czują. "Face this Burn" zdecydowanie traktuje o pokonywaniu strachów czy lęków, stawianiu im czoła i o pragnieniu uporania się z wszystkimi swoimi trudnościami. Wszyscy je mamy. Ale "Face this Burn" jest inspiracją do tego, żeby wstać i zawołać "face this burn!" Wewnątrz! A to pomoże stawić im czoła.

wotne, poczynając od trzeciego stadium raka żołądka. Jak już wspomniałem, to ten sam rodzaj nowotworu, który miał Ronnie James Dio. Jedenaście lat temu miałem pełną gastrektomię, co oznacza, że usunięto mi cały żołądek. Musiałem nauczyć odżywiać na nowo. Miałem też atak zapalenia trzustki, na którą wciąż się leczę. Dbanie o ciało i formę wokalną idzie ramię w ramię z właściwymi ćwiczeniami, zdrowym odżywianiem, niepaleniem oraz pozytywnym podejściem i spojrzeniem na życie. Staram się wszystko utrzymywać w równowadze. Kiedy udaje nam się znaleźć idealny balans, życie zawsze wydaje się jaśniejsze. Niektórzy muzycy Holy Mother grali lub wspierali koncertowo Riot. Nie sądzę, żeby przyczyną było tylko to, że jesteście z tego samego miasta. Byłem w Riot przez kilka lat od 2005 do 2008 roku, zanim zdiagnozowano u mnie raka. Kiedy po raz pierwszy byłem w tym zespole, na basie brał Randy Coven. Frank Gilchriest, który grał na krążku "Agoraphobia" Holy Mother, jest stałym bębniarzem w Riot. To zawsze był zespół oparty o muzyków z Nowego Yorku, z dodatkiem kilku z Teksasu. W mediach często informują, że Nowy York w czasie pandemii zmienił się nie do poznania - w centrum biurowce stoją niemal puste, wiele osób wyprowadziło się na wieś. Jak wyobrażasz sobie granie w tym mieście, gdy zaraza już minie? Wydaje mi się, że akurat telewizja najbardziej ze wszystkich mediów pokazuje tylko ekstremę. Nie jest to dobre. Nowy Jork z pewnością odbije się za rok lub dwa. Wielu moich przyjaciół mieszka w centrum i dobrze sobie radzi. Niektórzy wyprowadzili się czasowo, niektórzy wrócili do Europy, niektórzy na wschodnią Long Island, skąd zresztą pochodzę. Miejmy nadzieję, że Nowy Jork i cały świat odbudują się bardzo szybko. Znów będziemy mogli cieszyć się muzyką na żywo oraz doświadczeniem mocy i energii ludzi, którzy ją wspierają, zwłaszcza rock i heavy metal! Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie pytań Szymon Paczkowski

Kiedy patrzę na Ciebie w teledysku czy na zdjęciach, trudno uwierzyć, że przeszedłeś groźną chorobę. Wyglądasz lepiej, niż wielu mężczyzn młodszych od Ciebie (śmiech). Jaka jest Twoja recepta na tak dobrą formę? Przeszedłem poważne problemy zdro-

HOLY MOTHER

99


wszy plan (śmiech).

Melodie, moc, tempo Vhäldemar... tak, ta ciekawostka z Hiszpanii, którą porównywano do X-Wild i która budziła w nas uśmiech swoją nazwą, okazała się hiszpańską opoką heavy metalu. Wydaje już szóstą płytę, i mimo wyraźnego rozwoju, wciąż trzyma się klasycznego stylu. O powstawaniu nowej płyty opowiadał nam wokalista, Carlos Escudero. HMP: Kibicuję Wam od pierwszej płyty. Przez to, że najczęściej wracam do dwóch pierwszych, każde Wasze nowe wydawnictwo wywiera we mnie subiektywne uczucie, jak dużą przemianę Vhäldemar przeszedł przez te 18 lat. Też masz takie uczucie gdy włączasz "Fight to the End" lub "I Made My own Hell"? Carlos Escudero: Oczywiście da się zauważyć, że przez ten czas zaszła ewolucja. W międzyczasie upłynęła połowa życia zarówno dla zespołu jak i dla nas, jako ludzi. Od początku naszego istnienia, przez zespół przewinęło się wielu członków. A ja i Pedro jesteśmy tymi, którzy ciągną tę grupę. Oczy-

śnie nie chcemy wychodzić poza ramy czystego heavy metalu czy hard rocka, który sprawił, że zaczęliśmy grać i wciąż to robimy. Jak sama widzisz, nie próbujemy niczego wynajdywać, żadnego nowego stylu (śmiech). Mimo to wciąż wyciskamy z tego ile się da, i wiemy, że da się jeszcze więcej, zwłaszcza jak ma się Pedro w roli kompozytora, świetnego muzyka i zarazem niewyczerpane źródło inspiracji, które nie przestaje zadziwiać. Zostając w temacie "Fear", kojarzy mi się z twórczością Messiah's Kiss i późnym Primal Fear. To z pewnością przypadek, bo kawałek napi-

oraz

potężnych

wokalach

Kiedy Ci się znudzi pisanie kolejnych części "Old Kings Visions"? (śmiech) (śmiech). Nie wiem, chyba nigdy (śmiech). Już teraz myślę nad siódmą częścią, może ostatnią, a może wcale nie (śmiech). Prawda jest taka, że jest to coś, co łączy nas pod jedną flagą - starym Królem Terminatorem Heavy Metalu. I tak pozostanie, póki nie skończą mi się na to pomysły (śmiech). "When All Is Over" zaczyna się podobnie jak "Battle Hymn" Manowar. To oddanie hołdu pionierem epic heavy metalu? To kawałek Pedro. Pomysł był taki, żeby zrobić coś, czego nigdy dotąd nie robiliśmy. On zawsze mawia, że zostałem stworzony do śpiewania ballad (śmiech). Powiedział: napiszę jedną dla siebie i jedną w epickiej konwencji dla ciebie, nawet jeśli będzie to najbardziej odmienna rzecz od naszych poprzednich płyt. I ta jedna jedyna mi się spodobała. Zarówno za swoją muzykalność, jak i znaczenie tekstów - które sądzę, że są jednymi z najlepszych, jakie napisałem w życiu. Nie mówiąc już o solówce Pedro w całej swojej okazałości. Milczeliście przez kilka lat, a płytę wydaliście w samym sercu pandemii i lockdownów. Mieliście więcej czasu na pracę nad płytą, stąd wybór roku 2020? Zaprogramowaliśmy sobie to tak: trasa towarzysząca poprzedniej płycie była wielkim sukcesem, a my byliśmy zajęci prawie przez dwa lata, więc zaczęliśmy pracować nad płytą pod koniec 2019 roku, tak, żeby ją wydać w 2020. Ten pieprzony wirus pojawił się, jak kończyliśmy nagrywanie, ale wciąż nie przerwaliśmy planu wydania singli, teledysków, wydania krążka w zamierzonych terminach, ale też planu powrotu na scenę, żeby zaprezentować nową muzykę tak, jak na to zasługuje. I w tym właśnie punkcie plan poszedł w pizdu (śmiech). Pieprzony wirus okazał się trwać dłużej niż oczekiwano, a nam udało się zagrać tylko dwa koncerty dla mniejszej ilości ludzi i w reżimie sanitarnym, jako coś specjalnego dla fanów. Teraz musimy czekać, aż całe to gówno się skończy i zaatakować ponownie.

Foto: Vhäldemar

100

wiście w sferze samego pisania muzyki zaszła wielka ewolucja. Dużo się nauczyliśmy, zbierając doświadczenie. Sądzę, że robimy lepsze płyty jeśli chodzi o jakość muzyczną i tekstową.

sał nasz basista, Raul Serrano. Jest zarazem świetnym wokalistą i śpiewa ten kawałek do spółki ze mną. Sądzę, że to numer, napisany od początku do końca z nieporównywalnym smakiem i ciągłością akcji.

Domyślam się, że trudno jest robić dobrze taką samą muzykę, jaką grało się mając 20 lat. Muzycy zmieniają się, mają inne życie, zmieniają się też realia. Taki kawałek jak "Fear" czy w mniejszym stopniu "Straight to Hell" pokazują, że pula stylistyki Vhäldemar wciąż się rozszerza. Poszukujecie nowych rozwiązań, czy przychodzą do Was same z biegiem lat? Zawsze próbujemy robić coś, co zabrzmi tak świeżo, jakbyśmy dopiero co usłyszeli płyty, które kiedyś były impulsem do założenia kapeli (śmiech). Zawsze szukamy rzeczy, które wyróżnią nas od innych, ale jednocze-

Oczywiście na płycie dominują kawałki w 100% w stylu Vhäldemar (mam na myśli choćby "Afterlife", "My Spirit", "Old Kings Visions"). Niewiele zespołów, które powstały po 2000 roku może poszczycić się określeniem, że ma swój rozpoznawalny styl. Choć Vhäldemar powstał w 1999, już wiele lat wcześniej razem z Pedro graliśmy w innych kapelach. Kiedy więc zaczęliśmy razem pracować, dobrze wiedzieliśmy, czego chcemy od naszego zespołu. I choć rozwinęliśmy się w wielu aspektach, styl wciąż jest rozpoznawalny: melodie, moc, tempo ze świetnym wyczuciem w gitarach wysuniętych na pier-

VHALDEMAR

Fajnie, że w ogóle udało Wam się zagrać jakiś koncert w tym roku. Zagraliśmy pierwszy w grudniu, bo organizatorzy nie chcieli go odwoływać. To był jeden jedyny koncert, który chcieli zrealizować, i którego ludzie chcieli. A dzień po Bożym Narodzeniu zagraliśmy drugi - w naszym mieście, Bilbao - tylko dla lokalnej publiki, przyjaciół etc. ze specjalną setlistą, z wieloma kawałkami z ostatniej płyty, gościem na scenie... Ludzie siedzieli, były maski, limit osób, ale koniec końców też niesamowita atmosfera i zespół na scenie do upadłego. Mogliśmy zrobić w ten sposób, albo w ogóle nic nie robić. Teraz jednak poczekamy już na możliwość zrealizowania normalnej trasy. Debiutowaliście w czasie, gdy heavy metal po kilku latach niepopularności wrócił do łaski. Dziś muzyka nie jest tak zależna od mainstreamowych mediów jak w latach 80.


i 90., a fani mogą przekazywać sobie informacje o nowych płytach przez internet, więc w zasadzie każdy gatunek ma szansę się wybić, nie musi czekać na łaskę głównych mediów. Jak porównałbyś czasy pierwszych prób Vhäldemar, rok debiutu i czasy AD 2020? Po pojawieniu się internetu i możliwości pobierania cyfrowych kawałków cały system bardzo się zmienił. Wcześniej newsy były przekazywane drogą ustną, po wysłuchaniu płyty, po koncercie... A teraz dzięki mediom społecznościowym wszystko jest szybkie i natychmiastowe. Nie ma czasu, żeby ucieszyć się z niespodzianki, bo ta już została ujawniona. Jeśli chcesz wiedzieć, osobiście jestem nostalgicznym starym facetem i nadal używam winyli i płyt CD. Nie siedzę cały dzień w sieci. To raczej tak, że gdyby to ode mnie zależało, kazałbym internetowi i komórkom zabierać dupę w troki i w ten sposób wszyscy wrócilibyśmy do bliższych i bardziej ludzkich relacji (śmiech). Taka moja skromna opinia (śmiech). Czujecie się jak jedni z pionierów drugiej fali heavy metalu z końca lat 90.? Moja osobista opinia jest taka, że ostatecznie jesteśmy jednymi z niewielu, którzy wciąż tu są - dorastając i ponad wszystko wierząc w nas, w naszą muzykę, i będąc wiarygodnym względem siebie. Nie jak inne zespoły, które szukają sukcesu czy nie, zmieniają swoją muzykę i wizerunek... Wydaje mi się, że jeśli stworzy się zespół, który ma swój styl, który ma zwolenników, nie można tak po prostu zawrócić i skierować się ku kaprysom mody i

Foto: Vhäldemar

całego tego gówna. Jeśli tak, to rozwiąż kapelę, zmień nazwę i załóż nowy projekt (śmiech). Nie wiem, niech każdy robi, co chce, ale mnie i mój heavy metal zostaw w spokoju (śmiech). Wasze wydawnictwa zatoczyły koło. Zarówno pierwsza płyta jak i "Straight to Hell" zostały wydane na kasecie. Dziś jednak kaseta jest dodatkowym gadżetem, przedmiotem kolekcji, nie koniecznością. (śmiech) To była limitowana edycja wydana z myślą o nostalgii, superfanach i kolekcjonerach. Nie wiem, wydaje mi się, że większość

z nich nie będzie ich odtwarzać, bo nawet nie ma do tego sprzętu (śmiech). Ale to miłe, widzieć ten materiał po raz pierwszy na trzech nośnikach - CD, LP i kasecie dla tych, którzy nie chcą pobierać muzyki. Też dla tych spośród nas, którzy chcą obejrzeć okładkę i wkładkę, poczytać teksty, mieć możliwość odtworzenia lub kolekcjonowania, jako czegoś namacalnego, czegoś na resztę naszego życia (śmiech). Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie pytań Sara Ławrynowicz


Zapijając sfermentowaną zupą ze słodu jęczmiennego Satysfakcję może przynosić czytelnikom w średnim wieku wspomnienie typu "obserwowałem Turbo od samego początku", "obserwowałem Angel Witch od samego początku". Młodzież czasu nie cofnie, ale wszyscy dostajemy niniejszym możliwość przyglądania się innemu, całkowicie nowemu, polskiemu zespołowi heavy metalowemu, znajdującemu się obecnie w fazie embrionalnej. Muzycy Rascal nie unikali trudnych i dziwacznych pytań, wykazali się zaangażowaniem społecznym, chęcią stawiania czoła reality. Są młodzi, rześcy, pełni wigoru i świeżego spojrzenia na muzykę. Kto wie, co z tego wyniknie, ale w lutym 2021 wychodzi ich EP "Headed Towards Destruction", na której grają to co my lubimy słuchać, inspirując się "właściwymi" dźwiękami; no więc sprawdźmy, z czym to się je/pije. HMP: Cześć. Proszę o kilka słów wstępu na temat Waszego zespołu, dlaczego warto się w ogóle z nim zapoznać? Rascal: Gramy oldschoolowy rodzaj metalu, ale staramy się robić to tak, żeby nie było nudno. Jest to mieszanka speed i heavy metalu z wpływami innych pokrewnych gatunków, a więc muzyka dosyć szybka, rześka i łatwo przyswajalna. Ale łatwo też popaść w niej w powtarzalne schematy, w większości zakorzenione gdzieś w bluesie i rockandrollu.

stery, tworząc nazwę oraz wnosząc pierwsze utwory, i tak powstał Rascal. Kto tworzy skład Rascal? Czy jesteście dobrymi kumplami z tej samej dzielnicy, czy raczej muzykami starannie dobranymi na podstawie konkursu młodych talentów? Jesteśmy przypadkową zbieraniną ludzi w różnym wieku, z różnym backgroundem, i z różnych miast. Część z nas studiuje, część jeszcze nie, a część już nie. Krzysiek (perku-

Foto: Rascal

Staramy się utrzymać klimat, ale w miarę możliwości nie powtarzać w kółko tych samych 3-4 akordów i form. Do naszej muzyki przemycamy smaki z różnych gatunków, szczególnie w nowszym materiale. Skąd wziął się pomysł na założenie Rascal? Graliśmy wcześniej w heavymetalowym zespole prowadzonym przez innego wokalistę. Znaleźliśmy się w nim po prostu przez ogłoszenia w internecie. Zagraliśmy nawet dwa koncerty, ale nie zgadzaliśmy się z nim praktycznie w niczym. Materiał się nie zgadzał, klimatu nie było. Któregoś razu po prostu wszyscy się z tego zespołu wyrzuciliśmy i założyliśmy własny. Znaleźliśmy na Facebooku nowego wokalistę - Kacpra. Maciek przejął

102

RASCAL

sja), Adrian (gitara) i Krystian (bas) są z Warszawy, Maciek (gitara) z Częstochowy, a Kacper (wokal) z Ostrowca Świętokrzyskiego. Nie znaliśmy się wcześniej, a naprawdę dobrymi kumplami zostaliśmy już w zespole. Jakieś przesłuchania owszem były, jeszcze w poprzednim zespole, ale wszyscy dostali się po pierwszym razie. Tak więc jesteśmy muzykami dobranymi raczej niestarannie, ale świetnie się dogadujemy. Jak się czujecie jako muzycy? Wszyscy grywaliśmy już wcześniej w zespołach. Niektórzy dołączyli ze szczątkowym doświadczeniem scenicznym, inni mieli już na koncie po kilkanaście koncertów z innymi składami. Ciekawostką jest, że Kacper był

wcześniej głównie perkusistą, a Rascal jest jego pierwszą przygodą z wokalem. Jako muzycy, mamy różne doświadczenia. Maciek ma za sobą parę ładnych lat edukacji muzycznej, Kacper i Krzysiek też trochę uczyli się muzyki, a Krystian z Adrianem są samoukami. Cały czas się rozwijamy, a jednocześnie chcemy się bawić muzyką, czerpać frajdę z jej tworzenia i grania przed ludźmi. Stojąc na scenie wiemy, że nie chcielibyśmy być nigdzie indziej. Czy zdarzyło Wam już się pograć trochę koncertów? Jako Rascal zagraliśmy parę udanych koncertów w Warszawie, jak i poza jej granicami. Graliśmy choćby w warszawskim Potoku, na WOŚPie w Ostrowcu Świętokrzyskim, i zdarzyło nam się nawet wygrać nieduży metalowy konkurs w Częstochowie. Mieliśmy już w planach sporo następnych przedsięwzięć, zaczynaliśmy się rozkręcać z geografią i skalą, ale wiadomo co było dalej. Liczymy, że część tych planów będzie można niedługo reanimować. Kogo coverujecie? A może nie coverujecie, z czego wynikałoby, że macie znacznie więcej własnych gotowych kawałków do grania na żywo niż można usłyszeć na Waszych oficjalnych wydawnictwach? Trzymamy się zasady, że warto mieć jeden cover na koncerty, żeby dać publice pośpiewać coś, co zna. Obecnie jest to Angel Witch, ale jesteśmy w trakcie zastanawiania się, czym można by go zastąpić w najbliższej przyszłości. Ogólnie natomiast nie gramy wielu coverów. Materiału mamy już prawie wystarczająco dużo, żeby zebrać z tego kolejne wydawnictwo, tym razem długogrające. "Kingdom of Misery" to nazwa Waszego pierwszego opublikowanego utworu w 2019 roku. Co dokładnie chcieliście poprzez niego przekazać? "Kingdom of Misery" ma dwa źródła. Od strony muzycznej, chcieliśmy stworzyć coś klasycznego z chwytliwym refrenem do śpiewania i oldschoolowym klimatem. U nas to zawsze zaczyna się od riffu i instrumentów, dopiero potem powstaje wokal. Lirycznie zaś, "Kingdom..." jest uniwersalną krytyką żądzy władzy dla samej władzy, populizmu i zapędów autorytarnych; dialogiem pomiędzy rządzącym a rządzonymi. Nie jest to wymierzone w nikogo konkretnego, ale z pewnością jest pewnego rodzaju reakcją na wydarzenia z otaczającej nas rzeczywistości. "Headed Towards Destruction" - co to takiego? Jak do tego doszło? Z czym to się je/pije? "Headed Towards Destruction" to nasz pierwszy utwór skomponowany z myślą o Rascalu; zaczynamy nim większość koncertów i prób. Naturalnym więc wydawało się nazwanie tak też i debiutanckiej EPki. Sam numer to przemyślenie o tym, jak świat rozpędzony zasuwa niekontrolowanie w niewiadomym kierunku, a nam ludziom wygodniej jest odwrócić wzrok od ogólnoświatowych problemów, które zdają się nas na co dzień bezpośrednio nie dotyczyć. Potem Maciek zrobił jeszcze okładkę, która bardzo luźno do tego nawiązuje, choć jak to często w metalu bywa,


wynika bardziej z formy niż treści. Jak do tego doszło? Nie wiem. A je się to najlepiej zapijając sfermentowaną zupą ze słodu jęczmiennego doprawioną granulatem chmielowym. Odważniejszym możemy zasugerować też food pairing z wątróbką i chianti. Pierwsze skojarzenie po wysłuchaniu "Headed Towards Destruction" - macie coś z debiutu Jag Panzer. Np. Kacper w "Don't Look Back" śpiewa w sposób przywodzący na myśl styl The Tyranta na albumie Jag Panzer "Ample Destruction". Czy jest to właściwy trop odnośnie Waszych inspiracji? Technicznie rzecz biorąc - pudło. Żaden z nas nie inspirował się akurat tym zespołem. Jag Panzer zdecydowanie mocniej zmierzaja w kierunku power metalu, z którym niespecjalnie się utożsamiamy. Z drugiej strony jedną z pięknych cech muzyki jest to, że każdy może ją odbierać jak chce, i znajdować w niej smaki dla siebie, nawet jeśli kompozytor nigdy o nich nie pomyślał. Jeśli chodzi o "Don't Look Back", Adrian, składając riffy, które dały jego początek, słuchał dużo Satana, a końcówka Maćka może wynikać równie dobrze z jakiegoś Hexena, co i nawet z klasycznych wymian Johna Lorda z Ritchiem Blackmorem. Kim zatem inspirujecie się muzycznie? Scena niemiecka/amerykańska, a może polska? Ciężko to jednoznacznie określić geograficznie. Nie sposób stwierdzić, czy większy wpływ mogli mieć np. teutoniczni giganci, czy Bay Area. Większość kompozycji wyszła spod ręki Maćka, który na co dzień szlaja się po przeróżnych zakamarkach muzyki: od oldschoolowego, bezkompromisowego thrashu, przez fascynację rockiem i metalem progresywnym, blues po jazz czy nawet folk. Wszyscy zgodnie zachwycamy się chociażby Vektorem. To wszystko tworzy jakiś niezidentyfikowany amalgamat, który potem próbuje się wydostać przez palce na gryf. Natomiast staramy się ten strumień skierować stylistycznie w możliwie spójnym kierunku, wyznaczonym luźno przez takie zespoły jak choćby Whiplash, Midnight, Riot, stare Turbo czy nowofalowe rzeczy typu Evil Invaders i Vulture - tylko po swojemu. Rozumiem, że język angielski lepiej pasuje do metalu niż język polski, a poza tym nie chcecie się ograniczać wyłącznie do polskiej publiczności, stąd Wasze liryki są po ang ielsku. Zgadza się? Czy rozważaliście kiedykolwiek zaśpiewać coś po polsku? Na pewno nie mamy nic przeciwko temu, żeby poznał nas cały świat, ale wybór języka wynika z kilku powodów. Po pierwsze, jak sam wspomniałeś, angielski lepiej brzmi w metalu. Po drugie, jest większa szansa trafić do odbiorcy z zagranicy; a po trzecie wydaje nam się, że śpiewanie po angielsku pomaga nieco odciągnąć uwagę polskiego słuchacza od tekstu i skupić ją bardziej na muzyce i linii melodycznej wokalu, traktując tym samym utwór bardziej całościowo. W pewnym sensie, wokal stanowi piąty instrument. Oczywiście tekst też ma ogromne znaczenie i nie bagatelizujemy go. Kto wie, może kiedyś sprawdzimy, co może wnieść do całości

Foto: Rascal

odrobina polskiego. A co Was inspiruje poza samą muzyką? Nazwa Rascal sugerowałaby, że rozważacie formę muzycznego żartu ze spraw społecznych? A może jest to bunt? Można powiedzieć, że nazwa Rascal to jeden wielki kompromis. Po odejściu z poprzedniego zespołu, stanęliśmy przed czystą kartką, i trzeba było wymyślić sobie nową tożsamość. Miało być prosto, miało cokolwiek sensownego znaczyć, łatwo się wymawiać (szczególnie dla Polaków) i skandować, a przy tym nie brzmieć pretensjonalnie. No i oczywiście, nie być jeszcze kompletnie zajęte, przynajmniej w świecie metalu. Spośród wielu propozycji, Rascal najlepiej spełnił wszystkie kryteria. Chyba bliżej temu do żartu niż buntu, choć jedno i drugie jest w takiej muzyce nieodzowne. Piszemy o różnych rzeczach. Jest o problemach społeczno-politycznych, o tym co nas trapi, o miłości, złości i są też czasem kompletne głupoty. Lubicie zabawę w sado-maso-nie-oddychaj? Czy ***** *** i OtwieraMY? Tak jak Pan Jezus powiedział. Sado-masonie-oddychaj jest praktykowane. Trzeba jakoś żyć, ale trzeba też być fair w stosunku do ludzi wokół. Jeśli chodzi o akcję OtwieraMY, to należy zachować zdrowy rozsądek. Trzeba znaleźć gdzieś balans pomiędzy troską o gospodarkę i troską o zdrowie. A tak w ramach naszego podwórka to fajnie by było jakby koncerty wróciły ale dopiero wtedy, kiedy nie spowoduje to, że będą musiały od razu potem zniknąć. Nie opowiadamy się po żadnej ze stron, natomiast osiem gwiazdek popieramy i kibicujemy, żeby kaczka upadła i sobie głupi dziób rozbiła.

chowanie niezależności od strony artystycznej. Dopóki wydawca nie będzie wywierał na nas presji, żebyśmy tworzyli coś, w czym się nie czujemy dobrze, i zasady zarządzania własnością intelektualną będą fair, to jesteśmy zadowoleni. OK, czyli już macie odpowiedni label. Jak widzicie Rascal za 5 lat? Będziecie nagrywać kolejne albumy i jeździć Nysą po Czechosłowacji czy może przeprowadzicie się do Califonii aby stać się najważniejszym zespołem metalowym XXI wieku? Na pewno chcemy dalej robić to, co robimy, i robić to coraz lepiej. Doskonalić warsztat. W przyszłości planujemy mocniej postawić na koncerty i regularnie nagrywać nowy materiał, którego trochę nam się nazbierało. Na pewno każdy z nas będzie również rozwijał swoje życie zawodowe poza zespołem, ale nie da się ukryć, że nie przeszkadza nam to marzyć o zyskaniu popularności. Chcemy dalej czerpać frajdę z grania, niezależnie od tego co będzie za 5 czy 10 lat, i chcielibyśmy też, żeby nasza muzyka była w stanie dotrzeć do ludzi i sprawić frajdę również im. Sam O'Black

U których labelów widzielibyście Rascal? Podajcie nazwy lub napiszcie, czego oczeki walibyście od takiego labela? Zanim odezwało się do nas Ossuary Records, w ogóle nie myśleliśmy o wydawaniu pod szyldami wytwórni. Natomiast z obecnego stanu rzeczy jesteśmy póki co bardzo zadowoleni. Najważniejsze jest dla nas za-

RASCAL

103


Motyw Zdobywcy Konquest to taki strzał znikąd. W słonecznej Toskanii funkcjonował sobie pewien nikomu nieznany, młody hardcore-punkowiec o nazwisku Alex Rossi. We Włoszech tradycje oldschoolowego heavy mają się jednak dobrze i okazało się, że serce pana Rossiego najszybciej bije w rytm dźwięków granych przez braci Wahlquist z dalekiej północy oraz undergroundowego brytyjskiego zespołu z "dziewicą" w nazwie. Poruszony tymi afektami, hardcore'owiec o heavymetalowej duszy samodzielnie stworzył i nagrał kilka kompozycji, które opublikowane pod szyldem "The Night Goes On" wparowały przebojem na międzynarodowy rynek NWOTHM. Obecnie Konquest to już pełnoprawna, czteroosobowa grupa, szykująca się na (nomen-omen) podbój heavymetalowego światka. Oceńcie sami, jakie mają na to szanse… HMP: Cześć Alex! Po pierwsze chcę pogratulować bardzo solidnego debiutu! Przy pierwszym przesłuchaniu musiałem się upewniać czy to przypadkiem nie zaginiony album wielkiego Heavy Load! (śmiech) Alex Rossi: Cześć, dziękujemy bardzo! Tak, niezaprzeczalnie słychać w nim dużo Heavy Load... i ani trochę nie próbowałem tego ukrywać. (śmiech) Zacząłem od porównania do nich, bo pomyślałem, że warto żebyśmy mieli to już za sobą. (śmiech) Natrafiłeś na jakąś recenzję

wem Maiden, byłoby to zbyt oczywiste... ale tak jest. Jednak moje największe inspiracje to mroczne zespoły NWOBHM, takie jak Omega, Wolf, Energy, Bleak House... i niektóre rzeczy z lat 70., takie jak Thin Lizzy (ponad wszystko) lub Uriah Heep i Wishbone Ash... oraz progrockowa era Faithful Breath, który moim zdaniem jest równie niesamowity, jak niedoceniany. Ich "Back On My Hill" jest według mnie jednym z najlepszych albumów, jakie kiedykolwiek powstały. Włochy to bardzo silne środowisko fanów

Czy już wcześniej czynnie funkcjonowałeś w tym środowisku? Jeśli chodzi o granie, to nigdy nie byłem bardzo aktywny na scenie metalowej, chociaż widziałem wiele koncertów jako fan. Pochodzę ze sceny hardcore punk, mimo, że zawsze słuchałem metalu. Mam nadzieję, że to dobra okazja, aby zagłębić się w scenę metalową! I w ten sposób płynnie dochodzimy do genezy powstania Konquest. Jak zrodził się cały pomysł? Od lat próbowałem stworzyć projekt metalowy (jak już wspomniałem, zawsze grałem na scenie hardcore punk, mam różne zespoły od crossovera, old schoolowego grindcore'u i tym podobnych), ale dopiero pod koniec 2019r. miałem trochę czasu na zastanowienie się, jak to urzeczywistnić. Prawdopodobnie był to czas, kiedy mój mózg był trochę mniej zaprzątnięty innymi myślami i był szczególnie natchniony. Zacząłem więc pisać utwory i od tego momentu doszliśmy do pełnego albumu. A jak to było ze sformowaniem aktualnej ekipy? Było bardzo łatwo: po prostu napisałem do tych ludzi, z którymi mam już wspólne projekty muzyczne i do innych, z którymi zawsze chciałem je mieć. Okazali się dostępni, więc teraz pozostaje tylko ćwiczyć repertuar!

Foto: Konquest

albo udzieliłeś wywiadu w którym nie byłoby porównań do tej nazwy? Nie, nadal nie. Czytam to praktycznie w każdej recenzji… Ale oczywiście Heavy Load jest jednym z moich ulubionych zespołów od dzieciństwa, bez wątpienia to dla mnie jeden z największych wpływów. Miałem też okazję zobaczyć ich na Up The Hammers w 2018 roku - koncercie mojego życia! Opowiedz więc może o innych inspiracjach muzycznych które wpłynęły na twórczość Konquest. Nie chciałbym mówić, że jestem pod wpły-

104

KONQUEST

podziemnego, epickiego heavy, co odzwierciedla się w graniu takich zespołów jak Doomsword czy Vultures Vengeance. Opowiedz trochę o scenie i fanach w Twoim kraju. We Włoszech jest wiele ciekawych rzeczy, wedle moich obserwacji scena jest bardzo aktywna. Festiwale są nadal bardzo popularne, a frekwencja jest świetna… Pojawia się wiele nowych zespołów, inne istnieją już od jakiegoś czasu. Moimi ulubionymi są: Game Over, Tytus, Bunker 66, Nightshock oraz klasyczne zespoły, takie jak Strana Officina, Death SS i Sabotage.

Przedstaw więc obecnych członków Konquest i opowiedz jak się Wam wspólnie pracuje. Jest Matt na gitarze (znany ze swojej pracy w Ruler i jego deathrockowo/post-punkowym projekcie Melodie Cruelle), Steve na perkusji (grał także w Ruler oraz w zespole powerviolence'owym Ape Unit) i Ivan na basie (mój partner w wielu zespołach, jak Carlos Dunga, Destinazione Finale i Iena). Wszyscy są bardzo utalentowanymi muzykami. Jesteśmy w trakcie opracowywania kompozycji, aby w jak najlepszy sposób wprowadzić je do grania na żywo... znamy się już od wielu lat, więc jestem pewien, że nie będzie trudno o uzyskanie doskonałego rezultatu na scenie. Co w takim razie zmieniło się po poszerzeniu składu? Jesteście gotowi na występy na żywo, ale czy podjęliście już jakąś pracę studyjną? Czy Konquest będzie pełnoprawnym zespołem nie tylko na koncertach ale i w studiu? Z pewnością w niedługim czasie będziemy gotowi do grania muzyki na żywo (w bliżej


nieokreślonym czasie, z powodu przymusowej izolacji), a w międzyczasie już piszę nowe rzeczy... a póki co, nadal zamierzam kontynuować pisanie i nagrywanie całego materiału samodzielnie, tak jak zrobiłem to w przypadku dema i płyty. Chociaż nie przeczę, że w przyszłości mogę współpracować z jednym z wyżej wymienionych muzyków!

Foto: Konquest

No właśnie - wśród twórców "The Night Goes On" nie widnieje ani jeden muzyk sesyjny i muszę przyznać, że zrobienie tak dobrego materiału w pojedynkę robi spore wrażenie. Jak wyglądały nagrania? Przeniosłem się z moim mobilnym studiem do miejsca, w którym zwykle nagrywam swoje i inne zespoły, założyłem sprzęt z kolegami z innych zespołów (którzy bardzo mi pomogli) i nagrałem wszystko w zasadzie w dwóch sesjach. Było to dość łatwe, ponieważ już wiedziałem, jak powinny brzmieć piosenki. Czy dysponując obecnym, pełnym składem, chciałbyś nagrać "The Night Goes On" jeszcze raz? Zmieniłbyś coś? Nie, album na pewno nie zostanie nagrany ponownie. Raczej chciałbym kiedyś nagrać go na żywo. Jestem naprawdę ciekawy, jak zabrzmią te piosenki z zespołem. Dla mnie album jest dobry, taki jaki jest. Nie mogę wystawić mu obiektywnej oceny, ponieważ właśnie został wydany. Być może w przyszłości będę miał lepsze pomysły co mogłem zrobić lepiej. Przy powstaniu płyty pomagało jednak kilka osób. Interesuje mnie szczególnie postać mojego rodaka - Barta Gabriela, który zajmował się masteringiem. To już dosyć uznane nazwisko w podziemiu. Jak na siebie natrafiliście i jak wyglądała Wasza współpraca? Po prostu wysłałem demo na stronę Keep It True w kwietniu 2020r., a on skontaktował się ze mną prawie od razu, pytając, czy jestem zainteresowany zrobieniem pełnego albumu. Praca z nim przebiegała bardzo miło i była inspirująca. Mam nadzieję, że będziemy kontynuować ją w przyszłości, ponieważ dobrze się tam odnalazłem.

ry zajęła mi najwięcej czasu... Mam nadzieję, że było warto - ma progresje, które naprawdę lubię. O tak! "Heavy Heart" to niesamowity numer! Uwagę zwraca też "The Vision" bardziej podniosłe i rozbudowane, zwłaszcza na tle pozostałych, prostszych i przebo jowych kompozycji. Wbrew temu, co mogłoby się wydawać, to jednak była najłatwiejsza piosenka do napisania, która wyszła sama... i na szczęście, biorąc pod uwagę jej długość! I nie było to coś czego chciałem, po prostu pozwoliłem popłynąć pomysłom i tak wyszło.

Też na to liczę! Rozbudziłeś apetyt wielu fanów (śmiech). Na zakończenie powiedz jeszcze czy macie już jakieś plany na przyszłość? Kolejna płyta? Trasa? Przede wszystkim zdecydowanie musimy zacząć ćwiczyć piosenki z zespołem... w międzyczasie jestem już w trakcie pisania materiału do nowego albumu, mam już kilka dem, które nagrałem w domu i jestem całkiem zadowolony z tego, jak to wszystko wygląda. Jeśli chodzi o trasę koncertową, mam nadzieję, że wrócę do gry na żywo tak szybko, jak to możliwe. Nie mogę się doczekać, kiedy zagramy te utwory na koncertach! Piotr Jakóbczyk

Jak dotąd spotykam się z samymi pozytywnymi recenzjami debiutu Konquest. Jak na to reagujecie? Spodziewaliście się tak dobrego przyjęcia? Byłem bardzo zaskoczony. Wydaje się, że ludzie bardzo lubią ten materiał. Nie mógłbym być szczęśliwszy. Mam nadzieję, że przy następnej płycie będzie tak samo!

Z Bartem wiąże się jeszcze jedna nazwa, mianowicie Iron Oxide Records. Duma mnie rozpiera, że takie zespoły jak Konquest są wydawane przez polską wytwórnię. Przebierałeś w ofertach i Iron Oxide Recordsokazało się najlepsze, czy może był to "pierwszy strzał"? To był zdecydowanie "pierwszy strzał", ponieważ jestem nowicjuszem na tej scenie. Ale muszę powiedzieć, że nie mogło być lepiej, jestem naprawdę szczęśliwy, że znalazłem Iron Oxide Records. Dali mi możliwość rozpowszechnienia albumu w najlepszy możliwy sposób. Masz swoje ulubione moment na "The Night Goes On"? Ja od początku zakochałem się w bardzo przebojowym i trochę epickim "Holding Back The Tears". Tak myślisz? Dzięki! Myślę, że moim faworytem może być "Heavy Heart", czyli kawałek, nad którym najwięcej pracowałem i któ-

KONQUEST

105


Nie jesteśmy zespołem speedmetalowym Kapel z nurtu NWOTHM jest co niemiara i coraz ciężej w tym się rozeznać. Niemniej mam nadzieję, że wśród tego grona swoje miejsce znajdzie także amerykański Sylent Storm, który niedawno wydal ciekawy album "The Fire Never Dies". Być może zachętą do sięgnięcia po ten krążek, będzie rozmowa, którą przeprowadziłem z lider tej kapeli Jymem Harrisem. W każdym razie zapraszam do zapoznania się z wywiadem, jak i zawartością samego albumu. HMP: Z ciężkim rockiem jesteś związany od dawna, w swojej karierze współpracowałeś z takimi kapelami jak Emissary, Bassakward, Sacred Child, a także Cruella. Opowiedz o twojej roli w tych kapelach... Jym Harris: Hej, dzięki za wywiad! Emissary był moim pierwszym zespołem w Las Vegas. Nagraliśmy kilka utworów demo i zagraliśmy jeden koncert w 1990 roku. Byłem wtedy perkusistą i śpiewałem jako główny wokalista. Przeniosłem się do Medford w 1993 roku i gdy stworzyliśmy tam zespół użyłem tej samej nazwy oraz niektórych tekstów. Większość ludzi pamięta nas jako Emissary, któ-

mnie o zaśpiewanie w Cruellii, kiedy kilka lat temu zespół został zaproszony do zagrania na Northwest Metalfest. Kilka razy ćwiczyliśmy i zabrałem nas na kilka innych koncertów, zanim zdecydowałem się odejść. Nie pasowałem do nich. Zdaje się, że do tej pory współpracujesz z BloodMoon Warning, która gra w klimatach hard rockowych i southern rockowych. Przybliż nam w paru słowach tę kapelę? Założyliśmy go razem z Michaelem Ianem Brisbanem i Mikeym Pughiem. Wydaliśmy jedno demo. Otwieraliśmy koncerty kilku

łem sam. W "Morpheus" gra Mikey Pugh na 12 strunach a ja na sześciu. W żadnym wypadku nie jestem gitarzystą, ponieważ nie gram wszystkich głównych elementów, i tak dalej. Gram tylko na tyle dobrze, aby pisać muzykę i pokazać ją prawdziwemu gitarzyście. I tu pojawia się magia Mibsy'ego. Nazywamy naszego gitarzystę Mibs lub Mibsy, ponieważ jego pełne imię to Michael Ian Brisbane Smith (M.I.B.S). Dlaczego nagrywając debiutancki album Sylent Storm "The Fire Never Dies" zrezygnowałeś z gry na perkusji? Ciężko było ci dzielić grę na tym instrumencie ze śpiewaniem? Zwykle potrafię jednocześnie dobrze śpiewać i grać, jeśli perkusja nie jest zbyt skomplikowana, więc nie jest to kwestia braku koordynacji. Niestety mam ostre zapalenie ścięgien, znane również jako łokieć tenisisty lub łokieć perkusisty. Zaczęło się ono pojawiać w czasach BloodMoon Warning, więc musiałem się trochę ograniczyć. Lekarze powiedzieli, że jeśli chcę to wyleczyć, przez jakiś czas muszę zrezygnować z grania na perkusji, więc kiedy zreformowałem Sylent Storm, zwerbowałem zabójczego perkusistę, Richa Psonaka, abym mógł po prostu skupić się na obowiązkach wokalnych. Myślę, że i tak większość metalowców chce widzieć wokalistę z przodu sceny. Kilku śpiewających perkusistów hard rock i heavy metal zna, chociażby pierwszy z brzegu Dan Beehler z Exciter... Jest ich bardzo mało, a lata temu w Emissary nauczyłem się, że większość ludzi nie lubi być zmuszana do patrzenia w tył sceny, aby zobaczyć perkusistę śpiewającego główne wokale.

Foto: Shaun Barrentine

re istniało przez około trzy lata. Zagraliśmy wiele koncertów na zachodnim wybrzeżu, nie tylko w południowym Oregonie. Graliśmy wszędzie, gdzie tylko mogliśmy, od Portland do San Francisco. Plotka głosi, że nasze dema mogą zostać zremasterowane w celu ponownego wydania, kto wie? Tuż przed przyjazdem do Oregonu założyłem z kilkoma przyjaciółmi w Reno zespół Bassakward, w którym po prostu śpiewałem i trwało to około ośmiu miesięcy. Kiedy z nimi byłem zespół nigdy nie nagrał żadnego materiału ani nie koncertował. Mój czas w Sacred Child był krótki. Nagrałem wokale do kilku utworów demo, a potem przyprowadziłem mojego przyjaciela Michaela Jamesa Flattersa (Harder! Faster!, Takara, James Byrd, Heir Apparent) jako swojego zastępcę. Zespół zmienił nazwę na Blue Mudd, ale zajmowałem się PRem albumu Sacred Child, który wydaliśmy ponownie na CD. Poproszono

106

SYLENT STORM

znanym zespołom, kiedy przybyli do naszego miasta. Nasz frontman miał kilka projektów na głowie, jeden z nich naprawdę zaczął się rozwijać, więc wziąłem pozostałych muzyków, aby zasilili Sylent Storm. Zabawne jest to, że kilka lat temu zatrudniłem Raya Kilmona, naszego obecnego perkusistę, aby zastąpił mnie na koncercie BloodMoon Warning, tak więc wszyscy faceci, którzy zagrali na naszym nowym albumie, już wcześniej grali ze sobą. W BloodMoon Warning grałeś na perkusji, tak samo, jak podczas nagrywania EPki "Sylent Storm". Perkusja to twój podstawowy instrument? Tak, głównie czuję się jako perkusista, który potrafi również zrobić kilka innych rzeczy. Gram trochę na pianinie i gitarze... akustyczne rzeczy. Wszystko, poza fantazyjnym solo na gitarze w "Sleeping In The Rain", robi-

Na EPce "Sylent Storm" znalazło się kilka ciekawych utworów, zresztą część z nich wykorzystałeś na waszym dużym debiucie. Mnie jednak ciekawi dlaczego zarzuciłeś współpracę z basistą Mattem Fosterem oraz gitarzysta i współkompozytorem Jamesem Lindem? Oryginalny skład oficjalnie się rozpadł. Matt przestał tworzyć muzykę, a James się wyprowadził. Po tym, jak grałem w BloodMoon Warning i Cruelli, wskrzesiłem Sylent Storm. Wszystko to dzięki Stormspell Records, które zainteresowało się niezrealizowaną EPką, nagraną dwa lata wcześniej przez oryginalny skład. Na początku chodziło tylko o oddanie hołdu, ale zdecydowaliśmy, że wszystko pójdzie dalej i myślę, że wyszło naprawdę dobrze. Teraz te utwory brzmią lepiej, tak jak zawsze chciałem. Znalezienie muzyków, którzy nie są wyłącznie metalowymi kolesiami, sprawiło, że zabrzmiało to tak, jak zawsze grało w mojej głowie. James dodał nam więcej smaku europejskiego power metalu, a Mibs ma bardziej amerykański styl gry. Osobiście lubię taką mieszankę, ponieważ podczas słuchania heavy metalu nigdy nie zwracałem uwagi na region jego pochodzenia. Jak dobierałeś nowych muzyków do swojej kapeli i dlaczego wybrałeś Mike'a Pugha, Michaela Iana Brisbane'a oraz Raya Kilmona?


Jak już wspomniałem graliśmy już razem, więc to po prostu miało sens, a poza tym staram się współpracować z najlepszymi ludźmi, jakich mogę znaleźć w południowym Oregonie. Poszczęściło mi się z nimi wszystkimi. Nikt w zespole nigdy wcześniej nie grał tego rodzaju muzyki. Ciekawe, nie? Nowe utwory, które napisaliście na "The Fire Never Dies" ciągle nawiązują do tradycyjnego heavy metalu wywodzącego się z nurtu NWOBHM, co mnie kojarzy się z Angel Witch, Iron Maiden czy Tokyo Blade. Czy dodał byś jeszcze jakieś kapele do tego zestawu? Często porównuje się nas do Angel Witch, ale nigdy ich nie słuchałem. To samo tyczy się Diamond Head. Stormwitch wywarł na mnie duży wpływ, ale nigdy nie myślałem o nich jako o niemieckim brzmieniu. Jak wspomniałem, nigdy tak naprawdę nie myślałem o tym, skąd ktoś pochodzi. W waszej muzyce są też pewne elementy US metalu, chociażby pewne nawiązania do Riot czy Omen, którego kawałek "The Axeman" nagraliście na EPkę... Kiedy dorastałem, słuchałem mniej znanych amerykańskich zespołów, takich jak Warlord, Omen, Lizzy Borden, Metal Church, i tak dalej. Jednak wiele z tych kapel miało brytyjski klimat. Lubię też amerykańskie hard i hair rockowe zespoły, takie jak Keel, Dokken i Leatherwolf. Nie wiem czy moje uszy mnie nie oszukały, ale w takim "Beware the BloodMoon" doszukałem się klimatów, które skojarzyły mi się z Black Sabbath z okresu z Ronnie J. Dio. Co ty na to? Poza intrem i outrem, większość tej muzyki skomponował Mibs, a on nie słuchał zbyt często Dio czy Sabbath. Wolał raczej George'a Lyncha, a może nawet wczesnego Ratta? Koleś ma ogromną wiedzę muzyczną, podobnie jak inni faceci, ale żaden z nich nie interesuje się undergroundowymi utworami lat 80-tych tak jak ja. Staraliście się urozmaicić swoja muzykę i z pewnością stąd znalazły się na nim melan cholijny przerywnik "Morpheus", atmosferyczny instrumental "Lunar Eclipse" oraz akustyczna ballada "Sleeping in the Rain"? Tak, nikt z nas nie jest szczególnie zainteresowany szybką grą przez cały czas. Nie jesteśmy zespołem speedmetalowym, więc po prostu wydawało nam się sensowne, aby umieścić tam trochę wolniejszych, akustycznych rzeczy. Nie jest to dla mnie nic nadzwyczajnego. Miałem już gotowe "Morpheus" i "Sleeping In The Rain". Ogólnie napisałem dużo materiału akustycznego i kiedy pokazałem je chłopakom, nasz producent powiedział, że te utwory powinny znaleźć się na albumie. Przyznam się, że przez dłuższy czas denerwował mnie instrumental "Lunar Eclipse", dopiero po którymś z kolejnych odsłuchów przyzwyczaiłem się do niego. Takie kompozycje w heavy metalu to żadna nowość. Jak w waszym wypadku powstają takie utwory, to kwestia pomysłu, odpowiedniego klimatu, który ma być wprowadzeniem

Foto: Shaun Barrentine

do następnego kawałka. Czym w takich sytuacjach kierujecie się? Wiedzieliśmy, że wykorzystanie tego utworu będzie ryzykowne. W BloodMoon Warning, Mibs miał to swoje eteryczne gitarowe intro, w którym uwalniał swojego wewnętrznego Pink Floyda. To był prototyp. Zasugerowałem użycie go na nowym albumie Sylent Storm, więc zamiast komponowania czegoś nowego, zaimprowizował to w studiu, podczas gdy ja wraz z naszym producentem, Brandonem Seybothem, byłem trochę jak dyrygent. Gdy grał mówiliśmy "przytrzymaj tę nutę dłużej" lub "przyspiesz". Potem on i Mikey dodali podkład muzyczny i dudnienie basu. Pomyślałem, że to będzie fajne intro do drugiej strony płyty. Jednak nie mamy nawet umowy na winyl czy kasetę, więc na razie to siódmy utwór na płycie. To teraz porozmawiajmy o tekstach. Czy to ważna część twórczości Sylent Storm czy raczej to luźne i bardziej rozrywkowe kwestie? One są dla mnie bardzo ważne. Teksty nigdy nie są ulotną refleksją ani czymś, co zajmuje tylko miejsce. Teksty muszą coś znaczyć, ale ich znaczenie może być inne od tego, czego oczekuje od nich słuchacz. Dlatego unikam zbytniego mówienia o tym, co wpłynęło na te słowa. Nie chcę zepsuć komuś pojęcia, co to dla niego może znaczć. Ogólnie muzyka z "The Fire Never Dies" brzmi bardziej soczyście i przestrzenie niż ta na EPce. Powiedz gdzie i z kim nagrywaliście materiał na ten album? Perkusja została wykonana, nagrana i wyprodukowana przez Richa Psonaka w 10th Dimension Sound w Grants Pass w stanie Oregon. Wszystko inne zrobiliśmy z Brandonem "Bitch Tits" Seybothem w Headroom Labs. To była jego pierwsza płyta heavymetalowa, więc w produkcję brzmienia wniósł najróżniejsze pomysły. To właśnie zwykle robi, ale to zupełnie inna sprawa. Jym, nie masz głosu Dickinsona czy Dio ale znakomicie radzisz sobie jako wokalista i w sumie twój głos jest jedną z cech charak terystycznych dla Sylent Storm. Jak w ogó-

le doszło do tego, że śpiewasz? Zupełnie przez przypadek i z konieczności, przy okazji tworzenia muzyki. Jednak nie uważam się za wokalistę z zawodu. Jestem autorem utworów, który śpiewa, aby przekazać je słuchaczom, jeśli to ma sens. Skąd Sylent Storm? Nazwa jest napisana z błędem, to nawiązanie do wielkich hard rocka i heavy metalu typu Led Zeppelin, Def Leppard itp. czy twoja personalna zabawa typu Jym zamiast Jim? Dwa razy tak. Dałem zestawienie delikatnego słowa z mocnym słowem, a także błąd w pisowni. Związane jest to też z tym, że pierwsze słowo ma dwie sylaby, a drugie słowo ma jedną, tak jak w Judas Priest, Armored Saint, Metal Church... Sylent Storm! Błędy ortograficzne sięgają początków rocka od czasów Beatlesów. Pandemia daje mocno w kość show bussinesowi. Nie można koncertować i normalnie promować materiał z płyty. W zasadzie promocja zeszła do internetu, jak dajecie sobie radę w tej kwestii? To jest trudne. Opieramy się całkowicie na internecie. Miejmy nadzieję, że któregoś dnia wszystko wróci do normy i znów będziemy mogli grać koncerty. W tym roku mieliśmy grać na Legions Of Metal w Chicago i kilka innych festiwalach, ale wszystkie daty koncertów zostały dawno temu odwołane. Jaki będzie wasz następny ruch? Praca nad drugą płytą, szybkie jej wydanie i próba promocji obu albumów pod koniec 2021 roku? Rozmawiamy o 7" winylu dla pewnego zremiksowanego utworu z "The Fire Never Dies" i stronie B z zupełnie nowym utworem. Poza tym, będziemy robić co najmniej jeden teledysk. Mamy też nowe projekty gadżetów. Jest też wystarczająco dużo materiału, aby zrobić kolejny album, ale będziemy musieli zobaczyć, jak to działa! Jeszcze raz dziękuję za wywiad! Michał Mazur Tłumaczenie: Szymon Paczkowski, Sara Ławrynowicz

SYLENT STORM

107


Coraz większa rodzina Już nieodżałowany Nocturno Culto śpiewał, że kanadyjski metal to nie przelewki. Gdzie tam bym chciał wchodzić w spór z takim klasykiem gatunku. Zgodzicie się pewnie, że trudno o bardziej otoczoną kultem grupę, z tego fajniejszego kraju kontynentu północnoamerykańskiego, niż Voivod. Miniony rok, mimo, że dla wielu stracony, fanom zespołu przyniósł kilka ciekawostek, takich jak album koncertowy czy nagrana z nietypowym instrumentarium EPka. Mam nadzieję, że kilku dodatkowych ciekawostek dostarczy rozmowa z sympatycznym perkusistą i ilustratorem zespołu. HMP: Voivod istnieje już prawie czterdzieści lat. Co powinienem robić, aby utrzymać taką witalność w waszym wieku? Michel "Away" Langevin: Tak właśnie jest. (śmiech) Pod koniec lat dziewięćdziesiątych wybrałem się na koncert Whitesnake, na bębnach grał z nimi Tommy Aldridge. Był w wyśmienitej kondycji. Patrząc na niego, pomyślałem, że jeżeli chcę grać równie dobrze w jego wieku, muszę na poważnie zacząć dbać o zdrowie. Nie imprezować już tyle podczas tras i tak dalej. Ot, cała recepta. Od tamtej pory minęło dwadzieścia lat i mogę potwierdzić, że potrafię o siebie zadbać. Perkusja jest bardzo wymagającym instrumentem dla muzyka grającego w zespole metalowym. Miewasz czasem ochotę rzu-

Przy okazji, chciałbym zapytać cię o to, jak Kanada radzi sobie z pandemią? Nie musimy siedzieć w domach, możemy wychodzić na ulice, ale należy nosić maseczki (rozmowę przeprowadziliśmy w listopadzie 2020 roku - przyp. red.), będąc na przykład w metrze. Coraz więcej ludzi z maseczkami widać też po prostu na ulicy. Pochodzimy z Montrealu i nadal tu mieszkamy. Miasto jest w czerwonej strefie, pojawia się coraz więcej nowych przypadków zachorowań związanych z drugą falą epidemii. Podobnie dzieje się w innych miejscach na świecie. W Montrealu panuje lockdown, który potrwa przynajmniej do drugiej połowy listopada. Nie możemy grać prób w naszym studio, które znajduje się pod miastem. Wystąpiliśmy za to wcześniej na koncercie

Foto: Wayne Archibald

cić swoje aktywności muzyczne w cholerę? Nie, gdyż jestem w tym zespole właściwie od samego początku. Tym, co mnie dalej napędza są podróże, dające możliwość grania muzyki w każdym zakątku planety. Nie mogę tak po prostu przestać to robić! Oczywiście, ten rok był dla nas trudny, zwłaszcza jeśli spojrzeć na to, że nie gramy koncertów. Zdecydowaliśmy się więc tworzyć nowy materiał, na ile warunki dystansu społecznego nam na to pozwalają.. Przygotowaliśmy też album koncertowy Wykorzystaliśmy więc czas, którego nie mogliśmy poświęcić na granie na żywo.

108

VOIVOD

online, przyjętym z ogromnym entuzjazmem. Zarejestrowaliśmy go właśnie w naszym studiu. Myślimy już o kolejnych imprezach tego typu. Może będziemy grali w całości konkretne albumy? Kto wie. Na razie Snake (Denis Bélanger, wokalista - przyp. red.) przygotowuje w swoim domu pokój, w którym urządzi małe studio nagraniowe. Będziemy mieli miejsce na jakąś drobną próbę czy nagrania. Oczywiście z zachowaniem wszelkich zasad bezpieczeństwa. Dla zespołu, który tak bardzo sprawdza się w warunkach koncertowych, konieczność

spędzenia całego roku w domu musi być pewnie męcząca? Mieliśmy kupę szczęścia, gdyż w 2019 roku, w połowie trasy promującej płytę "The Wake" zagraliśmy podczas dwóch festiwali w prowincji Quebec. Praktycznie pod domem. Jeden miał miejsce w mieście Quebec, drugi w Montrealu. Poprosiliśmy Francisa Perrona, naszego producenta, aby wpadł ze sprzętem nagrywającym i zarejestrował oba koncerty. Dzięki temu mieliśmy trochę archiwalnego materiału, którym dzielimy się ze słuchaczami. Ponadto, nieco nowej muzyki zarejestrowaliśmy na przełomie stycznia i lutego, jeszcze przed rozpoczęciem lockdownu. Pracujemy też nad filmem dokumentalnym opowiadającym o zespole. Reżyserem jest Felipe Belalcazar, który zrobił dokument o grupie Death. Felipe reżyserował nasze ostatnie teledyski. Jak widzisz, dzieje się u nas dość sporo. W pewnym sensie, cała ta wirusowa sytuacja przymusiła nas do tego, abyśmy się lepiej zorganizowali. Myślę, że jeżeli wrócimy do normalności, to będziemy mocniejszym, bardziej scementowanym zespołem. Zachowamy gotowość do pracy niezależnie od okoliczności. Interesuje mnie wspomniany film dokumentalny. Możesz powiedzieć na jakim etapie jest jego produkcja? Nie jest jeszcze gotowy, zdjęcia się nie zakończyły. Wydaje mi się jednak, że zostały do zrobienia jeszcze dwa wywiady. Na pewno trzeba zrobić rozmowy ze Snake'em oraz ze mną. Potem można będzie przystąpić do montażu. Trochę to potrwa, bo materiału jest już bardzo dużo. Wszystko zmierza więc we właściwym kierunku. Problemem jest to, że Felipe mieszka w Ontario, a nie można w swobodny sposób podróżować pomiędzy prowincjami. Czekamy aż się skończy kolejna fala epidemii, a wtedy prace nabiorą szybszego tempa. Niewiele jest grup o takiej renomie, które bardziej zasługiwałyby na całościowe przyjrzenie się ich historii. Nawet, jeżeli nadal postrzegacie się za zespół podziemny, to nie da się zaprzeczyć, że Voivod ma pozycję kultową. Zdajemy sobie z tego sprawę. Co ciekawe i trochę zabawne, odkąd pod koniec 2018 roku wydaliśmy "The Wake", odnosimy coraz większe sukcesy. Gramy w większych klubach i często bywają one wypełnione pod kurek. Ludzie słuchający Voivod są szalenie lojalni. Jesteśmy za to im wdzięczni. Uwielbiam wydawać nowe płyty, promować je na


żywo, spotykać nowych i starych znajomych. Mam wrażenie, że rodzina Voivod ciągle się powiększa. Wspomniałeś o "The Wake". W moim przekonaniu album ten poniekąd zdefiniował was na nowo. Jest najsilniejszą pozycją w waszej dyskografii, odkąd odszedł Piggy (gitarzysta grupy, zmarł w 2005 roku przyp. red.). W zespole panuje doskonała atmosfera i jest między nami chemia. Bardzo się z tego cieszę. Między innymi, z tego powodu chcieliśmy udokumentować tę atmosferę albumem koncertowym. Od kilku lat przeżywamy odświeżenie. Z powodu tego, że tak dobrze się dogadujemy, z przyjemnością spędzamy ze sobą czas pisząc nowy materiał. Uwielbiam "The Wake", jestem bardzo zadowolony z tej płyty. Słychać na niej odniesienia do wszystkich wcześniejszych wcieleń zespołu. Jednocześnie, nie jest ona pozbawiona nowych wtrętów. Gramy teraz coś, co nazwałbym metalem fusion, z elementami progresywnego rocka. Taka muzyka stanowi dla mnie wyzwanie, nie powiem, ale chyba też dlatego tak bardzo ją kocham. Po śmierci Piggy'ego, jego znaleźliście zastępstwo w Danielu Mongrainie, który idealnie wpasował się w Voivod. Gdybyś miał pokusić się o ich porównanie, zi pod kątem muzykalności i osobowości, to jakbyś to zrobił? Jeżeli chodzi o cechy charakteru czy osobowość, to są do siebie odrobinę podobni. Jeżeli zamkniesz oczy i posłuchasz ich gry na przemian, to możesz pomyśleć, że gra ten sam człowiek. Po wielu latach koncertowania z Danielem oczywiście potrafię wyczuć różnice, musiałem do niego dostosować swoje granie. Jest bardzo precyzyjny, w tym aspekcie niemal chirurgiczny. Bardzo dobrze przygotowany technicznie. Piggy stawiał bardziej na boogie, uwielbiał gitarzystów takich jak Fast "Eddie" Clarke, Jimi Hendrix czy Jimmy Page. Było to słychać w jego muzyce. Groove i rytm jest właśnie tym, co różni Daniela od Piggy'ego. Obaj jednak są podobni pod względem zamiłowania do eksperymentowania i traktowania muzyki jako

Foto: Wayne Archibald

Foto: Wayne Archibald

ciągłych poszukiwań. Podoba mi się przygotowana przez Daniela aranżacja instrumentów dętych w utworze "The End of Dormancy". To była nowość w muzyce Voivod. Co czułeś, gdy pierwszy raz o to usłyszałeś? Było to coś nowego i podniecającego. Uwielbiam dodawać kolejne warstwy do muzyki. Nawet w latach osiemdziesiątych czuliśmy ekscytację eksperymentując z samplerami i sekwencerami. Piggy był zafascynowany możliwościami, jakie oferowały różne efekty gitarowe w kostkach. Daniel również ma całe mnóstwo tego typu zabawek. Wracając do tematu, kiedy powiedział nam, że chciałby nagrać kwartet dęciaków do jednego z kawałków, byłem absolutnie pewien, że będzie w stanie zrobić to świetnie. Daniel wie, jak pisać na każdy instrument, jest w końcu nauczycielem muzyki w koledżu. Po otrzymaniu propozycji zagrania na Montreal Jazz Festival, bardzo prestiżowej imprezie, pomyśleliśmy, że to świetna okazja do zaproszenia dęciaków na scenę. Zrobiliśmy z tego wyjątkowe wydarzenie. Kiedy podczas pierwszej próby usłyszałem jak nasza muzyka brzmi w ich towarzystwie, skojarzyło mi się z francu-

skim zespołem Magma. Jestem ich ogromnym fanem i byłem zachwycony, że udało nam się uzyskać podobny klimat. Podczas koncertu ludzie oszaleli, a pamiętaj, że było to festiwal jazzowy. (śmiech) Zresztą, można pokusić się też o skojarzenia z "Atom Heart Mother" Pink Floyd, których również uwielbiam. Podczas lockdownu pomyśleliśmy, że moglibyśmy wypuścić jakąś małą płytkę. Tak narodził się pomysł EPki "The End of Dormancy". Mieliśmy nagrania utworu z sekcją dętą, dodaliśmy do tego teledysk z ich udziałem. Postanowiliśmy to wydać. Swoją drogą, mieliśmy niezłą zagwozdkę z tym teledyskiem. W sumie to powstał na jesień 2019 roku, ale w jego treści znajdują się odniesienia do sytuacji podobnej do epidemii. To oczywiście zupełna fikcja, jednak zrobiło nam się dziwnie, kiedy kilka miesięcy później te obrazy nabrały realności. Zastanawialiśmy się, czy to dobry moment na publikację czegoś takiego. W końcu z powodu wirusa umiera całe mnóstwo ludzi, a my jesteśmy tylko zespołem uwielbiającym science fiction. Postanowiliśmy jednak podzielić się tą produkcją ze światem. Może to naiwne, ale nowe wydawnictwa zespołów mogą być niewielką pociechą dla fanów w tych trudnych chwilach. Dobrze powiedziane. Teledysk spotkał się z bardzo ciepłym przyjęciem. Dodaliśmy do nich kilka słów wyjaśnienia, skąd decyzja o jego początkowym odłożeniu w czasie. Chcieliśmy dać coś nowego ludziom siedzącym w domach. Cieszę się, że się spodobało. Porozmawiajmy o przeszłości. Jak zaczęło się twoje zainteresowanie muzyką? Prawdopodobnie miałem około dwunastu lat. Uwielbiałem The Beatles dlatego grałem na bębnach do ich kawałków. W telewizji leciały jakieś filmy o zespole i zobaczyłem na nich ile energii ma w sobie Ringo Starr. Podczas grania ciągle machał głową. Pomyślałem sobie, że chciałbym grać tak jak on. (śmiech) W połowie lat siedemdziesiątych natknąłem się na koncert Kiss "Alive" i zostałem ich wielkim fanem. Było to milowy krok w graniu cięższej muzyki. Słuchałem też Alice Coopera. Moja siostra miała wtedy chłopaka, który wpadał do nas z ośmiościeżkowy-

VOIVOD

109


mi kasetami Led Zeppelin, Black Sabbath i Uriah Heep. Totalnie mnie to rozwaliło! Po wysłuchaniu Deep Purple "In Rock" uzmysłowiłem sobie, że czeka mnie długa droga i mnóstwo nauki, jeżeli chcę grać w taki sposób. W 1977 zaczęła się dla mnie rewolucji punkrockowa. Słuchałem głównie Sex Pistols i The Damned, co dodało mojej grze nieco innego klimatu. Ale jednocześnie zacząłem słuchać rocka progresywnego, bo był bardzo popularny w Quebecu. Zacząłem uczyć się długo utworów, takich jak "Close to the Edge" Yes czy "Tarkus" Emerson, Lake & Palmer. Pomogło mi to ćwiczeniu pamięci i zapamiętywaniu tych skomplikowanych struktur. Słuchałem też dużo AC/DC i Judas Priest, ale to debiut Iron Maiden z 1980 roku był dla mnie prawdziwym przełomem. Jak również "Ace of Spades" Motorhead. To była dla prawdziwa rewolucja. Totalnie wkręciłem się heavy metal, a nieco później w thrash i hard core. Z tego wszystkiego, to pierwszy krążek Iron Maiden uważam za punkt zwrotny w swoim zainteresowaniu muzyką. Fakt, że mieszałeś zainteresowanie rockiem progresywnym, metalem oraz punkiem i hard core jest bardzo ciekawy. Ten eklektyzm oczywiście można wyraźnie usłyszeć w Voivod. Było jeszcze kilka prądów, które mocno na mnie wpłynęło. Zwłaszcza to, co nazywamy muzyczną alternatywą: Killing Joke, Bauhaus i tym podobne. Podobało mi się ich pierwotne, plemienne podejście do rytmu i perkusji. W pewnym sensie, taka muzyka niezwykle mocno mnie ukierunkowała. Zwłaszcza Killing Joke. Zresztą, kilka ich ostatnich płyt jest naprawdę fantastycznych. To szalenie inspirujące, kiedy twoi bohaterowie nadal są w stanie wypuścić coś interesującego. Stają się wręcz coraz lepsi. Myślisz, że można by się pokusić o zgeneralizowane stwierdzenie, że kanadyjskie zespoły rockowe i metalowe lubią eksperymentować? Można by znaleźć wspólne

Foto: Wayne Archibald

mianowniki pomiędzy grupami takimi jak Rush, wczesny Annihilator czy wasza, właśnie w poszukiwaniach czegoś nowego. Myślę, że wszyscy wywodzimy się z Rush. Byliśmy ich maniakalnymi fanami. Graliśmy z nimi trasę w 1990 roku, zaraz po wydaniu "Nothingface". Piggy uwielbiam Alexa Lifesona (gitarzysta Rush - przyp. red.). Tak jakoś wyszło, że kanadyjski metal jest bardzo techniczny. Nawet takie zespoły jak Anvil. Myślę, właśnie że wzięło się to z uwielbienia wobec Rush. Byłeś fanem ich perkusisty, Neila Pearta? O, tak. Byłem w szoku gdy umarł. Strasznie mnie to smuci, kiedy odchodzi któryś z moich bohaterów. Jest już jasne, że nie będzie nowych płyt Rush i to też fatalna wiadomość. Uwielbiałem go. Pamiętam, że próbowałem rozgryźć jakieś jego zagrywki i zupełnie mi nie wychodziło. Przez całą trasę, kiedy ich supportowaliśmy - wydali wtedy album "Presto", podglądałem dokładnie jak gra zza

sceny. Nawet wtedy nie mogłem połapać się jak gra te swoje patenty. (śmiech) Oprócz muzyki zajmujesz się projektowaniem graficznym. Nie tylko dla swojego zespołu. Jesteś w stanie porównać satysfakcję płynącą z obu tych dziedzin? Myślę, że niemożliwe jest porównanie tych dwóch spraw. Obie mają związek z Voivod i z obu czerpie dużo radości. Gdy nie gramy koncertów to siedzę w domu i przygotowuję grafiki. Czasem również dla innych zespołów. Kocham to, bo taka działalność daje mi jakąś równowagę. Projektując dla innych, staram się odejść od swojego stylu, ale najczęściej przypominają mi, że chcą właśnie, abym się go trzymał. (śmiech) Cieszę się, że mogę rozwijać oba aspekty swojej kariery. Jest to ważne dla mojego zdrowia psychicznego. Przeczytałem gdzieś, że po koncercie lubisz rysować impresje związane z miejscem, w którym występujesz. Planujesz wydać te rysunki? Tak, właśnie nad tym pracuję. Gdy zaczął się lockdown, wielu muzyków poczuło potrzebę wymyślenia się na nowo. Wpadłem na pomysł otwarcia firmy wydawniczej i zacząłem od skanowania wszystkich moich obrazów, oczywiście na potrzeby przyszłej publikacji. Skończyłem też komiks, który jest wydrukowany i gotowy do sprzedaży. Kończę pracę na sklepem internetowym, dzięki któremu moja twórczość będzie dostępna dla każdego. Mam w planach również inne wydawnictwa, muszę tylko je dokończyć. Posiadam dosłownie tysiące najróżniejszych rysunków. Przeważnie wykonuję je na hotelowej papeterii, co trochę utrudnia skanowanie. Na pewno je opublikuję, to jeden z moich celów na przyszłość. Igor Waniurski

Foto: Wayne Archibald

110

VOIVOD



Optymiści grający pesymistyczną muzykę Ten norweski zespół to prawdziwi mistrzowie progresywnego metalu, a Oddleif Stensland zdaje się być jednym z ostatnich wizjonerów takiego grania, przywiązując ogromną wagę do każdego elementu kompozycji Communic. Ich najnowszy album "Hiding From The World" to kolejna perełka w dyskografii tego tria, płyta piękna i jedyna w swoim rodzaju. HMP: Progresywny metal to stylistyka, w której czujesz się i wyrażasz najlepiej, nie ma szans na to, żebyś poszedł w nieco innym kierunku, na przykład na płycie solowej? Oddleif Stensland: Dzięki za zaproszenie nas do rozmowy i za wsparcie! Właściwie to staramy się nie określać nas jako zespół progresywny, jesteśmy zespołem metalowym, ale ciężko jest sklasyfikować to co robimy, ponieważ dotykamy tak wielu różnych stylów w naszej muzycznej podróży, iż czujemy, że możemy zrobić prawie wszystko. Ale piszę również dużo materiału, który nie pasuje bezpośrednio do Communic. Mam nawet piosenkę w stylu country & western, którą kiedyś napisałem i uważam, że jest naprawdę fajna, ale nie mam pojęcia jak ją wykorzystać,

ktoś chce, to niech sprawdzi. Jak oceniasz obecną kondycję metalu pro gresywnego jako takiego? Ma się dobrze, czy też spuścił z tonu, w porównaniu choćby z czasami, gdy wydawaliście debiutancki album "Conspiracy Of Mind"? Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Jest tak wiele zespołów, których nie udaje mi się śledzić na bieżąco. Staram się od czasu do czasu sprawdzać nowe tytuły i mam kilka playlist z nowymi utworami, których słucham w przerwach między tym, co robię na co dzień, ale przez większość wolnego czasu analizuję i słucham własnej muzyki i rzeczy, które mam na etapie powstawania lub w trakcie tworzenia w studio. A jeśli już siadam do słuchania muzyki, to często kończę na słuchaniu star-

112

COMMUNIC

Ten sam skład od początku istnienia zespołu to ewenement - musicie naprawdę nieźle się dogadywać, skro gracie razem już od dobrych 17 lat? I to jest niesamowite, właściwie nie wiem, jak udało nam się to osiągnąć. Myślę, że szacunek do siebie nawzajem odgrywa w tym ogromną rolę. Były ciężkie chwile, kiedy byliśmy bliscy poddania się, każdy z nas miał jakieś problemy, w tym ja, kiedy byłem na dnie. Ale byliśmy cierpliwi, daliśmy sobie czas, którego potrzebowaliśmy, aby wyzdrowieć, wrócić na właściwe tory, zamiast po prostu kontynuować granie z kimś innym. Jesteśmy więc dumni z tego, że trzymamy się razem na dobre i na złe. Prawdopodobnie jest to łatwiejsze, ponieważ nie polegamy na tym zespole, żeby przetrwać lub zapłacić rachunki, więc mamy możliwość czekania, ale mogę sobie wyobrazić, że takie rzeczy są trudne dla wielu innych zespołów.

szej muzyki, jak Dio, Black Sabbath, Blue Öyster Cult, Uriah Heep...

Warto podkreślić, że nie tylko nie odpuszczacie, ale też wasze kolejne wydawnictwa trzymają poziom - trudno utrzymać artystyczną formę przez tak długi czas, szczególnie teraz, kiedy czasy niezbyt sprzyjają ambitnej muzyce? Nie poddajemy się jeszcze (śmiech). Zawsze istnieje presja zapewnienia jakości, ale poświęcamy pracy tyle czasu, ile potrzeba, abyśmy byli pewni materiału, który tworzymy. Nie wypuszczamy go, dopóki wszyscy nie są zadowoleni i dopóki nie możemy być pewni rezultatu. To wymaga czasu, a my mamy rodziny i małe dzieci, więc znalezienie czasu jest również ważnym czynnikiem. I tak, nasza muzyka jest być może ambitna i nie tak przystępna czy mainstreamowa, ale gramy coś,co lubimy, na naszych warunkach i jest to dobre uczucie.

Wydaje się, że było to tak niedawno, a tu proszę, minęło już 15 lat - tobie ten czas też upłynął tak szybko, znaczony kolejnymi albumami Communic? Czas leci, nie mam pojęcia gdzie się podziały te wszystkie lata. Ale z drugiej strony mogliśmy być bardziej produktywni, niemniej w tym samym czasie urodziła mi się też trójka dzieci, więc wydaje mi się, że ten czas był wypełniony czymś więcej niż tylko muzyką. Do tego im jestem starszy, tym trudniej jest znaleźć czas na zebranie się razem jako zespół, by tworzyć muzykę w tym samym cza-

Często słyszy się głosy, że ten cały, tak zwany nurt progresywny, niezależnie od tego czy mówimy o klasykach z lat 70., ich następcach z kolejnej dekady czy teraz zespołach prog-metalowych, jest w istocie regresywny, od lat nie ma w nim oryginalności, poszukiwań czegoś własnego - według ciebie to prawda czy fałsz, w końcu znasz tę stylistykę i środowisko od podszewki? Jeśli się nad tym zastanowić, to większość muzyki, którą można stworzyć, została już prawdopodobnie stworzona, w skali muzycznej mamy do zabawy tylko dwanaście nut,

Foto: Morten Fasseland

(śmiech). Mam też zbiór kompozycji, które planuję umieścić na solowym projekcie z udziałem różnych muzyków z całego świata, przyjaciół i ludzi, których jestem fanem, ale nie pracuję nad tym jeszcze z myślą o celu, tylko odkładam utwory i pomysły do pudełka, czyli tak naprawdę folderu w archiwum komputera. Jeśli chodzi o projekty poboczne, nasz perkusista Tor Atle nagrywał ostatnio na perkusji dla ZeroZonic, zespołu z naszej okolicy, a ja i Erik mamy projekt poboczny o nazwie Raffineriet, norweski zespół rockowy z tekstami w dialekcie lokalnego regionu, ale to wszystko tylko dla zabawy. Mogę sobie wyobrazić, że brzmi to dziwnie dla osób nie będących rodowitymi Norwegami, ale jak

sie, więc wydaje mi się, że ten cały upływający czas jest efektem tego wszystkiego, co dzieje się w świecie dorosłych.


ale kombinacja różnych ludzi, różnych wpływów i połączeń wszystkich rzeczy, które inspirują, co zostało zrobione wcześniej lub nie, będzie brzmiało świeżo, jeśli połączy się je w nowy sposób lub w innej kombinacji. Myślę o nowej muzyce, którą tworzę, jako o zwieńczeniu określonego nastroju, i być może tworzeniu historii, która budzi w słuchaczu jakieś uczucia, próbując wyrazić lub przekazać je za pomocą muzyki. Staram się wymyślić coś, co podąża tą samą ścieżką, którą zaczęliśmy wędrować w 2003 roku, a do tegoi trzymamy się wciąż tej samej formuły, długich utworów, sążnistych tekstów i mnóstwa różnych dynamicznych i pełnych emocji dźwięków - myślę, że to co robimy jest dość unikalne w masie istniejących zespołów, nie sądzę, żebyś znalazł wiele grup, które brzmią jak Communic. Jak postrzegasz więc w tym kontekście choćby ostatnie produkcje Dream Theater? Powiedzieć, że Amerykanie, tak kiedyś oryginalni, zjadają na nich własny ogon to nic nie powiedzieć, tymczasem wam wciąż udaje się zaskakiwać fanów, nagrywacie kolejne albumy bez powielania tych samych pomysłów. Od czego to zależy: od braku kreatywności, wieku czy może nawet stanu konta? (śmiech) Z pewnością od bilansu konta (śmiech), to byłoby zajebiste - nigdy nie robiliśmy niczego w oparciu o pieniądze i nie widzimy tego też w przyszłości - więc wciąż musimy mieć ten twórczy napęd, by znaleźć przyjemność w robieniu tego i spotykaniu się razem. Jeśli chodzi o Dream Theater, to przestałem śledzić ich poczynania chyba po albumie "Awake", bo przestało mnie to interesować, ale może to być spowodowane tym, że przestałem słuchać wielu zespołów po prostu dlatego, że nie miałem już tyle czasu na słuchanie muzyki, co wcześniej, więc nie wiem i nie interesuje mnie zbytnio, co robią inne zespoły. Czyli nie pomylę się zbytnio twierdząc, że wasze kolejne płyty mają przede wszystkim usatysfakcjonować was samych, spełnić wasze, do tego wyśrubowane, oczekiwania, a fakt, że od tylu lat jesteście do tego w

Foto: Communic

Foto: Morten Fasseland

stanie zainteresować nimi również słuchaczy jest już tylko skutkiem takiego podejścia, a do tego wartością dodaną? Zgadza się i to był nasz punkt orientacyjny od samego początku. Wiedzieliśmy, że ten rodzaj muzyki nie uczyni z nas wielkich gwiazd rocka, ale ci nieliczni, których dotkniemy i ci, którzy zanurzą się w naszej muzyce i poczują ją, będą czerpać z niej przyjemność oraz od pierwszego dnia zostaną po naszej stronie, a także każdy nowy słuchacz, który się w nią zagłębi, wróci i pozna nasz cały katalog. W tej chwili nie wiem, jak wygląda przyszłość, ale mamy w sobie więcej muzyki i chcemy wydawać kolejne albumy. Mam tylko nadzieję, że streaming i serwisy zajmujące się tym znajdą nową formułę i sposób, aby rozliczyć się z artystami którzy dostarczają im treści, a nie tylko ze stojącymi za nimi biznesmenami, ale w tej chwili tak to wygląda, że my, zespoły, musimy dostosować się do tego. Gdzie szukasz więc inspiracji, żeby stworzyć taki materiał jak "Hiding From The

World"? To długi, czasochłonny proces czy przeciwnie, wszystko zależy od natchnienia i jakości nowych pomysłów? Mam sporą ilość kompozycji i pomysłów do wyboru w moim archiwum niewykorzystanych rzeczy, ale zazwyczaj pracuję nad mnóstwem nowych rzeczy, które po prostu kończą, znajdując się w tymże archiwum przez 56 lat, a potem nagle pasują do czegoś, nad czym pracuję, i wybieram rzeczy, które będą ze sobą współgrać. Muszę też przekonać chłopaków z zespołu, żeby to polubili i też się do tego przyłożyli, więc czasami nowe rzeczy mają zaledwie kilka miesięcy, podczas gdy kolejna część tej samej kompozycji czeka już od dziesięciu lat, ale czuję, jakby musiały być razem, dziwne, ale tak właśnie powstają moje materiały. Ciągle piszę nowe rzeczy, a mój dyktafon jest pełen nucącego mnie riffy, śpiewającego zwrotki lub melodie, które muszę sobie zapamiętać na później. Zwykle wydajecie kolejne płyty w regularnych odstępach czasu, ale pomiędzy "The Bottom Deep" a "Where Echoes Gather" upłynęło ponad sześć lat. To był ten moment, kiedy potrzebowaliście przerwy po wydaniu w ciągu sześciu lat czterech albumów, a do tego z Nuclear Blast przenieśliś cie się do AFM Records? Szczerze mówiąc, najtrudniejszy okres mieliśmy przed wydaniem "The Bottom Deep", który był tylko fragmentem, zanim wszystko się skończyło i ten album był bliski skazania na to, że nigdy nie ukaże się, ale udało się. Luka po tym albumie wzięła się z tego, że zbyt długo czekaliśmy, nie ruszyliśmy w trasę, a życie rodzinne, dzieci i zobowiązania były na pierwszym miejscu, kiedy zaczęliśmy pracować nad nowym materiałem, Nuclear Blast chciało nas zwolnić z powodu naszej bezczynności, więc wróciliśmy do biurka, pozmienialiśmy niektóre plany, napisaliśmy jeszcze więcej nowej muzyki, a potem zmiana wytwórni zajęła nam w sumie około dwóch lat, więc zebrało to swoje żniwo. Jednak przetrwaliśmy, a pojawienie się innej wytwórni dało nam kopa w siedzenie, by znaleźć nową energię, by ruszyć dalej i dalej kopać tyłki.

COMMUNIC

113


Nie jest też czasem tak, że jesteś perfekcjonistą, musisz być pewny w 120%, że dana partia czy utwór są dopracowane pod każdym względem, nawet jeśli wiąże się to z dłuższym czasem oczekiwania na kolejną płytę? Czasami afekt do utworu jest natychmiastowy, po prostu wiesz, że jesteś w czymś dobry. A my jesteśmy trochę staromodni, lubimy grać razem w tym samym pomieszczeniu, a nie tylko siedzieć w studiu kopiując i wysyłając pliki do siebie nawzajem. Lubimy grać razem i wtedy właśnie dzieje się magia, wtedy czujesz czy to działa, wtedy właśnie wiem, że mogę grać i śpiewać w tym samym czasie. No i gramy we trzech, więc jest to ważne jak dźwięki, które gramy, łączą się w całość w jednym pomieszczeniu. To również zajmuje dużo czasu, bo ciągle zmieniamy drobne szczegóły, staramy się nie myśleć o żadnych terminach zanim zarezerwujemy studio, dobrze jest odczuwać bowiem pewną presję, ale wtedy wiemy już co robić i co

minów, które ustaliliśmy, więc wszystko dobrze się ułożyło. Po lecie, przygotowując się już do wydania płyty, spędziliśmy sporo czasu na pracy nad kilkoma klipami promocyjnymi, a także udzielając wywiadów i przygotowując promocję, więc większość roku przeznaczyliśmy na pracę nad tym albumem, podczas gdy większość 2019 roku zeszła nam na tworzeniu utworów. Czy to nie dziwne, że jeszcze kilka miesięcy temu trudno było sobie coś takiego wyobrazić, cały świat ogarnięty kryzysem, kto wie czy nie najpoważniejszym w ostatnich kilkuset latach? Tak, to jest niezły bałagan. Tutaj w Norwegii było w większości w porządku, nie ma tu zbyt wielu ludzi i nie ma zbyt wielu przypadków, ale musimy być ostrożni. Mieszkamy na wsi, na południu Norwegii, i w tej chwili nie ma prawie żadnych przypadków, a większość spraw toczy się normalnie, ale mamy nadzieję, że szczepionka zadziała i wszy-

Foto: Communic

chcemy osiągnąć. Tak więc prawda jest taka, że dążę do 100 % perfekcjonizmu, ale zazwyczaj kończy się na tym, że czuję się zadowolony z rezultatu tak w 95-98 %, co jednak pozostawia pewne pole do poprawy. Teraz nagrania pokrzyżował wam lock down, ale zdaje się, że w miarę szybko mogliście wznowić przerwaną sesję i do końca lata "Hiding From The World" był już ukończony? Mieliśmy szczęście, bo większość materiału na tym albumie została nagrana w moim własnym studiu. Jedyną rzeczą, która nam przeszkadzała było to, że zdecydowaliśmy się nagrać perkusję w innym studiu, tylko dlatego, że nasz perkusista przebywa w innym mieście, co ułatwiło mu nagrywanie wieczorami, po pracy w ciągu dnia, ale to studio zostało zamknięte na 3-4 tygodnie, co trochę zahamowało nasze postępy. Zakończyliśmy nagrania i wysłaliśmy je do miksu pod koniec czerwca, dotrzymaliśmy wydawniczych ter-

114

COMMUNIC

stko powoli wróci do normy. Koncertowa zapaść to tragedia, bo mnóstwo muzyków straciło źródło utrzymania, ale akurat wy jesteście w o tyle dobrej sytuacji, że nawet jeśli koncerty wrócą w jakiejś ograniczonej formie, to będziecie mogli zagrać w sali teatralnej czy filharmonii z miejscami siedzącymi - tacy Cannibal Corpse mają pod tym względem znacznie gorzej, bo ich muzykę odbiera się zupełnie inaczej, a fani muszą się przy niej wyszaleć? Myślę, że wszyscy jedziemy na tym samym wózku. I tak jak mówisz, to jest tragedia. To musi wrócić do normy jak najszybciej. Ale wyobraź sobie, kiedy to się otworzy i wszyscy będą organizować trasy koncertowe. Mamy szczęście, bo nie polegamy na tym zespole, żeby płacić nasze rachunki, ale musimy zająć się naszą normalną pracą i nie możemy spędzać tyle czasu z zespołem ile chcemy, więc będziemy musieli zastanowić się, co możemy zrobić z tym fantem.

Paradoksalnie nie jest tak, że pandemia przysłużyła się jednak muzyce w tym sensie, że muzycy mieli w lockdownie znacznie więcej czasu na komponowanie, dopracowywanie nowych pomysłów, etc., o co trud no, kiedy z pracy pędzi się na próbę, a w weekendy gra koncerty? Mieliśmy również lockdowny i czuję, że w tym okresie miałem mniej czasu na pracę nad muzyką, po prostu dlatego, że nie było szkoły dla dzieci, więc musieliśmy zorganizować w domu biuro i szkołę, więc kiedy nadszedł wieczór, nie było we mnie energii, by być kreatywnym, przynajmniej nie tyle by wymusić kreatywność. Zgodzisz się ze mną, że kiedyś było jednak lepiej i łatwiej o tyle, że muzyk z zespołu mającego kontrakt płytowy nie musiał oglądać się na to, za co zapłaci rachunki mógł żyć z muzyki i skoncentrować się na jej tworzeniu? Nie mam pojęcia, bo nigdy tak nie miałem. Ale nigdy nie stawiałem pieniędzy jako celu dla mojej muzyki, ale na pewno byłoby miło poświęcić się jej w pełni i nie mieć pracy w ciągu dnia, żeby przetrwać, wtedy można by było zrobić dużo więcej rzeczy, jak sądzę. Ale spędziłem ostatnie dwa lata budując od podstaw swoje własne studio, z myślą o tym, żeby być bardziej wydajnym i móc mieć więcej projektów oraz tworzyć więcej rzeczy, kiedy pojawi się u mnie kreatywność, czas i ochota na pracę, ponieważ bycie kreatywnym w muzyce nie jest pracą w godzinach 8:00-16:00, przeważnie najbardziej kreatywny jestem w późnych godzinach wieczornych i nocnych oraz o naprawdę wczesnych porankach, od 5:00 do 7:00, zanim wszyscy inni w domu się obudzą. Sytuacja jaką mamy obecnie inspiruje cię do tworzenia czy przeciwnie, dołuje i zniechęca? Niee... jest mniej więcej tak samo jak wcześniej, ale daje nam trochę możliwości, by myśleć o różnych scenariuszach grania, takich jak tworzenie streamingowych koncertów bez publiczności, ze studia i tym podobne. Rozglądamy się też za możliwościami, by spróbować zagrać kilka koncertów w naszej prywatnej sferze i wysłać je do naszych fanów, więc wydaje mi się, że pandemia inspiruje do szukania nowych opcji. Teksty są dość pesymistyczne, ale nie zostały zainspirowane pandemią, napisałeś je wcześniej? Cała muzyka została napisana przed lub w trakcie 2019 roku, więc przed obecną sytuacją na świecie, ale z pewnością pasuje do tego, co widzimy dzisiaj. Jeśli chodzi o teksty i ogólny temat, który miałem na myśli podczas pisania tych kompozycji, jest radzenie sobie z tym, co zostawiamy po sobie jako dziedzictwo, kiedy umieramy, jak artysta, który najprawdopodobniej nigdy nie zdobędzie uznania, bogactwa i szacunku współczesnych, na które zasługuje za życia, zaś po jego śmierci sępy będą zbierać i zgarniać cenne pozostałości, żyjąc z tego przez lata. Życie jest nieprzewidywalne i nie wiemy co się wydarzy za następnym rogiem... Cóż, brzmi to naprawdę przygnębiająco, ale właśnie stąd wzięły się te utwory i myślę, że to uczucie zostało


uchwycone przez wszystkie kawałki i historie na tym albumie... Tytuł płyty "Hiding From The World" można traktować jako nawiązanie do pandemii, czy owo ukrywanie się przed światem ma raczej bardziej uniwersalną wymowę? Jest to opowieść o człowieku na krawędzi samozagłady, próbującym ukryć się przed swoimi problemami, jednocześnie wyciągającym rękę po pomoc, by zostać zauważonym, nie widzi tylko łatwej drogi do zakończenia tego wszystkiego, alei czy ktoś w ogóle się nim przejmie, czy ludzie zauważą, że już go nie ma. "Wygląda na to, że nawet piekło jest dziś zamknięte" to dość potężna myśl, którą należy mieć w głowie. To nie było napisane w nawiązaniu do dzisiejszej sytuacji, ale może być łatwo z nią powiązane, kiedy pomyślę, że wiele osób zmaga się obecnie z jej powodu z depresją, problemami finansowymi i izolacją. Płytę promują single "My Temple Of Pride" i "Hiding From The World". Ten drugi utwór trwa ponad dziewięć minut, nie mieliście oporów czy to słuszny wybór w epoce streamingu, gdzie mało kto jest stanie poświęcić tyle czasu na odsłuch piosenki? To wraca do punktu wyjścia, że nie obchodzi nas, co ludzie myślą. Piszemy długie kompozycje i chcieliśmy zaprezentować ten utwór jako "singiel"", jest to ważna część tego co robimy, to jest to czego powinniście od nas oczekiwać. Wcześniej dokonywaliśmy edycji, aby uczynić go bardziej przyjaznym dla teledysku czy czegokolwiek, ale teraz chcieliśmy pokazać go takim, jakim jest, i jakim został on opublikowany przed wydaniem albumu. Wierzę, że ci, którzy są zainteresowani, posłuchają go w całości, ale nigdy nie wiadomo. Wystarczy posiedzieć na imprezie z przyjaciółmi i przy uruchomionym Spotify, aby zorientować się, że nie trzeba robić kawałków dłuższych niż 30 sekund. (śmiech) Wygląda zresztą na to, że nie przepadacie za schematycznymi rozwiązaniami, bo brak w waszej dyskografii suit trwających 15-25 minut; maksimum jakie proponujecie to 9-11 minut, tak jak choćby w przypadku "Silence Surround" z debiutu - nie ma co sztucznie wydłużać utworu, kiedy tak naprawdę tego nie potrzebuje? Nie poświęcamy uwagi temu ile trwa kompozycja, dopóki nie jest skończona, jej czas nie jest ważny, ważna jest historia i czas, którego potrzebujesz, żeby ją w całości opowiedzieć. Lubię, kiedy utwór płynie i jest dynamiczny, zmienia tempo i formę, ale nadal sprawia wrażenie jednorodnego, ale nie jest nudny, to jest nasz cel, a jeśli jest to pięć minut lub jedenaście, to na tym się kończy. Zazwyczaj nie czujemy, że trwa jedenaście minut, kiedy go gramy, bardziej czujemy, jakby trwał jakieś sześć.

Foto: Communic

wokalami harmonicznymi i klawiszami z taśmy czy samplami, niektórzy nawet podkładają bas na samplerze. My tego nie robimy. Jesteśmy więc dość wiarygodnym zespołem grającym na żywo, ale mamy surową moc i predyspozycje do tego co robimy, a bycie trio sprawia, że jest to naprawdę mocne. To, co robią inni, zależy od nich, ale my nie musimy odtwarzać "studyjnego brzmienia na żywo", chcemy odtworzyć utwory z uczuciem, w danej chwili i działa to naprawdę dobrze. Pewnie doskwiera ci brak koncertów w sytuacji, kiedy macie nowy album, ale pewnym pocieszeniem może być tu fakt, że w takiej sytuacji są wszyscy? Pytanie tylko kto przetrwa, jeśli taka sytuacja potrwa dłużej niż do lata przyszłego roku? Wszyscy są w tej samej sytuacji, jak sądzę. Będziemy musieli zobaczyć, co się stanie, gdy wszystko znów się otworzy.

z ciut większym optymizmem myśleć o przyszłości? Jesteśmy optymistami, zaczynamy teraz układać nasz set na żywo, wybierać utwory, które chcemy do niego włączyć, wybór utworów zaczyna być problemem, ponieważ chcemy zamieścić więcej kawałków, którymi możemy wypełnić godzinny set, lub nawet półtoragodzinny, ale często musimy grać 50 minut na festiwalu, więc ciężko jest wybrać utwory, które wszyscy chcą usłyszeć. Ale tak, musimy być optymistami i grać trochę pesymistycznej muzyki (śmiech). Dziękujemy za niesamowite wsparcie; jeśli ktoś chce sięz nami skontaktować, dowiedzieć się więcej o tym, co robimy, niech odwiedza naszą stronę na Facebooku, kanał YouTube lub stronę internetową, gdzie znajdziecie wiadomości, nasze gadżety i więcej... Zdrówka i wszystkiego najlepszego! Wojciech Chamryk & Sara Ławrynowicz

Wy jesteście w o tyle dobrej sytuacji, że od początku kariery macie wsparcie dużych firm, a do tego dorobiliście się może nie milionowej, ale licznej grupy fanów na całym świecie - to wiele dla was znaczy i pozwala

Ale na koncertach zdarzało wam się coś takiego, czy jednak zwykle trzymacie się ustalonych aranżacji, bo grając we trzech korzystacie z jakichś sampli, etc.? Na żywo nigdy nie używamy sampli ani żadnych playbacków, więc kiedy gramy na scenie, słyszysz tylko trzy osoby. Nie obchodzi mnie, co robią inni, ale nie lubię zespołów z

COMMUNIC

115


Introspekcyjne spojrzenie Mike Alvord przez wielu naszych Szanownych Czytelników jest kojarzony głównie z nieodżałowanym Holy Terror. O kilku lat realizuje się jednak w amerykańsko-włoskim bandzie MindWars, z którym to nagrał niedawno czwarty album "The Fourth Turning". Tytuł ten może się wydawać mało kreatywny, jednak jak się możemy dowiedzieć z poniższej rozmowy, to tylko pozory. HMP: Cześć. Po pierwsze chciałbym Ci pogratulować świetnego albumu "The Fourth Turning". Jak sugeruje sam tytuł to Wasze jak do tej pory czwarte wydawnictwo. Jaka koncepcja towarzyszyła Wam podczas tworzenia tego materiału? Stosowaliście Wasze sprawdzone metody czy może chcieliście sięgnąć po coś nowego? Mike Alvord: Dzięki za zaproszenie do wywiadu. Dzięki również za miłe słowa na temat naszego albumu. Jesteśmy z niego bardzo zadowoleni. Tak, to nasz czwarty album, ale tytuł był nieco przypadkowy. Rozpoczęliśmy proces pisania na początku 2019 roku.

Zleciliśmy nawet stworzenie okładki albumu z tytułem "Blood Red". Ten album jest szybki i napisany w stylu starej szkoły thrashu lat 80., ale bardziej się różni niż nasze poprzednie trzy albumy. Produkcja jest mocniejsza i bardziej wyrazista. Kawałki są również nieco inaczej skonstruowane. Jest w nich kilka cięższych części w średnim tempie, zanim przejdą do czystej szybkości. Zatem tytuł ten nie ma żadnych ukrytych znaczeń? Utwór otwierający nasz trzeci album "Do Unto Others" nosi tytuł "The Fourth Tur-

Foto: MindWars

Proces zazwyczaj zaczyna się od tego, że układam riff po riffie. Nie ma jakiegoś specjalnego sposobu. Są po prostu pewne chwile, kiedy słyszę riffy w mojej głowie. Następnie słuchamy ich i zaczynamy proces aranżacji. Do końca lata w 2019 roku mieliśmy około trzynastu kawałków. W tym momencie nie było jeszcze tytułu płyty, ale zacząłem pisać teksty, więc pomysły zdecydowanie wskakiwały mi do głowy. Nagraliśmy perkusję gdzieś pomiędzy sierpniem a październikiem 2019 roku i właśnie wtedy wymyśliłem roboczy tytuł "Blood Red". Został on wybrany ze względu na utwór o tym samym tytule, "Blood Red", który pojawia się na naszym albumie. Niemniej żadnemu z nas nie podobał się ten tytuł, niestety nasza kreatywność w tym temacie utknęła, dopóki nie byliśmy gotowi wysłać wszystkiego do Dissonance.

116

MINDWARS

ning". Tak więc, zdecydowanie jest tu jakieś powiązanie i głębsze znaczenie. Mniej więcej w czasie, kiedy napisałem utwór ("The Fourth Turning"), czytałem książkę o tym samym tytule. Jest ona o cyklach historycznych. Czwarty zwrot to koncepcja cykli pokoleniowych. Czwarty zwrot to faza kryzysu, po której następuje faza odbudowy. Tak więc, kiedy teksty do ("The Fourth Turning" zaczęły nabierać kształtu, tytuł pasował do wszystkiego, co dzieje się wokół nas. To trochę nietypowe, by używać tytułu utworu z poprzedniej płyty jako tytułu nowego albumu, ale pasowało to idealnie. I, jak powiedziałeś, to jest nasz czwarty album! Myślę, że wszystko się zgrało. Album otwiera kawałek "The Awakening". Na samym jego początku słyszymy jakieś

dziwne, bliżej nieokreślone dźwięki… Intro jest mieszanką wielu różnych rzeczy. Niestety, zapomnieliśmy oddzielić intro od właściwej kompozycji. Tak więc, aby usłyszeć utwór, musisz je przeczekać. Myślę, że intro jest ważną częścią tego kawałka i albumu, ale byłoby lepiej, gdyby było oddzielnym utworem. Można wyłapać syrenę nalotową i prawdopodobnie odliczanie, ale dialog na początku jest wygłoszony przez kaznodziei o imieniu Kenneth Copeland. Wcześniej w 2020 roku poszedł na szalony kaznodziejski spęd, aby Bóg zniszczył koronawirusa. Jeśli nie widziałeś oryginału, po prostu wyszukaj go na YouTube. To była niesamowita tyrada, czułem, że jest idealna na otwarcie albumu. Oczywiście dodaliśmy efekty i inne rzeczy. Następnie pojawia się odliczanie, prowadzące prosto do "The Awakening", które jest częścią teorii o zwrotach historycznych "The Awakening" to czysty thrashowy kiler, jednak następujący po nim "Fall In Line" jest dużo bardziej melodyjny. Jak już wspomniałem, są chwile, kiedy riffy po prostu wpadają mi do głowy. Albo nucę go sobie do telefonu, albo jeśli mam pod ręką gitarę, nagrywam ją na dyktafon. Więc, do pewnego stopnia, nie ma prawdziwego procesu myślowego o tym, jakiego typu kompozycję napiszę. Podjęliśmy jednak świadomą decyzję, by mieć kilka kawałków w średnim tempie. Jeśli chodzi o melodie, to również podjęliśmy przemyślaną decyzję, aby zawrzeć więcej melodii gitarowych niż na poprzednich albumach. Myślę, że różnorodność jest ważna, ale musi się zmieścić w konstrukcji całego albumu i stylu zespołu. Nie każdy może być jak Led Zeppelin i łączyć różne gatunki. Jeśli zdarzy ci się uchwycić ten rodzaj błyskawicy w butelce, to świetnie. Jednak większość zespołów nie potrafi tego dokonać. Weźmy na przykład Metallikę. Próbowali zmieniać różne rzeczy na przestrzeni kilku albumów i rezultat nie był zbyt dobry. Natomiast Slayer zawsze pozostawał wierny swojemu stylowi. Oczywiście próbowali trochę eksperymentować, ale zawsze było słychać, że to Slayer. Jeden z utworów na albumie nosi tytuł "MindWars". Myślę, że ta kompozycja podsumowuje nasz styl. Nie uważam, że jest to nasz najlepszy kawałek, ale oddaje wiele różnych elementów tego, czym jest MindWars. I cóż, co może być lepszego niż tytuł "MindWars". Zaczyna się od bardzo ciężkiego riffu w średnim tempie z harmonijnymi gitarami. Następnie


przechodzi on w dość szybkie tempo, które prowadzi do szybkiego galopującego refrenu. Jednakże refren zawiera riff gitary harmonicznej, który sprawia, że ta sekcja wydaje się wolniejsza niż jest w rzeczywistości. Przerwa w solówce zwalnia do innej sekcji utrzymanej w średnim tempie, ale druga połowa solówki jest piekielnie szybka. Tak więc, myślę, że twoje postrzeganie włączenia różnych stylów w tym utworze jest na miejscu.

samym gatunku, nie jesteśmy Holy Terror. Moim zdaniem, nie ma Holy Terror bez Keitha Deena. Ten utwór powstał z inicjatywy mojego dobrego przyjaciela. Przez lata pytał mnie, dlaczego nigdy nie powstał utwór pod tytułem "Holy Terror". Wciąż powtarzał mi, że muszę go napisać, więc to zrobiłem. Jeśli będziesz słuchał uważnie, zauważysz nawet pewien muzyczny hołd w jednym z riffów.

Tytuł utworu "(Who'll Stop The) Aryan Race" jest dość intrygujący i kontrowersyjny zarazem. Kiedy po raz pierwszy mieliśmy lockdown w Los Angeles, oglądałam nałogowo seriale na Netflixie. Wciągnęła mnie seria "The Man in the High Castle". Był on oparty na książce, która opowiada o równoległych światach. Świat, w którym rozgrywa się większość serialu, to świat, w którym Niemcy i Japończycy wygrali II Wojnę Światową. W tym świecie, około 3/4 USA jest okupowane przez nazistów, a pozostałe 1/4 przez Japonię. Tak czy inaczej, zaintrygowało mnie to i stało się podstawą tekstu tego utworu. Ta kompozycja pierwotnie nosiła tytuł "Aryan Race", ale pomyśleliśmy, że może to być zbyt kontrowersyjne, więc dodaliśmy (Who'll Stop the) na jej początku. Muzycznie, ten utwór czerpie wiele z naszych punk rockowych wpływów.

Jak zatem wspominasz czasy spędzone w Holy Terror. Czemu nie wziąłeś udziału w reaktywacji tej kapeli w roku 2005? Bardzo miło wspominam mój czas spędzony z Holy Terror. Niestety zakończył się on w bardzo destrukcyjny sposób i na złych warunkach. Po rozstaniu, Kurt, Floyd i Joe przenieśli się do Seattle, a Keith i ja zostaliśmy w Los Angeles. Kiedy byliśmy razem, to była dzika jazda. Mieliśmy szczęście grać z takimi zespołami jak Motorhead, Mega-

Zapytam o utwór "Digital Dictatorship"? Myslisz, że spora część wspólczesnych ludzi, żyjących w rozwiniętych krajach to niewolnicy cyfrowego świata? Wszyscy jesteśmy przywiązani do urządzeń używanych na codzień. Jest to praktycznie niemożliwe, aby tego uniknąć. W istocie wszyscy jesteśmy niewolnikami tych urządzeń. Dla wielu osób, telefon jest ostatnią rzeczą, na którą patrzymy przed pójściem spać w nocy i pierwszą rzeczą, na którą patrzymy po przebudzeniu. Przez całą tę pandemię, włączyliśmy więcej aspektów tego do naszego życia. Niezależnie od tego, czy prowadzimy wideokonferencje, gramy w gry, oglądamy seriale, czy przerzucamy kolejne strony na różnych platformach mediów społecznościowych, wszyscy robimy to coraz częściej. Staram się świadomie ograniczać korzystanie z urządzeń cyfrowych, ale bez nich można zrobić tylko tyle, ile się da. Więc tak, jesteśmy niewolnikami w tym aspekcie. Ten utwór przygląda się również temu, co robią Chiny, aby stworzyć "zgodne" społeczeństwo. Śledzą każdy twój ruch i oferują kredyty, jeśli zachowujesz się odpowiednio. Nie sądzę, żebyśmy kiedykolwiek doszli do tego punktu w wolnym świecie, ale nigdy nie wiadomo. To, co wiemy, to fakt, że udostępniamy korporacjom tony osobistych informacji. Co oni robią z tymi informacjami oprócz kierowania do nas reklam? Tego tak naprawdę nie wie nikt. Być może zadam teraz czysto retoryczne pytanie. Czy utwór "Holy Terror" to hołd dla Twojej starej kapeli? To jest zdecydowanie hołd dla zespołu Holy Terror. Gdyby nie Holy Terror, to nie wiem, co robiłbym muzycznie. Jednocześnie, mimo że jest to hołd, nie jest to odtworzenie czy kopia Holy Terror. Chociaż MindWars gra w podobnym stylu i porusza się w tym

ktowali się ze mną różni ludzie, prosząc nas o zreformowanie zespołu i zagranie na kilku festiwalach. Było nawet kilku intrygujących wokalistów, którzy mogliby zastąpić Keitha, ale ja po prostu nie widzę tego. Wszyscy robimy teraz inne rzeczy, poza tym nie widziałem Floyda ani Joe od kilkudziesięciu lat. Wiem, że Kurt jest wciąż aktywny muzycznie. Poza graniem na basie w punkowej kapeli Zeke, ostatnio wydał muzykę z zespołem Old Dirty Buzzard. Myślę więc, że pozostawienie Holy Terror jako perełki w natłoku trashowych kapel to najuczciwsze rozwiązanie. Nagraliście swoją wersję Slayerowego "Criminally Insane". Żałujesz, ze Slayer zakończył dzialalność? Nagrywanie "Criminally Insane" było trochę przypadkiem. Skontaktowano się z nami w grudniu 2019 roku z pytaniem, czy jesteśmy zainteresowani udziałem w YouTube Slayer

Foto: MindWars

deth, Nuclear Assault, Exodus, DRI i wieloma innymi. Nagraliśmy wiele kultowych albumów i odbyliśmy kilka bardzo udanych tras koncertowych. Przez większość czasu wszyscy świetnie się dogadywaliśmy i byliśmy jak rodzina. Spędzaliśmy większość czasu na próbach, ale też często przesiadywaliśmy u Kurta. Jeśli chodzi o reunion, to krótka piłka: zostałem o to poproszony. Jednak z Kurtem, Floydem i Joe mieszkającymi w Seattle, a mną w Los Angeles, byłoby to bardzo trudne. Powrót był również krótki. Zagrali tylko jeden koncert w Seattle, a potem się rozpadli. Kurt i ja ponownie się porozumieliśmy i pomogłem złożyć kilka kompilacyjnych albumów. Zgrałem wszystkie nagrania VHS na cyfrowe nośniki i wysłałem je Kurtowi, aby umieścił je na "El Revengo" i na innych albumach. Są jakieś szansę na powrót Holy Terror, czy ten zespół już raczej całkowicie przeszedł do historii? W tym momencie nie sądzę, że byłoby właściwe, aby zrobić jakikolwiek rodzaj reunionu bez Keitha Deena. Po tym jak Keith zmarł na raka, to przekreśliło wszelkie nadzieje na ponowne wspólne granie. Konta-

Tribute. Pomyślałem, że to byłoby fajne i chciałem zagrać utwór "Epidemic". Niestety, inny zespół wziął ten utwór, więc skończyliśmy z "Criminally Insane". Kiedy przyszedł czas na składanie naszego materiału na "The Fourth Turning", zapytałem Dissonance, czy nie mają nic przeciwko, żeby włączyć w niego ten cover Slyera, a oni się zgodzili. Co do rozpadu Slayera, myślę, że po prostu nadszedł ich czas. Bez Jeffa i Dave'a to naprawdę nie był Slayer. To nie jest zarzut w stosunku do Holta i Bostafa. Oni są niesamowitymi muzykami i wykonali kawał dobrej roboty. "Repentless" był również świetnym albumem, ale brzmi to tak, jakby niektóre z tych utworów były napisane przez Hannemana. Dodatkowo, jeśli Gary zacząłby pisać materiał dla Slayera, myślę, że brzmiałoby to jak Exodus grający Slayera. Tak więc, oczywiście, że będzie ich nam brakowało ale mam nadzieję, że King i Araya zaangażują się w inne projekty, ale Slayer musi zostać pozostawiony w spokoju. Co więcej, nie mogę się doczekać nowego brzmienia Exodusa. Co w Twoim odczuciu jako twórcy wyróżnia "The Fourth Turning" spośród masy

MINDWARS

117


HMP: Witaj! Andrew Hundson: Cześć! Nagraliście właśnie Wasz czwarty album zatytułowany "Detritus Of The Final Age"? Tytuł ten dla osób niewtajemniczonych może wydawać się nieco intrygujący. Tytuł odnosi się do następstw końca czasu. Nasz trzeci album opowiadał o zagładzie, która zmiecie ludzkość z powierzchni ziemi, ale pozostawi na niej ślady. Zwłoki, gruzy, ruiny. Każda wielka dynastia i epoka odcisnęła swoje piętno na naszej planecie w postaci skamielin lub archeologicznych pozostałości i nie inaczej będzie z nami.

Foto: MindWars

thrashowych albumów współcześnie zalewających rynek? Cóż, myślę, że wnosimy doświadczenie i brzmienie lat 80., którego nie mają nowe thrashowe zespoły. Oczywiście wszyscy mamy podobne inspiracje, ale my wnosimy nieco inne podejście. Dla niektórych może się to wydawać przestarzałe lub niemodne. Dlatego też słuchamy aktualnej muzyki thrashowej i nie tylko. Nasz perkusista Roby mówi, że piszę riffy, które brzmią jak thrash z Los Angeles. To może być prawda, ale ja po prostu piszę to, co słyszę i nie staram się naśladować nikogo innego. Jeśli posłuchasz nowych wydawnictw takich zespołów jak Testament, Death Angel, etc., będziesz wiedział, że to oni, a oni wciąż brzmią jak stara szkoła thrashu z domieszką bardziej nowoczesnego brzmienia. Nie frustruje Cię brak możliwości koncertowania? Tak, to trochę frustrujące, że nie mogę grać na żywo. Jednak mam to szczęście, że mam stabilną pracę i nie zostałem dotknięty przez te szalone chwile pandemii. Tak więc, mimo że jest do bani, bo nie można grać, jestem wdzięczny za to co mam. Kiedy dym opadnie, muzyka na żywo i MindWars powrócą z całą mocą. Jak cała ta sytuacja wpłynęła na Twój ogolny nastrój? Pozwoliło mi to na bardziej introspekcyjne spojrzenie na moje życie i ludzi wokół mnie. Jestem pewny, że część z tego ma związek z moim wiekiem, ale naprawdę poświęciłam czas, aby przyjrzeć się sobie i spróbować wprowadzić ulepszenia, gdziekolwiek mogę. To, jak mówię, jak się zachowuję, jak traktuję innych, jak spędzam wolny czas... Autorefleksja i medytacja to coś, na co wszyscy powinniśmy poświęcać więcej czasu. Co sądzisz o live streamach, które wiele zespołów traktuje jako alternatywę dla tradycyjnych koncertów? Myślę, że to jest świetne. Zrobiliśmy już razem jedną kompozycję będąc zupełnie oddzielnie i wyszło całkiem nieźle. Wybraliśmy utwór "Black Death", który wydawał się odpowiedni. Przeprowadziliśmy również transmisję na żywo z premiery albumu. Zro-

118

MINDWARS

biliśmy jedną 25 września dla fanów z USA i drugą następnego dnia rano dla fanów z Europy. Roby zagrał na perkusji utwór "Blood Red", a ja mam w zanadrzu kilka niespodzianek na początek 2021 roku. Tak więc, chociaż to nie to samo co muzyka na żywo, to jest to coś, co moim zdaniem podoba się zarówno zespołom, jak i fanom. MindWars jest w mniejszości zespołów metalowych, które właściwie na każdej płycie używają innego loga (wyjątkiem są dwa pierwsze wydawnictwa). Nie możecie się zdecydować na jeden logotyp? (śmiech)... tak, zajęło nam trochę czasu, by wybrać logo. Jednak myślę, że jesteśmy w całkiem dobrym gronie, jeśli spojrzysz na kilka pierwszych albumów Sabbath i Priest. Im też zajęło trochę czasu, by wybrać świetne logo. Chciałbym powiedzieć, że planowaliśmy to, ale po prostu nie mogliśmy znaleźć czegoś, co naprawdę by nam się podobało. Pierwsze logo zostało stworzone przez Roby'ego i na początku pasowało do nas. Nie byliśmy nawet pewni, czy będziemy istnieć po wydaniu pierwszego albumu, a co dopiero po wydaniu czterech. Więc na początku nie przykładaliśmy do tego zbyt dużej wagi. W czasie, gdy ukazywał się "Do Unto Others", zmieniliśmy wytwórnię z Punishment 18 na Dissonance Productions. Pomyśleliśmy więc, że nowe logo też jest odpowiednie. Niestety, nie było to zbyt dobre logo. Przed wydaniem "The Fourth Turning" wiedzieliśmy, że chcemy mieć nowy i trwały logotyp. Skontaktowaliśmy się z Mario Lopezem, który zaprojektował okładki naszych dwóch pierwszych albumów i wyjaśniliśmy mu co mieliśmy na myśli. Obecne logo jest tym, co on zaprojektował. Bardzo mi się podoba. Dziękuję Ci bardzo za poświęcony czas. Jeszcze raz dziękuję za zaproszenie do tego wywiadu i cieszę się, że podoba Ci się nasz album "The Fourth Turning". Mam nadzieję, że będziesz mógł go zrecenzować w swoim magazynie. Dzięki wszystkim za wsparcie. Trzymajcie się bezpiecznie, zachowajcie zdrowy rozsądek i pozostańcie metalowi. Speed Kills!!! Bartek Kuczak Tłumaczenie: Sara Ławrynowicz

No właśnie, masz tu na myśli album "Extinction". Również nie miał on pozyty wnego wydźwięku. Ludzkość zmierza ku zagładzie. Może to potrwać dekady, wieki, a nawet tysiąclecia, ale nasz czas jest ograniczony. Jesteśmy ewolucyjnie przystosowani do egzystencji na bardzo wąskim pasie zamieszkiwania tej planety, a pomysłowość, spryt i przemoc, które doprowadziły nas na sam szczyt, będą prawdopodobnie powodem, dla którego zepchniemy ten śmiertelny zwój. Osobiście nie liczę na szybki koniec, ale jestem pewien, że kiedyś nadejdzie. Czy nowy album jest tematyczną kontynuacją poprzedniego? Wiele z tych tematów, o których pisałem w przeszłości, można usłyszeć także tu. Wojna i choroby, religia i śmierć, szaleństwo i kondycja ludzka. Ten album zawiera także kilka utworów, w których użyłem motywów z moich osobistych zmagań i są tam chwile bólu z mojego życia, które pozwoliłem sobie wyrazić w muzyce. To był dla mnie nowy moment i było to dość obnażające mówić o czymś tak bliskim moim własnym doświadczeniom. Słuchając "Detritus Of The Final Age" słyszę sporo klimatów starej szkoły thrash, ale również jest tam sporo świeżych elementów. Było kilka kluczowych wpływów na brzmienie, ale w większości staramy się, aby wszystko brzmiało złowrogo i mrocznie, a najlepszym sposobem, jaki znaleźliśmy, aby to osiągnąć jest wybieranie nazwijmy to nieprzyjemnych nut. Rzeczy, które muzycznie nie do końca działają, często sprawiają mi radość z powodu tego, jak bardzo denerwują moje uszy, a zestawienie tego z momentami naprawdę przemyślanej melodii sprawia, że dobrze się bawię. Masz jakieś wyjątkowe wspomnienia z tej sesji nagraniowej? Cały ten proces był dla mnie prawdziwą gratką, praca z Julianem Renzo i możliwość śledzenia rzeczy w tak skalkulowany i przemyślany sposób była naprawdę odświeżająca. Naprawdę przykładaliśmy się do każdego pojedynczego riffu i przejścia, próbując dodać coś specjalnego, nawet jeśli było to tylko podrasowanie brzmienia gitary. Pilnowaliśmy by pasowało do tempa, albo aby dodanie efektu, miało wprowadzić trochę ciężkości. Cały czas spędzony przy tym był wspaniały. Naciskałem też mocniej na wokal


Utwory pisały się same Andrew Hudson zdaje się być człowiekiem dość specyficznym. Jak przyznał w naszej rozmowie, lubi grać rzeczy na bazie motywów, które go… denerwują. No cóż, jak to się tam fachowo nazywa? Masochizm, czy jakoś tak. Poza tym skąd ten pesymizm i myślenie o zagładzie ludzkości… Ech, zresztą sami przeczytajcie. niż kiedykolwiek wcześniej i myślę, że na albumie słychać jak bardzo zaangażowałem się w krzyczenie do mikrofonu. Dość intrygującym kawałkiem jest "Nemesis". Utwór ten jest znacznie bardziej melodyjny niż reszta albumu. Utwory właściwie pisały same. Przeważnie mamy pomysły, ale są one dość luźne i jak tylko zaczynam pracę nad kawałkiem, to utwór sam mówi nam gdzie chce iść. "Nemesis" to jeden z tych utworów, który ciągle miał coraz więcej do powiedzenia i na wiele różnych sposobów chciał to wyrazić. Kiedy w końcu został ukończony, spojrzałem wstecz i zdałem sobie sprawę, że trwa on prawie osiem minut.

Od ponad trzech lat współpracujecie z Metal Blade Records. Wcześniej byliście całkowicie niezależnym zespołem. Czy przyłączenie się do dużej wytwórni znacząco wpłynęło na wasz styl pracy? To całkowicie zmieniło nasze podejście do rzeczy. Dali nam ogromną siłę do działania, dzięki czemu nasza muzyka dotarła do większej ilości uszu na całym świecie. Trzymają

certowych, jak w pozostałych państwach. W Australii mieliśmy to szczęście, że ponownie otworzyliśmy nasze kluby, w których gra się na żywo i wokół których zgromadzona jest kwitnąca społeczność. Większość koncertów jest całkiem wyprzedana. Przez bardzo długi czas byliśmy naprawdę mocno zamknięci, ale wynagrodzeniem jest to, że teraz możemy żyć prawie normalnie. Ale chyba mimo to ten cały COVID dał Wam w kość, czyż nie? Miałem szczęście, że udało mi się zachować pracę, więc byłem dość zajęty serwisowaniem i analizą przyrządów dla przemysłu, który wciąż działał. Wolny czas poświęciłem na pracę nad domem, aby w końcu zaczął przypominać dom i kupiłem banjo z powodów… w sumie sam się zastanawiam jakich. W przyszłym roku stuknie Wam piętnas tolecie istnienia. Planujecie to jakoś świętować, czy czekacie na okrągłą dwudziestkę? Cóż, po tym pytaniu czuję się naprawdę sta-

Jesteście zespołem, który zdecydowanie nie boi się eksperymentów. Mam tu konkretnie na myśli utwór "Grief" z charakterysty cznymi partiami gitar i liniami wokalu. Skąd czerpiecie takie pomysły? W 2017 roku doświadczyłem dość traumatycznych przeżyć, które na ponad rok wyłączyły mnie z normalnego życia. Wydawało się absurdalne, żeby nie odnieść się do tego lub nie zaznaczyć tego muzycznie na albumie, więc zabrałem się za pisanie "Grief". Chciałem oddać w tym utworze ból, szaleństwo i piękno. To była kompozycja trudna do napisania, a jeszcze trudniejsza do nagrania. Najdłuższym kawałkiem na albumie jest "Misere Of The Dead". Nie myslałeś by zamieścić na płycie więcej tego typu kawałków? Nie mam nic przeciwko długim utworom, o ile nie powoduje to monotonii. Długość dla samej długości jest tak samo zła jak szybkość dla samej szybkości. To długa kompozycja, w ktorej wiele się dzieje nim dojdzie do końca. Kilka odmiennych fragmentów i pomysłów oraz średnie tempo naprawdę pomaga w jej ostatecznym wydźwięku. Macie w składzie dwóch nowych muzyków. Glen Trayhern gra na perkusji a gitare obsługuje Leigh Bartley. Skąd żeście wytrzasnęli tych gości? Znam ich obu od wielu lat i równie długo byłem fanem ich poprzednich zespołów. Kiedy mieliśmy kilka zmian w składzie po trasie w roku 2018 z Havok, Darkest Hour i Cephalic Carnage, tak naprawdę byli naszym pierwszym i jedynym wyborem na zastępstwa. Są pracowici i oddani, jak również są genialnymi muzykami i świetnymi facetami.

Foto: Elgin Huang Jiale

rękę na pulsie, jeśli chodzi o metal i naprawdę angażują się w muzykę, którą tworzymy, dzięki czemu możemy skupić się na utworach i nie martwić się o inne bzdury, które wiążą się z czysto biznesową stroną działalności zespołu. Organizują również te wywiady i dają mi szansę porozmawiania o heavy metalu z ludźmi z całego świata. Którą z tych form działalności proponowałbyś młodym zespołom, które dopiero wchodzą na scenę? Moja opinia jest wypaczona, ponieważ mieliśmy szczęście i nie wiem jak nam się to udało. Moja rada dla młodych zespołów jest taka, że powinniście grać muzykę, którą kochacie, w sposób, w jaki chcecie to robić. Nie martwcie się o to, co się sprzedaje lub co jest popularne, po prostu róbcie to, co kochacie, ponieważ bycie autentycznym jest o wiele bardziej rynkowe niż cokolwiek innego, co moglibyście zaoferować.

ro... Nie mamy jeszcze planów, ale zbliża się dziesiąta rocznica wydania naszego pierwszego albumu. Nigdy nie wydaliśmy go na winylu, więc myślę, że jest to coś fajnego, nad czym moglibyśmy popracować. Szukając informacji o Waszym zespole w odmętach Internetu natrafiłem na wzmiankę o EPce zatytułowanej "Pain Emblem", która została co prawda nagrana, jednak nigdy nie została wydana. Dlaczego? To po prostu nie było to, co chcieliśmy ostatecznie osiągnąć. Jeśli kiedykolwiek znajdę te nagrania, wrzucę je do streamingu i będziecie mogli usłyszeć, jak brzmieliśmy jako licaliści! Bartek Kuczak Tłumaczenie: Sara Ławrynowicz

Ponoć u Was nie ma takich ograniczeń kon -

HARLOTT

119


Z mocą i siłą Lider Warpath Dirk "Dicker" Weiss do najbardziej wygadanych osób na świecie nie należy. Dobrze, że kumple z zespołu częściowo go w tym zadaniu wyręczyli, bo pewnie ten wywiad dołączyłby do kilku klasycznych rozmów w HMP, gdzie to odpowiedzi były krótsze od pytań. A uwierzcie, było o czym rozmawiać. W końcu nie każdy zespól może się pochwalić trzydziestoleciem (trochę naciągany biorąc pod uwagę przerwę w graniu, ale jednak) swej działalności. HMP: Witaj! 30 lat na scenie! Jakie to uczu cie? Dirk "Dicker" Weiss: Wspaniałe! To długi czas, nie ma znaczenia nawet to, że mieliśmy tę dziewiętnastoletnią przerwę. Ale nawet wtedy nie przestałem tworzyć muzyki. To chyba dobry moment, by trochę powspominać początki działalności. Jak postrzegasz ten okres z dzisiejszej perspektywy? Dirk "Dicker" Weiss: Tak, to był szalony okres wczesnych lat dziewięćdziesiątych. Kiedy zaczęliśmy tworzyć Warpath mieliśmy za sobą wiele imprez w St.Pauli i Reeperbahn. Zaczęliście w 1991 roku. To był początek okresy, gdy thrash oraz klasyczny heavy zaczęły tracić swą popularność. Nie myślałeś wówczas o graniu innej muzyki? Dirk "Dicker" Weiss: Nie, nigdy nie zdecydowałem się na granie innej muzyki. Zaczynaliśmy od mieszanki power, doom oraz thrash metalu, pod wpływem zespołów takich jak Candelemass, Paradiese Lost, Type O Negative, Death czy Pantera. Byliśmy również pod wpływem starszych zespołów z lat osiemdziesiątych, takich jak Celtic Frost, Venom czy Carnivore! Tworzyliśmy w tym czasie po prostu muzykę, którą lubiliśmy grać. Zawsze z mocą i siłą!... i nadal to robimy! Przez czas Waszej działalności i przerwy na metolowej scenie zaszło sporo zmian. Nadążałeś za nimi, czy czasem zdarzyło Ci się pomyśleć "What The Fuck"?

Dirk "Dicker" Weiss: O nie, w tym czasie pojawiło się wiele nowych i interesujących zespołów jak Neurosis czy Godmachine. Scena thrashowa zyskała nowe twarze dzięki Machine Head czy Panterze. Judas Priest nagrał swój najcięższy album w historii "Painkiller", a Fear Factory i Pitch Shifter wkraczyły na scenę. Dużo działo się w latach dziewięćdziesiątych. Choć wiele osób mówi tylko o grunge, kiedy myśli o ciężkiej muzyce z tamtego okresu. Co w Twoim odczuciu jest najbardziej stresogennym czynnikiem bycia częścią thrashowej załogi przez te trzy dekady? Dirk "Dicker" Weiss: Każda dekada była i może być stresująca. Jedyną rzeczą, którą musisz zrobić to wykorzystać to, przeobrazić i zmienić to w pozytywny sposób i siłę oraz nie pozwolić, żeby to cię zniszczyło. Naucz się z tym żyć i bądź swobodniejszy, zanim to cię zabije. Życie jest tym, czym je uczynisz w każdym swym aspekcie Gdyby ktoś zdecydował się nagrać film na bazie Waszej historii, jaki według Ciebie byłby najbardziej adekwatny tytuł? Dirk "Dicker" Weiss: "Do piekła i z powrotem". Ukazała się właśnie Wasza kompilacja zatytułowana "Innocence Lost -30 Years". Pomiędzy Waszymi utworami znajdziemy tam cover "Black Metal" z repertuaru. Venom. Dirk "Dicker" Weiss: Wykonywaliśmy ten utwór na żywo we wczesnym okresie istnie-

nia Warpath. Uwielbialiśmy ten kawałek! Na albumie można usłyszeć dwójkę gości. Mam tu na myśli Cronosa z Venom oraz Sabinę Classen znaną z Holy Moses. Jak doszło do tej współpracy? Dirk "Dicker" Weiss: To był pomysł Sabiny. Jest ona naszym szefem i menadżerem labelu. Miała kontakt z managementem Cronosa. Na "Innocence Lost -30 Years" znalazł się także jeden nowy numer. Konkretnie mam tu na myśli "Innocence Lost". Kiedy on powstał? Claudio Illanes: To było w połowie 2020 roku. Stworzyłem partie gitary rytmicznej i w sali prób dopracowaliśmy ten utwór od strony muzycznej. Następnie Dirk napisał tekst. Wszyscy byliśmy bardzo zadowoleni z naszego nowego dzieła. Utwór ten został zatem stworzony w zupełnie nowym składzie. Roman Spinka: Sytuacja wyglądała tak, że Dicker, Sören i Norm zdecydowali się rozstać ze swoim poprzednim gitarzystą Flintem jakieś dwa lata temu i szukali zastępstwa. Dicker zawsze chciał, żeby Warpath grał na dwóch wiosłach, ponieważ z dwoma gitarzystami można zrobić o wiele więcej, na przykład podwójne melodie, odpowiednie solówki i inne rzeczy. Więc jak to się stało, że ja i Claudio znaleźliśmy się w zespole... Cóż, zabawną rzeczą w przypadku mnie i Dickera jest to, że znamy się od prawie dwudziestu lat, więc znamy się od naprawdę długiego czasu, zarówno osobiście jak i muzy-

Foto: Warpath

120

WARPATH


cznie. Więc jestem najodpowiedniejszą osobą, która może na to pytanie odpowiedzieć. Z Claudio było całkiem podobnie, Dicker zawsze był fanem byłego zespołu Claudio, Undercroft (Chile), więc kiedy rozpadli się dwa lata temu, Dicker natychmiast skontaktował się z Claudio i zaproponował mu współpracę. W przeszłości Warpath zaliczył już kilka zmian personalnych. Zapewne odcisnęło to pewien wpływ zarówno na Waszej muzyce, jak również pozamuzycznych aspektach działalności kapeli, czyż nie? Norman Rieck: Większość zmian można oczywiście dostrzec w naszym sposobie pisania utworów na kolejny album. Byłem pozytywnie zaskoczony tym, jak łatwo pracuje się z tymi dwoma facetami, naprawdę lubię z nimi grać. Są zdecydowanie niesamowitymi muzykami, którzy wynoszą muzykę Warpath na zupełnie nowy poziom! Nowa płyta będzie trochę inna, w najlepszy możliwy sposób, bardziej zróżnicowana, dojrzalsze teksty, szczelne gitarowe riffy... ten album to naprawdę będzie potwór! Poza tym, muszę szczerze przyznać, że czuję, że stałem się o wiele lepszy w grze na swoim instrumencie po prostu dzięki pracy z tak wspaniałymi muzykami jak Roman i Claudio. Czuję, że to nowa era dla Warpath i cholernie mi się to podoba. Jakieś zasady przy rekrutacji nowych muzyków? Sören Meyer: Tak, pierwszą zasadą jest to, nie możesz być dupkiem. Wolimy brać muzyka, który jednocześnie będzie naszym przyjacielem, niż wirtuoza swego instrumentu, z którym nie będziemy mieli o czym gadać. Na szczęście zazwyczaj dostajemy obie te rzeczy. Rok 2020 przeszedł nam wszystkim pod znakiem covidowego szaleństwa. Jakie nadzieje na rok 2021? Claudio Illanes: Mam nadzieję, że rok 2021 będzie lepszy, chcę być optymistą. Myślę, że w czerwcu/lipcu zaczną się małe koncerty, ale o festiwale będzie ciężko. Roman Spinka: Mam szczerą nadzieję, że wszyscy umrzemy na tajemniczą kosmiczną chorobę, o której nikt jeszcze nawet nie słyszał, ale która całkowicie wykosi rasę ludzką! A matka natura będzie mogła w końcu przejąć władzę i uczynić Ziemię znowu wspaniałą!!!

Foto: Warpath

Mam nadzieję, że się nie obrazicie za to, że z uporem maniaka pociągnę ten temat. Kiedy możemy zatem spodziewać się nowego albumu Warpath? Roman Spinka: W lutym wejdziemy do Soundlodge Studio w miejscowości Rhauderfehn w Niemczech, aby nagrać wszystko, co do tej pory napisaliśmy. Mogę obiecać, że ta płyta rozniesie was w pył!!! Niestety, biorąc pod uwagę obecną sytuację na świecie, nie możemy powiedzieć, kiedy nasza wytwórnia wyda album. To nie jest w naszych rękach. Może wczesnym latem 2021 roku, jeśli małe koncerty promujące album będą możliwe... ale tego na pewno nie wiemy. Pamiętacie w ogóle, kiedy po raz ostatni graliście na żywo? Claudio Illanes: Tak!!! To było 3 pażdziernika 2020r. w Wetzlar w Niemczech. Zagraliśmy również 16 maja 2020r. w Kultur Palast Hamburg i 12 czewrwca 2020r. na Metal Frenzy... ale to był livestream. Corona virus new fucking style!!! (śmiech).

Zewsząd da się słyszeć dość pesymistyczne głosy, że concert w takiej formie, w jakiej je znamy już na dobre przeszły do historii. Zgadzacie się z tym? Sören Meyer: Nie, myślę, że będzie "powrót do przeszłości", ale nie nastąpi to ani w 2021, ani w 2022 roku. Myślę, że mniejsze imprezy zaczną najpierw od koncepcji reżimu sanitarnego, a potem wszystko będzie się otwierać kroku po kroku. Mam nadzieję, że w drugim semestrze 2021 roku odbędzie się kilka mniejszych festiwali, a w zimie impreza bez maski i dystansu w małych salach. Większe festiwale będą związane z surowym reżimem sanitarnym do końca 2022 roku, a co będzie potem.... Nie wiem, ale co by się nie działo, Warpath tam będzie. Bartek Kuczak Tłumaczenie: Sara Ławrynowicz

Ale mimo wszystko pewnie jakieś pozytywy dostrzec w tym badziewiu można... Roman Spinka: Jeśli jest jakiś plus tego całego gówna to prawdopodobnie fakt, że mieliśmy dużo czasu na dopracowanie wszystkich naszych muzycznych pomysłów i uwierzcie mi, naprawdę włożyliśmy dużo pracy w nowy materiał. Ciekawe. Zdradzicie coś więcej? Sören Meyer: Jasne. Nasze kawałki nie są o miłości i puchatych zwierzątkach, kompozycje Warpath są o gniewie, strachu i smutku, a w tych czasach jest wiele inspiracji dla nowych utworów. Napisaliśmy wiele utworów i wykorzystamy nasze możliwości, by napisać ich jeszcze więcej.

Foto: Warpath

WARPATH

121


Dlaczego mamy śpiewać po angielsku? Macbeth jest kapelą, która powstała w latach 80. w Niemieckiej Republice Demokratycznej, gdzie była jedną z pierwszych grup heavy metalowych w tamtym regionie. Niestety miała o wiele trudniej niż kapele po drugiej stronie muru. O tym, o całej wczesnej historii zespołu, jak i o najnowszym albumie opowie nam gitarzysta zespołu, Ralf Klein. Wyjaśni nam też, dlaczego Macbeth tworzy swoją muzykę po niemiecku, a nie po angielsku, jak i również czemu zespół przybrał nazwę szkockiego króla i utworu tragicznego Szekspira. HMP: Cześć! Czy mógłbyś opisać muzykę zespołu dla nowych słuchaczy? Czego mogą się spodziewać? Ralf Klein: Zawsze jesteśmy pytani o to, jaką muzykę tworzymy. Ja uznaję ją za metal, który łączy różne style. Wiele utworów jest bardzo thrashowych, ale także możesz usłyszeć w nich wpływy death metalowe oraz black metalowe. Robimy to, co lubimy i nie ograniczamy się. Czemu wybraliście Macbeth na nazwę? W Niemieckiej Republice Demokratycznej nie byliśmy w stanie używać angielskich nazw. Stąd zrobiliśmy małą sztuczkę, za nazwę wybraliśmy imię jednej ze sławnych postaci literackich. Władza nie mogła z tym się

nazwą (Caiman). Chwilę potem nasz wokalista został aresztowany i uwięziony na dłuższy czas. Kontynuowaliśmy granie we czterech, ja zaś przejąłem wokale. Po tym jak wokalista popełnił samobójstwo, zespół się rozpadł, było to pod koniec 1989 roku. Po powrocie w roku 1993 perkusista popełnił samobójstwo i zespół się rozpadł po raz kolejny. Te czasy były ciężkie, jednak jeśli pominie się tragiczne chwile, były wśród nich piękne i ekscytujące dni dla zespołu. Czy możesz opisać zawartość waszych demówek z lat 80., włączając te z okresu, w którym działaliście jako Caiman? Utwory z pierwszego dema to "Macbeth", "Bomber", "Höllenfeuer" oraz "Zeit Der Zei-

rym mogliście przypomnieć o tych, którzy już do tego zespołu nie mogli powrócić? Właściwie okazją było przyjęcie urodzinowe naszego byłego inżyniera dźwięku. Spytał się, czy nie moglibyśmy u niego zagrać. Brakujących członków zespołu uzupełniliśmy wspierającymi nas przyjaciółmi. Od razu zauważyliśmy, że wciąż się nam to podoba i, że był to początek ekscytującej podróży. Chwilę potem dowiedzieliśmy się, że to właśnie ów inżynier był tajnym współpracownikiem służb bezpieczeństwa państwa. Donosił na nas. Co za ironia losu. Był powodem, dla którego powróciliśmy. Szalony świat! Czy mógłbyś opisać prace nad waszym najnowszym albumem "Gedankenwächter"? Jak długo, z kim i kiedy? Nagraliśmy album w dwóch sesjach we wrześniu i październiku roku 2019. Ogólnie zajęło nam to mniej niż dwa tygodnie. Tak jak na poprzednim albumie, za produkcję był odpowiedzialny Patrick W. Engel. Uwielbiamy z nim pracować, ponieważ był członkiem naszego zespołu i wie jak powinien on brzmieć. Czy tylko ja mam to wrażenie, czy język niemiecki wydaje się bardziej dosadny, moc niejszy niż język angielski? Czy to był to jedyny powód, dla którego nagraliście wasz najnowszy album w całości w tym języku? Od debiutu śpiewamy tylko po niemiecku. Po prostu jesteśmy w stanie lepiej się wyrazić po niemiecku. Poza tym zespoły takie jak Rammstein potwierdziły to, że można się wybić, śpiewając po niemiecku. Więc dlaczego śpiewać po angielsku? Poza tym ten język brzmi bardzo szorstko i idealnie nadaje się do metalu.

Foto: Macbeth

kłócić, a my zaś mieliśmy swoją angielską nazwę. Dodatkowo ta postać całkiem dobrze pasuje do stereotypu metalowego. Mógłbyś powiedzieć coś o waszych początkach? Zaczęliście w latach 80., we wspomnianej Niemieckiej Republice Demokratycznej i z tego co wiem, były to całkiem złe czasy dla was. Zespół został założony w roku 1985 i byliśmy jedną z pierwszych kapel heavy metalowych w tamtym kraju. Wtedy nie można było grać bez zezwolenia władzy. Po koncercie we wrześniu 1986 roku działalność zespołu została zablokowana przez domniemane zamieszki. W roku 1987 dostaliśmy pozwolenie na kontynuowanie działalności pod inną

122

MACBETH

ten". "Macbeth" jest oczywiście o szkockim królu. "Bomber" jest o nalocie na Drezno. "Höllenfeuer" jest o pustce i samotności. "Zeit Der Zeiten" pasuje idealnie do obecnych czasów. Jest to bardzo polityczny utwór, który zawsze trafia w punkt. Wszystkie są po niemiecku. Następnie są trzy utwory z dema z roku 1988, "Death Under Moonlight", "Hail To Metal" i "Excalibur". Pierwsza jest o wojnie, "Hail To Metal" w sumie mówi sama za siebie, zaś "Excalibur" mówi o znanym mieczu z legend arturiańskich. To są jedyne utwory napisane po angielsku przez Macbeth. Co sprawiło, że zespół wrócił w roku 2002? To była miłość do muzyki i sposób, w któ-

Czy spotkałeś się kiedyś z opinią, że niemiecki nie jest językiem przeznaczonym do śpiewania? Co o tym sądzisz? W przeszłości było wielu niemieckojęzycznych muzyków, którzy odnieśli sukces na skalę światową. Chociażby Lale Andersen, Falco, Nena… Również jest trochę skandynawskich muzyków, którzy są sławni na cały świat, pomimo tego, że śpiewają w swoim ojczystym języku. Istnieją też wspaniałe arie operowe po niemiecku w muzyce klasycznej. Myślę, że to nie język jest problemem. Uważam, że to bardziej kwestia ducha obecnych czasów. Czy "Gedankenwächter" oznacza "Strażnika myśli" po niemiecku? Nazwałbyś swój najnowszy album koncepcyjnym, tra-


ktującym o wojnie, jej skutkach i odbiorze? Tak, w taki sposób bym przetłumaczył ten tytuł. Kontrola umysłu. Żyjemy w świecie, który składa się jedynie z propagandy bądź też reklamy. Człowiek jest tylko gotowym na rozkaz pionkiem w grze albo konsumentem. Z pomocą strachu ktoś tworzy obraz wrogów. Zasada "dziel i rządź" staje się coraz bardziej doskonała i każdy kto ją łamie, będzie zniszczony w mediach. Wielu z nas woli się zamknąć. Większość z nich staje się uległymi mediom dupowłazami. Co do motywów to te, które występują na tym albumie, zostały już użyte na poprzednich płytach. Wojna, głębia człowieczeństwa i religia. Tyle tematów, na które nie starcza życia. Co zainspirowało Cię do napisania o Daskalogiannisie (twórcy okrętów, który przewodził rewolucji przeciwko Imperium Osmańskiemu na Krecie w XVIII wieku)? Byłem na Krecie wiele razy i słyszałem tam o tej historii. Jest on bardzo znaną osobą i wciąż poważaną. Byłem naprawdę zdumiony tą historią wolności, odwagi i gotowości do poświęcenia. Praktycznie był czymś w stylu greckiego Bravehearta. "Neue Welt" jest o europejskich podbojach Ameryki w XV i XVI wieku? Jest on o podboju Ameryki przez konkwistadorów. Zabili oni miliony Indian, zaś ci, którzy przeżyli, obecnie mówią językiem zdobywców. Jest to bardzo ciężkie do zniesienia i nawet teraz się zdarzają takie incydenty. Indianie, którzy sprzeciwiają się wycince lasów deszczowych, wciąż są zabijani przez zagraniczne korporacje. Czy "Wolfskinder" jest o sierotach z Zachodnich Prus po Drugiej Wojnie? Czy mógłbyś zasugerować jakieś źródło, film, książkę na ten temat? Tak, jest on o sierotach z Zachodnich Prus, których tysiące było źle traktowanych, maltretowanych lub zabijanych. Jest to temat długo publicznie ignorowany. Chcemy tym dzieciom i cierpieniu nadać twarze. Na ten temat jest dobry niemiecki film z roku 2013, o tym samym tytule. Istnieje też książka w języku polskim, "Wilcze Dziecko" wydawnictwa Świat Książki, Warszawa 2012.

Foto: Macbeth

Czy powiedziałbyś, że często tworzysz utwory na temat Drugiej Wojny Światowej? Jak wiele różnych jej aspektów wciąż nie zostało dotkniętych przez kulturę w Twojej opinii? Jak dla mnie to byłaby sprawa rosyjskich kalek i weteranów Drugiej Wojny Światowej. Tak, stworzyliśmy wiele utworów na temat Drugiej Wojny. Wciąż mamy historię do opowiedzenia od naszych dziadków i rodziców. To przybliża nas bardziej do horroru tych czasów. Wciąż mamy wystarczającą ilość materiału do napisania niezliczonych utworów. Mamy już jeden utwór traktujący o rosyjskim punkcie widzenia, "Pavlov's house". To, w jaki sposób Sowieci traktowali swoich żołnierzy, oczywiście jest również problemem. Jednak wszędzie żołnierze są jedynie mięsem armatnim. Czy sądzisz, że zbrodnie Związku Sowieckiego pozostawiono zapomniane? Trochę o tym myślę słuchając "Demmin", który jak mniemam, jest o masowym samobójstwie miasta? Całkiem smutne wydarzenie szczerze mówiąc. Zbrodnie po wszystkich stronach konfliktu nie będą zapomniane. Okropieństwa były po wszystkich stronach. Jednak nie możesz tego

używać przeciw komuś. Również nie powinniśmy zapominać o tym, co oznacza wojna. Dlatego jest to wręcz niezrozumiałe, kiedy rządy znów knują przeciw innym krajom lub kłamią tylko po to, by znaleźć powód do wojny. Wkurwia mnie to, jak ludzkość niczego nie nauczyła się ze swojej porażki zwanej Drugą Wojną Światową. Utwór "Demmin" pokazuje dobitnie, dokąd prowadzi propaganda i zbrodnie wojenne. Co za szaleństwo! Czy za pośrednictwem utworów takich jak "In seinem Namen", "Neue Welt" oraz "Hexenhammer" chcieliście powiedzieć, że jesteście przeciwni fanatycznemu podejściu do religii? Religie i radykalne poglądy na świat zawsze prowadziły do wyłączenia lub wojny. Zwykle religia była pretekstem pozwalającym usprawiedliwić zbrodnie. W imię Boga ludzie byli zabijani, podbijani, okradani i torturowani. Zaś większość wielkich władców i dygnitarzy sama była bezbożnymi figurami, która używali religii tylko po to, by utrzymać władzę. Religia jest niczym opium dla mas! Który utwór jest najtrudniejszy do zagrania? Są części, w których trzeba być precyzyjnym, aczkolwiek mówienie, że są ciężkie do zagrania, byłoby przesadą. Na poprzednich albumach mieliśmy utwory, które były problematyczne do zagrania. Było w nich tak dużo bólu, że siedzieliśmy czasami bez słowa. To było trudne, ale mocne przeżycie pod względem psychicznym. Co zamierzacie robić w 2021? Czekamy na możliwość powrotu do normalnego stanu. Mamy nadzieję, że kiedyś będą znowu koncerty. Bardzo za tym tęsknimy. Nadzieja umiera ostatnia. Dziękuje za wywiad, powodzenia! Dziękuje za wasze zainteresowanie! Jacek Woźniak

Foto: Eva Nagler

MACBETH

123


Wszystko, czego chcieliśmy, to grać epic metal Ta deklaracja wcale nie jest taka oczywista. Choć wiele młodych zespołów niemal od razu wskakuje w buty heavy metalu, muzycy Eternal Champion przechodzili przez inne muzyczne fazy. Epic heavy metal spotkali jednak we właściwym miejscu i we właściwym czasie, czego owocem jest potężny Eternal Champion. O drugim albumie Amerykanów opowiadał nam perkusista Arthur Rizik. HMP: Czytałam, że "Ravening Iron" jest oparte na książce wokalisty, Jasona Tarpey'a. Tak sobie pomyślałam, że pionierzy gatunku "magia i miecz" pisali w bardzo niespokojnych czasach, między wojnami. Nie czytałam tekstu Tarpeya, ale podejrzewam, że jest rodzajem hołdu dla książek np. Howarda. Tarpey napisał "Godblade" w zupełnie innych czasach. Jak sądzisz, dzień dzisiejszy może w ogóle sprzyjać pisaniu książek w tym gatunku, o mocy, wojow-

potrzebował zbyt wielu wskazówek. Nie mieliście żadnych problemów z opublikowaniem okładki z nagimi dziewczynami? Nie było problemów ani z publikacją, ani z cenzurą. Niektórzy mają z nią problem, ale to już ich osobista sprawa. Obiektywnie rzecz biorąc, jest to obraz siły. Jeśli ludzie mają problem z manifestacją silnych, nagich kobiet, to mnie to wręcz wprowadza w zakłopotanie, a nas jako społeczeństwo, cofa krok

"A Face in the Glare" zaczyna się i kończy majestatycznym dźwiękiem kucia żelaza. Widziałam na profilu Tarpey'a, że kowalstwo jest jego hobby, a może nawet czymś więcej? Głównym źródłem dochodu Jasona jest właśnie kowalstwo. Robi miecze, noże, gwiazdy do ciskania, bramy, drzwi i wszystko inne, co tylko chciałby wykuć. Chcieliśmy mieć jakieś prawdziwe odgłosy żelaza na naszym LP, więc Jason nagrał, jak wykuwa miecz, a audio to pojawia się w intro, outro oraz przewija przez cały "The Godblade". A wykuwając miecze, bierze udział w jakichś imprezach rekonstrukcyjnych? Pytam, bo też się czymś podobnym troszkę zajmuję i może byłaby okazja się kiedyś na tego typu wydarzeniu spotkać? Trudno byłoby coś takiego wcisnąć między granie w zespołach i hobby, choć brzmi to fajnie. Może kiedyś spotkamy się na tego rodzaju wydarzeniu. W Waszej muzyce słychać pewne inspiracje. "War at the Edge of the End" ma coś z Manilla Road, zwłaszcza linie wokalne, a "Skullseeker" z Morgany Lefay. Tak, oba zespoły wywarły na nas wpływ, tak samo jak cały ogrom epic/power/thrash/ crossover/doom czy brytyjskiego heavy metalu. Poza tym wpłynęło na nas też wiele niemetalowych rodzajów muzyki. Wokale zawsze były wzorowane na Manilla Road, bo to jedna z ulubionych kapel Jasona. Widać też wiele podobieństw Eternal Champion do Visigoth. Co więcej, Jack Rogers, wokalista Visigoth, śpiewa w "Coward's Keep". Mieliśmy nadzieję, że jeśli kiedykolwiek zagramy ten kawałek na żywo, zaśpiewamy na trzy głosy (Rizik też śpiewa - przyp. red.) i odpowiadające im harmonie, a jedyny zespół, co do którego mieliśmy pewność, jeśli chodzi o wspólne granie, to Visigoth. A że Jake jest naszym dobrym kumplem, miało sens zaproponować mu wspólne nagrania.

Foto: Eternal Champion

nikach i chwale? Arthur Rizik: Książka "Godblade" i album "Ravening Iron" idą ręka w rękę. Oba mają dodawać siły i pobudzać do pogoni za wrogiem, niezależnie od tego czy są nim osobiste zmory, czy prawdziwy przeciwnik. Rzecz jasna książka także jest inspirowana klasyką fantasy. Aby zrozumieć jedno i drugie, najlepiej kupić książkę przez Eternal Champion! Zaproszenie do współpracy Kena Kelly'ego wydaje się być kolejnym przejawem fascynacji klasycznym "Conan epic metalem". Powiedzieliście mu: "zrób coś w stylu Manowar z lat 80."? Czy po prostu: "gramy epic heavy metal", a on już wiedział co z tym zrobić? Intensywnie pracowaliśmy z nim nad koncepcjami. Wziął od nas pomysły i przekształcił je w arcydzieło, które jedynie sam Ken Kelly mógłby wykonać. Zrobił wspaniałą robotę, a ponieważ mieliśmy wspólną wizję, nie

124

ETERNAL CHAMPION

wstecz. Sztuka i pornografia nie mogą być zależne do jakichś nieśmiałych i niekulturalnych ludzi. Jedna z Waszych fotek zrobiona na koncercie, promuje Eternal Champion niemal wszędzie. Wiele zespołów próbuje stworzyć idealne zdjęcia na wyczerpujących sesjach, a Wasze najlepsze zdjęcie wydaje się powstać zupełnie spontanicznie. Promocyjnych zdjęć Eternal Champion jako zespołu jest tylko kilka, ponieważ szczerze nie chcieliśmy ich robić. Chyba żeby wizja naprawdę pasowała do audio. Zdjęcia z koncertów lepiej odzwierciedlają naszą muzykę. Kiedyś zdjęcia zrobimy, ale wtedy już muszą być królewskie. Ta fotka pochodzi z koncertu w Atenach, który odbył się w legendarnym greckim klubie "The Crow". To był jeden z moich ulubionych koncertów, jaki kiedykolwiek zagraliśmy. Było to na after party, które towarzyszyło Up The Hammers, na którym graliśmy z Wrathblade!

Masz wrażenie, że obie kapele stanowią bastiony współczesnego true epic metalu? Nie zastanawiam się w ogóle nad funkcjonowaniem true heavy metalowej sceny. Wszyscy cieszymy się, że jesteśmy jej częścią, ale jeśli mielibyśmy obsesję na punkcie tego, kto rządzi, i kto jest lepszy od kogo, doprowadziłoby to do współzawodnictwa i zniweczyło radochę. Najciekawszym i najobfitszym w muzyczne motywy utworem z "Ravening Iron" wydaje się być "Worm of the Earth". Myślę, że to świetny kawałek. Słyszałem taką opinię też od wielu dziennikarzy i znajomych. Mnie się podoba, bo pod względem gatunków i dynamiki jest bardzo zróżnicowany. Po utrzymanym w doomowym tempie "Cowards Keep", "Worm of the Earth" znów miał podkręcić album czymś szybszym i bardziej złożonym. Nie wiedziałem, czy przez tę mnogość partii odbiorcy go strawią, ale i tak poszliśmy na całość z tą "obfitością", jak to nazwałaś! Kawałek "The Godblade" przywołuje złotą


Blood hails steel Choć historia zatoczyła koło i Ameryka znów jest kuźnią epic heavy metalu, warto obserwować też naszą europejską scenę. Na przykład ni stąd ni z zowąd pojawia się w Szwajcarii zespół, który oddaje cześć Omenowi, Manilli Road i starym płytom Manowar. O graniu w Megaton Sword opowiadało nam aż trzech muzyków kapeli.

erę muzyki syntezatorowej. Kojarzy mi się z jakąś epicką wersją filmu czy gry komputerowej z lat 80. Chcieliście pokazać swoje przywiązanie do filmów w rodzaju "Conan Barbarzyńca" czy w ogóle przytoczyć klimat tamtych czasów? Obaj z Johnem Powersem, gitarzystą prowadzącym, lubimy synthy, zresztą reszta zespołu też. Pracowaliśmy amatorsko nad taśmą w stylu dungeon synth i zdecydowaliśmy się powiązać ten aspekt z LP, jednak już nie w takiej minimalnej wersji, żeby efekt nie był taki garażowy. Wiele przerywników na płytach nawiązuje do klasyki w stylu "O Fortuna" i podobnych (Rizik miał na myśli prawdopodobnie przerywniki z poprzedniej płytyprzyp. red.). Ten jeden był pomyślany jako skrzyżowanie klasyki, muzyki filmowej, stylu dungeon oraz złotej ery niemieckiej elektroniki lat 70. Muzyka z Conana była inspirowana przez te same składowe, co nasz kawałek. Ze względu na to, że jest to jeden z najlepszych filmów, jaki kiedykolwiek powstał, muzyka do niego wydaje się już zbyt podstawowa, dlatego nie próbujemy traktować muzyki z Conana jako znaczącej inspiracji. Czytałam, że część z Was ma korzenie w crossoverze. Kiedy wzięło Was na epic metal? Wszyscy mieliśmy fioła na punkcie metalu, jeszcze zanim byliśmy nastolatkami. Chociaż w życiu zajmowaliśmy się różnymi innymi rzeczami, to dopiero kiedy razem z Philem Swansononem z Hour of 13 zdecydowaliśmy się napisać wspólnie kilka metalowych kawałków, zdałem sobie sprawę, że heavy metal jest dla mnie czymś naturalnym. Jak na ironię, Phil uwielbiał nasze crossoverowe zespoły, a my jego Hour of 13. Kiedy razem z Jasonem byliśmy w trasie w roku 2010, bez przerwy słuchaliśmy epickiego doomu i heavy metalu. Była to naturalna kolej rzeczy. Myśleliśmy, że zrobimy poboczny projekt, żeby zrobić przerwę do tego, co wciąż robiliśmy od czasów nastoletnich. Wszystko to zbiegło się we właściwym miejscu i we właściwym czasie. I choć nie dołączyłem do Eternal Champion przed 2014 rokiem, pracowałem przez te lata nad Sumerlands (też heavy metal - przyp. red.). Nadal kochamy hardcore i corssover ale wszystko, czego kiedykolwiek pragnęliśmy, to grać epic heavy metal.

HMP: Na początku porozmawiajmy o inspiracjach. Epicki doom ma korzenie we wczesnym Manowar oraz w Bathory z początku lat 90. Wpływ obu zespołów jest słyszalny na Waszej płycie... Simon the Sorcerer: Nagrania Manowar do 1992 roku mają na nas zdecydowanie największy wpływ. Za to Bathory nie jest dla mnie ani wpływowe, ani w żaden sposób inspirujące. Mimo upływu dekad ten zespół wciąż do mnie nie przemawia, nie mam pojęcia dlaczego. Jeden kawałek, "Crimson River" wydaje się być inspirowany zgoła innym stylem, bo rockiem lat 70. Simon the Sorcerer: Ja w nim żadnego rocka z lat 70 nie słyszę. Jeśli dobrze pamiętam, główną inspiracją do tego utworu był kawałek Iced Earth "I Die For You". Chciałem stworzyć podobny nastrój i strukturę utworu. Również bas miał odgrywać większą rolę niż w innych utworach. Trochę jak w wersach numeru Queensryche "I Don't Believe in Love". Uzzy, Twoje wokale wydają się być za to inspirowane zarówno Markiem Sheltonem jak i Ozzym Osbournem. Przez wzgląd na Twój pseudonim, zgaduję, że druga inspiracja jest silniejsza. Uzzy Unchained: Lubię obu wokalistów, o których wspomniałaś, choć są setki innych głosów zarówno męskich, jak i żeńskich, których uwielbiam słuchać. Jednak moje wokale są po prostu tym, czym są. Nigdy nie próbowałem brzmieć jak żaden konkretny wokalista i nie wydaje mi się, żeby naśladowanie

innych było dobrym podejściem do śpiewania. Pracuję z moim naturalnym instrumentem i staram się, aby mój wokal był jak najbardziej ekspresyjny. Myślę, że wokalista nie może robić nic innego. Również jeśli chodzi o pisanie melodii, opieram się wyłącznie na instynkcie i wyczuciu. Jeszcze pomęczę Was pytaniami o inspirac je. Jedno z Waszych promocyjnych zdjęć, to z długim mieczem, kojarzy mi się z sesjami Virgin Steele. Co więcej, Wasz kawałek "The Giver's Embrace" ma w sobie coś z tego zespołu. Dan Thundersteel: Tak, słyszałem już od innych takie porównanie, choć efekt nie był wcale zamierzony. Absolutnie uwielbiam Virgin Steele z lat 80. i uważam, że "Age Of Consent" to jeden z najwspanialszych albumów epickiego heavy metalu w historii. Jednak pozostali muzycy Megaton Sword z jakiegoś dziwnego powodu nie przepadają za nimi. Niewiarygodne, prawda? Za każdym razem jak grochem o ścianę, gdy próbuję przekonać ich do potęgi "Age Of Consent". Czasami moi kumple z Megaton to parszywe wieśniaki, jeśli chodzi o gust muzyczny. To znaczy, że niektórzy z nich nie lubią nawet Bathory... A na marginesie, "Cry Forever" to jedna z najlepszych rockowych ballad, jaką kiedykolwiek napisano. Na Waszej okładce widać pociągnięcia pędzla. To tylko nałożony efekt czy na okładce znalazł się prawdziwy obraz? Dan Thundersteel: Nie, to nie tylko efekt. To prawdziwy obraz Adama Burke, który doskonale zrealizował wizję Uzzy'ego.

Katarzyna "Strati" Mikosz

MEGATON SWORD

125


HMP: Cześć Olli. Czy nie miałbyś nic przeciwko, gdybyśmy uznali Coronary za najbardziej obiecujący nowy zespół heavy metalowy z Finlandii? Czy widziałbyś swój zespół w takiej właśnie roli? Olli "The True Herman" Kärki: Byłbym rad. Widzimy Coronary w pierwszej klasie heavy metalowych rock'n'rollowców. Według notatki prasowej, Coronary powstał, gdy "gitarzysta Aku Kytölä i perkusista Pate Vuorio przeszukiwali tą samą sekcję płyt winylowych na lokalnym bazarku w Tampere". Jak to pamiętasz? To był na tyle mały bazarek, bez tłumu, że mogliśmy pogadać o muzyce. Kiedy wymieniliśmy się naszymi muzycznymi zainteresowaniami, wyszło nam, że możemy stworzyć własny projekt. Były ku temu sprzyjające okoliczności. Tak powstał Coronary. Foto: Megaton Sword

Okładka przedstawia płonące miasto Kerszh, podpalone przez świtę Zadro Korena, na zdjęciu po lewej stronie, z tyłu. Zawarł okrutny sojusz z Naelle, znaną również jako Vulva Zmierzchu (postacie są bohaterami tekstów Megaton Sword - przyp. red.).

byłoby zaszczytem? Simon the Sorcerer: Oczywiście Atlantean Kodex jest obecnie najlepszym zespołem z nurtu epickiego metalu i naprawdę nie możemy się doczekać, aby w którymś momencie nadrobić przełożone wydarzenie.

Waszą mocną stroną jest potężne brzmienie w rodzaju wczesnego Manowar czy Omen. Jak Wam się to udało? Dan Thundersteel: Pijąc ogromne ilości piwa i dużo słuchając wczesnego Omen i Manowar. To naprawdę nie jest takie trudne. Poważnie mówiąc, ta muzyka po prostu w nas drzemie i stała się częścią naszego DNA. Jesteśmy naprawdę wielkimi fanami starych albumów Manowar, wczesnych nagrań Saxon, Accept, Manilla Road i Omen... więc wydaje mi się naturalne, że utrzymujemy klimat, który stworzyły te zespoły.

Kolebką epic heavy metalu są Stany, a dziś tamtejsza scena wydaje się przeżywać renesans. Oczywiście Kodeksi są z Niemiec, ale Visigoth czy Crypt Sermon z USA. Wydaje mi się, że w Szwajcarii jesteście jedynym tego typu zespołem... Jak to wygląda "od środka"? Rzeczywiście jesteście jedyni, czy może pojawia się powoli jakaś mała scena? Dan Thundersteel: Szczerze mówiąc, sytuacja epickiego heavy metalu w Szwajcarii wygląda nieco ponuro. O ile wiem, jesteśmy właściwie jedynym zespołem niosącym pochodnię epickiego metalu w klasycznym tego słowa znaczeniu. Mimo wszystko mamy całkiem niezłą scenę muzyczną w Winterthur i Szwajcarii. W okolicy jest kilka fajnych undergroundowych klubów, a także kilka świetnych zespołów, z którymi nawiązaliśmy silne więzi, takich jak death metalowy Vomitheist, Haile Selacid - pionierów New Wave of Booze Heavy Metal czy Committee, kultowy band szwajcarskiego podziemia, który gra kapitalny black metal, jeden z lepszych, jaki ma obecnie do zaoferowania ta scena.

Najlepszą metodą na zyskanie popularności jest granie koncertów. Wy właśnie wydaliście debiut, macie skład, moglibyście grać n koncerty... a tu pandemia. Dan Thundersteel: Tak, oczywiście pandemia nie zatrzymała się na granicy Niralet ("Niralet" to tytuł EP - przyp. red.). Jak większość innych zespołów, musieliśmy zmagać się z odwołanymi koncertami. Jednak z drugiej strony w tych trudnych czasach mieliśmy szczęście zagrać dwa występy. Mogliśmy zagrać koncert w radio na postumencie górującym wysoko nad dachami potężnego Winterthur, co było dla nas niesamowitą zabawą. Niektóre zdjęcia z tego wydarzenia można zobaczyć na naszych stronach w mediach społecznościowych. Kilka tygodni temu mogliśmy również zagrać koncert promujący premierę naszej płyty, co prawda tylko dla 50 osób i przy zachowaniu surowych środków bezpieczeństwa, ale mimo wszystko granie było absolutnie wspaniałe. Jak tylko pandemia się skończy, chętnie rozpowszechnimy dźwiękową i tekstową wiedzę o Niralet na całym świecie. Widziałam plakat nadchodzącego koncertu z Atlantean Kodex na "Digital Dictators". Dla mnie to jeden z najlepszych współczesnych zespołów. Domyślam się, że dla Was, jako epic metalowców, zagranie z nimi

126

MEGATON SWORD

Dzięki Wam za wywiad! Dan Thundersteel: Dziękuję za wywiad. Wszystkiego najlepszego dla legionów Niraletian w Polsce. Wasze zdrowie! Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Łukasz Sobal

Macie w składzie basistę Korpiklaani, Jarkko "C-90" Aaltonena, Ty śpiewałeś kiedyś w thrashowym Ruinside, a tymczasem w Coronary nie ma śladu po tych gatunkach. Jak wcześniejsze doświadczenia muzyczne poszczególnych członków Coronary wpłynęły więc na Wasze brzmienie? Myślę, że elementem jednoczącym nas wszystkich było zainteresowanie muzyką z powerem, a także podobny sposób rozumienia, co jest a co nie jest dobrą muzą. Coronary jest wypadkową nie tylko naszych doświadczeń w innych zespołach, ale także lubianych przez nas płyt, które słuchamy jako fani. Upraszczając: perkusista Pate punk rock, ja heavy rock, basista Jarkko folk & rock, gitarzysta Aku thrash metal. Wkrótce po skompletowaniu skladu wydaliście w formie kasety magnetofonowej limitowanej do stu egzemplarzy "Demo 2018" z utworami "Firewings", "Bullet Train" i "Mestengo". Te same kawałki pojawiły się następnie na winylowym splicie z thrash metalowym zespołem Traveler, no i w końcu na Waszym debiutanckim longplayu "Sinbad". Wydaje mi się więc, że uważacie je za szczególnie dobrze reprezentujące Coronary? Wspomniane utwory są wyjątkowe z tego względu, że napisaliśmy je jako pierwsze. Prawdę mówiąc, zarejestrowaliśmy je najpierw tylko po to, abyśmy sami mogli ich posłuchać. Chcieliśmy odłożyć na chwilę instrumenty i mikrofon oraz sprawdzić, jak to brzmi. Pate pokazał tę muzykę znajomym na Facebooku a oni naprawdę ją polubili. Zaczęliśmy dostawać prośby o fizyczne wyda-


Widzimy Coronary w pierwszej klasie heavy rock'n'rolla Odpalcie sobie Coronary "Sinbad". Warto. Udany heavy metal. Finowie nie są z reguły bardzo rozmowni ani wylewni. Są znani z tego, że często milczą i nie mówią, kiedy nie mają nic konkrego do przekazania. Nawet wokalista, który z definicji używa publicznie swojego głosu jak instrumentu, nie udzielił odpowiedzi na wszystkie postawione mu pytania albo odparł jednym zdaniem. Z poniższej rozmowy dowiecie się wprawdzie jak powstało Coronary, jakich gatunków muzycznych słuchają jego poszczególni muzycy oraz jak wygląda ich proces komponowania, ale tak naprawdę wszystko sprowadza się do słuchania metalu a nie do gadania. Jest czego słuchać, bo "Sinbad" to album znakomity, przepełnionymi fajnymi pomysłami, nie pozwalający się nudzić ani przez chwilę. Podejrzewam, że niejeden z Was odpali całość ponownie po zakończeniu pierwszego odsłuchu. Poniższy zapis rozmowy zostawiam tylko po to, żeby zwiększyć szansę na zauważenie przez Was pozycji Coronary "Sinbad". nie, więc wypuściliśmy kasetę. To ciekawe, ale podejrzewam, że "Sinbad" jest na znacznie wyższym poziomie, dlatego że w jego przypadku udaliście się do Headline Studio i korzystaliście z profesjonalnego producenta/inżyniera Jari Latomaa. Zrobiliście wszystko od nowa, lepiej? Zgadza się. Wszystko zostało zarejestrowane na nowo na potrzeby "Sinbad". Każdy utwór zamieszczony na Waszym debiucie ma swój charakter, jest zapamiętywalny, z pomysłem. Świetne melodie, przemyślane aranże i urozmaicona dynamika. Ciężko byłoby mi się do czegokolwiek przyczepić, nie widzę słabego punktu ani żadnego nudnego momentu. Dokonywaliście ostrej selekcji pomysłów czy po prostu graliście swoje i znakomity efekt wyszedł Wam naturalnie? Efekt końcowy jest wynikiem naszego sposobu pracy zespołowej. Gitarzysta Jukka, drugi gitarzysta Aku lub basista Jarkko przychodzą z pomysłem na riff lub akord. Ogrywamy go w sali prób. Zaczynamy rozwijać to w cały utwór, eksperymentując z różnymi podejściami. W tym samym czasie wymyślam i zaczynam śpiewać melodie, proponuję jakiś tekst. Nie idziemy do domu, dopóki pomysł na cały utwór nie będzie ostatecznie gotowy. Nagrywamy ten pomysł na telefonie i rozsyłamy między sobą, tak żebyśmy mogli tego posłuchać po spotkaniu i mogli zrobić później ewentualne poprawki lub zmiany. Zanim weszliśmy do Headline Studio, mieliśmy już skomponowane wszystkie utwory na "Sinbad", co nie znaczy że przestaliśmy komponować, bo wciąż powstają nowe. Przy okazji mogę zdradzić, że niebawem przyjdzie czas na drugi album. Moim ulubionym kawałkiem jest "Burnout". Oprócz świetnej partii instrumentalnej mamy tam bardzo fajne wspólne śpiewanie. Cóż, nie słyszałem nigdy lepszej odpowiedzi na uczucie wypalenia. Czy jednak przekaz tego utworu nie jest przewrotny? Może to jest żart z marudzenia? Podchodzimy do sprawy na poważnie. Prawdziwe wypalenie jest ciężkim stanem dla każdego człowieka. W pewnym sensie protestu-

jemy tutaj przeciwko wszystkiemu, co powoduje, że źle się czujemy. Próbujmy to przezwyciężać. Niektórzy potrzebują dużo śmiechu dla rozładowania napięcia, inni potrzebują kopa żeby wziąć się w garść. W moim odczuciu "Sinbad" brzmi bardzo masywnie, a "Wonders of the World" to wręcz nawiązanie do stylu wczesnego Black Sabbath. Swoją drogą, pomimo że Finlandia słynie z bardzo dużej liczby metalowych zespołów w stosunku do populacji całego

mi tytułami utworów jak "Firewings", "Bullet Train" czy też "Wonders of the World", możemy dojść do wniosku, że ter min "Sinbad" jest tak naprawdę otwarty do różnej interpretacji przez słuchaczy z różnych stron świata. Nazwanie albumu "Sinbad" to mój pomysł. Myślę, że potrafisz czytać mi w myślach, dlatego, że wyłapałeś wszystkie skojarzenia, jakie miałem podczas tworzenia tego utworu. Och, no to kolorowo. Chociaż może nie, bo zakonnica z okładki nic nie widzi. Dlaczego świątobliwa ma osłonięte maską oczy i jednocześnie pali cygaro? Wszystkiego po trochu. Grzech, niebo i piekło. Życie. Lepiej żeby było dobrze niż źle, więc nie bójmy się żyć. Jesteście gotowi na zwiedzanie i granie koncertów na całym świecie? Nie tylko jesteśmy gotowi. Jesteśmy głodni tego. Więc róbcie swoje, bez oglądania się na mięczaków. Wasze najlepsze wspomnienia z dotychczasowych koncertów? To cudowne, jak muzyka potrafi łączyć wszystkich metali i rockersów na świecie. Najlepiej grało nam się w Club Tampere 6 września 2019r. Jak wyobrażasz sobie Coronary na przykład za pięć lat?

Foto: Coronary

kraju, nie potrafię wskazać choćby jednego zespołu z Finlandii, który grałby heavy/ doom metal. Jak to jest u Was w kraju? Całkiem słuszne uwagi. Nie istnieje w tej chwili żadna heavy/doom scena w Finlandii. Jeszcze odnośnie samego tytułu "Sinbad". To słowo oznacza nie tylko słynnego żeglarza i podróżnika z Bagdadu (Irak). To jest również zlepek "sin" i "bad" ("grzech" i "źle"), który uznaliście za "idealnie dopasowane cele życiowe" (śmiech). Można się śmiać z Sinbad, zwłaszcza że jest też taki Amerykański komik David Adkins o pseudonimie "Sinbad". Zestawiając to dodatkowo z taki -

Będziemy dzielić się fenomenem rocka z całym światem. Dziękuję za pogawędkę. Przyjemnie jest poznać Coronary. Raise your fist and bang your head! Dziękuję uprzejmie! Sam O'Black

CORONARY

127


Malowanie za pomocą muzyki i słów Kanadyjski Possessed Steel to zespół, który nie gra od wczoraj, a jego członkowie lata nastoletnie maja już jakiś czas za sobą. Nie mniej jednak dopiero w zeszłym roku kapela ta wydała swój pierwszy długogrający album zatytułowany "Aedris". O tym wydawnictwie oraz historii zespołu opowiedział nam gitarzysta Steve Mac. HMP: Witam. Jak rozdział zwany Possessed Steel w ogóle się zaczął? Steve Mac: Possessed Steel to pomysł lidera zespołu, Talona Sullivana, który pojawił się około 2010 roku. Chociaż w tamtych czasach mieliśmy sporo zapału, trudno było ustabilizować skład zespołu, a basiści i perkusiści zmieniali się jak rękawiczki. Skupialiśmy się na koncertach, nie poświęcaliśmy zbyt wiele uwagi jeśli chodzi o wydanie płyty. Skład, jaki mamy dzisiaj, zaczął grać razem jesienią 2015 roku i od tamtej pory jest on stały. Pozwoliło to nam zacząć dopracowywać nasze brzmienie, początkowo poprzez szlifowanie naszych starszych kompozycji. EP "Order of the Moon" zawiera stare utwory nagrane wraz z nowymi muzykami. Ale po kilku latach jako zespół zaczęliśmy pracować nad nowym materiałem i ważne było, aby

dzi się słowo "mityczny". Piszemy teksty o postaciach, historiach, światach i koncepcjach wykraczających poza płaszczyzny rzeczywistości, jaką znamy. Ale to nie jest tak, że piszemy o nich jako o współczesnych wydarzeniach. Opowiadane przez nas historie mają szerokie znaczenie historyczne w domenach, z których się wywodzą. Tak jak historie bogów nordyckich są przykładami mitów kulturowych, które rzeczywiście istnieją w naszym świecie, tak Possessed Steel opowiada historie o bogach, wojownikach i wydarzeniach - "mitach" - kultur z fantastycznych światów, które wyobrażaliśmy sobie jako zespół i jako miłośnicy wysokiej klasy fantasy. Pomimo "mitycznego" przedrostka, Possessed Steel jest epickim metalowym zespołem i wyobrażam sobie, że prawdopodobnie najłatwiej będzie uznać nasz zespół za

W roku 2020 ukazał się Wasz pierwszy długogrający album zatytułowany "Aedris" jednak macie na koncie też kilka EPek, chociażby wspomniany "Order of the Moon". Były jakieś szanse na nagranie pełnego albumu wcześniej? Raczej nie, a zdecydowały o tym dwa główne czynniki. Po pierwsze, zespół nie miał stałego składu aż do końca 2016 roku. Nie znaczy to, że pierwsza połowa okresu istnienia zespołu nie ma żadnej wartości. To jest ten okres, kiedy Talon wymyślił wiele koncepcji, pomysłów i narracji, które ostatecznie znalazły się na naszym pierwszym albumie. Po drugie, z naszym obecnym składem, w końcu osiągneliśmy muzyczną dojrzałość i osobiste doświadczenie, które pomaga zagłębić się w proces tworzenia pełnej płyty. Chcieliśmy zrobić to dobrze i skorzystać z pomocy odpowiedniego producenta, a znalezienie odpowiedniej osoby i pozyskanie środków finansowych, aby kontynuować nasze dzieło, zajęło zdecydowanie więcej czasu, niż się spodziewaliśmy. Podczas nagrywania "Order of the Moon" dowiedzieliśmy się, że pośpiech, i napięty harmonogram i praktycznie niemożliwe do zrealizowania terminy nie przekładają się w żaden sposób na jakość. Nadal mamy duży szacunek do tej EP-ki, był to dla nas ogromny wysiłek. Ten proces uświadomił nam poziom zaangażowania potrzebny do wydania płyty, która jest tego warta, a na "Aedris" cała czwórka była zaangażowana i pewna, że dotarliśmy do kolekcji utworów, które warto umieścić na odpowiednim LP. Co znaczy tytuł "Aedris"? To imię głównej postaci, na której koncentruje się album. "Aedris" to swego rodzaju biografia, szczegółowo opisująca niestrudzone wysiłki tytułowego bohatera, mające na celu walkę z pomniejszymi bóstwami z jego świata i przywrócenie równowagi, zgodnie z przepowiednią jego królestwa.

Foto: Possessed Steel

nowi kolesie mieli głos w kreowaniu brzmienia zespołu. Zwłaszcza, że wszyscy razem świetnie się bawiliśmy jako muzycy. To właśnie te wysiłki doprowadziły nas do wydania "Aedris" pod koniec 2020 roku. Jeśli chodzi o to, jak zespół pasuje do całej sceny metalowej... Toronto było wspaniałym miastem na przełomie lat 2000 i 2010. W tym czasie nastąpiło odrodzenie tradycyjnych i "prawdziwych" zespołów metalowych, które zainspirowały nas i zachęciły nas do znalezienia swojego miejsca w tej rosnącej społeczności. Swój styl określacie jako "mythical metal". Co konkretnie przez to należy rozumieć? Ważne jest, aby wziąć pod uwagę liryczną treść przekazu zespołu, bowiem stąd wywo-

128

POSSESSED STEEL

nowoczesny power metal lub za część nowej fali tradycyjnego heavy metalu. Ale szczerze mówiąc, metal cierpi na ten sam problem, w który wpada wiele innych, bardziej niszowych stylów muzycznych. Istnieje potrzeba zakwalifikowania wszystkiego w zgrabnej podkategorii i chociaż to działa, kiedy rozmawiamy o naszej ulubionej muzyce, to jednak zdradza to niuanse, które wiele kapel ma do zaoferowania w swoich brzmieniach. Staramy się nie zajmować się dopasowaniem do konkretnej szuflady lub kategorii, jesteśmy czterema bardzo eklektycznymi melomanami, którzy czerpią wpływy ze wszystkich podgatunków metalu i całkowicie z innych gatunków muzycznych.

Kto w ogóle wymyślił całą tą liryczną koncepcję? Talon pisze prawie wszystkie teksty. Napisałem teksty do "Nobunaga" dlatego, że ten temat jest czymś, co mnie osobiście interesuje i pomyślałem, że fajnie byłoby zrobić feudalno-japońską wersję tego, co Iron Maiden zrobiło w "The Trooper". Teksty opowiadają tę historię, głównie w trzeciej osobie, ale również niekiedy z punktu widzenia Aedrisa (np. "Assault on the Twilight Keep" oraz "Free at Last"). W przypadku albumu koncepcyjnego chodzi o namalowanie obrazu za pomocą muzyki i słów, aby zilustrować słuchaczowi tę historię. Jak każda dobra historia dobrego fantasy, masz motywy, które są wszechobecne w całym naszym życiu, poza dosłownymi wydarzeniami opisywanymi w każdej kompozycji. Jasne, dobro kontra zło, ale są też inne wątki. Temat natury jest dla nas bardzo ważny. W szczególności, jak wzajemnie się odwzajemniają nasze interakcje ze światem przyrody i jak wpływamy na siebie nawzajem. Jak w ogóle wyglądał proces powstawania utworów na "Aedris"? Niektóre z riffów pojawiały się na naszych próbach już przed wielu laty - "Nobunaga", "Keeper of the Woods", "Spellblade", a nawet


fragmenty "Skeleton King" pojawiały się już w 2015 roku, a może nawet jeszcze wcześniej. Proces pisania zaczął się intensywniej rozwijać, gdy Talon wpadł na pomysł połączenia wątków w jedną koncepcję. Miał świetny pomysł i wszyscy z nim pracowaliśmy, a te idee znacznie ułatwiły wymyślanie riffów i całych utworów. Grając razem przez około trzycztery lata, mieliśmy również solidne podstawy, jeśli chodzi o wzajemne poznanie tendencji, mocnych stron i stylu pisania. Talon i ja generalnie wpadamy na pomysł i przynosimy go na próby, później wszyscy wnoszą swój wkład. Osobiście wolę mieć ustaloną większość podstawowej kompozycji, zanim przedstawię ją chłopakom, ale równie cenne jest nasze doświadczenie, opierające się na jednym lub dwóch riffach. Powiedz mi proszę, czy historia Aedrisa narodziła się zanim mieliście wizję tego albumu, czy może rodziła się wraz z nim? To naprawdę jest pół na pół, ponieważ niektóre kompozycje zostały ukończone, zanim wymyśliliśmy koncepcje głównej postaci i jej historii. Teksty zostały przerobione, aby pasowały, a ponieważ teksty i muzyka musiały być połączone, oznaczało to, że muzyka również musiała zostać dostosowana. Znowu jednak, gdy Talon miał już nadrzędne fabularne koncepcje, wszyscy chcieliśmy wypełnić luki i tchnąć życie w ten świat, który stworzyliśmy. W niektórych przypadkach mieliśmy całe utwory, które musieliśmy wyrzucić, po prostu dlatego, że czuliśmy, że nie pasują do naszego brzmienia lub koncepcji, nad którą zaczęliśmy pracować. Tak więc, jak każdy zespół, zawsze chwytamy za pomysł i próbujemy pisać, ale dopiero gdy mieliśmy w pamięci tę centralną koncepcję, wszystkie kawałki naprawdę zaczęły się łączyć. Czy Talon ma zatem ostateczne zdanie we wszystkich kwestiach dotyczących Possessed Steel? Czasami się nie zgadzamy, ale to właśnie Talon jest główną siłą stojącą za Possessed Steel. Założył zespół wiele lat temu i wykonuje lwią część pracy związanej z jego utrzymaniem funkcjonowania poza samym tworzeniem muzyki. Jeśli chodzi o pisanie, Talon i ja jesteśmy głównymi kreatorami, ale powiedziawszy to, bardzo ważne jest, abym podkreślił, jak bardzo ten zespół współpracuje ze sobą, ponieważ jest to prawdopodobnie nasza największa siła. Wszyscy jesteśmy dorośli, a pułapki bycia młodymi, głupimi i lekkomyślnymi są już daleko za nami. Swoje ego zostawiliśmy za drzwiami i generalnie jesteśmy pokorną grupą ludzi, którzy starają się jak najlepiej uhonorować wielką tradycję metalu. Czasami możemy się nie zgadzać, ale nawet wtedy nie tracimy do siebie szacunku i nie walczymy między sobą jak dzieci. Każdy wnosi swoje pomysły, które są wysłuchane i wzięte do serca. Cieszymy się świetną sekcją rytmiczną, Don i Rich to niesamowici muzycy. Brzmienie zespołu, czy to pod względem składu, czy sposobu, w jaki jesteśmy zgrani, zawsze jest osiągane demokratyczne i odzwierciedla to wyjątkowy wkład, jaki wszyscy wnieśliśmy. Nikt nie jest zainteresowany byciem bohaterem gitary, bohaterem perkusji, bohaterem basu, jakkolwiek chcesz to nazwać. Mam nadzieję, że słuchając albumu,

Foto: Possessed Steel

zauważysz, jak ważne jest, aby każdy miał szansę zabłysnąć, a nasza korekcja zapewnia przejrzystość każdego instrumentu, od głosu po bęben basowy, słychać to wyraźnie w miksie. "Aedris" rozpoczyna się miniaturką zatytułowaną "The Dreamer". Bardzo przypomina on muzykę klasyczną. "The Dreamer" został napisany przez Tamarę Comas, która jest mocno związana z zespołem i równie dobrze może być uznana za naszego piątego członka. Jest pianistką-samoukiem o świetnym słuchu. Nie mogę komentować jej gustów muzycznych w kontekście muzyki klasycznej, ale wiem, że ma wyrobione ucho. Zagrała także przerywnik na poprzedniej EPce, "Possessed Steel", więc jej powrót do studia na wstęp do "Aedris" jest ukłonem w stronę naszej wcześniejszej twórczości. Wszyscy lubimy muzykę klasyczną jako gatunek, ale nie sądzę, aby którykolwiek członek był wielkim fanem posiadającym wiedzę o tym gatunku. Jest to jeden z ostatnich gatunków muzycznych, których nie zgłębiałem, ale chciałbym dowiedzieć się o nim więcej i naprawdę go poznać. No to teraz coś z zupełnie innej muzycznej bajki. W "Keeper Of The Woods" i kilku innych numerach możemy usłyszeć typowo black metalowe krzyki. Jesteśmy wielkimi fanami black metalu i atmosferycznego grania. Pociąga nas jego teatralność. Jeśli posłuchasz naszych utworów, w większości przypadków "blackmetalowe krzyki" należą do jednego ze złych pomniejszych bóstw, z którymi "Aedris" musi walczyć podczas swojej podróży. Użyliśmy tych wokali, aby rozróżnić perspektywę naszego bohatera i jego antagonistów. Nie jest to do końca prawdą, jeśli chodzi o "Frost Lich", ale ten kawałek jest trochę, jakby hołdem dla black metalu w ogóle. Intro, użycie pełnych akordów mollowych, brzdąkanie i dobieranie tremolo, które zamykają utwór, to wszystko to, co próbowaliśmy zawrzeć w naszej kompozycji.

usłyszeć na przykład śpiew ptaków. "Free at Last" to radosna kompozycja o przywróceniu życia lasowi, który kiedyś został zniszczony i rozszarpany przez pokręconego Strażnika Lasu. Zabijając Strażnika raz na zawsze, przywrócona jest równowaga. Śpiew ptaków to podkreśla. Generalnie chcemy używać takich dźwięków, aby zachęcić słuchaczy do zamknięcia oczu i stworzenia własnego mentalnego obrazu tego, co się dzieje. Czy to nie jest powód, dla którego gry RPG na stole są takie świetne? Nie jesteś karmiony łyżeczką, jesteś wolny i zachęcany do używania swojej wyobraźni i wyobrażania sobie rzeczy tak, jak chcesz. W tym wypadku równowaga jest jednak ciężka do utrzymania - za dużo efektów dźwiękowych i nagle to staje się cholernie kiczowate. W "Bogs Of Agathorn" słyszę zaś jakieś dźwięki, których nie jestem do końca w stanie zidetyfikować. Staramy się zapewnić immersję za pomocą dźwięku, zakładając, że mówisz o odgłosach człapania w błocie. Chcieliśmy napisać intro do tej kompozycji, które da ci poczucie bycia w środku tego ciężkiego, gęstego, niekończącego się bagna. Tak więc instrumenty również mają do odegrania rolę w tworzeniu pożądanego efektu. Swą premierę album miał stosunkowo niedawno, jednak już zdobył w sieci sporo po-

Poza krzykami w "Free At Last" możemy

POSSESSED STEEL

129


HMP: Jak widzę hasło Detroit Rock City wciąż w pewnym sensie obowiązuje, skoro na debiutanckiej EP "Cold Future" zamieściliście utwór "Motor City"? Justin Kaye: Tak, wszyscy jesteśmy fanami Kiss, nawet większymi niż MC5. Można więc powiedzieć, że nasze wpływy są na naszych rękawach (gdybyśmy mieli rękawy, to znaczy… jakbyśmy nosiliśmy koszule). Ale ten kawałek "Motor City" została zaktualizowany przy okazji nowego utworu "Fight For Your Love". Tekst nie pasował do naszego nowego kierunku, ponadto został napisany przez wcześniejszego perkusistę. Niezależnie od tego scena rockowa Motor City jest zapisana w naszym DNA, mimo że nikt z nas stamtąd nie pochodzi.

Foto: Possessed Steel

zytywnych recenzji. Spodziewaliście się takiego odbioru? Jesteśmy absolutnie pod wrażeniem tego, jak dobrze ten album został przyjęty przez społeczność metalową. Nie można dokładnie przewidzieć, jak inni zareagują na twoją muzykę. Myślę, że im bardziej progresywny lub dziwne jest Twoje brzmienie, tym mniej przewidywalna jest reakcja. Jako zespół wiemy, że nasze podejście do pisania utworów jest trochę dziwne. Pamiętam, jak śmiałem się z chłopakami na próbach, myśląc, że ludzie mogą znienawidzić to, co próbowaliśmy zrobić. Zwłaszcza jeśli jest to album koncepcyjny, stawka jest wysoka i łatwo jest stać się nadgorliwym i wydać coś przesadnie nadętego. Nie trzeba więc mówić, że jesteśmy niesamowicie zaszczyceni tym, co widzieliśmy i nadal widzimy w sieci. Inspiruje nas to do dalszego pisania i zapewnia odrobinę walidacji, aby powiedzieć nam, że sposób, w jaki gramy, jest odpowiedni. Krytyka jest również mile widziana. Uwierz mi, jesteśmy naszymi najgorszymi i największymi krytykami, ale warto spojrzeć z zewnątrz i wykorzystać te wszystkie podpowiedzi, aby naostrzyć miecz i skupić się na poprawie. Pewnie po wydaniu albumu mielibyście ochotę zaprezentować nowe utwory na żywo. Absolutnie - granie na żywo to przynajmniej połowa powodów motywacji do grania heavy metalu. Energia na tych koncertach jest niezastąpiona i, biorąc pod uwagę że tworzymy niszową społeczność, koncerty są najlepszym sposobem na zebranie nas wszystkich jako fanów tego gatunku. Sytuacja jest dla nas nie najlepsza, ponieważ w okolicach marca 2019 roku przestaliśmy grać na żywo, aby skupić się na zebraniu całego albumu i zakończeniu pisania materiału. Tak więc nie graliśmy koncertu na żywo od prawie dwóch lat! Jesteśmy zniecierpliwieni, aby ponownie zagrać i gdy tylko będzie to bezpieczne i wykonalne, wrócimy do tego. Chodzenie na koncerty to główna część mojego życia, a utrata tego oznaczała dużo dodatkowego czasu i dodatkowych pie-niędzy. Więc co zrobić z dodatkowym czasem i pieniędzmi?

130

POSSESSdED STEEL

Zainwestowałem w moje domowe studio i wykorzystałem ten czas, aby rozwinąć podstawowe umiejętności produkcyjne, aby lepiej służyć naszej muzyce w przyszłości. Możliwość nagrywania dem i materiałów do przyszłej produkcji jest dużą zaletą. Dużo ćwiczyłem i pracowałem nad pisaniem nowych riffów i melodii w ramach przygotowań do naszego następnego wydawnictw. Pamiętasz najbardziej ekscytujący koncert Possessed Steel? Nie mogę mówić w imieniu wszystkich członków zespołu, ale jedną z najbardziej pamiętnych nocy, kiedy graliśmy, było to w halloween w Ottawie kilka lat temu. Graliśmy razem z kilkoma innymi kanadyjskimi zespołami, w tym z Barrow Wight i Metalian. Ludzie przyjeżdżali z Toronto i Montrealu, aby dołączyć do metalowej społeczności w Ottawie. Miejsce to było pełne naszych przyjaciół z kilku miast. Świetnie się bawiliśmy, inne zespoły dały czadu, a my nadal śmiejemy się z niektórych wydarzeń tamtej nocy, ponieważ to było po prostu szalone. Dziękuję Ci bardzo za rozmowę. Cała przyjemność po mojej stronie, dzięki za poświęcony czas! Baertek Kuczak, Sam O'Black Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

Po wydaniu tego materiału skoncentrowaliście się na pracy nad debiutanckim albumem - mimo zmian w muzycznym biznesie wciąż uważacie taki format za podstawowy dla rocka? Ta oś czasu jest w rzeczywistości nieprawidłowa. Na początku 2017 roku nagraliśmy i wydaliśmy bez większego rozgłosu "Cold Future", po czym tak naprawdę czuliśmy się zagubieni. Skończyło się na rozstaniu z naszym perkusistą, który, dodam, nadal jest świetnym przyjacielem. Zaczęliśmy szukać nowego pałkera. Terrica wkroczyła w nasze życie i podpaliła naszą muzykę. Po roku grania z nią zdecydowaliśmy się nagrać "Eternal Rock". Zdajecie się więc tęsknić za tymi dawnymi, dobrymi czasami, stąd wybranie takiej właśnie stylistyki: czasem określanej jako hard' n'heavy, czasem jako proto czy tradycyjny metal? Nie, ponieważ rock'n'roll nigdy nie umarł. Jasne, może ostatnio nie był głównym nurtem, ale to w porządku. Podziemie jest tam, gdzie są zagorzali fani, których uwielbiamy. Jedyne, czego teraz brakuje, to grania koncertów i machania głowami z nieznajomymi. Świadomie sięgnęliście więc do samych źródeł, korzeni ciężkiego rocka, kiedy wszystko było świeże, nowe i ekscytujące? Cóż, wszystko może być świeże, nowe i ekscytujące. Niezależnie od tego, czy jest to nowy zespół, taki jak Spell, czy kiedy pierwszy raz słucha się starych płyt Grand Funk. Chodzi wyłącznie o perspektywę. Taka zmiana stylistyki w przypadku waszego poprzedniego zespołu Doomsower nie była możliwa, woleliście zacząć wszy-


Rockowe DNA - Rock 'n' roll nigdy nie umarł - deklaruje Justin Kaye. Akurat ja zgadzam się z nim w 100 %, bo fakt, że dana muzyka nie była akurat na topie wcale nie oznacza, że nikt jej nie grał. Akurat Time Rift od początku hołdowali hard'n'heavy w formie najbardziej klasycznej z możliwych, a ich debiutancki album "Eternal Rock" powinien zainteresować wszystkich zwolenników starego grania w duchu przełomu lat 70. i 80. stko od początku, pod nową nazwą i bez dawnych obciążeń? Dokładnie. Portland słynie z bardzo nudnych zespołów doom/stoner i chciałem zdystansować się od tej miałkiej sceny. Zacząłem z Doomsower w 2008 roku, kiedy miałem osiemnaście lat, grając to, co uważałem za prawdziwy doom… jakby nie było metal. Nie jakąś - wspomnianą wcześniej - odmianę stonera. Niestety zespół podążał w tym kierunku i bardzo mnie to zdenerwowało. Doomsower padł i wkrótce potem narodził się Time Rift.

przesyłu strumieniowego, ale to nie to samo, co wrzucanie taśmy do starego kaseciaka lub obracanie płyty winylowej na gramofonie. Chcemy was porwać naszą muzyką, abyście sięgnęli po nas! Singlowy "Better Than Life" trafił na album, ale coveru "Silver Machine" Hawkwind już nie zamieściliście - czemu, skoro oba utwory ukazały się w roku ubiegłym

"Eternal Rock" - można ten tytuł różnie interpretować, a do tego, chociaż jeszcze niedawno trudno było w to uwierzyć, od kilku lat faktycznie jest coś na rzeczy i możemy już mówić o renesansie popularności klasycznego rocka? Tytuł na pewno jest otwarty na wszelką interpretację! Nie podoba mi się jednak określenie "klasyczny rock". To przynajmniej dla mnie złe określenie. Nie gramy muzyki "retro" ani nie tęsknimy za minionymi czasami. Gramy, co chcemy, tu i teraz. Wasz nowy album ukazał się jako LP i CD, jest też oczywiście wersja cyfrowa - czujecie się pewnie dopieszczeni pod tym względem, bo kasetę wydaliście już samodzielnie wcześniej? Jasne, ale kaseta została wydana w małej wytwórni Ladyhawke Records. Była już mowa o dalszym ciągu współpracy

Muzyka jest dla was pewnie tylko hobby, największą pasją? Jest też jednak tak, że nawet podziemny zespół metalowy jest swego rodzaju inwestycją, bo trzeba przecież kupić instrumenty i inny sprzęt, są koszty wynajęcia sali prób czy studia oraz inne, a przecież mało który zespół może teraz utrzymać się z grania - nie odstrasza was to i nie zraża? To nie jest hobby, to sposób na życie! Tak, koszt wzmacniaczy i paczek Marshalla, miejsca na próby oraz dobrego sprzętu do nagrywania nie jest tani. Ale tak właśnie jest. Pracujemy codziennie, aby zapłacić za naszą pasję. Wielu muzyków to robi, chociaż chciałbym być w skórze Judas Priest i móc tego nie robić. Ale nawet oni kiedy zaczynali, mieli też normalną pracę… Istniejecie w sumie od niedawna, bo raptem sześć lat, ale od początku funkcjonowania ze-społu zabraliście się solidnie do roboty, szybko przygotowując pierwsze demo, a po nim EP "Cold Future" - skoro mieliście nowe utwory, nie było co zwlekać z pokazaniem ich światu? "Eternal Rock" został nagrany pod koniec grudnia 2018 roku i najpierw wydany na cały świat w marcu 2020 roku w Ladyhawke Records, a następnie przez Dying Victim Productions w listopadzie 2020 roku (dodam, że obie daty wydania przypadały na 13 w piątek…). Chcieliśmy zrobić jak najlepiej dla tego albumu i wydać go oficjalnie i z rozmysłem. Nie ma nic gorszego niż zespół, który wydaje album we wtorek na bandcampie. Co ciekawe te materiały ukazały się również fizycznie, a EP-ka nawet na kasecie - tacy z was oldschoolowcy, że marzyła się wam jej wersja również na analogowym nośniku? Tłoczenie wersji winylowej było droższe, więc relatywnie niskie koszty wydania taśmy też miały tu znaczenie? Na pewno. Winyl nie jest tani, taśmy tak. Ale ostatecznie dobra materialne są niezbędne dla rock and rolla. Cyfrowe wersje są w porządku, jeśli wykorzystujesz je do

Foto: Time Rift

tylko w cyfrowej wersji? Tak naprawdę nie ma konkretnego powodu. "Shoot You In The Back" Motörhead z najnowszego singla też pożałowaliście nabywcom płyt w fizycznej postaci. A może nie lubicie wydawać przeróbek na albumach, uważając, że sprawdzają się tylko na singlach? Jeśli kupisz płytę CD, możesz otrzymać "fizyczną" wersję utworu w takiej postaci, w jakiej się tam znajduje. Młody zespół, praktycznie nieznany i z trzema podziemnymi materiałami na koncie. Zainteresowanie i oferta Dying Victims Productions musiała was pewnie nieli cho zaskoczyć? Tak i nie. Jestem bardzo zaszczycony, że Florian umieścił nas w swojej wytwórni i wydał nasz debiutancki album. Ktoś, kto mieszka w innym kraju, na innym kontynencie, ale kocha naszą muzykę. Nie mogę być bardziej szczęśliwy.

z Dying Victims, o MLP albo i kolejnym albumie z premierowym materiałem? O tak! Album numer dwa jest obecnie w przygotowaniu i ujrzy światło dzienne w Dying Victims w 2021 roku. To chyba dla was bardzo ekscytujący moment, bo macie szansę trafić do większego grona słuchaczy, nie tylko maniakalnych kolekcjonerów metalowych demówek, więc pewnie nie zamierzacie odpuszczać i dość szybko uraczycie nas tym nowym materiałem, skoro koncertowanie nie jest obecnie możliwe? Nigdy się nie poddawajcie. Świat grania muzyki na żywo powróci, a my wtedy wyruszymy w świat i rozpowszechnimy naszą muzykę wśród oddanych ludzi na całym świecie! Najlepsze dopiero nadejdzie. Wasze zdrowie! Wojciech Chamryk & Sara Ławrynowicz

TIME RIFT

131


Podnoszenie poprzeczki dla japońskiej jakości heavy metalu Gitarzysta tokijskiego Significant Point, Gou Takeuchi, odpowiadał na pytania w sposób chłodny, ale rzeczowy, merytoryczny i bardzo szczegółowy. Zaprezentował pełen przegląd historii swojego heavy metalowego zespołu, począwszy od czasów, gdy wszyscy członkowie byli jeszcze nastolatkami. Podzielił się jedynymi w swoim rodzaju inspiracjami, jakich trudno szukać wśród innych metalowych gitarzystów (Enka, Kobushi). Otwarcie opowiedział o swoich muzycznych błędach i trudnościach, ale przede wszystkim wyraził głębokie zadowolenie z właśnie wydanego albumu "Into The Storm", na którym znalazło się dziesięć porywających kompozycji po mistrzowsku balansujących między prawdziwie metalową szybkością a niebanalną melodyką. HMP: Cześć. Significant Point jest heavy metalowym zespołem z Tokyo. Proszę o kilka słów o Was tytułem wstępu zwłaszcza dla czytelników, którzy słyszą tę nazwę po raz pierwszy. Gou Takeuchi: Cześć. Jestem gitarzystą i kompozytorem Significant Point. Zespół ten powstał w marcu 2011, kiedy wszyscy byliśmy kumplami ze szkolnej ławki. Od tego czasu zaszło trochę zmian w składzie, a obecnie nasz line-up prezentuje się następująco: Gou Takeuchi (gitara), Kazuki Kuwagaki (gitara), Kazuhiro Watanabe (bas), Itor-

dogadał się z częścią swojego ówczesnego składu, żeby spróbować pograć metal. Zaproponowali mi dołączenie. Wiesz, byliśmy nastolatkami kowerującymi Metallikę i MSG, chociaż ja już wtedy miałem własne pomysły, takie jak zalążki utworów "Attacker" i "Danger Zone". Wraz z upływem czasu graliśmy coraz to więcej własnych utworów a mniej coverów. Obecny skład ukształtował się w 2018 roku. Wasze pierwsze demo "Attacker!" zawierające utwory "Attacker!", "Heavy Metal

Foto: Significant Point

mentor (perkusja). Gitarzyści są oryginalnymi członkami od samego początku. Minęło dziesięć lat odkąd zaczęliśmy muzyczną przygodę. Pozwól więc, że zadam Ci kilka pytań dotyczących Waszej historii. Co utkwiło Ci w pamięci z samego początku Significant Point? Jasne. Bardzo dobrze pamiętam, jak zaczynaliśmy. No więc było to dziesięć lat temu. Kazuki grał w innym zespole, ale nie heavy metal. Ja zaś grałem covery heavy metalowe w Seikima II. Tamten zespół Kazukiego rozsypał się w pewnym momencie, a ponieważ on zawsze chciał grać metal, no więc

132

SIGNIFICANT POINT

Master" i "Danger Zone" ukazało się w 2014r. Co konkretnie chcieliście osiągnąć za sprawą tego wydawnictwa? Czy np. wpłynęło ono na częstotliwość Waszych koncertów? W tamtym okresie czuliśmy, że nasz skład jest w miarę ogarnięty i że jesteśmy gotowi do wyjścia z bunkra. Wyszło mi, że potrzebujemy demo CD. Nagraliśmy te trzy kawałki, które stanowiły wtedy naszą autorską część setlisty koncertowej. Nagrywaliśmy sami, to ja zrobiłem wszystko od miksu po mastering, a że nie miałem o tym pojęcia? Nie wiedziałem, jak to się robi, więc improwizowałem i uczyłem się w biegu. Miałem problem z właściwym

używaniem poszczególnych narzędzi. To słychać. Nie dałem rady uzyskać satysfakcjonującego brzmienia. Słuchając tego materiału teraz, czuję, że brzmi to tak unikalnie, agresywnie, pierwotnie. Rozdawaliśmy to demo bezpłatnie podczas naszych koncertów, i faktycznie dostawaliśmy dzięki niemu więcej propozycji występów, co zaś dodawało mi pewności siebie. Jak opisałbyś muzyczną ewolucję Significant Point od tamtego czasu do dziś? Na samym początku komponowałem impulsywnie. Pierwotna energia była i jest najważniejsza, z tą różnicą, że teraz potrafię spojrzeć na muzykę z totalnie innej perspektywy. Niesamowicie rozwinąłem się jako twórca. Wiesz, to nie jest tak, że konkurujemy z jakimiś innymi zespołami, nikogo nie traktujemy jako rywala. Staramy się przekraczać poziom, który sami sobie postawiliśmy, stawać się lepszymi muzykami niż sami byliśmy dnia poprzedniego. Najważniejszą sprawą jest, aby jakość naszej muzyki osiągała pożądany przez nas, coraz to wyższy poziom. Zakres różnorodności moich kompozycji drastycznie wzrósł odkąd to sobie uświadomiłem. Przyjmując takie podejście do muzycznego postępu i realizując założone cele, osiągamy swoistą spójność i wypracowujemy muzyczną tożsamość Significant Point. Nagrywałem "Into the Storm" właśnie z takim nastawieniem. Myślę, że moje postępy objawiły się dosadnie w brzmieniu longplaya. W międzyczasie wydaliście jeszcze kon certówkę "Live at Tokyo" in 2017. Jaki był ten występ? Czy był on wyjątkowy z jakiegoś konkretnego powodu? Rzeczony koncert odbył się w Akihabara, Tokyo. Jego wyjątkowość odnosi się do reaktywacji Significant Point - było to nasze pierwsze show od dwóch lat, w nowym składzie! W zasadzie nie mięliśmy wtedy stałego basisty, więc zwróciliśmy się do Hamashima z Outbreak Riot z prośbą o wsparcie. Nasz problem wziął się stąd, że w Japonii naprawdę mało kto chce grać old schoolowy heavy metal. Ciężko jest znaleźć odpowiednich muzyków, którzy mogliby do nas dołączyć, więc to trwa. W takiej sytuacji cieszyliśmy się z możliwości kontynuacji aktywności Significant Point i postanowiliśmy to utrwalić. Kiedy wysłuchałem, co nagraliśmy, okazało się, że jakość jest na tyle dobra, że warto to wydać oficjalnie jako samodzielnie wyprodukowaną koncertówkę. Znów dodała mi ona pewności siebie, że jesteśmy w stanie brnąć dalej w heavy metal. Podsumowując, zarejestrowane show było dla mnie wyjątkowe. Jeszcze przed "Into the Storm", ukazał się vinyl singiel "Attacker/Danger Zone" (Inferno Records, 2018). "Attacker" brzmi w mojej opinii agresywniej zaś "Danger Zone" wydaje się bardziej zaawansowane jeśli chodzi o gitary. Te dwa utwory znalazły się już na demie w 2014 roku, ale jak Ci wspomniałem, z kiepskim brzmieniem. Tym razem zależało nam na uzyskaniu lepszej jakości w studio. Zarejestrowaliśmy je w tym samym składzie, co "Live At Tokyo". Zmieniliśmy solówkę gitarową w "Attacker" w porównaniu do wersji z dema, prezentując podwójny atak gitarowy w


stylu Judas Priest. Całe "Attacker" jest tu zresztą zagrane szybciej i znacznie agresywniej. "Danger Zone" to chyba nasza najstarsza kompozycja w ogóle, perfekcyjnie pasująca na zakończenie koncertów. Wprawdzie główny motyw jest prosty, ale już gitarowe riffy bardzo trudne technicznie - prawe ręce gitarzystów wyjątkowo dużo pikują. Solo w "Danger Zone" jest bardzo melodyjne. Dodam jeszcze, że nawiązaliśmy kontakt z Inferno Records oraz jego właścicielem Fabienem dopiero po zakończeniu nagrania i wypuszczenie 7EP było wspólną decyzją, za co jesteśmy im naprawdę wdzięczni. Waszym obecnym labelem jest Dying Victims Production. Czy jesteście zadowoleni z otrzymywanego od nich wsparcia? Dying Victims Productions zaoferowało nam w 2019 roku możliwość wydania dużego longplaya. Byliśmy szczęśliwi z otrzymania takiej propozycji i od razu przystąpiliśmy do pracy. To super sprawa wydać u nich album. Zawsze nas bardzo wspierają i nie mógłbym być bardziej zadowolony. Nie możemy się doczekać, kiedy płyta ostatecznie się ukaże w lutym 2021r.! Wyobrażam sobie, że premiera debiutanckiego dużego longplay'a jest dla Was ekscy tująca, zwłaszcza po tylu latach! Bez kitu, jesteśmy rozradowani! To było całe dziesięć lat odkąd Significant Point powstał i oto teraz mamy debiutancki duży longplay. Napisałem sporo kawałków przez te wszystkie lata i wybrałem 10 najlepszych na "Into the Storm". Są tutaj starsze numery jak "Attacker" i "Danger Zone", jak również nowsze jak "Heavy Attack" czy też "Into the Storm". Mam nadzieję, że słuchając tego albumu, Ty również poczujesz, że stanowi on owoce 10 lat historii zespołu. Zależało mi przy tym, aby stworzyć taki album, którego dobrze się słucha jako całość lub fragmentami. To nie miał być album konceptualny. Niczym jedna książka z różnymi niepo-wiązanymi historiami, mamy tutaj jeden album muzyczny z wieloma niepowiązanymi heavy metalowymi utworami. Doświadczenie tworzenia "Into the Storm" było z pewnością wyzwaniem, ale cieszę się, że zrobiłem to dobrze.

Foto: Significant Point

Foto: Significant Point

Powiedz proszę nieco więcej o Waszej pracy nad "Into the Storm". Ile czasu Wam to zajęło? Kto był producentem? Jaką atmos fera panowała w studiu? Nagrywanie trwało między marcem 2019r. a wrześniem 2020r., czyli szmat czasu, aż półtorej roku. Pracowaliśmy w Studio Sun w japońskim mieście Nishi-Funabaski (około 20 km na wschód od centrum Tokyo - przyp. red.) z inżynierem Ashu Ito, który włożył w swoje zadanie tyle samo pasji, co sam zespół. Umiejętności naszego producenta były kluczowe dla jakości "Into the Storm". Ze względu na obecny brak stałego wokalisty w składzie Significant Point, zaprosiliśmy George'a Itoh'a (Risingfall / Military Shadow) żeby zaśpiewał gościnnie wszystkie utwory. Ma znakomity głos. Jesteśmy wdzięczni jemu oraz członkom jego zespołów za akceptację zaproszenia na sesję. Atmosferę oceniłbym bardzo pozytywnie. Wszyscy mieliśmy jedną dewizę: "zrobić świetny album". Podsumowując: ekscytujące i wspaniałe doświadczenie. Jako osoba, która wysłuchała "Into the Storm" zaledwie kilkanaście razy i dopiero co zapoznała się z tematem, chciałbym podzielić się z Tobą własną opinią: jest dzika, nieposkromiona, agresywnie speed metalo-

wa moc; autentycznie, konkretnie, ostro, nie ma pierdolenia trzeba napierdalać. Dziękuję. Ale zauważ, że połączyliśmy dwie rzeczy: speed metal ("Attacker", "Into The Storm") i melodie ("You've Got The Power" i "Night Of The Axe"). Usiłowaliśmy ścigać się sami ze sobą i grać te speed metalowe rzeczy najszybciej jak się da. Naprawdę staraliśmy się wręcz przekroczyć granice własnych możliwości, poprzeczka była ustawiona bardzo wysoko. Widać to zwłaszcza w "Attacker", gdzie tempo jest niemal takie samo jak podczas koncertów, świetna sprawa. Pomimo tego nie stroniliśmy od eksperymentów np. tytułowe "Into The Storm" to jedyny kawałek z tekstami po japońsku zamiast po angielsku. Jest taki japoński gatunek muzyczny enka (zainteresowanym proponuję sprawdzić Kiyoshi Hikawa - przyp. red.) z unikalnym, mocnym vibrato i stylem śpiewania nazywanym kobushi. Wspomniane japońskie liryki w "Into The Storm" bardzo pasują do kobushi. Chciałem to uchwycić. Także chodzi mi o tego rodzaju eksperymenty. Jednocześnie album jest spójny muzycznie i konkretnie metalowy. Myślę, że to wszystko wpływa na dynamikę brzmienia "Into the Storm". Faktycznie, oprócz speed metalu mamy też choćby wolniejszy fragment następujący po świetnym solo w "Night of the Axe". Wybija się instrumentalny fragment w tym utworze. Uwielbiam. Dzięki. Również go lubię. Chciałem uczynić ostatni okrzyk w "Night of the Axe" najwspanialszym momentem tej kompozycji, więc w celu jego podkreślenia dodałem spokojniejszą część tuż przed nim. Myślę, że naprawdę dobrze to wyszło. A który fragment gitarowy jest najbardziej zaawansowany technicznie w Twoim wykonaniu? Muszę tutaj podkreślić, że tworzę sola gitarowe z zamiarem, aby stanowiły swego rodzaju dodatkowy utwór wewnątrz innego utworu. Technika ma za zadanie jedynie wspomagać melodię a to właśnie dobra melodia pełni nadrzędną rolę. Teraz odpowiadając na Twoje pytanie, najtrudniejszy technicznie fragment jest w tytułowym "Into The Storm". Chciałem zagrać podniosłe gitarowe

SIGNIFICANT POINT

133


wrażenie. Kazuki interesował się wtedy fizyką i napotkał na termin fizyczny "significant point". Powiedział nam, że jest to taki fragment teorii, która ją podważa albo czyni nieużyteczną. Przykład: czarna dziura dla ogólnej teorii względności. Myślałem, że to wyrażenie będzie niezapomniane i brzmi cool, a znaczenie jest spoko. No więc tak zaczęliśmy nazywać zespół. Co ciekawe, kilka lat później dowiedziałem się, że pomyliłem termin, doszło do nieporozumienia, no bo wiesz, to by był raczej "singular point" lub "singularity", podczas gdy "significant point" znaczy coś kompletnie innego. Significant point to tak naprawdę termin z lotnictwa (położenie geograficzne samolotu w trakcie lotu, wykorzystywane w celu nawigacji - przyp. red.). Ale ta omyłka nie ma znaczenia. Significant Point jako nazwa zespołu brzmi lepiej, nie zmienialiśmy tego.

Foto: Significant Point

solo w tym kawałku. W tym celu zdecydowałem się użyć elementy muzyki klasycznej, a mianowicie stworzyć efekt dialogu pomiędzy dwoma gitarami zmierzającymi do potężnego unisono. Próbowałem tego po raz pierwszy i jestem zadowolony z efektu końcowego. "You've got the Power" wydaje mi się najbardziej chwytliwe. Czy będziecie kontyn uować więcej rzeczy w podobnym stylu w przyszłości? Ten utwór został zainspirowany hard rockiem i był pierwszym ukończonym przeze mnie utworem z kategorii tych bardziej melodyjnych na "Into The Storm". Bardzo ważna część albumu. Tuż przed nim jest bardzo szybki "Heavy Attack", co perfekcyjnie kontrastuje z "You've got the Power". W celu ich dodatkowego sparowania użyłem podobnego sposobu rozwoju akordów w obu utworach. A w części solowej "You've go the Power" starałem się uzyskać efekt jakby gitara śpiewała. Będę starał się kontynuować taki miks melodii i szybkości w przyszłości. Dlaczego nie zamieściliście "Heavy Metal Master" ani "Resurrection" na "Into The Storm"? Początkowo chciałem to zrobić, ale miałem tak wiele innych dobrych pomysłów i utworów, że potrzebowałem dokonać selekcji. Biorąc pod uwagę ogólny wydźwięk całości oraz równowagę pomiędzy szybkimi a melodyjnymi piosenkami, zdecydowałem się je odrzucić. Ta decyzja była bardzo starannie przeze mnie przemyślana ze względu na jej doniosłe znaczenie dla charakteru "Into The Storm". A jak należy rozumieć nazwę Significant Point? Kazuki wybrał tą nazwę. Na samym początku istnienia zespołu szukaliśmy słowa, które byłoby nietypowe i miałoby szansę wywrzeć

134

SIGNIFICANT POINT

Twoje główne muzyczne inspiracje? Michael Schenker jest najbardziej cenionym przeze mnie gitarzystą. Dorastałem słuchając jego solówek gitarowych w "Rock Bottom", "Love To Love", "Lookig For Love" itd. Jak widzisz, lubię emocjonalne brzmienie gitar, tak jak u Michaela Schenkera. Jeśli chodzi o bardziej zaawansowane podejście do gitary, wskazałbym na inspirację Brianem May'em. Zespoły: Judas Priest, Iron Maiden, Savage Grace, Metal Church, Cloven Hoof, Shok Paris, Liege Lord, Sinner, Agent Steel, Sortilege, Omen, Grim Reaper, Rainbow, Scorpions, UFO, MSG. Zespoły japońskie: Loudness, Wolf, Aion, Anthem, Dementia, Crowley, X, Prowler, Hurry Scuary, Vow Wow, Mari Hamada, Kuni, Flatbacker, Earthshaker, Salem. Jake są Twoje plany na przyszłość? Kiedy możemy spodziewać się następcy "Into The Storm"? Mam kilka interesujących pomysłów na nowe utwory. Dopracuję je a następnie podzielę się nimi ze światem, gdy już będą gotowe. Na pewno zajmie mi to trochę czasu, ale to będzie dobrze wykorzystany czas ze znakomitymi efektami. Dziękuję za ułatwienie mi właściwego odbioru Waszej muzyki. Wszystkiego dobrego w przyszłości. Dziękuję. Sam O'Black

HMP: Powiedzieliście, że "Throne of Inquity" ma "pomóc wprowadzić fanów w nasze najbliższe pełne wydawnictwo". Chyba nie spodziewacie się, że to zdanie zostanie niezauważone (śmiech). Czy mamy rozumieć, że prace nad nowym albumem są już na ukończeniu? Freddie Vidales: Jesteśmy blisko ukończenia. Matt Barlow: To zdecydowanie wprowadzenie i zdecydowanie chcieliśmy, abyś to zauważył (śmiech). Pomyśleliśmy, że ta piosenka da ludziom wgląd w to, czego mogą się spodziewać. Kiedy możemy się go spodziewać? Freddie Vidales: Musiałbyś skonsultować się z naszą wytwórnią Rock of Angels Records, ale myślę, że można bezpiecznie powiedzieć, że przed latem. Matt Barlow: Mamy nadzieję, że nastąpi to przed latem, ale jeśli termin zostanie przesunięty w czasie, jestem pewien, że zostanie wydany tak szybko, jak to możliwe. Czekamy z niecierpliwością! Uchylicie rąbka tajemnicy czego się spodziewać? Na podstawie "Throne of Inquity" brzmi to bardzo obiecująco. Matt Barlow: Podobnie jak w przypadku całej twórczości Ashes of Ares, przez płytę przewijają się podobne motywy. To nie jest album koncepcyjny, ale są pomysły, które są powiązane, a nawet łączą się z poprzednimi płytami. "Throne of Inquity" to bardzo majestatyczny i mroczny utwór. Słyszę tu sporo ducha Iced Earth z czasu "Burnt Offerings". Jakie były tym razem wasze inspiracje zarówno tekstowe, jak muzyczne? Freddie Vidales: Muzycznie inspiracje pochodzą od Slayera, Death i Kinga Diamonda (oraz małego Easter Egg'a od Kiss). Matt Barlow: Inspiracja do tekstów faktycznie pochodzi z naszego pierwszego albumu. Jednooki Król zasiada na tronie. Poza tym pozwolę słuchaczowi wyciągnąć własne wnioski. Czyli jak rozumiem nie jest to twór samodzielny, opowiadający osobną historię, a raczej zapowiedź czegoś pełniejszego? Czy pojawi się w ogóle na najbliższej płycie? Freddie Vidales: Zostanie włączony jako jeden z utworów na nowym albumie. Matt Barlow: Na następnej płycie będą wątki, które wpasowują się do tego tematu, ale nie są konceptualne.


Jednooki Król zasiada na tronie Matta Barlowa raczej nikomu z fanów tradycyjnego metalu przedstawiać nie trzeba. Iced Earth to marka rozpoznawalna chyba najlepiej z okresu, kiedy to właśnie on dzierżył w niej mikrofon. Freddie Vidales pojawił się tam co prawda kilka lat po jego odejściu, ale duch zespołu pozostał w nich obydwu na tyle silnie, że gdy postanowili połączyć siły, powstał projekt bardzo wyraźnie nawiązujący do wiekopomnych dzieł w stylu "Burnt Offerings" czy "Something Wicked This Way Comes". Tak jest i w przypadku nowej EP, która - jak sami muzycy przyznają - jest zapowiedzią nadchodzącego wielkimi krokami pełnego albumu. Miałem możliwość porozmawiać z tym amerykańskim duetem i dyskretnie podpytać o szczegóły przyszłego wydawnictwa. Odpowiedzi były dosyć oszczędne i nierzadko enigmatyczne, ale kilka kart z talii Ashes of Ares zostało z pewnością odkrytych… Przechodząc do reszty repertuaru - dobór artystów których utwory coverujecie nie jest oczywisty. Na "Well of Souls" był to Chris Cornell, tu mamy Chicago i Kansas. Nie idziecie na łatwiznę biorąc na warsztat numery z metalowego poletka. Czym się sugerujecie przy ich doborze? Freddie Vidales: Bardziej interesuje mnie wzięcie czegoś niemetalowego i stworzenie z tego czegoś ciężkiego. To fajne wyzwanie i moim zdaniem bardziej satysfakcjonujące. Matt Barlow: Myślę, że to naprawdę ważne, by doceniać artystów spoza "metalowego świata", którzy nas zainspirowali. Ludzie powinni rozpoznawać dobrą muzykę, bez względu na to, czego najczęściej słuchają lub z czym się utożsamiają.

dystans społeczny, zanim to było modne. To już druga Wasza okładka autorstwa Kamila Pietruczynika. Nie mógłbym pominąć postaci tak zdolnego krajanina. Jak układa się Wasza współpraca? Jak w ogóle

czasach Iced Eearth dotykaliście co prawda tematów religijnych, ale raczej nie od strony pro-chrześcijańskiej. Matt Barlow: Nie wiem, stary. Zawsze starałem się być bardzo otwarty, jeśli chodzi o wolność religijną. To nie musi mieć nic wspólnego z moją decyzją o ponownym wyobrażeniu sobie świątecznych piosenek. Po prostu zawsze lubiłem kolędy i muzykę bożonarodzeniową. Miniony rok do łatwych nie należał, również dla branży muzycznej, ale jedno trzeba przyznać - muzycy odcięci od możliwości koncertowania pozamykali się w studiach i owocem tego jest prawdziwy wysyp świetnych albumów! Macie jakichś faworytów na album roku 2020? Matt Barlow: Przez ten rok również byliśmy w trybie pracy, więc tak naprawdę nie słuchałem zbyt wielu rzeczy poza tym, nad czym pracowałem. Planujecie trasę koncertową gdy tylko sytuacja z pandemią się uspokoi?

Kansas i Chicago to kwintesencja amerykańskiego grania. Tę "amerykańskość" czułem też zawsze w waszej twórczości - czy to z Iced Earth, czy Ashes of Ares. Matt Barlow: Tak, to prawda. Jesteśmy Amerykanami na dobre i na złe, i nie czujemy się winni z tego powodu (śmiech). Piękna postawa! Co do składu Ashes of Ares - uzupełnili go tym razem Kyle Taylor i Ray Hunter. Pierwszego z nich znamy z Infusion, drugiego, z mało znanego zespołu Wild Child. Jak wyglądał wybór muzyków sesyjnych? Opowiedzcie o Waszej współpracy. Freddie Vidales: Kyle i ja jesteśmy przyjaciółmi od czasów szkolnych i gramy razem dość długo (z przerwami). Ponieważ zagrał z nami kilka koncertów na żywo i mieszka blisko mnie, poproszenie go o zrobienie EPki wydawało się oczywistym wyborem. Raya poznałem przez Matta, kiedy Matt i ja siedzieliśmy z jego zespołem Bastion's Wake na przyjęciu urodzinowym Matta. "Dust in the Wind" było dodane do EP w ostatniej chwili, więc skontaktowałem się z Rayem, ponieważ jest on bardzo utalentowanym muzykiem, a ponadto ma możliwość szybkiego nagrania świetnie brzmiących ścieżek gitary akustycznej Jak radziliście sobie z sytuacją pandemii? Czy mieliście możliwość widywać się oso biście i grać wspólne próby, czy wszystko odbywało się drogą online? Freddie Vidales: Matt i ja mieszkamy po przeciwnych stronach Stanów Zjednoczonych, więc wszystko zostało zrobione online. Matt Barlow: Freddie i ja praktykowaliśmy

Foto: Ashes Of Ares

na siebie natrafiliście? Matt Barlow: Znam Kamila od dawna. Zaczął robić fanarty dla Iced Earth wiele lat temu. Miałem okazję go poznać, gdy byłem w trasie po Polsce i cały czas utrzymywaliśmy kontakt. Zaoferował swoje usługi Ashes of Ares kilka lat temu, a Freddie i ja pokochaliśmy jego prace. Jesteśmy bardzo szczęśliwi, że jest częścią naszego zespołu kreatywnego! Czy jest szansa, że "Throne of Inquity" ukaże się na CD? Freddie Vidales: Nie jesteśmy pewni. To raczej pytanie do wydawcy. Z innej beczki - Matt, muszę zadać Ci jedno pytanie które mocno mnie nurtuje, a dotyczy Twojego pobocznego projektu z Jonem Schafferem. Szczerze mówiąc to jedne z najlepszych "metalowych kolęd" jakie dane mi było słyszeć. Zaskakuje natomiast sam fakt, że wzięliście je na warsztat. Już w

Freddie Vidales: To zależy od wielu rzeczy, ale nie będę o nich mówił. Nie chcę przypadkiem otworzyć puszki Pandory (śmiech)! Ale pozwolę sobie na jeszcze jedno pytanie w tym temacie, zakładające że ta puszka się nie otworzy i koncerty zostaną odblokowane - są szanse że w końcu zobaczymy Was w Polsce? Freddie Vidales: Mamy nadzieję, że w pewnym momencie się to uda. Chcielibyśmy zagrać w prawie każdym miejscu, w którym będą chcieli nas. Matt Barlow: To byłoby niesamowite!!! Jeśli to zrobimy, na pewno spędzimy trochę czasu z Kamilem! Gorąco na to liczę! Dzięki za rozmowę! Piotr Jakóbczyk

SHES OF ARES

135


Nieubłagana siła czystego metalu w najprawdziwszej formie Czy naszą Planetę Ziemia czeka wkrótce niszczycielska katastrofa spadająca z nieba? Nie bójmy się pisać i czytać o rzeczach ważnych, nawet gdyby miało to coś wspólnego z zaklęciami o północy. Nie lękajmy się spojrzeć prosto w twarz nieubłaganej sile w najprawdziwszej formie. Musimy utrzymać dziedzictwo metalu wbrew wszelkim przeciwnościom losu. Jako że wiele rzeczy jest obecnie dużo łatwiej powiedzieć, niż zrobić, proponuję zacząć od dobrego muzycznego podkładu pod tego rodzaju tematy. Amerykanie z Midnight Spell debiutują właśnie ze swoim pierwszym, bardzo pozytywnie przyjmowanym przez słuchaczy, albumem "Sky Destroyer". Jest to propozycja dla miłośników tradycyjnego heavy metalu, chętnych do zapoznania się z czymś nowym, świeżym i piekielnie dobrze rokującym na przyszłość. Na pytania odpowiadali: perkusista i założyciel zespołu Brian Wilson, gitarzysta The Hammer oraz woka-lista Paolo Velazquez. Bardzo młodzi, bezkompromisowi muzycy, ale już z perfe-kcyjnie wyszlifowanym warsztatem, z niespożytym wigorem, mnóstwem oryginalnych pomysłów i poczuciem misji niesienia pochodni prawdziwego heavy metalu. Jak sami przyznają i wielokrotnie podkreślają w niniejszym wywiadzie, nie chcą być kolejnym Judas Priest ani kolejnym Iron Maiden, lecz pierwszym i jedynym w swoim rodzaju Midnight Spell. HMP: Cześć Wam. Jak się czujecie zaraz po wydaniu pierwszego pełnego albumu Midnight Spell "Sky Destroyer"? Paolo Velazquez: Cześć! Jestem bardzo podekscytowany nową płytą. Cała ciężka praca w końcu zbiera efekty. Brian Wilson: Czuję się świetnie! To był moment, na który długo czekałem i nie mógłbym być bardziej zadowolony z tego, co

zdajecie sobie sprawę, jak wiele radości dostarczacie swoim słuchaczom? Istnieje niezliczona liczba innych albumów do posłuchania, ale wasza muzyka wciąż potrafi przyciągnąć uwagę i zrobić różnicę we współczesnym krajobrazie heavy metalu. The Hammer: Z tego, co widziałem, reakcje były bardzo pozytywne! Brian Wilson: Cieszę się, że ludzie polubili

Foto: Midnight Spell

się ukazało. The Hammer: Jestem bardzo podekscytowany wydaniem naszego debiutu! Od jakiegoś czasu oczekiwałem tego z niecierpliwością. Pierwsze reakcje waszych fanów na "Sky Destroyer" wyglądają niesamowicie. Ludzie piszą na Facebooku: "świetny album", "wspaniały album", "taki banger!" a i niektórzy wypytują o wersję winylową. Czy

136

MIDNIGHT SPELL

"Sky Destroyer" tak samo jak i my. W dzisiejszych czasach tak trudno się wyróżnić, że jest to wręcz zaszczyt, że tak wiele osób decyduje się nas słuchać. Paolo Velazquez: Od samego początku wiedziałem, że gramy muzykę z potencjałem. Czasami to, co kompozytor słyszy w myślach, nie przekłada się odpowiednio na odbiór słuchacza, ale świetną sprawą jest, że sądząc po reakcjach odbiorców - przy ogromnej liczbie niesamowitych nowych zespołów,

my też mamy coś ciekawego do zaoferowania. Jesteśmy z tego bardzo zadowoleni i zaszczyceni. Według notatki prasowej Iron Oxide Records, Midnight Spell to "nieubłagana siła czystego heavy metalu w najprawdziwszej formie". Kiedy słuchamy "Sky Destroyer" staje się to od razu oczywiste. Jak doszło do ulokowania się Waszej muzyki w takiej formie muzycznej ekspresji? Brian Wilson: To była wizja, którą miałem, odkąd byłem nastolatkiem. Zawsze najbardziej inspirowała mnie muzyka zespołów NWOBHM i cały ten klasyczny heavy metal, który wszyscy znamy i kochamy. Grałem wcześniej w wielu zespołach i próbowałem pokierować kilkoma z nich w tym kierunku, ale nigdy to nie wyszło, więc postanowiłem założyć własny zespół. To była bardzo długa ewolucja, ostatecznie powstało Midnight Spell i brzmimy tak, jak brzmimy. Poza tym dla mnie heavy metal ma być mocnym i nieubłaganym uderzeniem, więc tak konsekwentnie gramy. Paolo Velazquez: Możemy szczerze powiedzieć, że bez naszych inspiracji ta płyta nie byłaby w ogóle możliwa do zrealizowania. Każdemu członkowi zespołu udało się zaimplementować w tym gatunku część tego, co kocha najbardziej. Wiedzieliśmy, co chcemy zrobić i jak to zrobić, ponieważ naszym obowiązkiem jest nieść pochodnię prawdziwego heavy metalu. A w jakich okolicznościach w ogóle poznaliście się? Czy możecie obecnie powiedzieć, że tworzycie taki dream-team? Brian Wilson: Wszyscy znamy się od lat, grając w różnych zespołach z tej samej sceny. Praktycznie wiedziałem, kogo chcę w zespole od pierwszego dnia; w zasadzie jest to mój dream-team, dokładnie tak, jak to określiłeś. Wiedziałem, że jeśli uda mi się zebrać naszą piątkę w tym samym pokoju, moglibyśmy zrobić niesamowite rzeczy i na szczęście udało mi się ich wszystkich zobaczyć na pokładzie. The Hammer: Brian zapytał mnie kilka lat temu na koncercie, na którym grałem z lokalnym zespołem, czy byłbym zainteresowany założeniem oldschoolowego zespołu heavy metalowego. Zgodziłem się i byłem bardzo podekscytowany. Jammowaliśmy przez chwilę, zanim dołączyli pozostali członkowie. To był trochę długi proces, ale świetnie się ułożyło formowanie składu i teraz czujemy, że mamy najlepszy możliwy skład. Powiedziałbym, że najlepszy w całej Południowej Florydzie! Brian Wilson: Właściwie wiedziałem, że The Hammer był niezastąpiony dla zespołu, odkąd pewnego wieczoru jammowaliśmy w domu wspólnego znajomego, a on zaczął grać "Play it Loud" z repertuaru Saxon. To było dokładnie to, czego szukałem. Basista Cam odrzucił na początku propozycję dołączenia, ale po pewnym czasie się zdecydował. Paolo Velazquez: Wcześniej grałem z Brianem w innym moim projekcie na jednym koncercie i podczas prób wspomniał o tym, że pracuje nad nowym zespołem. Niedługo potem zaczęliśmy razem pracować. Perkusista Brian Wilson wydaje się być


najbardziej doświadczonym muzykiem spośród was, mimo że ma zaledwie 24 lata. Pomimo tego w żadnym razie nie powiedziałbym, że Wasze łomoczące bębny są wiodącym instrumentem na "Sky Destroyer". Album brzmi w moim odczuciu bardzo zespołowo, bez wybijającego się ogniwa. Czy utrzymujecie w tym celu jakieś szczególnie demokratyczne zasady, czy też jest to po prostu naturalny efekt wspólnego gra nia? Paolo Velazquez: Uważanie Briana jako siły napędowej zespołu jest satysfakcjonujące, jeśli mogę tak powiedzieć. Pomimo tego, cieszę się, że wszyscy w zespole są bardzo zaangażowani. Byliśmy przyjaciółmi, zanim wszystko się zaczęło, co ułatwia sprawę. The Hammer: Brian ma solidne doświadczenie i dobrą reputację na scenie heavy metalowej, zarówno lokalnej, jak i krajowej. Zespół jest dość demokratyczny w pisaniu i podejmowaniu większości decyzji. Jest właściwa chemia pomiędzy nami, zarówno osobiście, jak i muzycznie. Zwraca uwagę, jak pewnie operujecie instrumentami. Niektóre solówki brzmią wybitnie, wokale są fantastyczne, a wszystkie kompozycje są pełne ciekawych pomysłów. Jak osiągnęliście taki poziom biegłości? Czy nauka warsztatu była długa, żmudna i wyczerpująca? Brian Wilson: Nie akceptowałem żadnego kompromisu, kiedy tworzyłem zespół Midnight Spell. Zwerbowałem najlepszych muzyków, jakich znałem. To powiedziawszy, jestem również pewien, że spędziliśmy wiele lat szlifując warsztat w naszych domach. The Hammer: Wszyscy mamy doświadczenie z naszymi instrumentami. Każdy od lat występuje we własnych projektach. Pozwólcie, że zapytam was trochę więcej o samą płytę "Sky Destroyer". Pierwszą rzeczą, którą wszyscy fani zauważają przed otwarciem pudełka z CD, jest zawsze okładka. Wasza została stworzone przez Roberta Toderico (Tygers Of Pan Tang, Quartz, Mythra) i przedstawia... No właśnie, co to takiego? Brian Wilson: Ta grafika odnosi się do tekstu utworu tytułowego, który zaproponował

Foto: Midnight Spell

Paulo. Myślę, Paulo wyszedł również z koncepcją samej grafiki. To ja jestem głównym autorem tekstów w zespole, ale to nie znaczy, że nie zawdzięczam Paulo wielu inspiracji. Pamiętam, kiedy wspomniał Sky Destroyer jako potencjalny tytuł piosenki, to od razu wiedziałem, że będzie to utwór tytułowy na album. Chodzi o demona, który przybywa z nieba i niszczy wszystko na swojej drodze. Paolo Velazquez: Kiedy zadeklarowaliśmy, że taki będzie tytuł albumu, wiedzieliśmy, że okładka albumu musi mieć podejście "prosto w twarz". Wiedzieliśmy też, że chcemy czegoś nienaturalnego. A kiedy Roberto pokazał nam Foto: Midnight Spell pierwszy szkic, byliśmy pod wrażeniem, ponieważ niesamowicie przedstawił naszą ideę. To dla nas zaszczyt, cieszymy się, że jego talent odcisnął się na naszym debiucie. W moich oczach ta okładka przedstawia coś spadającego z nieba, co mogłoby potencjalnie zniszczyć Ziemię. Tymczasem znalazłem taką ciekawostkę, że według NASA, możliwe zderzenie asteroidy 2019 JF1 z Ziemią może nastąpić 6 maja 2022 roku. Mogłoby to spowodować eksplozję równą 230 kilotonom dynamitu. Czy zastanawialiście się może nad poświęceniem swo jego debiutanckiego albumu tego typu wizjom? Heavy metal jest tak potężny, że może zniszczyć Asteroidę. Przynajmniej moglibyśmy spróbować! Brian Wilson: O to właśnie nam chodzi! Ziemia jest domeną "Sky Destroyer". Podchodzimy do tematu na serio.

Paolo Velazquez: Jak mówi piosenka: Face Disaster. Próbowaliśmy stworzyć coś niszczycielskiego i nie z tego świata... A jeśli to o czym mówisz naprawdę się wydarzy, to zorganizuję piekielnie niezapomniane przyjęcie urodzinowe, ponieważ 6 maja wypadają moje urodziny! Dostajemy na płycie dziewięć konkretnych i szalenie energicznych kawałków. Czy mogę zapytać o nieco szczegółów na temat ich powstawania i rejestracji? Paolo Velazquez: Komponowanie wyglądało kompletnie inaczej niż proces nagrywania, przynajmniej dla mnie. Kiedy tworzyłem surowe pomysły i przedstawiałem je zespołowi, oni wzbogacali je swoimi niesamowitymi umiejętnościami, tak aby każdy riff brzmiał znakomicie. Każda piosenka ma w sobie coś z każdego z nas i to jest bardzo satysfakcjonujące, gdy widzimy, że ludziom naprawdę się podoba. Jeśli chodzi o nagrywanie, w skrócie, wiele rzeczy w 2020 roku jest znacznie łatwiej powiedzieć niż zrobić. Nie było to łatwe zadanie, ale szczęśliwie się udało. The Hammer: Mogę powiedzieć, że jeśli chodzi o tworzenie piosenek, byłem jedyną osobą, która przyczyniła się do wszystkich riffów, ponieważ pełniłem funkcję jedynego gitarzysty zanim Denver dołączył. Nasz drugi gitarzysta, Denver, dodał głównie solówki i zdaje się, że miał swój udział w dwóch lub trzech riffach. Cam, Brian i Paolo bardzo pomogli w procesie pisania i mieli duży udział w "Headbang 'til Death", "Mercy" i "Lady of The Moonlight", a także w kilku innych. Większość innych piosenek była napisana niemal wyłącznie przeze mnie. To wszystko heavy metal, choć nie bez nawiązań do innych gatunków. Brian Wilson: Na "Sky Destroyer" usłyszeć możesz pierwsze piosenki, które napisaliśmy razem. Chcieliśmy poeksperymentować z

MIDNIGHT SPELL

137


rozmaitymi pomysłami. Powiedziałbym, że ten album jest bardzo różnorodny i prawie każdy metalowiec znajdzie w nim coś dla siebie. Jest kilka naprawdę szybkich momentów, ale jest również takie wolniejsze, melodyjne granie. Podoba mi się to w "Sky Destroyer". Myślę, że dzięki temu całość staje się bardziej interesująca i jest bardziej prawdopodobne, że przykuje twoją uwagę. To powiedziawszy, myślę, że wszystkie piosenki układają się całkiem dobrze, a ponieważ razem piszemy coraz więcej, czuję, że podążamy w coraz to lepiej zdefiniowanym kierunku. Nie próbujemy jednak niczego na siłę. Cokolwiek wychodzi, jest tym, co czujemy w danym momencie. Na przykład, wprowadziliście niemal doomowy klimat w spektakularnym "Cemetery Queen", gdzie Paolo Velazquez przypomina nam King Diamond... Brian Wilson: To ja wymyśliłem główny riff do "Cemetery Queen", ale praktycznie każdy członek wniósł co najmniej jeden własny riff do tego kawałka. Wypowiadane wersety na-

Briana, aby zachować go jako instrumentalny i po tylu latach nie mogłem sobie wyobrazić tego z wokalem. Cam i ja napisaliśmy tę piosenkę w około godzinę, kiedy Brian koncertował z Yngwie (śmiech). Brian Wilson: Pamiętam, że Cam i The Hammer pokazali mi, nad czym pracowali, kiedy mnie nie było. Kiedy zastanawialiśmy się nad strukturą kompozycji i graliśmy ją, żadna z części nie brzmiała dla mnie jak zwrotki lub refreny. Po prostu nie mogłem sobie tego wyobrazić z wokalami, więc zasugerowałem, aby zachować jako instrumental.

wcześniej nas nie słyszała, więc dobrym zabiegiem marketingowym jest powiedzenie "Dla fanów tych zespołów", aby zwrócić ich uwagę. Oczywiście te zespoły mają na nas największy wpływ. Czy myślę, że brzmimy jak ktokolwiek z nich? Niezbyt. Naprawdę staram się być jak najbardziej oryginalny. Nie chcę, aby Midnight Spell był kolejnym Judas Priest, następnym Iron Maiden, chcę być pierwszym i jedynym Midnight Spell. Każdy ma wpływy, nie można temu zaprzeczyć, ale to sposób, w jaki je manifestujesz, odróżnia cię od reszty.

Masteringiem "Sky Destroyer" zajął się polski producent Bart Gabriel, a wywiad ten ukaże się w czołowym polskim czasopiśmie heavy metalowym "Heavy Metal Pages". Co dobrego moglibyście powiedzieć o pracy z nim? Czy jesteście zadowoleni z jego roli w ostatecznym kształcie "Sky Destroyer"? Paolo Velazquez: Super zadowoleni! Jesteśmy bardzo wdzięczni, że Bart zaufał temu, co robiliśmy, i nie możemy się doczekać dal-

Od momentu powstania Midnight Spell w 2017 roku staracie się "przesuwać granice gatunku do jego granic". Jak rozumiecie granice heavy metalu? Brian Wilson: Heavy metal to ekstremalność. Przekraczanie granic to granie metalu tak ciężko jak to możliwe. Jaki jest limit? Sky is the limit! Niebo jest granicą, a my usiłujemy zniszczyć niebo! Paolo Velazquez: Wszystko zależy od tego, jakie ograniczenia nałożysz na to sam. Myślę, że to idealny czas, aby eksperymentować, gdzie jeszcze możesz z tym pójść. Naszym celem jest dotarcie do każdego możliwego headbangera za pomocą naszych riffów i utrzymanie przy życiu dziedzictwa metalu. To jest pieprzony heavy metal. Jest z nami już od wieków. Kochamy nasze metalowe ikony i to dzięki nim (podobnie jak robi to wiele innych wspaniałych nowych zespołów) zajmujemy się tym z wielką miłością. Nie jesteśmy tutaj, aby odkrywać koło na nowo; jesteśmy tutaj, aby upewnić się, że koło nadal się toczy. Brian Wilson: Jeśli chodzi o dalszą ewolucję heavy metalu, trudno powiedzieć, przecież gatunek ten istnieje od ponad pięćdziesięciu lat. Jednak wciąż jest wiele świetnych riffów do napisania i wiele świetnych albumów pochodzących od innych, nowszych zespołów, których wspieranie ich jest teraz ważniejsze niż kiedykolwiek, jeśli chcemy, aby heavy metal żył dalej!

Foto: Midnight Spell

pisałem, gdy Paolo nagrywał już wokale w studiu. Nie staraliśmy się brzmieć jak King Diamond, ale fakt, że czcimy Mercyful Fate. Tak już jest, że niektóre muzyczne inspiracje niekiedy dają o sobie znać. Swoją drogą, Wasze logo Midnight Spell korzysta z bardzo podobnej czcionki do tej znanej z loga Mercyful Fate. Brian Wilson: To po prostu zbieg okoliczności. Jest tak wiele zespołów... Niektóre loga, niektóre grafiki, niektóre riffy mają pewne podobieństwa. Paolo Velazquez: No właśnie. Zbieg okoliczności. Dodam jeszcze do poprzedniego pytania, że zawsze chcieliśmy mieć piosenkę o znacznie mroczniejszym klimacie. W tym konkretnym przypadku, nawiązujemy do czegoś innego niż Mercyful Fate, a mianowicie do fabuły filmu "Hammer Horror", tyle że w miejsce potwora opowiedzieliśmy historię Królowej. Jak doszło do tego, że "Mercy" jest utworem instrumentalnym? The Hammer: To był właściwie pomysł

138

MIDNIGHT SPELL

szej współpracy z nim w przyszłości. The Hammer: Bart ma dużą wiedzę na temat tego, co robi i jest człowiekiem z planem! Nie mógłbym być bardziej zadowolony Foto: Canedy ze wszystkiego, co zrobił dla zespołu. Zawsze będę mieć najwyższy szacunek i uznanie dla Barta. Brian Wilson: Z pewnością wykonał fantastyczną robotę. Jest też bardzo otwarty na opinie zespołu, co naprawdę doceniam. Jesteśmy zaszczyceni, że możemy być w Iron Oxide Records! Co sprawia, że zespoły Enforcer, Iron Maiden, Judas Priest i Riot są dla was na tyle wyjątkowe, że wybraliście je jako punkt odniesienia dla Midnight Spell? Czy to tylko kwestia inspiracji muzycznej? Paolo Velazquez: Zgadza się. Muzycznie Midnight Spell to połączenie tego, co kochamy, ze szczerym wysiłkiem w uzyskanie jak najlepszego, własnego brzmienia. Brian Wilson: Jak powiedziałem wcześniej, jesteśmy całkiem nowym zespołem. Bardzo trudno jest przykuć uwagę ludzi w dzisiejszych czasach, zwłaszcza jeśli większość ludzi

Jakie macie plany na 2021 i dalej? Brian Wilson: Cóż, na razie trasa koncertowa nie wchodzi w grę, ale zdecydowanie planujemy wyruszyć w trasę, gdy tylko będziemy mogli. Tak więc póki co będziemy nadal robić to, co robimy i pracować nad muzyką do naszego następnego wydawnictwa. Mamy mnóstwo pomysłów! So grab your axe and head bang together! (nawiązanie do liryków jednego z utworów Midnight Spell)... Brian Wilson: Zawsze! Wstań i walcz o metal! Paolo Velazquez: Trzymaj się metalowo! The Hammer: Słyszałem! Sam O'Black


Wilk z Austrii Klasyczny, przebojowy i nieprzekombinowany. Tak najkrócej można określić muzykę Roadwolf. O tym, że debiut w samym środku pandemii to dobry plan oraz o tym, jak "banalność" przekuć w zaletę, opowiadali nam muzycy tego austryjackiego zespołu. HMP: Muszę przyznać, że nie kojarzę żadnej tego typu grupy z Austrii. Czujecie się wyjątkowi w swoim kraju? Roadwolf: Jest w Austrii mała scena tradycyjnego heavy metalu, ale wciąż wydaje nam się, że jesteśmy bardzo wyjątkowi jeśli chodzi o styl naszej muzyki. Kiedy zaczynaliśmy, też nie znaliśmy żadnego klasycznie heavymetalowego zespołu z Austrii. Ale scena rośnie i to super sprawa!

niemałą sztuką. Już teraz piszemy drugi album i mamy w zanadrzu kilka fajnych rzeczy. Ale masz rację, wiele naszej muzyki pisały różne składy. Materiał, który obecnie piszemy, jest zorientowany na jedną gitarę, bas, perkusję i wokalistę. Tak nam teraz pasuje. Ważne jest, żeby muzykę można było grać na żywo, nie tylko w studiu, gdzie gitar można mieć i ze sto.

Wasze teksty są typowe dla tego rodzaju "luźnego hard'n'heavy". Nie obawiacie się, że ludzie nazwą Waszą muzykę oklepaną i banalną? Piszemy i nagrywamy to, co według nas brzmi dobrze i nam się podoba. Koniec końców mamy nadzieję, że ludzie słuchając naszej muzyki, czują się dobrze i mają z niej frajdę. Poza tym dobry kawałek, to dobry kawałek a nam się wydaje, że właśnie to robimy na płycie i tak próbujemy pisać. Myślę, że nazywanie tej muzyki "banalną" zawdzięcza całej zabawie, która powstała wokół "hair metalowych" zespołów oraz kapel w rodzaju Steel Panther, który naprawdę jest zespołem grającym kabaret. Niektórzy mają problem ze znalezieniem różnicy, ale to ok! Ale my naprawdę czujemy to, co robimy - piszemy własne kawałki - słyszeliśmy też, że wnieśliśmy coś świeżego do współczesnego heavy metalu. Prawdziwy fan heavy metalu doskonałe wyczuje to, czy zespół jest prawdziwy, czy jest kopią. Jednak co nas zaskoczyło, widzieliśmy też, że nasza muzyka radzi sobie nieźle poza sceną metalową.

Wasza płyta mogłaby powstać w latach 80. Jak sądzicie, najlepszy czas dla Waszej kariery jest właśnie teraz, czy byłby raczej 40 lat temu? Rzecz jasna mocno inspirujemy się latami 80.i ówczesnymi zespołami, ale kto wie może wtedy bylibyśmy "jednymi z wielu"? Obecnie rodzaj muzyki, jaki gramy, znowu jest czymś nowym, zwłaszcza dla młodszych odbiorców.

Co jakiś czas trafiają mi się takie płyty z luzackim hard'n'heavy. Wiele z nich jest nieciekawych, wyprutych z energii. Wasz "Unchain the Wolf" jest wprawdzie typowy, ale dobrze zrobiony i pełen chwytliwych numerów. Jak mówiłem, dobry kawałek, to dobry kawałek. Rozwinęliśmy nasz styl pisania w przeciągu ostatnich dwóch, trzech lat i sporo się nauczyliśmy. Nie chcieliśmy skopiować fajnego riffu jakiegoś znanego zespołu, zrobić tak całej płyty i być zadowolonym. Ten album to efekt dziesięcioletniej historii zespołu. Niektóre kawałki są nowe, inne raczej stare. To czyni tę miksturę perfekcyjną. Każdy numer ma inne brzmienie. Chcieliśmy napisać płytę "all killer no filler" z dziesięcioma kawałkami, z których każdy ma swoją tożsamość.

Do złotej ery lat 80. nawiązuje nie tylko Wasza muzyka, ale też logo i okładka, która wygląda jak plakat jakiegoś filmu akcji z tamtych czasów. Logo narysował nasz pałker, Mano, któremu zawsze podobały się loga z prostymi liniami, takie jak Judas Priest, Ratt, Fastway i inne tego typu. Wiele osób mówiło nam, że od razu wiedzieli, kiedy zobaczyli nasze logo, że to będzie jakiś klasyczny metal czy heavy rock. Ale to dobrze, gdy jest się na plakacie wraz z masą innych kapel, wiesz? Wilk na okładce narysował ręcznie znany wiedeński tatuator, Bernie Luther, prawdziwy czarodziej! A, no i kochamy filmy akcji z lat 80., dorastaliśmy z kasetami VHS.

W Waszej muzyce słychać bardzo wiele inspiracji - Accept, Judas Priest, Mötley Crüe czy Iron Maiden... Tak, kapele, które wymieniłaś miały na nas silny wpływ! Zwłaszcza brytyjskie granie późnych lat 70. i wczesnych lat 80., choć także zespoły amerykańskie. Wiele nowych kapel też robi dobrą muzykę, a to też podrzuca nam nowe pomysły. Dla wielu zespołów rok 2020 to najgorszy rok w ich karierze. Dla Wa to jednak rok debiutu. To przypadek czy wydaliście płytę w tym czasie celowo? Oczywiście trudno było nam wydać płytę w czasie, w którym nie da się jej promować i grać tras. Wciąż mamy jednak dobry feedback z magazynów, mediów społecznościowych, a to naprawdę pomaga i podtrzymuje motywację. Widzieliśmy masę kapel, które przesunęły swoje wydawnictwa na 2021, ale my już nie chcieliśmy żadnych przesunięć, więc po prostu wydaliśmy płytę. Może to właśnie dobrze, bo kiedy wszyscy byli w domach, mieli czas na sprawdzenie nowych kapel. Nie było też zbyt wielkiej konkurencji, jaka się pojawi, gdy skończy się pandemia i wszyscy się rzucą na wydawanie nowych płyt. Wciąż wyczekujemy grania na żywo! Naprawdę za tym tęsknimy. Mówisz o feedbacku z mediów społecznościowych. Macie sporo kont. Domyślam się, że ich prowadzenie zajmuje masę czasu, ale skoro poświęcacie ten czas, to są dla Was istotne? Tak, sądzimy, że współcześnie posiadanie kont w mediach społecznościowych jest bardzo ważne, żeby podtrzymywać kontakt z odbiorcami, promować siebie i swoją muzykę. Tak samo ważne jest posiadanie klipów wideo, bez nich nie istniejesz. Ale to dobrze, nigdy w historii małe zespoły nie mogły mieć tyle własnej promocji, ile sobie zażyczą. Ilość nowych kapel do odkrycia jest przeogromna i wydaje nam się, że jest to świetne dla dla sceny! Katarzyna "Strati" Mikosz

Mówisz, że kawałki z "Unchain the Wolf" są owocem lat pracy. To normalne, to Wasza pierwsza płyta, a pierwsze płyty z reguły są zbieraniną pomysłów pojawiających się przez lata. Macie już jakiś pomysł na przyszłość kapeli? Pytam, bo niepowtarzanie się i zachowanie własnego stylu jest Foto: Thomas Gobauer

ROADWOLF

139


Przetrwanie Neuronspoiler poznałem w momencie, gdy wydali swój drugi album "Second Sight". Płyta ukazała sie pod szyldem wytwórni Dissonance Productions. Gdy przyszedł czas na edycję kolejnej płyty, "Spoiled For Choice", okazało się, że formacja czyni to znowu własnym sumptem. Trochę nie rozumiem tego kroku, ale takie są uroki współczesnego show bussinesu. O tych i innych aspektach muzycznego rynku mówią nam w wywiadzie muzycy tego brytyjskiego zespołu. Przez ich wypowiedzi przebija się też pewien rodzaj żalu ale i determinacji, a podkreśla je słowo, przetrwanie. A może to tylko moje wrażenie. Co by nie mówić warto poznać ten zespól oraz jego muzykę, bo pod tym względem to ciekawy a zarazem pyszny tradycyjny heavy metal. HMP: Wraz z wydaniem "Spoiled For Choice" cofacie się do początków swojej kariery, bowiem nowy album ponownie wydaliście własnym sumptem. Czym spowodowana jest taka decyzja. Dlaczego nie kontynuowaliście współpracy z Dissonance Productions? JR Vox: Tak, to prawda, że Neuronspoiler wróciło do swoich korzeni i niezależności. Tak było od zawsze. Chodziło o zakwestionowanie posiadania praw do masterów. Zespół chciał odzyskać pełną kontrolę nad ni-

uświadomimy sobie koszty personelu, podróży, zakwaterowania, wynajęcia studia i wszystkiego związanego z albumami oraz trasami, okazuje się, że to jest tylko kwestia skali. Zespół taki jak nasz ponosi takie same koszty jak oni, ale w mniejszej skali. Myślę, że wielką różnicę dla tych większych zespołów robią koszta marketingu, promocji i PRu, nie wspominając o wsparciu samej trasy. Oni wydają małą fortunę na wciskanie tobie ich produktów. Wtedy wkracza wytwórnia, która może okazać się poważnym wsparciem. Nie-

Foto: Neuronspoiler

mi, jak również zachować autonomie. Zdaję sobie sprawę, że wytwórnie to są firmy, a nie fundacje, więc żeby móc zaryzykować z nieznanymi zespołami, wytwórnie dają małe profity. Wiedzą, że zespół zdoła spłacić inwestycje, a dopiero potem po latach wydawania dają jakieś profity. Wyjaśnijmy to sobie, w dzisiejszych czasach nikt nie zarabia kroci na metalu. Wymieńmy takie zespoły jak Jinjer, Ghost czy Arch Enemy, możemy mniemać, że przed Covidem cały czas grali koncerty i zarabiali od cholery kasy. Ale kiedy

140

NEURONSPOILER

stety, mniejsza wytwórnia nie będzie miała budżetu czy ochoty, by ryzykować z nowym zespołem. Po prostu koszta nie zwrócą się. Biorąc to wszystko pod uwagę, przed wydaniem "Spoiled for Choice" wyszło na to, że Neuronspoiler da radę w kwestiach marketingu i promocji tak samo, jak mała wytwórnia. Postanowiliśmy więc wrócić do naszych korzeni i postawy "zrób to sam". Nie powinien dziwić też fakt, że sprzedaż fizycznych kopi praktycznie nie istnieje, zwłaszcza w czasie pandemii. W związku z tym, mała wy-

twórnia, która tłoczy mały nakład może mieć profity, ale tylko jeśli zespoły są traktowane jak jeden kolektyw. W przypadku zespołów indywidualnych nie ma to sensu. Inną zaletą bycia w wytwórni jest to, że skład może zostać przedstawiony jako spójna całość, który może jechać w trasy. Ale zależy to też od nastawienia zespołów na wzajemną pomoc i od chęci wytwórni na zrobienie czegoś poza jej schematem. Powiedzmy, że Neuronspoiler miał z tym problem. Czy można powiedzieć, że jesteście za mało atrakcyjni dla dużych metalowych wydawców a za mocni dla małych i średnich firm płytowych? JR Vox: Jeśli chodzi o większe wytwórnie, zdecydowanie nie. Największe europejskie i amerykańskie wytwórnie zajmujące się heavy metalem były zainteresowane wydaniem "Spoiled for Choice". To był główny powód, dla którego wybraliśmy tak silną ekipę produkcyjną. Wiedzieliśmy, że przyciągnie to uwagę wytwórni. I to całkowicie zadziałało. Niestety, kiedy szefowie wytwórni kierują się głosami ich metalowych serc, to ich personel myśli racjonalnie. Prawnicy, wydawcy, producenci, spikerzy w radiach w Nowym Jorku, Los Angeles, Nashville, Niemczech, Austrii, itd., oni wszyscy wiedzą o Neuronspoiler. To jest nasz wybór z kim i kiedy chcemy pracować. Matthew Monroe: Nie sądzę, że jesteśmy zbyt silni dla mniejszych wytwórni, ale nie wszystkie wytwórnie mogą chcieć z nami pracować, gdyż cenimy sobie swoją wolność. Wolność do wyboru gdzie i kiedy gramy, wolność do tworzenia tego, co chcemy, wolność do bycia sobą. Najwyraźniej bardzo chronimy tę wolność, czasem może nawet za bardzo. Powiedzmy, że nie lubimy kontroli nad Neuronspoiler. JR Vox: Około listopada/grudnia 2019r., widziałem wiele różnych statystyk przedstawionych przez wytwórnie, jakieś dane statystyczne, liczba sprzedaży, itd. Teraz Covid sprawił, że wszystkie te liczby na przełomie 2020/21 stały się kompletnie bezużyteczne, co zakrawa na ironię losu. Pokazałem przedstawicielowi pewnej amerykańskiej wytwórni, że mamy liczby, których potrzebuje i że możemy je powiększyć w miesiąc, jeśli nas popchną dalej. Nie udało się. Z innymi wytwórniami nie chcieliśmy podpisywać umów, bo, szczerze mówiąc, były do dupy. Dochodziły też kwestie posiadania masterów, o których już wspominałem. I znowu, problem z małymi wytwórniami polega na tym, że oni ledwo mogą coś zrobić w sprawach marketingu, fizycznej produkcji i sprzedaży. My to możemy zrobić sami, lub wynająć do tego kogoś profesjonalnego. Mała, prywatna wytwórnia to po wielokroć projekt zagubionego fana metalu, który chce napompować swoje ego, nazywając siebie producentem albo właścicielem wytwórni. Trzeba ich unikać za wszelką cenę. Szanująca się wytwórnia będzie wymagać od ciebie dowodu, że potrafisz sprzedać osiem, dziesięć tysięcy fizycznych kopii albumu przez kilka cykli. A skoro potrafię zrobić to samemu, to na chuj ty mi jesteś potrzebny? Albo, co bardziej istotne, na chuj mam się z tobą dzielić tym, co zarobię? Jakie są mocne strony w byciu niezależnym


zespołem, a jakie w przynależeniu do wytwórni i korzystania z ich możliwości? Matt Monroe: Kiedy musisz wszystko zrobić samemu, uczysz się mnóstwa rzeczy. Jasne, że to nie jest łatwe, szybkie do zrobienia, nawet niekoniecznie może przynieść pomyślne rezultaty, ale to, czego się wtedy nauczysz, to już tego nie zapomnisz. Bycie częścią wytwórni daje pewną aprobatę, zawsze jest fajnie, gdy ktoś w ciebie wierzy. To daje większą energię i kopa. JR Vox: Koniec końców, tylko bogate dzieciaki będą mogły tworzyć muzykę rockową. Lemmy przewrócił by się w grobie, gdyby wiedział, że prawnicy kupują jego rzeczy i wystawiają na sprzedaż publice. Rock i metal to towar, który można kupić i sprzedać. Podaj mi zespół, który cieszy się sukcesem, a nie ma ogromnego zaplecza finansowego. Greta van Fleet? Z kasą. To nie jest krytyka ich muzyki, tylko pogarda dla stanu, w którym jest teraz przemysł muzyczny. Wszyscy inni rockowcy mają po 50, 60 lat albo już nawet, kurwa, nie żyją, a młodsze i niezależne zespoły muszą tworzyć swoją osobowość, by przetrwać. Nawet badziewne zespoły z lat 80-tych, które mało kto kojarzy, są na nagłówkach małych festiwali, bo organizatorów tych festiwali nie stać na zespoły naprawdę warte tych nagłówków, w dodatku nie chcą zaryzykować zapraszając nowe zespoły. Zazwyczaj jest tak, że te nowe zespoły dostają czas na otwarcie festiwalu o 11:00 rano by grać dla tamtejszych bywalców, którzy są tak skacowani, że gówno ich obchodzi kto i co gra. Nikt nie stawia na metal, wolą mdłe gatunki, bez wyobraźni i pomysłów. Pomimo tego, jest jednak jedno słowo, które podsumowuje to, co znaczy tworzenie kapeli przez dekadę oraz wydanie trzech albumów, jest nim "przetrwanie". Te zmaganie się z wewnętrznymi utarczkami, problemami finansowymi, producentami i dziewczynami, które chcą rozbić zespół od zewnątrz, znikającymi miejscami do grania i tak dalej. Możesz być ofiarą tych sytuacji albo powiedzieć "pierdolę to, będę ciągnął to dalej, bez względu na to, co inni myślą oraz tworzyć taką muzykę, jaką chcę". Oto co oznacza bycie niezależnym zespołem w dzisiejszych czasach. Nie oznacza to jednak, że nie będziemy zainteresowani współpracą z wytwórnią przy okazji następnych albumów i projektów, ale na ten moment, wszystko jesteśmy w stanie zrobić sami. Po wydaniu "Second Sight" zespół opuścili gitarzysta Pierre Afoumado i basista Erick Tekilla. Jakie były przyczyny odejścia tych muzyków? JR Vox: W naturę istnienia dużego, kosmopolitycznego miasta jest wpisane to, że mieszkańcy przychodzą i odchodzą. Poza tym, były pewne różnice zdań w zespole, tak jak wszędzie. My jednak nie pierzemy publicznie brudów. Dla fanów zespołu jest istotne, by wiedzieć o procesie tworzenia i pisania muzyki. Oczywiście, Neuronspoiler jest wdzięczny każdemu muzykowi za jego wkład we wspólną muzyczną podróż. Żałowaliśmy stratę tak świetnych muzyków jak Tim Barclay czy Stanley Long. Bolesnym było obserwować spięcia w zespole i prawdopodobnie był to początek końca tego niewinnego spojrzenia na to, jak powinna działać kapela

na początku działalności. Zaczęliśmy z myślą, że jesteśmy zespołem braci, którzy są przeciwko światu, ale jak w każdej rodzinie zdarzają się kłótnie. Dave Shirman, Erick Tekilla i Pierre Afoumado napisali po jednym kawałku dla Neuronspoiler. Mamy świetne wspomnienia i szalone przeżycia z Pierre'em i Erickiem, ale zdecydowali się odejść. Nie wyrzuciliśmy ich. Pierre wrócił do Francji z powodów zawodowych i obecnie pracuje nad kilkoma muzycznymi projektami. Erick odszedł tuż przed wydaniem naszego najnowszego krążka, po prostu ten projekt okazał się dla niego zbyt wielki i nie potrafił się odpowiednio w to zaangażować. Nie zgadzał się też z kierunkiem jaki obrał zespół i zdecydował się odejść. My wciąż widujemy naszych byłych członków tu i ówdzie i utrzymujemy z nimi serdeczny kontakt. Jedno jest pewne, zmiany są nieuniknione. Na ich miejsce zatrudniliście Adama Breyera oraz Radka Kovala, co skłoniło was do podjęcia z nimi współpracy? JR Vox: Adam jest wiernym zwolennikiem londyńskiej sceny koncertowej. Grał na dokładnie tym samym show ze swoim coverbandem, na którym muzycy Neuronspoilera również debiutowali. Grał covery z pewnością, smykałką i świetnymi smaczkami. Zagadaliśmy do niego i… odmówił nam, myśląc, że nie będzie w stanie odpowiednio się zaangażować, bo już pracował nad kilkoma projektami. Na całe szczęście, przyszedł na naszą próbę i od razu nawiązała się między nami chemia. Adam świetnie się wpasował i nawet miał swój wkład w utwór z naszego albumu, "Hiding in Plain Sight". Radek dołączył po odejściu Ericka, tuż przed naszym wejściem do kopenhadzkiego Sweet Silence Studios. Trzeba mu oddać, zagrał on bardzo dobrze partie już napisane, a nawet udało mu się dobrze zagrać jedną partię basową za pierwszym razem. Jego styl gry jest inspirowany manierą gry jego ulubionego basisty Steve Harrisa. Co nowi muzycy wnieśli do muzyki Neuronspoiler? JR Vox: Co do gitarzystów, Neuronspoiler od zawsze miał błogosławieństwo współpracowania ze świetnymi, utalentowanymi technicznie gitarzystami i to zaowocowało naszym brzmieniem typu "twin attack". Adam wniósł nieco inną dynamikę do zespołu, bez ingerowania w techniczną stronę muzyki. Jego bardziej melodyjny styl idealnie współgra z grą Davida i mamy jeszcze większe zróżnicowanie oraz więcej gitarowych tekstur niż kiedykolwiek mieliśmy. To sprawia, że zespół brzmi świeżo i ekscytująco, bez porzucania naszych sygnatur, z którymi fani nas kojarzą i, których oczekują. Chyba najlepiej to oddają solówki na "Hiding in Plain Sight" i "Rock and Roll Redemption", gdzie ujawnia się indywidualność każdego muzyka, a jednocześnie nie zaburza spójności kompozycji. Matthew Monroe: Perspektywa i wpływy. Świeże pomysły oparte na innych gustach muzycznych. Zawsze przyjmowałem z otwartymi ramionami ludzi, którzy czerpią inspiracje z innych typów muzyki niż ta, którą słucham. W taki sposób tworzysz coś nowego, świeżego, unikatowego. Ja słucham głów-

nie hard rocka, rock'n'rolla, a nawet popu. Czego na przykład unika David. Niemniej to wszystko łączymy w coś ekscytującego. Można o nas mówić wiele rzeczy, ale nie można nas nazwać nudziarzami. Za produkcję "Spoiled For Choice" odpowiada Flemming Rasmussen, natomiast za miksowanie i mastering Charlie Bauerfeind. Jak doszło do współpracy z tymi kultowymi już producentami? JR Vox: Te nazwiska na naszych produkcjach mogą otworzyć nam pewne drzwi, co zresztą poniekąd się stało. Zagadałem do kilku znanych producentów, nawet było blisko, a mielibyśmy na naszej płycie parę bardzo sławnych producentów. Ale potem uderzyliśmy w Charliego Bauerfienda, który zgodził się znowu współpracować z Flemmingiem. Pierweszy raz współpracowali przy albumie Blind Guardian "Nightfall in Middle Earth". Po "Second Sight", zespół potrzebował flagowego albumu, takiego, który by wyznaczał standardy zespołu i żeby był nagrany bez ograniczeń z jednymi z największych nazwisk w metalu. Co konkretnie obaj panowie wnieśli do waszej muzyki, w jakich momentach albumu jest to najbardziej wyeksponowane? JR Vox: Flemming miał bardzo dobry wpływ na zespół i doskonale wiedział czego on chce, nawet zanim kapela weszła do studia. Wszystkie jego techniki nagrywania oraz nastawienie na prostotę i uczciwość pomogły wnieść na nagrania charakter formacji. On nawet pożyczył bezprogową gitarę basową od jednego z najlepszych basistów w Danii… choć nie została wykorzystana na albumie. Poza tym wciąż nas zadziwia to jak Charliemu udało się zmiksować i zrobić mastery do naszego albumu, jednocześnie produkując coś dla Blind Guardian oraz następny album Helloween. Ta ich wprawa i doświadczenie są słyszalne na całym albumie. Chcieliśmy z nimi pracować w oparciu o ich wcześniejsze prace i dostaliśmy to, czego chcieliśmy. Natomiast kiedy optowaliśmy za tym, żeby niektóre elementy brzmiały trochę inaczej, potrafili to bezproblemowo zrobić. I to zaowocowało w świetnym połączeniem nas i ich. Wasze kompozycje jak zawsze są przemyślane, różnorodne, techniczne, pełne mocy ale także melodii. Ciągle trzymacie się swojego perfekcyjnego planu? JR Vox: Staramy się. Przy czwartym albumie istotne jest to, żeby trochę odnowić formułę

NEURONSPOILER

141


i czasami jest dobrze dawać fanom więcej niż oczekują. Matthew Monroe: Co zabawne, w ogóle nie czuję, żebyśmy cokolwiek planowali. Nie mamy przygotowanego schematu tworzenia utworów. To ma dla nas po prostu dobrze brzmieć. Do "Craving the Night" nagraliście teledysk, jest to także wasz singiel. Dlaczego wybraliście akurat ten utwór? JR Vox: Zastanawialiśmy się nad kilkoma propozycjami, ale według nas to właśnie "Craving..." miało odpowiednie tempo, tekst był figlarny i mógł zawrzeć różne elementy w teledysku, których zespół wcześniej nie wykorzystywał. Chcieliśmy zrobić coś innego niż zwykle i stworzyć coś wizualnie silnego, by towarzyszyło motywom utworu. W kawałkach "Hiding In Plain Sight", "Rock'N'Roll Redemption" i "Catch 22" również odnajduję podobny potencjał sin glowych killerów. Który z nich będzie następnym teledyskiem? JR Vox: To wszystko zależy od restrykcji związanych z lockdownem. Według zespołu, teledysk nagrany jak selfie nie jest najlepszą formą reprezentacji jego muzyki. Najbardziej podoba mi się "Rock'N'Roll Redemption", który ma mocny hard rockowy sznyt. Przypomina mi to trochę to co robiło Extreme w latach 90... JR Vox: Niektórzy porównują nas do Extreme, zwłaszcza z powodu kompozycji "Catch 22". "Rock N Roll Redemption" jest w takim samym stylu, który zespół miał od zawsze, klasyczny rock do headbangu. Kawałki jak "Invincible Man" i "Queen of the Darkness" też to odzwierciedlają. "Redemption" został nagrany tak, żeby powoli się rozkręcał im dłużej się go słucha. To jest chyba to, co cechuje Neuronspoiler, nie trzymamy się jednego schematu i nie jesteśmy przewidywalni. Jasne, moglibyśmy dać fanom kawałki, które już słyszeli milion razy, ale my wierzymy w to, że zróżnicowanie w pisaniu utworów tworzy lepsze albumy, z których czerpie się większą przyjemność słuchania, niż dziesięć tych samych kompozycji granych na okrągło. Dlatego "Spoiled for Choice" za-

czyna kawałkiem inspirowanym thrashem, a kończy utworem prawie jak funk, czy groove. Przesłanie "Redemption" jest tym bardziej istotne w dzisiejszych czasach. Wierzymy, że muzyka jest zagrożona nie tylko przez Covid, ale też przez ekonomię i politykę. Zauważyliśmy, że z powodu Brexitu i jego ograniczeń w podróżowaniu do Europy i z powrotem sprawia, że nawet krótkie trasy koncertowe nie będą już opłacalne dla zespołów pomniejszej wielkości, poza największymi wykonawcami. Ponadto, nagłe zmiany w niektórych częściach Londynu spowodowały gwałtowny spadek liczby miejsc z muzyką na żywo, a nawet sal do prób. Z powodu wzrostu czynszu młodych ludzi nie stać już na mieszkanie w Londynie. Kultura alternatywna jest niszczona i wypierana z miejsc takich jak Camden (nasz dom), Hackney i Brixton. Zastępowana jest drogimi mieszkaniami wypełnionymi przez bogatych yuppies, którzy mogą chełpić się przed swoimi znajomymi, że mieszkają pod w naprawdę "ostrym kodem pocztowym". Tak stało się po latach 60tych w miejscach takich jak Carnaby Street i Kings Road, a ostatnio w Tin Pan Alley i Denmark Street. Te miejsca otrzymają niebieskie tablice, a turyści będą zwiedzać je, robić zdjęcia i podziwiać miejsce narodzin angielskiego psychodelicznego bluesa, ale prawdopodobnie nie zapytają, dlaczego te ulice są martwe. Camden szybko staje się cmentarzem turystycznym, trudno jest znaleźć przyzwoity zespół reggae na próbach w Brixton, a co dopiero grającego na żywo. W całym kraju, z powodu słabej frekwencji zamykane są lokale z muzyką na żywo. Wszystko przez niekompetentnych ludzi od rezerwacji i promocji, bezużytecznych zawodnych zespołów oraz upadek gospodarczy. W dodatku Covid i Brexit wszystko to pogłębił. Wygląda na to, że w Wielkiej Brytanii gdybyś znał odpowiednią osobę, byłbyś w stanie dostać się na duży festiwal. Przynajmniej jeśli chodzi o metal, musisz mieć dobre znajomości, aby dostać taka szansę. My nie przejmujemy się zasadami grania na żywo, bo zwyczajnie nie mamy pieniędzy na kupowanie tras koncertowych tylko po to, aby zagrać jak gwiazdy rocka. To dla nas po prostu niewykonalne. Zawsze rezerwowaliśmy własne koncerty tu u nas i w Europie, w ten sposób rosła liczba

Foto: Neuronspoiler

142

NEURONSPOILER

naszych fanów. Dla kilku młodszych zespołów większe festiwale to pocałunek śmierci, bo czasami płacą za to, żeby się tam dostać, a po uświadomieniu sobie, że nie będzie dla nich nic lepszego, szybko się zmywają po zagraniu na drugoplanowej scenie. Żałosne. Jak już mówiłem, zmiana jest nieunikniona, a kluczem do sukcesu jest przetrwanie. W utworach "An Eye For An Eye" oraz "Fearless" lekko pobrzmiewają inspiracje thrash metalem. Czy teraz będziecie śmielej sięgać po takie pomysły? JR Vox: W naszej muzyce zawsze były ślady thrashu i można je usłyszeć we wcześniejszych utworach, takich jak "Irreverent", "This Is Revolution" czy "Through Hell We March", które były błędnie opisywane jako power metal. A nawet w "The Outcry" z czasów naszej EPki, a taki "Reclaim Your Path" też ma thrashowy charakter. Macie też kompozycję instrumentalną "6cosmis6triskellion6", kiedyś takie utwory były na porządku dziennym, teraz rzadko sięgają po nie muzycy... David del Cid: Zawsze robiliśmy utwory instrumentalne. Na każdym z naszych albumów jest po jednym takim utworze, z wyjątkiem "Second Sight", a to dlatego, że ostatnia utwór "Murder City", który był najpierw instrumentalny, pod naciskiem wszystkich, przearanżowałem na instrumentalno-wokalny. Był to rodzaj delikatnej, wolnej kompozycji, więc teraz upewniłem się, że na "Spoiled for Choice" to się nie powtórzy, wymyślając na "6cosmis6triskellion6" najszybsze, najbardziej szalone shredy na gitarze, jakie mogłem wymyśleć. Nie rezygnujecie z inspiracji z Iron Maiden, najbardziej ich wpływy odczuwalne są "Angel Of Britannia". Jednak innym wyróżnikiem tej kompozycji jest tekst, który jest hołdem dla żołnierzy i pracowników służby zdrowia (NHS). Czy dotyczy on bieżącej sytuacji w Anglii i na świecie? JR Vox: Tak, sytuacja w Wielkiej Brytanii jest dla nas bardzo niepokojąca, ale nigdy nie zajmowaliśmy się czystą polityką. Nie chcemy skończyć jak Jon Schaffer! Ale tak na poważnie, nasza muzyka jest wymyślona tak, by odciągać ludzi od politycznych dyskusji i podziałów. Niemniej niektórych może zdziwić, że nasza muzyka zawiera również pewne obserwacje tego, co inni mogą opisać jako politykę, zaś my postrzegamy ją jedynie jako relacje międzyludzkie. "Angel of Britannia" zaprasza do głębszej dyskusji na temat roli Wielkiej Brytanii jako potęgi militarnej w Drugiej Wojnie Światowej, jest tam trochę nostalgii, ale nigdy nie stwierdziliśmy, że jesteśmy lepsi od innych lub powinniśmy awansować kosztem innych. W Wielkiej Brytanii istnieje pewne piętnowanie ikonografii Brytanii, a "Angel of Britannia" przypomina, że należy ona do wszystkich Brytyjczyków, niezależnie od ich poglądów politycznych, wyznania czy rasy. Bycie Brytyjczykiem w roku 2020 oznacza wiele różnych rzeczy dla wielu różnych ludzi, ale nadal możemy być reprezentowani pod jedną flagą i jedną tożsamością, która powinna nas integrować. Wielka Brytania to fajne miejsce, pomimo licznych i dobrze udokumentowanych histo-


rycznych błędów. Chcieliśmy odebrać dumę z bycia Brytyjczykami od neonazistowskich wariatów i oddać ją w ręce zwykłych ludzi. Jednak ze swoich nawiązań do Sci-Fi jednak nie zrezygnowaliście, chyba najlepiej czujecie się właśnie w tej konwencji? Dave Del Cid: Odpowiadam za większość okładek do naszych albumów zespołu i ogólnie koncepcji artystycznych. Staram się trzymać z daleka od nadużywanych w heavy metalu tematów, takich jak demony, czaszki, krew i groza. Trochę jestem nimi znudzony, a ponieważ wiele naszych utworów dotyczy niepewnej przyszłości, science-fiction wydaje się do nas pasować. Jest to również odzwierciedlenie tego, na czym się wychowaliśmy, w latach 80-tych wszyscy byliśmy dzieciakami i chociaż mogliśmy być zbyt młodzi, aby docenić wielkość muzyki rockowej i metalowej lat 80-tych, którą nauczyliśmy się kochać później, w pełni wchłonęliśmy kulturę tej dekady poprzez filmy dla dzieci, programy telewizyjne, gry wideo i różne inne media. W dodatku uważam, że jest to dekada, w której wszystko naprawdę weszło do głównego nurtu. Wtedy technologia i grafika zaczęła nadążać za pomysłami, które istniały w poprzednim wieku. Moją ulubioną rzeczą w science-fiction jest to, że można go używać jako środek do kwestionowania społeczeństwa. Na przykład, czy martwa maszyna mogłaby zachowywać się bardziej przyzwoicie niż większość ludzi? Dodam też, że "Hypertrace" Scannera to jeden z moich ulubionych albumów. Również Coroner ma jeden z moich ulubionych tekstów, a dotyczy się to utworu "Voyage to Eternity". Bardzo dużym problemem dla show businessu jest Covid. Jak sobie radzicie z promocją albumu i zespołu w czasie pandemii, czy zaowocuje to krótszym okresem oczeki wania na kolejny album? JR Vox: Covid bardzo poważnie dotknął zespół. Musieliśmy poważnie opóźnić wydanie albumu "Spoiled for Choice" i odwołać występ na niemieckim festiwalu w marcu 2020, wraz ze wszystkimi koncertami zarezerwowanymi na cały rok. Wydaliśmy album w środku trwającej globalnej pandemii, która miała negatywny wpływ na każdy zespół na świecie. Mimo blokady utrzymanej przez dłuższy czas jesteśmy pewni, że zespół jest pełen energię. Jesteśmy też gotowi do rozpoczęcia prób do pisania muzyki na nasz czwarty albumu, z innym podejściem, co zapewni nam, że nie będzie to wymagało długiego czasu nagrywania. Zobaczmy, co zespół wymyśli w ciągu najbliższych kilku lat. Na nowej płycie JR chyba osiągnął swoje szczyty. Nie obawiacie się, że teraz po prostu nie będzie przykładał się do swoich wokali? Matthew Monroe: Nie. Nigdy. Wszyscy lubimy testować swoje granice podczas tworzenia, więc nie brakuje inspiracji, aby znaleźć nowe miejsca, w których możemy zabrać naszą muzykę. A jeśli sami się nie pchamy, to popychamy się nawzajem. Może na następnym albumie JR odkryje swoje jeszcze większe możliwości. JR Vox: Tak, JR jest skończony! (śmiech!)Niestety JR bardzo poważnie trak-

Foto: Neuronspoiler

tuje zdrowie swojego głosu i jest znany z powstrzymywania się od picia jakiegokolwiek alkoholu podczas trasy koncertowej lub nagrywania, aby zachować swój głos i dać z siebie jak najwięcej. Oczywiście potem nadrabia zaległości i za każdym razem wygląda to jak krwawy samochodowy karambol. Poza tym wchodzi do kabiny wokalnej w studio ze swoimi rytualnymi artefaktami, takimi jak pastylki do ssania na gardło, skrzynie Red Bulla (w przeciwieństwie do kokainy), osobisty mgiełkowy nawilżacz, zdejmuje także buty i albo przyciemnia światła, albo całkowicie je wyłącza, aby się nie rozpraszać. Mam nadzieję, że to, czego słuchacze doświadczą słuchając nagrań Neuronspoiler, to ewolucja sposobu przekazu, techniki i kreatywności, jeśli chodzi o pisanie kompozycji i wykonanie wokalne. Podczas, gdy kilka pierwszych albumów zawiera tak wysokie zaśpiewy, jak by robiła to jakaś diwa, to teraz ważniejsze jest służenie utworowi niż próba popisywania się jako jednostka. Myślę, że wspólne pisanie jako zespół daje więcej miejsca na tworzenie harmonii wokalnych i części wokalnych, które dodają równowagi kompozycjom, zamiast podkreślania roli któregokolwiek z muzyków. Nie martw się, nadal będę zdzierać gardło w chuj i krzyczeć jeszcze głośniej! Ogólnie na "Spoiled For Choice" prezentujecie się jako bardzo dobrze zgrany zespół, co według mnie świadczy, że w samym zespole dzieje się bardzo dobrze. JR Vox: Bardzo dziękuję. Lubimy razem grać i tworzyć, a także wierzę, że jest to widoczne w naszej muzyce, a zwłaszcza w naszych występach na żywo. Natomiast jeśli nie podoba ci się to, co tworzysz, to coś jest nie tak. Doceniamy przemyślane pytania. Jak powiedzieliśmy wcześniej, przetrwanie jest najważniejszą rzeczą, jaką można dziś zrobić jako zespół metalowy. Kiedy będziesz w stanie zrobić to w sposób zrównoważony, możesz pisać i wykonywać kawałki, które się chce zagrać. Zbyt wiele zespołów metalowych próbuje zaimponować innym, kupując odsłuchania na Spotify, wyświetlenia na YouTubie i polubienia w mediach społecznościowych. To wszystko jest gówno warte jeśli masz prawdziwych fanów, którzy kupują twoją muzy-

kę. Plujesz im w twarz, kupując polubienia z fałszywej farmy kliknięć w jakimś egzotycznym kraju od kogoś, kto nie interesuje się twoim zespołem ani metalem. Znamy zespół, który kupił odtworzenia na Spotify, przez jeden tydzień miał mniej niż 100 odtworzeń lub obserwujących, a potem nagle licznik wystrzelił do 250 000, aby ponownie spaść do poniżej 100 w ciągu mniej więcej miesiąca. Warto było? Czy warto było pokazać fanom tą oszukańczą działalność, aby następnie stwierdzili, że twój zespół jest gówno wart? Nie ma mowy. Jeśli będziesz promować się naturalnie, będziesz rosnąć, powoli jak cholera, ale swoje osiągniesz, a my jesteśmy tego żywym dowodem. Ważne jest również, aby zespoły trzymały się swojej muzyki. Piszemy i wykonujemy utwory, które coś dla nas znaczą, ponieważ mamy coś do powiedzenia, a nie dlatego, że jesteśmy dziwkami próbującymi zwrócić na siebie uwagę. Media społecznościowe, takie jak Tik Tok, Instagram i YouTube, dają zespołom możliwość poszerzenia zasięgu o nowych odbiorców poprzez tworzenie angażujących treści, bla, bla, bla… Spójrzmy prawdzie w oczy, jesteśmy muzykami, tworzymy muzykę, od czasu do czasu robimy teledysk, a nie 20-sekundowy klip taneczny dla nastolatków. Zespoły heavymetalowe muszą oprzeć się pokusie tworzenia treści dla kliknięć i ośmieszenia swojej sztuki i samych siebie, aby stworzyć tylko wrażenie mocno zajętych lub sporej popularności. Tak, rozważaliśmy utworzenie jakiegoś wymyślonego konta, aby zwrócić na siebie uwagę i regularnie wymiotować treści o tym, jak robimy miny przed kamerą lub tworzymy covery na YouTuba. Ale takie zachowanie jest przeciwieństwem metalu, a z kreatywnego oraz oryginalnego punktu widzenia jest całkowicie nie do zaakceptowania. Michał Mazur Tłumaczenie: Szymon Paczkowski, Kacper Hawryluk

NEURONSPOILER

143


Lepiej późno, niż wcale Nacho Vara, wokalista oraz jedyny żyjący po dziś dzień członek oryginalnego składu Byfist dokładnie wyjaśnił nam pewne zawiłe i nie do końca jasne sytuacje z historii tego zespołu. Nie mogło się obyć także bez rozmowy o debiutanckiej płycie grupy zatytułowanej "In The End", która ukazała się… trzydzieści trzy lata po powstaniu tej kapeli. HMP: Witaj. Byfist działał w latach 19871991, a potem zawiesił działalność. Jakie były powody owej decyzji? Nacho Vara: Witaj! Nazywam się Nacho Vara, gitarzysta rytmiczny i ostatni żyjący z założycieli Byfist. Przedstawię krótką historię wczesnego Byfist. Na początku, w połowie lat 80-tych, Dave Lee (R.I.P.) gitarzysta prowadzący i ja byliśmy dobrze znani na scenie metalowej San Antonio w Teksasie. Dave udzielał się w Sabre Sabatazh, a ja w Séance (S.A. TX). W czerwcu 1987 roku opuściłem Séance, w którym grałem od 1979 roku tj. od początku jego istnienia i dołączyłem do zespołu Dave'a. Wkrótce po połączeniu sił, nazwa zespołu zmieniła się na Byfist. Odnośnie Séance. W początkowym okresie, w latach 1980 - 1982, basistą był Don Van Stavern (Riot V, Riot, Evil United, Pitbull Daycare, Narita, S.A. Slayer), a Dave Mc

vid Wayne's Metal Church) jako producentem. Poznaliśmy Davida Wayne'a na początku tego samego roku i zostaliśmy dobrymi przyjaciółmi. David Wayne przyjeżdżał do San Antonio kilka razy i wystąpił z Byfistem na kilku koncertach. Na prośbę Davida Wayne'a, Byfist udał się do Los Angeles w Kalifornii, aby nagrać EP-kę "Adrenaline", która została wydana dopiero w 2000 roku, kiedy to Byfist ponownie się zjednoczył. Byfist miał również kilka utworów na kompilacjach, które wzbudziły zainteresowanie. Mniej więcej w tym samym czasie do Byfista zgłosiła się wytwórnia MCA Records. Po kilku negocjacjach, Byfist otrzymał świetny kontrakt płytowy. Niemniej bez naszej wiedzy i zgody, menadżer Byfista współpracował z adwokatem z L.A. i próbował uzyskać jeszcze więcej pieniędzy. W związku z tym MCA wycofało się z umowy,

Clain (Machine Head, Sacred Reich, Turbin, Narita, S.A. Slayer, Juggernaut) perkusistą. W sierpniu 1987 roku Byfist wydał singiel "Love Will Find A Way/ Hourglass", a następnie w kwietniu 1988 roku EPkę "You Should Have Known", oba wydania nagrane były w Blue Cat Studios w San Antonio, Texas z Joe Trevino jako realizatorem. W grudniu 1988 roku Byfist nakręcił teledysk dla MTV, który miał pomóc w promocji EPki. Byfist swoją ostatnią EPkę, "Adrenaline" nagrał w sierpniu 1989 roku w Silvercloud Studios w Burbank w Kalifornii z Joe Floydem (Warrior) i Seanem Kenisem jako inżynierami dźwięku oraz Davidem Waynem (Metal Church, Reverend, Wayne, Da-

co przekreśliło szanse Byfista na podpisanie kontraktu z dużą wytwórnią. Wkrótce potem Byfist niestety implodował od wewnątrz i wraz z kiepskim managementem oraz jego złymi decyzjami, Byfist zdecydował się w czerwcu 1991 roku zakończyć działalność pozostając z wieloma niespełnionymi marzeniami.

Foto: Byfist

144

BYFIST

20 lat temu Byfist powrócił do świata żywych. Jak w ogóle do tego doszło? W 2000 roku Dave Lee i jego żona odwiedzili mnie i zapytali, czy byłbym skłonny zebrać Byfist razem, aby nagrać studyjny album i płytę koncertową, której nie udało nam się zrobić za pierwszym razem. Powie-

działem mu, że byłoby fajnie, gdybyśmy mogli zebrać ten sam skład, który był w 1991 roku, kiedy przestaliśmy grać. Udało nam się skontaktować ze wszystkimi i okazało się, że każdy z nich jest dostępny i chętny do powrotu. Dodaliśmy również trzeciego gitarzystę, który miał zająć moje miejsce na koncertach, na wypadek gdybym nie mógł wystąpić, ponieważ przez ostatnie kilka lat grałem w innym zespole o nazwie Igniter, który jednak zakończył działalność krótko po tym, jak Byfist ponownie się zjednoczył. Tak więc zostaliśmy z trzema gitarzystami aż do czasu, gdy Dave Lee i ja dołączyliśmy do zespołu Davida Wayne'a, Reverend w 2002 roku. Gracie w nowym, odświeżonym składzie. Jak udało Ci się go zebrać? Z pomocą poprzedniego perkusisty i basisty Byfist rozpoczął działalność pod koniec października 2012 roku. Perkusista znał Erniego B., gitarzystę prowadzącego z Austin w Teksasie, z którym grał i który chciałby wziąć udział w przesłuchaniu. Ernie przyjechał i zagrał wszystkie utwory, które wysłaliśmy mu do nauki. W marcu 2013 Ernie wspomniał mi, że zna pierwszorzędnego wokalistę, z którym grał w połowie lat 80-tych w południowym Teksasie w Rio Grande Valley i w Hollywood w Kalifornii, który mógłby być zainteresowany przesłuchaniem. Powiedziałem mu, żeby się z nim skontaktował i sprowadził go do nas, jeśli będzie dostępny. Raul "Diablo" Garcia przyjechał i od razu się wpasował, a my mieliśmy z nim nasz pierwszy koncert w następnym miesiącu na festiwalu 4-20 w San Antonio, w Teksasie. Następne kilka lat były dla nas bardzo ciężkie, ponieważ bardzo trudno było nam organizować występy i próby, gdyż mieliśmy muzyków z Kerrville i Austin w Teksasie, które były oddalone o około 80 mil od naszego miejsca prób w San Antonio. W styczniu 2016 roku Byfist otwierał koncert Queensryche. To był ostatni koncert perkusisty i basisty, ponieważ po tym występie pozwoliliśmy im obu odejść. Zaczęliśmy rozmawiać o basistach i pojawiło się nazwisko Stony'ego Granthama z Austin. Znaliśmy go od wielu lat, ale nigdy nie mieliśmy okazji z nim zagrać, więc w jeden z weekendów Raul i ja poszliśmy do klubu w San Antionio, gdzie Stony grał i zapytaliśmy go, czy nie chciałby dołączyć do Byfist? Po jego występie daliśmy mu płytę CD z kilkoma utworami. Stony zadzwonił następnego dnia i powiedział, że ten rodzaj muzyki jest w sam raz dla niego i, że z chęcią dołączy do Byfist! Tak więc teraz mamy w Byfist dwóch chłopaków z Austin. Następnie przez kilka kolejnych miesięcy prowadziliśmy przesłuchania perkusistów. Stony znał Scotta Palmera, perkusistę pochodzącego z Austin, Texas. Scott odbył przesłuchanie i zatrudniliśmy go w sierpniu 2016 roku. Do diabła, teraz mamy trzech facetów z Austin. Diablo i ja przez ostatnie trzy lata jeździliśmy do Austin na próby, ale luty 2020 roku był ostatnim miesiącem prób oraz wtedy odbył się nasz ostatni występ, kiedy otwieraliśmy koncert Stryper. W związku z pandemią nie byliśmy w stanie zagrać prób i widzieliśmy się tylko raz lub dwa razy od początku pandemii! 20 lat to szmat czasu, jednak w ciągu tego


okresu uraczyliście fanów zaledwie jedną EPką oraz jedną kompilacją. To długa historia, ale po dziewięciu latach przerwy, Byfist zjednoczył się ponownie w 2000 roku. W 2001 roku Byfist podpisał kontrakt z LTS Records, który jednak nie doszedł do skutku. Na początku 2002 roku David Wayne poprosił Dave'a Lee i mnie o dołączenie do jego zespołu Reverend. Przez pierwsze dwa lata spędziliśmy więcej czasu z Reverend niż z Byfist. W 2003 roku do Reverend i Byfist zgłosiła się niemiecka wytwórnia Insanity Records, ale nie podpisaliśmy z nimi kontraktu, nie wiem dlaczego, ponieważ David Wayne i Dave Lee zajmowali się kontraktami płytowymi. Ostatni raz widzieliśmy Davida Wayne'a w marcu 2005 roku, na naszym ostatnim koncercie jako David Wayne's Metal Church w San Antonio. Przed występem David Wayne poprosił nas, że gdyby coś mu się stało, abyśmy utrzymali jego muzykę i pamięć o nim przy życiu poprzez kontynuowanie działalności Reverend. Kiedy David Wayne zmarł w maju 2005 roku, spełniliśmy jego życzenie i kontynuowaliśmy działalność Reverend, z okazjonalnymi występami Byfist. Młodszy brat Davida Wayne'a, Dennis, miał przylecieć ze stanu Waszyngton do San Antonio, aby sprawdzić, czy mógłby śpiewać, ale to się nie udało. Poza tym odległość była zbyt duża, żeby to się udało. Dennis i jego rodzina dali nam swoje błogosławieństwo, abyśmy kontynuowali działalność jako Reverend. W 2006 roku Byfist podpisał umowę z amerykańską wytwórnią Metal Ages Records na wydanie kompilacji naszych poprzednich nagrań, ale Metal Ages zbankrutowało i przekazało kontrakt niemieckiej Rock It Up Records, która miała zająć się produkcją i dystrybucją, a z którą Byfist również podpisał umowę w 2007 roku. Kontynuowaliśmy działalność zarówno z Reverend jak i Byfist aż do przedwczesnej śmierci mojego przyjaciela oraz gitarzysty Dave'a Lee w październiku 2010 roku. Trochę historii. Już w 2009 roku, nasz były wokalista z lat 1989-1991, 20002002, 2009-201, Vikk Real zagrał z nami koncert, który zapoczątkował rozmowy o jego ponownym dołączeniu do Byfist za namową jego żony Jeski. Znaliśmy ją od lat i była naprawdę wspaniałą przyjaciółką. Rozmowy przybrały na sile w połowie 2010 roku i już planowaliśmy powitać go z powrotem w zespole, kiedy Jeska tragicznie zmarła w wyniku wypadku motocyklowego. Aby uhonorować jej życzenie, Vikk ponownie dołączył do Byfist i zrobiliśmy kilka koncertów charytatywnych na cześć Jeski. Byfist zagrał koncert w Houston w Teksasie pod koniec września 2010 roku i niestety był to mój ostatni raz na scenie z Tazmanian Devilem, Davem Lee, ponieważ 1 października Dave nagle zmarł. Było to dla nas tragiczne i rozdzierające serce wydarzenie. Po śmierci Dave'a Lee, Vikk i ja poprosiliśmy o pomoc kilku przyjaciół, aby uświetnić nadchodzące koncerty oraz aby zorganizować jeszcze kilka innych koncertów charytatywnych dla Jeski i rodziny Lee. Przez kilka miesięcy Vikk i ja polegaliśmy na sobie i w końcu zdecydowaliśmy się znów zacząć pisać nowy materiał. Pod koniec czerwca 2011 roku mieliśmy koncert w Houston w Teksasie, był on moim ostatnim z Vikkim, ponieważ zaledwie ty-

dzień później, prawie rok po śmierci Jeski, dotarła do nas łamiąca serce wiadomość, że Vikk również miał tragiczny wypadek motocyklowy i zginął. Po stracie tak wielu ludzi, których kochałem, poświęciłem trochę czasu na żałobę i przemyślenia. Pod koniec października 2012 roku postanowiłem ponownie założyć Byfist, aby uczcić pamięć Dave'a, Vikka, Jeski i Davida Wayne'a. Z pomocą poprzedniego perkusisty i basisty oraz nowego gitarzysty prowadzącego Erniego B., wszystko zaczęło się układać. Wokalista Raul "Diablo" Garcia dołączył w marcu 2013 roku, basista, Stony Grantham w styczniu 2016 roku, a następnie perkusista, Scott Palmer w sierpniu 2016 roku. Byfist znów był kompletnym zespołem, a w przerwach między próbami i koncertami nagrywaliśmy utwory na album. Latem 2017 roku spotkaliśmy Boba Mitchella, kiedy otwieraliśmy koncert Savior From Anger w Houston w

"With This Needle I Thee Wed", muzyka 2002 - 2003, tekst 2002, poprawione 2017. "Ship Of Illusion", muzyka 2005, tekst 2008, poprawione 2017. "Epitafium", muzyka 1989, tekst 1990, poprawione 2017. Dave Lee i ja byliśmy głównymi autorami utworów. Ja napisałem prawie wszystkie teksty. David Wayne napisał tekst do utworu "With This Needle I Thee Wed". Raul "Diablo" Garcia napisał pierwszą zwrotkę do "Ship of Illusion". Album ten rozpoczyna się kawałkiem "Universal Metal". Czym dla Ciebie jest owy uniwersalizm w metalu? Uniwersalizm muzyki heavy metalowej łączy ludzi z całego świata i z różnych środowisk. Wspólnie chodzimy na koncerty unosząc do góry pięści i dłonie w geście rogów, słuchając i oglądając występy swoich ulubionych ze-

Foto: Byfist

Teksasie. W tamtym czasie Bob był ich wokalistą, a także amerykańskim przedstawicielem Pure Steel. Daliśmy mu demo do przesłuchania, a niedługo potem byliśmy w trakcie negocjacji i podpisaliśmy kontrakt z niemiecką wytwórnią Pure Steel Records. Teraz możecie zrozumieć, dlaczego tak długo trwało nagranie naszego pierwszego pełnego albumu, ale jesteśmy z niego bardzo zadowoleni. Chłopaki w zespole są wspaniali i czuję, że gdyby Dave, Vikk, Jeska i David Wayne mogli z nami porozmawiać, byliby dumni i zaszczyceni, że możemy ich nazywać rodziną.

społów, dają się porwać napędzającym rytmom.

Udało się jednak w końcu doprowadzić do wydanie pierwszego premierowego długogrającego albumu Byfist zatytułowanego "In The End". Lepiej późno niż wcale. Kiedy w ogóle powstał ten materiał? "Universal Metal", muzyka 2002 - 2003, tekst 1983, poprawione 2017. "In The End", muzyka 2002 - 2003, tekst 2013 "Unconscious Suicide", muzyka 1989, tekst 1983, poprawione 2017. "Guaranteed Death", muzyka 1990, tekst 2003

"Guaranteed Death" wydaje mi się być mocno zainspirowany twórczością Mercyful Fate. Jestem przekonany jednak, że nie jest to jedyna Twoja inspiracja. Moje inspiracje, po które zresztą wciąż sięgam to, Black Sabbath, Budgie, Rush, Triumph, Judas Priest, Scorpions, UFO, Deep Purple, Led Zeppelin, BTO, Montrose, Kiss, Rainbow, Aerosmith, Riot, Ted Nugent, Saxon, Michael Schenker Group, Ozzy Osbourne, Iron Maiden, Accept, Thin Lizzy, ZZ Top, Queen, Def Leppard, Nazareth, Grand Funk Railroad, Alice

W sieci można spotkać się z opiniami, że tekst "Unconscious Suicide" jest "niemetalowy". Główne przesłanie dotyczy alkoholizmu. Kawałek jest o kimś, kto jest zaślepiony przez alkoholizm, ta osoba pije do tego stopnia, że traci kontrolę nad swoim umysłem, traci świadomość i nie dba już o swoje życie. Dopada go atak i umiera. Bez żadnej interwencji, zgon spowodowany piciem zaprowadził go do grobu.

BYFIST

145


HMP: Idziecie jak burza, bo w obecnych realiach wydanie trzech albumów w cztery lata to nie lada wyczyn, ale skoro wena ci dopisuje, nie może być inaczej? Matt Hanchuck: Tak, nie możemy narzekać na brak pomysłów. Do tego mamy już dwa kolejne albumy, które są gotowe do wydania. Pracuję też z Warrenem Conditim (gitarzystą i wokalistą - przyp. red.), który grał kiedyś w Whiplash, nad projektem, który nazywa się Gutter Creek.

Foto: Byfist

Cooper, Y&T, Styx, Legs Diamond i wierzcie lub nie, Elton John i Bernie Taupin oraz wielu innych, ale za długo by wymieniać. "With This Needle I Thee Wed"to kawałek, który stylistycznie nieco odstaje od reszty albumu. Jest znacznie dłuższy od pozostałych utworów, a jego tekst wydaje się zawierać sporo metafor. Ten utwór jest o osobie, która kiedyś była szanowana, ale została uwiedziona i pogrążyła się w mroczny świat narkotyków. Wkrótce jest to jedyne, o czym myśli. Igła jest jego jedyną miłością. Z ramionami pełnymi śladów i blizn, wije się z bólu i potrzebuje kolejnej dawki. Igła nigdy się z nim nie rozwiedzie, a on pamięta przysięgę, którą złożył wiele lat wcześniej, gdy igła wbiła się w jego żyły po raz pierwszy: "As I sit here on the side of my bed, with this needle I thee wede!". Moim skromnym zdaniem najmocniejszym punktem tego albumu jest "Ship Of Illusion". Dave Lee napisał powolne intro, a ja napisałem resztę muzyki. Raul napisał tekst do pierwszej zwrotki intro, a ja napisałem resztę tekstu. Ta kompozycja jest o mężczyźnie, który zakochuje się w kobiecie, wierząc, że jest jedyną osobą, którą mógłby pokochać, ale nie wie, że ona jest socjopatką, która wciąga go głęboko w swoje sidła. Nagle, bez żadnego powodu, każe mu trzymać się od niej z daleka. Ten wir trwa przez jakiś czas, ale w końcu on dostrzega, że to wszystko było iluzją. Oszukała go jak wielu innych, ale teraz zdaje sobie sprawę, że była przepełniona kłamstwami i oszustwami, więc pozwala jej odejść, na zawsze. Na okładce albumu widzimy stworzenie przypominająśce diabła tańczące na czaszce. Jakie znaczenie ma ta grafika? Właściwie, kiedy szukaliśmy okładki do albumu, Raul natrafił na projekt Augusto Peixoto, artysty, który robi okładki dla Pure Steel Records. Skontaktowaliśmy się z nim i zapytaliśmy, czy te prace są dostępne i można je kupienia. Odpowiedział, że tak, a my wraz z Pure Steel zawarliśmy umowę na zakup wszystkich grafik do tekstów w książeczce CD i na obwolucie albumu. Wszystkie wyglądają fantastycznie! Mieliśmy zamiar zatytułować album "Exordium", ale po zoba-

146

BYFIST

czeniu tego rysunku, który przedstawia diabła w piekle pozującego w pozycji baletowej na piramidzie z czaszek i aniołów ze skrzydłami wpadających do jego włości, pomyśleliśmy, że lepiej pasuje do utworu "In The End". Jakie plany na 2021 rok? Teraz, kiedy CD i LP zostały wydane, mamy nadzieję, że wkrótce będziemy mogli zacząć próby, aby rozpocząć nagrywanie kolejnego albumu i przygotować się do występów na żywo promujących "In The End"! Byfist chciałby pojechać do Europy i zagrać tam na kilku festiwalach. Może nawet w Ameryce Południowej, Japonii, USA, Kanadzie, Australii lub gdziekolwiek zostaniemy zaproszeni! Dzielenie sceny z wielkimi metalowymi sławami jak Judas Priest, Scorpions, Iron Maiden, Metallica, etc., byłoby dla nas niesamowite! Ciężko jest z tą pandemią. Mamy nadzieję, że dzięki ogólnoświatowej dystrybucji CD i LP, audycjom radiowym w wielu krajach, mediom społecznościowym, naszej stronie Byfist.com i stronie Pure Steel (która jest wspaniałą wytwórnią prawdziwie wspierającą metal, który prezentujemy), świetnym recenzjom w wielu magazynach, stronach internetowych, podcastach, itp. uda nam się dotrzeć z muzyką do jak największej liczby fanów. Obecnie pracujemy również nad dwoma teledyskami promującymi "In The End". Dziękuję bardzo za rozmowę! Cała przyjemność po mojej stronie! Mamy nadzieję, że wkrótce się zobaczymy! Dziękujemy za zainteresowanie Byfistem! Bartek Kuczak Tłumaczenie: Sara Ławrynowycz

Nie jest czasem tak, że najciekawsze jest to, co dzieje się pomiędzy wstępnymi założeniami a efektem końcowym, kiedy utwór jest już gotowy? Czasami, ale nie zawsze. Kiedy kawałki składają się w całość, jaką sobie wcześniej wyobraziłeś, to zawsze jest fajne. Ale czasami, jeśli kompozycja stanie się nowym pomysłem i jest lepsza, niż myślałeś, to jest nawet jeszcze bardziej ekscytujące. Czasami się to zdarza. Mój znajomy, niezły gitarzysta i kompozy tor, mawia, że kompozytorami to byli Mozart czy Bach, on jest daleki od używania wobec siebie takiego określenia. Masz podobnie? Tak, racja. Oni z pewnością byli świetnymi kompozytorami, ale odrzucanie znaczenia danego słowa to dość spore utrudnienie dla nas, nie sądzisz? Kompozytor, twórca utworów, to jest w sumie jedno i to samo. Oczywiście Bach i Mozart są na zupełnie innym poziomie niż dziewięćdziesiąt dziewięć procent z nas, no chyba, że jest się Martym Friedmanem, Frankiem Zappą czy Yngwie Malmsteenem. Nasuwa się pytanie dlaczego zwlekałeś tak długo z założeniem zespołu - dopiero niedawno poczułeś, że najwyższa pora i tak powstał Wreck-Defy? Nie do końca... Wydaje mi się, że w dobie udostępniania plików i posiadania finansów, by stworzyć dobry album samemu, jest wykonalne dla gitarzystów z piwnicy, takich jak ja. (śmiech) To zwracająca uwagę nazwa - te typowo metalowe i zarazem bardzo szablonowe, jak na przykład Nuclear Tormentor czy Orange Death, nie interesowały cię? Nie, i w sumie to nigdy o takich nie słyszałem (I nie mogłeś, bo wymyśliłem je tak na szybko, jako przykłady - przyp. red.). Nazwa Wreck-Defy pochodzi od gry słów. Słowo "rectify" (z angielskiego "naprawiać" - przyp. red.) przekształciło się w Wreck-Defy.


Gitarzysta z piwnicy Matt Hanchuck jest już po 40., ale na metalowej scenie zaistniał stosunkowo niedawno, zakładając niespełna pięć lat temu thrashowy Wreck-Defy. Zwerbował do tego zespołu znanych muzyków, teraz też wspótworzą go choćby wokalista Aaron Randall (ex Annihilator) czy Greg Christian, wieloletni basista Testament. Grupa wydała już trzy albumy, zapowiada dwa kolejne, a Matt wciąż twierdzi, że jest nikim, szczególnie w porównaniu z bardziej znanymi kolegami z zespołu. ("zniszczyć-zaprzeczać" - przyp. red.) Proste. Początkowo był to typowo solowy projekt, ale od początku wspierali cię znani muzycy, choćby bracia Glen i Shawn Droverowie, co na tym etapie było niewątpliwym ułatwieniem? Tak, to z pewnością wzbudziło jakieś zainteresowanie z zewnątrz, ale uważam, że poziom utworów był coraz lepszy z każdym następnym albumem. A kolejny album również będzie lepszy od poprzedniego. Dołączenie przed drugą płytą "Remnants Of Pain" wokalisty Aarona Randalla było momentem przełomowym dla zespołu, bo zyskałeś nie tylko frontmana z prawdziwego zdarzenia, ale też partnera do pisania tekstów? Zgadzam się, Aaron jest świetnym wokalistą. Jesteśmy jak bracia. Jego pomysły na teksty są w porównaniu z moimi dość surowe. Są bardziej depresyjne, podczas gdy moje są bardziej polityczne i nacechowane złością.

"Powers That Be" ukazał się niedawno, ale zdołaliście ukończyć prace nad tą płytą jeszcze wiosną. Sytuacja była wtedy nie za wesoła, lockdown objął praktycznie wszys tko i wszystkich, ale można było zakładać, że jesienią wszystko wróci do normy. Stąd decyzja o przesunięciu premiery na październik? Właściwie, to muszę się z tobą lekko nie zgodzić. Album był gotowy w połowie kwietnia. Potem go dokończyliśmy w trakcie globalnej pandemii i w ciągu sześciu miesięcy miał swoją premierę na świecie. Całkiem nieźle, co? Kolejne zawirowania spowodowane koron -

żej, to nawet po zwalczeniu pandemii nie będziecie mieli gdzie wracać z koncertami, bo kluby, etc. nie utrzymają się, a to byłby już ostateczny cios również dla mniejszych zespołów, takich jak Wreck-Defy? Ale dlaczego? Mamy tysiące fanów, którzy nigdy wcześniej nie widzieli nas na żywo. Nie sądzę, że będzie to miało wpływ na mniejsze zespoły. Tak naprawdę, to te średnie zespoły odczują to najbardziej. Lyric video do dwóch utworów wystarczą, żeby w tej powodzi nowych płyt zwrócić uwagę słuchaczy na "Powers That Be"? Fakt, że niektórzy z was są znani z poprzednich dokonań jest tu pewnym atutem, ale czy aż tak dużym? Właściwie, to mamy już pięć takich teledysków z tego albumu. Pracujemy z Chorwatem, Davidem Bargarićem. Jest on niezależnym twórcą filmowym i wielkim fanem metalu. Czy jest to wystarczające? Po co? Szczerze, mało mnie to obchodzi. Powoli, ale pewnie, budujemy nasz fanbase. Plusem tej całej sytuacji jest to, że macie już materiał na czwarty albym - miesiące lockdownu spędziłeś bardzo pracowicie, oddając się komponowaniu, teraz więc będziecie pewnie chcieli jak naszybciej zarejestrować i wydać ten materiał?

Teraz, kiedy jest z wami również basista Greg Christian, określenie supergrupa wcale nie jest takie bezpodstawne - myślisz, że to atut, czy przy przeciwnie, swego rodzaju ograniczenie? Nazwa "supergrupa" w tym przypadku się nie nadaje, bo jestem w tym zespole również ja. A ja nie jestem super, jestem nikim. Gdyby to się tyczyło tylko tych trzech pozostałych gości, to wtedy można byłoby użyć tego słowa. Ale ja wszystko rujnuję. Podczas nagrań trzeciego albumu "Powers That Be" wsparło was gościnnie kilku gitarzystów, choćby Geoff Thorpe. Chodziło o jak największe zróżnicowanie partii solowych? Oczywiście. Różne style i dźwięki, po to, by było to wciąż interesujące. Poza tym, zawsze chciałem pracować z ludźmi, którzy mnie inspirują, z moimi gitarowymi idolami. Poczekaj na następny album, tam będą dopiero shredy! Od początku jesteście zespołem niezależnym: wydajecie swoje płyty samodzielnie, a w razie zainteresowania wersją LP bądź CD udzielacie licencji, współpracując choćby z Inverse, Floga, czy obecnie Punishment 18 Records? Niekoniecznie. Zrobiliśmy wersje bardziej indie, by sprzedawać je na występach. Każdy album był wydany przez wytwórnię, poza debiutem "Fragments Of Anger". To nigdy nie zostało wydane przez wytwórnię, tylko przez zespół.

Foto: Wreck-Defy

awirusem sprawiły, że branża muzyczna pod wieloma względami jest obecnie sparaliżowana - pewnie obserwowaliście to wszystko i wnioski nie były zbyt wesołe, nawet jeśli nie utrzymujecie się z muzyki, tak jak wielu waszych znajomych lub przy jaciół? Na szczęście, to nie ma żadnego wpływu na Wreck-Defy. Będziemy nadal pisać i nagrywać utwory, bez względu na lockdown. Nie opieramy się na trasach, by zarobić na życie. Ale tak, niektórzy moi przyjaciele tak mają i jest mi szkoda i ich, jak i stanu ich finansów. Może być też tak, że jeśli koncertowy zastój potrwa do połowy tego roku, albo i dłu-

Użyłeś słowa "komponowanie", co jest interesujące, biorąc pod uwagę twoje wcześniejsze pytanie o Mozarta i Bacha. Tak, czwarty album jest gotowy, piąty jest pisany… Nadchodzi sporo świetnej muzyki. "Powers That Be" został wydany zaledwie trzy miesiące temu i trzyma się bardzo dobrze. Nasz następny album "The World Enslaved" wyjdzie więc najprawdopodobniej na jesieni lub zimą tego roku lub w 2022, ale mój projekt z Gutter Creek powinien ukaże się gdzieś w sierpniu lub wrześniu. Dzięki za wywiad! Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski

WRECK-DEFY

147


Pora na coś nowego - Myślę, że jesteśmy już w takim wieku, że to co robimy, powinno nam dawać przede wszystkim dużo radości - mówi gitarzysta Chris Vowden. Prawidłowość takiego podejścia potwierdza zawartość najnowszego, już piątego albumu Denied. "The Decade Of Disruption" to nad wyraz solidny thrash/heavy metal, nie tylko dlatego, że nowym wokalistą grupy jest, znany z Artillery, Soren Adamsen. HMP: Od trzeciego albumu "Let Them Burn" działacie nader regularnie, wydając w osiem lat trzy duże płyty - zespół okrzepł, mimo zmian składu i ta dobra passa wciąż trwa? Chris Vowden: To prawda. Po kilku latach grania mamy stosunkowo nowy i stabilny skład. W trakcie nagrań do "Freedom Of Speech" paru muzyków nas opuściło i musieliśmy na ich miejsce szukać nowych. Był to dla nas dość burzliwy okres. Czasem pomysły na nowe utwory sypią się jak z rękawa, ale bywa z tym też gorzej - jak radzisz sobie z taką sytuacją, kiedy natchnienie cię opuszcza, a najwyższa pora na

waż podpisaliśmy kontrakt z niezależną wytwórnią. To my mogliśmy sobie wybrać kiedy wydać album, a że wydaliśmy go tak szybko wynika poniekąd z... pandemii. Nie mogliśmy grać koncertów, więc naturalną koleją rzeczy było dla nas wydanie nowej muzyki. Chcieliśmy dać naszym fanom coś, co rozweseli ich w tych trudnych czasach. A propos: przenieśliście się ze Sliptrick Records do Sweea Records. To mała, ledwo co powstała firma - mieliście w tym jakiś udział? Zgadza się, Sweea jest własnością naszego przyjaciela, Jonasa Tornqvista, który ma ogromne doświadczenie w branży muzy-

jak oni. Oczywiście mamy możliwość podejmowania własnych decyzji. Ale o wielu sprawach dyskutujemy z wytwórnią, która ma również swój wkład w efekt końcowy. Wasz skład po ostatnich zmianach okrzepł, co chyba przełożyło się na szybsze tempo pr a c y p omi ę d z y wy da n i em " Fr e ed o m Of Speech" a "The Decade Of Disruption"? Czuliśmy, że czas między nagraniem "Let Them Burn" a "Freedom" był zbyt długi, dlatego teraz chcieliśmy nadrobić zaległości. Jednakże, tak jak wspomniałem wcześniej, mieliśmy pewne roszady w składzie, które spowodowały opóźnienia w planach zespołu. Nie mieliśmy wpływu na niektóre rzeczy, takie jak przedłużające się wydanie płyty. Ale kiedy dołączyli do nas Soren, Fredrik i Markus sprawy potoczyły się bardzo szybko. Jesteście bardzo doświadczonymi muzykami, a dołączenie Sorena tylko ugruntowało status Denied jako może nie supergrupy, ale zespołu tworzonego przez samych starych wyjadaczy, świadomych tego, co mogą i przede wszystkim chcą osiągnąć? Dokładnie! Ci ludzie byli w pobliżu od dawna i mają odpowiednie doświadczenie. Soren dużo koncertował z Artillery i jeszcze nigdy nie widziałem, żeby ktoś, nagrał tak szybko wokale na album, tak jak on. A wynik mówi sam za siebie! To samo tyczy się Markusa i Fredrika. Kiedy mieli nagrać swoje partie, zrobili to w zabójczym tempie. Chcielibyśmy rządzić światem, ale wiemy, że tak się nie stanie. Ale żarty na bok. Myślę, że jesteśmy już w takim wieku, że to co robimy, powinno nam dawać przede wszystkim dużo radości.

Foto: Denied

nową płytę? No cóż, tak naprawdę nigdy nie mieliśmy tego typu problemu. Zarówno dla mnie jak i dla Adreasa wymyślanie nowych kompozycji na kolejne albumy było swego rodzaju luksusem. Zawsze staramy się wymyślać coś nowego, proponować świeże pomysły, różne punkty widzenia na podejście do danego utworu. Jest to również proces, który najbardziej nam się podoba... rozpoczynanie pisania nowych kompozycji. Zespoły niezależne mają w sumie pod tym względem łatwiej, co nie oznacza jednak, że nie muszą dotrzymywać terminów, bo małe firmy też muszą działać wedle określonych schematów, regularnie wypuszczając kolejne wydawnictwa? Nie mieliśmy tego typu problemów, ponie-

148

DENIED

cznej. Współpraca z nim była zatem naturalną koleją rzeczy. Spędziliśmy kilka lat ze Slipstrickiem, ale poczuliśmy, że pora na coś nowego. Czy zespoły w dobie supremacji streamin gu potrzebują jeszcze współpracy z wytwórnią w takim modelu, jaki obowiązywał jeszcze kilkanaście lat temu, by nie mówiąc już o zamierzchłych czasach lat 70. czy 80., kiedy to podpisanie kontraktu było marzeniem każdej, młodej grupy? Przecież teraz wszystko można zrobić samemu, a do tego można mieć kontrolę nad każdym etapem funkcjonowania zespołu, od tłoczenia płyt do promocji? To ciekawa część współpracy ze Sweea. Pracujemy w pewnym sensie jako partnerzy, więc mamy duży wkład w to, co robimy, tak

Wielką rolę ogrywają tu też chyba entuzjazm i napędzająca was do ciągłego działania energia, bo na samych umiejętnościach daleko byście nie zaszli, co potwierdza niestety los wielu innych, nie tylko starszych, zespołów? To dobre pytanie! Właściwie, to rozmawiałem o tym z Adreasem kilka dni temu. Nie jesteśmy już młodymi chłopakami po dwudziestce, ale wciąż mamy tę młodzieńczą energię i zapał, bo chcemy żeby każda kompozycja, każdy cholerny riff miał znaczenie! Chcemy, by każdy nasz utwór coś wyrażał. Kiedy przyjdzie dzień, w którym zespół nie będzie nam przynosił satysfakcji i zabawy, lepiej będzie już nie grać. Nie widzę sensu w pisaniu albumu z dwiema fajnymi kompozycjami i resztą wypełniaczy.


Jaka jest więc wasza metoda, żeby nie skostnieć, nie ugrzęznąć w wygodnych schematach swojej niszy, co jest przecież zwykle początkiem artystycznego końca każdego zespołu, niezależnie od stylistyki? Kiedy piszemy nowe kompozycje, zazwyczaj rozmawiamy o nowej muzyce lub o tym, co możemy włączyć do Denied, dzięki czemu brzmienie będzie świeże i aktualne. Co możemy zrobić, aby muzyka brzmiała jeszcze bardziej interesująco? Czy są jakieś nowe horyzonty, których jeszcze nie wypróbowaliśmy? Po prostu staramy się napisać coś, czego wcześniej nie robiliśmy, aby bardziej zainteresować fanów i nas samych. Zawsze przynosimy coś nowego, na każdy album, który robimy, co jest również świetną motywacją do napędzania zespołu do przodu. Kiedyś takim destrukcyjnym czynnikiem były też wielkie pieniądze, ale to już przeszłość, przynajmniej w przypadku znacznej części metalowych zespołów - zastanawial iście się kiedyś ile bylibyście w stanie poświęcić jeszcze dla grania, nie tylko w wymiarze finansowym, ale też choćby czasu, którego nie macie na przykład dla bliskich, grając próby i koncerty? Czas jest oczywiście najważniejszy i nie stanowimy w tym wypadku wyjątku. Wszyscy mamy rodziny, którymi musimy się zajmować i mamy w tym zakresie konkretne obowiązki. Niewiele jest kasy, o której można by wspomnieć, a jedyne pieniądze, które można uzyskać, z tego, co robią prawie wszyscy inni w tej branży, to te ze sprzedaży merchu. Nie sprzedajemy wielu albumów, więc nie zarabiamy na tym wiele. Ale robimy to wyłącznie dla przyjemności i grania muzyki. Myślenie inaczej byłoby dość naiwne. Premiera "The Decade Of Disruption" nie wypadła w sprzyjającym dla muzyki, ba, nawet dla ludzkości, momencie. Uznaliście jednak, że nie ma na co czekać z wydaniem płyty, bo nikt przecież nie może zagwarantować, że za kilka czy kilkanaście miesięcy sytuacja wróci do stanu poprzedniego czy ulegnie znaczącej poprawie? Cóż, tak jak wspomniałem wcześniej, pomyśleliśmy, że to dobry czas na wydanie nowego materiału. Poza tym nie mamy nic do stracenia. Co więcej, kiedy wielu innych artystów zdecydowało się wycofać swoje nowe wyda-

Foto: Denied

wnictwa, pomyśleliśmy, że dobrym pomysłem będzie zrobienie czegoś odwrotnego. Może pomoże nam to przyciągnąć jeszcze więcej uwagi. To z powodu pandemii Soren nagrywał partie wokalne w kopenhaskim Medley Studios, gdy resztę materiału rejestrowaliście w Sztokholmie, pod okiem Fredrika Folkare w Chrome Studios? Soren nagrał swoje partie wokalne tuż przed wybuchem pandemii. Zdecydowanie łatwiej mu było nagrywać w Kopenhadze, zamiast latać co chwilę do Sztokholmu, co zajęłoby mu znacznie więcej czasu. Poza tym myślę, że wolał nagrywać w swoim własnym środowisku, które doskonale zna. Tutaj w Sztokholmie robimy dokładnie to samo. Już słyszy się, że za jakiś czas nowych wydawnictw może być zatrzęsienie, więc może to jest i jakiś sposób wydać płytę teraz, bo jest szansa, że zwróci na nią uwagę więcej słuchaczy? Dokładnie tak uważam. Chciałbym, podobnie jak wszyscy inni, aby ta pandemia wkrótce się skończyła, ale na szczęście nagraliśmy nowy album tuż przed jej wybuchem. Udało nam się nawet zagrać na naszym comebackowym koncercie w marcu, tuż przed tym, jak to się stało, tylko po to by potem doświadczyć lockdownu. Ale będziemy nadal pisać i nagrywać nową muzykę, dopóki nie będziemy mogli znowu wejść na

scenę. Możecie pokusić się o jakieś zestawienie potwierdzające, że z każdym kolejnym albumem wzrasta grono waszych fanów? Może nie lawinowo, ale tak, że da się to odczuć, choćby na koncertach? Hmmm, tak naprawdę nic poza sprawdzaniem naszych kont na Spotify, Youtube, Facebooku itp. Widać, że z każdym albumem uzyskujemy więcej wyświetleń. Gdy tylko wydamy nowy album, aktywność na Spotify znacznie wzrasta przez kilka tygodni, by potem po prostu wygasnąć. Ale tak to chyba wygląda. Tam jest zbyt dużo konkurencji i po prostu musisz cieszyć się tym, co robisz i to, co udało ci się osiągnąć. Po zelżeniu ograniczeń mieliście już okazję zagrać czy wciąż czekacie na pierwszy koncert promujący "The Decade Of Disruption", a cała ta sytuacja zaczyna was powoli wkurzać? Nie możemy zrobić nic innego niż czekać, aż pandemia się skończy. Właściwie, to już pracujemy nad naszym następnym albumem, więc jeśli pandemia będzie trwać dłużej, a na pewno tak będzie, niestety możemy nie zdążyć wypromować "Decade...". Ale nadal mamy czas. Album jest dość nowy dla naszych słuchaczy, więc… nie jesteśmy jeszcze pewni. Nie pozostaje nam nic innego jak poczekać i zobaczyć... Ale może jednak trochę poczekać z nadzieją, że wszystko w końcu zmieni się na lepsze, niż grać koncerty w sieci lub przed rzędami aut, niczym w samochodowym kinie? Trochę o tym dyskutowaliśmy, ale nie jesteśmy jednomyślni w tej sprawie. Ale skoro Soren mieszka w Kopenhadze, to nie jest zły pomysł. Po prostu nie jestem pewien, czy każdy chce to zrobić. Ale jeśli to miałoby trwać dłużej, to niewiadomo. Trzeba poczekać i wtedy będziemy mądrzejsi. Wojciech Chamryk, Łukasz Sobala, Kacper Hawryluk

Foto: Denied

DENIED

149


Mieszanka thrashu, heavy i rock'n'rolla Powyższy tytuł może być zaskakujący, jeśli ktoś kojarzył Injector tylko z dość jednowymiarowym thrashem, ale na trzecim albumie "Hunt Of The Rawhead" Hiszpanie poszli do przodu, poponując urozmaicony, chociaż bardzo też intensywny, materiał. Zważywszy na to, że nie jest to grupa o jakimś bardzo długim stażu, to w przyszłości może być tylko lepiej, co potwierdza zresztą entuzjazm frontmana. HMP: Okładka waszej najnowszej płyty "Hunt Of The Rawhead" utwierdza mnie w przekonaniu, że poza metalem musicie być również wielkimi miłośnikami komiksów? Daniel Martinez De Velasco Nieto: Dokładnie! Cała nasza czwórka bardzo lubi komiksy, zwłaszcza nasz basista, Mafy, który ma nieograniczoną wiedzę na temat świata komiksów. W dodatku jesteście w dość luksusowej sytuacji, bo można powiedzieć, że macie swojegoDereka Riggsa czy Eda Repkę, ale na wyłączność, bo Enrique Garcia Morales współpracuje, póki co, chyba tylko z wami? Stworzył co prawda kilka okładek dla innych grup w naszym mieście, ale tak, jesteśmy na

Marzą wam się winylowe wersje waszych albumów, z dużą, 12" okładką, najlepiej rozkładaną, gdzie szata graficzna zyskuje możliwość prezentacji w całej okazałości? Coś takiego jest już w drodze! Za chwilę ogłosimy datę premiery winylowego wydania "Hunt Of The Rawhead" i mogę wam powiedzieć, że będzie wyglądało niesamowicie. Osobiście zaprojektowałem winyl z grafiką Enrique, więc wiem, co to będzie i jestem naprawdę podekscytowany! Nasz pierwszy winyl! Drugą płytą "Stone Prevails" weszliście zdecydowanie na wyższy poziom kompozy torski i wykonawczy, do tego brzmienie tego albumu było znacznie agresywniejsze niż

Z tego co słyszę poradziliście sobie z tym wyzwaniem, chociaż od razu rzuca się w oczy, że nowy album jest krótszy od poprzednich, bo zawiera tylko dziewięć utworów - to też znak czasów, długie płyty są już przeżytkiem? Kiedy wydaliśmy nasz poprzedni album "Stone Prevails", wiele osób mówiło nam o "przesadnej" długości płyty. Nie myśleliśmy, że to przesada, ale to pokazuje, że wielu ludzi nie chce zbyt długich albumów. W przypadku "Hunt Of The Rawhead" od początku wiedzieliśmy, że dzięki Clifford Records i Metalmeria zostaną też wydane ich wersje analogowe. Winyl zwykle nie brzmi wystarczająco dobrze, gdy jego długość przekracza 45 minut, więc komponując cały album mieliśmy to na uwadze. Pierwszy odsłuch gotowego materiału utwierdził was w przekonaniu, że zdołaliś cie przebić poprzednie albumy, wejść na wyższy poziom? Absolutnie! Kiedy wysłuchaliśmy surowego nagrania, które jeszcze nie zostało zmiksowane, byliśmy całkowicie pewni, że mamy w rękach nasz najlepszy album. Jestem naprawdę dumny ze wszystkich kawałków, które stworzyliśmy i mam nadzieję, że przez nadchodzące lata będziemy robić dalsze postępy i komponować coraz lepsze utwory. Zważywszy na to, że wasz drugi i trzeci album dzieli jakieś 2,5 roku mieliście dość czasu na stworzenie i doszlifowanie nowego materiału, nie musieliście wykonywać ner wowych ruchów jak niektóre zespoły, które w takiej sytuacji muszą odgrzebywać jakieś stare pomysły, bo czas goni, a weny wciąż brak? Tak, na tym albumie cały materiał był zupełnie nowy, bez starych pomysłów. Zależało nam na stworzeniu całego albumu od podstaw i mieliśmy szczęście, że mieliśmy dużo czasu na komponowanie.

Foto: Injector

razie jedynym zespołem, z którym współpracuje obecnie. Mamy wielkie szczęście, że ktoś z takim talentem jak on jest z nami, w naszym rodzinnej miejscowości. Wyrazista, zwracająca uwagę okładka płyty wciąż ma znaczenie w drugiej dekadzie XXI wieku, w czasach streamingu i dalszego spadku znaczenia albumu jako zwartej całości, kiedy nierzadko jest tylko malutką ikonką przy muzycznych plikach? Według mnie, jest to bardzo ważne. Sporo ludzi słucha muzyki na YouTube czy Spotify, gdzie są pokazywane okładki, a te platformy są obecnie zalewane przez setki zespołów metalowych. Każdy ma własne wymagania co do tego, którego zespołu chce sobie posłuchać, a zwracająca uwagę i agresywna okładka jest podstawą do wyróżnienia się z tłumu.

150

INJECTOR

debiutanckiego "Black Genesis". Trzeci materiał jest ponoć przełomowy dla każdego zespołu - czuliście w związku z tym jakąś presję? Na początku ma się zwykle pewne wątpliwości co do możliwości ulepszenia tego, co zrobiło się w przeszłości, ale kiedy zaczęliśmy komponować nowe utwory, wiedzieliśmy, że materiał jest o wiele lepszy, przynajmniej według nas, niż to, co zrobiliśmy kiedykolwiek wcześniej. W przypadku tego albumu zmieniliśmy też sposób pracy. Teraz nasza czwórka była obecna na każdej sesji komponowania lub nagrywania. Byliśmy dzięki temu pewni, że uzyskamy stuprocentową pewność co do jakości każdego fragmentu wszystkich utworów.

Pomogło to, że od kilku lat macie już stabilny i zgrany skład, przełożyło się to na proces twórczy podczas powstawania "Hunt Of The Rawhead"? Stabilny skład jest bardzo ważny. Zagraliśmy całą trasę koncertową "Stone Prevails" w tym samym składzie, więc mieliśmy sporo czasu, aby móc zrozumieć się jako jednostki i jako zespół. Jest to bardzo zauważalne w każdym utworze z nowego albumu, jako zespół też bardzo się rozwinęliśmy. Kontynuujecie na tej płycie swoją thrashową misję, zarówno pod względem muzy cznym, jak i tekstowym - znaleźliście coś swojego i teraz staracie się to udoskonalać, żeby nie skostnieć w obrębie wybranej stylistyki? Zawsze mówimy, że gramy thrash metal, ale nie lubię umieszczać nazw i etykiet na wszystkim. Myślę, że właśnie dzięki temu albumowi odnaleźliśmy swoją prawdziwą drogę w muzyce, będącej mieszanką thrashu, heavy i rock'n'rolla, którą zawsze lubiliśmy. Będziemy się rozwijać i ewoluować w naszym stylu, który ciągle się zmienia i nigdy nie poprzestaniemy na jednym gatunku muzycznym. Mamy w rękach coś dobrego i postaramy się wykorzystać to jak najlepiej!


Nostalgia za latami 70. czy 80. pojawia się w metalu nie od dziś - jak jednak uniknąć ryzyka zbytniego kopiowania dawnych patentów, popadnięcia w banał, ugrzęźnięcia w schematach? Macie na to jakiś swój, sprawdzony sposób? Popadanie w stare, choć przyjemne schematy jest rzeczą dość powszechną i przez cały czas musisz być świadomy tego, co robisz. Ale najlepszym sposobem uniknięcia tego problemu jest po prostu pozwolić muzyce płynąć, kontynuować swoje granie i granie jako zespół, pozwalając, aby twój instrument poprowadził cię wszędzie tam, gdzie muzyka zechce. To najbardziej prawdziwy i czysty sposób tworzenia nowych, osobistych i ekscytujących utworów. Kiedy przychodziliście na świat thrash właśnie dogorywał, a jego fani w optymisty cznej wersji przerzucali się na brutalniejszy death metal, a tej gorszej zamieniali skórzane kurtki i dżinsowe bezrękawniki na flanelowe koszule i stawali się zwolennikami grunge - czy to nie symboliczne, że teraz należycie do grona odnowicieli gatunku, mamy tu do czynienia z taką pokoleniową zmianą? To pewne, że thrash zyskuje teraz więcej rozgłosu niż dwadzieścia lat temu. Od kilku lat pojawia się wiele zespołów, tworząc w ten sposób tzw. "nową falę thrash metalu". To świetna wiadomość pod wieloma względami… wprowadzenie młodych słuchaczy na scenę thrashową czy metalową jest niezbędne, aby ten gatunek wciąż żył. To dla nas zaszczyt, że możemy być częścią tego ruchu i mamy nadzieję, że będzie trwał jeszcze przez jakiś czas. Od początku istnienia zespołu lubujecie się w długich, rozbudowanych kompozycjach, więc na nowej płycie też nie mogło zabraknąć takich utworów jak "Rhythm Of War" czy "Boundbreaker"? To jest coś, co zawsze robiliśmy. Pierwszy utwór napisany przez Mafy'ego i mnie, gdy stworzyliśmy zespół, to był "Cancer", na naszą pierwszą EP-kę "Harmony of Chaos". To była nasza pierwsza kompozycja, ale obejmowała już różnorodność riffów, mieszankę szybkich i wolnych oraz zharmonizowanych gitar, był to kawałek, który stale ewoluuje i się zmienia… wszystkie te rzeczy pojawiające się w utworach, o których wspominasz, były więc już w pierwszym, który stworzyliśmy. To jest część tego, kim naprawdę jesteśmy i nie sądzę, żeby to się wkrótce zmieniło. Wiecie od razu, że dany numer będzie dłuższy czy to bardziej złożona kwestia, bo ewoluuje on wraz z pojawianiem się kolejnych pomysłów? To przychodzi po prostu wraz z muzyką. Nigdy nie znam przybliżonej długości kompozycji przed jej ukończeniem. Po prostu gramy dalej, aż nadejdzie pora, aby kawałek krzyknął do nas "hej, wystarczy, jestem gotowy!". Ciekawostką jest tu instrumentalny "Interstellar Minds" - zabrakło pomysłu na tekst, czy chcieliście mieć na płycie również utwór bez słów, który odbiera się zupełnie inaczej od takiego z partiami wokalnymi? Nie mieliśmy w planach robić tego kawałka jako instrumentalny, ale kiedy graliśmy i kończyliśmy go, zdaliśmy sobie sprawę, że wokale

Foto: Injector

nie dodadzą do niego żadnej wartości. Ma naprawdę dość złożone gitary, a linie melodyczne nigdy nie są takie same dla nich obu. Ich melodie zawsze się zmieniają, nigdy nie są takie same, ale pod względem harmonii pasują do siebie przez cały czas, z mocnym basem pośrodku i wyszukaną perkusją, która zapewnia siłę, której potrzebuje ten utwór. Nie sądziłem, że do ukończenia tej kompozycji potrzebny jest wokal, więc tak zostało! Fakt, że sami produkujecie płyty Injector daje wam spore możliwości w tym sensie, że macie ogromny wpływ na każdy aspekt efek tu końcowego. Jest to też wygodne i na pewno tańsze, ale z drugiej strony czy nie kusi was praca z jakimś kompetentnym produ centem, który być może odkryłby w waszej muzyce czy brzmieniu coś zupełnie innego, czego sami może nie dostrzegacie? Zawsze uważałem, że producent z zewnątrz jest bardzo korzystny dla każdego albumu. Chodzi o to, że nie możesz wziąć pierwszej lepszej osoby… potrzebujesz kogoś z ogromnym zrozumieniem gatunku, naszego stylu, nas jako zespołu. Kogoś, kto wie, jak działa studio i przebiega proces miksowania. Znalezienie kogoś takiego jest bardzo trudnym zadaniem, a jeszcze trudniejszym, jeśli twój budżet prawie nie istnieje. Jeśli pewnego dnia spotkamy kogoś o takich poglądach, będę bardziej niż zadowolony, mogąc z nim pracować. Studio wyzwala w tobie dodatkową kreaty wność, jest takim dodatkowym bodźcem do tworzenia, nawet jeśli jest to własna miejscówka? Zawsze wchodzimy do studia, nawet jeśli jest to moje własne, z kompletną instrumentalną częścią utworów. Oczywiście mamy trochę miejsca na ulepszenia, ale to są drobne rzeczy. Prawie zawsze lubię improwizować i komponować swoje solówki w studiu, kiedy reszta instrumentów jest już nagrana, ponieważ możesz zobaczyć kompozycje w ich prawdziwej formie. W ten sposób wychodzą wspaniałe rzeczy, a także drobne poprawki przy wokalu. Nagrywając wokale, musisz dać się ponieść i zobaczyć, jakie wspaniałe rzeczy czekają na ciebie podczas tej muzycznej podróży.

Kiedy rozmawialiśmy przy okazji premiery "Stone Prevails" wspominałeś, że sytuacja ekonomiczna Hiszpanii nie napawa optymizmem i odbija się rykoszetem na metalowej scenie, bo ludzie mają mniej pieniędzy i w związku z tym nie kupują płyt czy nie chodzą na koncerty, poza tymi największymi maniakami. Wtedy wydawało się, że gorzej być nie może, ale jednak, bo pandemia koronawirusa okazała się ogromnym ciosem dla całego świata. Nie ma koncertów, więc o promocji live "Hunt Of The Rawhead" nie ma mowy, jak więc to wszystko widzicie i oceniacie? Nie ma co kryć, mamy przejebane na wiele sposobów. Sytuacja już wtedy była problematyczna, ale udawało nam się dość często koncertować i sprzedawać na tych koncertach rozsądną ilość gadżetów i płyt. Duża część naszych pieniędzy pochodziła z występów na żywo, z tras koncertowych, a teraz tego nie mamy. Musimy teraz polegać na sprzedaży online, ale mówię wam, na pewno mogło być gorzej. Dzięki naszej ostatniej trasie koncertowej i dzięki naszemu nowemu menadżerowi mogliśmy zagrać więcej koncertów niż kiedykolwiek w każdym zakątku Półwyspu Iberyjskiego, znając już wcześniej tylu wspaniałych ludzi i sprawiając, że liczba naszych fanów ciągle rosła. Sprzedaż płyt CD i gadżetów "Hunt Of The Rawhead" była do tej pory świetna i nie możemy narzekać na to, co się dzieje. Bardzo się cieszę z całej tej sytuacji i oczywiście jestem za ti wszystko bardzo wdzięczny! Czyli twoja wcześniejsza deklaracja, że nie zatrzymacie się jest wciąż aktualna, jesteś cie bowiem zbyt zdeterminowani i za bardzo kochacie muzykę, by odpuścić? Nie obchodzi nas, czy jutro na Ziemi wydarzy się nowy Covid, nowy wirus czy inwazja obcych. Nazywamy się Injector, kochamy metal i jesteśmy tutaj, aby trwać, by dostarczać wam naszą najlepszą muzykę każdego dnia naszego życia. Wojciech Chamryk, Szymon Paczkowski, Kacper Hawryluk

INJECTOR

151


Thrash 'n' roll Garagedays na czwartym już albumie potwierdzają, że to klasyczny heavy kręci ich najbardziej. Nie grają go jednak aż tak dobrze, by można było mówić o objawieniu, ale na "Something Black" nie brakuje też bardzo udanych utworów, z "Out Of Control" czy "The Walking Dead" na czele. Frontmanowi grupy trudno też odmówić entuzjazmu, może więc w przyszłości jeszcze nas pozytywnie zaskoczą, już na znacznie większą skalę. HMP: Wasza nazwa Garagedays ma podkreślać przywiązanie do dawnych czasów, kiedy zespoły faktycznie zaczynały w garażu, dość długo szlifowały umiejętności i nagrywały kolejne demówki, zresztą sami też poszliście tym tropem? Marco Kern: Dokładnie! Nasza droga była właśnie taka. Zaczynaliśmy w garażu na złomowisku. Nadal tam jesteśmy, tylko piętro wyżej, a garaż zamienił się w studio. Ta metoda okazała się skuteczna o tyle, że w roku 2011 wydaliście dzięki Massacre Records debiutancki album "Dark And Cold", zaczęliście szerzej koncertować, ale był to chyba chwilowy sukces, skoro kolejny album "Passion And Dirt" wydaliście już na-

szło do wydania tej płyty własnym sumptem. Nie jesteśmy dziwkami! Jaki pożytek mam z dużej wytwórni, jeśli mam kopiować czyjeś przeboje i prawie żadna energia, nie mówiąc już o pieniądzach, nie jest inwestowana w mój projekt? Bardzo ważne jest dla mnie również to, że ludzie, z którymi pracuję, tak jak ja, są w stu procentach pasjonatami oraz dają z siebie tysiąc procent. Nikt nie musi mi słodzić: chcę mieć wokół siebie szczerych ludzi, ludzi, którzy potrafią krytykować i nie boją się komunikować i jasno przedstawiać swojej opinii, nawet jeśli jest ona niewygodna i może mnie urazić! Koncertów jednak wam nie brakowało szczególnie ta długa trasa z U.D.O. musia-

żyliśmy ze sprzedaży gadżetów, co oznacza, że potrzebowaliśmy całego naszego dochodu na jedzenie, tankowanie, opłaty za autostrady i inne... Bez luksusu, bez kierowcy, bez pokoju w hotelu. Żyliśmy w zamkniętej przestrzeni przez trzy miesiące! Nasze dni przebiegały mniej więcej tak. Wstajesz, jedziesz, szukasz lokalizacji, rozładunek, ustawienie stoiska z towarem, soundcheck, czad na scenie, sprzedaż towaru aż do samego końca, w międzyczasie załadunek sprzętu, zwijanie towaru, spanie... lub pójście gdziekolwiek, gdzie mieliśmy miejsce. Jak widzicie, to nie jest praca dla mięczaków! Udo i jego zespół również to nam wynagrodzili, nie sądzę, żeby było wiele zespołów, które odważyłyby się coś takiego zrobić! Jestem z nas naprawdę dumny i nikt z nas nie chce zaprzepaścić tego czasu. Nasty Crew! Poznaliśmy genialnych ludzi, ludzi, którzy wyskrobywali po koncercie ostatnie pieniądze, żeby nam pomóc, którzy gotowali dla nas, imprezowali z nami i tak dalej. Wskrzeszacie więc ducha klasycznego heavy metalu, tak jakby to wszystko, co miało miejsce w ciężkim rocku przez ostatnie 30 lat nie miało miejsca - death, black czy industrialny metal to nic dla was, gracie to, co kochacie i od czego zaczynaliście? Krótko mówiąc, gramy to, co kochamy. To oczywiste, że składamy hołd "staremu" metalowi. Nie ma tu nic nowego do wymyślania, ale można połączyć stare z nowym i zrobić z tego coś własnego. Myślę, że idzie nam to bardzo dobrze. Jeden z magazynów napisał, że jeśli miałby wymienić gatunek, który by nas pomieścił, musiałby wymyślić nowy, thrash'n'roll. I zostawmy to w ten sposób... Nazwa zespołu i logo, tytuły i oprawa graficzna płyt - tu też świadomie podkreślacie swą fascynację metalem w tej najbardziej klasycznej postaci? Tak.

Foto: BineWeinberger

kładem mniejszej wytwórni, a trzeci "Here it Comes" samodzielnie? Cóż, to nie był chwilowy sukces, raczej proces dojrzewania. Przez ten cały czas systematycznie powiększaliśmy bazę naszych fanów i poznaliśmy biznesową stronę tego wszystkiego. To była dla nas ogromna nauka, oczywiście z towarzyszącymi temu złymi doświadczeniami, przysłowiowymi haczykami. Jednak ważne było dla nas, aby pozostać wiernym sobie, nie chcieliśmy być muzycznie zaszufladkowani i mieć ciągle otwarte drzwi. Jest już wystarczająco dużo kopii Slayera, jeśli wiesz, co mam na myśli. W dodatku pojawiło się kilka ofert z wytwórni, które były, delikatnie mówiąc, bezczelne. Nie chcę tutaj wchodzić w szczegóły. Dlatego właśnie do-

152

GARAGEDAYS

ła być dla was czymś ważnym, bowiem Udo Dirkschneider to jedna z legend metalu i pewnie wychowywaliście się na jego płytach, zwłaszcza tych nagranych z Accept? Oczywiście, ta szansa była dla nas jak wyróżnienie. Jak sam powiedziałeś, niemiecka legenda w całym tego słowa znaczeniu. Jeden z idoli młodości... tylko Lemmy byłby lepszy (śmiech). Dzięki Bogu, że skorzystaliśmy z tej szansy, pomimo wszystkich niesprzyjających okoliczności. Musisz wiedzieć, że trasa trwała trzy miesiące i obejmowała całą Europę. Pierwszą rzeczą jaką zrobiliśmy było więc rzucenie pracy i przerobienie naszego starego busa Mercedesa na miejsce do spania. Tak naprawdę nie mieliśmy żadnych pieniędzy i

Wiele osób powiedziałoby pewnie, że jest to ogromne ograniczenie, z drugiej strony jednak daje to wam niewyobrażalny komfort eksplorowania stylistyki, w której czujecie się najlepiej? Jakiego rodzaju ograniczenie? Jak już mówiłem, co jeszcze można wymyślić w tej dziedzinie? I szczerze mówiąc, można się uczyć tylko od najlepszych. Sztuka polega na tym, żeby nie być lub nie brzmieć jak czyjaś tania kopia. Czyż tak nie jest? Tak więc czujemy się bardzo dobrze w naszym stylu "garage days"... Na "Something Black" trafiły wyłącznie najnowsze kompozycje, bo to w końcu już wasz czwarty album? Do tego nie ma co sięgać do starych riffów czy pomysłów, bo skoro nie sprawdziły się kilka lat temu, to teraz będzie pewnie podobnie? Czy nowy album nie powinien zawierać nowego materiału? Nie rozumiem do końca tego pytania... Nie jesteśmy AC/DC, więc nie ma potrzeby, aby ciągle używać tych samych riffów! Coś takiego działa tylko w przypadku wyżej wymienionego zespołu. Ok, chyba wiem o co ci chodzi. Więc tak, stare riffy i pomysły też się sprawdzały, ale my jesteśmy artystami, ludźmi, którzy tworzą muzykę ra-


zem od 15 lat. Na początku byliśmy rozwydrzonymi chłopcami, teraz jesteśmy (rozwydrzonymi) mężczyznami. Dojrzeliśmy, zarówno jako jednostki, jak i jako zespół, nasze problemy się zmieniły, współdziałanie też uległo poprawie. A jeśli spędzasz co najmniej dwie godziny w sali prób cztery razy w tygodniu, to oczywiście twoja gra na instrumentach też będzie perfekcyjna! Ale na żywo stare kawałki są tak samo efektowne jak 10 lat temu. To płyta jako całość bardziej udana od poprzedniego albumu - jak myślisz dlaczego udało wam się tym razem nagrać coś znacznie ciekawszego? Trudne pytanie... Nie stało się to celowo i nie stoi za tym żadna koncepcja. To był bardziej album typu "don't give a shit". "Here It Comes" był zawsze gdzieś z tyłu mojej głowy. To miał być topowy album. Dręczyły mnie myśli typu, czy ludzie polubią ten utwór i tak dalej. Albo, to musi teraz zadziałać! Przy "Something Black" po prostu nie przejmowaliśmy się tym, wrzuciliśmy na płytę te kawałki, które najbardziej nam się podobały, zgodnie z mottem "Take it or leave it" - nam się podobały! Tak jak w przypadku naszego pierwszego albumu, po prostu zaczęliśmy grać z przekonaniem: "To jesteśmy my, to jest Garagedays, sto procent nasty crew" i ludzie to zauważają, nic nie jest grane: wszystko jest autentyczne, od wyglądu po styl życia! Nie wciskamy nikomu kitu. W sumie gdyby przepis na nagrywanie jedynie udanych płyt czy samych przebojów byłby tak łatwy, to pewnie już dawno korzystałyby z niego miliony muzyków, nieprawdaż? Zgadza się. I nawet jeśli kawałek jest dobry, to jest jeszcze wiele czynników, które składają się na jego sukces! Ale ponieważ kilka ostatnich lat było tak mocno uzależnione od fake'ów, mam nadzieję na odwrócenie tego trendu. To znaczy, że autentyczność będzie i musi być znowu priorytetem! Bądźmy szczerzy, większość zespołów w dzisiejszych czasach nie ma żadnej niezależności, w przypadku większości z nich nie wierzysz w ani jedno słowo z tego, co śpiewają i grają. Wytatuowani ludzie, którzy podążają za każdym trendem jak chorągiewka na wietrze. Brak jakiejkolwiek postawy czy osobowości. Krótko mówiąc, nic co wyróżniałoby cię z tłumu... Jak powiedział Lemmy: "nikt nie chce widzieć miłego sąsiada na scenie". Chyba, że jest to ktoś taki jak John Denver (śmiech). Często jest tak, że wystarczy jakaś iskra, jeden impuls, skutkujący świetnym numerem i potem wszystko idzie już łatwo, a kolejne pomysły sypią się niczym z rękawa? Dokładnie, najczęściej wystarczy mała iskra, a pisanie utworów odbywa się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Nie usiadłem z myślą o napisaniu muzyki, to działa samo przez się i wiem, że nie można tego brać za pewnik i jestem bardzo wdzięczny, że muza nadal mnie wystarczająco adoruje. Mam nadzieję, że tak pozostanie. Producentem "Here it Comes" był sam Flemming Rasmussen, musiało więc to być

Foto: BineWeinberger

dla was nie lada przeżycie, tak jak zresztą nawiązanie współpracy z Andy'm La Rocque, który wspomaga was już od czasów demo "Dark And Cold"? Praca z Flemmingiem od dłuższego czasu była moim marzeniem. I rzeczywiście się udało. To dla mnie szczególne wyróżnienie, bo on nie pracuje z każdym. Utwierdza mnie to w przekonaniu, że idziemy w dobrym kierunku, że ciężka praca opłaca się oraz, że nie jesteśmy beztalenciami (śmiech). To samo tyczy się Andy'ego, który od ponad 10 lat jest u mojego boku z radą i swoim doświadczeniem. On już dawno dostrzegł nasz potencjał i bardzo ceni naszą wytrwałość i siłę woli. Dobrze jest znać takich ludzi! Myślisz, że ludzie z El Puerto Records dostrzegli potencjał nowego materiału, dlatego postanowili go wydać, mimo tak ciężkich czasów dla muzyki? Mam nadzieję, że tak! Bardzo cenię sobie ekipę El Puerto Records. Po pierwsze, mają wieloletnie doświadczenie w branży muzycznej. Po drugie, mogę się z nimi porozumiewać na równych zasadach i w moim ojczystym języku. Po trzecie, oni też wychowali się na starym, dobrym metalu i po prostu wiedzą, co jest dobre! Czuję, że jestem w dobrych rękach i zobaczymy dokąd dojdziemy! Trudno być teraz wydawcą czy grać w zespole, zresztą nasze życie zmieniło się z powodu pandemii praktycznie w każdym aspekcie - nie zniechęca to was, jak widzę, Garagedays nie zamierza składać broni? To zawsze było trudne, z wyjątkiem ludzi "chorągiewek" z niezbędnymi kontaktami, lub dupków! Ponieważ nie mamy zbyt wiele pieniędzy, nie mamy kontaktów, ale raczej mamy niepokorne osobowości, będziemy nadal walczyć o swoje! Znacie nasz kawałek "Never Give Up", to nasze credo! Oczywiście wolałbym też, żebyśmy nie mieli tej pieprzonej pandemii i mogli grać na żywo, ale teraz wielu ludzi jest w domu i ma czas, żeby w spokoju posłuchać naszej płyty. I kto wie, może to pomoże spokojnie przejść wielu przez ten czas i nie stracić nadziei? Jestem przekonany, że lepsze czasy jeszcze nadejdą, a w międzyczasie napiszemy nowy album!

Zresztą głupio byłoby poddać się akurat na tym etapie, kiedy macie już pewien dorobek, jesteście kojarzeni, do tego pojawiły się przed wami nowe perspektywy, dzięki kontraktowi z El Puerto? Z wytwórnią czy bez, nigdy nie czułem się bez perspektyw. Oczywiście, praca z zespołem ułatwia wiele rzeczy. Ale szczerze mówiąc, trudno mi też z czegoś zrezygnować, jestem przyzwyczajony do pracy nad rozwojem zespołu! Weźmy na przykład naszą stronę internetową, to nie przychodzi samo z siebie. Więc jestem też bardzo wymagający, jeśli chodzi o ostateczną wizualizację itd. Bon Jovi powiedział kiedyś, że musisz myśleć na wielką skalę, aby osiągnąć taki sam sukces! W jego wypadku to zadziałało, byłbym szczęśliwy, gdybym też miał takie szczęście. Trudno jednak oczekiwać, że Garagedays stanie się wielką gwiazdą, nawet tylko w niemieckiej/austriackiej skali, ale nie pomylę się pewnie zakładając, że na obecnym etapie nawet o tym nie myślicie, grając wyłącznie dla przyjemności? Skąd takie przypuszczenia? Dlaczego nie? Dlaczego miałoby się nie sprawdzić? Co przemawia przeciwko temu? Narodowość? Gdzie byłaby ludzkość bez wielkich wizjonerów? Chodzi też o to, żeby żyć marzeniami, albo przynajmniej mieć marzenia. Niektórzy z nich nawet tego nie mają .... Dzięki Bogu wciąż mam nadzieję, że cud wydarzy się w moim codziennym życiu, poddanie się nie byłoby opcją dla mnie i zespołu. Jakkolwiek niesprzyjające byłyby okoliczności! Kilka dni temu czytałem relację z koncertu Kiss z lat 70. Reporter śmiał się, że to taki kiepski zespół, jakiego jeszcze nigdy wcześniej nie widział. O tamtych Kiss pewnie już nigdy byś nie usłyszał, był to po prostu zespół skazany na zagładę. Ale my mówimy o Kiss! To samo spotkało też Queen czy Black Sabbath. Nikt nie wierzył w ich sukces, a teraz? Nawiasem mówiąc, nigdy nie myślałem tylko na poziomie niemiecko-austriackim! Tak czy inaczej, zobaczymy, dokąd zaprowadzi nas nasza droga! Życzcie mi szczęścia! Wojciech Chamryk, Sara Ławrynowicz, Szymon Paczkowski

GARAGEDAYS

153


W krainie metamorfozy, odrodzenia i duchowego oświecenia… Muzyka proponowana przez Finów z Chalice może się spodobać lub nie, ale bez wątpienia nie można jej zarzucić brak oryginalności. Ich debiutancki album "Trembling Crown" ujrzał światło dzienne pod koniec minionego roku i od razu wzbudził szerokie zainteresowanie. Jak mówią, nie chcą być zamykani w żadnej konkretnej szufladce stylistycznej i to słychać. Rozmawiając z liderem zespołu - Veke Pottu, szybko zrozumiałem, że ogrom inspiracji i zainteresowań jaki im towarzyszy nie mógł zaowocować niczym prostym ani wtórnym. Zapraszam do mistycznego świata Chalice - jest w nim naprawdę sporo do odkrycia. HMP: "Trembling Crown" to na pewno jedna z najoryginalniejszych pozycji nurtu NWOTHM w ostatnich latach. Jakkolwiek nie mam problemu z zakwalifikowaniem Was jako zespołu heavy metalowego, to zastanawiam się jak Wy chcecie być określani? Jeżeli mielibyście przyporządkować się do jakiejś szufladki, jaka by to była? Veke Pottu: Przede wszystkim dziękujemy za komplement! Od samego początku istnienia Chalice byliśmy bardzo zdeterminowani, aby nie ograniczać naszego muzycznego po-

W zasadzie trafiłeś dobrze z większością! Oprócz tych nazw, o których wspomniałeś, słuchamy również dużo progresywnego rocka, a nawet muzyki filmowej z klimatycznymi pejzażami dźwiękowymi, które często są mocno instrumentalne. Natomiast gdybym miał wskazać wśród zespołów młodej generacji jakiś, którego granie korespondowałoby z Waszym, wskazałbym jedynie Idle Hands, ewentualnie In Solitude. Zgadzacie się?

stylu "Ok, to się sprawdza, a nawet więcej ludzie to kupują". Szczerze mówiąc nie. Pierwotnym zamysłem Chalice było pozostanie zespołem metalowym, który nie boi się zadziwić, stojąc pośród bardziej ekstremalnych dźwięków metalu, prog rocka i rocka gotyckiego. Powiedziałbym, że nasze brzmienie ma trochę więcej wspólnego z hard rockiem i progresywną krawędzią lat 70., niż z innymi zespołami, o których wspomniałeś, ale to oczywiście tylko moja opinia. To oczywiście słychać w waszej muzyce. Jest tu dużo różnorodności i ozdobników wykraczających poza granice metalu. Skąd pomysły na użycie instrumentów smyczkowych czy motywów flamenco? W przypadku "Trembling Crown" historia albumu była głównym źródłem inspiracji dla różnych instrumentów i tematów. Utwór tytułowy i "Hunger…" to dwie piosenki, w których album zanurza się w mroczniejszym, głębszym końcu historii, więc potrzebowaliśmy tych mocnych elementów, aby wzmocnić teatralny element tej części albumu. Osobiście uważam, że nam się to udało i jestem bardziej niż podekscytowany, słysząc komentarze fanów i recenzje prasowe, w których podkreśla się te elementy. Wliczając gości, doliczyłem się że "Trembling Crown" powstało przy udziale aż ośmiumuzyków! Kim są muzycy sesyjni którzy brali udział w nagraniach? Jemina Pouttu jest wokalistką wspierającą, śpiewała już w chórkach na naszych wydawnictwach "Demonstration" i "Silver Cloak". Ville Valtonen grał na gitarze flamenco w "Trembling Crown", a także zaśpiewał kilka chórków. Juuso Heikkilä wykonał efekty dźwiękowe i intra na album, a Matti Laaksonen zagrał na wiolonczeli. Byliśmy bardzo podekscytowani, że ci ludzie przyczynili się do doskonałości albumu i nie mogliśmy prosić o lepsze rezultaty.

Foto: Chalice

dejścia do żadnego rodzaju "szufladki" lub podgatunku. Osobiście uważam, że metal powinien być czymś, co nie jest zgodne z jakimś sztucznym zestawem wytycznych lub zasad. Ma dużą swobodność i różnorodność w ramach samego gatunku. Chalice jest metalowym zespołem, który jeszcze bardziej przesuwa te granice. Gdy zastanawiałem się co mogło Was inspirować, moja pierwszą (ale oczywiście nie jedyną) myślą był gotyk. Na "Trembling Crown" słyszę dużo Paradise Lost, ale z drugiej strony także Iron Maiden, epickie motywy jak z Wishbone Ash czy Ashbury, a do tego sporą dawkę occult rocka na modłę Blue Oyster Cult lub Ghost. Trafiłem choćby z jedną nazwą?

154

CHALICE

Szanuję oba wymienione zespoły. Innym świetnym zespołem, który bardzo cenię, mimo że różni się od naszego brzmienia, jest Venenum z Niemiec. Ich album "Trance of Death" z 2017 roku zawiera wiele elementów, które również wykorzystujemy w naszym komponowaniu. Jesteśmy fanami muzyki emocjonalnej, która ma wartość klimatyczną, tu i ówdzie wręcz oniryczną scenerię dźwiękową. Czy istnienie i popularność tych grup miały dla Was znaczenie? Mam na myśli to, że aby zdecydować się na podobną mieszankę stylu jaką prezentujecie, potrzeba jednak pewnej odwagi. Być może sukcesy grup łączących heavy metal z graniem gotyckim i occult rockiem były jakimś sygnałem w

Czy w Waszym repertuarze jest więcej materiału, który poddajecie starannej selekcji i upubliczniacie tylko to, co najlepsze? Oczywiście! Nawet na etapie przedprodukcji albumu mieliśmy gotowe utwory, które ostatecznie nie trafiły na "Trembling Crown", ponieważ musieliśmy starannie wybrać najbardziej pasujący sposób na opowiedzenie historii albumu. Niemniej jednak tamte piosenki z pewnością nie zostały zapomniane i wyrzucone - pojawią się w takim czy innym kształcie… Pytam o to, bo naliczyłem że oprócz inter ludiów i przerywników, przez 4 lata działalności opublikowaliście łącznie 11 utworów. To relatywnie niedużo. Nie słyszałem w Waszym repertuarze żadnego numeru który brzmiałby jak napisany "na kolanie". Każdy z nich brzmi jak owoc długiej pracy i poświęconego czasu. Jak wygląda u Was proces komponowania? Jak dotąd większość kompozycji układałem ja, Mikael lub obaj razem. Zwykle przynosimy mocny pomysł, a aranżacja odbywa się wraz z całym zespołem. Z drugiej strony Joni ma niezwykle kreatywne podejście do melodii wokalnych, zwłaszcza jeśli chodzi o linie


refrenów i nieraz zwracałem się do niego z moimi własnymi kompozycjami, aby uzyskać ten niezwykle śpiewny haczyk do refrenu. Myślę, że niektóre z naszych najlepszych momentów, jak na przykład "Stars", były wynikiem współpracy kompozytorskiej między mną, a Mikaelem oraz wokalnych melodii Joni. Informację o rozpoczęciu nagrań zamieściliście na swoich mediach społecznościowych na początku lutego. W połowie maja ogłosiliście że nagrania są na ukończeniu, by potem zamilknąć na niemal 5 miesięcy. Od ukończenia nagrań do wydania albumu minęło ponad pół roku! Co działo się w tym czasie? Pierwotnie premierę zaplanowano na październik. Oczywiście, ponieważ globalne okoliczności były co najmniej trudne, mieliśmy przeczucie, że zostanie przełożony, ale osobiście cieszę się, że wersja CD albumu została wydana jeszcze w 2020 roku i nie została przesunięta dalej, na 2021r. Odkąd zakończyliśmy nagrania do albumu, już kształtowaliśmy pomysły do nadchodzącego materiału Chalice. A jak przebiegała sama praca w studiu? Proces studyjny "Trembling Crown" był właściwie dość płynny i łatwy, ponieważ przedprodukcja albumu została wykonana starannie i współpracowaliśmy z naszym zaufanym Juuso Pakkanenem, który jest dla nas jak brat i jest w stanie zmusić nas do osiągnięcia najwyższej wydajności. Jego profesjonalizm i wiedza to duża część sukcesu albumu. Mam wrażenie że z każdym kolejnym wydawnictwem idziecie w stronę coraz bardziej skomplikowanych kompozycji i brzmienia. Na demówce "Demonstration" utwory są prostsze i trwają po ok. 5 minut. Na "Trembling Crown" średnia długość piosenki to ponad 7 minut, do tego jest bardziej progresywnie i różnorodnie. To wyraz waszej ewolucji muzycznej czy po prostu lepszych możliwości produkcyjnych? To dobre pytanie. Powiedziałbym, że to częściowo jedno i drugie. Długość utworów niekoniecznie była czymś, co chcieliśmy prze-

Foto: Chalice

Foto: Chalice

dłużyć z punktu widzenia pisania piosenek, ale raczej z punktu widzenia fabuły. "Trembling Crown" to dość masywny album z dużą dbałością o szczegóły i mnóstwem odważnych aranżacji, ponieważ to był rdzeń historii albumu. Mam przeczucie, że na nadchodzącym materiale Chalice będzie trochę krótszych piosenek, z kilkoma epickimi kawałkami w duchu "Trembling Crown". Recenzje które zbieracie są w większości bardzo pochlebne. Chyba można powiedzieć, że krytyka poznała się na "Trembling Crown" i oceniła go tak, jak na to zasłużył. Spodziewaliście się tego? Czy mieliście w ogóle jakieś oczekiwania względem tej płyty i jej odbioru? Wszyscy czuliśmy, że nagraliśmy świetny debiutancki album, ale szczerze muszę przyznać, że ogromna ilość pozytywnych opinii mnie przytłoczyła! Wiele większych magazynów, takich jak Rock Hard czy Metal Hammer, wydało bardzo pochlebne recenzje, a także znaleźliśmy się w kilku listach z Top 20, chociaż premiera była w grudniu... Nie trzeba dodawać, że jesteśmy bardzo dumni z otrzymanych opinii, zarówno od fanów, jak i mediów.

Ale trzeba przyznać że Wasz debiut wypada w czasie bardzo silnej konkurencji. Zarówno rok 2019, jak i 2020 obfitował w ogromną ilość bardzo dobrych albumów heavy metalowych. Które z nich wskazalibyście jako najlepsze? To zdecydowanie trudne pytanie. Ostatnio jedną z najważniejszych rzeczy dla mnie był "Wilderness Of Hearts" zespołu Lord Fist, który ukazał się zaledwie kilka tygodni przed naszym albumem. Słyszałem go wielokrotnie i jest pełen świetnych smaczków, emocjonalnej gry na gitarze i wspaniałych kompozycji. Jeśli mówimy o klasycznych zespołach, to "Angel of Light" od Angel Witch był wyjątkowo dobrym albumem, który mnie powalił. Mówiąc o ruchu NWOBHM, z pewnością wywarli oni wpływ na moje pisanie piosenek. Finlandia to kraina z której pochodzi sporo klasycznych zespołów heavymetalowych (Oz, Tarot), również w młodym pokoleniu (choćby świetne Iron Griffin, Satan's Fall czy Chevalier), ale to nie z nich słynie Wasza scena. Opowiedzcie trochę o metalu w Waszej ojczyźnie. Polecacie jakieś zespoły? Przez lata Finlandia była zdecydowanie bardziej znana ze sceny black i death metalowej. Ostatni album najważniejszego moim zdaniem fińskiego zespołu Beherit, jest po raz kolejny fantastyczny i doskonale pokazuje, że DNA zespołu można usłyszeć zarówno w muzyce black metalowej, jak i dark ambientowej. Dalej, Archgoat to kolejny black metalowy zespół, który bardzo szanujemy i który wciąż wydaje mocne albumy jeden po drugim. Inny starszy zespół, który chciałbym gorąco wszystkim polecić, a który jest niezwykle pomijany, to Babylon Whores, który moim zdaniem jest jednym z najważniejszych fińskich zespołów rockowych i miał ogromny wpływ na nasze brzmienie. Nawet jeśli nie są już aktywni od ponad 10 lat, to ich wpływ na fińską scenę jest niekwestionowany! Jak trafiliście pod skrzydła High Roller Records? To dosyć prestiżowa marka, a Wy współpracujecie z nią już od czasu debiutanckiej EP. Skontaktowali się z nami, kiedy pracowaliśmy nad 7" "Silver Cloak" i byli wytwórnią, z którą mieliśmy nadzieję podpisać kontrakt.

CHALICE

155


HMP: Jakie motywacje stały za utworzeniem zespołu Night Prowler? Luke D. Couto: Motywacja przyszła ze strony nowej fali tradycyjnego heavy metalu. Mamy tu, w Sao Paulo, wiele fajnych heavy metalowych zespołów, świetnie grających na żywo. Kiedy zakładaliśmy Night Prowler w 2017 roku, mój inny zespół Rider nie był aktywny, podczas gdy mnie rozpierała energia i sporo komponowałem; w związku z tym zdecydowałem się stworzyć całkiem nowy projekt i wykorzystać w jego ramach moją energię twórczą.

Foto: Chalice

HRR to powszechnie szanowana wytwórnia z doskonałą dystrybucją na całym świecie i jesteśmy bardzo zadowoleni z ich sposobu działania. Jako fan Waszych poprzednich wydawnictw muszę spytać czy jest szansa, że "Demonstration" i "Silver Cloak" ujrzą kiedyś światło dzienne w formie CD? Nie jesteś pierwszą osobą, która o to pyta, więc jestem pewien, że w przyszłości pojawi się wydanie zawierające oba z nich, być może w formie kompilacji…? Czekam z niecierpliwością! Co do warstwy treściowej - Wasze pierwsze demo "Demonstration" było opatrzone opisem "Esoteric Heavy Metal". Jednak oprócz tematów okultystycznych czuję tu spory powiew swego rodzaju "baśniowości", inspiracji literaturą fantasy. Jakie są Wasze inspiracje tekstowe? Podobnie jak w przypadku inspiracji muzycznych, niezwykle trudno jest zawęzić je do kilku elementów, ale osobiście inspirują mnie osobista metamorfoza, transcendencja, koncepcja odrodzenia i duchowego oświecenia za pomocą środków rytualnych. Teksty które piszę, są często bardzo osobiste i wolę zbytnio nie otwierać ich znaczenia, ponieważ uważam, że piękno sztuki tkwi w interpretacji tego, kto jej doświadcza. Zastanawia mnie to, bo na Waszym profilu w metal-archives, pod rubryką Lyrical Themes nie widnieje żaden opis. Gdybym to ja

miał go zamieścić, wpisałbym tam "spiritualism, personal struggles, darkness". Myślę, że odpowiedziałem na to dość obszernie w poprzednim pytaniu, ale jesteś na dobrej drodze, jeśli chodzi o te tematy…. Porozmawiajmy o grafice i layoucie waszych albumów. Są bardzo spójne i pasują do klimatu utworów. Skąd zaczerpnęliście obraz do okładki "Trembling Crown"? Co on symbolizuje? Okładka albumu to wspaniałe dzieło zatytułowane "The Number of the Beast" autorstwa nieżyjącego już Williama Blake'a. Mieliśmy ogromne szczęście, że otrzymaliśmy prawa do wykorzystania grafiki do naszego albumu z Rosenbach Institute w Filadelfii i osobiście chciałbym wierzyć, że sam William Blake również doceniłby nasz album z jego grafiką na okładce. Okładka przedstawia dwa stwory, jeśli wolisz demony, z których jeden wskazuje kierunek, na który drugi - główny bohater - nie patrzy. Symbolizuje to wzmacniający stan umysłu, który w oczach patrzącego jest wyzwalający, ale przez innych wydaje się, że odurzył niegdyś sprawiedliwego i stabilnego przywódcę. Warto też wspomnieć o autorze okładki "Silver Cloak" i layoutu do "Trembling Crown". Opowiedzcie o Sinful Perception Graphics i Waszej współpracy. Pracowaliśmy już z Sinful Perception Graphics i Kevinem "HeavySteeler" nad naszym "Silver Cloak" i wykonał świetną robotę z okładką EPki. Muszę powiedzieć, że wielki, szlachetny wygląd, który można zobaczyć na okładkach CD i LP "Trembling Crown", jest doskonałym przykładem niezwykle profesjonalnego oka, które posiada. Wyszło perfekcyjnie. Nie trzeba dodawać, że będziemy z nim pracować również nad naszym nadchodzącym materiałem. Poza tym, że jest niezwykłym artystą, jest także człowiekiem stojącym za Diabolic Night i Desrever, do których sprawdzenia zachęcam wszystkich niezaznajomionych. Piotr Jakóbczyk

156

CHALICE

Kogo zaprosiłeś do współpracy? Night Prowler: Luke jest założycielem Night Prowler oraz głównym twórcą utworów. To on zwerbował pozostałych muzyków. Traktował to początkowo jako solowy projekt, ale wkrótce zmienił zdanie, gdy pozostali zaczęli aktywnie się udzielać i wnosić wiele własnych pomysłów. Zostaliśmy regularnym zespołem. Luke nie jest jedynym showman'em na scenie, podczas koncertów zachowujemy się demokratycznie i każdy ma przestrzeń do pokazania się. Pierwsza rzecz, jaką chcielibyście powiedzieć europejskim fanom hard&heavy na temat "No Escape..."? Night Prowler: Album z bogactwem detali. Słuchajcie w nocy i głośno! (śmiech) Czy uważacie utwór "Night Prowler" za Wasz najbardziej reprezentatywny? Night Prowler: Tak, jest on kulminacją koncertów, kończymy nim nasze występy. Maksymalnie oddaje nocną atmosferę wokół naszego zespołu, a refren pełen pobocznych wokali, zaprasza wszystkich do wspólnego śpiewania. Słychać w nim ducha lat siedemdziesiątych (kadencje!), zwłaszcza pokroju Triumph i UFO. Jest bardziej melodyjne i inne, naprawdę wyjątkowe dla nas oraz dla naszych fanów. Mamy na "No Escape..." aż dwa utwory instrumentalne. W jaki sposób postrzegacie rolę instrumentali na rockowych albumach? Night Prowler: Znamy osobiście wiele osób, które są przeciwne instrumentalom na płytach. Ale my jesteśmy fanami rocka progresywnego lat siedemdziesiątych i dorastaliśmy słuchając instrumentali. Interesujące jest dla nas pozwalanie fanom na popuszczanie wodzy wyobraźni, a właśnie takie kawałki umożliwiają przeniesienie słuchacza do emocji innych miejsc i czasów. Dostrzegam u Was wpływy Iron Maiden (zwłaszcza z okresu po-Blaze'owskiego), Van Halen, może jakiś Demon czy też Def Leppard. Luke D. Couto: Oh yeah, kochamy to! Większość naszych inspiracji pochodzi z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, zwłaszcza N.W.O.B.H.M. Podoba mi się okładka zdobiąca wznowienie "No Escape...". Przypomina heavy metalowe komiksy i mnóstwo w niej detali. Iron Maiden miało swoje "22 Acacia Avenue", Wy zaś "R. Augusta". Iron Maiden przedstawiło kiedyś Margaret Thatcher na jednej ze swoich okładek, a Wy macie tutaj dwie inne ladacznice. Na logo oraz na ko-


Słuchajcie w nocy i głośno Przygotowaliśmy dla Was wgląd w kolejną młodą ekipę z nurtu NWOTHM, tym razem pochodzącą z rozśpiewanej Brazylii. Night Prowler to propozycja dla osób lubiących jednocześnie łagodniejsze oblicze metalu (Demon, Def Leppard, Tygers of Pan Tang) oraz tradycyjny rock radiowy z lat siedemdziesiątych (Triumph, UFO, Van Halen). Jak sami mówią, macie tutaj okazję do popuszczenia wodzy fantazji oraz do emocjonalnego przeniesienia się do innych miejsc i czasów. O muzyce, filmie, najlepszych hot dogach na świecie, różnicy między Argentyną a Brazylią oraz zawartości właśnie wznawianego debiutu "No Escape..." odpowiadali demokratycznie wszyscy członkowie Night Prowler. szuli głównego bohatera widzimy krople krwi, co dobrze pasuje do prezentowanej sceny. W jaki sposób doszło do powstania tej grafiki? Luke D. Couto: Cóż, pierwotnie miała to być okładka do singla "Never Surrender". R. Augusta jest odpowiednikiem "Sunset Strip" dla Sao Paulo. Mamy wiele przygód i wspomnień związanych z tym miejscem (śmiech). Odnośnie loga, zostało ono wykonane przez naszego perkusistę, Cave’a Hoffmanna, który opracował również nasze oryginalne koszulki. Cave Hoffmann: Jeszcze zanim dołączyłem do Night Prowler, byłem zaangażowany w odświeżanie loga zespołu Rider, który w tamtym czasie współtworzyłem wraz z Luke D. Cuoto. Jak tylko zacząłem bębnić w Night Prowler, od razu nosiłem się z zamiarem zadbania o wizualną stronę grupy. Zależało mi, żeby napis był czytelny, a jednocześnie całość agresywna. Okładka do "No Escape..." jest logiczną kontynuacją tematatyki albumu. Stal symbolizuje heavy metal, zaś krew - przemoc ujętą w części liryków. Możliwość stworzenia przeze mnie kompletnie nowego loga była dla mnie bardzo satysfakcjonująca, ponieważ zwiastuje ono nową fazę w rozwoju okoliczności towarzyszących Night Prowler. Właśnie. "No Escape..." było początkowo wydane przez Kill Again Records w sierpniu 2018, ale tylko w nakładzie 500 egzemplarzy. Teraz, w 2021 roku, ukaże się ponownie za sprawą Dying Victims Productions, jako winyl. Skąd decyzja, aby pierwsza edycja była limitowana? Czy jest jakaś różnica w brzmieniu obu wersji? Luke D. Couto: Cóż, ograniczona część naszych odbiorców jest w ogóle zainteresowana fizycznymi nośnikami. Podeszliśmy do tematu na spokojnie i ostrożnie, tak, aby nie ponieść ewentualnie dużej straty finansowej. Ku naszemu zaskoczeniu, zainteresowanie było jednak na tyle spore, że zrobiliśmy ponowne wydanie wraz z Dying Victims. Cieszymy się, że będzie to winyl, bo zawsze chcieliśmy usłyszeć Night Prowler właśnie na winylu. Co do różnicy w brzmieniu, pozostawiliśmy taki sam mix, ale sama forma nośnika wpływa na charakter dźwięku. Co moglibyście powiedzieć na temat utworów Night Prowler napisanych po sierpniu 2018? Czy są one podobne do tych zawartch na "No Escape..." czy też podążyliście w odmiennym kierunku?

Gabriel Teixeira: Zawsze dążymy do komponowania coraz to lepszych utworów oraz do urozmaicania atmosfery pomiędzy nimi. Mamy wyrobioną muzyczną podstawę, na której wszystko się opiera, i z którą się identyfikujemy, ale lubimy mieszać w to indywidualną wrażliwość każdego członka Night Prowler. Czytałem gdzieś, że zamierzaliście zrobić video clip z Midnight Movies. Czy moglibyście rozwinąć ten temat? Cave Hoffmann: Ja oraz moja żona, jesteśmy właścicielami Roiz & Hoffmann Co., na które składa się kilka biznesów, w tym firma produkująca video. Zaczęliśmy robić klipy reklamowe oraz video przeznaczone na YouTube, w tym jedno promujące Night Prowler. Chcieliśmy opowiedzieć pewną historię jak w kinie, a nie tylko ukazać grający zespół. Mieliśmy już ukończony skrypt i rozglądaliśmy się za partnerami w celu rozpoczęcia nagrań jeszcze w 2020 roku, ale te plany musiały zostać przełożone. Mamy nadzieję wkrótce do nich powrócić. Zastanawiam się czasem, jak zespoły rockowe pochodzące z krajów o znikomym rozpowszechnieniu języka angielskiego, odnoszą się do śpiewania po angielsku? O ile wiem, tylko 5% populacji brazylijskiej potrafi mówić po angielsku. Czy stanowi to dla Was pewną trudność, barierę? Czy przypadkiem nie jest tak, że brazylijscy fani

woleliby słuchać Was po portugalsku? Gabriel Teixeira: Znajduje to odzwierciedlenie w naszym śpiewaniu, mianowicie refreny są proste, z łatwymi do nauczenia się melodiami. Brazylijscy fani są bardzo wrażliwi na punkcie języka, a bycie brazylijskim fanem oznacza uczenie się tekstów piosenek. Wynika stąd, że pomagamy ludziom w przyswajaniu sobie angielskiego (śmiech). Jeśli chodzi o nas, przywykliśmy już wcześniej do posługiwania się angielskim, więc nie mieliśmy najmniejszego problemu z pisaniem liryków. Night Prowler jest osadzone w Osasco, prawda? Sprawdziłem, że to miasto jest jednym z najbardziej zagęszczonych na całym świecie, coś jak Tokyo, albo Nowy Jork. Abstrahując w tej chwili od muzyki, jak to jest mieszkać w Osasco? Gabriel Teixeira: Urodziłem się w samym Osasco, a teraz mieszkam w okolicach. Ostatnio mamy tu bardzo silną scenę metalową. Poza tym, najciekawszym faktem o Oz (jak mówimy o Osasco) jest niewyobrażalnie wielka liczba wróbli, oraz najlepsze hot dogi na świecie (śmiech). W której heavy metalowej scenie widzicie większy potencjał: brazylijskiej czy argentyńskiej? Gabriel Teixeira: Zależy, co kto dokładnie lubi. Powiedziałbym, że Argentyna jest bardziej nastawiona na epiczny heavy metal (z ogromną liczbą fanów). Brazylia nie stroni od epic heavy metalu, ale tutejsza scena wydaje się być znacznie bardziej urozmaicona, z wielkim wpływem hard rocka lat osiemdziesiątych oraz tradycyjnego heavy metalu. To ciekawe spostrzeżenia. Na zakończenie zapytam, jakie macie plany na przyszłość Night Prowler? Drugi album? Międzynadowa trasa koncertowa? Gabriel Teixeira: Oczywiście planujemy nadejście w końcu drugiej płyty, ale potrzebujemy zebrać wpierw cały zespół w jednym miejscu, omówić sprawę i doszlifować kompozycje. Wiele nas czeka: video klipy, nowe utwory, próby, trasa z prawdziwego zdarzenia. Sam O'Black

Foto: Night Prowler

NIGHT PROWLER

157


Czysta magia - Black & Damned to nowicjusze z fantastycznym albumem i każdy, kto zna Iron Maiden, Black Sabbath czy Helloween, powinien go kupić! - twierdzi wokalista Roland Seidel. Debiut tej niemieckiej formacji, zatytułowany "Heavenly Creatures", faktycznie uraduje fanów starego, dobrego metalu, bo to materiał na wysokim poziomie. Zespół liczy, że to dopiero początek, ale zdaje sobie też sprawę, że bez wsparcia fanów wszystko może skończyć się na marzeniach... HMP: Wygląda na to, że przez jakiś czas nie udzielałeś się w żadnym zespole, ale pasja do muzyki nie jest czymś, co wygasa bezpowrotnie, stąd myśl o założeniu Black & Damned? Michael Vetter: Ostatni raz byłem w zespole w 2016 roku. Wtedy zaczęły się moje problemy zdrowotne. Dlatego potrzebowałem przerwy. Nie miałem też pomysłu na nowy band. Ten zespół powstał zupełnie przez przypadek. Chciałem wykorzystać czas, kiedy byliśmy na przymusowym lockdownie, wtedy napisałem kawałek. Poprosiłem kilku wokalistów, aby go zaśpiewali. Roland był pierwszym, który odpowiedział. Od razu zauważyłem, że współpraca między nami układa się bardzo dobrze, więc postanowiliśmy

cej zespołów niż wtedy, kiedy zaczynaliście grać pod koniec lat 90., a i publiczność jest bardziej kapryśna, wręcz zepsuta przez wszechobecny, dostępny po jednym kliknięciu, nadmiar muzyki. Kiedyś kupowało się płytę lub kasetę, słuchało strony A, strony B i nawet jeśli coś nie spodobało się nam od razu, to taki album dostawał kolejne szanse, można było wgryźć się w jego zawartość i nawet do niej przekonać - teraz jest to nie do pomyślenia, ludzie słuchają fragmentu utworu i błyskawicznie przechodzą do kolejnego, co wydaje się zachowaniem bezsensownym, szczególnie w przypadku dłuższych kompozycji... Roland Seidel: Tak robią ludzie, którzy zajmują się pisaniem recenzji, ale oni nie są pra-

Foto: Black & Damned

wyprodukować cały album. Okazało się, że nasz materiał jest bardzo dobry i stało się oczywiste, że narodzi się z tego nowy zespół. Być zespołem metalowym w pandemicznych realiach to jest chyba jeszcze większe wyzwanie niż rok czy trzy lata temu, bo scena muzyczna została praktycznie sparaliżowana - to was w żadnym razie nie zdeprymowało? Michael Vetter: Nie! Nie opieramy naszego sukcesu na okolicznościach zewnętrznych. Wierzę w prawo rezonansu. Jeśli masz dobre myśli, przydarzą się ci dobre rzeczy. Jeśli wątpisz, że odniesiesz sukces, nie odniesiesz sukcesu! Dlatego traktujemy sytuację taką, jaka jest i wykorzystujemy ją najlepiej jak potrafimy. Do tego obecnie funkcjonuje znacznie wię-

158

BLACK & DAMNED

wdziwymi fanami metalu. Ja albo lubię jakiś zespół, albo nie. Jeśli podoba mi się ich styl i muzyka, to staram się słuchać ich w większej dawce. Każdy powinien mieć odwagę, aby częściej słuchać nowych kapel. Black & Damned to nowicjusze z fantastycznym albumem i każdy, kto zna Iron Maiden, Black Sabbath czy Helloween, powinien go kupić! Zawartość "Heavenly Creatures" potwierdza jednak, że stworzyliście tę płytę nie kierując się gustami szerszej publiczności, bo to materiał zwarty, dość oldschoolowy, bez modnych wtrętów, które mogłyby sprawić, że będziecie szerzej funkcjonować na streamingowych playlistach? Roland Seidel: Nigdy nie jest za późno na dobry tradycyjny metal, albo inaczej... dlaczego Black Sabbath i Iron Maiden grają w pełnych salach? Nie do końca wiem do czego

dążysz swoim pytaniem... Ale dlaczego nie mielibyśmy zadowolić szerszej publiczności? Kiedy piszę muzykę, nie zastanawiam się, czy nadaje się ona na streamingowe playlisty, wszystko pochodzi z duszy mój przyjacielu. Michael Vetter: Przede wszystkim tworzymy muzykę taką, jaką kochamy! Tworzymy ją dla przyjemności. Jeśli twoim ulubionym kolorem jest niebieski, równie dobrze możesz polubić czerwony! Dlatego powinniśmy robić coś tylko z miłości, nie z kalkulacji. Z drugiej strony warto jednak mieć jakiś rozpoznawalny, charakterystyczny utwór, nawet jeśli niekoniecznie przebój - wygląda na to, że macie coś takiego w zanadrzu, konkretnie "Salvation" albo "Born Again"? Roland Seidel: Cała płyta jest hitem (śmiech). Oczywiście do wideo wybierasz utwory, które lubisz najbardziej. W sumie będzie pięć teledysków, jeśli ci się nie spodobają, możesz w ciemno kupić nowy album AC/DC. Słyszę na tej płycie wpływy tradycyjnego i power metalu, do tego dyskretne echa hard rocka - to co stworzyliście, to wypadkowa waszych muzycznych fascynacji, czego dodatkowym efektem jest materiał tak urozmaicony w warstwie muzycznej? Roland Seidel: Nie zastanawialiśmy się wcześniej, w jakim stylu chcemy grać. To była czysta energia i moc, która pojawiła się między mną a Michaelem. Nie potrafię ci tego wyjaśnić, to była czysta magia. Michael Vetter: Nasze kompozycje nie powstały pod wpływem innych muzyków. W swojej karierze grałem różne rzeczy. Tym razem siedziałem w swoim studio bez żadnych planów. Każdy dzień był inny. W słoneczne dni pisałem wesołe kawałki. W ponure dni pisałem melancholijne utwory. Uwolniłem swoją inspirację. Wszyscy jesteście doświadczonymi muzykami, ale obstawiam, że nie czujecie się supergrupą, bo ważne jest to, co tworzycie obecnie; przeszłość jest tylko przeszłością i nie może mieć wpływu na przyjęcie i notowania Black & Damned? Roland Seidel: Nie lubię gwiazd rocka, każdy powinien zachowywać się jak zwykła osoba, ale często bywa, że pieniądze padają na mózg i go wyłączają. Zawsze byłem osobą, która więcej dawała niż brała. Oczywiście cieszę się też z dobrej promocji oraz znalezienia świetnej wytwórni, która otworzyła przed nami wiele możliwości. omysłów chyba wam nie brakowało, skoro Po na CD mamy dwa utwory dodatkowe? Nie jest też trochę tak, że dyskryminujecie za ich sprawą tych, którzy preferują winylowy nośnik, na którym zmieściło się tylko 10 utworów - może warto pomyśleć o winylowym singlu z tymi dwoma bonusami? Roland Seidel: Twoje pytanie jest od razu odpowiedzią. Nasz album trwa 59 minut ale na winylu niestety można umieścić co najwyżej 50 minut. Dlatego wskazówka dla ciebie, musisz kupić oba nośniki! (śmiech) Kim lub czym są te tytułowe, niebiańskie kreatury? Michael Vetter: Te stworzenia to demony,


które sam tworzysz. Wszystko pochodzi z potężniejszej mocy. To, czy chcesz dobra, czy zła, zależy od ciebie. Te stworzenia są lustrem, które trzymasz przed sobą. "Heavenly Creatures" to niemal w sto procent wasza produkcja, łącznie z szatą graficzną, tylko za miks i mastering odpowiadał Achim Köhler - mieliście tak klarowną wizję brzmienia tego materiału, a do tego umiejętności, więc producent z zewnątrz nie był potrzebny? Michael Vetter: Tak. Na tym albumie wszystko zrobiliśmy sami, ponieważ faktycznie mieliśmy jasną wizję. Wiedzieliśmy, jak powinna brzmieć nasza płyta. Wiedzieliśmy także, jak zwizualizować zawartość albumu. Rezultatem była i jest klarowna reprezentacja naszych pomysłów. O koncertowej promocji nowych wydawnictw nie ma teraz mowy - to dlatego zamierzacie wesprzeć wasz debiutancki album aż pięcioma teledyskami/cyfrowymi singlami? Roland Seidel: Oczywiście brakuje koncertów, aby promować album, więc wydamy pięć singli i teledysków. Po premierze albumu do marca 2021 roku ukażą się jeszcze dwa filmy. Wtedy fani decydują, czy im się to spodoba, czy nie. Sieć w pewnym sensie zadała ogromny cios muzyce, bo branża muzyczna wygląda teraz zupełnie inaczej niż jeszcze 15 lat temu, ale z drugiej strony zespół taki jak Black &

Damned ma dzięki niej możliwość nieograniczonego wręcz promowania swej muzyki i dotarcia dzięki streamingowi oraz cyfrowej wersji płyty do potencjalnych fanów na całym świecie? Roland Seidel: Oczywiście jest wiele sposobów na promowanie się, ale jest też wiele zespołów. Wyróżnienie się wśród tej masy dobrych zespołów jest trudne. Trzeba pamiętać, że nasz zespół jest nowy i nie zagrał jeszcze koncertu na żywo. Ale nadal wierzymy, że nasz album będzie się dobrze sprzedawał, ponieważ jest w nim dużo uczucia i energii. Wiążecie z tym albumem duże nadzieje, czy podchodzicie do tego na luzie, na zasadzie co ma być, to będzie? Michael Vetter: Wiemy, że dzięki temu albumowi odniesiemy sukces, ponieważ ludzie czekają na płyty, które przynoszą uczciwą muzykę. Nie mamy przymusu, aby cokolwiek robić na siłę. Ponieważ fani z góry pokazują nam, że kochają muzykę. Oczy-wiście bardzo ważne jest, aby płyta CD sprzedawała się dobrze. W przeciwnym razie trudno będzie utrzymać się na rynku. Jeśli magazyny i portale internetowe będą nadal przedstawiać naszą płytę CD w tak dobrym świetle, osiągniemy jednak nasze cele! Znając jednak potencjał "Heavenly Creatures" tak w skrytości ducha liczycie na to, że ten materiał stanie się dla zespołu czymś więcej, taką katapultą do dalszej kariery i przede wszystkim rozwoju?

Roland Seidel: Ten materiał zasługuje na to, by go wysłuchać, ale ostatecznie to fan decyduje, tak zawsze było. Michael Vetter: Najważniejsze dla nas jest to, że jest nas pięciu muzyków, którzy się odnaleźli. Ten album nas stworzył, że tak powiem! Czujemy w zespole szczególną chemię. Ponieważ mamy dobrą płytę i wspaniały skład, nic nas nie powstrzyma! Wojciech Chamryk & Sara Ławrynowicz


Nowa generacja potrzebuje heavy metalu Współczesny, młody heavy metal kojarzy nam się nieodłącznie z oldschool'em. Wytwórnie, festiwale, wizerunek i brzmienie zespołów - to wszystko jasno hołduje latom 80 (żeby nie powiedzieć że je kopiuje). Wzorcami są toporne kultusy tamtych czasów, a przykładem jak należy to robić, doświadczeni w tej materii koledzy z Enforcer czy Skull Fist. Z Generation Steel jest trochę inaczej. Ta niemiecka ekipa zdaje się stać gdzieś obok Nowej Fali Tradycyjnego Heavy Metalu, a "młodym" zespołem który na nich wpływa jest… Dream Evil. Stawiają więc na nieco bardziej współczesny wizerunek, nowocześniejszą produkcję i pełny profesjonalizm. Nie dla każdego brzmi to zachęcająco, ale chcę uspokoić konserwatystów - panowie niemal co krok odwołują się do tradycji klasycznego germańskiego heavy, a przecież trudno o coś bardziej "true". Ale nie ja jestem tu od reklamowania Generation Steel. Lepiej poczytać co do powiedzenia ma lider zespołu - gitarzysta Jack The Riffer i posłuchać ich debiutanckiego krążka - "The Eagle Will Rise". HMP: Cześć Jack! Na początek naszej rozmowy proponuję trochę historii. Pierwsza informacja o Generation Steel pojawiła się w sieci przed Świętami Bożego Narodzenia 2019. Czy możemy ten czas przyjmować za umowny początek Waszej działalności? Opowiedz o powstaniu zespołu. Jack the Riffer: Założyłem Generation

dny metalowy charakter i jakość wokalu. Jak się poznaliście i jak wyglądało komple towanie składu? Poznałem Pascala w 2016 roku. Byliśmy sąsiadami - moja sala prób i studio Pascala znajdowały się obok siebie. Kiedy zacząłem myśleć o nowym zespole, pomyślałem o nim

160

GENERATION STEEL

Określenia, które nasuwają się do głowy wraz z pierwszymi dźwiękami Waszego debiutu to profesjonalizm, precyzja ale i radość z grania. Zdecydowanie słychać że nie jesteście w tej branży nowi i wiecie jak skomponować dobry heavy metalowy numer, ale mimo wszystko - chyba mogę Was nazwać debiutantami? Można tak powiedzieć w kontekście wspólnego wydawania albumu, aczkolwiek zespół składa się z doświadczonych, wykwalifikowanych indywiduów, które już zgromadziły swoją wiedzę i ukształtowały swoje nastawienie do sceny. Każdy członek zespołu został wybrany ze względu na jego osobowość, metalowy styl i postawę, która idzie w parze z ambitnym nastawieniem. To ambitne nastawienie owocuje - trzeba przyznać że Wasza kariera rozwija się bardzo szybko. Od pojawienia się w mediach społecznościowych, do nawiązania współpracy z Pure Steel Records upłynęły niespełna trzy miesiące. Dopiero po kolejnych trzech ogłosiliście uzupełnienie składu o wokalistę - Rio Ullricha, a zaraz potem rozpoczęliście pracę nad nagraniem albumu. Dzięki za to spostrzeżenie! To tylko kwestia motywacji, organizacji i chęci! Jestem osobą, która nie lubi zbyt wielu teoretycznych rozmów. Wolę działać i skupiać się na celu.

ze względu na jego umiejętności w grze na gitarze prowadzącej i doświadczenie pracy w studiu. Martin i ja znamy się od lat i zawsze widziałem go jako perkusistę w moim zespole ze względu na jego zabójcze metalowe bębny. Kiedy pokazałem mu pierwsze nagrania, był podekscytowany i zmotywowany do wejścia w Generation Steel. Michael i ja nie znaliśmy się osobiście w 2019 roku, ale wiele słyszeliśmy o sobie, ze względu na naszą reputację. Skontaktowałem się z nim i byłem bardzo szczęśliwy, że udało mi się go przekonać. Natomiast Rio udało nam się znaleźć przez internet.

Chciałem zapytać jeszcze o pracę z Pure Steel Records. To wytwórnia, która może pochwalić się współpracą z takimi nazwami jak Omen, Picture, Chastain i wiele innych. Do tego za konsoletą zasiadł sam Uwe Lulis z Accept. To chyba spore przeżycie dołączyć do takiej ekipy? To było i nadal jest bardzo fajne doświadczenie. To również bardzo satysfakcjonujące uczucie, że projekt, w który wkładasz tyle wysiłku i energii, przyciąga uwagę, której sobie życzysz. Taka wytwórnia jak Pure Steel zapewnia to i cieszymy się, że możemy pokazać światu rezultat tego, co kochamy robić. Tę współpracę można podsumować hasłem "Stal spotyka stal!" Szczególnie współpraca z Uwe była nieoceniona. Jest moim przyjacielem od wielu lat i wiedziałem, że idealnie mogę z nim zrealizować swoją wizję. Łączy nas ten sam metalowy gust i podejście - więc współpraca była bardzo harmonijna i efektywna. Myślę, że to nie była tylko praca dla Uwe - włożył w nas dużo pasji. Jest wspaniałym facetem! Każdy z nas uczył się i doskonalił pod jego wpływem. Uwielbiamy brzmienie albumu i jesteśmy bardzo zadowoleni z efektu.

Gdy poszukiwałem informacji o Waszych poprzednich zespołach, w metal-archives natknąłem się jedynie na Corbian i Squealer - czyli zespoły Pascala i Michaela. Opo-

Kwestię brzmienia będę chciał kontynuować za chwilę, ale na razie pozostając w temacie Waszego debiutu - jak to się dzieje że nowa, (jeszcze) nikomu nie znana kapela

Foto: Generation Steel

Steel w 2019 roku. Po różnych zmianach w składzie udało mi się finalnie zebrać czterech znakomitych muzyków, którzy mają zarówno doświadczenie muzyczne, jak i prawdziwego heavy metalowego ducha. Strukturę zespołu z początku tworzyła sekcja gitarowa. Pascal Lorenz (m.in. Ex-Oscura, Ex-Corbian) jako gitarzysta prowadzący był idealnym uzupełnieniem i wraz ze mną pisał piosenki na pierwszy album. Michael Kaspar, który odniósł sukces w Squealerze (włączając w to tournee z Judas Priest), zajął stanowisko basisty, a Martin Winter (Ex-Squealer, Ex-Scene X Dream) został perkusistą. Poszukiwanie odpowiedniego wokalisty zakończyło się sukcesem na początku 2020 roku. Angażując Rio Ullricha udało nam się pozyskać pierwszorzędnego wokalistę metalowego, który zapewnił Generation Steel niezbę-

wiedz o pozostałych intrygujących nazwach związanych z Waszą historią - tj. Dead Man's Hand, Bullet Train czy Oscura. Dead Man`s Hand i Bullet Train były moimi wcześniejszymi projektami. Obydwa wydały tylko EPki i zagrały po kilka koncertów. Skończyli grać z powodu braku dynamiki, rozwoju i zmian personalnych poszczególnych członków zespołu.


trafia pod skrzydła renomowanej marki, nawiązuje współpracę z muzykiem Accept, nagrywa profesjonalne wideo promujące i co najważniejsze - długą, solidną i bardzo dobrze brzmiącą płytę? Bez żadnego "rozbiegu" w stylu demówki, małych koncertów klubowych itd. Tak jak mówiłem wcześniej - to tylko kwestia wewnętrznego nastawienia i działania! Zawsze chciałem stworzyć zespół działający jak Generation Steel. Jak dotąd niestety nie udawało się to z powodu braku nastawienia członków moich poprzednich grup. Miniony rok skrzywdził branżę muzyczną, przede wszystkim brakiem możliwości kon certowania. Jak odbiło się to na Was? Ledwie rozpoczęliście wspólną podróż, a już na wejście zostaliście pozbawieni jej bardzo ważnego akcentu jakim jest wspólne występowanie na scenie. Byłoby kłamstwem stwierdzenie, że nie jesteśmy przynajmniej trochę rozczarowani tą sytuacją. Bardzo byśmy chcieli rzucić się w wir koncertów i festiwali, ale niestety w tej chwili nie jest to możliwe. Staramy się być jak najbardziej pozytywni i skupiać się na rzeczach, które możemy robić, jak na przykład praca nad kolejnym albumem. Zawsze jest coś do zrobienia, a w tak dynamicznej rzeczywistości jaką jest zespół, nie można się nudzić. Dlatego po prostu patrzymy w najbliższą przyszłość i mamy nadzieję, że wkrótce będziemy mogli wykonywać nasze piosenki na żywo - ponieważ to jest główny powód, dla którego to robimy. "Generation Steel" to bardzo długi materiał. Aż nie chce się wierzyć że zrobiliście go w przeciągu kilku miesięcy. Tak szczerze jak długo powstawał? Czy macie w zanadrzu utwory które nie trafiły na płytę? Pascal i ja napisaliśmy wszystkie piosenki od stycznia do maja 2020 r., Rio zaczął opracowywać linie melodyczne i teksty w marcu. Równolegle przygotowywałem wszystkie inne rzeczy - organizację pracy w studiu, promocję, stronę internetową, media społecznościowe, filmy i tak dalej. Po prostu wykorzystaliśmy pandemię i lockdown, by skupić się na naszej pracy. Wracając do brzmienia albumu - zasadniczo młode zespoły obierają dziś jedną z dwóch dróg jeśli idzie o produkcję. Pierwsza to prosta, surowa, na modłę retro - zapewne wymaga mniejszego budżetu i jest z reguły wyżej ceniona przez ortodoksyjnych metalow ców. Druga - którą obraliście Wy - jest bar-

Foto: Generation Steel

dziej profesjonalna, sterylna i nowoczesna. Takie było założenie czy pozwolił Wam na to szczęśliwy zbieg okoliczności? Ponieważ nie jesteśmy młodzi - co jest smutne (śmiech) - zainwestowaliśmy w profesjonalną produkcję albumów i inne rzeczy, takie jak filmy. Mamy przekonanie, że jest to konieczne, aby wyróżniać się z tłumu. Preferujemy pracę z dopracowaną koncepcją. Pierwszym sposobem o którym powiedziałeś, działaliśmy wszyscy w naszych poprzednich projektach, we wcześniejszych czasach. Tworzenie muzyki to nie tylko pisanie i granie piosenek. Musisz także zrozumieć, jak działa biznes muzyczny. To zapewnia kompleksowy, profesjonalny wizerunek. Trochę z innej beczki - bardzo lubię teksty w stylu tribute dla ulubionych zespołów, jak ten z waszego eponimicznego utworu. Padają tam nazwy od Queen, przez Rainbow i Iron Maiden, po Mercyful Fate, Slayera i Kreatora. Wiedzieliście od góry że chcecie tam zawrzeć najważniejsze dla Was zespoły i to pod nie układaliście tekst, czy naturalnie w czasie pisania dorzucaliście nazwy które pasowały? Chcielibyście teraz dodać jakieś "honorable mentions" dla tych, dla których zabrakło tam miejsca? Więc co było pierwsze, kura czy jajko? (śmiech) Żadne z nich - proces tworzenia tekstu był spójny. Piosenka napisała się po oczywistym wyborze zespołów, na których się wychowaliśmy i które uwielbiamy do dziś. To ludzie, którzy nas zainspirowali i pokazali nam sposób na wyrażanie siebie, można by nawet powiedzieć, że nas połączyli. Jest wiele wyróżnień, ale wymienienie tylko kilku innych byłoby niesprawiedliwe.

trasie koncertowej gdy sytuacja z pandemią się trochę uspokoi? A może pracujecie nad następną płytą? Naszą strategią jest być gotowym, gdy pandemia dobiegnie końca. To jest powód, dla którego teraz wydaliśmy album. Jesteśmy przekonani, że od lata będziemy mogli grać na żywo. I tak - pisanie piosenek na drugi album już się rozpoczęło. Napisaliście że "Nowa generacja nie potrzebuje niczego wymyślnego, potrzebuje heavy metalu - autentycznego, bezpośredniego i prącego naprzód!" - Śmiem twierdzić, że ostatnie lata faktycznie dostarczają go naprawdę dużo. Jesteście na bieżąco w NWOTHM? Macie swoich ulubieńców? Generation Steel to heavy metal o hymnicznym charakterze, wiernym metalowej tradycji teutońskiej stali. Dorastaliśmy na takich zespołach jak Accept, Grave Digger, Judas Priest, U.D.O., Primal Fear i tak dalej. Jednym z nowszych zespołów, który ma na mnie wpływ w tym stylu, jest Dream Evil. Chcemy zachować i kontynuować styl teutońskiego metalu. Oddaję głos Generation Steel - co macie do przekazania czytelnikom Heavy Metal Pages? Dziękujemy wszystkim za przeczytanie tego wywiadu i zainteresowanie nowymi zespołami, takimi jak my. To naprawdę dużo dla nas znaczy. Mamy nadzieję, że przy "The Eagle Will Rise" będziecie się bawić tak dobrze, jak my. Nastaną lepsze czasy i mamy nadzieję, że spotkamy was na żywo w trasie. Stay healthy - stay metal - stay steel! Piotr Jakóbczyk

Jakie plany na przyszłość? Czy myślicie o

GENERATION STEEL

161


ra, to było jak uderzenie grzmotem błyskawicy. A kiedy Tom zabębnił, wpadłem w podziw nad jego mocą i groovem, pomimo faktu, że to był niemal jego pierwszy kontakt z perkusją w ogóle. Tych dwóch gości nie miało uprzedniego doświadczenia z metalem. Tyle mogę powiedzieć o kontekście formowania się obecnego składu Hell Freezes Over. Uważam, że jest świetny.

Potrzebujemy kogoś, kto byłby w stanie nadać utworom kolorytu Japończycy z Hell Freezes Over mogą uczyć europejską i amerykańską młodzież, co to jest siarczysty speed metal. Poniżej zapoznacie się z pełnym przeglądem motywów stojących za ich debiutanckim krążkiem "Hellraiser" oraz zostaniecie odpowiednio wprowadzeni w krąg Hellraiser'ów. Odpowiedzi na pytania udzielali: gitarzysta i założyciel grupy Ryoto Arai oraz wokalista Treble Gainer. HMP: Konnichiwa (cześć). W jaki sposób chcielibyście, abyśmy przedstawili Hell Freezes Over polskim fanom heavy metalu, którzy widzą Waszą nazwę po raz pierwszy? Ryoto Arai: Siemano, metale! Jesteśmy Hell Freezes Over, tradycyjnie heavy metalowym zespołem z Tokyo, zainspirowanym rozmaitą muzyką, zwłaszcza z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Gramy stary, dobry speed metal, zakorzeniony w swojej tradycji, ale zmiksowany z kilkoma innymi wpływami. Nasz debiut, "Hellraiser", ukazał się w sierpniu 2020 roku, ale wkrótce pojawi się więcej jego egzemplarzy za sprawą Sleazy Rider Records. Nie przegapcie tego. Powiedzcie proszę kilka słów o każdym członku Hell Freezes Over. W jaki sposób

zapomnę momentu, kiedy się spotkaliśmy. Czułem wyraźnie, że właśnie oni muszą być w moim zespole, więc dołączyli. Po pewnym czasie znaleźliśmy też pierwszego wokalistę oraz perkusistę. Hell Freezes Over powstał dokładnie 11 marca 2013 roku. Wspomniany pierwszy perkusista opuścił zespół po około półtorej roku. Po znalezieniu jego następcy, podpisaliśmy umowę o współpracę z wytwórnią Spiritual Beast Records, co dało nam pierwszą szansę na dokonanie nagrań. Jednak pierwsze próby nie kleiły się i musieliśmy odpuścić. Zrobiliśmy krok w tył, dużo ćwiczyliśmy i dyskutowaliśmy o pomysłach. Nagrywanie rozpoczęło się dopiero sześć miesięcy później. Tym razem perkusista nawalił. Wypieprzyłem go. Właściciel wytwórni zaprosił byłego perkusistę sławnego japońskiego zespołu Anthem, z którym mo-

Podpisujecie się pseudonimami, czy prawdziwymi imionami? Myślę, że zwłaszcza Trebre Gainer to musi być pseudonim. Treble Gainer: "Gainer" to pseudonim, używany przeze mnie od czasów szkolnych, kiedy zaśpiewałem przed swoimi kumplami kawałek z japońskiej kreskówki (chodzi chyba o "Overman King Gainer" - przyp. red.). Nosiłem się z zamiarem, aby używać go również w przyszłości. Później, po sugestii Ryoto, dodałem Trebre, co brzmi jeszcze bardziej cool jako nazwa postaci scenicznej. Zgadza się, Trebre Gainer brzmi cool. Przejdźmy teraz do Waszego debiutanck iego longplaya, "Hellraiser". Zastanawiam się, co teraz o nim myślicie? Minęło pół roku od premiery, być może to jeszcze zbyt wcześnie na zyskanie do niego dystansu, ale czy jest tam coś, co zmienilibyście, gdybyś cie mieli jeszcze taką sposobność? Ryoto Arai: Myślę, że zrobiłem wspaniały album. Bardzo przyłożyłem się do każdego aspektu: kompozycji, tekstów, nagrywania, grafiki. Wciąż jednak są dźwięki, które zagrałbym inaczej, lepiej. "To mogłoby brzmieć bardziej jak...", "wokal powinien być tutaj bardziej wyeksponowany, z większym pogłosem..." Dużo myślałem w taki sposób już po wszystkim. Teraz zaś, dochodzę do konkluzji, że również niedoskonałości składają się na charakter całego albumu. Gdybym coś pozmieniał, kto wie, czy przy okazji nie wypadłyby jakieś inne, zajebiste drobiazgi? A więc, jest dobrze tak, jak jest. Czuję w brzmieniu duży udział naszych impulsów, emocji i starań z tamtego okresu. Inna sprawa, którą chciałbym zmienić, gdybym mógł cofnąć czas, jest taka, że promowałbym ten album wśród metalowców, bardziej niż to robiłem; również wśród polskich metali. Wydaje się, że szalona energia chwili jest kluczem do każdego speed metalowego albumu. Wam udało się uchwycić niewiarygodną wręcz energię na "Hellraiser". Ryoto Arai: Racja! Zdołaliśmy zawrzeć mnóstwo ognia na albumie! (śmiech)

Foto: Hell Freezes Over

poznaliście się? Co czyni Was idealnym zespołem? Ryoto Arai: Po ukończeniu szkoły średniej w Tokyo, zabrałem się za stworzenie metalowego zespołu z prawdziwego zdarzenia. Próbowałem z ponad pięćdziesięcioma potencjalnymi muzykami, ale zazwyczaj nic z tego nie wychodziło. Od razu po spotkaniu się z ludźmi, widzę, czy w ogóle jest w nich potencjał. Zazwyczaj nie nadawali się do mojej wizji zespołu. Nie traciłem na to wiele czasu, krótka piłka. Ale inaczej sprawy się miały z naszym obecnym gitarzystą Hirotomo oraz poprzednim basistą Takuya. Ci dwaj pozytywnie się wyróżniali. Nigdy nie

162

HELL FREEZES OVER

gliśmy ukończyć sesję. A kiedy mieliśmy już konkretnie wyznaczoną datę premiery EPki, wokalista powiedział, że musi odpuścić. Powiedział mi, że jest zmęczony życiem w zespole, i że potrzebuje spędzać więcej czasu ze swoją rodziną. To spowodowało, że znaleźliśmy się w głębokiej dupie. Nie mieliśmy ani perkusisty, ani wokalisty. Nic nie działo się tak, jak powinno. Cóż, nie poddaliśmy się. Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, aby znaleźć w tokijskim undergroundzie odpowiedniego wokalistę i perkusistę. Udało nam się z Gainerem i z Tomem. Spotkanie ich wywarło na mnie niesamowite wrażenie. Wiesz, jak usłyszałem śpiewającego Gaine-

Jak reagują Wasi znajomi i rodzina, gdy słyszą Waszą muzykę po raz pierwszy? Ryoto Arai: Moja rodzina powiedziała, że to brzmi cool, oraz że każdy utwór jest wyrazisty oraz rozróżnialny, przy czym moja rodzina na ogół nie słucha metalu w ogóle. Czy speed metal jest uważany w Japonii za akt buntu? Ryoto Arai: W sumie, to nie. Każdy rodzaj muzyki we współczesnej Japonii, włącznie z metalem, jest uznawany za ekspresję twórczą, a nie za przejaw postawy społecznej. Zgodziłbym się jednak, że nasza muzyka może być postrzegana jako bardziej buntownicza niż, dajmy na to, japoński pop.


Moim ulubionym utworem na "Hellraiser" jest "Grant You Metal" za sprawą grupowych krzyków oraz nawoływań typu "come on you guys!". To nie tylko rock'n'roll, ale najlepsza okazja do wyobrażenia sobie, jakby to było słyszeć Was na żywo. Czy eksperymentujecie z tym kawałkiem na żywo, angażując publiczność? Ryoto Arai: Jest to z pewnością kawałek, przy którym Hellraisers (nazywamy naszych fanów Hellraisers) będą wymachiwać pięściami i wspólnie krzyczeć. Niestety, póki co, gdy wykonujemy go na żywo, publiczność jest proszona o powstrzymywanie się od krzyczenia, bo zdaniem hipochondryków, fale dźwiękowe mogą przenosić wyimaginowanego wirusa. Niektórzy nasi fani są jednak przytomni, i krzyczą tak, jak chcą. Jestem pewien, że w przyszłości wszyscy będą robić wielki hałas wraz z nami. Szykujcie się na to, Polsko! Dla Waszej informacji, wystąpimy 21 października 2021 na Heavy Metal Maniacs Festival w Holandii. To niedaleko Was, więc śledźcie naszą stronę internetową oraz SNS (strony społecznościowe przyp.red.). Podoba mi się video do "Overwhelm". Pozwól, że spytam, czy na pewno zostało ono nakręcone w 2020 a nie np. w 1985 roku? Wygląda old schoolowo. Ryoto Arai: (śmiech) czujesz tak dlatego, że wykorzystano 16mm film. Przed spotkaniem z dyrektorem produkcji video, w ogóle nie myśleliśmy o takich głupstwach. Ale podczas rozmowy z nim, usłyszeliśmy: "unikalna tekstura filmu (jak w firmie "Easy Rider") była cool i sprawiała spore wrażenie". A więc to jego pomysł, z tym że początkowo chcieliśmy ujęć cyfrowych. Kiedy jednak pomyśleliśmy o tym bardziej, powiedzieliśmy: "zróbmy to na prawdziwym filmie!". Poczułem od razu takie "wow! cool!", a pozostali podjarali się w dalszej części sesji (śmiech). No więc, wybraliśmy 16mm film bez brania pod uwagę kosztów ani trudności z tego wynikających. Dlaczego wybraliście akurat "Overwhelm"? Ryoto Arai: Ponieważ to najlepsza metoda

Foto: Hell Freezes Over

do przekazania, o co nam chodzi. Właśnie poprzez "Overwhelm", najłatwiej jest nam zadeklarować, kim jesteśmy, i zostać zrozumianym przez docelową grupę odbiorców. Poza fajnym motywem przewodnim oraz szybkim wymiataniem, znalazło się tam miejsce na wyeksponowanie każdego instrumentu z osobna a liryki są wyrazem tłumionych emocji. Jest to nasz koncertowy hit. Ten utwór ma moc nawiązywania żywego kontaktu z publicznością i zaprasza do wspólnego szaleństwa. Ogólnie rzecz ujmując, utożsamiamy się z "Overwhelm". Istnieje drugi speed metalowy zespół w Tokyo, o nazwie Significant Point. Czy znacie się wzajemnie? Ryoto Arai: Tak, znam ich, ale nie grywamy wspólnie. Widziałem ich występ w przeszłości, ale nigdy nie rozważaliśmy wystąpić razem. Można powiedzieć, że jesteśmy tak blisko, a jednak tak daleko (śmiech). Pytam o Significant Point, dlatego że wasz

basista Takuya Mashiko grał u nich, zanim dołączył do Hell Freezes Over. Widziałem zaś na Waszym Facebooku, że szukacie jego następcy. Co się stało? Ryoto Arai: Oh, skąd o tym wiesz? Wygląda na to, że bardzo lubisz Hell Freezes Over. Uwielbiam. Ryoto Arai: (śmiech) Takuya odszedł ze względu na różnice w kierunku rozwoju muzycznego. To nie tak, że myśmy się nie dogadywali, czy że nie pasujemy do tej samej grupy. Nie, nie. Nic z tych rzeczy. On też kocha heavy metal. Wszyscy się wzajemnie szanujemy. Różnica pomiędzy nami pojawiła się na gruncie wizji dalszego rozwoju muzycznego, co świadczy o sile i znaczeniu prawdziwej muzykalności w podejmowanych przez nas decyzjach. Jego odejście jest prawdziwym nieszczęściem i stratą dla Hell Freezes Over, ale jeszcze raz podkreślę, że szanujemy jego decyzje, działania oraz wolę oraz jego abdykację. Obecnie szukamy nowego basisty z nadzieją na rozpoczęcie wspólnego koncertowania w okolicach kwietnia 2021. Mamy już w kalendarzu zanotowane konkretne propozycje występów. Czego oczekujecie od nowego basisty? Ryoto Arai: Po pierwsze, ta osoba musi mieć pasję do muzyki i wykazywać się wielką determinacją, aby wyrzucić wszystko inne i skoncentrować się wyłącznie na Hell Freezes Over. Mamy tu w Tokyo sporo osób, które tylko gadają o swoich marzeniach. To nie wystarczy. Szukam w kandydatach oryginalności i charyzmy. Nie zadowolę się nikim przeciętnym ani nikim przypadkowym. Mój styl kompozytorski jest szczególny w tym sensie, że gitarę traktuję jako podstawę, a bas jako sposób na wzbogacenie tej podstawy melodią. A więc potrzebujemy kogoś, kto byłby w stanie nadać utworom kolorytu, a nie tylko uzupełniać ich brzmienie. Jak już uda nam się znaleźć właściwego basistę, wybierzemy się do Europy, w tym do Polski.

Foto: Hell Freezes Over

Tymczasem, o ile się nie mylę, dokonaliście w zeszłym roku streamingu on-line Waszych występów. Jak to było?

HELL FREEZES OVER

163


HMP: Nie ciągnęło was chyba nigdy w stronę bardziej ekstremalnych dźwięków, w tradycyjnym heavy/power metalu w duchu lat 80. wyrażacie się najpełniej i najlepiej? Luigi "Gigi" Bonansea: Cześć wszystkim! Uważam, że odpowiednia ilość wyobraźni jest najlepsza i całkowitą podstawą wyrażania siebie. Jak doszło do tego, że zainteresowaliście się takim właśnie graniem? Dzięki rodzicom, starszemu rodzeństwu, kolegom z klasy, etc.? To trochę dziwne pytać o to zespół, w którym średni wiek jednej osoby to około 50 lat! (śmiech)

Foto: Hell Freezes Over

Ryoto Arai: Te występy były całkiem dobrze przyjęte i sprawdziły się. Wiemy, że widziały je również osoby spoza Japonii, i że widzów było więcej, niż zazwyczaj pojawia się w salach koncertowych. Nigdy dotąd nie przyszłoby mi na myśl, że będę występować w taki sposób za granicą, on-line. Uczucie dziwne, ale bawiliśmy się przy tym przednio! Nie jestem pewien, czy dojdzie do tego ponownie, ale ogłosimy to, kiedy nadarzy się okazja. Proszę sprawdzać naszą stronę internetową oraz SNS.

Ryoto Arai: W tej chwili wszystkie opisy produktów są po japońsku, nawet jeśli przełączysz sobie na angielski w lewym górnym rogu strony. Sorry! Jednak wysyłamy również za granicę, i możemy wysłać też coś do Polski! Musisz jednak wziąć pod uwagę, że transport potrwa nieco dłużej i może to kosztować odrobinę więcej, niż japońskich fanów. Osoby mające więcej pytań odnośnie naszego merchu, zachęcamy do wysyłania wiadomości poprzez sekcję "contact", a nasz manager odpowie po angielsku.

Większość najlepszych zespoły metalowych lubi koncertować w Japonii. Które miejsce moglibyście zarekomendować do grania obecnie w Tokyo? Ryoto Arai: Myślę tutaj o "Wild Side Tokyo" i "Shibuya Cyclone", ponieważ to są miejsca przeznaczone konkretnie dla metali odwiedzających Tokyo. Aby lepiej poznać lokalną scenę proponuję sprawdzić kompilację "Head Bangers in the East".

Podsumujmy, jakie są Wasze plany i nadzieje na 2021 rok? Ryoto Arai: Znaleźć nowego basistę! Wydanie kolejnej serii egzemplarzy "Hellraiser" dzięki Sleazy Rider Records i koncertowanie w Europie, aby dotrzeć do Was, drodzy metale. Naszym pierwszym europejskim krajem będą Niderlandy.

Skoro szperamy już po sieci, powiem Ci Ryoto, że znalazłem sklep internetowy z Waszym merchem, ale nie bardzo jestem tutaj zorientowany. Czy te gadżety są dostępne tylko dla osób mieszkających w Japonii, czy również można zamawiać zza Waszej granicy?

Czy macie już też pomysły na następcę "Hellraiser"? Ryoto Arai: Jasne! Mamy już gotowych kilka nowych utworów, a jeden z nich został nawet zaprezentowany podczas "Road to Hell Tour"! Nazywa się "The Final". Podstawy programowe pozostają niezmienione, ale zawsze staramy się wprowadzać drobiazgi spoza speed metalu. Jestem pewien, że zadowolimy nawet najbardziej wybrednych słuchaczy, jak najbardziej w pozytywnym sensie. Nie możemy się tego doczekać, a tymczasem pozostaje nam cieszyć się "Hell-raiser"! Sam O'Black

164

HELL FREEZES OVER

A co wiek ma tu do rzeczy? W latach 80. o kontakt z taką muzyką było znacznie łatwiej, nawet jeśli Włochy nie były metalową potęgą. Do tego ponadczasowość tradycyjnego heavy metalu wciąż też oddziałuje na młode pokolenie, w żadnym razie nie są to więc przestarzałe, przedpotopowe dźwięki? Nie masz pojęcia, jak bardzo w latach 80. metal rozpowszechnił się we Włoszech, a liczba dzisiejszych produkcji świadczy o tym, że jest daleki od bycia przedawnionym. Ciekawe, ciekawe, to gdzie są teraz te wielkie, włoskie zespoły z lat 80.?... Od słuchania do grania nie przechodzi się jednak tak od razu i bardzo łatwo - skąd pomysł na założenie Anthenory? Czy słowo "pasja" coś ci mówi? Owszem, ale ty zdaje się nie słyszałeś o czymś takim, że warto odpowiadać na zadane pytania, bo wywiad polega właśnie na tym... Trochę to trwało, nim zdecydowaliście się wydać pierwszy oficjalny materiał, ale kiedy już EP-ka "The General's Awakening" ujrzała światło dzienne sytuacja rozwinęła się bardzo dynamicznie i pojawiły się pierwsze propozycje kontraktu? Propozycja kontraktu nie przychodzi sama, trzeba go wywalczyć. Trzeba tu jednak wspomnieć, że mieliście też bardzo aktywny okres na przełomie wieków, kiedy to wyżej nad własną twórczość stawialiście dokonania Iron Maiden, czego ukoronowaniem była wasza współpraca z Nicko McBrainem? Anthenora od zawsze była zespołem mocno skupionym na koncertowaniu. Cztery trasy z Nicko McBrainem były fajnym i szczęśliwym dodatkiem do tego, bardzo nas satysfakcjonującym.


Wyjątkowi i bezkonkurencyjni? Wokalista włoskiej grupy Anthenora Luigi "Gigi" Bonansea najwidoczniej nie należy do skromnych ludzi. Napuszył się najpewniej z racji tego, że jego zespół istnieje już od końca lat 80. i gra na niezłym poziomie heavy/power metal. Nie zmienia to jednak faktu, że opowieści o przebiciu wszelkiej konkurencji czy wyjątkowości czterech albumów zespołu, zapożyczającego się ponad miarę u Iron Maiden, Dio czy Helloween, spokojnie można włożyć między bajki. W dodatku dość szybko wzięliście się do pracy nad debiutanckim albumem "The Last Command" - uznaliście, że nie ma co z tym zwlekać, skoro jesteście w uderzeniu i macie gotowy materiał? Nigdy się nie spieszyliśmy, ale jeśli album jest gotowy, to po co czekać? Wcześniej wydawaliście kolejne albumy w regularnych odstępach czasu, ale "The Gosts of Iwo Jima" i "Mirrors And Screens" dzieli ponad dziesięć lat - paradoksalnie pandemia dała wam więcej czasu na dopracowanie tego materiału? Wręcz przeciwnie! Pandemia opóźniła wydanie "Mirrors And Screens"... Teksty z tego albumu są o potrzebie życia i samoakceptacji, o kontrastach i sprzecznościach współczesnego społeczeństwa, o kochaniu Prawdy jako najwyższej wartości, o ironicznym i pozbawionym złudzeń spojrzeniu na dzisiejszy świat i o wątpliwościach, wewnętrznych udrękach, jakie one przynoszą. Patrząc na to można dostrzec wiele sprzeczności w obu środowiskach, które są później jeszcze bardziej komplikowane przez ich splatanie się. Wychodzi na to, że absurdalne podejścia mogą pasować zarówno do komedii, jak i do osobistych i ogólnych dramatów; to stałe współistnienie przeciwieństw, które prowadzi do nieuniknionego ekstremizmu… tak bardzo, że można się zastanowić, czy lepiej wiedzieć czy nie. Wyjaśnia to kawałek "Tiresias", który otwiera płytę. Klasyczny mit o tym, że było się na obu stronach monety, było się na przemian mężczyzną i kobietą i o byciu zarówno ślepym, jak i proroczym.

ciwwagą dla tych mocniejszych, surowo brzmiących partii? "Mirrors And Screens" jest konsekwencją zarówno naszej rosnącej niedojrzałości jak i naszych badań w celu unowocześnienia gatunku, który powstał ponad 40 lat temu. To stary, dobry heavy metal przetransportowany do roku 2020 bez elektronicznego wsparcia, który jest oparty na mocnych gitarach i wyrazistych rytmach. Udoskonalaliśmy i przetwarzaliśmy to bez przeszkód, od pierwszego dnia sesji do ukończenia nagrań. Chcieliśmy

Wydawaliście już wcześniej płyty, ale akurat ten album jest chyba dla was płytą pod każdym względem szczególną, nowym otwarciem dla Anthenory? Anthenora była, jest i będzie jeszcze bardzo długo! Każdy z naszych czterech albumów jest wyjątkowy, a "Mirrors And Screens" nie jest żadnym nowym rozdziałem, ale kolejnym krokiem fantastycznej historii, która trwa od trzydziestu lat! I z każdym nowym odcinkiem jest coraz lepsza! Liczycie, że właśnie dzięki temu wydawnictwu zdołacie w końcu szerzej zaistnieć, wybić się spośród tej ogromnej konkurencji setek/tysięcy metalowych zespołów? Anthenora nie chce się przełamać albo wybić z konkurencji… Anethora chce jej przewodzić! I jestem pewien, że każdy, kto nas zna, odczuł bardzo dobrze naszą obecność! Liczycie tu na przysłowiowy łut szczęścia czy też macie jakiś plan, własną metodę na odniesienie sukcesu, początkowo nawet na lokalną skalę, bo od czegoś trzeba zacząć, a Metallica czy Iron Maiden też nie grały

Foto: Anthenora

Wasze albumy są zwykle dość długie - uważacie, że taka zwarta, wymagająca większej uwagi całość wciąż przemawia i może trafić do obecnych fanów, szczególnie tych młodszych, słuchających zwykle pojedynczych utworów, nie całych płyt? Odpowiedź leży w twoim pytaniu. Skoro liczą się tylko osobne kawałki, to czy ma znaczenie jak długi jest album? Dostrzegam tu jednak niezaprzeczalny minus, bo gdybyście chcieli wydać którąś z płyt na winylu, a firma płytowa pożałowałaby środków na 2LP , trzeba będzie głowić się, który utwór wyrzucić z pojedynczej wersji winylowej, gdy materiał trwa, tak jak "Mirrors And Screens", ponad 57 minut? Mamy szczerą nadzieję, że kiedyś staniemy przed tym problemem. Lubicie grać szybko i dynamicznie, ale nie unikacie też melodii, które są świetną prze-

stworzyć bardziej bezpośredni przekaz, niż na naszych poprzednich albumach. W takim wypadku, trzeba zauważyć, że pojawienie się Peyo w naszych szeregach było fundamentalne dla odkrywania nowszych i świeższych stylistycznych rejonów.

przecież od początku na stadionach, tylko w małych klubach? Jeśli potrafisz wskazać klub, który jest obecnie otwarty i w którym możemy wystąpić, nieważne jaki jest jego rozmiar, to możemy zagrać nawet jutro!

Paradoksalnie nie bywa czasem tak, że im szybszy numer, tym mniej dynamiczny, bo te wszystkie hiperblasty, etc. po prostu go tłamszą? W sztuce, każdy wyraża się w taki sposób, jaki uważa za odpowiedni.

Macie poczucie, że kiedyś zespoły miały nieco łatwiejsze zadanie czy też to po prostu legenda, bo wtedy też nie brakowało konkurentów, więc w każdych czasach, szczególnie tak trudnych dla muzyki jak obecne, trzeba starać się ze wszystkich sił, żeby coś osiągnąć? Tylko ci, którzy dają z siebie wszystko mają szanse na osiągnięcie celów, tak było wtedy, tak jest i teraz. Niech żyje heavy metal! Niech żyje Anthenora!!!

Power ballada "Bully Lover " też wam wyszła. W latach 80. trudno było sobie wyobrazić metalową płytę bez takiego utworu, teraz też czulibyście, że czegoś na "Mirrors And Screens" brakuje? Tak… brakuje kolejnego albumu! Ale nie martw się, dzięki pandemii, już mamy sporo zrobione w tym temacie!

Wojciech Chamryk, Szymon Paczkowski, Sara Ławrynowicz

ANTHENORA

165


Włożyć jak najwięcej mocy, w krótszy czas odtwarzania Zasadniczo do opisania twórczości Pounder wystarczyłyby dwa słowa: Heavy Metal. Tu naprawdę nie ma się nad czym rozpisywać. Goście grają metal. Ale jaki? Do czego ich odnieść? Do Motorhead? Tak, to świetny przykład! A Judas Priest? Co za pytanie! A może trochę Venom albo wczesnego Running Wild? Oczywiście! No ale Motley Crue to chyba się do takiej mieszanki nie wciśnie? Jak to nie! Oczywiście że się wciśnie! I jeszcze masa NWOBHM, i US Poweru, i "germańskich oprawców" spod znaku Tyrant czy Grave Digger. Jest sobie trzech gości, którzy na co dzień łupią w takich buldożerach jak Carcass, Gruesome czy Exhumed. W 2017 roku skrzyknęli się, żeby "popitolić sobie" trochę "lekkich", heavymetalowych melodyjek. W tym roku wysmażyli już drugiego długograja i o ile nie jest to muzyka która zrewolucjonizuje rynek, to na pewno miłośnicy tradycyjnego riffowania mogą po nią sięgnąć bez żadnych obaw, bo jest zrobiona wg wszystkich sprawdzonych prawideł, które nie mają prawa się nie sprawdzić. O tym, jak taka muzyka powstaje, zechciał opowiedzieć mi frontman ekipy - Matt Harvey. HMP: Lemmy do końca życia uważał, że Motorhead gra rock and rolla. Myślę że jesteście jednym z tych zespołów, które mogłyby się spokojnie podpisać pod podobnym stwierdzeniem. To oczywiste, że można Was przyporządkować do heavy czy speed metalu, ale chyba Waszym pierwszym i podstawowym założeniem jest po prostu grać żywiołową, prostą muzykę metalową z rockandrollowym duchem? Matt Harvey: Absolutnie staramy się zachować rock and rolla w tym, co robimy. Wszy-

się inspirujecie? Wszyscy słuchamy bardzo różnorodnej muzyki, wszystkiego od jazzu, funka, crust punku, soundtracków, itd. Jednak dla Poundera… myślę, że masz rację - NWOBHM to coś, co chcieliśmy robić i z tej gałęzi wyszliśmy. Na pewno są tam wszystkie wymienione przez Ciebie rzeczy. Myślę, że zawsze byłem facetem, który kładł większy nacisk na rzeczy ze speed metalu, takich jak Warrant (Ger), Scanner, wczesne Running Wild i tym podobne. Tom siedzi bardziej w melo-

Foto: Pounder

stko wypływa z początków hard rocka, takiego jak Deep Purple, Blue Oyster Cult, Triumph, Rainbow, wczesne Riot itp. Myślę, że kiedy porzucisz ten klimat, wkroczysz na terytorium "power metalu", które nie jest tym, co kiedykolwiek chcielibyśmy grać. Ta ostatnia deklaracja bardzo cieszy. (śmiech) Wasza muzyka jest zasadniczo dosyć prosta, ale słyszę w niej sporo różnych podgatunków heavy metalu - NWOB HM, speed, a nawet odrobina hard rocka/ glamu. Czego słuchacie najwięcej i czym

166

POUNDER

dyjnym hard rocku, a Alejandro bardziej w punku - tradycyjny metal to miejsce, w którym się spotykamy. Więc z perspektywy fanów pierwsze jest dla Was tradycyjne heavy czy jednak ekstrema? Lubię jedno i drugie. Bez dziedzictwa tradycyjnego metalu nigdy nie byłoby ekstremy, więc ich całkowite odseparowanie jest dla mnie prawie niemożliwe. Cały gatunek postrzegam jako jedną, wielką ciągłość i ponowne wyobrażanie sobie jego przeszłości i

wpływów, więc… Jeśli chodzi o to czego słucham na co dzień, to tak naprawdę zależy od mojego nastroju i tego, co w danej chwili robię. Czasami nic nie trafia w sedno tak, jak wczesne Fates Warning lub Savatage, a inym razem Sore Throat czy Intense Degree. Ale z drugiej strony, jak powiedziałem powyżej, wszyscy słuchamy bardzo różnej muzyki, więc naprawdę nie ma ograniczeń co do tego, co może mi się podobać danego dnia. Pytam o to, bo jako muzycy, każdy z Was jest związany raczej z bardziej ekstremalna sceną metalową. Jak doszło do tego że zaczęliście grać "lekki" tradycyjny heavy metal? Już od ponad dekady chciałem stworzyć Pounder. Nazwa, a nawet tytuł "Breaking the World" oraz koncepcja okładki albumu chodziły mi po głowie przez długi czas, zanim zespół w ogóle powstał. Tak naprawdę chodziło znalezienie czasu i odpowiednich ludzi. Alejandro i ja rozmawialiśmy o zrobieniu tego kilka lat, zanim poznałem Toma, a kiedy ten się zaangażował, sprawy trochę przyspieszyły. Moim pierwotnym pomysłem było znalezienie odpowiedniego wokalisty, ale ponieważ nigdy się to nie udało, zdecydowałem się przejąć mikrofon i tak się zaczęło. Jakie przełożenie na Waszą grę i komponowanie w Pounder ma doświadczenie w zespołach death'owych, thrash'owych czy grindecore'owych? Myślę, że granie tego rodzaju muzyki sprawia więcej radości, ponieważ masz więcej melodii i dynamiki którymi możesz się bawić, niż w metalu "ekstremalnym". Uwielbiam robić wiele rzeczy, które nie miałyby sensu w moich innych zespołach, a tutaj świetnie się sprawdzają. Daje nam to też możliwość podkręcenia tempa lub mrocznego klimatu w muzyce, ponieważ dobrze znamy ciemniejsze zakątki tego gatunku. Faktycznie, sporo tych elementów słychać na "Uncivilized", ale na ostatniej płycie słyszę dużo wpływów amerykańskiego, niemal hairmetalowego grania spod znaku WASP czy Motley Crue (np. "Never Forever", "Give me Rock"). Krótko mówiąc zrobiliście bardzo melodyjną płytę! Nie boicie się uznania tej muzyki za "miękką" i nieortodoksyjną? Wielu fanów ma tendencję do samozwańczego dzielenia metalu na "true or false". Nie piszę muzyki dla krytyków, tylko dla siebie i kolegów z zespołu. Jeśli jesteś zbyt fajny, żeby słuchać pierwszego W.A.S.P, to jesteś też zbyt fajny dla mnie. Nie interesuje mnie przynależność do żadnej kliki ani niczego w tym stylu. Lubię Virtue, Vardis, Geddes Axe i wszelkie nieznane zespoły z tradycyjnego metalu, które są uważane za "cool", ale też takie rzeczy jak Dokken, Ratt, Cinderella, Bad English, FM, a także wszelkiego rodzaju hair metal i AOR. Po prostu staramy się pisać dobre, interesujące piosenki. Podziwiam fakt że od trzech lat w Waszym składzie nie zachodzą żadne zmiany. Niby nic szczególnego, ale częste zmiany w składach są dzisiaj powszechne. Do tego weźmy pod uwagę że każdy z Was udziela


się też w innych zespołach, a pod szyldem Pounder dosyć regularnie pojawiają się nowe wydawnictwa. Cóż, mamy dużo materiału. Jesteśmy już bardzo blisko zakończenia procesu tworzenia trzeciego albumu. Dobrze nam się współpracuje i dobrze się dogadujemy, więc po co rozpieprzać coś, co działa? Do tej pory dobrze nam się pracowało z muzykami sesyjnymi, chociaż bardzo chcielibyśmy znaleźć pełnoetatowego perkusistę. Na początku roku 2020 mówiliście o nagrywaniu materiału na EP, ale już w czerwcu poinformowaliście że sytuacja "wymknęła się spod kontroli" i przygotowaliście materiał na pełen album. Jak to się stało? Opowiedzcie o pracach nad "Breaking the World". Pierwotnie mieliśmy zamiar wydać EP, ale po wysłaniu czterech piosenek do Shadow Kingdom, uwierzyli w materiał na tyle, że chcieli rozszerzyć wydanie do pełnego albumu, więc dodaliśmy więcej piosenek i oto jest. Nasz basista Alejandro jest inżynierem dźwięku, a ja mam studio nagrań, więc nie jest zbyt trudno zaaranżować sesję na nowe utwory. Wyzwanie zaczyna się w momencie, gdy różne sesje nagraniowe mają brzmieć jak spójny album - co byliśmy w stanie zrobić. Jak organizowaliście się mimo szalejącego Covidu? Spotykaliście się na próbach czy działaliście zdalnie? Zawsze pracowaliśmy zdalnie, ponieważ mieszkam około czterech godzin na południe od Toma i Alejandro - oni mieszkają w rejonie zatoki San Francisco, a ja około 250 mil w dół wybrzeża, w połowie drogi do Los Angeles. Umożliwia nam to naprawdę wydajną pracę, bez przeszkadzania innym projektom i życiu osobistemu. Jak wspomniałem wyżej, to co zauważam na "Breaking the World" w porównaniu do "Uncivilized" to sporo mniejsza dawka mroku. Począwszy od okładki na której zrezygnowaliście z diabelskich symboli, poprzez teksty, na brzmieniu skończywszy. Nawet chciałem stworzyć piosenkę w bardziej okultystycznych tematach na płytę, ale po prostu nie pasowała do tego, co wtedy pisaliśmy. Sądzę jednak, że niszczona ziemia jest nadal dość mroczna! (śmiech) Myślę, że muzyka jest miejscami wciąż dość złowroga. Tym razem nie zrobiliśmy żadnych ballad, więc dla mnie brzmi tak samo mrocznie, tylko mniej satanistycznie. Nie martw się, nikt z nas nie znalazł Boga ani nic w tym rodzaju - wszyscy nadal należymy do "Szatańskiego Teamu"! (śmiech) Mimo tego, że odrobinę mniej ciężka i mroczna od poprzedniczki, Wasza nowa płyta to bardzo konkretny strzał! 35 minut i 7 rozpędzonych numerów. Nie ma tu zwolnień ani ballad. To skondensowana dawka energetycznego heavy metalu. Czy zakładaliście z góry że taki ma być ten album? Proces trochę się zmieniał w miarę jak postępował i przechodził od EP do pełnego albumu. Naprawdę lubiliśmy ballady z poprzedniej płyty (zwłaszcza "Answer the Call"), ale były one trudne do odtworzenia na żywo. Mając mniej piosenek na "Breaking the

Foto: Pounder

World", chcieliśmy włożyć jak najwięcej mocy, w krótszy czas odtwarzania. Zdradzę, że "Breaking the World" zdobyło u mnie punkt za samą długość trwania. To album konkretny i nie przedłużany sztucznie. Czy materiału powstało więcej i wyselekcjonowaliście tylko te numery z których byliście najbardziej zadowoleni? Jeśli tak, to co z resztą utworów? Cóż, mieliśmy mnóstwo napisanego materiału, a kiedy rozszerzyliśmy zakres "Breaking the World", tak naprawdę chodziło o znalezienie "odpowiednich" piosenek, które wypełniłyby album. Chcemy, aby każda piosenka stanowiła samodzielny twór i nie była taka sama jak inne. Czuję, że każdy utwór pokazuje coś trochę innego - nie chcieliśmy zalać albumu na przykład zbyt wieloma szybkimi utworami, ponieważ nie chcieliśmy w ogóle zbytniej powtarzalności. Opowiedzcie o Waszej współpracy z Shadow Kingdom Records. Z czego wynikała przerwa i wydanie poprzedniego albumu pod skrzydłami Hells Headbangers Records? I wreszcie jak wyglądał powrót? Mieliśmy wspaniałe doświadczenie pracy z Hells Headbangers Records, ale czuliśmy, że Shadow Kingdom Records jest trochę bardziej skoncentrowany na byciu wytwórnią tradycyjnie metalową, co lepiej do nas pasowało. Tim z Shadow Kingdom ma tendencję do zwracania większej uwagi na każde kolejne wydawnictwo, a ponieważ nie wydaje każdego roku takiej ilości płyt, jaką robią inne wytwórnie, naszym zdaniem pomoże nam nie zgubić się w natłoku tych wszystkich albumów, które wychodzą cały czas.

puje ziemię. Jednak w miarę upływu czasu wyszło na to, że świat w 2020 roku jest tak "zniszczony", jak nigdy odkąd pamiętam. Miejmy nadzieję, że podobnie jak w tytułowym utworze na albumie, metal powstanie z popiołów, by ponownie rządzić, gdy kurz już opadnie. Ciekawi mnie motyw oczu które pojawiają się już na kolejnej z Waszych okładek. To zamierzony zabieg czy przypadek? Czy to oczy jakiejś metalowej, demonicznej bestii? Było to częścią planu na okładkę od samego początku. To oczy jakiejś złowrogiej metalicznej mocy, obserwującej, jak niszczy wszystko na swojej drodze, dosłownie "Rozbijając Świat"! (z ang. "Breaking the World" - przyp. red.) Jakie plany na przyszłość? Czy myślicie w ogóle o koncertowaniu, czy zostawiacie to na później gdy sytuacja związana z wirusem trochę się uspokoi? A może pracujecie już nad kolejną płytą? Mamy nadzieję, że uda nam się wyjść na scenę i grać dużo więcej, ale w związku z pandemią wszystko jest całkowicie niepewne. Nasze pozostałe zespoły mają pewne rzeczy wstępnie zaplanowane na 2021 rok. Ale kiedy sprawy wrócą do czegoś wystarczająco zbliżonego do "normalności", aby trasy po małych, undergroundowych klubach znów mogły mieć miejsce - to tylko domysły. Kiedy to się stanie, zdecydowanie chcielibyśmy promować płytę koncertami, zwłaszcza w Europie, gdzie ludzie są bardziej przywiązani do tego typu rzeczy niż w Stanach. W międzyczasie będziemy finalizować nowy materiał i wydobywać z niego tyle metalu, ile się da!

"Breaking the World" to tytuł, który bardzo pasuje do dzisiejszych czasów. W obliczu wszystkiego co dzieje się dookoła nas, wydaje się jakby ten świat naprawdę się "łamał". Myśleliście o tym tworząc mate riał na album? To zbieg okoliczności! (śmiech) Miałem ten tytuł w zanadrzu od lat, z prostym pomysłem o potędze heavy metalu, która rozłu-

Piotr Jakóbczyk

POUNDER

167


Pasjonowałem się metalowymi kawałkami bożonarodzeniowymi Święta, święta i po świętach. Cóż, nie da się ukryć, że Boże Narodzenie to czas naprawdę niezwykły. Bez względu na to, jakie kto ma tam zapatrywanie religijne. Bo przecież jak inaczej wytłumaczyć, że nastrój ten udziela się także metalowcom, którym z "Bozią" w większości przypadków nie po drodze? Niemiecki Stallion nie Chciał być gorszy niż Rob Halford, Twisted Sister czy Trans-Siberian Orchestra i również pokusił się o świąteczne wydawnictwo. Mowa tu o EP "Christatized". W sumie w momencie tworzenia tego tekstu zdecydowanie bliżej Wielkanocy, ale myślę, że mimo to wielu z Was poniższy tekst zainteresuje. HMP: Pomysł wydania świątecznej EPki wydaje się dość nietuzinkowy. Jak się w ogóle narodził? Pauly: Sądzę, że tych powodów jest ich kilka. Gitarzysta Axxl i ja napisaliśmy kawałek "Santa (Can You Hear Me)" rok przed założeniem Stallion, ponieważ w tamtym czasie pasjonowałem się metalowymi piosenkami bożonarodzeniowymi i chciałem napisać własną. To był dowód na to, że mogliśmy pisać i nagrywać utwory jako projekt dwuosobowy, który ostatecznie doprowadził nas do naszej pierwszej EP-ki "Mounting the World" w 2013 roku. Innym źródłem dla EPki było to, że interpretacja tego typu kawałków to świetna zabawa. Często covery świątecznych kawałów, są bardzo fajne do aranżowania, bowiem wspaniale obserwować, jak bardzo ostatecznie się różnią od pierwowzoru. Jako zespół metalowy fajnie jest też czasami robić coś "niezwykłego" i "innego". Ponieważ rok 2020 był rokiem "bez tras koncertowych", chociaż tuż przed pierwszym lockdownem w

Monroe'a. Dlaczego sięgnęliście akurat po te dwa numery? Kochamy Kinga (i Mercyful Fate) i to, że ma tę wyjątkową nieświąteczną pieśń, która wydawała się być idealna dla naszej EPki "Christmatized". Fajnie było zrobić kawałek Kinga Diamonda i to, że było to jego pierwsze solowe wydanie, uczyniło go jeszcze bardziej wyjątkowym. Wybraliśmy "Let It Snow", ponieważ chcieliśmy również mieć na płycie klasyczne i niezapomniane świąteczne piosenki, po prostu nam się to podobało. Proste. Potrafisz sobie wyobrazić "Let It Snow" śpiewanie przez Kinga Diamonda? (śmiech) Hmmm... Potrafię to sobie wyobrazić, ale wątpię, czy ludziom by się to podobało. (śmiech) A co woim zdaniem powiedział by Vaughn Monroe gdyby tyl;ko mógł usłyszeć Waszą wersje swego utworu?

Foto: Stallion

lutym wydaliśmy nasz nowy album "Slaves of Time", dało nam to dużo czasu, idealnego na taki projekt, który nigdy nie byłby możliwy do zrealizowania podczas normalnego roku koncertowego. Na wspomnianym EP "Christmatized" znalazły się dwa cudze numery. Konkretnie mam na myśli "No Presents For Christmas" Kinga Diamonda oraz klasyczny już utwór "Let It Snow" z repertuaru Vaughna

168

STALLION

Nie sądzę, żeby w ogóle lubił heavy metal, ale mam nadzieję, że doceniłby to, że staraliśmy się uhonorować jego kompozycję, coverując ją w niecodzienny sposób i jednocześnie zachowując świąteczną atmosferę. Przynajmniej taki był nasz zamiar. Miejmy nadzieję, że nie powiedziałby, że całkowicie to spierdoliliśmy... Metalowa wersja "Last Christmas" mogłaby być zabawna. Pomyślcie o tym na przy-

szłe święta (śmiech). (śmiech) Szczerze to myśleliśmy o włączeniu jej do naszego "Christmatized", ale naszym zdaniem byłoby to zbyt oczywiste, dlatego zdecydowaliśmy się wybrać coś bardziej wyjątkowego. To EP poza coverami zawiera także Wasze dwa utwory? Jak już powiedziałem, "Santa (Can You Hear Me)" to kawałek sprzed ery Stallion. Napisałem do niej tekst w 2006 roku i nigdy nie myślałem, że kiedykolwiek stworzę z tego prawdziwy utwór. W 2011 roku jakoś szalałem za heavy metalowymi kawałkami bożonarodzeniowymi i szukałem takich rzeczy. Im więcej słuchałem tych songów, tym bardziej chciałem też zrobić metalowo-świąteczną piosenkę. Dzieliłem mieszkanie z Axxlem i graliśmy wtedy w Heavy Metal Tribute Band, więc zmusiłem go do napisania i nagrania tego kawałka ze mną w ramach projektu, który nazwaliśmy Pussy Project. (śmiech) Jak sądzę miałeś na myśli inny kawałek, "Christmatized - A Very Happy Medley"... Chcieliśmy zrobić składankę, ale nie z klasycznymi bożonarodzeniowymi utworami z lat 40-tych i 50-tych, ale ze specjalnymi kawałkami, za które nie każdy by się wziął. Po prostu bardzo lubimy piosenki Mariah Carey, Johna Lennona i Paula Mc Cartneya. Trzy bardzo różne utwory na jednej składance, ustallionizowane przez nas. (śmiech) Czego chcieć więcej? "Chrismatized" ukazał się jako winyl oraz w formacie MP3. Co z CD, który mimo wszystko ciągle jeszcze jest postrzegany jako podstawowy nośnik zapisu muzyki. Zaplanowaliśmy to jako wydanie koncepcyjne, dlatego było dostępne tylko w specjalnym worku Mikołaja (z swetrem świątecznym, ozdobami bożonarodzeniowymi, foremką do ciastek, naszywką i winylem) limitowanym w tym roku do 275 kopii. Ale było wielu ludzi dopytujących się o to wydanie na CD i pomyślimy o spełnieniu tego życzenia, ale w tej chwili nie jestem pewien, czy i kiedy to zrobimy. Wspomniałeś, że jesteś fanem metalowych piosenek świątecznych. Mój ulubiony album w tym nurcie to "A Twisted Christmas" wiadomo kogo. Od kilkunastu lat rok rocznie katuje się nim w okolicach świąt. Jaki jest Twój ulubiony? Mamy coś wspólnego (śmiech) Z całego albumu bożonarodzeniowego to dla mnie "A Twisted Christmas" jest także zdecydowanie najlepszym. To dlatego, że zachowali świątecznego ducha Bożego Narodzenia, a także sprawili, że jest to w stu procentach Twisted Sister, co nie jest wcale łatwe. Jak w ogóle spędziłeś ostatnie święta? Mogę powiedzieć, że w tym roku spędziłem wspaniałe Święta Bożego Narodzenia. Co roku dekoruję swoje mieszkanie jak porąbany, a odkąd wykorzystaliśmy to w naszym teledysku do "Santa (Can You Hear Me)", mogłem świętować Boże Narodzenie od października. (śmiech) Na samą Wigilię w tym roku odwołaliśmy spotkania całej rodziny ze względu na dystans społeczny, więc spędziłem je tylko z moją dziewczyną i kotem. Bar-


dzo spokojnie, cicho, romantycznie i bezstresowo. Tak jak zawsze powinno być Boże Narodzenie. Pewnie dostałeś wystrzałowe prezenty. Chyba, że jak to King Diamond śpiewał"No Presents For Christmas"? (śmiech) Najlepszy prezent, jaki dostałem od mojego zespołu, był to specjalny zestaw "Christmatized" ze świątecznym swetrem od mojego własnego zespołu, który jest po prostu najfajniejszą rzeczą na świecie. Moja dziewczyna kupiła mi za to koszulkę King Diamond "No Presents" i parę skarpetek z Kingiem Diamondem, super. 2021 się zaczął. Czy przyniesie on kolejny pelny album Stallion? Zobaczymy. Już piszemy nowy materiał, ale zanim wydamy nowy album, możemy wcześniej wypuścić coś innego. W tej chwili nie mogę powiedzieć wszystkiego o naszych konkretnych planach, ale bądź pewny, że pracujemy nad kilkoma sprawami. Jak tam deskorolki z Waszym logo? Rozeszły się już wszystkie? Zostało ich jeszcze kilka, więc bierz je, póki jeszcze możesz. Jak na metalowy zespół to dość niekon wencjonalny merch. Jasne, że nie jest to konwencjonalny rodzaj gadżetów, ale bardzo lubimy jeździć na deskorolce, a nasi dobrzy przyjaciele z naszego rodzinnego miasta Ravensburg prowadzą świetną wytwórnię deskorolkową o nazwie Raccoon Skateboarding. Deck do deskorolki to współpraca z nimi. Sprawdź to! Zapewne cała sytuacja z Covidem dała Wam niezle po dupie… Tak, ale mimo tojak już wspomniałem, wydaliśmy nasz najnowszy album wraz z początkiem pierwszego lockdownu i to była dla nas katastrofa. Nasza trasa koncertowa i wszystkie festiwale w 2020 roku zostały odwołane, w tym dwa występy z udziałem głównych gwiazd w Chinach. To straszne gówno, jeśli pracujesz prawie dwa lata nad takim wydaniem i nie możesz wyjść i grać. Również cały sprzęt sceniczny i merch na nowy album to spora inwestycja dla zespołu i to jest kompletnie popierdolone, jeśli nie możesz tego pokazać ludziom. Czas, którego nie spędziliśmy na trasach koncertowych, staraliśmy się wykorzystać na pisanie kawałków i przygotowywanie innych projektów, takich jak nasza EP-ka "Christmatized" i box set, co zdecydowanie nie byłoby możliwe w "normalnym" roku.

Cel: fuzja thrashu z melodią Zaskakujące jest to, że wiele osób po wysłuchaniu kilku kawałków Bakken od razu szufladkuje ich jako miłośników Death Dealer czy Mystic Prophecy. Tymczasem efekt, jaki osiągnęli wyspiarze, wynika z dzielenia z powyższymi kapelami wspólnych inspiracji. Trudno uwierzyć, ale dopiero po porównaniach w wywiadach i recenzjach muzycy Bakken sprawdzili, co to za kapele. Jeśli więc lubisz powyższe, a do tego niestraszne są Ci teatralne motywy, słuchaj Bakken i czytaj naszą rozmowę. HMP: Zastanawiałam się, co może oznczać Wasza nazwa. Znalazłam informację, że "Bakken" to najstarszy na świecie park rozrywki, w Danii. Naprawdę nazwaliście zespół od parku rozrywki? Frank: Fajnie byłoby porywalizować z kolejkami górskimi o odsłony na YouTube! Simon: (śmiech) nie jesteś pierwszą osobą, która o to pyta. To po prostu zdumiewający zbieg okoliczności. Nazwa "Bakken" to w zasadzie kompromis osiągnięty w wyniku dwóch sugerowanych nazw, które nam się podobały - "Bakkus" i "Krakken". Połącz je, a dostaniesz Bakken. A co zabawne, gdy byliśmy na trasie w Holandii, dowiedzieliśmy się, że po holendersku "Bakken" znaczy "piec ciasta". Ależ to heavymetalowe! Niektórzy muzycy, jak Piet Sielck, twierdzą, że muzyka powinna być tylko rozrywką. Wydaje mi się, że Wy wybraliście odmienną drogę. "Cold Bool Murder" ma proekologiczne przesłanie. Myślisz, że muzyk powinien wykorzystywać to, że jest słuchany i wypowiadać się? Simon: Kocham Iron Savior, świetna kapela! Dobre pytanie. Jako fan muzyki zawsze doceniam na pierwszym miejscu muzykę, jednak w moim sercu specjalne miejsce zajmują te kapele, które mają coś głębokiego do powiedzenia o świecie, takie jak Kreator czy Sacred Reich. Choć muzyka jest najważniejszą rzeczą, jako kompozytor kawałków, zawsze uważałem, że heavy metal jest świet-

nym narzędziem do wyrażania najgłębszych uczuć i poglądów. Często pomysły na teksty podpowiadają, jaka będzie muzyka i na odwrót, więc te dwie rzeczy idą w parze, są nierozłączne. Wydaje mi się ważne, żeby włożyć szczerość i prawdziwą pasję w utwory, a jeśli ludzie poświęcą czas, żeby się zagłębić w nasze teksty i coś z nich mieć, to dla mnie, jako twórcy, najbardziej satysfakcjonująca rzecz. Frank: Czy jakakolwiek sztuka jest "tylko rozrywką"? Myślę, że George Orwell by się nie zgodził. Poza tym wydaje mi się, że bardzo ważne jest, żeby nie odrzucać innej muzyki, takiej która jest sprzeczna z naszym własnym światopoglądem. Oczywiście z wyjątkiem tej, która nawołuje do czegokolwiek, co ma związek z przemocą czy nienawiścią. Nie chciałbym, żebyśmy wyszli na jakichś moralizatorów, ale czasem umieszczenie jakiegoś przesłania, które mnie pasjonuje, dodaje tylko muzyce mocy. Wydaliście płytę na samym początku pan demii. Jedne zespoły z powodu zarazy przekładały premierę płyt, inne twierdziły, że to idealny termin, bo ludzie będą kupować płyty, ponieważ zaoszczędzą na biletach na koncerty... Frank: Dobrze się stało, że wydaliśmy tę płytę, bo gdybyśmy czekali na moment, w którym będzie można zagrać koncert, wciąż byśmy czekali! To fantastyczne dostawać pozytywny feedback online od ludzi, którym się

Dzięki bardzo za poświęcony czas! Dzięki wielkie, wszystkiego najlepszego dla was, wszystkich dookoła was i waszych czytelników. Trzymajcie się! Bartek Kuczak Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

Foto: Bakken

BAKKEN

169


spodobał nasz album, ale oczywiście nie pobija to więzi, jakąś się nawiązuje z publicznością na żywo. Simon: Nasi fani zaskoczyli nas wsparciem w czasie pandemii, sprzedaż i zasięg naszej płyty znacznie przewyższył nasze oczekiwania. Jesteśmy bardzo wdzięczni każdej osobie, która poświęciła czas, żeby posłuchać naszej muzyki czy żeby nas wesprzeć w jakiś inny sposób. W Waszej muzyce słychać bogactwo inspiracji. Od brzmienia a la Mystic Prophecy, przez Cage czy Death Dealer (w "Cold Blooded Murder"), aż po teatralne motywy a la Manticora w "Star Machine". Simon: To zapewne kwestia dzielenia wspólnych inspiracji, choć naprawdę powinienem lepiej sprawdzić te zespoły, bo często jesteśmy do nich porównywani! Wydaje mi się, że najsilniejsza inspiracja płynie do nas od starych, klasycznych kapel takich jak Metallica, Helloween czy Iron Maiden, od których szczególnie pochodzi nasz głos. Frank: Ze wstydem przyznam, że nie słyszałem tych zespołów, ale także je sobie sprawdzę. Zawsze uwielbiałem teatralne motywy, wykorzystywane przez masę brytyjskich rockowych i metalowych kapel, takich jak Queen, Maiden, Judas Priest, wczesny Genesis, choć to zawsze grozi zmierzaniem w kierunku Spinal Tap. Tak, Metallicę też słychać. W "Cold Blood Murder" zwraca uwagę sekcja rytmiczna i riffy w stylu starej Metalliki. Twoje wokale Frank, jednak zupełnie odwracają uwagę od tego efektu. Takie zderzenie dwóch muzy cznych światów było Waszym celem czy po prostu macie w zespole muzyków inspirujących się odmiennymi zespołami i musicie jakoś "pogodzić" ich zainteresowania? Simon: Szczerze mówiąc, od początku celem naszej muzyki była próba stworzenia fuzji heavy/thrashowych riffów z bardziej melodyjnymi elementami. Myślę, że wszystkie nasze kawałki w mniejszym lub większym stopniu są zainspirowane thrashem. Frank ma prawdziwy dryg do pisania chwytliwych linii melodycznych, a "Cold Bloody Murder" to pierwszy numer, nad którym razem pracowaliśmy. Ja miałem wstępne pomysły i wokale, a Frank wyłożył świetną melodię. Eksperymentowanie i łączenie tych inspiracji razem oraz próbowanie stworzenia wyjątkowego brzmienia to jedna z najfajniejszych rzeczy w Bakken. Frank: Łączenie podgatunków idzie o wiele dalej, niż tylko połączenie czystych wokali z thrashowymi riffami. Naprawdę mamy wszy-

stkiego po trochu. Następna płyta już nabiera kształtu, rzekłbym, że jesteśmy na etapie wygładzania i scalania tego, co napisaliśmy wokół trzonu brzmienia. Tak, że ludzie będą mogli śmiało powiedzieć "lubię brzmienie Bakken", a nie że "lubię te thrashowe kawałki", albo, że "lubię te wolniejsze" czy jakiekolwiek inne. Już teraz mogę powiedzieć, że będzie mrocznie, ciężko, intensywnie, pasjonująco, a zmiksowanie wszystkich tych tracków to pewnie będzie kawał trudnej roboty. Zespoły z różnych krajów czasem tworzą swojego rodzaju "tematyczne wylęgarnie" (black Norwegii, prog w Danii, ostatnio tradycyjny heavy metal w Kanadzie). Wy w Irlandii Północnej jesteście jedyni w swoim rodzaju. Nie tworzycie żadnego artystycznego światka, który może się nawzajem nakręcać, inspirować i wspierać. Bycie taki mi tematycznymi samotnikami u siebie pomaga Wam w graniu, koncertowaniu i sprzedawaniu płyt, czy wolelibyście należeć do większej sceny? Simon: Tak, Irlandia Północna wydaje się czasem być bardzo oddalona od wielkiego dymu (potoczna nazwa wielkich wyspiarskich miast - przyp. red.). Jesteśmy częścią małej wyspy, ale na wiele sposobów to też jest pomocne, bo przez to, że metalowy światek jest mały, wszyscy nawzajem się wspierają. Biorąc pod uwagę koncertowanie, dotarcie w odleglejsze rejony, żeby grać dla dalej mieszkającej publiczności może być kosztowne. Jednak jest to zawsze coś, co usiłujemy robić, bo granie na żywo to dla nas najważniejsza rzecz. Frank: Co ciekawe, myślę, że lockdowny przyniosły całej irlandzkiej społeczności online'ową więź, co pomogło zwiększyć świadomość lokalnych kapel. Nie wydaje mi się, żeby była tutaj jakaś tendencja do poszczególnych podgatunków, chyba że Bakken ją zapoczątkuje... Kim jest postać z okładki "This Means War"? Frank: Nasz grafik, Isaac, zaprojektował ośmiookich kosmitów, kiedy rodziła nam się koncepcja na animowany klip do naszego singla "In Requiem". Wykorzystaliśmy ten pomysł zarówno jako postać na głównej okładce, jak i pod koniec klipu "In Requeim", gdzie pojawiają się zdemaskowani obcy. Jeszcze go nie nazwaliśmy, ale może warto by było? To może być inspiracja na kawałek na kolejną płytę, ale na to trzeba jeszcze poczekać. Próbowałam znaleźć informacje na temat Waszych minionych koncertów. Nie znalazłam wiele. Jak to się układało przed pandemią? Simon: Od początku nieustannie graliśmy w całej Irlandii, choć z małą przerwą między 2015 a 2018, ponieważ szukaliśmy odpowiedniego gitarzysty i basisty. Właściwie to zanim to wszystko się zaczęło, na lata 20202021 mieliśmy przygotowany napięty harmonogram. Jesteśmy już zdesperowani, chcemy wyjść i grać koncerty! Katarzyna "Strati" Mikosz, Tłumaczenie pytań: Sara Ławrynowicz

170

BAKKEN

HMP: Czy możesz w kilku krótkich zdaniach opisać to, czego słuchacz może się spodziewać po waszym najnowszym albumie, "Mass Produced Perfection"? Kostas Korg: Cześć! Po naszym ostatnim wydawnictwie, zatytułowanym "Mass Produced Perfection" możecie spodziewać się paru szybkich kawałków, wysokich wokali i całkiem złożonych struktur w kompozycjach. Powiedziałbym, że na tym albumie poszliśmy naprzód jeśli chodzi o wykonywanie i komponowanie, by spełnić oczekiwania słuchaczy, którzy mieli okazję zapoznać się z naszą EPką "Contaminated Salvation". Jesteśmy zadowoleni z rezultatu jaki, uzyskaliśmy. Polecam mocno fanom wczesnego Annihilator oraz Toxik. Co sprawia, że wasz zespół jest wyjątkowy? Myślę, że tym, co sprawia, że jesteśmy wyjątkowi, szczególnie jeśli chodzi o ostatnie nagranie, jest staroszkolne podejście do produkcji. Nie chcieliśmy, by ona była ekstremalnie dopracowana i cyfrowa. To jest ta jedna rzecz, która sprawia, że nasza muzyka jest wyjątkowa. Właściwie mamy takie brzmienie, jakie uzyskalibyśmy na żywo i mam nadzieję, jest to unikalne. Inna rzecz, na którą chciałbym tutaj wskazać, to fakt, że piszemy zawsze to, co przychodzi do nas naturalnie i nigdy nie idziemy na kompromis, by zabrzmieć bardziej technicznie lub być bardziej przystępnym. Wcześniej działaliście pod nazwą Nuclear Terror. Czemu zmieniliście ją na Typhus? Zdecydowaliśmy się zmienić nazwę na Typhus, ponieważ wraz z nowym albumem chcieliśmy zrobić coś w na kształt nowego startu. Mocno wierzę, że nowa nazwa lepiej pasuje, do nowego brzmienia zespołu. Poza tym uważam, że nowa nazwa lepiej brzmi! Czy na kolejnym albumie nagracie ponownie resztę zawartości z "Contaminated Salvation"? Mogę powiedzieć, że nie planujemy tego. Zdecydowaliśmy się zamieścić "Terrorzone" oraz "Pride Breaker" na "Mass Produced Perfection" ponieważ uznaliśmy, że to dobre utwory, które zasługują na lepszą produkcję. Oczywiście nie chcieliśmy ich dodać dokładnie tak, jak były one na EPce, więc dokonaliśmy paru zmian, by lepiej dopasowały się do innych utworów z albumu. Uważam, że udało nam się to całkiem dobrze! Czemu tak długo zajmuje wam wydanie albumu? Przez ponad dziesięć lat nagraliście i wydaliście tylko dwa albumy, wcześniej wspomnianą EPkę i obecnie LP... Szczerze mówiąc, trudno mi na to odpowiedzieć. Po pierwsze, "Contaminated Salvation" został wydany w 2014 roku i dopiero po sześciu latach wydaliśmy nasz debiut. Głównym powodem tego opóźnienia były zmiany w zespole, które zdarzyły się w ciągu lat. Wiesz, kiedy jesteś w trakcie komponowania, to jeśli ktoś w tym momencie opuści zespół, to tracisz momentum, tę chemię. W międzyczasie zawsze próbowaliśmy dopracować albumy tak, by brzmiały dla nas dobrze, tak więc uznaliśmy, że warto dać sobie trochę czasu, zanim napiszemy materiał na nowy


Obraz świata, który przewidujemy Historia, staroszkolne podejście do gry, to są rzeczy, które napędzają Greków z Typhus. Wcześniej przez dekadę działali pod egidą Nuclear Terror. O zmianie nazwy, o inspiracjach oraz debiutanckim dużym albumie, "Mass Produced Perfection", opowie nam wokalista i basista tej thrash metalowej kapeli, Kostas Korg. album. Poza tym wszystkim mieliśmy też parę małych problemów technicznych podczas procesu nagrań. Najtrudniejszy utwór do zagrania na waszym albumie to? Szczerze powiedziawszy, to większość utworów jest całkiem trudna do zagrania na żywo (śmiech)! "Asylum of Deviants" jest prawdopodobnie najtrudniejszym, ze względu na złożoną strukturę utworu oraz natężenie riffów. Jeśli chodzi o wokale, to powiedziałbym, że "Faith Machinery" lub "In Our Image, After Our Likeness". Czy masowo produkowana perfekcja jest paradoksem? Tak, zasadniczo tytuł i cała koncepcja albumu jest pewnego rodzaju dystopijnym światem przyszłości, gdzie nie ma nic, tylko perfekcyjnie zmodyfikowani, identyczni ludzie. Jeśli spojrzysz bliżej na grafikę albumu, to zobaczysz, o czym mówię. Oczywiście nie jest to tylko koncepcja science-fiction przyszłości, ale obraz świata, który przewidujemy w najbliższej przyszłości. Świata, w którym jeśli nie jesteś częścią systemu, to jesteś uznawany za gorszego.

przez traumy Pierwszej Wojny Światowej? Dokładnie, jest on o niesławnym zespole stresu pourazowego zwanego "shellshock". Właściwie to był pierwszy tytuł tego utworu. Byłem zszokowany, jak zobaczyłem, jak przebywanie w okopach i dźwięki bombowców nad twoją głową mogą wpłynąć na zdrowie psychiczne. Zdecydowaliśmy się zrobić utwór na ten temat, wiesz, o tej nie tak bohaterskiej części wojny. Czy powiedziałbyś, że większość twojego albumu bazuje na historii, tak jak np. utwory "Faith Machinery" oraz "Pride Breaker"? Tak, właściwie większość tego albumu bazuje na historycznych wydarzeniach. Nasze teksty głównie się odnoszą do takich zagadnień jak religia, zbrodnie wojenne, nierówności i tak dalej. Wyrażane są poprzez konkretne wydarzenia. Tu mam na myśli, chociażby

Jak ciężko jest wydać muzykę metalową w Grecji? Nie mogę powiedzieć, że jest o wiele ciężej niż w innych europejskich państwach. Jest w Grecji paru niezłych producentów i studiów, które tworzą świetne nagrania. Jednak myślę, że Grecja zbudowała sobie taką tradycję w muzyce metalowej przez te wszystkie lata, w porównaniu do innych krajów. Jedna rzecz, która nie jest podobna do innych państw europejskich i do amerykańskich standardów jest aspekt tras koncertowych i dostępu do organizatorów owych tras. Co zamierzacie robić w 2021 roku? Na początek mamy nadzieję, że w roku 2021 wszystko wróci do normalności. Mieliśmy zaplanowaną trasę po Europie (Enthralled in Europe Tour), na której mieliśmy grać support dla Atheist i Cadaver, wraz z Svart Crown i From Hell. Jednak zostało to przeniesione na marzec 2021. Tak więc z nowym rokiem, mamy nadzieję, że nadarzy się odpowiednia okazja do powrotu na trasę. Poza tym wykorzystaliśmy cały ten czas na napisanie nowych kawałków i wyszło świetnie! Jesteśmy bardzo zadowoleni z kierunku, który obraliśmy, tak więc również spodziewajcie się wiadomości na temat nowego materiału w roku 2021. Dziękuje za wywiad. Powodzenia! Ostatnie słowa są wasze.

Co zainspirowało "Asylum of Deviants"? Miałem nadzieję, że ktoś o to spyta! Tak, "Asylum of Deviants" jest zasadniczo zainspirowany przez Fallout 3. Naprawdę lubię brać historie oraz inne rzeczy z gier i na ich bazie tworzyć interpretacje prawdziwego świata. Przechodząc do szczegółów, ci, którzy grali w tę grę, wiedzą, że jest on o psychiatryku zamieszkanym przez ghule, które znajdują się poniżej obozowiska ludzi, gdzie ghule zwykle spotykają się z obrzydzeniem ze strony ludzi. Streszczając, możesz pomóc im wyjść i pozwolić im spełnić swoją zemstę. Alternatywną interpretacją historii jest motyw mniejszości pokonujących represjonujących ich mocarzy. Kojarzysz może Kholat , grę na temat incydentu w Przełęczy Diatłowa. Jeśli tak, to co sądzisz o niej? Słyszałem o tej grze, ale nie miałem jeszcze okazji w nią zagrać. Utwór jest głównie inspirowany przez dokumenty opisujące wypadek na przełęczy Diatłowa. Tak jak wcześniej wspomniałem, jestem całkiem nałogowym graczem, stąd wiele tekstów jest inspirowanych grami, szczególnie w przypadku kolejnego albumu. Po prawdzie, zwykle bierzemy motyw z gry i zamieniamy go w coś bardziej pasującego do świata rzeczywistego. Myślę, że do tej pory to podejście działało całkiem dobrze.

Foto: Thypus

motyw historii Nocy św. Bartłomieja jako odniesienia do przemocy i przestępstw powodowanych religią w "Faith Machinery". To również odnosi się do "Dyatlov Pass". Myślimy, że w ten sposób lepiej lirycznie wyrażamy siebie. Czy przeczytałeś "Nowy Wspaniały Świat" Huxleya? "In Our Image, After Our Likeness" trochę mi przypomina jego dzieło. Czy mógłbyś opowiedzieć o rzeczach, które zainspirowały ten utwór? Nie, nie czytałem tego, jednak z tego co widzę, to myślę, że zabiorę się za lekturę tej książki!

Dziękujemy wam za wywiad i za interesujące pytania! Również chcielibyśmy podziękować wam wszystkim, którzy wspieraliście scenę niezależną oraz Typhus przez wszystkie te lata. Szkody, które muzycznej scenie wyrządził koronawirus, z pewnością mogą wywoływać obawy, aczkolwiek staramy się być dobrej myśli i mamy nadzieje, że będziemy w stanie znów zagrać na żywo i dzielić się z ludźmi naszą muzyką. Jacek Woźniak

Czy "Krieg-Sanity" było zainspirowane

TYPHUS

171


Jeszcze szybsi, obrzydliwsi i intensywniejsi Chainbreäker to zespół młody, ale ze sporym potencjałem, co potwierdzają drugim albumem "Relentless Night". Thrash w ich wydaniu jest właśnie taki, jaki powinien być - tym większa szkoda, że pewnie jeszcze przez jakiś czas nie będą mogli prezentować go na żywo - jak sami twierdzą to dla nich najlepsza forma promocji, media społecznościowe aż tak ich nie kręcą. HMP: Najlepiej zaczynać od początku, tak więc: wiele zespołów traktuje intro wyłącznie jako wstęp do płyty, nie przywiązując do niego większej wagi. U was "As Dusk Rises" jest integralną częścią "Relentless Night" - inaczej się nie da, jeśli całość materiału ma być spójna? Stefan Bruckner: Dokładnie! Cieszę się, że to zauważyłeś. Nasz basista Jan napisał większość tych melodii i zaczął składać instrumentale do kupy w swoim piwniczym studiu, on też dodał większość efektów. Chris i ja również przyłączyliśmy się do niego w tych sesjach, by zmodyfikować niektóre kwestie brzmieniowe i wszystko zmiksować. Intro kończy się długim akordem ais, tym samym ako-

Ciepłe przyjęcie "Wasteland City" zmobili zowało was do jeszcze większego wysiłku, bo przekonaliście się, że w tej megakonkurencji macie jednak spore szanse na zain teresowanie fanów thrashu swą muzyką? Osobiście, miałem już pewne pomysły jak inaczej mógłbym zrobić "Wasteland City" i myślę, że takie podejście dotyczy większości artystów. Pomimo tego, że odbiór tego albumu był dość dobry, wszyscy zgodziliśmy się z tym, że na następnym albumie powinniśmy być jeszcze szybsi, obrzydliwsi i intensywniejsi. Poza tym, "Relentless Night" jest bardziej zróżnicowany w kontekście pisania muzyki. W dodatku bardziej niż na naszym poprzednim skupiliśmy się na tym krążku na

mencie mówimy "ta część jest za mało thrashowa", "zabrzmijmy tu jak zespół speedmetalowy" albo "powinniśmy tu mieć wpływy z NWOTHM". Szykując debiut mieliście o tyle ułatwione zadanie, że nagraliście ponownie utwory z "Awakening Of Evil", ale przy pracach nad drugim albumem "Relentless Night" nie było już po co sięgać, w krótkim czasie musieliście napisać nowe utwory. Było trudno, czy przeciwnie, poszło szybko i sprawnie? My w ogóle nie planowaliśmy ponownego nagrywania pięciu kawałków z demo, ale kiedy porównaliśmy utwory z prób z tymi na demo, zauważaliśmy różnice. Największą z nich był oczywiście Christoph na wokalach, ale cały zespół stał się szybszy i mocniejszy niż wcześniej. Więc, żeby sprawiedliwości stało się zadość, znowu nagraliśmy te utwory i na nowo je złożyliśmy. Tak powstał nasz debiutancki album. Gdy tworzyliśmy "Relentless Night" nie czuliśmy, że pracujemy. "S.M.P." był już napisany przed wydaniem debiutu, więc byliśmy na twórczej fali. Najczęściej jest tak, że Christoph lub ja mówimy o pomyśle na kompozycję z jakimiś głównymi riffami i o czym powinien być tekst. Poza niektórymi pomysłami lirycznymi od innych członków zespołu, Christoph pisze jakieś 98% tekstów sam i próbuje je potem na naszych próbach. gromną rolę, szczególnie w przypadku Og młodego zespołu, może spełnić w takiej sytuacji producent, a wam udało się znaleźć odpowiedniego człowieka - dlatego ponownie pracowaliście z Lukasem Haidingerem? Podczas nagrywania "Wasteland City" Haidinger stał się dobrym przyjacielem zespołu. Nie znaliśmy go przedtem osobiście, wiedzieliśmy jedynie o jego pracach, które natychmiast "kliknęły". Po szalonym tygodniu nagrywania muzyki, ale także imprezowania w 2018 roku, nie było wątpliwości, że znowu najedziemy jego studio, aby nagrać "Relentless Night".

Foto: Mario Aux

rdem zaczyna się "Nightstalker". Naszym celem było więc gładkie przejście z intra do pierwszego utworu. Obraliście metodę małych kroków, sukcesywnie posuwając się naprzód: najpierw debi utancka EP, po niej na spokojnie przygo towany, pierwszy album - uznaliście, że nie ma co od razu rzucać się na głęboką wodę, bo przed wami już setki, jak nie tysiące zespołów przerabiały scenariusz, że wydawniczy falstart był początkiem ich końca, szczególnie jeśli już na tym etapie zdołały podpisać kontrakt? Hmmm… Trudne pytanie. Nigdy nie było żadnego zamysłu dotyczącego Chainbreäker i tego, jak to będziemy robić, więc nie powiedziałbym, że wybraliśmy konkretną drogę lub metodę. Nie podążamy za trendami, ani nie płyniemy na fali tego, co jest popularne w danym momencie, Chainbreäker robi to, co nasza czwórka uważa za stosowne.

172

CHAINBREÄKER

brzmieniu i detalach. Pewnym ułatwieniem jest tu chyba fakt, że lubicie również speed metal, a do tego nie unikacie też klasycznometalowych akcentów, więc wasze płyty mogą też być interesujące dla zwolenników bardziej trady cyjnych odmian metalu? Ograniczanie się do jednej stylistyki, nawet jeśli jest się w niej perfekcyjnym, jest chyba niezbyt dobrym podejściem, szczególnie w obecnych czasach, to taki zespół od razu zamyka się w swoistym gettcie, nie dotrze do innych słuchaczy? Po pierwsze, nie sądzę, że możesz być "perfekcyjnym" w konkretnym stylu muzycznym, no chyba, że jesteś członkiem zespołów takich jak Black Sabbath czy Judas Priest. To "mieszanie stylów", jeśli tak to nazwać, przychodzi do nas naturalnie gdy piszemy muzykę. To pokazuje nasze inspiracje i to, czego słuchamy. To nie jest tak, że w pewnym mo-

"Relentless Night" potwierdza, że nie stoicie w miejscu: kompozycje są ciekawsze, bardziej urozmaicone, chociaż wciąż szybkie i surowe - kiedy słuchałeś po raz pierwszy finalnego mastera tej płyty uśmiechnąłeś się w duchu, pomyślałeś, że właśnie o taki efekt wam chodziło? Dzięki za miłe słowa. Sądzę, że głównym powodem powstania bardziej zróżnicowanych i interesujących kompozycji jest to, że te wszystkie dziewięć kawałków, plus intro, były napisane przez czterech facetów, którzy aktualnie tworzą Chainbreäker. Na pierwszym albumie mieliśmy kawałki z czasów, gdy mieliśmy innego wokalistę, ale oczywiście też z powodu ponownego nagrania kilku utworów. Na "Relentless Night" nie ma "starych pomysłów", wszystko zostało napisane w konkretnym czasie i każdy z czterech członków zespołu miał swój wpływ na każdą kompozycję. Nagraliście lepszy album, więc dlatego udało się wam podpisać kontrakt z Metal On Metal Records? To ceniona firma w świecie prawdziwego metalu, mająca też w


katalogu zespoły z Austrii, na przykład również grający thrash Wildhunt, szliście więc na pewniaka, bez żadnego ryzyka, wiedząc, że pasujecie do jej profilu? Nie, nie mamy nic wspólnego z Wildhunt, poza tym, że kiedyś zagraliśmy na tym samym show. Ta decyzja została podjęta podczas kontaktu mailowego z Metal On Metal Records i wysłuchania ich opinii i sugestii. Wybraliśmy wsparcie wytwórni, ponieważ chcemy wykorzystać nasz czas na sztukę, a nie na dystrybucję, i tak dalej. Mieliście możliwość zaznania samodzielnego wydawania płyt, teraz współpracujecie z wydawcą, macie więc możność porów nania tych dwóch opcji - w tej drugiej jest łatwiej, możecie liczyć na większą pro mocję, szybciej dotrzeć do osób potencjalnie zainteresowanych waszą muzyką? Nie bez znaczenia jest tu również fakt, że wielu fanów, jak już przekonają się do danej wytwórni, kupuje jej wszystkie wydawnictwa, tak więc mogą sięgnąć po waszą płytę również nowi słuchacze? Robienie wszystkiego samemu ma swój urok i czerpaliśmy z tego frajdę podczas nagrywania demo i pierwszego albumu. Są jednak pewne rzeczy, których nie jesteśmy w stanie zrobić samemu. Nagraliśmy demo z Janem i jego ojcem w jakimś piwniczym studio, gdy tworzyliśmy debiutancki album, wiedzieliśmy, że chcemy polepszyć brzmienie, więc zatrudniliśmy profesjonalnego inżyniera. Nasz perkusista, Jürgen, zrobił kawał roboty wysyłając płyty z Bandcampu dna prawie każdy kontynent, co wymaga sporego czasu i wysiłku. Praca z wytwórnią była więc naszym logicznym posunięciem i cieszymy się z pewnych udogodnień. Mimo tego i tak można uznać, że to, co dzieje się obecnie jest przełomowym momentem dla waszego zespołu, czujecie, że to sytuacja z rodzaju tych "teraz, albo nigdy"? (Śmiech), zamknięcie nas przez ten cały Covid i uniemożliwienie koncertowania sprawia, że to zdecydowanie nie jest przełomowy moment. Mamy jednak nadzieję, że wrócimy z energią wcześniej czy później, a przynajmniej w nadchodzące lato. Z tradycyjnymi dla metalu metodami promocji, to jest z koncertami, jest obecnie bardzo krucho. Nikt nie koncertuje, nie ma tras i nie wiadomo kiedy ten stan rzeczy ulegnie zmianie - będziecie więc działać w sieci, żeby jak najwięcej ludzi dowiedziało się o Chainbreäker i "Relentless Night"? Dla nas, granie na żywo jest naprawdę naszym ulubionym sposobem by sprawić, że ludzie zaczną interesować się naszą muzyką. A ponieważ nie siedzimy zbytnio na social mediach, liczymy na to, że ta możliwość promowania wróci jak najszybciej. Poza tym, robienie wywiadów takich jak ten lub recenzje też mogą być pomocne. I na koniec, zamieszczenie swojej muzyki na Bandcampie czy YouTube też może ułatwić dotarcie do jakiejś grupy ludzi. Wojciech Chamryk & Sara Ławrynowicz

CHAINBREÄKER

173


zabawa".

Uznaliśmy, że brzmi to trochę pretensjonalnie... Annexation to kapela, która chce grać ostry i agresywny metal. Widać to po tytułach płyt, które tworzy, jak choćby ostatnio na debiucie pełnej płyty "Inherent Brutality", czy po pseudonimach, jakie członkowie kapeli przyjęli: Rotten Piranha (bas), Sickfuck Sanchez (gitary), Infektorr (wokale), Volcanic Nun Desecrator (perkusja) oraz Uncle Crocodile (gitara), z którym miałem przyjemność porozmawiać, o tym co usłyszałem na ich albumie, o tym, czym się inspirowali oraz o tym, co sądzą o ostatnich wydarzeniach i jakie mają plany na rok 2021. HMP: Cześć! Czy możesz opisać nam powstanie zespołu? Uncle Crocodile: Cześć. Chwała Szatanowi! Zespół został założony przeze mnie. W czasie jego powstania, około 2014 i 2015 roku, desperacko szukałem muzyków, którzy myśleli podobnie jak ja oraz lubili staroszkolny thrash i death metal. Jednak trochę mi zajęło znalezienie kompanów. Jak tylko znalazłem naszego pierwszego perkusistę, Ballermanna 666, zaczęliśmy próby i zbieranie podobnie myślących ludzi, co było trudne. Jasne, mamy w Berlinie mocną scenę metalową, jednak z tego co widzę, to była i jest złożona z ludzi, którzy jeśli są w stanie grać tak szybko i

próbujemy dokonać. Czy na waszych demach i EPkach słyszę klimaty Protectora? Co sądzicie o tej kapeli? Słuchałem dużo Protectora dawniej, w latach 2014 i 2015 i z pewnością zauważam pewne podobieństwo. Protector jest zajebisty, co za agresywne podejście do thrash metalu, szczególnie, że z Niemiec. Znowu zacząłem słuchać tego zespołu i jestem oniemiały, przypomniałem sobie, jak oni są brutalni. Czy mógłbyś powiedzieć więcej o waszych

Porównałbyś dla nas waszą EPkę "Jackhammer Treatment" do waszego najnowszego albumu? Tak, oczywiście. Najpierw kontekście rozwoju. Na początku grafika była bardziej typowa, jednak przeszliśmy od odcieni szarości do bardziej kolorowego, warstwowego motywu. I również z perspektywy komponowania utworów. Kiedy pisaliśmy na "Inherent Brutality", byliśmy bardziej skupieni, przygotowani i nie tak chaotyczni jak wcześniej. Czy myśleliście nad tym, by zostawić okładkę debiutu w odcieniach szarości? Kto stworzył grafikę na album? Pierwsza rzecz jaką powiedziałem na temat okładki, to - to, że nasz długograj powinien mieć grafikę w kolorze, by pokazać nasz rozwój. Grafika została stworzona przez Olek McBolek. Jest to przyjaciel Infektörra. Jak istotna jest krwistość w waszej muzyce? (śmiech) to pytanie do naszego krzykacza, Infektörra. Ze względu na to, że rzeza gitarę w luksusowej berlińskiej white trash core grindowej kapeli Cerebral Enema, zawsze w thrash metalu stawia na temat brutalności. Jednak generalnie nie ma tak dużego znaczenia. Bardziej opisujemy grozę i otchłanie ludzkości. Oczywiście używamy krwistości lub, powiedzmy wizualnych opisów, jednak krwistość nie ma priorytetu w naszej muzyce. Czy "Beyond Humanity" jest zainspirowany riffem z "The Sound Of Violence", Onslaught? Czy często spotykacie się z ludźmi, którzy zauważają podobieństwa pomiędzy waszą muzyką i innymi zespołami? Jeśli chodzi o "Beyond Humanity" inspirował mnie głównie Cannibal Corpse. Słuchałem "Killing Peace", Onslaught całkiem często w latach 2011 i 2012. Od momentu, w którym wydaliśmy "Inherent Brutality", zaczęły docierać do nas porównania z innymi zespołami, jednak to spektrum jest całkiem szerokie. Uznaję to za dobrą rzecz.

Foto: Annexation

agresywnie, to już są w zespołach lub paru różnych projektach. Kiedy udało nam się uformować nasz zespół, to zaczęliśmy jam, próby i słuchaliśmy thrash metalu każdą dobę, całymi tygodniami. Wszystko czego chcemy, to dać słuchaczom thrash i ekstremalny metal. Wydaliście ostatnio "Inherent Brutality". Jakie do tej pory opinie fanów i prasy muzycznej dotarły do was? Jest kurwa zajebiście. Jesteśmy bardzo zadowoleni z tak bardzo pozytywnego przyjęcia "Inherent Brutality". To, co lubię najbardziej w wielu recenzjach to teksty typu: "jeśli chcesz agresywnego i uderzającego w mordę metalu, to nie zawiedziesz się z "Inherent Brutality", dostajesz to, co mówi tytuł ". I jest to coś, czego

174

ANNEXATION

muzycznych inspiracjach? Wasz wydawca na notce promocyjnej wspomniał o zespołach takich jak Demolition Hammer (inspiracje, którym można usłyszeć na "Inherent Brutality") oraz Exodus. Powiedziałbyś, że są dla Ciebie inspiracją? Absolutnie. Slayer wprowadził mnie do thrash metalu, chwilę potem poznałem zespoły takie jak Exodus oraz Demolition Hammer. Zasadniczo każdy zespół thrash metalowy, który ma ten czysty i tępy, agresywny ton do swoich riffów, perkusji, wokali i tekstów. Wszystko się tu sprowadza do przekazania swoją muzyką jak największej ilości agresji. Nasza muzyka jest stworzona do grania na żywo, by ludzie mogli brać udział w młynie i rozpierdalać. Zgodnie z mottem Exodus: "dobra, przyjacielska i agresywna

Kogo nazwałbyś "prawym" w waszym utworze otwierającym album, "A.T.R"? Co zainspirowało ten utwór? Muzycznie jest on bardzo prosty, prawie że prymitywny bym powiedział (śmiech). Chcieliśmy napisać coś bezpośredniego, coś co jest zainspirowane openerami takimi, jak "Angel Of Death" lub "Bonded By Blood". Co do znaczenia tytułu i zawartości utworu: ci "prawi" ludzie, o których mówi utwór, i do których jest skierowany, to ci, którzy zawsze wskazują palcem i uznają się za lepszych, jako ci jedyni, którzy są w stanie powiedzieć co jest dobre, a co złe. Również jest o hipokryzji występującej w wypadku większości ludzi - jest wiersz w utworze, który napisałem, jednak, którego nie umieściliśmy w ostatecznej wersji - "każda petycja sprawia, że jesteś lepszy niż ten chuj, podnieś flagę za kobiety, queer i dzieci, kiedy walisz sobie do rape porno" - uznaliśmy, że brzmi to trochę pretensjonalnie, byłoby to w opozycji do przesłania utworu (śmiech). Być może użyjemy to w innym


utworze, zobaczymy. "Prawymi" zawsze są ludzie, którzy sami się tak nazywają, wszechwiedzący, samozwańczy eksperci we wszystkim i mający prawo do sądzenia i opiniowania wszystkiego. To są ludzie, którzy nie zdają sobie sprawy ze swojego jestestwa i nie są zbyt samoświadomi, nie mają refleksji - coś w ten deseń (śmiech). Czy "Wrecked" zostało w jakiś sposób zainspirowane przez serię "Piła"? "Wrecked" było naszym problematycznym dzieckiem. Mieliśmy z cztery lub pięć wersji i naprawdę różne podejścia liryczne do tego utworu. Pod koniec uznałem, żeby zrobić z niego coś jeszcze bardziej obrzydliwego, okropnego, nienormalnego, chorego. Nie ma tu żadnych bezpośrednich inspiracji filmem "Saw", niemniej ja i Infektörr napisaliśmy ten utwór razem. Ja włożyłem więcej aspektów z filmów grozy i gore, które spodobały się oczywiście Infektörrowi, ale dopiero pod koniec. Czy "Colonia Dignidad" jest o miejscu stworzonym w Chile przez Paula Schafera? Tak, to prawda. Infektörr obejrzał masę dokumentów na temat ludzkiego okrucieństwa i ogólnie masę pojebanego gówna. Powiedziałbym, że to pochodziła z jego białej thrash core grindowej natury. Najbardziej brutalna rzecz, jaką sobie możesz wyobrazić to…? Samotność i niemożność grania muzyki. Czy "Squirrel Antichrist" jest szaleńcem? Zasadniczo to Squirrel Antichrist żyje na moim podwórku, jednak z pewnością jest srogo wkurwiony obecnym stanem rzeczy. Aktualnie nawet nie zbiera trofeów, po prostu rozpierdala swoje otoczenie. Ono wygląda obecnie jak kadr końcowy z filmu Michaela Baya. Próbowałem dać mu trochę fanów, jednak odmówił, łypiąc diabolicznie ślepiami i manifestując swoją chęć na krwawy ochłap mięsa. Niezły gość. Jak sądzisz, co zrobi Power Trip po śmierci Riley' Gale'a? Na początek, jest to tragiczne i naprawdę smutne. Spoczywaj silnym Riley Gale. Co do Power Trip, to nie jestem pewny ich przyszłości. Riley miał wyróżniający się i silny wokal. Naprawdę nie wiem, ale mam nadzieję, że reszta zespołu będzie się trzymała.

Wszyscy biorą udział Devastation Inc. to włoski zespół thrash metalowy, który swoją działalność zaczął w 2013 roku. W 2016 roku wydali debiut, "No Way of Salvation". Parę lat potem, po zmianach personalnych, w trakcie pandemii, wydali swój najnowszy album, "Beyond the Shape of Violence". I o nim dowiecie się z poniższego wywiadu... HMP: Cześć! Czy mógłbyś na początek opisać wasz poprzedni (debiutancki) album "No Way for Salvation"? Devastation Inc.: "No Way For Salvation" był dla nas pierwszym wydanym albumem. Byliśmy wtedy nastolatkami, chcieliśmy wtedy grać i rozwalać wszystko. To staroszkolne brzmienie było odzwierciedleniem naszego smaku, tego czym chcieliśmy być. Minęło trochę czasu i oczywiście parę rzeczy pozmieniało się. Jak duży wpływ na zespół miało odejście Alessia Gaglia? Poza sprawami osobistymi prawdziwy wpływ na zespół miało przyjście Federico oraz Cesare. Odejście Alessia nie miało takiego znaczenia. Nawet kiedy Devastation Inc. było kwartetem, to w komponowanie byli zaangażowani wszyscy muzycy z zespołu, tak jest również teraz, kiedy nasza grupa składa się z pięciu osób. Fakt, że Alessio miał bardziej staroszkolne podejście zarówno do grania, jak i do śpiewania, natomiast Federico oraz Cesare przynieśli więcej wpływu nowego brzmienia, zbliżonego bardziej do death niż do metalu z lat 90. Czy możesz opisać proces produkcyjny na "Beyond the Shape of Violence"? Produkcja "Beyond the Shape of Violence" trwała przez cały rok 2019. Część związana z komponowaniem utworów była wykonywana przez cały zespół i będziemy starać się utrzymywać ten nawyk. Teksty i ich tematy są w całości opracowywane przez naszego wokalistę Federico. Nasz producent Fabio Polombi z Blackwave Studio zrobił świetną robotę, radząc nam na każdym kroku i pilnując naszej pracy przy komponowaniu albumu. Jak bardzo się różni "Beyond the Shape of Violence" w porównaniu do "No Way For

Salvation"? "No Way For Salvation" był, jakby to powiedzieć, młodzieńczym albumem, napisanym bardzo spontanicznie i instynktownie, gdzie chcieliśmy utrzymać staroszkolny kanon. W przeciwieństwie do tego, na "Beyond the Shape of Violence", zdecydowaliśmy się go mocniej przemyśleć, zarówno motywy, jak i ogólne brzmienie. Z pewnością możemy powiedzieć, że próbowaliśmy wynieść kompozycje na bardziej dojrzały poziom, niż na poprzednim albumie. Życie zespołu jest przecież podróżą i prawidłowym podejściem jest pójście z duchem czasu, zmiana i ewolucja. Co chcecie powiedzieć tym albumem? Wybór tytułu "Beyond the Shape of Violence" jest próbą uchwycenia głównego motywu całego albumu. Każdy utwór pokazuje odmienną formę, w której jest manifestowana przemoc ludzkiego umysłu. Czy to jest podbój, wynajdywanie broni, opresja woli, bądź przemoc psychologiczna lub seksualna - to wszystko chcieliśmy przedstawić za pomocą "Beyond the Shape of Violence". Czy "Golden Horde" jest na temat Imperium Mongołów? Czy powiedziałbyś, że jest to temat niszowy do rozmowy? Tak jak wcześniej powiedziałem, chcieliśmy użyć naszych mocnych atutów oraz intencji do napisania czegoś bardziej osobistego. Zgodnie z sugestią Federica, zajęliśmy się także poznawaniem innych motywów przewodnich i dzięki jego studiom na Wydziale Historycznym Uniwersytetu w Genui, zgodziliśmy się, że inwazja Europy Wschodniej przez Złotą Ordę Mongołów, była czymś, co w pełni zgadzało się z tym co nasz "Beyond the Shape of Violence" chciało wyrazić. Nie możemy powiedzieć czy jest to temat niszowy, jednak sądzimy, że z pewnością może on być zajmujący dla słuchacza.

Co zamierzacie zrobić w roku 2021? Mieć nadzieję, że znowu będą koncerty, wtedy będziemy mogli zagrać nasz nowy materiał na żywo. Poza tym pracujemy nad nowym materiałem i staramy się być cały czas skutecznymi. Dziękuje za wywiad. Powodzenia! Dziękuje bardzo za pytania. Stay fucking violent! Jacek Woźniak

Foto: Devastation Inc.

DEVASTATION INC.

175


HMP: Czy mógłbyś dla nowych słuchaczy opisać swoją muzykę w kilku słowach? Marco Mitraja: Cześć przyjacielu, dziękuje za Twój czas! Gramy thrash metal z pełną werwą i nie marnujemy czasu na pisanie tego, co nam ślina na język przyniesie. Wszystko to, co piszemy, jest napisane krwią, duszą i sercem. Dla nas metal jest ważną rzeczą, nie jest tylko pasją, jest powołaniem, które prowadzi nas codziennie do poświęceń, które pozwalają kontynuować naszą misję. Co inspiruje was muzycznie? Wszystko, co nas otacza, nikczemne siły natury, opresje systemowe i zaburzenia ludzkiej duszy.

Foto: Devastation Inc.

Czy Imperium Mongołów nie było multikul turowe? W sensie miało one twarde zasady, jednak Mongołowie byli otwarci dla każdej narodowości. Co sądzisz o tym? Na początek, z pewnością istotnym jest nakreślenie tego, że Mongołowie byli ludem nomadycznym, co robi naprawdę dużą różnicę w porównaniu z ludami, które były przez nich podbijane. Tak jak powiedziałeś, prawdą jest, że byli tolerancyjni dla innych kultur pod ich władaniem, tak długo jak trybut dla Khana został zapłacony. Zasadniczo, w "The Golden Horde" mówimy o momencie, w którym ten trybut nie został zapłacony i jaką pożogę sprowadzili Mongołowie na tych, którzy nie przestrzegali narzuconych im obowiązków. Czy Spear Of Victory jest inspirowany jakimś konkretnym wydarzeniem historycznym? Sądzę, że jest to o Drugiej Wojnie Światowej, czy mam rację? Masz rację. Tak jak wcześniej wspomniałem, każdy utwór na albumie pokazuje część głównego motywu. "Spear of Victory" mówi o walce pancernej podczas Drugiej Wojny Światowej, widzianej oczami niemieckiego żołnierza, który szczycił się niezniszczalnością swojej broni. Trzy części pokazują trzy główne momenty, które możemy wyróżnić w percepcji załogi czołgu. Pierwsza odnosi się do błyskotliwych zwycięstw, w których Niemcy dominowały na polu bitwy. Druga odnosi się do teatrów wojny jak afrykańska pustynia, rosyjskie stepy czy żywopłoty Normandii. Utwór jest o prawdziwej naturze wojny, śmierci, zniszczeniem i utratą żyć ludzkich w imię ideologii i porażki okropnych marzeń. Czy mógłbyś dać jakiś przykład perfekcyjnego kształtu opresji? "The Perfect Shape of Oppression" odnosi się do bardzo ważnego faktu minionej historii, zasadniczo chcieliśmy powiedzieć o największej i najbardziej subtelnej formy opresji wolności i sumień, totalitarnych reżimach dwudziestego wieku, skoro "nie ma opresji, kiedy represjonowany oddaje swoją wolność w imię pozorów bezpieczeństwa". Mógłbyś zasugerować jakiś przykład obecnie manifestowanej opresji? Ciekawe pytanie i doceniamy fakt, że je zadałeś. Z pewnością żyjemy w czasach, gdzie na-

176

DEVASTATION INC.

sza wolność jest na szali, ze względu na ekstremalne polityczne pomysły i media społecznościowe. Jednak chcielibyśmy tu dodać, że Devastation Inc. zajmuje się muzyką i nie ma zamiaru to zajmować stanowiska politycznego. Czy opisałbyś jakiś skradziony sen jutra? Kiedy pisaliśmy "Stolen Dreams of Tomorrow", to chcieliśmy zrobić coś, co by się różniło od innych utworów. Szukaliśmy brzmień i przede wszystkim niepokojących oraz głęboko smutnych słów. Po prawdzie, utwór jest o dziecku, które szło do szkoły w dzień, jak co dzień. Jego fantazje i marzenia o jego przyszłości są nagle przerwane przez atak chemiczny, który objął jego miejscowość. Atak odebrał mu po cichu tych, których kochał, jak i również zniszczył wszystkie jego najbardziej intymne sny. Jest to ostatnia forma przemocy na tym albumie. Jakie były pomysły na okładkę "Beyond the Shape of Violence"? Kiedy szkicowaliśmy naszą okładkę, to nie myśleliśmy o jaki określonym celu. Po prostu chcieliśmy coś, co przez obraz, detal i kolor wzbudził u widza osobistą formę cierpienia i grozy. Co sądzisz o Punishment 18 Records? Mamy duży szacunek do Punishment 18 Records i sądzimy, że zrobili doskonałą robotę dla nas, szczególnie że głównie działają w podziemiu, ale mają dobre kapele i katalog. Pomimo lockdownów kontynuowali swoją pracę z nami i wydali nasz album, najpierw cyfrowo, potem w formie fizycznej. Co zamierzacie robić w 2021? Czekamy na to, aby się dowiedzieć, co będzie się działo z tą pandemią, pracujemy nad merchem i reklamujemy album tak mocno, jak tylko możemy. Wszystko w nadziei, że Devastation Inc. w roku 2021 będzie tam, gdzie się czuje najlepiej, czyli na scenie. Dziękuje za wywiad! Powodzenia! Dziękuje Ci za wywiad, dobra robota. Jacek Woźniak

"Immortals" jest waszym drugim albumem, wydanym w 2016 roku. Co sądzisz o nim obecnie? Czy powiedziałbyś, że był on udany i wyjaśnił co pojęcie "udany" oznacza? "Immortals" był naszym prawdziwym debiutem na scenie metalowej, nawet jeśli mamy przyjąć za punkt odniesienia tylko naszych fanów. Był bardzo popularny wśród słuchaczy, chociażby ze względu na fakt, że zespół w końcu znów się połączył i, że byliśmy w stanie zagrać to na żywo. Obecnie myślimy, że album zawiera piękne i spontaniczne utwory, jednak zasługuje na ponowne nagranie, ponieważ obecne nie przedstawia go, tak jak na to zasługuje. Nad tym również pracujemy. Czy mógłbyś porównać wasz najnowszy album "Sect of Faceless" z "Immortals"? Są to dwa różne albumy. Na "Immortals" podeszliśmy po raz pierwszy do tworzenia utworów w bardziej profesjonalny sposób. W dodatku zrobiliśmy to w naszej salce prób. Materiał został napisany bardzo spontanicznie, tym bardziej że zespół dopiero co nauczył się współgrać ze sobą. Na "Sect of Faceless" mieliśmy wszystko: pieniądze, czas i niepojęte pokłady poświęcenia. Jest to album bardziej przemyślany. Oczywiście również jest on napisany z większą artystyczną i techniczną świadomością. Opiszesz nam jak przebiegały prace nad waszym najnowszym albumem? Utwory zostały napisane przeze mnie i dopracowane w naszej salce prób, wspólnie z Alessio Stazi, który dodał do nich wariackie ścieżki perkusji. Każde uaktualnienie zapisywaliśmy na tabulaturze, które trzymaliśmy w naszej chmurze, tak by nie zapomnieć o ża-


Obraz świata, który przewidujemy Granie z pełną werwą i branie pełnymi garściami z życia i historii jest czymś, co Włosi z Reverber najwyraźniej praktykują od roku 2007, mając już za sobą trzy długograje, włączywszy najnowszym "Sect of Faceless". O nim, oraz o problemach społecznych, które ten album opisuje, opowie nam gitarzysta rytmiczny i wokalista tej thrash metalowej kapeli, Marco Mitraja. dnych pomysłach czy zmianach. Zrobiliśmy najpierw pre-produkcję w domu, by następnie pójść i nagrać prawdziwy album w 16 Cellar Studio z Stefano Morabito, który był w stanie zmienić naszą muzykę w czystą magię. Byliśmy tam przez miesiąc, ale wróciliśmy z albumem, który kochamy i z zespołem, który przeszedł bardzo wiele. Naprawdę bardzo dużo zawdzięczamy Stefano, któremu dzisiaj znowu dziękujemy.

sie, w którym uczyłem się o historii średniowiecznych Włoch, szczególnie Longobardów. Dodatkowo była to bardzo fascynująca historia (zmieszana z dużą dawką ludowych legend). Pomyślałem również, że ważnym jest zmierzenie się z tematem naszego kraju oraz tego, jak imperia, takie jak to Longobardów, które istniało przez dwa wieki, są predestynowane do upadków. To samo stanie się z obecnym reżimem, tylko że szybciej.

Jaki jest główny temat albumu "Sect of Faceless"? W przeciwieństwie do "Immortals", który mówił o represjonowanych i wyrzutkach społeczeństwa, "Sect of Faceless" mówi o tyranach, o wszystkim, co zagraża naszemu życiu, zarówno biologicznie, jak i społecznie. W szczególności kierujemy nasz wzrok w stronę obecnego socjoekonomicznego paradygmatu, neoliberalizmowi, który powoli niszczy naszą planetę, ponownie wprowadzając nowe formy niewolnictwa i zaogniając poważny kryzys wartości.

Jak duży wpływ na wasz najnowszy album ma historia? Jestem historykiem czasów nowożytnych oraz ekonomii, wraz z tym zajmuje się ma-

Jak ciężko było scoverować Angel Witch? Wcale! "Angel Witch" jest utworem, który zawsze mieliśmy w naszych sercach i jego interpretacja przyszła nam prosto, ponieważ ten utwór jest wspaniały. Czy mógłbyś powiedzieć więcej o okładce "Sect of Faceless"? W celu zrobienia okładki zwróciliśmy się do Remiego Coopera z Headsplit Design. Chcieliśmy okładkę, która zawierałaby nasz pomysł i jednocześnie była jasna i bezpośrednia. Remi zrobił świetną robotę i byliśmy zadowoleni z tego, że mogliśmy pozwolić mu tworzyć bez zbytniego wtrącania się. Jakbyście podsumowali 2020? Rok do zapomnienia. Wybuch Covida uśmiercił wiele aktywności związanych ze światem muzyki, mamy nadzieję, że się szybko z tego wyliżemy. . Co zamierzacie robić w 2021? Mamy nadzieję w końcu zagrać z Tankard i planujemy trasę z "Sect of Faceless" z naszym managementem, który jak się domyślasz, ma związane ręce. Dziękuje za wywiad. Powodzenia! Dziękuje za przestrzeń, którą została nam

Czy utwór "Sect of Faceless" jest o kon sumpcjonizmie oraz o kulturze odcinania ludzi od społeczeństwa przez odebranie im możliwości swobodnego wyrażania myśli? Nie do końca. Zawiera w sobie krytykę wizji, którą ma społeczeństwo, i jest to… całkiem przesterowana wizja. Wiele osób myśli, że jest jakaś tajemna sekta, która steruje światem, która idzie ku ciemności i nie da się z nią wygrać. My natomiast myślimy, że nie ma sekty, więc przygotuj się, poznawaj i dołącz do walki: "Jesteśmy tylko ludźmi w czerni Jesteśmy tylko tuszem na bieli To czas, by zawalczyć o swoje życie!" Gdzie można zobaczyć sektę bez twarzy? Ujrzeć taką możemy poprzez wszystkie międzynarodowe traktaty, które wpędzają biednych w jeszcze większą biedotę. Media masowe, które zredukowały klasę średnią do indywiduów bez pracy, odmóżdżonych przez konsumeryzm i wygląd. W tych wszystkich wojnach, gdzie umiera wielu i wzbogaca się kilku. Ta sekta nie jest zamknięta, nie ma jakiejś tam świątyni, oni wszyscy są w garniturach, działają w świetle dnia. "My Name is Destruction (Alboin The Conqueror)" jest o Alboinie, królu Longobardów z VI wieku, tak? Mógłbyś opisać jak duży był jego wpływ, na historię Twojego regionu? Tak, to prawda. Napisałem ten utwór w cza-

Foto: Reverber

kroekonomią, która zawsze pomagała mi zrozumieć świat, w którym obecnie żyjemy. Wielkie rewolucje, wielcy zdobywcy i powstanie społeczności kapitalistycznej zawsze dawało mi pomysły i narzędzia do pisania tekstów, analizy społeczeństwa z bardziej precyzyjnego punktu widzenia. Słyszałem dużo o zdarzeniach lat 80., dyktaturze w Ameryce Łacińskiej jako eksperymencie ekonomicznym i świcie neoliberalizmu. W utworach, które odnoszą się do problemów społecznych, opowieść jest zawsze obecna. Jak to mówi Cyceron, "Historia magistra vitae" ("Historia nauczycielką życia" - przyp. red.).

zadedykowana! Pozdrowienia z Włoch! Metal nigdy nie umiera! Jacek Woźniak

REVERBER

177


Niewyobrażalna satysfakcja Arrayan Path to grupa o bardzo konkretnym już stażu i z ośmioma albumami na koncie. Epicki power metal w ich wykonaniu nie jest nawet w 1/10 tak oryginalny jak produkcje grających go zespołów z lat 1990.-2000., ale trudno też powiedzieć, że "The Marble Gates To Apeiron" jest materiałem nieudanym. W dodatku zespół jest zgrany również w aspekcie promocyjnym, bo wypowiadają się wszyscy muzycy, co tylko czyni wywiad ciekawszym. HMP: Cztery albumy od 2016 roku to naprawdę niezłe tempo, zważywszy na to, że pomiędzy nagraniem debiutanckiego "Road To Macedonia" a jego następcy "Terra Incognita" upłynęło ponad pięć lat - staliście się ostatnio bardziej świadomi tego, na co was stać, a do tego bardziej wydajni? Nicholas Leptos: Myślę, że ta intensywna potrzeba tworzenia drzemała w nas od wielu lat i nagle obudziła się, tak około 2009 roku. Naprawdę nie potrafię tego wyjaśnić. Ale satysfakcja z ciągłego tworzenia muzyki jest niewyobrażalna! Miguel Trapezaris: Myślę, że po prostu pracowaliśmy coraz lepiej i wydajniej. Pomysły zawsze mieliśmy, ale teraz szybciej je realizujemy, rozwijamy i wykonujemy, a ponadto

Być twórczym w takiej sytuacji to chyba najlepsze rozwiązanie, bo załamywanie się i pogrążenie w marazmie i tak niczego nie zmieni, a zawsze jest szansa, że prędzej czy później wszystko wróci do stanu poprzedniego? Miguel Trapezaris: Cóż, nie jestem naukowcem ani lekarzem, więc prawdopodobnie nie jestem właściwą osobą, którą o to pytasz! Ale myślę, że wszystko wróci do normy. Świat przeszedł dużo gorsze sytuacje i wiele razy wrócił z tamtej strony! To wasza ósma płyta. Na tym etapie i z takim stażem podchodzi się nieco inaczej do samego tworzenia materiału i jego rejestracji, powiedzmy już nieco rutynowo, czy też

Foto: Arrayan Path

mamy szczęście pracować z wieloma znakomitymi muzykami, inżynierami i producentami. "The Marble Gates To Apeiron" powstałby tak szybko niezależnie od ogólnej sytuacji, czy też lockdown i zwolnienie wszystkiego z powodu pandemii miało wpływ na inten syfikację prac nad tym albumem? Nicholas Leptos: Ten album i tak zostałby wydany, chociaż zawsze jest dobrze, gdy nagle znajdziesz dodatkowy, wolny czas! Miguel Trapezaris: Cały album został napisany i nagrany między marcem a sierpniem 2020 roku. Pandemia i związane z nią blokady faktycznie pomogły skupić naszą energię i koncentrację na tworzeniu tego krążka. Nie mieliśmy żadnych koncertów ani niczego innego, co mogłoby nas rozpraszać, musieliśmy jedynie wydobyć jakoś tę energię!

178

ARRAYAN PATH

wciąż jesteście tymi chłopakami z przełomu lat 90. i 00., każdorazowo podekscytowanych faktem wejścia do studia i tym, że efekty waszej pracy dotrą do ludzi na całym świecie? Nicholas Leptos: Ciekawe pytanie i nie jestem pewien, czy znam na nie odpowiedź. Dzieje się to zawsze gdzieś z tyłu głowy, że nasza muzyka musi jakoś oddziaływać na ludzi, ale nie ma to wpływu na sposób, w jaki ją piszemy. Przynajmniej dla mnie! Miguel Trapezaris: W przeszłości wszyscy wydaliśmy sporo albumów z różnymi projektami, więc nic z tego nie jest dla nas nowe, ale oczywiście jest wielka ekscytacja, gdy nowy album nabiera kształtu. To nas napędza potrzeba tworzenia, pasja do opowiadania historii za pomocą naszej muzyki. Obecnie jest to jeszcze łatwiejsze - macie

fanów w jakichś bardzo odległych miejscach świata, co za pierwszym razem bardzo was zaskoczyło, ale i pewnie ucieszyło? Nicholas Leptos: Myślę, że z każdym albumem rośniemy w siłę. Okazało się na przykład, że w Ameryce Łacińskiej i Hiszpanii mamy sporo fanów, o których dowiedziałem się dopiero niedawno. Otrzymujemy wiadomości i zamówienia z całego świata. To znaczy, nadal jesteśmy zespołem mocno undergroundowym, ale miło jest widzieć, że nie przechodzimy przez te wszystkie kłopoty sami oraz, że ludzie na całym świecie mogą i chcą słuchać naszej muzyki. Miguel Trapezaris: Oczywiście! To niesamowite, że ktoś z Azji lub Ameryki Północnej jest wielkim fanem naszej muzyki. To, że nasza muzyka dociera tysiące kilometrów od nas i łączy ludzi z różnych części świata, jest naprawdę niesamowite. Wielu artystów, niezależnie od branży, podkreśla, że tworzą przede wszystkim dla siebie, ale zawsze wydawało mi się to bardzo naciąganą teorią, bo żadna gałąź sztuki nie przetrwałaby bez odbiorców, a już muzyka w szczególności? Nicholas Leptos: Cóż, idealnie byłoby, gdyby fani mogli systematycznie śledzić twój zespół, ponieważ kochają to, co robisz i kim jesteś. Nie ma sposobu, aby wiedzieć z góry, co komuś się spodoba, a co nie, dopóki tego nie wydasz. Czasami fani tak bardzo kochają niektóre zespoły, że czują, iż mogą wypowiedzieć się na temat muzyki, jaką ten zespół powinien grać. Rozumiem to, bo też jestem fanem innych zespołów. Ale musi być w tym pewne ograniczenie. Z drugiej strony kapele, które chcą spróbować zupełnie innych rzeczy, lepiej żeby zrobiłyby to w innych projektach niż w swoim zespole z ugruntowaną renomą. Nie wiem, wszystko to bardzo cienka linia. Miguel Trapezaris: Sztuka musi dotrzeć do innych. Ogólnie rzecz biorąc, artyści odrywają się od świata, choć twierdzą, że mówią o głębszych, bardziej znaczących kwestiach. Tak naprawdę mają na myśli to, że ich problemy, ich dylematy i ich ból powinny być uważane za wspólne dla świata i utożsamiają swój życiorys z socjologią, a nawet historią, kiedy najlepiej można by to opisać jako zwykłą próżność. Prawdziwi artyści działają otwarci na innych, nawet jeśli ich spojrzenie oparte jest w dużej mierze na subiektywnym doświadczeniu. Więc jeśli nie mówisz niczego, z czym ktokolwiek mógłby się utożsamić, robisz to po prostu dla polepszenia sobie nastroju; równie dobrze możesz rozmawiać sam ze sobą w pustym pokoju, ciesząc się dźwiękiem własnego głosu. Sztuka to komunikacja, a muzyka to język, z własnymi dialektami, gramatyką, składnią i niuansami. Socrates Leptos: Myślę, że sztuka zawsze musi kroczyć po cienkiej linii między innowacją a komunikatywnością. Radykalne zerwanie z nią spowoduje wyobcowanie twojej muzyki i dezorientację publiczności. Z drugiej strony, jeśli ktoś dostosowuje się tylko do tego co znane, sztuka przestaje być projekcją twojej indywidualności, staje się banalna i nudna. Nie zawsze jest łatwo znaleźć właściwą równowagę, ale trzeba spróbować. "Sztuka dla artysty" brzmi dla mnie dość samolubnie.


Macie poczucie, że każda kolejna płyta w momencie jej premiery przestaje należeć już tylko do was, staje się taką ogólną własnością słuchaczy, bo nie macie przecież żadnego wpływu na jej odbiór, przyjęcie, etc.? Nicholas Leptos: Dobre pytanie. Tak, czasami tak. Znam fanów, którzy nie śledzą naszych ostatnich poczynań, ponieważ lubią tylko nasze starsze albumy. Widzę, jak ciągle zachwalają muzykę, która znalazła się na nich i całkowicie ignorują nasze ostatnie wysiłki. Myślę, że prawdziwi fani powinni być bardziej otwarci na potrzeby muzyków, którzy chcieliby zrobić coś innego. To nie jest małżeństwo, w którym chowasz urazy, ponieważ zespół wydał coś, czego nie pochwalasz. To muzyka, na miłość boską! Dajesz szansę ludziom, więc powinieneś też dać szansę zespołom. Miguel Trapezaris: Och, absolutnie, to tak, jakby w końcu wypuścić swoje dziecko w świat, po to aby mogło znaleźć swój punkt widzenia i wymienić się z nim jego opiniami i spostrzeżeniami. Niestety fani muzyki zawłaszczają swoje prawo do muzyki, do tego stopnia, że niektórzy narzekają, że zespół gra ją nie tak jak powinien! Epic power metal - ta stylistyka daje nieograniczone wręcz możliwości, ale ma też dość sztywno określone, gatunkowe ramy. Nie czujecie się czasem trochę nimi ograniczeni, nigdy nie chcieliście zrobić czegoś odmiennego, co dałoby wam nowe możliwości? Nicholas Leptos: Nie sądzę, aby wszystkie nasze albumy można było opisać jako epicki power metal. Zawsze dodajemy trochę więcej do naszej muzyki. Jeśli spojrzysz na nasze albumy "Archegonoi" i "Chronicles Of Light", możesz wyraźnie zobaczyć, że nie robimy w kółko tego samego. Miguel Trapezaris: Ponieważ tak naprawdę nie czujemy się ograniczeni do jednego stylu, nie czujemy, że tkwimy w jakimkolwiek ograniczonym zakresie. Christoforos Gavriel: Zawsze są jakieś granice, aby zachować oryginalny styl zespołu, ale utwory wychodzą naturalnie, więc to nic wielkiego. Dobrą rzeczą z epickim power metalem jest to, że możesz dodać do kompozycji speed/thrash lub jakieś hardrockowe partie i nadal będzie to brzmieć jak ty, co często robiliśmy! Przeszłość może więc być dla każdego zespołu nie tylko czymś chwalebnym, ale też obciążeniem, bo fani mają oczekiwania, są przyzwyczajeni do danego brzmienia czy stylistyki? Nicholas Leptos: Dokładnie. Marzę o dniu, w którym będziemy mogli zagrać koncert bez niektórych naszych hitów. Ale to zdarza się każdemu. Spójrz na Iron Maiden. Muszą grać "The Trooper" i "Fear Of The Dark" na każdym cholernym koncercie. Miguel Trapezaris: Oczywiście zawsze musisz ewoluować, rozwijać się i rosnąć. Nie możesz po prostu nagrać kilku świetnych albumów, a potem oczekiwać, że ludzie nadal będą chcieli podążać za zespołem i przychodzić na twoje koncerty. Tracisz wtedy znaczenie. Choć oczywiście wspaniale jest nagrać kilka niesamowitych albumów; musisz wtedy nadążać, to dla ciebie presja, ale także

motywacja do działania! Christoforos Gavriel: Ponieważ nasze brzmienie i muzyka ewoluują, z pewnością są ludzie, którzy kochają niektóre utwory/albumy bardziej niż inne. Ale dopóki będziemy trzymać się naszych korzeni i budować na nich nową muzykę, myślę, że reakcja wymagających fanów zawsze będzie pozytywna, przy czym jednocześnie będziemy powiększać naszą publiczność. Często zdarza się, że rezygnujecie z jakiegoś pomysłu albo odrzucacie nawet całe utwory, bo nie pasują do Arrayan Path? Nicholas Leptos: Tak, to się czasami zdarza, chociaż myślę, że można zmodyfikować dowolny pomysł, aby pasował do konkretnej muzyki. Miguel Trapezaris: Wiele razy. Napisałem wiele kompozycji, które pokochałem, a potem okazało się, że po prostu nie pasują. Ale obiecujące pomysły w końcu są zawsze używane, na następnym albumie albo jeszcze na kolejnym. Socrates Leptos: Tutaj opinie mogą się różnić. Niektórzy z nas uważają, że każdy kawałek skomponowanej muzyki powinien być wykorzystany w taki czy inny sposób. Inni uważają, że czasami nawet najlepsze pomysły muszą wylądować w koszu na śmieci. Osobiście podzielam to drugie zdanie. Mimo to uważam, że bardzo rzadko gubi się dobre pomysły. Większość z nich wróci do ciebie w jakiejś formie i koniec końców przerodzą się w muzykę. Może warto więc w takiej sytuacji pomyśleć o jakimś pobocznym projekcie, szczególnie w obecnej sytuacji, w którym moglibyście zagrać na przykład ostrzej, albo bardziej progresywnie? Miguel Trapezaris: Wiem coś o tym, bo gram w ośmiu projektach! Jeśli jeden pomysł nie pasuje do jednego zespołu, sprawdzi się w innym, więc nie brakuje mi kreatywnych możliwości. Lubicie dłuższe, rozbudowane kompozycje, ale zwykle trwają one 7-9 minut. Epickie kolosy, jak choćby "Symphony Of Enchanted Lands" czy "Gargoyles, Angels Of Darkness" Rhapsody, to forma nie dla was, unikacie jej celowo? Nicholas Leptos: Naprawdę chciałbym to zrobić i pracujemy nad tym! Myślę, że nasza najdłuższa kompozycja znajduje się na naszym debiutanckim albumie. To "Osiris", która trwa ponad jedenaście minut. Miguel Trapezaris: Uważam, że unikanie ich nie jest naszym świadomym pomysłem. Jestem pewien, że kiedyś przygotujemy bardzo długi epos, a kiedy to nastąpi, będzie niesamowicie! Ale to nie jest coś, co możemy wymusić, to musi się wydarzyć naturalnie. Sesyjny perkusista to dla was nic nowego, ale tym razem sytuacja jest o tyle korzystna, że o koncertach nie ma mowy, tak więc macie szansę na zwerbowanie nowego bębniarza, póki sytuacja koncertowa nie unormuje się i będziecie mogli promować "The Marble Gates To Apeiron" również live? Miguel Trapezaris: Graliśmy z Dannym Georgiou, który nagrał perkusję na nasz ostatni album, ale także grał z nami na żywo

w zeszłym roku. Jeśli okoliczności na to pozwolą i ponownie zaczniemy grać na żywo, na pewno będziemy mieli perkusistę, który podąży za nami! Do wiosny tego roku chyba nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę z tego, jak mamy dobrze - ta cała pandemia pokazała nam, jak wszystko jest relatywnie kruche, nawet w dobie kosmicznych technologii i niebywałego rozwoju w każdym aspekcie naszego życia? Nicholas Leptos: Ta pandemia wywołała poruszenie i podzieliła ludzi na dwa obozy. Mam nadzieję, że kiedy to się skończy, ludzie zrozumieją, że wszystkie dotychczasowe argumenty były daremne i bezcelowe. Miguel Trapezaris: Dokładnie. Technologia podczas tego kryzysu pomogła nam zachować pewien rodzaj normalności, ale pokazała też, że to natura śmieje się ostatnia. Nie jesteśmy niezwyciężeni, a całe nasze społeczeństwo może zostać zniszczone przez coś tak malutkiego jak wirus. Jednak koncerty online czy takie na wzór samochodowych kin są tylko ich namiastką - brakuje wam grania na żywo, kontaktu z publicznością, spotkań z fanami po koncertach? Liczycie, że maksymalnie latem przyszłego roku będzie już tak jak kiedyś, czy potrwa to nieco dłużej? Nicholas Leptos: Nie sposób tego nie zauważyć. Dopóki to się nie skończy, na pewno będziemy dalej pisać muzykę i miejmy nadzieję, że do 2022 roku będziemy mieć coś nowego! Miguel Trapezaris: Występy z zachowaniem dystansu nigdy nie będą tym samym, co koncert na żywo z zespołem, publicznością, hałasem i intensywnością, jaką niesie, fizyczna manifestacja muzyki oraz przesłanie i historie, które chcemy opowiedzieć. Możemy mieć tylko nadzieję, że nadchodzące lato przyniesie światu i muzyce poczucie normalności! Wszyscy tego potrzebujemy! Christoforos Gavriel: Zdecydowanie tęsknimy za graniem na żywo i imprezowaniem, scena jest tam, gdzie pokazuje się prawdziwa chemia zespołu oraz więź z fanami. Przyszłość jest niepewna, ale mam nadzieję, że wkrótce będziemy mogli do tego wrócić, ponieważ mamy jeszcze trochę metalu do przekazania! Wojciech Chamryk & Sara Ławrynowicz

ARRAYAN PATH

179


Nowe wyzwania Black Sun zaskoczyli. Po rozstaniu z dotychczasowym wokalistą nie dość, że nie załamali się, to do tego spełnili dawne marzenie, realizując koncepcyjny materiał EP "Silent Enemy", nie tylko jako materiał audio, ale też w postaci towarzyszącego mu filmu. Do tego do nagrania tego materiału zwerbowali takich wokalistów jak Henning Basse, Netta Laurenne, Tony Kakko, Mr. Lordi i Noora Louhimo, co na pewno pomoże tej ekwadorskiej grupie w dotarciu do liczniejszego grona słuchaczy. HMP: Istniejcie już ponad 20 lat, ale "Silent Enemy" to pierwsza EP-ka w waszej dysko grafii, w dodatku wydawnictwo nietypowe również dlatego, że to zwarty koncept skąd pomysł na taki właśnie materiał? Santiago Salem: Zawsze byliśmy tego ciekawi i pociągało nas stworzenie albumu koncepcyjnego. Tak się składa, że był to najlepszy moment, ponieważ jest to nowy początek dla zespołu. Jesteśmy wielkimi fanami albumów wspieranych wizualnie i filmowo, co było najlepszym momentem na realizację tego pomysłu. Koncepty są zwykle dłuższe i bardzo rozbudowane, ale wy zawarliście tę opowieść w

Kręcą was takie nieoczywiste, bazujące na science-fiction, historie? Ogólnie rzecz biorąc, jesteśmy wielkimi fanami science fiction, filmów opowiadających o terrorze i ogólnie tworzenia filmów. Nie było też czasem tak, że materiał audio jest celowo dość krótki, bo dłuższy film, który mu towarzyszy, generowałby wyższe koszty, przede wszystkim produkcyjne? Nie był to zamierzony manewr, a w zasadzie było na odwrót. To był dla nas inny projekt od samego początku. Polegał na eksperymencie mającym na celu obranie przez nas nowego kierunku, a kiedy już napisaliśmy muzykę, zaczęliśmy rozważać ideę krótkiego fil-

Foto: Black Sun

siedmiu utworach, trwających niewiele ponad 20 minut - takie zwarte historie są ciekawsze, a do tego bardziej przyswajalne? Wynikło to ze względu na fakt, że jest to specjalne wydawnictwo, w którym zespół obiera inne podejście i nagrywa z gościnnymi śpiewakami, zamiast mieć oficjalnego wokalistę. Jest to odejście od starego i odrodzone nowego Black Sun. Dlatego zdecydowaliśmy się zrobić EP-kę, zamiast pełnego materiału, a zrobienie krótkiego filmu było dla niej czymś wielkim, a dla nas sporym przeżyciem. Fakt, że jest to krótki materiał, naprawdę stworzył nam szansę, aby w końcu zrobić coś, czego chcieliśmy od lat, czyli doprowadzić muzyczną koncepcję do wizualnej ekspresji i połączyć nasze opowieści z wizualizacją i naszym muzycznym doświadczeniem.

180

BLACK SUN

mu. Ale tak, zrobienie filmu krótkometrażowego jest "mniej trudne" (nie powiemy, że łatwiejsze, bo wcale nie aż tak proste) niż filmu pełnometrażowego. Od razu wiedzieliście, że muzyce będzie towarzyszyć również film, czy ta koncepcja pojawiła się później i bardzo was zafrapowała? Nie, jak wyjaśniłem wcześniej, po napisaniu muzyki, pomysł na film zaczął stawać się coraz bardziej realny, do momentu gdy okazało się, że mamy jaja aby go zrealizować. Jaką rolę w jego powstaniu odegrał Topias Kupiainen, który dodatkowo wsparł was również jako perkusista? Musimy cię tutaj poprawić. Topias nie

wspierał nas jako perkusista. Po nagraniu czterech głównych ścieżek zdecydowaliśmy się na film krótkometrażowy, więc potrzebowaliśmy kilku przejściowych wątków, aby uzupełnić atmosferę i ścieżkę dźwiękową filmu. Nasz producent, Nino Laurenne, zaproponował Topiasowi aby pomógł nam w komponowaniu tych specjalnych utworów. Od tego momentu dostarczaliśmy mu pomysły, scenariusz i uczucia, które chcieliśmy ukazać, a ostatecznie sam film, aby mógł zobaczyć, gdzie zostaną umieszczone jego aranżacje. Musimy powiedzieć, że Topias jest bardzo inteligentnym i skupionym na swoich działaniach artystą, z którym pracuje się łatwo i komfortowo. To był pierwszy raz, kiedy robił coś takiego, tak jak dla nas, ale od razu zrozumiał kierunek i działał wedle instrukcji, które mu dostarczyliśmy, dodając do tego swoją nasz własny sznyt. Praktycznie już od pierwszej płyty "Tyrant From A Foreign Land" zapraszacie do udziału w nagraniach dodatkowych muzyków, często nieoczywistych; na jakiej zasadzie dobieraliście więc wokalistów, których słyszymy na "Silent Enemy"? Każdy musiał być inny, pasować też do charakteru swej roli i jednocześnie dobrze wpasować się w całą historię? Wykonałeś dobry research. Zawsze lubiliśmy pracować z innymi muzykami, aby uczyć się od siebie nawzajem i poszerzać horyzonty. To powiedziawszy, "Silent Enemy" to inna sytuacja, ale z wyjaśnieniem tej samej podstawowej koncepcji. Rozstaliśmy się z naszym wokalistą, w związku z tym powstał wakat do obsadzenia. To otworzyło nam szansę poszukiwania szerszej gamy wokalistów o różnych umiejętnościach i ekspresji. Można powiedzieć, że szukaliśmy wyjątkowości, aby zapewnić odpowiednie wyrażanie tego, co w naszych utworach jest ważne. Każda kompozycja przedstawia inne emocje i sytuację w historii, więc zamiast jednego śpiewaka, który miałby wcielać się w daną postać, każdy wokalista przedstawiał swoje emocje i uczucia, kreując w ten sposób swój utwór. W ten sposób opowiedzieliśmy historię w bardziej abstrakcyjny, lecz zwięzły sposób. Z Henningiem Basse czy Nettą Laurenne współpracowaliście już wcześniej, ale Tony Kakko, Mr. Lordi czy Noora Louhimo śpiewają na waszej płycie po raz pierwszy. Trudno było do nich dotrzeć, zachęcić do udziału, czy okazali się całkowicie bezproblemowi?


Dotarcie do Henninga było łatwe, ponieważ jesteśmy z nim w ciągłym kontakcie od czasu wspólnej pracy nad "Dance Of Elders". Szczerze mówiąc, dotarcie do fińskiej ekipy było również łatwe, ponieważ wszyscy mają świetne, przyjacielskie stosunki z naszym producentem Nino Laurenne. Zadzwonił więc do swych przyjaciół, opowiedział im historię tego, co nam się przytrafiło, i wszyscy przyłączyli się do wysiłków, aby pomóc nam w ukończeniu tego projektu. Był ktoś, kogo udział również zakładaliście, ale z jakichś względów odmówił? Nie, nikogo takiego nie było! Przy takim wsparciu wokalnym zamieszczenie na płycie intro i dwóch utworów czysto instrumentalnych nie wydawało się wam marnotrawstwem? (śmiech) Wolelibyśmy, abyście obejrzeli film, nie jest to tylko kronika z prac nad płytą, ale raczej wyjątkowy i odrębny projekt. Dlatego jedynym sposobem, aby naprawdę to ocenić, jest obejrzenie tego filmu. Funkcjonujecie jako trio: z jednej strony to dobra opcja w warunkach studyjnych, bo macie nieograniczone wręcz możliwości przy zapraszaniu kolejnych gości, ale czy nie utrudnia to wam codziennego funkcjonowania, szczególnie, że nie macie przecież wokalisty? To wyzwanie, nad którym wciąż pracujemy. Zastanawiamy się nad możliwością zabrania w trasę co najmniej dwóch śpiewaków, ale oficjalnie pozostaniemy jako trio. Jesteśmy jednak otwarci na wszystko, ponieważ ten świat wciąż się kręci, a okazje pojawiają się czasami w idealnym momencie. Sporą ciekawostką jest to, że jesteście zespołem z Ekwadoru, ale upodobaliście sobie Europę, współpracę z tutejszymi muzykami i producentami - w waszej ojczyźnie metal nie cieszy się aż takim zainteresowaniem, tu macie lepsze warunki i możliwości? Pracujemy też z innymi lokalnymi artystami, ale ogólnie metal w Ekwadorze nie jest popularny. Powodem, dla którego często szukaliśmy czegoś w Europie, było poszukiwanie bar-

Foto: Black Sun

dziej profesjonalnego podejścia, nagrań, studia oraz zdobywania doświadczenia przy pracy z najlepszymi, do których mogliśmy dotrzeć. Zawsze staramy się uczyć i dalej rozwijać, stając się mocniejszymi jako zespół. Fakt, że wasi dotychczasowi wydawcy pochodzą z naszego kontynentu też zdaje się to potwierdzać, ale z drugiej strony z takim wsparciem ze strony gwiazd chyba łatwiej o kontrakt? Sławni wokaliści to nie jest główny powód, dzięki któremu otrzymaliśmy kontrakt, ale z pewnością pomogło nam to stworzyć lepszy, bardziej znaczący materiał. Wierzymy, że jest to wynik naszego ciągłego wysiłku przez lata, nieustannego zbliżania się do tego, kim chcemy być. Faktem jest, że nie otrzymalibyśmy pomocy od takich talentów, zaczynając od Nino Laurenne, gdybyśmy nie byli wystarczająco dobrzy w tym co robimy.

Wcześniej wydawaliście też płyty własnym sumptem, macie więc porównanie obu aspektów funkcjonowania zespołu - ten niezależny, bez wydawcy był dla was mniej korzystny, stąd poszukiwanie firmy, ofer ującej też określone wsparcie, przede wszystkim promocyjne? Posiadanie profesjonalnej wytwórni, która nas wspiera, bardzo pomogło nam w zaistnieniu na międzynarodowej arenie. Pomogło również w dystrybucji albumów w sklepach, chociaż jest to malejący rynek. Ale ogólnie stworzyliśmy zgrany zespół, w którym obie strony przedstawiają pomysły, opinie i łączą wysiłki. To pomaga, ale musisz solidnie wykonać swoją pracę. Niestety, w związku z tym, że rok ubiegły był tak trudny ze względu na koncerty, nie mieliśmy okazji współpracować z wytwórnią podczas międzynarodowej trasy. Ponieważ większość koncertów z 2020 roku została przeniesiona na 2021 rok, większość, jeśli nie wszystkie miejsca są już zajęte, więc będziemy musieli celować w koniec tego roku. Pracujemy nad tym. Czujecie, że "Silent Enemy" może być dla was nowym początkiem, wprowadzić zespół w zupełnie inne rejony, dotrzeć do szer szej grupy fanów niż dotychczasowa? Całkowicie się z tym zgadzamy! Nie możemy się doczekać tego, dokąd możemy teraz podążyć ale nadal rozwijamy się i piszemy z myślą o nadchodzącym wyzwaniu. Wojciech Chamryk, Łukasz Sobala, Sara Ławrynowicz

Foto: Black Sun

BLACK SUN

181


wieści? Gianni Nepi: Książka Alberto Angela przedstawiła sytuacje i postacie, takie jak Rektyna i Pliniusz Starszy, ale także gladiatora i czasowe następstwo wydarzeń, moment samej erupcji i to, jak każda klasa społeczna przeżywała te niesamowite chwile.

Pompeje na nowo odkryte Wbrew pozorom w Pompejach wciąż dokonuje się nowych odkryć, ale tym razem chodzi o wydarzenie czysto muzyczne: mistrzowie hard'n'heavy o progresywnym posmaku z Dark Quarterer pochylili się nad historią zagłady tego miasta z powodu erupcji Wezuwiusza. Efekt to perfekcyjny album koncepcyjny "Pompei", opowiadający historię wybranych ofiar oraz tych, którzy zdołali się uratować w stylowej, ponadczasowej wręcz, muzycznej oprawie. HMP: Kiedy rozmawialiśmy jakiś czas temu pracowaliście już nad następcą "Ithaca". Zeszło wam jednak z "Pompei" nieco dłużej niż zakładaliście, bo zapowiadaliście premierę tego albumu na wiosnę 2017 roku? Francesco Sozzi: Pracę nad "Pompei" rozpoczęliśmy zaraz po wydaniu "Ithaca". Problem tkwił w tym, że musieliśmy zwolnić pisanie muzyki ze względu na pracę i zobowiązania muzyczne, ale zaczęliśmy pracować intensywniej w 2019 roku i podczas lockdownu udało nam się skończyć tę płytę. Nie było jednak tak, że prace nad tą płytą przedłużyły się, bo wybraliście formę kon -

peje i przeżywaliśmy te dramatyczne chwile w naszych umysłach. Myślę, że to był emocjonalny impuls, który skumulował się w tym wyborze. Kiedy Gino Sozzi zaproponował ten temat, wszyscy byliśmy zachwyceni!!! To nie pierwsza płyta o tej tematyce, bo wcześniej choćby niemiecki, progresywny New Triumvirat wydał album "Pompeii", jednak mnogość wątków i sama rozległość tematu dały wam możliwość spojrzenia na wydarzenia z 79 roku z innej perspektywy? Gianni Nepi: W tych dniach słuchałem tylko albumu New Triumvirat i myślę, że ich sposób wykonania "czystego" progresy-

Foto: Dark Quarterer

cept albumu, gdyż do takiej pracy jesteście przecież przyzwyczajeni? Francesco Sozzi: Nie, absolutnie, akurat forma koncept pomaga nam w pisaniu. Posiadanie tematu, nad którym można pracować pomaga nam lepiej wyrazić atmosferę i zamysł całości. Na przykład "Forever", utwór poświęcony parze, która umiera w objęciach, jakby chciała uczynić swoją miłość wieczną, doprowadził nas do pracy nad przejmującymi melodiami, które oczywiście nie byłyby odpowiednie dla utworu takiego jak "Panic". Skąd akurat ten temat? Ta tragedia wciąż budzi zainteresowanie, wywołuje emocje, szczególnie we Włoszech, stąd ten właśnie wybór? Gianni Nepi: Wszyscy odwiedziliśmy Pom-

182

DARK QUARTERER

wnego grania jest godny pochwały. Atmosfera, "Pompei", którą my sobie wyobrażaliśmy, jest jednak zupełnie inna. Dużo mroczniejsza i bardziej dramatyczna, a podejście wokalne jest dużo bardziej ewokatywne. W końcu było to tak straszne i ważne wydarzenie, że nieuniknionym było, iż zainspirowało książki, muzykę, inne dzieła... Pewnie sporo o tym czytaliście, szczególnie że literatura dotycząca tego tematu jest więcej niż obszerna - choćby "Pompeje. Trzy ostatnie dni" Alberto Angeli, bardzo ciekawa pozycja, ukazująca wiele szczegółów i faktów dotąd nieznanych lub przeoczonych, bo są wątpliwości nawet co do daty tej tragedii. To prawda, że właśnie ta książka zainspirowała was do stworzenia tej opo-

Najpierw mieliście zarysy całej historii i dopiero wtedy komponowaliście muzykę, czy też był to stopniowy proces, gdzie warstwa muzyczna powstawała na bieżąco z kolejnymi tekstami? Gianni Nepi: Proces komponowania "Pompei" był zupełnie inny niż zwykle. Najpierw powstała część harmoniczna: dlatego nie było melodii ani tekstu. Tak było w przypadku wszystkich utworów. Ale mieliśmy od początku określony temat, o którym chcieliśmy opowiedzieć. Kiedy skomponowałem melodie i słowa, pierwszym wrażeniem wszystkich było zaskoczenie i muszę przyznać, że na początku trudno było przetrawić całość! Byliśmy tak przyzwyczajeni do słuchania samej harmonii, a te utwory funkcjonowały dobrze nawet tylko z muzyką... potem, jak zawsze, ucho zaczęło rozwiewać wszelkie wątpliwości i efekt końcowy w pełni nas satysfakcjonuje! Trudno wybrać kilka fragmentów z tak interesującej historii, szczególnie kiedy założy się na początku prac, że efektem ma być zwarta całość, nie przekraczająca 50 minut? Nie rozważaliście w związku z tym stworzenia dłuższego albumu, poruszającego również inne wątki pompejańskiej tragedii? Paolo Ninci: Wybór naszego producenta, aby zrobić jeden pojedynczy LP zamiast podwójnego, jak w przypadku naszego albumu "Symbols", zmusił nas do zmieszczenia się w czasie 50 minut. Jednak najważniejsze postacie i historie, które wybraliśmy uważam za najciekawsze i najważniejsze. Jestem w pełni zadowolony z efektu końcowego. W waszych tekstach pojawiają się również uczestnicy tamtych wydarzeń, choćby słynny Pliniusz Starszy, jedna z licznych, chociaż pośrednich, ofiar wybuchu Wezuwiusza i arystokratka Rektyna w "Plinius The Elder" - bez tych bohaterów byłaby to opowieść pozbawiona emocji, nie tak osobista? Gianni Nepi: Historia Pliniusza Starszego i Rektyny w rzeczywistości również emocjonalnie wpłynęła na Paolo Girardiego (autora obrazu), który poświęcił tej historii tył okładki... to taka absurdalna historia. Pliniusz, oficjalnie przyjaciel, a nie kochanek Rektyny, otrzymał prośbę o pomoc i natychmiast pospieszył jej na ratunek na galerze, ale szalejące morze i podnoszące się z dna skały rozbiły statek. Pliniusz z pewnością umarł z przekonaniem, że nie mógł uratować Rektyny. Rektyna natomiast uratowała się i żyła długo. Nagrobek z jej imieniem został odnaleziony przez archeologów, a data śmierci to wiele lat po wybuchu Wezuwiusza. Ironia losu! "Gladiator" to również swoiste nawiązanie do tego, że dopiero niedawno odkryto w Pompejach fresk przestawiający walkę gladiatorów?


Paolo Ninci: Absolutnie nie! Napisanie kompozycji poświęconej gladiatorom było jednym z naszych priorytetów. Dużo czytaliśmy na ten temat. Rzymianie inwestowali mnóstwo pieniędzy w broń i ich szkolenie, a Pompeje były największą szkołą w imperium. Gladiatorzy byli dla nich ważnym atutem. Amfiteatr Arena w Pompejach, wciąż widoczny i w dobrym stanie, był wykorzystywany jako atrakcja dla ludzi, gdzie niewolnicygladiatorzy byli wykorzystywani zarówno do walki, jak i do szkolenia wojska. To historia naszego bohatera, Gladiatora, który ma nadzieję w swoim śnie, że jego śmierć może przyczynić się do tego, że w końcu stanie się wolnym człowiekiem. Taka opowieść zasługiwała na równie dopracowaną warstwę muzyczną i bez dwóch zdań sprostaliście temu wyzwaniu: epicki metal w waszym wydaniu staje się bowiem coraz bardziej progresywny w duchu lata 70. Mamy tu również efektowne aranżacje, chóry, sporo organowych i fortepianowych partii, czasem też nawet, tak jak w "Plinius The Elder", mających wręcz jazzowy klimat. Praca nad tą płytą musiała być dla was wyzwaniem, ale chyba też sporą przyjemnością? Francesco Sozzi: Tak, to dla nas wielka satysfakcja, że możemy pracować, odnosząc sukcesy w łączeniu różnych stylów muzycznych. Powiedzmy, że to co robimy, odkąd jesteśmy zespołem, to nic innego jak komponowanie, podążające za gustami i inspiracjami każdego z nas, a przede wszystkim do momentu, w którym efekt końcowy zadowoli wszystkich. Tylko w takim przypadku dajemy efektowi końcowemu zielone światło. Myślicie, że na ówczesnym poziomie wiedzy można było uniknąć tej tragedii? Erupcja Wezuwiusza z roku 62 i sygnały poprzedzające tę późniejszą nie były dla ówczesnych ludzi jakimś znakiem ostrzegawczym? Wszystko tłumaczyli sobie gniewem bogów, a na ucieczkę zdecydowali się zbyt późno, dlatego w większości zginęli? Francesco Longhi: Ludzie często przeceniają swoją zdolność do panowania nad naturą i takie zachowanie nie tylko doprowadziło do dramatycznych wydarzeń w starożytności, ale także w dzisiejszych czasach. Wystarczy pomyśleć o tragediach z ostatnich dni, spowodowanych problemami hydrogeologicznymi, głównie z powodu nadmiernego wylesiania i impregnacji gleby. W przeszłości wszystko było tłumaczone wolą bogów, dziś mielibyśmy nieco bardziej wyrafinowane podejście, ale nadal często powraca chęć zmierzenia się z wyzwaniami, które często charakteryzowały współistnienie ludzkości z ich planetą... Jednak paradoksalnie ich śmierć poniesiona w taki właśnie sposób stała się po wiekach przyczynkiem do dokładniejszego poznania życia codziennego w ówczesnym Rzymie; pod warstwami popiołu i żużlu zachowało się też wiele zabytków czy nawet całych obiektów, umożliwiających przeprowadzenie wszechstronnych badań? Francesco Longhi: W istocie, specyfika końca Pompei oznaczała, że otrzymaliśmy z powrotem miasto wciąż "żywe", które pozostało

Foto: Dark Quarterer

utrwalone w czasie wraz ze swoimi mieszkańcami, którzy zostali odnalezieni w trakcie poszukiwania ucieczki, w przeciwieństwie do wszystkich innych obiektów archeologicznych, które zostały odnalezione po powolnym opuszczaniu ich, pozostawione samym sobie przez bardzo długi czas. Jak fani przyjęli "Pompei"? Jesteście zadowoleni z odbioru tej płyty, pierwszych recenzji, etc.? Francesco Sozzi: "Pompei" została pozytywnie przyjęta przez wszystkich krytyków webzinów i fanzinów, została uznana za najlepszą płytę roku przez wielu recenzentów i ankieterów, nawet na Bandcampie! Zostaliśmy pochwaleni za wspaniałą okładkę, tak naprawdę musimy podziękować Paolo Girardi za obraz, Cruz Del Sur, za wspaniałą pracę przy druku i dystrybucji, Andrea Ramacciotti i Alessandro Marton za miks i mastering oraz Gino Sozzi, który początkowo koordynował całość. Jeśli efekt końcowy działa, to dlatego, że działa zespół! Nie zmienia to jednak faktu, że nie zaprezentujecie tego materiału na koncertach przynajmniej do lata przyszłego roku - coś takiego potrafi podciąć skrzydła, nawet jeśli od wiosny było wiadomo, że pandemia szybko nie odpuści? Francesco Sozzi: Ta ogólnoświatowa pandemia podcięła skrzydła wszystkim artystom i nie tylko. Niestety nikt tak naprawdę nie wie jak sobie z tym poradzić i nikt nie wie jak długo to jeszcze potrwa, ale muzyka nie może, i nie powinna przestać istnieć. Niestety nie możemy promować naszego najnowszego albumu, ale postaramy się jak naj-lepiej wykorzystać internet. Zobaczymy, co przyniesie przyszłość! Pozostaje faktem, że

tęsknimy za sceną i kontaktem z publicznością, ale nie możemy się poddawać i rzeczywiście, kiedy wrócimy, będzie to z jeszcze większą energią! Rok 2020 jest dla was szczególny również w tym sensie, że świętujecie 40-lecie funkcjonowania pod obecną nazwą. To piękny jubileusz, a wasza muzyka jest ceniona przez fanów na całym świecie, więc powodów do satysfakcji wam nie brakuje, nawet jeśli nie jesteście wielką gwiazdą pokroju Iron Maiden? Paolo Ninci: Tak, to prawda. Po 40 latach, patrząc na włoską i światową scenę, nie ma zbyt wielu wciąż aktywnych zespołów, ale z tą energią moglibyśmy trwać znacznie dłużej! Porównanie z Iron Maiden jest niemożliwe z wielu powodów. Pierwszym jest to, że oni byli Anglikami, my jesteśmy z Piombino, małego miasteczka w Toskanii. Mieliśmy zwykły pokój, w którym graliśmy próby, przez wiele lat! Nie było miejsc, w których moglibyśmy zaprezentować naszą muzykę. Próbowaliśmy skontaktować się z niedawno zmarłym producentem Iron Maiden Martinem Birchem. Gianni rozmawiał z nim przez telefon, pamiętam, że byliśmy wtedy pełni nadziei. Wysłaliśmy mu nasze dwa pierwsze albumy, nigdy nie dowiemy się, czy ich słuchał. W każdym razie nasze dwa pierwsze albumy nadal krążą po rynku i są uważane za perły prawdziwego prog metalu!... Cóż mogę powiedzieć: Niech żyje Iron Maiden i Dark Quarterer... Wojciech Chamryk & Sara Ławrynowicz

DARK QUARTERER

183


Ogień płonie w nas Bardzo mocno zaskoczył mnie najnowszy album Pyramaze. Zawiera on progresywny power metal zagrany w ich stylu ale wtłoczony w znakomite i w łatwo wpadające w uszy melodie. Generalnie bardziej trzeba słuchać "Epitaph" niż o nim gadać, ale może zaciekłych fanów metalowej progresji wcześniej zdołam namówić do przeczytania wywiadu z Jacobem Hansenem. W każdym razie zapraszam. HMP: Bardzo mnie zaskoczyła wasza najnowsza płyta "Epitaph", skąd pomysł na takie i aż tyle melodii? Jacob Hansen: Dziękuję ci bardzo! Myślę, że to bardzo pozytywne stwierdzenie! Wydaje mi się, że szlifowaliśmy to, co lubimy i w czym jesteśmy dobrzy, a melodie zawsze były naszą mocną stroną, że tak powiem, ale właśnie teraz to wzmocniliśmy i sprawiliśmy, że linie wokalne wyróżniają się o wiele bardziej. Bardzo się cieszę, że to zauważyłeś! Wyróżnienie należy się naszym dwóm "toplinerom" melodii, Henrikowi Fevre (który jest z nami od czasu pisania tekstów i melodii do "Disciples Of The Sun") i nowemu facetowi Christofferowi Stjernemu (także teksty i melodie). Potrzebujesz jednak mocnej kompozycji, aby napisać mocną melodię i właśnie to próbowaliśmy stworzyć. Mocne

dowanie nasza sprawa. Jednak przyznasz, że wasz singiel "Particle" do którego nakręciliście wideo jest wyjątkowo melodyjny i może przypaść do gustu nawet fanom melodyjnego rocka? Oj tak, i to jest tak dalekie od banalnego heavymetalowego teledysku z płomieniami i mieczami. To może wpędzić nas w kłopoty (śmiech). Ale naprawdę chcieliśmy wyrwać się z tego schematu i spróbować udowodnić, że o to właśnie chodzi w tym utworze. Jest o złamanym sercu i jak można mieć obsesję na punkcie tego, co kochasz w swoim życiu. Z tym, jak sądzę, może się utożsamić większość ludzi na naszej planecie. Można to zinterpretować jako coś bardzo przyziemnego, jednak powinieneś połączyć się z emocjami zawartymi w tym utworze i dokładnie poczuć, że tak

Znam wielu ludzi, którzy absolutnie nie mają zamiaru zmieniać czegokolwiek w swoim codziennym życiu, aby, miejmy nadzieję, zrobić coś dobrego dla planety i jej mieszkańców. Myślę, że ten sposób myślenia umrze wraz z tym pokoleniem. Nie sądzę, by moi rodzice w ogóle o tym myśleli! A moje trzy córki ciągle o tym myślą, co jest zarówno dobre i złe. Chodzi mi o to, że musimy coś zmienić dla dobra naszych dzieci. Tak w ogóle to każdy z utworów na "Epitaph" może być waszym singlem. I tak, trzecie wasze wideo zrobiliście do niesamowitego i w zasadzie rozpoczynającego płytę "A Stroke of Magic"... Tak, to była ostatnia kompozycja napisana na album i wybraliśmy ją na początek, ponieważ chcieliśmy czegoś, co będzie miało bardziej bombastyczny nastrój. To jeden z cięższych utworów na albumie, ale wciąż ma silny zmysł melodyczny, więc jako utwór otwierający pojawia się naturalnie. Natomiast "Bird of Prey" - jak dla mnie może być konkurentem dla "Particle", więc może kolejne wideo? Nigdy nie wiadomo! To zabawne, że oba te utwory, "Particle" i "Bird Of Prey" są napisane przeze mnie. Pisząc te rzeczy, musiałem być w pewnym nastroju (śmiech). Cóż, to zdecydowanie mocny kawałek, więc zobaczymy. W muzyce Pyramaze jest bardzo wiele klawiszy. Niemniej ich brzmienia nie drążnią a ich intensywność i wręcz miotanie się między znakomitymi i potężnymi orkiestracjami a delikatnymi i rachitycznymi dźwiękami fortepianu może zadziwić nawet ludzi, którzy nie preferują muzyki jaką gra Pyramaze... Nie wiem co masz na myśli używając słowa "keyboard" ale tak, używamy keyboardów do orkiestracji. Mamy także - tu i tam - trochę syntezatora, ale ogólnie rzecz biorąc, jest to bardziej jak ścieżka dźwiękowa do filmu, a Jonah, nasz klawiszowiec, jest w to mocno zaangażowany! To tak, jakbyś chciał usłyszeć wszystkie zawiłości orkiestracji, które możesz znaleźć, ale jeśli w pełni pozwolisz na to, by wszystko przepływało przez ciebie, nie będziesz się tym rozpraszał. W sumie to miły, ciepły i przytulny koc dźwiękowy.

Foto: Pyramaze

utwory, z którymi, miejmy nadzieję, łączą się nasi słuchacze. Ze względu na to, że pozostaliście przy progresywnym power metalu całość brzmi wyśmienicie. Niemniej jestem pewien, że staniecie się celem hejterów, którzy zarzucą wam, że gracie pop metal tak jak Battle Beast czy Beast in Black... Na szczęście, nie napotkałem zbyt wielu hejterów! Nie jestem pewien, czy gramy popmetal, cokolwiek to jest. Ale naszym głównym celem jest melodia i przekazywanie uczuć, a nie bycie agresywnym i buntowniczym, jak to robią niektóre zespoły heavymetalowe. Oni mogą to robić, ale to nie nasza sprawa. Zawsze mieliśmy sentymentalne, emocjonalne melodie i teksty, i to jest zdecy-

184

PYRAMAZE

może brzmieć złamane serce w heavy metalu. Bardzo lubię, gdy zespoły metalowe piszą kompozycje, które mają silne emocje i przy okazji nie są agresywne. Drugie wideo nakręciliście do utworu "World Foregone", który dla mnie, jest najjaśniejszym punktem na waszej nowej płycie. Łączy on świetną melodię, niezwykły klimat oraz wasze powerowo-progresywne spojrzenie na muzykę... Dziękuję! Tak, to nasza mała "ekologiczna" pieśń, że tak powiem. Wszyscy jesteśmy ojcami wspaniałych dzieci. Boli nas, widząc, jak muszą walczyć, aby powiedzieć nam "dorosłym" o tym, jak traktujemy świat. Myślę i mam nadzieję, że jesteśmy ostatnim pokoleniem, które zarówno dba, jak i ma to gdzieś.

Jednak gitary w muzyce Pyramaze są równie ważne a może nawet ważniejsze. Niemniej nie wiem czy dobrze zauważyłem ale Toke Skjonnemand jakby na "Epitaph" grał mniej solówek... Gitary są oczywiście bardzo ważną częścią Pyramaze. Od tego wszystko się zaczęło, ale obecnie mogą odgrywać mniej ważną rolę, ponieważ mamy tak wiele innych elementów, które mogą przejąć inicjatywę. Tak naprawdę nie zastanawiałem się, czy jest na tym mniej solówek, ale nie czuliśmy, że czegoś brakuje. Kolejnym ważnym muzykiem Pyramaze jest wokalista Terje Haroy. Jego głos i umiejętności są niesamowite. Ogólnie można powiedzieć, że mieliście ogromne szczęście, bo w Pyramaze śpiewali sami znakomici śpiewacy... Cóż, dzięki! Tym razem skupialiśmy się na


znalezieniu odpowiedniego miejsca na jego wokale i pisaniu utworów z melodiami, które idealnie pasowałyby do jego zakresu i myślę, że nam się to udało! Naprawdę błyszczy na tym albumie. Tak, był ukrytą tajemnicą norweskich gór (śmiech). Na szczęście znaleźliśmy go w moich producenckich kontaktach i jest po prostu doskonały. Pasuje idealnie do kapeli ze swoim humorem i osobowością, co jest niesamowite. Dopiero co wspomniałem o wszystkich dotychczasowych wokalistach Pyramaze, a na "Epitaph" panowie Terje Haroy, Lance King i Matt Barlow zaśpiewali wspólnie w najdłuższej i najbardziej złożonej kompozycji "The Time Traveller". Zawsze utrzymu jecie kontakt z byłymi muzykami? Staramy się być w kontakcie. Jonah z Mattem Barlowem powołali projekt We Are Sentinels, a ja byłem w kontakcie z Lance Kingiem, będąc producentem i człowiekiem od miksów jego solowych albumów, więc tak, staramy się zachować dobre kontakty. Kiedy skontaktowaliśmy się ze starymi wokalistami, aby dokonać z nimi nagrań, wszyscy się zgodzili i to po prostu nas uszczęśliwiło. To było niesamowite przeżycie, usłyszeć pierwszy wokal do tego utworu pochodzący zarówno od Lance'a, jak i Matta. Naprawdę, mieliśmy gęsią skórkę (śmiech). Niektórzy fani z pewnością będą porównywać wszystkich trzech panów. Jednak jest to dla mnie bez sensu, osobiście wolę delektować się, jak wspaniale ze sobą współbrzmią... Dokładnie, i nie ma znaczenia, czy ty jako słuchacz najbardziej lubisz Matta, Terjego czy Lance'a. Jeśli lubisz stare rzeczy, fantastycznie! Cieszymy się z tego! Jeśli lubisz nowe nagrania, cóż, tak samo! Bardzo nas to cieszy. To naprawdę nie ma dla nas żadnego znaczenia, o ile mamy ludzi, którzy naprawdę nas lubią i podoba im się to, co robimy. Tym bardziej, że być może niektórym z nich zmieniliśmy życie, a to jest super! Jak już wspomniałem o gościach na płycie to należy wymienić Brittney Hayes z Unleash the Archers, która zaśpiewała w kawałku "Transcendence". Zrobiła to rewelacyjnie choć było jej łatwiej, bo zaśpiewała w znakomitym utworze. Jak w ogóle dobieraliście gości i dlaczego wybraliście właśnie ich? Poznałem Brittney, kiedy pracowałem nad albumami Unleash The Archers jako producent, zajmowałem się również ich miksami. Kiedy Jonah (Weingarten - przyp. red.) wspomniał, że powinniśmy poprosić ją aby zaśpiewała u nas, od razu się zgodziłem! Jest fantastyczną wokalistką, ale nie tylko, jest też bardzo miła, a ja jestem wielkim fanem jej zespołu! Trochę rozmawialiśmy o tym, który utwór wybrać, ale kiedy "Transcendence" był prawie gotowy, poczuliśmy, że to ten! Skontaktowaliśmy się z nią, a ona się zgodziła i nagrała swoje wokale w Kanadzie. Ty, Toke, Jonah Weingarten tworzycie grupę, która pisze dla Pyramaze muzykę. Czy każdy z was pisze kawałki osobno, a potem wspólnie je opracowujecie, czy macie

zupełnie inną metodę pisania materiału? Piszemy kompozycje indywidualnie i składamy je razem w studio. Tym razem napisałem trochę materiału razem z Jonahem, kiedy był w Europie, żeby zagrać kilka koncertów, ale zwykle jest tak, że po prostu przynosimy pomysły, a czasem prawie w pełni wykonane utwory, i aranżujemy je podczas nagrywania perkusji. Jaką role w Pyramaze odgrywają teksty, o czym przeważnie piszecie i kto je pisze. Czy w "Epitaph" jest ukryta opowieść, czy raczej jest to zbiór luźnych opowiadań? Do tej pory pracowaliśmy z Henrikiem Fevre - Anubis Gate - od czasów "Disciples Of The Sun". Żaden z nas nie był dobry w pisaniu tekstów, więc połączyliśmy siły z facetem, o którym wiedzieliśmy, że może to zrobić. Czasami nadawaliśmy muzyce tytuł, ale częściej, po prostu mówiliśmy o pewnych emocjach, a on pisał z myślą o tych uczuciach. Przy okazji "Epitaph" nawiązaliśmy współpracę z innym facetem, Christofferem Stjernem - H.E.R.O. - i wydaje mi się, że napisał teksty i melodie do trzech lub czterech kompozycji. Każdy album Pyramaze wydaje się bardzo dobrze dopracowany, czy należycie do muzyków którzy pedantycznie podchodzą do pisania i nagrywania muzyki? Co i w którym albumie najchętniej byś zmienił, gdybyś miał taką okazję? Powiedziałbym, że nie. Mam duże doświadczenie w produkcji muzyki i zdecydowanie jestem perfekcjonistą. Uważam się za kogoś, kto załatwia rzeczy, a nie czyni je doskonałymi. Nie ma albumu w stu procentach doskonałego. Powiedzmy to wprost. Dziesięć procent planowania i dziewięćdziesiąt procent wykonania! Dlatego też prawie nigdy się nie cofam. Po prostu idę do przodu i myślę o kolejnym kroku. Tak, oczywiście jest wiele rzeczy, do których można by wrócić i zmienić, ale w historii Pyramaze tak właśnie jest. Nawet jeśli część z tego może zabrzmi jak bzdury, ale to są świetne bzdury (śmiech). Chodzi mi o to, że na pierwszym albumie jest coś, co nie jest moim najlepszym momentem jako producent, ale to nie ma znaczenia, ponieważ czuję, że mam z nim głęboki kontakt! Tylko to się liczy! Znam doskonale niedoskonałe albumy, które sprawiają, że chce mi się płakać. I to nie dlatego, że ma najdoskonalszą produkcję. Do tej pory wymieniłem większość muzyków Pyramaze, więc niegrzecznym byłoby pominąć perkusistę Mortena Gade Sorensena. To kolejny niesamowity muzyk w szeregach kapeli, myślę, że bez niego Pyramaze nie brzmiało by tak jak brzmi... Masz rację. Jest podstawą zespołu. Jest także jedynym "dorosłym" pod tym względem, że jest bardzo zorganizowany i świetnie podejmuje decyzje. Brzmi, jakby był taki nudny, ale nie jest. Zawsze się uśmiecha i śmieje oraz jest najbardziej pozytywną istotą, jaką znam! Chciałbym mieć tylko pięć procent z tego (śmiech.) Czasem wydaje mi się, że jestem pesymistą… Myślę, że moja introwertyczna natura jest powodem, dla którego zdecydowałem się siedzieć przed komputerem i tworzyć muzykę przez cały dzień (śmiech).

Pyramaze to muzycy o nieprzeciętnych umiejętnościach i pewnie ze sporym ego, ciężko się wam współpracuje? Często dochodzi do jakich spięć, czy wręcz odwrotnie, czujecie się ze sobą bardzo komfortowo, swoje myśli odczytujecie wręcz telepatycznie i żyjecie ze sobą w wielkiej harmonii? W tym zespole nie ma ego. W przeciwnym razie nie byłoby mnie tutaj. Może to ja mam największe ego, jeśli o to chodzi (śmiech). Staram się skierować zespół we właściwym kierunku, wykorzystując moje umiejętności i doświadczenie, ale tutaj wszyscy jesteśmy równi! A przyjaźń jest najważniejsza! Znamy się od tak dawna. Myślę, że poznałem Mortena, gdy miał jedenaście lat! A jeśli zespół przestanie być przede wszystkim miejscem, w którym można być najlepszymi przyjaciółmi, albo to musi się zmienić, albo odchodzę! Ha! Byłem w toksycznych zespołach i to nie jest tego warte. Wcześniej wspomniałem o trzech filmach wideo, to sporo jak na promocje płyty. Wynika to z braku koncertów i obostrzeń wynikających z pandemii? Jakie zmiany w promocji zespołów i artystów zaobserwowaliście w 2020 roku? Myślę, że mogliśmy trochę lepiej promować się w mediach społecznościowych. Teledyski to za mało, ale zdecydowanie pomagają! Gdybym decydował, wszystkie nasze utwory powinny zawierać świetne teledyski! Ale tak, nie możemy grać koncertów i właściwie nie możemy się spotkać, więc jest trochę trudno. Ledwo co nacieszyłem się waszą nową płytą, ale w sumie nie pogniewałbym się gdybym mógł posłuchać następną. Liczę, że powstanie dość szybko oraz życzę, aby wasza kariera obfitowała w same sukcesy. Ostatnie słowa należą do Ciebie... Dzięki! Zacznę od razu pisać. (śmiech) Tak, nie możemy się doczekać, by kontynuować to, co zaczęliśmy! Ogień płonie w nas, aby być kreatywnym i wydawać więcej muzyki, ale także wyjechać w trasę i spotkać podobnie myślących ludzi, którzy również kochają dobrą muzykę metalową lub po prostu dobrą muzykę! Zawsze fajnie jest poznawać ludzi i rozmawiać o tym i owym, i po prostu nie możemy się doczekać, aby znowu zrobić to wkrótce! Bardzo dziękuję za poświęcony czas i wsparcie! To znaczy więcej, niż można sobie wyobrazić! Michał Mazur Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

PYRAMAZE

185


W Wuthering Heights zawsze sięgaliśmy po szczyt artystycznie Wuthering Heights to zapomniana formacja z Danii, która przez swoją karierę wydała pięć całkiem niezłych albumów. Choć grała swoistą mieszankę melodyjnego power metalu, progresywnego metalu, folk rocka, muzyki symfonicznej i neoklasycznej, to pamiętają o niej jedynie niektórzy fani progresywnego metalu. Świadczy to o tym, że grupa docierała jedynie do fanów preferujących ambitniejsze brzmienia progresywnego rocka i metalu. Niestety kariera Wuthering Heights od roku 2011 zawisła w próżni, a to z powodu kontuzji jej lidera Erika Ravna. Niemniej Erik postanowił przypomnieć nowemu pokoleniu fanów kapelę i zaczął wypuszczać bardziej dopieszczone reedycje płyt Wuthering Heights. Na pierwszy ogień poszedł trzeci album "Far From The Madding Crowd". Co stało się też przyczynkiem do ciekawej rozmowy z Erikiem, który dość szczegółowo opowiada o całej historii zespołu. Ciekawych zapraszam do zagłębienie się w wywiad, a później do zapoznania się z muzyką Wuthering Heights. Moim zdaniem warto. HMP: Reedycja waszego trzeciego albumu "Far From The Madding Crowd" to znakomity moment aby przypomnieć o Wuthering Heights. Zanim zespół powstał udzielałeś się w kapelach Angelica, z którą wystar towałeś w 1989 roku, Minas Tirith i Vergelmir. Opowiedz nam o tych kapelach... Erik Ravn: Według mnie, zawsze był to ten sam zespół, tylko z różnymi nazwami i różnymi muzykami. Nigdy nie zmieniliśmy nazwy, by stać się "innym" zespołem. To wszystko z powodu czytania recenzji albumów i uświadomienia sobie, że jakiś inny band używa tej samej nazwy. Tak stało się zarówno w przypadku Angeliki, jak i Minas Tirith. Nie jestem już do końca pewien, dlaczego zmieniliśmy nazwę z Vergelmir na Wuthering Heights. Chyba myśleliśmy, że inny zespół miał już taką nazwę, ale nie jestem pewien, czy tak było w rzeczywistości. W każdym razie nie była to dobra nazwa. Nie żeby Wuthering Heights też było dobre, ale na to wszyscy mogliśmy się wtedy zgodzić. Wracając do rzeczy, ja i kilku chłopaków w szkole postanowiliśmy założyć kapelę i zostać supergwiazdami! (śmiech) Nie miałem nawet gitary elektrycznej, ale od samego początku zacząłem pisać utwory. I to po prostu jest to, co robiłem. Niezależnie od nazw grupy i składów, zawsze starałem się zebrać zespół do zagrania tych kompozycji. Każda zmiana na tej drodze była spowodowana względami praktycznymi lub naturalnymi zmianami muzycznymi. Nigdy nie było żadnej "nowej"

koncepcji jako podstawy dla różnych wcieleń tej formacji. Patrząc na nazwy tych kapel i tytuły ich utworów dochodzę do wniosku, że byłeś zafascynowany różnymi legendami i mitolo giami oraz powieściami typu "Władca Pierścieni" autorstwa J.R.R. Tolkina. Jak ważna była taka literatura w późniejszych dokonaniach Wuthering Heights? Dla mnie trochę to trudne pytanie, ponieważ jestem wielkim fanem Tolkiena, a jego twórczość wywarła ogromny wpływ na moje życie. Niemniej jego znaczenie dla zespołu zostało mocno przecenione przez tych, którzy pisali o grupie przez lata. Dotyczy to również innych mitologicznych kwestii. Wiele osób uważa Wuthering Heights za zespół "fantasy metal", a nawet "tolkienowski zespół". Jednakże, nie przepadam za fantastyką, wolę prawdziwą historię. Uważam powieści Tolkiena za "historię fikcyjną", a nie za "fantazję". Zostały stworzone głównie po to, aby zapewnić oprawę dla jego wymyślonych języków. Poza jedną kompozycją ("Lament For Lórien"), nigdy nie napisałem "tolkienowskich" utworów ani opowiadań. Moje kompozycje są zazwyczaj o prawdziwym świecie, oparte na moich prawdziwych doświadczeniach i przemyśleniach na jego temat. Ale ponieważ używam elementów stylistycznych, które można znaleźć również w mitologii lub fantazji, ludzie, być może naturalnie, zakładają, że "treść" to także tylko wyimaginowane

Foto: Wuthering Heighst

186

WUTHERING HEIGHTS

opowieści. Moje teksty często dotyczą problemów życia we współczesnym świecie i na szerszą skalę, problemów ludzkości z rozsądnym radzeniem sobie ze światem przyrody. Tak więc, w moich utworach jest sporo ludzi błąkających się po lasach i polach (śmiech!), ale to nie są tylko eskapistyczne "bajki". W zasadzie każdy wasz album to pewna historia. Jak ważne jest dla ciebie przygo towanie takiej historii? Czym się kierujesz przy doborze tematów do takich opowieści? Zawsze pisałem materiał jako pojedyncze kompozycje, nie ma lepszego pomysłu niż właśnie takie podejście. Ale dużo pracy włożyłem w prezentację albumów jako "całości". Każdy album jest efektem czasu, w którym powstał. Lubię, gdy album ma sens jako całość i ma ciąg logiczny, początek i koniec oraz odpowiednią równowagę różnych typów utworów. Dlatego powiedziałbym, że nasze albumy mogą być tematyczne, ale jako takie nie są albumami koncepcyjnymi. Trzy ostatnie są prawdopodobnie najbardziej tematyczne. "Far From The Madding Crowd" ma silny motyw natury, a "The Shadow Cabinet" bada różne mroczne siły mentalne, które rządzą naszym ludzkim zachowaniem. A "Salt" miał swego rodzaju morski akcent (co wydawało się zmylić niektórych recenzentów, którzy nagle myśleli, że jesteśmy jednym z tych okropnych zespołów z nurtu "pirackiego metalu"). "Salt" jest właściwie dobrym przykładem, ponieważ jego tematyczność jest głównie stylistyczna. Istnieją liryczne frazy natury morskiej, a tam i ówdzie pojawiają się wyobrażenia o morzu, ale faktyczne tematy większości utworów nie mają z tym nic wspólnego. Tak więc, chociaż istnieją tematy, miejsca, a nawet postacie, które pojawiają się w różnych kawałkach na różnych albumach, nie ma liniowej narracji. Utwory traktuję raczej jako różne "sceny" lub małe "filmy". W rzeczywistości wiele kompozycji zostało początkowo zainspirowanych konkretnym obrazem lub sceną, które pojawiły się w mojej głowie. Wtedy zadaniem autora tekstów było ustalenie, co oznacza ten obraz i jak to przekazać słuchaczowi. Oczywiście czasami bywa to łatwiejsze niż zwykle. Ogólnie rzecz biorąc, być może bardziej interesuje mnie poetycka wartość tekstów niż ich dokładne znaczenie. Myślę, że działo się tak w ciąg ostatnich lat moich doświadczeń. I nie jest to niczym złym, iż tekst jest na tyle niejasny, że słuchacze mogą nadać mu własne znaczenie. Tak w ogóle z jakich fascynacji narodziła się wasza chęć do stworzenia kapeli i grania muzyki? Po prostu kocham muzykę przez całe życie, przez całe życie gram oraz jestem zafascynowany innymi muzykami. Ale kiedy jako nastolatek odkryłem heavy metal, stało się to niemal obsesją i nie przychodziło mi do głowy nic innego, jak tylko grać w metalowym zespole. Musisz pamiętać, że zespół założyłem bardzo dawno temu. W tamtych czasach nie wydawało się nam nierealne, abyśmy zarabiali na życie jako muzycy. Poza tym w późnych latach 80-tych pojawiło się trochę szumu na temat duńskiego metalu, więc byliśmy dość optymistycznie nastawieni. To nigdy nie miało być tylko hobby, przynajmniej nie dla mnie. Wszystko to oczywiście się zmieniło, najpierw, gdy przebiła się muzyka


alternatywna lat 90-tych, a następnie wraz ze zmianami strukturalnymi w branży muzycznej, ze streamingiem, i tak dalej. Ale do tego czasu wczułem się w to. Granie muzyki stało się moją osobistą tożsamością. Ale oczywiście nie było dobrze uświadomić sobie, że komercyjny sukces w branży muzycznej nie był już możliwy oraz, że tak naprawdę nie miałem planu awaryjnego. Ale hej, to rock'n'roll, zawsze będę to kochać. Czy od początku w swojej muzyce próbowaliście przemycić różne elementy muzyki folkowej? Tak, można tak powiedzieć. Mniej więcej w czasie, gdy zacząłem słuchać heavy metalu i pisać muzykę, zacząłem też słuchać muzyki ludowej. W duńskim radiu późnym wieczorem był emitowany program z muzyką ludową i to było dla mnie bardzo inspirujące. Więc tak, nawet niektóre z naszych najwcześniejszych kompozycji zawierały fragmenty folku. Nie był to żaden wielki plan, po prostu wydawało mi się, że melodie i czasami wściekła energia tradycyjnej muzyki ludowej bardzo dobrze komponują się z metalem, który chcieliśmy grać. Przyszło to bardzo naturalnie. Oczywiście wtedy nie było czegoś takiego jak "folk metal", więc w zasadzie sami to wymyśliliśmy. Głównymi inspiracjami byli Gary Moore i Thin Lizzy. Byli pionierami. Kiedy usłyszałem, jak Skyclad rewelacyjnie stosuje elementy ludowe, dodało mi to odwagi, by naprawdę się w to zanurzyć. I wydaje mi się, że stało się to integralną częścią naszego brzmienia. Wydaje mi się, że część muzyki, która powstawała w formacjach wymienionych na początku wykorzystaliście na późniejszych płytach Wuthering Heights. Mocno ją zmieniliście pod względem budowy i aranżacji czy raczej niewiele w nią ingerowaliście? Cóż, tak, jak powiedziałem, był to mniej więcej zawsze ten sam zespół. Tak więc naturalnie wiele kompozycji zostało przeniesionych przez różne wcielenia zespołu. Większość materiału na naszych wczesnych demach została później nagrana na albumy, z zaskakująco niewielkimi zmianami. To tak, jakby utwory były tam od początku, po prostu musieliśmy nauczyć się, jak je poprawnie zagrać (śmiech). Ale generalnie tak jest z moim pisaniem materiału. Mogę sprawić, że część utworów unosi się przez lata, zanim w końcu znajdzie swoje właściwe miejsce w nagranej kompozycji. Weźmy na przykład "The Last Tribe" z naszego albumu "Salt". Szkice chórków zostały napisane już w 1990 roku lub później. I oczywiście "The Road Goes Ever On" z "Far From The Madding Crowd" znajdowało się już na naszym demie z 1992 roku z podobną strukturą, nawet solo jest mniej więcej takie samo. Muzyka Wuthering Heights to konglomerat melodyjnego power metalu, progresy wnego metalu, folk rocka, muzyki symfonicznej i neoklasycznej. Tak w skrócie, bo innych naleciałości jest też sporo. Ale... w pro gresywnym metalu dobrze ma tylko Dream Theater, natomiast melodyjny power metal stracił popularność, którą miał na początku lat 2000. Warto teraz wracać na scenę? Czy po prostu pasja, jaką jest muzyka pcha was

ciągle do działania, pisania muzyki i grania? Muszę powiedzieć, że w dzisiejszych czasach rzadko słucham tego, co nazywasz melodyjnym power metalem. Najbardziej interesuję się muzyką z lat 70-tych, a jeśli jest to obecny metal, to staram sie słuchać więcej niejednoznacznych rzeczy. Dla mnie większość współczesnych zespołów metalowych stała się zbyt dopieszczona jak na mój gust. A może "neutralna" to lepsze określenie. Lubię muzykę, w której czujesz, że jest napięcie, wiesz? To, przede wszystkim, przyciągnęło mnie do ciężkiej muzyki. Muszę czuć, że za muzyką stoją osoby, które dają coś z siebie, które mają twórcze cele inne niż możliwość powiedzenia, że są tylko w zespole. Może to stan branży muzycznej sprawia, że muzycy nie chcą ryzykować, a szkoda, bo jest dużo talentów do poruszenia, chyba więcej niż kiedykolwiek. Jak już napomknąłeś, Wuthering Heights nie pasuje zbyt dobrze do żadnego konkretnego gatunku. Nazwij to jak chcesz, w każdym razie od ostatniego albumu Wuthering Heights nie napisałem zbyt wiele tego typu muzyki. Napisałem sporo kompozycji, ale zmierzają one w innych kierunkach. W każdym razie nie wymyślę konkretnego stylu tylko po to, aby to zrobić. Mogę pisać kawałki tylko wtedy, gdy mam coś nowego do powiedzenia i jeśli jest w tym jakieś nowe muzyczne wyzwanie. Poza tym, praca w domowych studiach i przesyłanie sobie plików, tak jak to jest obecnie, nie jest takie fajne. Zabawa powinna być głównym celem, ponieważ komercyjne możliwości każdego rodzaju metalu są dziś mocno ograniczone. To jest OK dla moich solowych projektów, ale robiąc coś z zespołem, chcesz spędzić razem czas w studiu lub sali prób. Tak w ogóle dlaczego w 2011 podjęliście decyzję o zakończeniu działalności? Ze względów zdrowotnych. Przeżyłem kilka lat z poważnymi problemami fizycznymi, miałem kilka operacji. To jest chroniczne, chociaż stosując leki jestem w stanie rozsądnie z tym żyć. Ale to sprawiło, że nie mogłem utrzymać swojej codziennej pracy, więc w zasadzie nie miałem już możliwości finansowania zespołu. Nie wiem, czy wtedy zrobilibyśmy więcej muzyki, ale być może tak by było. Ale to po prostu nie wchodziło w grę. Bardzo się cieszę, że mogę teraz wydać reedycje starych albumów, a dodatkowo ukaże się trochę solowego materiału. Ale myślę, że zrobienie większych nowych projektów będzie trudne. Muzyka Wuthering Heights była bardzo ceniona przez fanów progresywnego rocka i metalu, o czym świadczy chociażby wasz udział w prestiżowym festiwalu ProgPower 2004. Chyba nie lubicie grać prostej muzyki? W waszym przypadku musi być wielowymiarowa, różnorodna bogata, pełna emocji i uczuć oraz perfekcyjnie zagrana i zaaranżowana... Niestety grono odbiorców takiej muzyki jest niewielkie, więc pozostaje wam zaakceptować to, że zespół to wasza pasja, którą musicie finansować z innych źródeł niż muzykowanie. A może jednak potrafiliście zorganizować się tak, że ciągniecie profity z muzykowania? Co robicie na codzień? Dobrze, że wspomniałeś o fanach, bo to oni

tak naprawdę są powodem, dla którego wciąż działam, nawet jeśli jest to na mniejszą skalę. Przez lata byłem zaskakiwany ogromnym uczuciem, jakim ludzie nadal darzą zespół. Tak więc reedycje to tak naprawdę projekt dla fanów. Ale masz rację, nasz fanbase nie jest duży. Wydaje mi się, że dla ludzi, którzy faktycznie znają ten zespół, muzyka naprawdę wiele znaczy. Myślę, że Wuthering Heights nie jest zespołem dla "zwykłego" fana muzyki. Wiele osób w ogóle tego nie rozumie, ale fani, których mamy, są dość hardcorowi. To trochę tak, jakbyśmy byli zespołem typu "kochaj to albo nienawidź". Osobiście to cenię. Oznacza to, że to co robisz na niektórych wywiera pewien wpływ. Wolę, by ludzie się wkurzali, niż byli obojętnymi (śmiech). Niemniej masz rację, nigdy nie było w tym pieniędzy. Jest to również jeden z powodów, dla których obecnie nie udostępniamy muzyki w ramach streamingu. Musimy po prostu sprzedać kilka płyt CD, aby móc wydać kolejne reedycje. Jak powiedziałem, nie mam już innych źródeł dochodu, więc aby tak się stało, musi się wszystko zrównoważyć. Erik jesteś niekwestionowanym liderem Wuthering Heights. To ty głównie komponujesz muzykę i wymyślasz tematy utworów oraz planujesz działania kapeli. Niestety nie masz szczęścia do współpracowników, których często wymieniałeś. Wiesz w czym tkwiła przyczyna tych częstych zmian? Myślę, że powodów jest tyle, ile jest muzyków. Ale myślę również, że głównym problemem zawsze było to, że inni muzycy po prostu nie chcieli tego tak bardzo jak ja. I rozumiem, nie jest łatwo zrezygnować z wszystkiego innego, aby spróbować odnieść sukces w muzyce. Tak naprawdę tylko o to nie możesz prosić ludzi. Ośmielę się powiedzieć to wymaga dużo pracy i uporu. Nigdy nie planowałem zostać "liderem zespołu", chciałbym współdzielić niektóre obowiązki. Tak się po prostu ułożyło, chyba dlatego, że po prostu chciałem włożyć w to wiele pracy. Wydaje mi się, że wielu ludzi chciałoby przez jakiś czas pograć muzykę, a potem robić coś innego. Wielu muzyków może poświęcić jakiś czas, ale niewielu chce spędzić tak całe życie, w pogoni za jakimś nieuchwytnym rock'n'rollowym marzeniem. Rozumiem to. Oczywiście przez te wszystkie lata było to bardzo trudne. Niemniej zawsze współpracujesz z muzykami bardzo utalentowanymi, jak dobierasz sobie współpracowników? Ciężko jest znaleźć tak dobrych muzyków? Tak, zawsze było niezwykle trudno znaleźć w Danii muzyków metalowych na odpowiednim poziomie. Szczególnie wokalistów było ciężko znaleźć, wręcz było to niemożliwe. Na szczęście w Szwecji jest tak wiele talentów i miałem szczęście współpracować z kilkoma z nich. Wiele z tego wydarzyło się dzięki managementowi, który wtedy mieliśmy, a który współpracowało z wieloma różnymi ludźmi. Tak, to trudne, kiedy tak naprawdę nie możesz im zaoferować niczego poza czystą frajdą. To może być dobre, kiedy zaczynasz, ale trudne, gdy potrzebujesz konkretnego poziomu muzycznego. Z drugiej strony, myślę, że czasami potrafiłem wyciągać z muzyków takie umiejętności, o których nie mieli poję-

WUTHERING HEIGHTS

187


cia i nie sądzili, że są do tego zdolni. Tworzenie muzyki Wuthering Heights wymaga pewnego wysiłku, a niektórym muzykom spodobało się to wyzwanie i myślę, że zrobili to z tego powodu. Jednak w tym zamieszaniu masz też muzyków, na których możesz zawsze liczyć. Mam na myśli perkusistę Mortena Gade Sorensena oraz wokalistę Nilsa Patrika Johanssona. Jaki jest obecny status Wuthering Heights, to na nowo aktywny zespół? Masz stały skład? Może to ten sam znany z dwóch ostatnich albumów? Żadne nowe osoby nie zostały zaangażowane, ale tak naprawdę razem nie działamy. Wypuściliśmy te płyty w ramach projektu ponownego wydania. Zaangażowani w to byli tylko Morten, Nils Patrik i ja. Nie wyobrażałem sobie tego bez nich. Nie mam kontaktu z innymi chłopakami. Musielibyśmy się spotkać w przypadku ewentualnego grania na żywo, ale nie planujemy tego w tej chwili. Progresywny metal, ze względu na swoja nazwę, powinien ciągle szukać nowych muzycznych pomysłów i rozwiązań. Tak na prawdę powiela pomysły już kiedyś wymyślone. Co prawda możliwości ich interpre tacji zdaje się są nieograniczone. Czy mimo wszystko rozważacie wprowadzić jakieś zmiany w waszej nowej muzyce? Cóż, dawno nie nagrywaliśmy albumu Wuthering Heights. Więc nie jest to coś, co robiłem przez ostatnią dekadę. Kiedy Wuthering Heights przestało działać, założyłem zespół Brökeback Mountaineers, nagrałem z nim album i EPkę (również dostępne w naszym sklepie internetowym). Był to dla mnie sposób na kontynuowanie grania, zmieniły się okoliczności mojego działania, ponieważ było to znacznie mniej poważne i formalne. Po prostu grupa przyjaciół, która grała dowolny kawałek, który akurat chcieli tego dnia zagrać. Jednak dużo się nauczyłem grając w tym zespole. Graliśmy głównie hardrockowe wersje starych piosenek pop oraz okazjonalnie klasyki rocka. Nauczyłem się dużo o strukturach utworów i ich aranżacji. Poza tym moja gra na gitarze i znajomość dźwięków gitary znacznie się poprawiła. Myślę, że w końcu znalazłem mniej więcej swoje brzmienie. To wszystko miało duży wpływ na solowe rzeczy, które robiłem przez ostatnie kilka lat. Więc wydaje mi się, że moja muzyka zdecydowanie się zmieniła, ale jak zwykle jest to raczej naturalny rozwój niż świadoma decyzja. Po prostu stałem się dużo bardziej pewny siebie w graniu prostszych, melodyjnych rzeczy. Moja chęć shredowania zdecydowanie

188

WUTHERING HEIGHST

nie jest już tak duża. Myślę, że to, o co się starasz jako autor kompozycji, to być bardziej precyzyjnym w sposobie przekazywania pomysłów. I to oczywiście przychodzi tylko z doświadczeniem. Im więcej poświęcisz nauki na wybór właściwych nut, tym mniej nut potrzebujesz lub coś w tym rodzaju. Zdajesz sobie też sprawę, że niekoniecznie musisz uwzględniać każdy pomysł, na który wpadniesz. Nadal lubię tworzyć potężną, dramatyczną muzykę, ale wydaje mi się, że stałem się lepszy w rozpoznawaniu, czy coś jest dla utworu korzystne, czy nie. Liczę, że jeżeli wprowadzicie do swojej muzyki jakieś nowości to jednak pozostaniecie sobą. Tak w ogóle jaka będzie nowa płyta? Co możemy po niej się spodziewać? Piszesz nowy materiał? Masz już napisane jakieś kompozycje? A może nawet wstępny termin jej wydania? Wydaje się, że wciąż jest pewne zamieszanie co do nowego albumu Wuthering Heights. Nie robimy nowego albumu i nigdy nie mówiłem, że go zrobimy. Przynajmniej nie mamy teraz takich planów. Nagraliśmy nowy materiał, który zostanie wykorzystany później przy okazji późniejszych reedycji. Kilka ponownie nagranych starych utworów, które moim zdaniem zasługiwały na drugą szansę, i kilka nowych rzeczy. Oprócz tego nagrałem album z nowymi kompozycjami na mój solowy projekt "Beltane Born". To jest rodzaj naturalnej progresji muzycznej, o której mówiłem. Są to bardziej skupione i melodyjne utwory, ale wciąż bardzo celtyckie, z dużą ilością rockowej gitary i od czasu do czasu wciąż przemycają coś epickiego. Znowu muszę wywołać wspaniałego Gary Moore'a. Jego album "Wild Frontier" wywarł na mnie niesamowity wpływ. Przed śmiercią pracował nad jego kontynuacją. To był dla mnie prawdziwy cios. Pomyślałem więc, że gdybym chciał usłyszeć ten album, najwyraźniej musiałbym go sam zrobić. W każdym razie mam nadzieję, że będę mógł wydać ten album jeszcze w tym roku. Ostatnio pracowałem też nad albumem w języku duńskim. Projekt nazywa się "Soerling", a album jest w zasadzie skończony, ale nie jestem pewien, kiedy zostanie wydany. Ten album jest swego rodzaju hołdem dla starych duńskich zespołów rockowych lat 70-tych, których jestem wielkim fanem. Myślę, że wyszło naprawdę fajnie, ale oczywiście może to obchodzić tylko bardziej zaangażowanych i zaciekawionych fanów Wuthering Heights. Pierwszą reedycją jest album "Far From The Madding Crowd", która płyta będzie następna? Czy możesz zdradzić harmonogram wydawania wznowień z katalogu Wuthering Heights i czy to będzie cała dysko grafia zespołu? W planach jest ponowne wydanie wszystkich albumów z poprawionym brzmieniem i dodatkowym materiałem. Następnym w kolejności jest "To Travel For Evermore", nasz drugi album. Mam nadzieję, że uda mi się go wypuścić w ciągu kilku miesięcy, ale oczywiście wszystko jest teraz trochę niepewne, z powodu całej sprawy z Covid-19. W każdym razie jestem bardzo podekscytowany tą nową reedycją. Nasz drugi album miał dość trudne narodziny i początkowo nie wyszedł tak, jak

sobie wyobrażaliśmy. Nowa wersja została zremasterowana z oryginalnych źródeł i brzmi dużo lepiej. Przywrócono również pierwotną kolejność utworów, więc krążek jest bliższy do naszych oryginalnych pomysłów. Dodatkowo, jako bonus będzie zawierał nasze oryginalne taśmy demo. Byłem niechętny do ponownego wydania tych dem z powodu ich wątpliwej jakości, ale fani nadal o nie prosili. Wydaje mi się, że mają one jakieś znaczenie historyczne i pewien czynnik kultowy, ponieważ pierwotnie wytłoczono tylko 100 kopii każdej taśmy. Ale tak, plan polega na zrobieniu każdego albumu w podobny sposób, ale jeśli chodzi o harmonogram, jest za wcześnie, by coś powiedzieć. Chciałbym to wszystko jak najszybciej udostępnić, ale są kwestie praktyczne, które są czasochłonne. Zasadniczo polegam na innych ludziach, którzy pomagają mi w niektórych technicznych sprawach i musi to pasować do ich napiętych harmonogramów. Oczywiście wszystko zostanie ogłoszone za pośrednictwem naszych stron internetowych, gdy tylko będę miał coś konkretnego do powiedzenia. Każdy artysta kocha swoje wszystkie dzieła, jednak czy wskazałbyś album Wuthering Heights, w którym chciałbyś nanieść sporą ilość poprawek? Przy okazji opowiedz parę słów o każdym z albumów Wuthering Heights, na co słuchacz powinien zwrócić szczególna uwagę? Hmmm... Nie wiem, czy kocham wszystkie moje albumy (śmiech). Jak już powiedziałem, każdy album jest tak naprawdę swego rodzaju migawką czasu i generalnie nie wierzę w cofanie się i ponowne ingerowanie w nie. Ale to nie musi znaczyć, że jestem zadowolony z tego, jak wyszły te wszystkie albumy. Myślę, że tu i ówdzie mają dobre rzeczy, właściwie całkiem genialne rzeczy, ale także pomysły, które nie do końca dobrze zostały zrealizowane z powodu braku czasu i pieniędzy lub po prostu braku umiejętności. Ale jest jedna ważna kwestia, zawsze staraliśmy się zrobić coś oryginalnego. Nigdy nie staraliśmy się być po prostu dobrą wersją naszych ulubionych zespołów, staraliśmy się być najlepszym zespołem wszechczasów! Powiedziałem to już wcześniej, jeśli nie wierzysz, że jesteś najlepszym zespołem na świecie, nie możesz oczekiwać, że inni ludzie tak będą myśleć. To sięga do tego, co powiedziałem wcześniej o współczesnych zespołach, które wydają się być zadowolone z robienia tego samego, co wcześniej słyszeliśmy. W Wuthering Heights zawsze sięgaliśmy po szczyt artystycznie. Niekoniecznie oznacza to, że nam się udało, ale próbowaliśmy i myślę, że to naprawdę nadało naszej muzyce pewien charakter. Myślę więc, że niektóre rzeczy zrobiliśmy lepiej, inne trochę gorzej, ale to nigdy nie brzmi jak ktokolwiek inny, a to jest przynajmniej coś. Oczywiście słuchacz nie wie, jak pierwotnie zamierzałem aby coś zabrzmiało, więc może cieszyć się tym z otwartym umysłem. Myślę, że to tylko część bycia muzykiem. Nigdy nie możesz usłyszeć własnych rzeczy tak, jak słyszą to inni ludzie. To jak szef kuchni, który wie, jak gotowano posiłek, a niekoniecznie chcesz o tym wiedzieć (śmiech). Ale w końcu, jak powiedziałem, nagraliśmy ponownie kilka starych kawałków. Utworów, które uważałem za zbyt dobre, aby nie zostały poprawnie nagrane. Zasłużyły na


szansę zagrania i nagrania ich z umiejętnościami i doświadczeniem, które mamy teraz. Może niektórzy fani wolą starsze wersje, ale przynajmniej te kompozycje są teraz jakby "z głowy" i mogę iść dalej. Ale jeśli chodzi o poszczególne albumy… Myślę, że pierwszy album "Within" różni się trochę od pozostałych, głównie ze względu na sposób, w jaki został stworzony. Te utwory zostały zaaranżowane i wykonane na żywo, zanim zdążyliśmy je nagrać, więc instrumentacja była znacznie prostsza, bez wielu nakładek i dużych partii wokalnych. Rzeczywista konfiguracja studia również była dość prosta. Te utwory to nasz set na żywo, nagrany tak, jak go wykonaliśmy. Muzycznie jest to nadal ciekawe. Odsłuchując "Within" podczas pracy nad remasteringiem, byłem zaskoczony, jak bardzo ma klimat progresywnego rocka. Myśleliśmy wtedy, że jesteśmy bardzo ciężcy, ale tak naprawdę nie byliśmy. Jest wiele dziwnych dźwięków klawiszy i małych gitarowych linii melodycznych, które nie są szczególnie "metalowe". Album był dość popularny, kiedy się ukazał, więc jest ważną częścią naszego katalogu, nawet jeśli wizja muzyczna nie jest jeszcze taka jasna. Drugi album "To Travel For Evermore" był, jak powiedziałem, dość trudny do wykonania. Chyba dlatego, że nasze umiejętności nie były jeszcze w pełni zgodne z naszymi ambicjami. Dzieje się tam wiele technicznych, krzykliwych rzeczy, z których prawdopodobnie bym zrezygnował, gdyby album powstał dzisiaj. Ale jest też coś interesującego w słuchaniu muzyków grających wtedy na swoich granicach możliwości. W każdym razie było podczas tamtej sesji wiele kłopotów z całą organizacją wokół zespołu, więc było to dla mnie stresujące i nie są to sesje nagraniowe, na które patrzę z radością. Ale tak naprawdę bardzo lubię wiele utworów z tej płyty. Myślę, że na tym albumie jest kilka pięknych melodyjnych, melancholijnych rzeczy, a nowe wznowienie jest zdecydowanie warte posłuchania. Powinniście też zwrócić uwagę na bębny na tym albumie. Morten Sorensen dołączył do zespołu dopiero dwa tygodnie przed rozpoczęciem nagrywania. Nigdy wcześniej nie słyszał tej muzyki. Kiedy słyszysz jego grę na płycie, ten fakt jest oszałamiający! Trzeci album, "Far From The Madding Crowd", był pierwszym z Nilsem Patrikiem Johanssonem na wokalu. I co to był za występ! Wciąż pamiętam tę sesję "przesłuchań", którą z nim odbyliśmy (która, nawiasem mówiąc, znajduje się na reedycji) i nigdy wcześniej czegoś takiego nie słyszeliśmy. Myślę, że naprawdę chciał nam zaimponować i na pewno to zrobił. Co za głos. Właściwie była to pierwsza płyta, jaką kiedykolwiek nagrał, chociaż nie była to pierwsza, która została wydana. To niesamowite, kiedy słyszysz, jakiego rodzaju występy są na tym albumie. Poza tym, to prawdopodobnie nasz najbardziej folkowy album. Jest tam po prostu wiele naprawdę fajnych rzeczy, a organiczna, bogata produkcja Tommy'ego Hansena idealnie pasuje do naszych utworów. Niekoniecznie jest to mój ulubiony album, jeśli chodzi o kawałki, ale myślę, że to ten, na którym wszystko idzie w najbardziej naturalny sposób, jeśli chodzi o ogólne brzmienie. Więc musieliśmy również wykonać bardzo niewiele dodatkowej pracy nad dźwiękiem przed ponownym wydaniem. Czwarty album, "The Shadow Cabinet", jest zdecy-

Foto: Wuthering Heighst

dowanie naszym najmroczniejszym i najcięższym. Został napisany w nieco mrocznym czasie i uważam go za mój najbardziej osobisty album. Pisanie tych bardzo uzewnętrzniających, osobistych, mrocznych songów wymagało trochę odwagi. I chociaż słuchanie tego może nie zawsze być dla mnie przyjemne, myślę, że jest to album, z którego jestem najbardziej dumny. Myślę, że teksty są w większości bardzo mocne, a muzyka bardzo dobrze do nich pasuje. Oryginalna produkcja może okazała się trochę za ciężka, ale w nadchodzącej reedycji otrzyma trochę więcej swobody, ale mimo wszystko wydaje mi się, że brzmi świetnie. Ma kilka naprawdę fajnych riffów i chwytliwych momentów. Ostatni album "Salt", po raz pierwszy w historii zespołu, został nagrany w niezmienionym składzie. To dało pewną swobodę i pozytywny klimat całemu procesowi nagrywania. Myślę, że zespół brzmi dość dojrzale, a na płycie znalazło się kilka naprawdę świetnych utworów. Niestety, wtedy musieliśmy to wszystko zrobić przy mniejszym budżecie i być może przez to brzmienie jest nie najlepsze. Nie jestem zadowolony z brzmienia gitary prowadzącej i kilku innych rzeczy, ale znowu, słuchacz nie wie, jak chciałem, żeby płyta brzmiała i może uznać ją za doskonałą. W każdym razie, myślę, że album zawiera wiele różnorodnych kawałków, niektóre teksty są dość interesujące, a do tego jest na nim nasza najdłuższa jak dotąd kompozycja - "Lost At Sea". To był ciekawy eksperyment, który moim zdaniem zadział naprawdę dobrze, znacznie lepiej niż długi kawałek z naszego pierwszego albumu ("Dreamwalker"). Myślę, że to w pewnym sensie pokazuje rozwój zespołu, jeśli porównać te dwa utwory, po prostu potrafimy skuteczniej opowiadać historie. Nagelfest Music to wytwórnia prowad zona przez ciebie, czy powstała tylko po to, żeby promować dokonania Wuthering Heights? Czy też masz dużo większe ambicje i plany wobec działalności tej wytwórni? Cóż, początkowo założyliśmy ją, aby wydać materiał Brökeback Mountaineers. Ale teraz używam jej również do innych moich pomysłów. To nie jest prawdziwa wytwórnia płytowa, a głównie nazwa, która pozwala mi połączyć różne projekty pod jednym szyl-

dem, że tak powiem. Jest to coś w rodzaju "zrób to sam" i wiem, że może wydawać się to trochę nieprofesjonalne, ale w sumie może okazać się dobre. Oznacza to też, że między zespołem a fanami nie ma już ludzi z zewnątrz. Jestem tutaj, a ludzie mogą się po prostu skontaktować i w ten sposób mam z nimi bezpośredni kontakt. Jest to więc miejsce, w którym można być na bieżąco ze wszystkimi informacjami o moich różnych projektach muzycznych. W pewnym momencie może być interesujące zrobienie czegoś również z innymi artystami, ale nie chcę, aby biznes stał się ważniejszy niż muzyka, to na pewno. Byłoby miło pracować z jakimiś młodszymi zespołami, robić dema czy coś takiego. Wiem, że nagrywanie muzyki stało się znacznie łatwiejsze technicznie, ale wciąż istnieje coś takiego jak doświadczenie. Możesz łatwo zostać przytłoczony techniczną stroną rzeczy, nie wiedząc, od czego zacząć. Chodzi mi o to, że gdy zaczynałem, bardzo chciałem poznać bardziej doświadczonych muzyków, tylko po to, żeby mi dali kilka wskazówek i w pewnym sensie wskazać mi właściwy kierunek. Byłoby miło móc przekazać coś z tego, czego nauczyłem się przez te wszystkie lata. Wiesz, dać coś w zamian. Poza tym zawsze uwielbiam nowe muzyczne wyzwania. Dzięki temu ciągle się uczysz. Po cichu liczę, że nowy album Wuthering Heights będzie wcześniej niż później. Przynajmniej będę trzymał za to kciuki, a teraz proszę o parę słów dla waszych fanów w Polsce i czytelników naszego magazynu... Tak, miejmy nadzieję, że następna reedycja ukaże się niedługo. Jak widzisz, w moich pracach jest więcej różnorodnej muzyki. Dziękuję, że dałeś mi szansę porozmawiania o tym wszystkim. I coś do fanów, a wiem, że mamy całkiem sporo fanów w Polsce: dziękujemy za zaufanie do zespołu w naszej długiej i dziwnej historii oraz za przesłanie tych wszystkich miłych komentarzy. Wydaje mi się, że wciąż jest wielu ludzi, którzy doceniają muzykę tworzoną przez artystów, którzy wkładają w to swoje serce. Cały projekt reedycji jest tak naprawdę dla was i mam nadzieję, że wam się spodoba. Michał Mazur Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

WUTHERING HEIGHST

189


...staramy się nie podążać za żadnymi trendami... Przyznam się, że ich ostatni duży album "The Insanity Abstract" nie wywarł na mnie dużego wrażenia. Ogólnie oceniałem go pozytywnie ale mnie nie przekonał do siebie. Niemniej najnowsza EPka "Altered Insanity" zmieniło moje spojrzenie na ten zespół, a przecież nie ma na niej niczego nowego. Jedynie znane kompozycje, choć w zmienionej aranżacji oraz z innymi wokalistami. Niemniej pozwoliło to dostrzec elementy do tej pory niedostrzeżone, a pozwalające bardziej docenić muzykę i same podejście do niej przez muzyków Vanish. Także teraz uważam, że jak ktoś lubi melodyjne granie ale podane w ambitny sposób, może śmiało sięgnąć po muzykę tego zespołu. Zanim jednak stawicie czoła muzyce Vanish zapraszam do rozmowy z perkusistą Ralfem Nopperem, który rzuci co nieco światła na sam zespół i jego muzyczny świat. HMP: Zacznijmy od takiej kwestii. W Polsce melodyjny power metal nie cieszy się dużą popularnością, wręcz często jest dość mocno atakowany przez maniax, którzy zdecy dowanie wolą ostrzejsze odmiany metalu. Z mojej obserwacji w Niemczech sytuacja wygląda z goła inaczej. A może się mylę, i wśród niemieckich fanów metalu też można spotkać osoby agresywne wobec melodyjnego power metalu? Ralf Nopper: Cześć Michał, ciekawe pytanie, bez rozgrzewki wprost do celu! Podoba mi się to. W Niemczech jest wiele dobrych zespołów w obu kategoriach, ekstremalnych i melodyj-

chowują się bardziej jak "jebać was, wezmę sobie świeże piwo i poczekam na następny zespół". Co zabawne, z naszym bardzo melodyjnym metalem, często dostajemy feedback od naprawdę groźnych facetów, którzy na koniec koncertu przychodzą do stoiska z towarami i kupują płytę "Normalnie tego nie słucham... ale podoba mi się to co gracie..." (śmiech). Wasza muzyka jest melodyjna, chwytliwa i dbacie aby była łatwo przyswajalna przez ewentualnego słuchacza. Dlaczego w swojej muzyce preferujecie właśnie takie melodie? Bardzo dobrze to rozpoznałeś, nasza muzyka

Foto: Vanish

nych. Oczywiście są w Niemczech ludzie, którzy są bardzo wąsko myślący i patrzą z pogardą na każdy zespół, który ma więcej melodii niż Sodom czy Destruction. Od czasu do czasu mamy też kilku metalowców pod sceną, którzy patrzą na nas złym wzrokiem, jakbyśmy grali utwory Coldplay czy Abby, zwłaszcza gdy klawisze płyną z samplera. Ten fakt jest dla nas ważny, chcemy wyłamać się z granic tradycyjnego metalu, ale oczywiście korzystamy ze znaków firmowych starej dobrej muzyki metalowej. Myślę, że to co najlepsze z obu światów całkiem dobrze podsumowuje naszą muzykę. Wracając do twojego pytania, myślę, że większość ludzi w Niemczech, którzy lubią słuchać ekstremalnego metalu, traktują melodyjne zespoły z szacunkiem... zanim pokażą środkowy palec w stronę sceny. Za-

190

VANISH

jest bardzo melodyjna, ponieważ sami lubimy tę formę muzyki. Robimy utwory, które kochamy i staramy się nie podążać za żadnymi trendami czy oczekiwaniami. Często zdarza się, że wyrzucamy prawie gotowe utwory na krótko przed ich ukończeniem, ponieważ są one zbyt standardowe lub nie dość melodyjne jak dla nas. Staramy się pisać hity, które zostają w uszach. Nic dla nas jako zespołu nie jest fajniejsze jak to, że na trasie przez cały dzień perkusista Rage śpiewa refren naszego "Silence" i totalnie hołubi ten utwór. O to właśnie chodzi, o pisanie utworów, które zostają w głowie. W waszych muzycznych propozycjach jest też sporo elementów, które znam z progresy wnego metalu lub ambitnego power metalu. Więc jest w was ambicja aby wasz muzy -

czny świat nie był zupełnie przaśny i pospolity? Słuchamy dużo progresywnej muzyki, ale staramy się, żeby nasze kompozycje nie były zbyt skomplikowane. Po pierwsze, ważne jest dla nas, żeby fan nie potrzebował dwudziestu odtworzeń, żeby zrozumieć utwór, a po drugie, musimy być w stanie zagrać to całe gówno na żywo w przyjemnie brzmiący sposób. Nie postrzegamy siebie jako zespołu prog-metalowego, ale lubimy dodawać pewne udoskonalenia i progresywne elementy. To powinno pomóc utrzymać zainteresowanie naszymi kawałkami i nie pozwolić szybko znudzić się nimi. Dla ortodoksów - przynajmniej tu w Polsce - bardzo wielkim problemy są instrumenty klawiszowe, które w progresywnym metalu czy melodyjnym power metalu są bardzo ważnym elementem. U was spełniają też bardzo ważną rolę ale jak to określiłem w recenzji waszej EPki "Altered Insanity" brzmią bardzo syntezatorowo i przypominającej wręcz uniwersum... Bądźmy szczerzy, nikt nie lubi pieprzonych keybordów w metalu. Ja sam wykorzystuję klawiszowe solówki na koncertach Dream Theater głównie po to, by się odlać lub sięgnąć po kolejne świeże piwo. Ale jeśli się dobrze wsłuchać, to nie ma prawie żadnego zespołu we współczesnym metalu, który nie używa podkładów muzycznych do swojej muzyki. Syntezatory, smyczki itp. tylko sprawiają, że twoje brzmienie jest jeszcze cięższe, dlatego jest to dla nas ważny element. Bastian, nasz wokalista, grał kiedyś na klawiszach na żywo. Ale kilka lat temu zdecydowaliśmy, że klawisze powinny być odsunięte w głąb sceny, żeby mógł być lepszym frontmanem i skupić się na śpiewaniu. Samplowanie klawiszy jako podkładów bardzo nam pomogło w występach scenicznych. Myślę, że nadal jesteśmy metalowcami i możesz machać głową w rytm naszych kawałków z klawiszami. Nie zapominacie o mocy, wasza sekcja oraz gitary są nawet mocarne ale charakteryzuje je - przynajmniej obecnie - trochę nowoczesne brzmienie. Skąd taki wybór? Moc, to jest to, o co chodzi w naszej muzyce. Perkusja, bas, klawisze muszą być potężne i to również pochodzi z gitar. Jestem zwolennikiem nowoczesnych hi-gainowych brzmień. Najlepszą rzeczą jest podkręcać gitarę tak głośno, że trzęsą ci się nogawki spodni, a świetny riff przyprawia cię o gęsią skórkę. Dla mnie o to właśnie chodzi w graniu na żywo. Nie wszystko musi być perfekcyjne, ale musi wywracać do góry nogami twój obiad w żołądku, a bas musi rozpierdalać twój mózg, to jest właśnie rock'n'roll. Wasze podejście do muzyki bardzo mocno kojarzą mi się z australijskim zespołem Vanishing Point, z tymże ich - np. na Metal Archive - określają jako kapelę grającą pro gresywny metal a was jako power metal. Jak myślicie skąd bierze się ta różnica w postrze ganiu muzyki waszych kapel? Myślę, że te porównania pasują do nas całkiem nieźle. Często jesteśmy umieszczani w szufladce prog/power, gdzie są Evergrey, Symphony X, Queensryche, Dream Theater itd. To oczywiście zaszczyt dla nas być porównywanym z tak wspaniałymi zespołami.


Nie wiem zbyt wiele o Vanishing Point. Obiecuję, że wypełnię tę lukę. Wasze płyty - szczególnie "The Insanity Abstract" - zdobywają bardzo dobre recenz je. W wielu z nich zadają sobie pytanie czemu zespól z tak dobrą muzyką nie potrafi przebić się na szczyt popularności. Znacie na to pytanie odpowiedź? Myślę, że jest to łatwe do wytłumaczenia. Nie mamy pieniędzy, by konkurować na szczycie. Nasze wydania są całkowicie finansowane z naszej własnej kieszeni, z rozwagą inwestujemy nasze pieniądze. Nasz budżet wydawniczy to tylko mały kawałek tortu w porównaniu do zespołów z dużych wytwórni. Myślę, że rozwijamy się powoli, ale systematycznie. Wielu waszą muzykę porównuje do dokonań Brainstorm, Symphorce, Kamelot, Evergrey, Queensryche, Fates Warning itd. Z resztą niedawno o tym wspomniałeś. Jak oceniacie te zestawienia i skąd tak naprawdę czerpiecie swoje inspiracje? Jak już mówiłem, są to świetne zespoły, których sami również lubimy słuchać. Oczywiście, ich muzyka jest dla nas również inspirująca. Jednak w zespole mamy bardzo szeroki wachlarz wpływów muzycznych. Począwszy od jazzu, popu, rocka, poprzez wszystkie rodzaje metalu, nawet ekstremalnego metalu. Myślę, że to również ułatwia nam komponowanie utworów w bardzo zróżnicowany sposób. W Vanish wszyscy członkowie zespołu są zaangażowani w pisanie utworów, co z jednej strony tworzy napięcie, ale z drugiej strony tworzy interesującą i kreatywną muzykę metalową. Wiele kapel z takim podejściem do twórczości jak wy, bardzo często korzysta z kreowa nia opowiadań, które łączą się w jedną całość. Czy wasze albumy to tzw. conceptalbumy czy też każda z kompozycji opowia da inną historię? Ogólnie o czym traktują wasze teksty? Dwa ostatnie i nasz następny album podążają za koncepcją liryczną. Po ogłoszeniu końca świata na "Come To Wither" (Massacre Records, 2014) i wycofaniu się w kojący świat fikcji umysłu na "The Insanity Abstract" (Fastball, 2017) i "Altered Insanity" (Fastball, 2020) nasz nowy album powróci z bardziej pozytywnym poglądem na nasze niespokojne czasy. Bastian Rose ma bardzo mocny a zarazem bardzo ciepły głos. Może przesadzę w mojej opinii ale jest z podobnej półki wokalistów, co Ralf Scheepers... Generalnie znakomicie pasuje do waszej muzyki... Dziękuję za ten komplement. Ralf jest jednym z najlepszych metalowych wokalistów na świecie! Bastian świetnie radzi sobie ze śpiewaniem i nie potrzebna jest mu jakakolwiek pomoc, więc czemu na "Altered Insanity" do wspól nego śpiewania zaprosiliście Tima "Rippera" Owensa czy wspomnianego Ralfa Scheepersa? Ideą ostatniego mini-albumu jest przedstawienie alternatywnych wersji utworów Vanish. Chcieliśmy, aby nasze utwory zostały zinterpretowane przez innych wokalistów o

różnych głosach i stylach śpiewania. Najpierw wpadliśmy na ten pomysł, a potem zadaliśmy sobie pytanie, które kawałki byłyby do tego dobre? Zdecydowaliśmy się na ulubiony utwór fanów z ostatniego albumu "We Become What We Are" i oczywiście od razu pomyśleliśmy o jednym z naszych ulubionych wokalistów, czyli o Timie Ripperze Owensie. Myślę, że nadał temu utworowi nowy charakter, mimo, że już wcześniej, kiedy śpiewał w niej tylko Basti, była to naprawdę dobra kompozycja, ja jednak wolę jej nową wersję. Chcieliśmy też mieć na EPce trochę więcej mrocznych wokali, na szczęście nasz nowy gitarzysta Ben ma świetny warczący i wrzaskliwy głos, więc musiał dodać coś do "Disbelief". "Altered Insanity" to trochę prezent dla nas i naszych fanów. Płyta jest limitowana do 500 sztuk i zostało ich już tylko kilka. To również uczciło naszą dwudziestą rocznicę jako zespołu, w tym europejską trasę z Rage i Serenity. To był absolutny punkt kulminacyjny w naszej karierze. Poza tym warczenie Bena prawdopodobnie powróci na naszym nowym albumie. Na tej płycie wśród gości znalazła się też polska wokalistka Alicja Mroczka. Co skłoniło was do zaproszenia jej do wspólnego śpiewania? Jej kariera dopiero się rozpoczy na, znana jest wąskiemu gronu odbiorców, więc ciekawi mnie też, gdzie w ogóle o niej usłyszeliście? Od dłuższego czasu szukaliśmy wokalistki, która mogłaby zaśpiewać na "Altered Insanity". Mieliśmy wiele pomysłów, ale nie chcieliśmy typowego czystego kobiecego głosu, bardziej prawdziwego rockowego głosu. Alicję znalazłem na Facebooku znajomego. Był tam filmik z akustycznym zespołem, na którym śpiewała. Od razu było wiadomo, że to jest ta właściwa osoba. Wysłałem go kolegom z zespołu, wszyscy byliśmy zachwyceni i tak jedno pociągnęło za sobą drugie. Oprócz super głosu, jest też absolutnie super sympatyczną osobą, która chętnie wzniesie kieliszek i poimprezuje z tobą, tak jak my to lubimy. Kochamy naszych polskich sąsiadów (śmiech). Wasze płyty "Come to Wither" i "The Insanity Abstract" wydały wytwórnie Massacre i Fastball Music. Obie płyty zdobyły jakąś tam popularność, więc czemu do tej pory, któraś z nich nie podjęła się ponownego wydania waszego pierwszego albumu "Separated from Today", swego czasu wydany przez was i wytłoczony na CD-rach? Nie chcemy. "Separated from Today" jest bardzo stary i nie reprezentuje tego, czym Vanish jest dzisiaj, to naprawdę coś dla zagorzałych fanów naszego zespołu. Z moich obserwacji wynika, że z progresy wnego metalu lub ambitnego power metalu najbardziej powodzi się Dream Theater. Reszta kapel z tej sceny, nawet te, co zdobędą jakąś popularność, muszą wałczyć o swoje utrzymanie. Z drugiej strony daje to swo bodę muzykom, którzy mogą pracować nad materiałami na kolejne albumy tyle czasu ile potrzebują. Myślę, że z tej możliwości wy też korzystacie, czy jednak nie obawiacie się, że zbyt długie okresy czasu między płytami utrudniają promocję zespołu? Na kiedy planujecie wydanie następcy "The Insanity

Abstract"? Masz rację w tej kwestii. Większość "profesjonalnych" kapel nie może żyć z samego zespołu. W Vanish wszyscy mamy dobre prace, ale oczywiście musimy zarabiać pieniądze również na muzyce, żeby sfinansować nowe płyty, LP, koszulki i trasy koncertowe. Od czasu Corony nasza sprzedaż całkowicie się załamała i wiele zarezerwowanych koncertów zostało odwołanych lub przełożonych. Nie idzie nam źle, wszyscy mamy swoje prace, więc narzekamy na wysokim poziomie. Jednak jest wiele osób w branży muzycznej, które radzą sobie bardzo kiepsko, wszyscy technicy, ręce do pracy, promotorzy, kluby, itd. Nie mam pojęcia ile to gówno będzie dalej trwać. Miejmy nadzieję, że ludzie w końcu to zrozumieją i będą chodzić na koncerty, wspierać lokalne kluby, a także kupować albumy i koszulki bezpośrednio od zespołu, po prostu potrzebujemy tych pieniędzy na wydawanie nowej muzyki. Streaming nie pomaga w zdobywaniu pieniędzy, używaj Spotify do odkrywania nowych zespołów, ale potem kupuj ich wydawnictwa, jeśli chcesz, żeby nadal tworzyli muzykę. Nasz nowy album jest już skomponowany, wszystkie utwory są skończone i nagramy go na początku 2021 roku. Wypuścimy go razem z większą trasą koncertową, kiedy pandemia Covid 19 dobiegnie końca. Mam nadzieję, że stanie się to na początku 2022 roku. Nowe kompozycje są niesamowite, nie mogę się doczekać, kiedy zagramy je na scenie! Z tej sytuacji wynika też postawa muzyków tej sceny, dla których bardziej liczy się sama muzyka, jej jakość a nie walory komercyjne. To też chyba wyjaśnia czemu na tej scenie jest tak wiele formacji i tak długo na niej się utrzymują. Wolność artystyczna to ciągle wartość sama w sobie? To zdecydowanie dla nas. Nie stawiamy na pierwszym miejscu sukcesu komercyjnego, ale muzykę. Dlatego wydajemy nowy album tylko co kilka lat, chodzi o dostarczenie dobrej jakości. Nie dajemy się naciskać wytwórniom czy agencjom. Od Vanish można oczekiwać tylko dobrych płyt, w które włożono dużo kreatywności, czasu, pasji, krwi i serca. To zdecydowanie słychać. Wielkie dzięki za interesujący wywiad Michał! Życzę Ci wielu sukcesów, a Twoim czytelnikom dobrej zabawy z magazynem. I nie zapominajcie, jedzcie warzywa, bądźcie życzliwi dla starszych ludzi, myjcie regularnie swoje brudne części ciała, bądźcie zdrowi i słuchajcie Vanish! Michał Mazur, Tłumaczenie: Sara Ławrynowicz, Kacper Hawryluk

VANISH

191


już szczepionkę. Jak to wygląda w Polsce?

Współczesny rock to nic ekscytującego Bobby Jarzombek to człowiek legenda, przynajmniej w środowisku perkusyjnym. Występował z Spastic Ink, Riot, Halfordem czy obecnie, z prog metalowym Fates Warning. Nowa płyta tego zespołu ukazała się w połowie zeszłego roku, jednak jeżeli wam ona umknęła, macie możliwość nadrobienia tej straty, przy lekturze niniejszego wywiadu. HMP: Minęło sporo czasu od wydania poprzedniej płyty Fates Warning. Co wpłynęło na tak długą przerwę? Bobby Jarzombek: Z mojej perspektywy wygląda to nieco inaczej. Po wydaniu poprzedniej płyty bardzo intensywnie koncertowaliśmy, zarówno w Europie i w Stanach. Po jakimś czasie wróciliśmy do Europy, aby nagrać album koncertowy "Live Over Europe". Każdy z nas ma też inne zajęcia - projekty, którym poświęcamy trochę czasu. Nie wydaje mi się, że minęło aż tak wiele czasu pomiędzy płytami. Po wydaniu "Theories Of Flight", scenariusz był podobny do wcześniejszych. Zagraliśmy serię koncertów promujących, a po ich zakończeniu przyszedł czas na standardowe pytanie: czy chcemy rozmawiać o nowej płycie? A może wolimy poczekać i porozmawiać o niej, jak przyjdzie odpowiednia pora? Możliwe, że tym razem

Ciekawe, że o to pytasz. Gdy pracujesz nad czymś tak długo jak my, naturalnym jest, że po skończeniu nie mamy ochoty wybiegać w przyszłość i brać się za następny album. W tym momencie, nikt tak naprawdę nie wie co będzie dalej. Stan, w jakim znajduje się w obecnie świat również nie napawa optymizmem. Możemy zajmować się tylko jednym albumem w danej chwili, skupiamy się więc na tym, który wydaliśmy. Musimy to jakoś przeczekać i zobaczymy co będzie się działo. Mam nadzieję na granie koncertów. Płyta jest dostępna już jakieś pół roku, a nie udało nam się do tej pory zagrać ani jednego prawdziwego występu. Domyślam się, że pandemia musiała nieźle pokrzyżować wam tegoroczne plany. Jak się w tym odnajdujesz? Jest ciężko. Nie wiem jak wygląda sytuacja w

Foto: Fates Warning

pojawiło się w nas pewne wahanie. W końcu zebraliśmy się jednak do tego wszystkiego raz jeszcze. Fates Warning gra bardzo złożoną muzykę i ten materiał nie jest łatwy w ograniu. Nie tworzymy utworu w kilka dni, wszystko trwa zdecydowanie dłużej. Dwa lata temu rozmawiałem z Rayem Alderem (wokalista Fates Warning - przyp. red.), przy okazji jego solowego albumu. Zapytałem o nowy album Fates Warning i odniosłem wrażenie, że Ray nie był pewien, czy ten w ogóle powstanie. Album wyszedł, ale gdy połączę jego słowa z tytułem "Long Day Good Night" albo treścią ostatniego kawałka, zatytułowanego zresztą "The Last Song", wyłania się z tego niepokojący obraz przyszłości zespołu.

192

FATES WARNING

Polsce. Z jakiego miasta dzwonisz? Z Wrocławia. Nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że mogłem kiedyś być w okolicy. Ale wracając do tematu, nie dzieje się zbyt dobrze. Wielu ludzi musi zamykać swoje interesy. Ludzie robią dużo większe zapasy w supermarketach i sklepach spożywczych, jedzą głównie w domu. Mało kto chodzi do restauracji, o ile te są otwarte. Oblężenie przeżywają sklepy z alkoholem, ludzie siedzą i piją w domach. Muzycy również są w trudnej sytuacji. Zawód ten polega, w dużej mierze, na występowaniu przed publicznością a na to nie ma szans. Tak po prostu jest, musimy sobie jakoś z tym radzić. Mam nadzieję, że wszystko się ułoży i wróci do kontroli. Niektórzy ludzie dostają

Mamy szczepienia, ale idą bardzo wolno. Wygląda, że grupa w której się znajduję, zostanie zaszczepiona nie wcześniej niż w przyszłym roku. No nieźle. W Stanach idzie to chyba nieco szybciej. Wiem, że trzeba przyjąć dwie dawki szczepionki. Mój ojciec jedną już dostał, właśnie czeka na drugą. Myślę, że nie będziemy czekać całego roku na efekty. Ale z drugiej strony, któż to może tak naprawdę wiedzieć? Na ile skuteczne okażą się szczepienia? Póki co mam zaplanowaną trasę z zespołem Sebastiana Bacha na maj, czerwiec i lipiec. Wydaje mi się jednak, że jest bardzo mało prawdopodobne, aby koncerty rzeczywiście się odbyły. Może uda nam się dać jakieś pojedyncze sztuki. Z drugiej strony, może nie być szans nawet na to. Jest w nas mnóstwo niepewności. Trasa miałaby się odbyć za kilka miesięcy, a i tak nie wiemy czy w ogóle będzie z czym jechać. Niektórzy wykorzystują przymusowe siedzenie w domu na więcej ćwiczeń, tworzenie nowej muzyki czy inne rzeczy, na które na co dzień brakuje im czasu. Jak to wygląda w twoim przypadku? Mam podobnie. Kiedy nie jestem w trasie albo nie pracuję z innymi zespołami, ogarniam więcej typowo domowych spraw. Zajmuję się ogrodem, wykonuję remonty, drobne naprawy i tym podobne. Moja żona jest zadowolona, bo jestem w domu i mogę się nim zająć. (śmiech) Nie musi się martwić tym, że opuszczę ją na dwa miesiące z powodu koncertów. Ja też się cieszę, że mogę sobie popracować w ogrodzie. Z drugiej strony, pracuję nad kilkoma projektami jako muzyk sesyjny. Czasami są to pojedyncze kawałki, czasem coś więcej. Pracuję więcej w swoim domowym studiu. Ludzie mają wobec ciebie oczekiwania - jeżeli jesteś muzykiem, to siedząc w domu powinieneś tworzyć coś nowego. Poddaję się temu, przynajmniej w pewnym stopniu. Nie mówię, że jest to dominujące uczucie, w końcu ogródek też czeka, aby się nim zająć. Występowałeś z całym mnóstwem różnych zespołów i artystów. Jak na przykład wspominasz współpracę z Robem Halfordem? Doskonale. (śmiech) Gdy stawiłem się na przesłuchanie do zespołu Roba, nie miałem pojęcia co z tego wyjdzie. Nie wiedziałem, jakim jest człowiekiem ani czy współpracuje się z nim łatwo czy wręcz przeciwnie. Bałem się, że może okazać się dupkiem. Teraz mogę powiedzieć, że ze wszystkich artystów z którymi występowałem, Rob jest zdecydowanie najlepszym we współpracy. Pozwolił mi grać to, co uważałem, że będzie pasować do danego kawałka. Jeżeli następowała jakaś wtopa na scenie, nigdy nie winił o to kogoś innego niż samego siebie. Jest po prostu świetnym gościem. Podzielę się historią z czasu nagrywania "Resurrection" (pierwszy album zespołu Halford - przyp. red.). Pod koniec utworu tytułowego jest taka część refrenu, podczas której gram szesnastkami na hi-hatcie. Po chwili tempo się zmienia. Zapytałem go, jak mam grać: czy chce tam mieć triole czy równe szesnastki. Poprosił o zagranie tak i tak, a potem odpowiedział: rób co uważasz,


że będzie dobre. Myślałem, że będzie mi coś narzucał, jednak nigdy nic takiego nie miało miejsca. Świetnie wspominam duże koncerty, takie jak Rock In Rio, Madison Square Garden czy Red Rocks. Kilka razy byliśmy w Japonii, gdzie również świetnie spędziliśmy czas. Uwielbiałem grać w jego zespole. Jak się zaczęła twoja przygoda z perkusją? Mam dwóch braci, jeden jest starszy, drugi młodszy. Będąc dzieciakami słuchaliśmy dużo radia i lecących w nim rockowych hitów. Zaczęliśmy się interesować muzyką i kupować single ze znanymi z radia kawałkami. Wykazaliśmy zainteresowanie graniem i nasza mama wspomniała, że mogłaby kupić na święta mały zestaw perkusyjny i elektryczne organy. W sumie były to bardziej zabawki, a nie użyteczne instrumenty. Podczas Wigilii, mój młodszy brat, który już wcześniej miał jakąś książeczkę z melodiami, pogrywał jakieś proste świąteczne piosenki. W ciągu kilku dni zaczął robić naprawdę spore postępy. Wraz ze starszym bratem zainteresowaliśmy się perkusją, ale nie byliśmy jakość szczególnie wkręceni. Z jakiegoś powodu mama zapytała mnie, czy nie chciałbym zacząć lekcji gry na bębnach. Nie byłem pewien, ale odpowiedziałem, że, może i chciałbym. Tak to się zaczęło. Na początku uczyłem się tylko grania na werblu i czytania nut. Po pewnym czasie zapragnęliśmy grać z braćmi razem. Dostaliśmy też nieco lepsze instrumenty. Słuchaliśmy wtedy Rush, Kiss, Scorpions, Aerosmith i innych zespołów hard rockowych. Uzmysłowiło nam to, że gitara jest ważniejszym instrumentem niż organy, przynajmniej w takiej muzyce. Mój brat zaczął grać na gitarze, a ja zacząłem podchodzić do perkusji bardziej poważnie. Staraliśmy się być jak nasi bohaterowie, uczyliśmy się kawałków, których sami słuchaliśmy. Który z zespołów w których grałeś, uważasz za przełomowy dla swojego rozwoju? Riot czy może jeszcze wcześniej, Juggernaut? Jestem zaskoczony, że w ogóle kojarzysz Juggernaut. To pierwszy zespół, z którym nagrywałem - mieliśmy kontrakt z Metal Blade Records. Tak naprawdę, to nigdy nie udało nam się zaistnieć poza stanem Teksas. W sumie zagraliśmy może dziesięć czy piętnaście koncertów, nie było to więc nic wielkiego. Jeżeli byłeś naprawdę wkręconym fanem heavy metalu, to mogłeś się postarać i dostać gdzieś nasze nagrania. Riot działał na dużo większą skalę. Przede wszystkim, wydawała nas duża wytwórnia. Album "Thundersteel" ukazał się nakładem CBS. Wtedy nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy, jakim stał się hitem. Nie było internetu, wiedzieliśmy tylko, że płyta jest dostępna w sklepach i ludzie w Niemczech, Polsce czy w Japonii mogą ją kupić. Gdy przyjeżdżaliśmy do tych krajów, okazało się, że ludzie znają utwory. To było interesujące doświadczenie. Wspomniałeś o słuchaniu Rush z braćmi. Muszę zapytać o Neila Pearta. Przed wywiadem znalazłem gdzieś film z koncertu zespołu Sebastiana Bacha, podczas którego gracie przeróbkę utworu "Tom Sawyer" tej grupy. Zdaje się, że Neil był dla ciebie ważnym muzykiem?

Foto: Fates Warning

Neil był wielki! To dla mnie najważniejsza postać, jeżeli rozmawiamy o perkusistach. Chcę oddać mu hołd, planowałem wrzucić do sieci jakiś jego kawałek. Miałem nadzieję zrobić to w rocznicę jego śmierci, ale przegapiłem tę datę. Może jeszcze jednak coś w tym stylu zrobię. Neil miał na mnie tak duży wpływ, że nie sposób tego przeoczyć. Był kimś wybitnym, odcisnął piętno na całym pokoleniu muzyków. Mam na myśli ludzi takich jak Mark Zonder (były bębniarz Fates Warning - przyp. red.), Scott Rockenfield czy Mike Portnoy. Sposób, w jaki konstruował swoje partie w obrębie utworu, był czymś wspaniałym i słychać to w grze każdego z nas. Jeśli chodzi o wykonanie "Tom Sawyer", zabawna historia, ale zagraliśmy to właściwie przez przypadek. Mieliśmy odbyć dwa koncerty w Kanadzie, przyjechaliśmy tylko na nie. Sebastian w trakcie próby dźwięku uznał, że fajnie będzie zagrać "Tom Sawyer" w środku kawałka "Monkey Business". Pomyślałem, że żartuje, tym bardziej, że nie ćwiczyłem tego od lat. Wcześniej i tak nie grałem go poprawnie. Ale zostaliśmy przy tej decyzji. Potem numer wszedł do naszego repertuaru również podczas innych koncertów. Lubimy czasem zabawić się w taki sposób. Oglądałem twoje instruktażowe wideo, "Performance & Technique". Odniosłem wrażenie, że aby wznieść się na taki poziom, musiałeś dokonać wielu poświęceń w innych sferach życia. Zastanawiasz się czasem, czy czegoś przy tym nie straciłeś? Każdy kto chce zostać muzykiem musi ponieść wiele poświęceń. Ćwiczenia zajmują mnóstwo godzin, które spędzasz na rozwoju rzemiosła. Musiałem swoje odbębnić, zwłaszcza w młodości. Teraz nie ćwiczę już za bardzo, chyba, że pracuję nad jakimś konkretnym projektem. Jednak w młodości siedziałem za stołkiem każdego dnia. Zdobywałem ten instrument! Wypróbowywałem nowe pomysły, ciągle starałem się odkrywać coś innego. Już tego nie robię, bo po prostu nie mam czasu. W sumie to nie uważam, że musiałem coś poświęcić. Uwielbiałem grać na bębnach. Robię to już od trzydziestu lat. Pamiętam, że czasem żona chciała iść ze mną do zoo albo do kina, ale odmawiałem, bo

ćwiczyłem. Patrząc wstecz wydaje mi się, że było to trochę samolubne. Opłacało się jednak, gdyż jestem dziś dokładnie takim perkusistą, jakim chciałem być. Nie ulega jednak wątpliwości, że musiałem włożyć w to mnóstwo pracy. Moje wideo szkoleniowe powstało pomiędzy albumami Halforda. Po zakończeniu trasy koncertowej uznałem, że jestem już trochę bardziej rozpoznawalny, w końcu grałem z kimś, kto jest ikoną. Zawsze lubiłem oglądać podobne filmy innych perkusistów. Miałem kolegę, który kompletował sprzęt do nowego studia telewizyjnego. Miał kamerę za sto tysięcy dolarów i pomyślałem, że możemy wykorzystać ten sprzęt do mojego wideo. Oczywiście, dzisiaj możesz zrobić coś podobnego dużo tańszym sprzętem, kamerą przenośnią czy czymś podobnym. Nagrałem kilka utworów i solówek, a wydaniem tego zainteresował się Warner. Dziś uważam, że to najlepsze co mogłem zrobić dla swojej kariery. Wydałem to jako osobisty projekt, nie musiałem podążać za jakimś liderem i grać cudzych kawałków. To było moje, od początku do końca i jestem z tego bardzo dumny. Wiem, że ludzie oglądają to do dzisiaj. Kolejne pytanie również dotyczyć będzie perkusji. Jak postrzegasz przyszłość tego instrumentu, w kontekście tego, że w muzyce popularnej coraz częściej korzysta się z sampli? Nawet w produkcjach metalowych, perkusja często jest triggerowana, co przekłada się na jej nienaturalne brzmienie. Trudne pytanie, na które nie znam odpowiedzi. Nie słucham współczesnej muzyki i nie za bardzo wiem, co się w niej dzieje. W tradycyjnym hard rocku i heavy metalu bębny zawsze będą bardzo ważnym i żywotnym elementem muzyki. Napędzają takie granie. Osobiście, nie podoba mi się to, jak teraz nagrywa się metal. Myślę, że ta muzyka nie brzmi dziś dobrze. Nie podoba mi się produkcja, gdyż jest zbyt przetworzona. Nic nie brzmi autentycznie. Nie będę słuchał takich rzeczy. Odpalam czasem radio, w których nadawane są nowe kawałki metalowe. Wszystkie brzmią dla mnie tak samo. Uważam, że to źle i mam nadzieję, że trend się zmieni. Myślę, że ludziom znudzi się takie brzmienie i zechcą słuchać prawdziwych,

FATES WARNING

193


HMP: 27 listopada 2020 roku wydaliście najnowszy album "Stand Your Ground", co Was zainspirowało przy wyborze tytułu? Michael Müller: Zasadniczo oznacza to... w przeszłości wiele osób z branży muzycznej mówiło nam, co powinniśmy robić, a czego nie. Ale nie obchodzi nas, co mówią. Kochamy robić to, co robimy. Kochamy muzykę, którą gramy i trzymamy się jej. Nie poddajemy się, stawiamy na swoim, bez względu na to, co pojawia się na naszej drodze.

akustycznych bębnów. Jeszcze gorzej we współczesnej muzyce jest z gitarami. Nie słyszę już w niej gitar i wydaje mi się to dziwaczne. Zawsze uważałem, że gdy wybierasz się na koncert, to chcesz słyszeć prawdziwego perkusistę, prawdziwą gitarę i tak dalej. Wtedy dźwięk jest potężny i coś znaczy. Na żywo instrumenty wchodzą ze sobą w interakcją, i to daje mnóstwo frajdy. Nie słychać tego w nagraniach radiowych. Mam podobne obserwacje. Z drugiej strony, pojawia się sporo zespołów stawiających na brzmienie retro. Swego czasu, można było zaobserwować nawet taką modę. Mam wrażenie, że żyję w pewnej bańce. Wiem, co lubię i co znam. Pewnie dlatego nie rozumiem współczesnej muzyki rockowej. Nie wiem nawet, czy powinno się ją w ten sposób nazywać. Jestem od niej tak daleko, jak to tylko możliwe. Fates Warning nie jest zespołem, który byłby ważny dla tych ludzi. Nawet nie znają tej nazwy. Nie raz podczas podróży samolotem rozmawiałem z ludźmi, którzy mają około trzydziestu lat, mówią, że lubią muzykę rockową, ale gdy wspominam, że występuję z Sebastianem Bachem, to nie mają pojęcia o kim mowa. Myślę, że to będzie się pogłębiać, pokolenia będą coraz mniej zainteresowane rockiem. Nie, żebym się tym jakoś bardzo przejmował, ale jest to dziwne. Nie jestem zbyt wielkim fanem Led Zeppelin czy innych klasycznych kapel tego typu, ale ich muzyka jest grana w radiu każdego dnia. Muzyka tamtych lat przetrwała i będzie trwała. Nie sądzę, aby za dwadzieścia lat dzieciaki słuchały Imagine Dragons czy podobnych kapel. One po prostu nie są dobre. Próbowałem tego słuchać, ale brakuje tam dobrych melodii, granie nie jest prawdziwe, nie ma w tym nic ekscytującego. Przynajmniej dla mnie, ale może po prostu to ja się mylę. Igor Waniurski

Jak wyglądało tworzenie muzyki do "Stand Your Ground"? Czy wszyscy dodali coś od siebie, czy był tylko jeden lider? Bodo Stricker: W większości utwory zaczynają się od pomysłów Petera (Peter Östros przyp. red.), który wysyła każdemu małe demo. Następnie omawiamy części, strukturę utworu itp. Więc każdy coś małego dorzuca. Po raz pierwszy kilka utworów mogliśmy także napisać wspólnie jako zespół w tym samym pomieszczeniu, co nie jest takie łatwe mieszkając w różnych krajach. Czy mieliście jakieś problemy ze współpracą? Bodo Stricker: W ogóle, ponieważ jesteśmy przyzwyczajeni do pracy w ten sposób. Od lat przesyłamy pomysły i pliki w tę i z powrotem, więc udoskonaliliśmy ten przepływ pracy, gdyż wszyscy właściwie pracowali nad utworami na swoich komputerach w domu. Kto pisze teksty? Czy są one oparte na Waszych osobistych doświadczeniach, obecnej sytuacji, jak w "Lost In Confusion"? Co jeszcze Was inspiruje? Michael Müller: Zwykle większość tekstów pisze Johan (Johan Fahlberg - przyp. red.) i Masa (Masa Eto - przyp. red.). Tym razem zrobiliśmy to trochę inaczej. Na pokładzie był nasz przyjaciel Johnny Lindberg. Johnny jest naszym dobrym przyjacielem i wiedzieliśmy, że zajmuje się pisaniem, pisze wszystko od książek po teksty piosenek. Najpierw napisał teksty do jednego czy dwóch utworów. Wszyscy uważaliśmy, że wyszły świetnie, więc po prostu poprosiliśmy Johnny'ego o napisanie całego albumu i nie wahał się. Jesteśmy bardzo zadowoleni z jego pracy nad "Stand Your Ground". "Lost in Confusion" został napisany w czasie, gdy zamieszanie na świecie było nieuchronne, a pandemia rozprzestrzeniła się. Chodzi o ogólne poczucie braku wiedzy, co myśleć, w co wierzyć i kogo słuchać. Podobnie jak to było na świecie kilka miesięcy temu. Chodzi także o istotność samodzielnego myślenia, odwoływania się do rozsądku i tego, żeby nie zawsze podążać śladami większości. Thomas Ewerhard stworzył okładkę, która przedstawia gladiatora. Czy ma on jakieś znaczenie symboliczne? Michael Müller: Johan (Johan Fahlberg, wokal) wpadł na pomysł Gladiatora, gdyż stanowi on synonim siły woli i asertywności. Thomas odniósł się do jego pomysłu i wykonał projekt okładki. Thomas jest bardzo utalentowanym facetem i po prostu kochamy jego prace. Dokładnie wie, czego szukamy. Współpracujemy z nim od 2005 roku. Jaded Heart istnieje i wydaje albumy od 30

194

FATES WARNING

lat. Czy po tylu latach bycia na scenie Wasze pomysły jeszcze się nie wyczerpały? Jaki jest Wasz "przepis" na sukces, że zespół nadal istnieje i tworzy muzykę? Bodo Stricker: Kochamy to, co robimy! Lubimy pisać nowe utwory i oczywiście grać na żywo. Świetnie razem pracujemy jako całość. Wszyscy pracujemy nad tym samym celem. Nigdy nie spieraliśmy się o kierunek, w którym chcieliśmy, aby nasza muzyka podążała, więc jest to dla nas łatwe i przyjemne, żeby dalej działać. Jakie zespoły wpłynęły na Wasz gust muzyczny? Bodo Stricker: Szczerze mówiąc, jest ich całkiem sporo z dużą różnorodnością stylów. Ponieważ jestem najmłodszy w zespole, moje inspiracje różnią się od inspiracji tych, którzy dorastali w hard rocku lat 80-tych. Moje inspiracje sięgają od Stinga, poprzez grupę Primus (amerykański zespół wykonujący metal alternatywny z wpływami funky, heavy metalu i rocka - przyp. red.) do Meshuggah (szwedzki zespół wykonujący dient, progresywny metal - przyp. red.), ale bez wątpienia nie można tego wszystkiego włączyć do muzyki Jaded Heart. Michael Müller: U mnie to samo. Uwielbiam dobry pop lub soul w takim samym stopniu jak thrash metal i hard rock. Jak wytwórnia płytowa (Massacre Records) wpływa na Waszą pracę? Czy możecie cieszyć się pełną swobodą artystyczną? Bodo Stricker: To, co słyszysz, to w stu procentach my. Decydujemy, co chcemy robić i jak będziemy brzmieć. Szczerze mówiąc, myślę, że nie zadziałałoby to w żaden inny sposób. Jako artysta musisz mieć możliwość, aby Twoje kreatywne myśli płynęły bez ingerencji z zewnątrz. Co Twoim zdaniem odróżnia "Stand Your Ground" od innych Waszych dzieł? Z pewnością jedną z różnic jest to, że na nowym albumie nie usłyszymy instrumentów klawiszowych. Dlaczego zdecydowaliście się z nich zrezygnować? Bodo Stricker: Myślę, że jest bardziej surowy i bezpośredni w porównaniu do naszych starszych dzieł. Od lat nie mieliśmy w zespole klawiszowca, więc logicznym krokiem było wreszcie zrobienie albumu bez klawiszy. Posiadanie dwóch niesamowitych gitarzystów w zespole daje nam wiele możliwości i nie sądzę, aby ktokolwiek tęsknił za instrumentami klawiszowymi. Przez lata były jedynie dodatkiem i od dłuższego czasu nie dominowały w brzmieniu Jaded Heart. Czy jesteście zadowoleni z opinii na temat Waszego nowego albumu? Bodo Stricker: Absolutnie! Opinie były niesamowite i jesteśmy bardzo dumni z tego nowego albumu. Myślę, że naprawdę można powiedzieć, jak zespół ewoluował, odnalazł swoje brzmienie i styl. Myślę, że ludzie mogą powiedzieć, że to naprawdę my, dlatego recenzje są bardzo dobre. Jak radzicie sobie z krytyką? Jaki wpływ ma krytyka na Waszą pracę (jeśli w ogóle)? Bodo Stricker: Po tak długim byciu w


cieszymy się wzajemnym towarzystwem. Wiadomo, nie zawsze we wszystkim się zgadzamy i każdy ma swoje dziwactwa itp., ale ogólnie jest bardzo łatwo i przyjemnie.

Jaded Heart to w stu procentach my Jaded Heart to niemiecki zespół od ponad 30 lat grający melodyjny hard rock balansujący na granicy heavy metalu. Grupa swoją pierwszą płytę pt.: "Inside Out" wydała w 1994 roku. 27 listopada 2020 roku Jaded Heart w składzie: Johan Fahlberg (wokal), Michael Müller (gitara basowa), Peter Östros (gitara), Bodo Stricker (perkusja), Masa Eto (gitara), wydało swój czternasty album studyjny zatytułowany "Stand Your Ground". O nowym albumie i nie tylko opowiedzieli nam członkowie zespołu. Zapraszam do lektury. branży, nie sądzę, żebyś tak bardzo przejmował się krytyką i negatywnymi recenzjami. Kiedyś denerwowało mnie, gdy ktoś nie lubił naszej pracy. Teraz myślę tylko… cóż, to tylko jedna opinia, nie wszystkim wszystko musi się podobać… i to jest w porządku. Nie możesz zadowolić każdego. Niektórzy ludzie kochają nasze nowe brzmienie, inni chcą, żeby wrócił stary "hard rock" Jaded Heart... Zastanawiam się, czy macie swój ulubiony utwór na albumie, który ma dla was szczególne znaczenie? Michael Müller: Szczerze mówiąc uwielbiam wszystkie utwory, ponieważ spędziłem dużo czasu nagrywając je. Myślę, że "Kill Your Masters" to bardzo wyjątkowy utwór, ponieważ reprezentuje muzyczny kierunek Jaded Heart.

wydaniem nowego albumu... chcesz, żeby ludzie usłyszeli nowy materiał na żywo i zobaczyć ich reakcje. Mentalnie trudno jest nie być w stanie wyjść tam i robić tego, co kochasz. Czy jest jakiś koncert, który był dla Was szczególnie pamiętny? Bodo Stricker: Myślę, że moja pierwsza trasa koncertowa z Jaded Heart w Hiszpanii. To był ogień, a fani byli niesamowici. Napra-

Ciekawi mnie, co robicie oprócz tworzenia muzyki? Bodo Stricker: Pracuję jako niezależny grafik i tłumacz. Musisz mieć pewność, że pieniądze na opłacenie rachunków wpłyną, nawet jeśli nie jesteś w trasie koncertowej. Z uwagi na to, że głównym dochodem zespołu są koncerty i sprzedaż gadżetów, nie zarobisz dużo pieniędzy, jeśli nie będziesz w trasie. Podczas obecnej pandemii jestem szczególnie wdzięczny, że nie muszę polegać na pieniądzach pochodzących jedynie z muzyki… nie byłoby to możliwe. Jakie są Wasze plany na przyszłość? Czy są jakieś marzenia, które chcielibyście spełnić? Bodo Stricker: Być znowu w trasie koncertowej! Zawsze chcieliśmy wrócić do Japonii i tam koncertować. Mamy bardzo oddaną bazę fanów i fanklub w Japonii, więc byłoby wspaniale zagrać tam ponownie. Niestety to nie jest takie proste i kosztuje dużo pieniędzy, ale pracujemy nad tym i mamy nadzieję,

Foto: Jaded Heart

Co powiedziałbyś młodym ludziom, którzy zastanawiają się, czy wejść w świat muzy ki? Bodo Stricker: Oczywiście teraz to nie jest dobry moment, gdy Covid praktycznie zabija świat muzyki na żywo. Wydaje mi się, że kariera muzyczna i zarabianie na życie jest obecnie trudniejsze niż kiedykolwiek… w tej chwili nie radziłbym tego… jednakże, jeśli jest Twoje marzenie, zrób to! Po prostu nie oczekuj, że będzie łatwo, bez względu na to, jak dobry lub utalentowany jesteś... Co Waszym zdaniem odróżnia Jaded Heart od innych hard rockowych i heavy metalowych zespołów? Michael Müller: Dobre pytanie… Może to, że jesteśmy przyjaciółmi na całe życie, a nie tylko kolejnym projektem? A może to, że nadal gramy muzykę, którą lubimy, ponieważ sprawia nam to dużą przyjemność? Nie wiem, (śmiech)... Czy jest coś, czego żałujecie lub chcielibyście zmienić w swojej muzycznej karierze? Michael Müller: Właściwie to nie. Oczywiście w przeszłości mieliśmy tu i tam pewne problemy, ale generalnie nadal tu jesteśmy po tych wszystkich latach. Więc najwyraźniej w przeszłości podjęliśmy kilka dobrych decyzji… Jak sobie radzicie z obecną sytuacją epidemiczną? Brakuje Wam występów na żywo? Bodo Stricker: Oczywiście brakuje nam grania na żywo! Szczególnie w związku z

wdę nie spodziewałem się zbyt wiele, jadąc tam po raz pierwszy i zachwyciła mnie pasja i miłość, jaką nasi przyjaciele w Hiszpanii mają do naszej muzyki. Oprócz umiejętności muzycznych duże znaczenie dla bycia członkiem zespołu ma również charakter człowieka, ponieważ wszyscy muszą spędzać dużo czasu razem na trasach koncertowych. Jak to wygląda w Jaded Heart? Czy wszyscy dobrze się dogadujecie? Czy jesteście też przyjaciółmi poza sceną? Bodo Stricker: Pracujemy i koncertujemy razem od lat, więc znaleźliśmy sposoby, aby wszystko było przyjemne i płynne, na tyle, na ile potrafimy. Każdy w zespole jest fajny i spotykamy się także poza sceną (oczywiście jak tylko jest to możliwe, mieszkając w różnych krajach). Jesteśmy zgraną grupą i

że będzie to możliwe. Czy chcielibyście powiedzieć coś swoim fanom w Polsce? Bodo Stricker: Jesteście niesamowici, dziękujemy Wam za wsparcie! Mamy nadzieję, że w przyszłości będziemy mogli przyjechać do Polski, aby grać dla Was i wspólnie celebrować muzykę! Bardzo dziękuję za poświęcony czas i życzę wszystkiego dobrego na przyszłość, szczególnie zdrowia w tych trudnych czasach. Simona Dworska

JADED HEART

195


Lords of Black, czyli oldschoolowy tandem gitarowo-głosowy Lords of Black to hiszpański zespół założony w Madrycie w 2014 roku przez gitarzystę Tony'ego Hernando i wokalistę Ronniego Romero. Obecnie w zespole grają również basista Dani Criado i perkusista Jo Nunez. Lords Of Black tworzy muzykę z pogranicza hard rocka, heavy metalu, metalu progresywnego i metalu symfonicznego. Do chwili obecnej grupa wydała cztery albumy studyjne: "Lords of Black" (2014), "II" (2016), "Icons of the New Days" (2018) oraz "Alchemy of Souls, Part 1" (2020). Na temat twórczości zespołu i nie tylko opowiada Tony Hernando. Zapraszam do zapoznania się z wywiadem. HMP: 6 listopada 2020 roku wydaliście nowy album "Alchemy Of Souls, Part I", co Was zainspirowało przy wyborze tytułu? Czy ma on jakieś symboliczne znaczenie? Tony Hernando: Cóż, tak. Kiedy wymyśliłem tytuł pod koniec całego procesu tworzenia tego albumu, wiedziałem, że to nie tylko mocny i fajny tytuł dla utworu, ale w zasadzie tytuł, który odzwierciedla wiele tekstów i tematów, a także cały klimat albumu... Nie powiedziałbym, że album był "trudny do stworzenia", ale z pewnością "intensywny" w tworzeniu, ponieważ wszystko było związane ze mną, dotyczyło Lords Of Black jako zespołu, a w ostatnim czasie także wszystkich

Zastanawiam się nad tą "częścią pier wszą"… czy w takim razie możemy spodziewać się kolejnej części? Jasne, będzie to druga i ostatnia część, która zostanie wydana w 2021 roku. Jak wyglądało tworzenie muzyki do "Alchemy Of Souls, Part I"? Czy wszyscy dodali coś od siebie, czy był tylko jeden lider? Cóż, w tej chwili jestem głównym autorem, ale jako producent uwielbiam wydobywać jak najwięcej z moich kolegów z zespołu, którzy są tak utalentowani i wspaniali, że jednym z moich celów jest wykrzesać z nich jeszcze więcej, niż kiedykolwiek przypuszczaliby, że

Czy mieliście jakieś problemy ze współpracą? Nie powiedziałbym "problemy", ale nagranie płyty to po prostu wspaniała, choć również bardzo nieznana podróż, która przechodzi przez różne etapy. Niektóre mogą być łatwe i przyjemne, a inne stresujące i trudne, ale wszystko to tworzy płytę taką, jaka jest na końcu i jest to bardzo specjalny i szczególny moment naszego życia jako artystów i ludzi. Kto pisze teksty? Co stanowi inspirację przy ich tworzeniu? Piszę większość tekstów, jednak do albumu "Alchemy Of Souls, Part I" napisałem kilka tekstów wraz z Diego Valdezem, który został wokalistą w zespole w 2019 rok, gdy Ronnie był nieobecny. Jeśli chodzi o inspirację w Lords Of Black, zawsze szukam tematów i tekstów, które mają słuchaczowi naprawdę coś do powiedzenia i dają do myślenia. Powiedziałbym też, że mamy tak wspaniałych fanów, że rozumieją i interpretują teksty na kilka sposobów, w sposób personalny i pełny znaczeń. Jak powiedziałem wcześniej, tym razem teksty i tematy na tym albumie dotyczą bardziej osobistych przekonań, wewnętrznych zmagań, poszukiwania sensu rzeczy i niekończącej się walki dobra ze złem w każdym z nas. Jakie zespoły wpłynęły na Twój gust muzyczny? Uwielbiam tak wiele stylów muzycznych, od klasycznej po jazz, po muzykę etniczną... i głęboko nie znoszę pewnych nowych rzeczy, które niektórzy dziś nazywają muzyką... Szkoda, że ohydne hałasy są dziś eksponowane i kierowane do dzieci... Dorastałem z muzyką klasyczną, klasycznym rockiem i heavy metalem, a kiedy zacząłem poważniej grać na gitarze, bardzo zagłębiłem się w fusion i blues. Myślę, że daje mi to inne podejście do grania, moją osobistą interpretację klasycznego rocka i heavy rocka, jeśli wolisz, przez bardziej nowoczesny pryzmat. Wracając do pytania, kiedy byłem dzieckiem, sięgałem po zespoły: Queen, Thin Lizzy, Rainbow, Dio, Iron Maiden, wczesną Metallicę... najbardziej progresywne zespoły metalowe, takie jak: Queensryche, Fates Warning... później Dream Theater... a poza tym po wszystko, co było zorientowane na gitarę, czy to zespoły, czy artystów solowych, jak: Gary Moore, Van Halen, Malmsteen, Vai itp.

Foto: Lords Of Black

na świecie. Główny temat dotyczy katharsis, zmartwychwstania i całego procesu, którego wszyscy doświadczamy w życiu, próbując znaleźć swoją drogę i znaleźć odpowiedzi, aby w końcu poczuć się całością, jeśli wiesz, co mam na myśli. Ma to również wiele wspólnego ze wszystkim, co dzieje się teraz na świecie, z pandemią i całym napięciem obecnym wszędzie... różne siły są w stanie wojny przez cały czas i właśnie teraz, bardziej niż kiedykolwiek, ciemność przeciwko światłu, dobro przeciwko złu, walczy z nową intensywnością.

196

LORDS OF BLACK

mogą z siebie dać. Mamy teraz pewną dynamikę w zespole, ale to nie znaczy, że musi tak być już zawsze. Zobaczymy, co będzie, ale jestem wdzięczny za to, że mam takich kolegów w zespole. Ronnie jest jednym z najlepszych wokalistów i moim osobistym faworytem. Dani jest solidnym i mocnym basistą, który również wnosi dużo pozytywnej energii i pomaga mi w wielu sprawach związanych z zespołem. A nasz nowy perkusista Jo Nunez jest niesamowitym muzykiem i jest dla mnie wielką inspiracją, myślę, że podnosi muzykę Lords Of Black na jeszcze wyższy poziom.

Jak wytwórnia płytowa (Frontiers Records) wpływa na Waszą pracę? Czy możecie cieszyć się pełną swobodą artystyczną? Są w tym absolutnie świetni, rozumieją i kochają Lords Of Black za to, co robimy i całkowicie nam ufają. Nie sądzę, żeby kiedykolwiek powiedzieli coś wymuszającego ... oczywiście opinie, pozytywny wkład lub sugestie są zawsze mile widziane, ale w końcu robimy to, co robimy tak, jak chcemy, a fani będą mieli ostatnie słowo. Co Twoim zdaniem odróżnia "Alchemy Of Souls, Part I" od innych Waszych dzieł? Każdy album jest inny i wyjątkowy, ponieważ nagrywamy w bardzo starym, artystycznym stylu, czyli słuchając tylko własnego serca, będąc kreatywnym i zawsze starając się


wymyślić coś lepszego, zachowując osobowość i esencję tego, czym jest Lords Of Black. W tym konkretnym przypadku powiedziałbym, że ten album jest bardzo wyjątkowy ze względu na to, przez co przeszliśmy przez ostatnie dwa lata. Chciałbym również zwrócić uwagę na fakt, że nasz nowy perkusista Jo Nunez wykonał tak niesamowitą pracę i wniósł entuzjazm oraz pozytywną energię, która naprawdę przejawia się w utworach, podczas gdy Ronnie, moim zdaniem, zrobił dużo głębszą i ciekawszą gamę wokali na całym albumie. Czy jesteś zadowolony z opinii na temat Waszego nowego albumu? Album zbiera wszędzie świetne recenzje, nie tylko od naszych fanów, ale także od prasy i innych odbiorców, którzy właśnie odkryli nas dzięki nowemu albumowi. Myślę, że utwory i teksty zostały bardzo dobrze przyjęte, a nawet są odbierane bardzo personalnie przez wielu ludzi, którzy potrzebują nie tylko wyzwolenia w tych trudnych czasach, ale także czegoś innego, czegoś, co daje do myślenia, co można poczuć i co sprawia przyjemność. Jak radzisz sobie z krytyką? Jaki wpływ ma krytyka na Twoją pracę (jeśli w ogóle)? Po wielu latach lepiej sobie z tym radzę... To znaczy, muzyka czy jakakolwiek inna ekspresja artystyczna jest bardzo subiektywna... Na początku czasami czułem się trochę sfrustrowany, ponieważ nie rozumiałem, dlaczego ludzie reagują negatywnie albo nie przejawiają żadnej reakcji w odniesieniu do bardziej progresywnej lub wirtuozowskiej muzyki i nie mówię tylko o mojej muzyce, ale o muzyce innych zespołów i artystów, których podziwiam i tych, których nie podziwiam, ale teraz nawet o tym nie myślę. Wiem, że tworzymy muzykę dobrej jakości i ostatecznie to tylko kwestia dotarcia do ludzi... i na szczęście jest wielu ludzi, którzy wciąż mają dobre ucho i wrażliwą duszę, by poczuć dobrą i bardziej głęboką muzykę. Oczywiście w dzisiejszych czasach sprawy zwariowały z powodu wolności, z której każdy może korzystać w mediach społecznościowych, czasami poprzez nieprzyjemne i pozbawione szacunku słowa, ale niestety to tylko część ludzkiej natury. Mogę tylko powiedzieć, że nikomu sam nie powiedziałbym niczego negatywnego. Jeśli jest coś, czego nie lubię lub nie sprawia mi przyjemności, po prostu przenoszę się gdzie indziej, nie zmarnowałbym sekundy na pisanie komentarza, a jeszcze mniej na pisanie zniewagi. Myślę, że każdy ma coś, z czego można się czegoś nauczyć. Zawsze miałem takie nastawienie i zostałem ogromnie nagrodzony za czerpanie przyjemności i uczenie się od każdego, od kogo mogłem. To o wiele bardziej pozytywne. Zastanawiam się, czy masz swój ulubiony utwór na albumie, który ma dla Ciebie szczególne znaczenie? To trudne, ponieważ każdy utwór znalazł się na albumie z innego powodu, ale jednocześnie wszystkie pasowały... jednak przejdźmy do "Dying To Live Again", ponieważ odzwierciedla nie tylko moje obecne uczucia, ale także uczucia wielu innych ludzi.

Foto: Lords Of Black

Co powiedziałbyś młodym ludziom, którzy zastanawiają się, czy wejść w świat muzyki? Muzyka, jak każda inna sztuka, jest tak nieuchwytna i subiektywna... Powiedziałbym tylko, że podążajcie za swoim sercem i swoimi instynktami, a jeśli zew, aby to robić, jest prawdziwy, możecie gdzieś dotrzeć... ale nawet z tym powołaniem i talentem będzie to ciężka i trudna podróż... to zdecydowanie nie jest dla każdego... a im bardziej aspirujecie, tym bardziej frustrujące i zwodnicze może być, więc bądźcie ostrożni. Co Twoim zdaniem odróżnia Lords Of Black od innych zespołów? Naprawdę uważam, że składamy świetną ofertę czegoś, co jest potężne, intensywne, a jednocześnie przez cały czas melodyjne. Głos Ronniego i moja gra na gitarze kontynuują starą tradycję tego, co uważamy za kluczowe składniki klasycznego rocka oraz metalu, które w jakiś sposób zgubiły się, gdy muzyka podążyła ciemniejszymi i mniej melodyjnymi ścieżkami, gdzie prawdziwy wokalista i prawdziwy gitarzysta jest nawet niefajny... doszło do idiotycznego punktu, w którym grupa facetów krzyczących i nie grających nawet nuty może być świetna, jeśli przedstawienie lub stroje były fajne do oglądania. My, wręcz przeciwnie, tworzymy ten oldschoolowy tandem gitarowo-głosowy, który kreuje coś większego i odważnego. Myślę, że mamy też fajne teksty i motywy oraz dbamy o okładki naszych albumów, a także jesteśmy silnym zespołem, gdy gramy na żywo. Jak sobie radzicie z obecną sytuacją epidemiczną? Brakuje Wam występów na żywo? Tak, tęsknimy za graniem na żywo. To po prostu okropna sytuacja dla nas - muzyków, ale piszemy i nagrywamy tyle, ile się da, jesteśmy zajęci i kreatywni. Czy jest jakiś koncert, który był dla Ciebie szczególnie pamiętny? Cóż, większość z nich pamiętam jako dobre doświadczenia, albo dlatego, że zespół był szczególnie dobry tej nocy, albo fani byli niesamowici, albo miasto i dzień był po prostu wyjątkowy... żeby wspomnieć o kilku z nich, powiedziałbym, że nasz pierwszy wy-

stęp w Atlancie w USA i koncert w Osace w Japonii. Oprócz umiejętności muzycznych duże znaczenie dla bycia członkiem zespołu ma również charakter człowieka, ponieważ wszyscy muszą spędzać dużo czasu razem na trasach koncertowych. Jak to wygląda w Lords Of Black? Czy wszyscy dobrze się dogadujecie? Czy jesteście też przyjaciółmi poza sceną? Kiedy tworzy się zespół, zawsze jest trudno. Ludzie muszą mieć wspólne cele i na pewno muszą mieć wzajemny szacunek, to konieczność. Nikt nie musi być zmuszany do bycia "kumplem od piwa", jeśli wiesz, o co mi chodzi. Oczywiście każdy musi mieć swoją przestrzeń i czas, ale muzyka, fani i zobowiązania kontraktowe muszą być na pierwszym miejscu dla wszystkich zaangażowanych, w przeciwnym razie nie jesteś profesjonalistą, bez względu na to, jak bardzo lubisz tak siebie nazywać. Jaki wpływ mają zmiany w składzie zespołu na Twoją/Waszą pracę? Czy odejście muzyków z grupy działa demotywująco? Czasami może tak być, innym razem jest to motywujące i podnoszące na duchu, ponieważ nie ma nic gorszego niż posiadanie w zespole kogoś negatywnego lub pasywnoagresywnego. Dlaczego Ronnie Romero zdecydował się wrócić do Lords Of Black? W 2019 po prostu zrobił sobie przerwę? Powinnaś jego zapytać, ale myślę, że czuł się w określony sposób, kiedy odchodził, ale później się rozmyślił, zdając sobie sprawę, co kocha. Docenił to, co robimy razem i ile to znaczy dla tak wielu ludzi... Założyliśmy ten zespół sześć lat temu z jedynym zamiarem zadowolenia siebie, potem rozwinęło się to w coś znacznie większego i wyjątkowego dla tak wielu fanów. To jest ważne i doceniamy to, więc po prostu cieszę się, jak wszystko się ostatecznie potoczyło. Ronnie Romero śpiewa w kilku zespołach, w tym w Rainbow Ritchiego Blackmore'a, Vandenberg i oczywiście Lords Of Black... Ma sporo na głowie, jak sobie z tym wszy-

LORDS OF BLACK

197


stkim radzi? To po prostu jego zadanie. Wiesz, musi być bardzo profesjonalny i nadążać z całą pracą. Ciekawi mnie, czym się zajmujesz oprócz tworzenia muzyki? Jestem pełnoetatowym muzykiem. Jestem zaangażowany w Lords Of Black i inne projekty dla wytwórni Frontiers, takie jak Restless Spirits, którego powinniście posłuchać. Ponadto jestem także zajęty pracując jako instruktor gry na gitarze i specjalista ds. produktów dla różnych marek muzycznych, które polecam. Jakie są Wasze plany na przyszłość? Czy są jakieś marzenia, które chcielibyście spełnić? Obecnie jesteśmy zajęci kończeniem nowych utworów i mam nadzieję, że wkrótce będziemy mogli nagrać nowy album, a także jeszcze w tym roku wznowić występy na żywo. Sądzę, że inne niespełnione marzenia teraz muszą poczekać, ponieważ nikt nie wie, co będzie w przyszłym tygodniu, prawda?! Czy chciałbyś powiedzieć coś fanom Lords Of Black w Polsce? Dziękuję bardzo za przeczytanie tego wywiadu i mam nadzieję, że spodoba Wam się nasza muzyka. Chcielibyśmy w przyszłości zagrać w Waszym pięknym kraju, a do tego czasu bądźcie bezpieczni, silni... i czujni! Bardzo dziękuję za poświęcony czas i życzę wszystkiego dobrego na przyszłość, szczególnie zdrowia w tych trudnych czasach. Dziękuję! Życzę również wszystkiego najlepszego! Simona Dworska

Foto: Jaded Heart

HMP: Hej, właśnie wyszedł Wasz piąty album "Eye Of The Storm". Jak Waszym zdaniem jego zawartość muzyczna ma się do reszty dyskografii? Andy La Guerin: Ten album jest jak powrót do historii, ale jednocześnie idzie ku przyszłości. Wiele z tych utworów przypomina, jak brzmieliśmy na albumie "Metal Slave", ale dziś nie musimy myśleć o każdym utworze tak jak wtedy. Dziś wiemy, że każdy kawałek, który piszemy brzmi jak Mean Streak. Nie potrzebujemy innych opinii na ten temat. Na "Blind Faith" mieliśmy Maxa Normana, który pomagał nam przy kilku utworach, ale na nowym albumie zajmuje się on tylko miksowaniem. Płyta ta została wydana przez niemiecki label El Puerto Records. Jak ta współpraca się w ogóle zaczęła? Peter Andersson: Przed El Puerto mieliśmy trochę nieporozumień z naszą ówczesną wytwórnią, więc oznajmiliśmy naszemu menadżerowi, że chcemy się wycofać z tego kontraktu. Po jakimś czasie zostaliśmy uwolnieni od zobowiązań, a ponieważ master albumu był już nagrany i zmiksowany, potrzebowaliśmy tylko dobrej, solidnej wytwórni, która polubiłaby nasze kawałki. Nasze drogi z El Puerto od razu się skrzyżowały i jesteśmy bardzo szczęśliwi, że możemy współpracować z tymi chłopakami! Tak się składa, że tym razem to Wasza

dwójka napisała cały materiał w całości. Andy La Guerin: Od dłuższego czasu nie pisaliśmy razem całości utworów. Wcześniej zdarzały nam się weekendowe sesje przy dobrym jedzeniu i winie, podczas których robiliśmy burzę mózgów i wymyślaliśmy riffy. Dzisiaj jest raczej tak, że jeden z nas pisze kawałek, a drugi pomaga go dokończyć. Peter pisze większość tekstów. W moim przypadku inspirację czerpałem z trasy koncertowej promującej "Blind Faith". Świetnie się bawiliśmy jadąc na nasze pierwsze europejskie tourne razem z zespołem Lord Volture. Jak tylko wróciliśmy do domu zacząłem riffować i wymyśliłem utwór "Pandemonium". Czy to jakaś innowacja w porównaniu do przeszłości, czy raczej Wasz standard? Peter Andersson: Zazwyczaj piszemy utwory osobno w naszych studiach, spotykamy się od czasu do czasu, żeby zagrać sobie nawzajem to, co mamy. Kiedy jest odpowiedni czas, wybieramy kompozycje, nad którymi pracujemy razem. Na tym etapie aranżujemy i staramy się rozwinąć te utwory, w razie potrzeby wysyłamy plik dźwiękowy do Maxa, aby uzyskać jego opinię. Następnie w sali prób wypróbowujemy utwory z pozostałymi chłopakami i pozwalamy każdemu na wniesienie swojego wkładu. Kiedy nagrywamy w studiu prawie nigdy nie zmieniamy niczego, wiemy czego chcemy. Na "Eye Of The Storm" nagrałem perkusję, zrobiłem szybki miks i wysłałem go do Andy'ego i Juliana, którzy


wistym w swoich tekstach, raczej maluję słowami i uczuciami, prawie jak film lub obrazy. Mam nadzieję, że fani mogą zobaczyć swoje własne ilustracje w moich słowach.

Nie lubię być zbyt oczywistym Andy La Guerin oraz Peter Andersson - dwie czołowe postacie szwedzkiego Mean Streak opowiedzieli nam o swym najnowszym albumie "Eye Of The Storm". To już ich piąte dzieło… Pamiętam jak dziś, jak zupełnym przypadkiem wpadł mi w ręce ich debiut. Właśnie do mnie dotarło, że to było dwanaście lat temu. Czas jednak zapiernicza. nagrali gitary, podczas gdy ja nagrywałem bas. Kiedy otrzymaliśmy upragniony efekt, poleciałem do Nowego Jorku, żeby zacząć miksować z Maxem. Zgodnie twierdzicie, że jesteście zainspirowani klasycznym heavy metalem, jednak słuchając na przykład"Last Nail In The Coffin" słyszę sporo rocka z lat siedemdziesiątych. Wiadomo, że ten okres był ważny dla wczesnej sceny heavy. Czy uważasz, że ma on duże znaczenie dla młodych kapel? Peter Andersson: Tak, to ma w sobie ten klimat Ozzy'ego i owszem, styl lat siedemdziesiątych. również zawsze będzie z nami. Spójrz na te wszystkie zespoły jak Greta Van Fleet i Rival Sons itp. itd., oni zrobili z tego coś wielkiego, a lata siedemdziesiąte były niesamowite dzięki takim zespołom jak Black Sabbath, to oni wymyślili to wszystko, jak sądzę!

utwór na całej płycie. Uwielbiam w tym kawałku wokal Andy'ego. Jednakże moim zdaniem najmocniejszym punktem Waszej nowej produkcji jest wstęp do utworu "Judas Falling". Można odnieść wrażenie, że powstał on niezależnie od reszty utworu. Andy La Guerin: To intro miało być początkiem albumu, po którym miał nastąpić "Judas Falling". Jednak zdecydowaliśmy, że openerem będzie "Last Nail". Przy czym postanowiliśmy, żeby intro nadal będzie otwierało "Judas Falling". Natomiast jeśli pewnego dnia wydamy ten materiał na winylu, to będzie on

W Mean Streak pojawił się nowy perkusista Fredrik Skold. Andy La Guerin: Ja, Peter i Fredrik przez wiele lat graliśmy w cover bandzie Iron Maiden, w dodatku Fredrik grał na perkusji na pierwszym demo Mean Streak. Peter Andersson: Freddie jest bliskim przyjacielem i solidnym perkusistą. Nie mogliśmy trafić na lepszego gościa do wspólnego grania i mamy nadzieję, że wkrótce będziemy mogli z nim koncertować! Co na przestrzeni lat było dla Was jako zespołu szczególnym wyzwaniem? Peter Andersson: Znalezienie inspiracji to dla mnie zawsze trudna sprawa. Nie jestem jedynym, który pisze muzykę cały czas. Piszę jakbym był ustawiony w tryb stałego pisania. Mam wiele utworów do napisania, ale jedną z rzeczy, która jest dla mnie wyzwaniem jest fakt, że tak wiele ciężkiej pracy wkładamy w

"Heavy Metal Rampage" posiada dość specyficzny wstęp. Andy La Guerin: Kiedy pewnego razu byliśmy w pubie moja żona powiedziała mi: "Jeśli wypijesz dziś wieczorem jeszcze jedno piwo, pożałujesz!". Peter Andersson: To tylko ja wygłupiam się na moim Pro-tools, próbując wykreować coś szalonego! Ten utwór oraz następujący po nim "Sacred Ground" to najbardziej dynamiczne utwory w całym tym zestawieniu. Skąd pomysł na to melodyjne intro w przypadku tego drugiego utworu? Peter Andersson: Intro to melodia, na podstawie której tak naprawdę napisałem ten utwór, to była pierwsza rzecz, która pojawiła się w mojej głowie i na jej podstawie stworzyłem inne patenty skupione wokół niej. Dla mnie to było zawsze w stu procentach oczywiste, że będę musiał użyć tego motywu jako powtórzenia w dalszej części utworu i zrobiłem to, zanim solówki wystartowały! Myślę, że ma to jakiś dziwny "nordycki" klimat mający korzenie w kulturze Wikingów. To mnie kręci. Interesującym utworem jest też ballada "Dying Day"... Peter Andersson: Chciałem napisać ciężki utwór z motywem przewodnim w tekście, który by się z nim komponował. Włożyłem dużo pracy w ten tekst, próbując namalować obraz nadziei. Tytuł może być interpretowany jako bardzo mroczny utwór o śmierci, ale tak naprawdę jest on o pięknie i nadziei w życiu. Miej jak najmniej żalu do świata w dniu swojej śmierci i żyj na maksa, nie krzywdząc innych. Jest to właściwie mój ulubiony

Foto: Jaded Heart

pierwszym, który będzie otwierał stronę B. To intro powstało po mojej prośbie do Petera, żeby wymyślił miły dla ucha motyw syntezatorowy, który pasowałaby do utworu. On wymyślił dokładnie to, czego oczekiwałem, a potem po prostu wrzuciłem tam solówkę. Peter Andersson: To, co zrobiłem, to "ukradłem" harmonię z mostka przed solówką i użyłem jej jako intro! Lubię robić takie rzeczy, żeby było to znajome, ale nie nudne. Jak to jest u Was z tekstami? Mają one dla Was jakieś specjalne znaczenie? Peter Andersson: To może być w niektórych utworach, ale z drugiej strony typowy tekst o seksie, narkotykach i rock'n'rollu w odpowiednim utworze może być również fajny. Moim zdaniem najważniejsza jest atmosfera, dobry tekst wzmacnia dobry kawałek, ale nigdy nie napisałbym tekstu wprost politycznego i potem nie próbowałbym napisać do niego muzyki. Nie lubię być zbyt oczy-

każdą kompozycję, a na koniec tak niewiele do nas wraca. Nie mówię tu tylko o jednym takim przypadku, bo Spotify bierze wszystko! (śmiech) Mówię o kredycie za niezliczoną ilość godzin niepłatnej pracy! Zdaję sobie sprawę, że pewnego dnia nadejdzie taka chwila, w której powiem, że satysfakcja z napisania świetnego kawałka jest po prostu niewystarczająca, ale do tego czasu nadal będziemy istnieć! Kiedy ostatni raz graliście na żywo? Peter Andersson: Myślę, że to było w Belgii pod koniec lata, potem weszliśmy do studia, żeby nagrywać i wtedy przyszedł Covid... Dzięki bardzo za ten wywiad. Również dziękujemy ! Bartek Kuczak Tłumaczenie: Sara Ławrynowicz

MEAN STREAK

199


Kosmiczne przestrzenie rock'n'rolla Vincent po wydaniu w roku 2016 "Infinity" przeszedł spory kryzys personalny, którego efektem była wymiana niemal całego składu. Piotr Sonnenberg nie dał jednak za wygraną, czego efektem jest zreformowany zespół w życiowej formie, co potwierdza powrotny album "Space". Warto zainteresować się tą płytą nie tylko z racji trójwymiarowej okładki, bo to kawał porywającego hard'n'heavy. HMP: "Space" to wasz piąty album, a trzeci od roku 2014, to jest wydania powrotnej "Aury". Tym razem jednak możemy śmiało mówić o kolejnym etapie istnienia grupy, skoro z jej poprzedniego składu ostałeś się tylko ty? Piotr: Od 2018 roku Vincent rozpoczął swój kolejny rozdział w karierze. Ze wszystkimi muzykami, którzy brali udział w reaktywacji od 2012 roku pozostaję w przyjacielskich relacjach, mimo że nasze drogi rozeszły się. Skład Vincent nigdy nie był jakoś wyjątkowo stabilny, ale niedawno doszło w zespole do prawdziwego trzęsienia ziemi - nie zniechęciło cię to jednak, w żadnym razie nie pomyślałeś, że to koniec zespołu i zacząłeś szukać odpowiednich muzyków? Piotr: Znajomość z Jarkiem "Jafo" Michalskim i wspólne muzykowanie sprawiło, że

podjęliśmy decyzję o nagraniu kolejnej płyty Vincent, a poszukiwania pozostałych muzyków rozpoczęliśmy już we dwóch. Nawet przez moment nie przyszło mi na myśl, że to koniec zespołu. Czasem po prostu pewne sytuacje życiowe sprawiają, że pewni ludzie przychodzą, a pewni odchodzą. Do stałego składu dołączyli Edward "Edi" Juszczak bas i Piotr Zaborski - perkusja. Zespół stanowi teraz nie tylko czwórkę doskonałych muzyków, ale też znakomitych przyjaciół. Jak trafiliście do Vincent? Piotr rozesłał wici, że potrzebni są gitarzysta, basista i perkusista, czy kontaktował się z wami indywidualnie, albo to wy wykonywaliście

200

VINCENT

ten pierwszy telefon, zgłaszając swój akces do zespołu? Jafo: Jeśli chodzi o mnie, zapytałem kiedyś przypadkiem Piotra, czy nie poszukują gitarzysty do składu. Zaproszono mnie na próbę, gdzie jednogłośnie zostałem zaakceptowany przez resztę bandu. Później dowiedziałem się, że zostałem wybrany spośród około dziesięciu gitarzystów, których w międzyczasie Vincent przesłuchiwał. Chyba dość szybko zaczęliście się dobrze dogadywać, skoro pojawiła się myśl, że warto pomyśleć o następcy "Infinity"? Jafo: Tak, po którejś wspólnej próbie poprosiłem Piotra, aby został dłużej. Posłuchaliśmy razem moich pomysłów, które zarejestrowałem w moim studio. Były to zalążki utworów "Nie bój się", "Tylko słowa" i "Aż po blady świt". Piotr momentalnie podchwycił riffy i

od razu powstały linie melodyczne oraz zarysy tekstów tych piosenek. Chemia kompozytorska, jak zaistniała między nami spowodowała to, że w pewnych momentach byliśmy w stanie opracować na gotowo aranżacje do trzech utworów w czasie jednej sesji. Oczywiście numery te ewoluowały praktycznie do samego końca produkcji "Space", nawet na etapie miksów końcowych w naszym Vincent Space Studio. Wydaje mi się, że najlepiej zawsze pracowało ci się z gitarzystami i często tworzyłeś z nimi taki twórczy tandem - z Jarkiem stało się podobnie, co wyszło tylko Vincentowi i nowej płycie na zdrowie?

Piotr: Takie tandemy w muzyce rockowej, to niemal codzienność. Spółki autorskie takie, jak Lennon/McCartney, czy Richards/ Jagger tworzyły zawsze hity ponadczasowe. Nasza spółka autorska ma się równie dobrze, a piosenki "naszego pióra" przy dobrej promocji mogłyby również stanowić kanon polskiej muzyki rockowej. Jak pracowaliście nad tym materiałem? Przerzucaliście się pomysłami, czy któryś z was proponował już coś, co wymagało tylko dopracowania, zmian aranżacyjnych, etc.? Jafo: Było tak, że część utworów miałem już w formie pomysłów, do których Piotr pisał szybko teksty, natomiast były również utwory, które powstawały spontanicznie np. "Ocean łez" czy "Karma". Mimo, że odbiegają nieco one stylistycznie od tego, co zespół robił do tej pory, posiadają tzw. "vincentowy" sznyt, który staraliśmy się zachować na całej płycie. Odbieram zawartość "Space" tak, jakbyście nie zamierzali ograniczać się jakąkolwiek konwencją czy stylistyką: w szerszym ujęciu jest to oczywiście hard 'n' heavy, ale nie brakuje tu utworów mocnych i mrocznych, jak też i bardziej melodyjnych, czerpiących z AOR lat 80., czy wręcz rock'n'rolla - ograniczanie się na własne życzenie, nagranie materiału może i bardziej jednorodnego, ale przy tym po prostu nudniejszego, nie tak urozmaiconego, nie miałoby dla was większego sensu? Piotr: Z racji tego, że Vincent nigdy nie był stricte heavymetalowym bandem, stylistyka i konwencja zawsze pozostawały kwestią otwartą. Osobiście słucham bardzo dużo szeroko pojętej amerykańskiej muzyki, począwszy od country, przez hard'n'heavy do ciężkiego metalu. To wszystko odzwierciedlają nasze nowe numery. Założeniem podstawowym koncepcji "Space" było to, że ma to być płyta, w której każdy znajdzie coś dla siebie. Widać to praktycznie w każdym utworze, gdzie diametralnie zmieniłem sposób śpiewania, otwierając się na nową koncepcję i styl, w jakim nigdy jeszcze nie śpiewałem. Przyznam, że było to dla mnie prawdziwe wyzwanie. Na szczęście charakterystyczna barwa mojego głosu pozostała bez zmian. (śmiech) Ta idea zdaje się przyświecać wam od początku istnienia zespołu, niezależnie od zmian składu i muzycznych mód, co jest niezmiernie ważne, może nawet decydujące przy powstawaniu kolejnych płyt Vincent? Piotr: Siedzimy w stylistyce rockowej od ponad 30 lat i w tej czujemy się najlepiej. Fani Vincent oczekują od nas po prostu dobrych piosenek i byliby raczej zawiedzeni, gdybyśmy zaprezentowali numery na przykład w klimatach dyskpolo. (śmiech) Zmiany w Vincent objęły nie tylko skład, ale też sferę produkcyjną płyty - wygląda na to, że stając się właścicielem Młyna Zawadka zapewniłeś zespołowi nie tylko miejsce prób, ale też studio, bo właśnie tam nagraliście "Space"? Piotr: Ja jedynie przygotowałem miejsce i warunki do tego, żeby można było w spokoju i komforcie nagrywać, natomiast wyposażeniem i sprawami technicznymi zajął się


Jafo. Próby odbywają się zarówno w studio, jak i na dużej scenie sali w Młynie Zawadka. Jesteśmy w ten właśnie sposób zupełnie niezależni: zarówno czasowo, sprzętowo i pod kątem miejsca. Dysponujemy też pokojami gościnnymi dla chcących zarejestrować swoje utwory w naszym studio. To chyba idealna sytuacja, bo nie trzeba się nigdzie spieszyć, nie ma większej presji - nic tylko tworzyć i nagrywać? Jafo: Dokładnie. Najgorszą rzeczą przy nagraniach i produkcji jest presja czasu, która oczywiście przekłada się na finanse. Mieliśmy i mamy ten komfort, że nikt czasowo nas nie ograniczał i nie ogranicza. Dzięki temu mogliśmy w spokoju sprawdzić wiele koncepcji, a nasze głowy pozostawały otwarte na nowe pomysły. Nie było parcia na "szybkie" produkowanie utworów, nie było parcia na konwencję 3 minuty 20 sekund (śmiech), dzięki czemu nasze utwory mają wstęp, rozwinięcie i zakończenie (śmiech). Mamy nadzieję, że ten "luz" i swobodę słychać na naszej płycie. Założeniem naszym było również pozostawienie nieco "brudu" w brzmieniu, nie wykańczanie partii instrumentalnych i wokalnych w sposób oczywisty i idealny, jak to ma miejsce w zdecydowanej większości produkcji studyjnych. Jedno jest jednak niezmienne, bo ponownie pracowaliście z Wojtkiem Kochankiem, który zmiksował płytę i wykonał mastering gotowego materiału? Piotr: Stara miłość nie rdzewieje, więc jedynym i oczywistym rozwiązaniem było zaprosić Wojtka do współpracy nad trzecią już płytą. Jak za każdym razem, tak i teraz Wojtek pokazał, że jest człowiekiem bardzo wszechstronnie traktującym muzykę i jego sposób pracy nie ogranicza się do stosowania stałych patentów brzmieniowych. Na "Space" pokazał światowe podejście do brzmienia, jak i do pokazania Vincent w innej odsłonie. Dzięki niemu utwory nie brzmią klasycznie, za to czuć w nich tzw. "american sound". Jesteśmy pełni podziwu dla niego za sposób i podejście do pracy nad naszą płytą, a prywatnie uważamy go za prawdziwego przyjaciela. Pandemia sprzyjała twórczej pracy, mimo tych wszystkich ograniczeń i przytłaczającej atmosfery? Jafo: Jaka pandemia??? My będąc na wsi nie zauważyliśmy niczego niepokojącego (śmiech). A tak poważnie, to lockdown dał nam więcej czasu na dopracowywanie piosenek. Płyta CD nie jest już w dobie streamingu dobrem tak pożądanym jak w latach 80. i 90. - dlatego uznaliście, że skoro już wydajecie "Space" na tym nośniku, to owa edycja musi się czymś wyróżnić, stąd pomysł trójwymiarowej okładki? Piotr: Uważam streaming za "zło konieczne" (śmiech). Chcemy za każdym razem dać naszym fanom fizycznie coś wyjątkowego, namacalnego i magicznego. Długo myśleliśmy nad konwencją okładki i pomysł przedstawiony przez Dawida Szatarskiego skłonił nas do poszukiwań technicznego rozwiązania i produkcji okładki 3D. Wieloletni przyjaciel zespołu Irek Sikorski umożliwił wydanie tej płyty w takiej właśnie formie. Sami równie

dobrze bawimy się tą okładką, obserwując jak astronauta obraca się w przestrzeni, a logo Vincent eksploduje. Plusem posiadania tego CD w wersji limitowanej jest też bardzo wysoka jakość dźwięku, co nie idzie czasem w parze ze streamingiem lub publikacjami na YouTube. Wersja winylowa też będzie miała okładkę 3D? A swoją drogą to chyba idealny nośnik dla ciężkiego rocka i do tego w końcu udało się wam zrealizować marzenie, żeby muzyki Vincent można było posłuchać również z czarnego krążka? Jafo: Było to zawsze naszym marzeniem, żeby wydać "Space" w formie płyty winylowej. Również do tego wydawnictwa podchodzimy bardzo poważnie, okładka również będzie w wersji 3D, natomiast sam krążek nie będzie czarny... Słuchanie płyty tzw. "trzeszczącej" powoduje ciarki i jest rzeczywiście czymś wyjątkowym i na swój sposób magicznym. Jako pierwszy upubliczniliście mocny, mroczny numer "Szepty", co było dość nieoczywistym krokiem, zważywszy, że jest na tej płycie sporo potencjalnych przebojów? Piotr: Jak wspomniałem na wstępie, żadna stylistyka nas nie ogranicza, nikt, nic nam nie każe pisać piosenek w określony sposób i w określonym stylu. "Szepty" pomimo mrocznej koncepcji również wpisuje się w konwencję płyty i stanowi nieodłączny element całości. Jafo: Rzeczywiście styl "Szeptów" stanowi pewien swoisty klimat, dzięki któremu słuchacz przenosi się do nieco innego wymiaru. Riff utworu o zabarwieniu nieco egzotycznym sprawia, że utwór wyróżnia się spośród pozostałych nadal pozostając w stylistyce nowego Vincent. Pomimo ciężkiego brzmienia jest zachowany przebojowy styl refrenu, który powinien pozostawić coś słuchaczowi po jego wysłuchaniu. Teledysk robi ogromne wrażenie - życie poza miastem też ma swoje plusy, bo można znaleźć takie ciekawe miejsca, w których w dodatku nikt nie przeszkadza? (śmiech). No i kolejny atut, udział Anny Achimowicz z Rock Dance Theatre, jak doszło do waszej współpracy? Piotr: Sprawcą tych "mrocznych" i "pokręconych" kadrów klipu jest Piotr Zawadzki (Studio Czorny). Reżyseria, stylizacja, wybór miejsc do zdjęć, zdjęcia na wewnętrzną stronę okładki płyty i montaż - to również jego dzieło. Ania Achimowicz została zaproszona bezpośrednio przeze mnie i wybór ten był bezsprzecznie oczywisty. Profesjonalne i artystyczne podejście zarówno Piotra, jak i Ani przy współpracy całego zespołu, zaowocowały właśnie tym nieco mrocznym filmem. Drugie wideo "Nie bój się" miało być z założenia czymś przeciwstawnym, luźniejszym i bardziej rock'n'rollowym, to ukazanie innego oblicza Vincent? Jafo: Tak. Chcieliśmy zdradzić, jak wygląda naprawdę dzień z pracy naszej ekipy. To, że nie jesteśmy do końca "normalni" udało się pokazać właśnie w tym klipie. Humor, praca, pizza u nas nie równa się z sex drugs & rock'n roll (śmiech). A tak poważnie - klip do "Nie bój się" miał być kontrastem do "Szeptów", że-

by nie zaczęto nas utożsamiać z leśnymi ludkami na dodatek zombie. (śmiech) Nie można nie dostrzec radiowego potencjału tego albumu i z tego co wiem coś się faktycznie w tej kwestii dzieje, co pewnie bardzo was cieszy, bo promocji nigdy za wiele? Piotr: To prawda, pozyskaliśmy wielu patronów medialnych takich, jak Radio Wnet, Radio ProRock, Radio Praga, Radio SOK, Pro-Radio, Heavy Metal Pages, Wyspa FM, Szarpidrut.pl... Bardzo nas cieszy zainteresowanie mediów naszą płytą i liczymy na szeroką prezentację na ich antenach. Duże stacje radiowe, prywatne i publiczne, zamknęły się jednak na rocka. Nie sądzicie, że to dziwne? Skoro za najgłębszej komuny, przy raptem czterech programach radiowych i dwóch telewizyjnych, można było usłyszeć w nich każdą muzykę, od Janusza Laskowskiego, przez Czerwone Gitary, aż do Niemena, Budki Suflera czy różnych odmian jazzu, nawet tego free czy awangar dowego, dlaczego teraz nie jest to możliwe i nie daje się słuchaczom żadnego wyboru? Piotr: Media mainstreamowe stały się mega komercyjne, niedostępne dla "normalnych śmiertelników", w związku z czym odpowiedzią jest to, co można na ich antenie usłyszeć. Wszyscy doskonale wiemy, że procentowy udział polskiej muzyki w stacjach komercyjnych jest znikomy. Niezmiernie cieszy nas powstanie alternatywnych, niezależnych stacji radiowych, które z przyjemnością i bez żadnej łaski chętnie prezentują naszą muzykę. Staramy się zrewanżować, dając naszą muzykę w postaci nagród w konkursach organizowanych przez te rozgłośnie. Plus jest jednak taki, że mamy internet, więc każdy może słychać tego, co lubi jedyny problem jest taki, że musi wiedzieć, iż ukazało się coś, co może go zainteresować, wracamy więc do tematu promocji, popularyzowania zespołu, który, chociaż w waszym przypadku dość znany, wśród fanów ciężkiego rocka na pewno rozpoznawalny, jakoś nigdy szerzej nie zaistniał? Piotr: Każdorazowo staramy się dotrzeć do jak najszerszej rzeszy odbiorców, więc tylko za pośrednictwem i przy pomocy mediów społecznościowych, jak i mediów takich, jak HMP możemy pokazać swoją twórczość. Jesteśmy niezwykle wdzięczni i zobowiązani wszystkim, którzy wspierają nasze działania i zdają sobie sprawę, że są to w zasadzie działania non-profit. Vincent nie zaistniał doty-

VINCENT

201


Niczego nie żałuję!

chczas szeroko, ponieważ media mainstreamowe nie są przychylne propagowaniu polskiej muzyki rockowej i ograniczają się do emisji wyłącznie znanych wykonawców.

Rozmowa z Michaelem Schenkerem to czysta przyjemność. Nie lubię popadać w patos, ale w tym wypadku "człowiek legenda" to określenie w pełni uzasadnione. Facet, który wraz ze starszym bratem założył Scorpions, a potem, będąc inspiracją dla całego pokolenia gitarzystów, grał z UFO czy swoich własnych grupach. Właśnie obchodzi 50-cio leci twórczości artystycznej i wydaje kolejny album, wymonie zatytułowany "Immortals".

Będą więc kolejne teledyski czy lyrics wideo z tej płyty, skoro na tę chwilę trudno planować jakiekolwiek działania koncertowe? Jafo: Naszym założeniem jest zrobienie klipów lub lyrics video do wszystkich utworów z płyty "Space". Niektóre z nich będą "wyżej budżetowymi" produkcjami, a nad innymi popracujemy sami. Póki co będziemy się spotykać z fanami na liveach online, dopóki sytuacja koncertowa nie ulegnie zmianie. Tęsknimy za sceną i za fanami. Liczycie, że po unormowaniu się sytuacji oby jak najszybszym - koncerty wrócą i zaczniecie promować "Space" również live, czyli w środowisku najbardziej naturalnym dla rockmanów? Piotr: Vincent zawsze był i pozostanie "zwierzęciem koncertowym" i jest to dla niego naturalne środowisko. Nie możemy doczekać się, żeby podać fanom "Space" w formie live. Na pewno nas koncerty promujące płytę przygotujemy wiele niespodzianek. Słyszy się głosy, że ludzie mogą odwrócić się od koncertów, obawiając się tłumu, etc., ale wydaje mi się, że przy zachowaniu środków bezpieczeństwa, szczepionkach, etc., prawdziwi miłośnicy muzyki nie zrezygnują z udziału w nich, bo to jednak zupełnie inne doznania i emocje, niż przy słuchaniu, nawet, najciekawszej, płyty? Jafo: W pełni zgadzam się z tym, że koncerty na żywo są widowiskami samymi w sobie, w każdym miejscu wywołującymi inne wrażenia. Co do szczepionek, środków ostrożności - myślę, że uczestnicy koncertów doskonale wiedzą, jak mają się zachować. Na pewno koncerty nie znikną z mapy wydarzeń na świecie, a jeśli ktokolwiek będzie chciał do takiej sytuacji doprowadzić, to pewnie przeniosą się do tzw. "podziemia". Wiadomo wszystkim, że zakazany owoc smakuje najlepiej. Jak więc fani mogą zdobyć CD bądź LP "Space"? Są dostępne w regularnej sprzedaży, czy tylko wysyłkowo, za pośrednictwem waszej strony? Piotr: Tym razem dystrybucja płyt ogranicza się do sprzedaży bezpośredniej przez priv na Facebooku, tj. u mnie (Piotr Sonnenberg) i u naszego gitarzysty (Jarek "Jafo" Michalski). Można również zakupić je w sklepie internetowym u naszego patrona medialnego, czyli na Prowinylcd.com. LP ukaże się w kwietniu 2021 w limitowanej edycji 3D. Dodatkowo fani już w kwietniu mogą liczyć na gadżety i odzież związaną z płytą "Space" (tshirts, longsleeves, kominy). Wojciech Chamryk

202

VINCENT

HMP: Nie tak dawno temu rozmawialiśmy z okazji wydania poprzedniej płyty. Minęło nieco ponad rok czasu i stworzyłeś kolejny krążek. Musisz być bardzo kreatywną osobą? Michael Schenker: Tak, jestem bardzo kreatywną osobą, to leży w mojej naturze. Kreatywność pochodzi z wewnątrz i działa inaczej niż podążanie za trendami. Jeśli za nimi gonisz, to robisz coś, co wymyślili inni, a jeśli spojrzysz w głąb siebie, to zawsze będziesz w stanie wpaść na coś nowego. Nie mam więc żadnego problemu, by tworzyć świeży materiał. Wróciłeś do nazwy Michael Schenker Group, zrobiłeś to z jakiegoś powodu? Michael Schenker Fest będzie istnieć, o ile ludzi będzie na nas stać. (śmiech) Jest to bardzo obszerne przedsięwzięcie rozsiane po całym świecie. Ale wciąż istnieje. Poza tym, i tak wszystko zaczyna się od Michael Schenker Group i wszystkie pochodne projekty poniekąd wchodzą w skład MSG. Daje mi to też trochę większe pole do eksperymentowania, na przykład z brzmieniami akustycznymi. Czuję się dzięki temu spełniony, mam wszystko dopięte na ostatni guzik, ale i tak, kiedy idę naprzód, to wciąż jest to Michael Schenker Group. A gdy jest 50-ta rocznica Michaela Schenkera, to jest to mój jubileusz, a nie MSG, dlatego jest to sprecyzowane. Jak wybierasz ludzi do współpracy, zwłaszcza wokalistów? Zazwyczaj wybieram wokalistów z lat 80tych, w myśl idei Michael Schenker Fest. Podczas nagrywania tego albumu, zauważyłem, że zbliża się moja rocznica, więc postanowiłem ją świętować z moimi przyjaciółmi, z muzykami, których dobrze znam. Jednak składanie albumu w całość z muzykami rozsianymi po całym świecie było dość skomplikowane i przegapiłbym termin rocznicy. Poza tym, to mój agent mi przypomniał o tym jubileuszu. Pamiętam, że któregoś dnia mi powiedział: "Michael, płyta "Lonesome Crow" została wydana w '72." Odrzekłem wtedy: "Aha, to mam dwa lata na świętowanie i zebranie wszystkiego w całość!" Pomyślałem, że może zrobię to kompaktowo. Poproszę Ronniego Rommero, świetnego wokalistę, który śpiewał w "We Are The Voice" z poprzedniej płyty. Barry Sparks cały czas utrzymywał ze mną kontakt i błagał "Michael, chcę być twoim

basistą!". Co chciał, to dostał. (śmiech) Zabawne jest to, że wirus sprawił, że wróciłem do tego, co i tak chciałem robić, ale tym razem to przyszło samo. Nic nie musiałem robić. Nagle zaczęły się urywać telefony, pytając co z tym jubileuszem. Wszystko, co wydarzyło się podczas nagrywania tego albumu było niewiarygodne. Nie mógłbym zaplanować czegoś takiego. Jak wszedłem do studia ze swoimi kompozycjami, to Ronnie zadzwonił, że nie będzie mógł przyjechać, bo nie chce odbywać tej 14-dniowej kwarantanny, a ma swoje obowiązki. Powiedziałem mu, że wszystko jest dobrze i że coś wymyślimy. Ronnie miał śpiewać na wszystkich piosenkach. Na to moja partnerka, Amy, która jest też basistką, ma świetny gust i wie lepiej ode mnie co się grało w ciągu ostatnich 50 lat, powiedziała "Ralf Scheepers jest wolny". Odpowiedziałem, że jej ufam i zaprosiliśmy go. Zaczęli nagrywać już następnego dnia. Nie mogłem w to uwierzyć. Kiedy go usłyszałem, to zmiótł mnie z powierzchni, nigdy wcześniej czegoś takiego nie słyszałem. Jakby tego było mało, Brian Tichy zadzwonił do mojego producenta, Michaela Vossa i powiedział, że z okazji rocznicy ma dla mnie sześć piosenek. Absolutnie zdębiałem. On jest jednym z najlepszych perkusistów na świecie. Potem Tichy znowu zadzwonił do Vossa i powiedział, że jego kumpel, keyboardzista Derek Sherinian, też jest wielkim fanem MSG i też chce mieć jakiś wkład w to przedsięwzięcie. Powiedziałem Michaelowi, że już mamy keyboardzistę sporego kalibru, czyli Steve'a Manna, i jak my go z nim tam zmieścimy? Steve jest subtelny w swoim graniu na klawiszach, one nie dominują, a jednak wciąż tam są. I się zastanawiałem, co ja teraz zrobię z Derekiem? Może zrobimy z nim jam session? Jam z keyboardzistą, nigdy tego nie robiłem. I pomyślałem, że może to jest dobry pomysł? Może fani pokochają to, że zrobiłem coś, czego nigdy nie zrobiłem wcześniej? Byłem podekscytowany, a kiedy usłyszałem efekt końcowy, nie mogłem w to uwierzyć. Na "Drilled To Kill" miałem Vossa, Tichy'ego i Dereka, a piosenka była oszałamiająca. Byłem bardzo szczęśliwy. To było coś, czego nigdy nie zrobiłbym sam, to przyszło samo. Kiedy kolejni muzycy nie mogli przybyć ze względu na obowiązek kwarantanny, to pytałem się Michaela Vossa co mamy robić, bo czas płynie. A on na to, że może weźmiemy Joego Lynn Turnera? Joe Lynn Turner jest jednym z moich ulubieńców, a on miał z nim kontakt. Ściągnęliśmy go do nas, i to było fantastyczne, nagrywali już następnego dnia. To wszystko było szalone. Wszyscy baliśmy się wirusa, ja spędziłem łącznie 42 dni na


kwarantannie, wyobrażasz to sobie? Sporo też popsuł, przygotowujesz się na coś przez cały rok i nagle musisz to odwołać, to jest jakby ktoś cię uderzył w twarz. Jednak gdybym nie miał samozaparcia i nie kontynuował, to ten album by po prostu nie powstał. Cóż mogę powiedzieć, ten album w sumie zrobił się sam. Co sądzisz o Ronniem Romero? Przedtem nigdy o nim nie słyszałem, a kiedy w końcu mogłem się przekonać o jego umiejętnościach na "We Are The Voice", to byłem bardzo mile zaskoczony. Potem odkryłem, że pracował z Ritchiem Blackmorem, a on zawsze miał świetnych wokalistów. Potrzebowaliśmy kogoś, kto mógłby śpiewać jak Ronnie James Dio, Joe Lynn Turner czy Graham Bonnet. Jest sporo podobieństw między mną a Ritchiem, chyba każdy kto z nim pracował, potem trafiał do Michael Schenker Group. (śmiech) Też jest trochę podobieństw w tym jak działamy. To Deep Purple poprosili mnie, bym do nich dołączył A kiedy on odszedł z Deep Purple i ja odszedłem z UFO, to ten sam menadżer znalazł za nas zastępstwa w tych zespołach. To było niewiarygodne. Nasze drogi praktycznie zawsze były jakoś splątane ze sobą. Jeśli chodzi o Ronniego, to kiedy mieliśmy próby w Japonii, on miał zaśpiewać piosenki Grahama Bonneta, ponieważ Graham miał wtedy operację i nie mógł się zjawić. Wtedy zrozumiałem dlaczego Ritchie chciał z nim pracować, byłem oszołomiony jego wokalem. Stwierdziłem wtedy, że jeśli działa to u Ritchiego, to będzie to działać też u mnie. Czy zmieniłeś jakoś sposób tworzenia z okazji 50-lecia działalności? Cóż, cała moja kariera polega na rozwijaniu się, na poprawkach i na podążaniu własną ścieżką. W pewnym momencie, gdy jeszcze grałem dla Scorpions, zrozumiałem, że muszę zrealizować własne wizje. Usłyszał o tym m.in. Peter Mensch, ale wtedy już miałem tyle tych grup składów wałasnego zespołu, a nawet nie wydałem wtedy swojego albumu. Mensch mi pomógł, m.in. w doborze producenta. Załatwił również przesłuchanie w Aereosmith. Potem, pod koniec lat osiemdziesiątych nadszedł czas przeróżnych eksperymentów, na przykład z brzmieniami akustycznymi. Były też sprawy dotyczące praw własności co do UFO i o ile początkowo zgodziłem się na podział pół na pół z Philem Moggiem, to potem oddałem mu to za darmo, bo tego nie potrzebuję. Więc to on jest teraz właścicielem UFO. Rok 2000 był początkiem ery, kiedy mój mózg postanowił, że będzie myśleć jakbym miał z 20 lat, i praktycznie zatoczyłem koło w mojej karierze. Znowu zacząłem inspirować się muzyką z moich wczesnych lat, na przykład muzyką metalową, pomimo tego, że takie zespoły jak Deep Purple też były wtedy moimi ulubionymi. Chciałem by to było szybkie, mocne i dramatyczne. Wróciłem więc do początku. Masz praktycznie status boga gitary jak Hendrix, czy Van Halen. Zastanawiam się jednak, czy kiedykolwiek myślałeś o tym, aby przestać się tym zajmować? O nie, od zawsze byłem zafascynowany graniem na gitarze, jestem bardzo kreatywną

osobą i kocham coś tworzyć. To jest dla mnie hobby, zabawa. Więc grasz na gitarze też dla relaksu? Odkryłem, że kiedy wstaję rano, to mam najwięcej energii, więc biorę gitarę i gram. Nazywam to "granie i odkrywanie" i w ten sposób wymyślam różne rzeczy. Jeśli miałbym grać od rana do wieczora w oczekiwaniu na jakiś pomysł, to byłbym wyczerpany. Dla mnie rano jest idealną porą, mam wtedy świeże pokłady energii po śnie, mózg jest świeży i czuję, że mogę działać i się bawić. Robię to od lat. Jakie dałbyś rady dla kogoś, kto zaczyna grę na gitarze i nie idzie mu najlepej? Po pierwsze, to bym spytał dlaczego ma z tym problemu, a potem kazałbym mu zadać samemu sobie pytanie kim tak naprawdę jesteś. Czy jesteś osobą podążającą za jakimiś trendami? Czy chcesz być sławny i zarabiać duże pieniądze? A może po prostu Foto: MSG chcesz wyrażać siebie i nie oczekujesz w związku z tym sławy? Sporo ludzi nie ma pewności siebie, ale ja zawsze wiedziałem czego chcę. Wyobrażam sobie, że niektórzy ludzie liczą na szybką sławę i pieniądze. Podejmij więc decyzję kim jesteś, odpowiedz sobie na to pytanie. Nie ma nic złego w kopiowaniu, czy podążaniu za trendami dopóki jesteś zadowolony, ale jeśli się zmagasz się z problemami, to spytaj się samego siebie dlaczego tak jest. A zmagasz się z nimi, ponieważ nie wiesz kim tak naprawdę jesteś. To jest to, co zrobiłem. Po prostu bądź sobą i zajrzyj w głąb swojej kreatywności. Jeśli ludzie kochają to, co robisz, to jest to tylko wisienka na torcie. Zdecydowałeś się na przerobienie "In Search of the Peace of Mind"", czyli pier wszej piosenki, którą napisałeś dla Scorpions, dlaczego? Ponieważ jest to pierwsza muzyczna kompozycja, jaką zrobiłem w życiu. Miałem wtedy piętnaście lat. Ciekawostka, na "Lonesome Crow", to mi było przypisywane autorstwo tekstów, pomimo tego że wtedy kompletnie nie umiałem angielskiego, nigdy wcześniej nie pisałem tekstów w tym języku. Nie pamiętam kto tak naprawdę napisał teksty. Ta piosenka to początek Michaela Schenkera. A solówki były tak idealne, że nie zmieniłem ani jednej nuty. A nie wiem skąd się wzięły, po prostu one wyszły ze mnie. Jeśli posłuchać reszty "Lonesome Crow", to słychać, na tym albumie, że dopiero się rozwijam, jestem pół-amatorem. Ale ta kompozycja brzmi wspaniale. Nie wiem co mnie tak natchnęło. Pomyślałem, że ta piosenka po prostu musi być też na nowym albumie. Chciałem stworzyć coś epickiego. Ta piosenka brzmi jak wewnętrzna rozmowa z

samym sobą, bo użyłem tam przeróżnych efektów i zabiegów artykulacyjnych. Spytałem się Gary'ego Bardena, czy mógłby zaśpiewać pierwszą zwrotkę, na co się zgodził, i zabrzmiało to pięknie. Naprawdę, nie mógłbym zrobić tego albumu całkiem sam, a rezultat przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Czyli powrót do tego kawałka był dla ciebie czymś bardzo emocjonalnym? Teraz, po pięcdziesięciu latach wydajesz się być spełnionym artystą, z tuzinami płyt na koncie. Jako iż wróciłem do punktu wyjścia i zatoczyłem koło, mogę teraz robić co zechcę. Jestem spełniony. Zrobiłem po drodze tyle eksperymentów, które również były dla mnie bardzo ważne, ale teraz mogę po prostu iść. Iść i robić cokolwiek. Powiedziałeś kiedyś, że chciałbyś zrobić nagrać coś wspólnie z Klausem Meine, próbowałeś? Zrezygnowałem z tego pomysłu. Nie będę prał brudów publicznie, jest mi dobrze jak jest, nie chcę robić czegoś, co sprawiałoby mi dyskomfort. Niech oni będą sobą. Scorpions to są Klaus i Rudolf i oni mają swoje sprawy, Phil Mogg jest teraz pełnoprawnym właścicielem UFO. A Michael Schenker jest po prostu sobą. I wszystko jest w porządku. Żałujesz czegoś? Zrobiłem wszystko, co chciałem zrobić. Każda decyzja, jaką podejmujemy kształtuje to, jakimi ludźmi dzisiaj jesteśmy. Więc jak mógłbym żałować czegokolwiek? Igor Waniurski Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

MICHAEL SCHENKER GROUP

203


Milowy krok Debiutancki album Sandbreaker "Worm Master" potwierdza, że w słowach lidera grupy nie ma cienia przesady i faktycznie ciężki do granic możliwości, pure doom death metal jest podstawą jej stylu i brzmienia. Trudno też jednak nie zauważyć, że słychać tu również inne wpływy, choćby stonerowe, co tylko dodaje tej płycie atrakcyjności. Do tego Sandbreaker zapowiada już kolejne wydawnictwo, bo pandemiczne czasy sprzyjają twórczej pracy. HMP: Ciepłe przyjęcie i dobre recenzje debiutanckiej EP-ki zmobilizowały was do intensyfikacji prac nad pierwszym albumem, czy też od razu zakładaliście, że ukaże się on jakiś czas po "Sandbreaker"? Doombardier: Od samego początku mieliśmy do wyboru dwa warianty: pierwszy, to jakaś krótka pozycja (EP-ka, demo) lub opcja numer dwa, pełnometrażowy, wielki strzał. Wybraliśmy jednak opcję numer jeden, żeby jak najszybciej zaistnieć w czasoprzestrzeni oraz uwiecznić to, w jakiej byliśmy kondycji na samym początku. Fajnie jest potem dla samych siebie porównać postępy, ewolucję we własnej muzyce oraz percepcję brzmienia. Mobilizacja nastąpiła rzeczywiście po ukazaniu się EP-ki, choć w momencie jej wydawa-

do popularności samego gatunku, można na sprawę spojrzeć dwojako: z jednej strony mówimy tu o mało popularnej szufladzie, do której należą "doom metal", "funeral doom", death doom", a z drugiej strony nie ma większych pasjonatów i oddanych kolekcjonerów niż przy takich niszowych gatunkach. Na samej popularności nam nie zależało i nie chcieliśmy w kwestii naszej muzyki w jakikolwiek sposób pójść na kompromis czy robić coś pod publiczkę, dlatego byłem przygotowany na wydanie płyty własnym sumptem.

nia materiał na płytę długogrającą był prawie gotowy. Jednak oficjalne wydanie w postaci CD i winyla było wielkim krokiem milowym dla takiego "garażowego" projektu, jakim na samym początku był Sandbreaker. Wraz ze skrystalizowaniem się składu i z pierwszą oficjalnie wydana EP-ką mogliśmy się w końcu mienić zespołem.

muzyki fascynowały mnie ekstremalnie ciężkie i wolne rejony. Być może to, w jaki sposób wygodnie jest mi grać na garach predestynuje mnie do takiej muzyki. Moim marzeniem przy powoływaniu pierwszej kapeli było, by stała się najbardziej ekstremalnie ciężką i wolną w Polsce. Czy to się udało? Nie wiem, ale ten sam plan mam w przypadku Sanbreakera i mam nadzieję, że tym razem się powiedzie. No, może tempo samych utworów nie jest już tak nikczemne, ale wolno musi być, czasem bardziej, czasem mniej. Inspiracje czerpiemy głównie z death metalu, dzięki czemu sami czujemy się w tym dobrze. Jedno jest pewne, to ma być ciężki do granic możliwości, pure doom death metal!

To w sumie naturalny proces, ale czasy mamy nietypowe, a do tego nie ma też co ukrywać, że wybrana przez was stylistyka nie cieszy się w Polsce jakąś szczególną popu larnością? Ciepłe przyjęcie EP-ki było rzeczywiście zaskoczeniem. Z tego co pamiętam, po kilku godzinach od udostępnienia w sieci naszej muzy odezwały się trzy czy cztery podziemne wytwórnie, co było dla mnie osobiście wielkim sukcesem, gdyż zwrócenie na siebie uwagi przyszło nam dosyć łatwo, a przecież dookoła jest wiele ciekawych zespołów. Co

204

SANDBREAKER

Musi wam jednak być dobrze w waszej niszy, skoro już od lat fascynują was takie właśnie dźwięki? Od początku mojej przygody z tworzeniem

Można też powiedzieć, że Sandbreaker powraca do korzeni funeral doom metalu, do tego, co na pierwszych materiałach grał Gallileous, który ostatnio szedł jednak bardziej w kierunku retro rocka?

Mam nadzieję, że Sandbreaker nigdy nie popełni takiej gafy, jak Gallileous. Przy okazji chciałbym przypomnieć, ze jestem założycielem Gall'a i ostatnim oryginalnym załogantem z pierwszego składu. Od samego początku plan był jeden, już o tym wspomniałem: grać najciężej jak się da. Dla mnie osobiście ten rozdział jest już zamknięty. Niestety pomysł na ciężkie granie w Gall'u był spychany z płyty na płytę. Po wspólnych koncertach z Jex Thoth i Kadavar ostatnią deską ratunku był mój heretycki pomysł na "Retro Doom" (że tak to nazwę), niestety nawet to było nierealne do wykreowania. Mimo skupowania przeze mnie za fortunę starych Ludwigów z blue olive badge i innych gadżetów perkusyjnych z lat 70. oraz studiowania patentów perkusistów z tamtego okresu, muzyka coraz bardziej odpływała w stronę zwykłego rocka, ze zwykłym brzmieniem, co było fajne dla samego grania, ale nie sprawiało mi satysfakcji i gdzieś umykał ten doommetalowy duch, który towarzyszył nam w Gallileous od początku. Rozstanie to były ciężkie chwile, ale kiedy połączę kropki do tyłu, myślę sobie, że szkoda, że nie doszło do tego wcześniej, ponieważ teraz widzę, że jeśli masz wizję na kapelę i reszta ci ufa, to można góry przenosić! Stoner jest jednak dla was równie ważny bez tego surowego, pustynnego klimatu muzyka Sandbreaker byłaby niepełna? Tego stonera staramy się dozować jak najmniej. Najważniejszą substancją dla prawdziwych uniesień lub jak kto woli "dołów" w naszej muzyce jest death doom. To ma być ciężki walec, a raczej ta piękna piaskarka z okładki pierwszej Ep-ki, niszcząca wszystko na swej drodze. Jeśli tworzymy jakiś utwór to zawsze jest on odzwierciedleniem osłuchanych patentów deathmetalowych, które poznałem w latach 90. No może w zwolnionym tempie (śmiech). Pustynny klimat jest ostatnią rzeczą zaczerpniętą z dzisiejszego stonera. To powieść "Diuna" Franka Herberta, do której nawiązujemy, nadaje charakteru i klimatu. Kiedy zastanawiałem się jak bardzo nasza muzyka może zbliżyć się do stonera naszła mnie taka refleksja, że nie może. I świadomie, jeśli tylko się da, unikamy dobrze rozpoznawalnych "stałych fragmentów gry" (że tak to ujmę w żargonie komentatora sportowego). Mimo wszystko stoner istnieje w naszej podświadomości i chcąc nie chcąc, jakby przypadkiem, może coś zaistnieć w ten deseń. I tu podkreślę, ani to zaleta, ani przywara. Sandbreaker to przede wszystkim death doom metal z elementami … i tu wstaw to, co ci pasuje (co tam usłyszysz). Zresztą już wasza nazwa potwierdza, że nie interesują was oczywiste rozwiązania, bo w końcu jak połamać piasek? (śmiech) No właśnie, jak? Jak żyć? Sama nazwa miała być niestandardowa, miała epatować czymś absurdalnie ciężkim, silnym i mocnym, a jednocześnie surrealistycznym, tak jak tematyka naszych utworów nawiązująca do świata "Diuny". Tak naprawdę połamać piasku nie dasz rady, ale jak śpiewam w jednym z utworów z nadchodzącej EP-ki "Be like sand"... czyli "Bądź jak piasek", parafrazując filozofię Bruce'a Lee - toruj sobie drogę... przejdź szczelinę i pęknięcia... dopasuj się kształtem.


Można to przełożyć do sytuacji w Sandbreaker. Kiedy kompletował się skład, musiałem podjąć decyzję o śpiewaniu - dopasowałem się, kiedy w Sandbreaker powstało małe pękniecie między mną, a gitarzystą Kamikaze, przecisnąłem się przez to i zasililiśmy zespół o drugiego gitarzystę znanego jako Red Razor, który odpowiedzialny jest za te zacne sola! Podsumowując: "Bądź jak piasek"! Nie poddawaj się i adaptuj do sytuacji! Hasło: "Diuna", odzew? Wygląda bowiem na to, że twórczość Franka Herberta miała na was spory wpływ? Odzew: Sandbreaker! Ma spory, to mój osobisty sentyment do tej książki z dawnych lat, sprawił, że kiedy lepiej sobie o niej przypomniałem, wpadł mi do głowy genialny pomysł na połączenie doom metalu ze uniwersum Diuny (śmiech). Nie chciałem mega nihilistycznych tekstów, ponieważ jestem na innym etapie swojego życia. Kiedyś jako buntownik postrzegałem pewne sprawy inaczej, teraz sam muszę troszczyć się o rodzinę i rzeczy, jakie chciałbym przekazać w tekstach, o których czasami dyskutuję z bliskimi mają charakter bardziej uniwersalny czy nawet rozrywkowy. Z drugiej strony jesteśmy kapelą doommetalową i śmierć, zabijanie czy emocje nienawiści, kary i zemsty spokojnie znajdziesz, bo to bardzo ludzkie i nie można w imię poprawności o nich nie przypominać, przecież istnieją obok nas. (śmiech) Ciekawe jak Herbert zareagowałby na "Worm Master", skoro odrzucały go nawet te lżej grające zespoły lat 80. (śmiech). Nie ma się jednak co dziwić, skoro muzyką jego młodości był tradycyjny jazz czy swing myślisz, że każde pokolenie ma swoje dźwięki, a to, co pojawia się później już tylko odrzuca, bo jest za głośne, za trudne czy po prostu niezrozumiałe? Z tym odrzuceniem to nie wiem czy było to ze względów estetycznych czy może raczej brak finansowego porozumienia. Ja uważam, że Herbert w obu kwestiach miał do tego prawo. Ja sam muszę uważać przy pisaniu tekstów, żeby nie umoczyć na prawach autorskich, staram się jak najmniej używać nomenklatury zaczerpniętej z książki, więc niektóre rzeczy muszę nazywać po swojemu. Jeśli chodzi o pokoleniową różnicę w muzyce i sztuce to rzeczywiście każda generacja ma swoich bohaterów i idoli. Ja miałem Gustlika, a mój syn Spidermana, (śmiech), w muzyce jest podobnie. Więc rzeczywiście Herbert mógł mieć problem ze zrozumieniem "szarpidrutów". U muzyków wygląda to jednak zwykle inaczej, czego jesteście najlepszym przykładem, nie zasklepiwszy się wyłącznie w stylistyce wczesnych lat 90., ale poszukując czegoś nowego? Podstawa naszej muzyki rzeczywiście jest osadzona w stylistyce lat 90., to był złoty okres mojej młodości. Każda płyta z pierwszej połowy lat 90., którą nabywałem była niesamowitym przeżyciem. Zespołów było jakby mniej, ale każdy w niepowtarzalny sposób tworzył swoją historię. Mówimy tu oczywiście o death czy doom metalu. Większość tytułów właśnie z tamtego okresu jest dziś nazywana kultowymi klasykami. Pomysł na

Sandbreaker w głównej mierze opiera się na kontynuowaniu tej pięknej death-doomowej tradycji, ale z tego, co wiem, nasz gitarzysta Kamikaze, którego riffy są wykorzystywane najszerzej w kawałkach, inspiruje się nieoczywistymi rzeczami jak flamenco i folk. Także gdzieś po drodze czerpiemy z różnych stron świata. Mnie osobiście interesowałoby pójście w stronę muzyki filmowej, mimo, że granej na klasycznych rockowych instrumentach. Być może za jakiś czas spróbujemy bardziej poeksperymentować z takimi klimatami. Stroicie się niżej niż zwykle, wykorzystujecie jakieś specjalne efekty, wpływające na rezultat końcowy waszego brzmienia - pot wornie ciężkiego i mrocznego? Mimo, że gram tyle lat w zespole nie będę mógł ci odpowiedzieć fachowo na to pytanie, gdyż najzwyczajniej w świecie nie jest to moja działka i na pewnych terminach się nie znam. Jednocześnie jestem orędownikiem i pilnującym podstawowego dogmatu mówiącego, że: "Sandbreaker ma być najcięższym i najbardziej ekstremalnym, brzmieniowo zespołem gdzieś na granicy komfortowego grania". "Tak każe obyczaj". (śmiech) To chyba najkorzystniejsze rozwiązanie, kiedy ma się w zespole kogoś, kto może zająć się również produkcją, a do tego zaprzyjaźnione studio? Tak, wszystkie ręce na pokład. Rzeczywiście wykorzystujemy w jakimś sensie sytuację, która pozwala nam na pracę w komfortowych warunkach. Oprócz tego podczas nagrywania realizator, którym jest nasz basista Grey Eminence, wie doskonale jaki efekt chcemy uzyskać, ponieważ staje się jednocześnie twórcą i tworzywem. Polecam każdemu Soundstitute Studio i Arkadiusza Dzierżawę jako inżyniera dźwięku, gdyż oprócz intuicji muzycznej można również polegać na jego długoletnim doświadczeniu w branży muzycznej, nie tylko metalowej. To co słychać na "Worm Master" jest efektem, choćby po części, wspólnego grania w studio czy całość materiału była nagrywana partiami, począwszy od perkusji? Przy nagrywaniu materiału na EP-kę i płytę oraz nadchodząca świeżą EP-kę wypracowaliśmy swój własny sposób działania: forma nagrywania jest całkowicie bez metronomu i na żywioł. Na pierwszy rzut idzie gitara wraz z perkusją, co pozwala na niczym nieskrępowaną możliwość improwizacji. Każdy kawałek nagrywany jest parę razy od początku do końca bez cięcia i z tego wybierany jest najlepszy zapis całości. Mamy tu pewność, że nagranie odzwierciedla kondycję i morale zespołu w danym momencie. Potem praca przypomina nagrania sesyjne i kolejno nagrywane są pozostałe instrumenty, aż do pełnego zapisu. Nad całością "czuwa gospodarz domu (studia) i nie da on krzywdy zrobić nikomu". (śmiech) Wiele zespołów marzy jednak o nagrywaniu w studio na setkę - wy również myślicie o czymś takim, brzmienie Sandbreaker zyskałoby na tym? Nagrywanie na setkę byłoby ciekawym doświadczeniem. Nasz dotychczasowy sposób

można opisać jako nagrywanie na 50-tkę, bo pierwsze dwa instrumenty idą na żywioł. Być może kiedy zespół będzie ze sobą bardziej ograny pokusimy się o taki eksperyment. Na ten czas nie mówię nie, nie mówię tak. Jeśli chodzi o brzmienie, to mogłoby pachnieć jeszcze bardziej piwnicą lub garażem. To jednak jeszcze przed nami. Mimo wszystko staramy się jak najmniej kleić, bo może to sabotować organiczny efekt końcowy. Ma być naturalnie, żywiołowo czy nawet przebojowo i przede wszystkim dynamicznie. Moja gra na beczkach, to jak ja sam siebie miałbym opisać, to takie skrzyżowanie Chrisa Reiferta z Autopsy w połączeniu z Meg White z White Stripes: technicznie nie jest, ale stylowo musi być. Pandemia i lockdown nie pokrzyżowały wam planów, ale chyba jednak trochę utrudniły pracę, bo nagrania finalizowaliście w marcu? Rzeczywiście pandemia rozłożyła wszystko w czasie, ale być może pozwoliło to na głębsze skupienie się na produkcji, miksie i masteringu. Takie dziwne czasy... Ale nie wpłynęło to w żaden sposób na jakość, a wręcz przeciwnie, pozwoliło na dopracowanie efektu finalnego. Jedyne co ucierpiało to ilość prób, ale i te nieliczne były owocne, bo po skończeniu albumu byliśmy w trakcie tworzenia nowej EP-ki. Dochodziły do nas słuchy, że płyta jak na długograj jest zbyt krótka, więc postanowiliśmy wyjść naprzeciw oczekiwaniom i dograć we wrześniu cztery utwory, które ukażą się zaraz na początku nowego roku. Wracając jednak do samego problemu pandemii i lockdownu, zastanawia mnie fakt, że ludzie, szczególnie ze sceny metalowej i w większości mieniący się wolnomyślicielami, nie zadają pytań, czy to wszystko jest zasadne? I nagle kapele, które szanuję sprzedają szmaty na pysk, czy nasz narodowy pierwszy okultysta Adaś Nergal propaguje noszenie tego gówna na ryju? Nikt nie zadaje pytań, nikt nie powątpiewa, nie patrzy w statystyki? Tacy kurwa anty-sytemowcy, a łykają medialno-rządowe śmieci informacyjne jak pelikany! Ja osobiście zadaję mnóstwo pytań i na żadne nie dostaję dostatecznie kompetentnej odpowiedzi, a to już zapala u mnie czerwoną lampkę zasadności tej chorej sytuacji! "Worm Master" to nie tylko muzyka, ale też dopracowana, rysunkowa szata graficzna jak doszło do waszej współpracy z Novaldo? To wasz fan z Indonezji? Wręcz przeciwnie, to ja jestem fanem prac

SANDBREAKER

205


tego artysty. Uwielbiam zaprzęgać do współpracy różne ciekawe postacie i to ja zaproponowałem mu wykonanie okładki pod naszą muzykę. Najpierw był front, a potem, z racji tego, że nie mamy jeszcze zdjęć zespołowych, tył z naszymi podobiznami w tej samej stylistyce. Z całości jesteśmy bardzo zadowoleni i mogę zdradzić, że gotowa jest już okładka jego autorstwa na nadchodzącą EP-kę "Children Of The Erg". Album ukazał się w lipcu, czyli o jego kon certowej promocji możecie, póki co, tylko pomarzyć? Tak, rzeczywiście to jest główny mankament tych całych lockdownów. Mam nadzieję, że ludzkość odeprze atak tej dziwnej pandemii. Nie jesteśmy sami w tej sytuacji, jak każdy inny zespół musimy cierpliwie to przeczekać. Oby chodzenie na koncerty obyło się bez obowiązkowych szczepień, bo już takie wieści do mnie trafiły, że będzie trzeba posiadać książeczkę szczepień jak u psa! Nie bagatelizuję sytuacji, ale działania nie są współmierne do wydarzeń! Na razie pozostaje nam nagrywać, a spotkania z maniakami przełożyć na lepsze czasy. To dlatego, nie ociągając się, zaczęliście nagrywać kolejną EP-kę? Są nowe utwory, jest czas, nie ma więc co z tym zwlekać? Tak właśnie, między innymi dlatego troszkę przyspieszyliśmy nagrywanie, ale materiał mieliśmy gotowy już wcześniej. Na horyzoncie pojawiały się decyzje różnych europejskich rządów o możliwości lockdownu, w tym także i Polski, więc trzeba było wykorzystać dobra formę zespołu i jak najszybciej zarejestrować nasze pomysły. Nasze próby są bardzo owocne, zaczerpnięte trochę z filozofii mojego znajomego tatuażysty Toffiego, który wymyślił sobie takie wyzwanie przez jeden rok, żeby każdego dnia narysować jeden projekt tatuażu. Jedne lepsze, jedne gorsze, ale po całym roku miał do dyspozycji 365 pomysłów. Postanowiłem zastosować podobny klucz do pracy nad muzyką w Sandbreaker: z każdej próby jeden kawałek! Czasem ciekawa improwizacja oparta w połowie na przygotowanych riffach, nagrana na telefon staje się ciekawym hitem, do którego po jakimś czasie wracamy, żeby wszystko dopracować i móc nazwać go pełnowartościowym utworem. Kiedy planujecie premierę tego wydawnictwa, jeszcze na koniec tego roku, czy też wiosna 2021 będzie bardziej prawdopodob nym terminem? Jak już wcześniej wspomniałem EP-ka "Children Of The Erg" została nagrana we wrześniu. Na dniach będzie miksowana i zakończona. Także myślę, że dosłownie pierwszego stycznia po północy będzie opublikowana internetowo, a potem na fizycznym nośniku CD lub 7". To wszystko będzie zależało od tego czy Marcin z Mythrone Promotion dalej będzie nami zainteresowany po tym, co zaprezentujemy na czterech premierowych utworach. Jak na moje ucho mogę potwierdzić, że dalej gramy Fucking Heavy Death Doom Metal i tak już zostanie. Wojciech Chamryk

206

SANDBREAKER

Oldschool Metal Maniac # XX 2021 Stali czytelnicy magazynu wydawanego przez Leszka Wojnicza-Sianożęckiego wiedzą doskonale, że Bathory pojawia się na łamach OMM regularnie, by wspomnieć tylko cykl obszernych artykułów "Zrodzony w wiecznym ogniu piekła". Jednak jubileuszowy, dwudziesty numer pisma to prawdziwy hołd dla Quorthona (1966-2004), co zapowiada już zresztą podtytuł "A tribute to Bathory". Mamy tu bowiem ni mniej, ni więcej, tylko aż 200 (!) stron, poświęconych szwedzkiemu prekursorowi black oraz wiking metalu, traktujących o latach 1983-1991, czyli pierwszych sześciu albumach Bathory. Dla wielu fanów i recenzentów był to najciekawszy artystycznie etap działalności Quorthona, naznaczony wspaniałymi, a do tego jakże odmiennymi, płytami. Każdej z nich, to jest: "Bathory" (1984), "The Return..." (1985), "Under The Sign Of The Black Mark" (1987), "Blood Fire Death" (1988), "Hammerheart" (1990)

oraz "Twilight Of The Gods" (1991), poświęcono tu multum miejsca, z ukazaniem kulis ich powstania czy tłem epoki. Nie brakuje też innych, arcyciekawych materiałów, jak choćby fragmentów archiwalnych wywiadów z lat 80. i 90. oraz mnóstwa, nierzadko unikalnych, fotografii. Kolekcjonerów na pewno zainteresują kolejne części "Bathory vinyl collectors", przedstawiające różne edycje LP's Bathory, na przykład odmienne labele wydań debiutu z Combat (USA) czy jego pirackie edycje z lat 2003-2019, również w wersji picture disc. Zaciekawiają też oficjalna, koreańska edycja "Under The Sign Of The Black Mark" z roku 1993, kiedy przecież winyl był w totalnym odwrocie, czy też różne wydania "Twilight Of The Gods", w tym picture z Black Mark oraz czarne z Korei (King Records) czy Brazylii (Hellion Records). Są też wywiady z Watain, Eurynomos, Sarcófago, Mystifier, Necrophobic, Hades, Agressor, Ereb Altor i Enslaved, ale - jakże by inaczej poświęcone przede wszystkim Quorthonowi i Bathory, bo na wszystkie te zespoły wywarł on ogromny wpływ. Mamy tu również rozmowy z Professor Black, to jest Christopherem Westonem, znanym choćby z Aktor, High Spirits czy Pro-fessor Black, który od jakiegoś czasu pracuje nad książką o Bathory oraz José Luisem Cano Barrónem, wielkim fanem metalu z Meksyku, z którym przed laty wymieniałem winylowe płyty. On wydał już obszerną biografię Bathory "Del hades al valhalla... Bathory - La historia epica", której polskie tłumaczenie "Z Hadesu do Valhalli..." ma ukazać się na dniach. Jak więc widać najnowszy numer "Oldschool Metal Maniac" to mus dla fanów Bathory, czy generalnie klasycznego metalu, bo takich monograficznych pozycji na rynku prasowym nie ma zbyt wielu. Wojciech Chamryk


Zelazna Klasyka

Saxon -Strong Arm Of The Law 1980 Carrere

Kiedy zaczynałem poznawać muzykę heavy metalową trochę głębiej, czyli kiedy już znałem wierzchołek góry jak Iron Maiden, Black Sabbath, Judas Priest czy Venom, jedną z pierwszych i bardziej interesujących kapel okazał się Saxon. Co dziwne, nie lubiłem tej kapeli i przekonałem się do niej dopiero w momencie, kiedy kumpel ponagrywał mi ich wczesne albumy. Czytając o nich w prasie czy też słysząc o nich gdzieś w rozmowach reagowałem totalnie obojętnie. Czemu tak było? Tego nie umiem racjonalnie wytłumaczyć. Z jakiegoś powodu traktowałem Saxon jak jakiś twór niższej kategorii, a moje ukochane Iron Maiden było wszystkim i zapełniało światek heavy metalu. No ale w końcu dostałem w łapy kilka wypalonych płytek i trzeba było się do tego jakoś ustosunkować. Pamiętam, że wtedy największe wrażenie zrobiły na mnie dwie płyty - "Strong Arm Of The Law" i "Power And The Glory". Te pozycje do dziś są moimi ulubionymi Saxonami, chociaż "dorosłem" do pozostałych i debiut również jest świetny, więc też zastanawiałem się, która z nich powinna znaleźć się w Żelaznej Klasyce. Padło na longplay z 1980 roku. Klasyczny okres Saxon bogaty jest w typowo brytyjskie granie heavy metalu. Każdy z albumów zawiera dawkę melodyjnego, ale okraszonego kąśliwymi gitarami metalu, który też tak naprawdę osadzony jest głęboko w hard rocku. Brzmi Saxon dostojniej, trochę mniej agresywnie niż Raven czy Iron Maiden, ale ich kawałki zyskiwały wiele na żywo. Dlatego też ten klasyczny czas idealnie podsumowuje koncertówka "The Eagle Has Landed" wydana w 1982 roku i można traktować ją jako swoiste "Best Of" grupy. Po niej ukazał się wspomniany "Power And The Glory" a potem… Potem dla jednych

najlepsze, dla innych najgorsze płyty, jakie zespół popełnił. No cóż, kto nie flirtował z Ameryką i nie kombinował z brzmieniem, niechaj pierwszy rzuci wzmacniaczem! Wróćmy do meritum. Klasyczny okres to cztery krążki - "Saxon", "Wheels Of Steel", "Strong Arm Of The Law" oraz "Denim And Leather". Sam nie wiem dlaczego trzeci z nich wywarł na mnie najlepsze wrażenie. Może zdecydowało to, że jako pierwszy powędrował do odtwarzacza? Możliwe. Jednak równie prawdopodobnym jest to, że okazał się świetną wypadkową dwóch poprzednich. Jakby ulepszoną wersją "Kół ze stali". Na każdym z tych krążków jest kilka świetnych numerów. Przecież "Wheels…" mają kultowe "747 Strangers In The Night", a "Denim And Leather" - "Princess Of The Night" czy tytułowy. Mimo wszystko od lat darzę sentymentem "Strong Arm Of The Law" i uważam, że wtedy Saxon był prawie że na szczycie swojej artystycznej drogi. Rozpoczyna się ta jazda ultra klasykiem w postaci "Heavy Metal Thunder". Metal, burza, grzmoty, szaleństwo - to częste motywy świata odzianych w skóry gości. Ten numer to istny, przetaczający się w stereo grzmot, stający się burzą dźwięków i soczystego wokalu. Totalny temat, który stał się żelaznym punktem koncertów Saxon. Potem, bez oddechu dla słuchacza, wjeżdża "To Hell And Back Again". Dla mnie, fetyszysty melodii, ten kawałek to mistrzostwo linii melodycznej. Nie ukrywam, że takie smaczki spowodowały, że zacząłem o wiele przychylniej patrzeć na ten zespół. Zadziorność i kopalnia dobrych motywów - taki był i, w sumie, jest Saxon do dziś. A na koncertach? Kto nie był, niech żałuje! Kolejny numer to też bezsprzeczny konkret. Tytułowy powala nosorożca swoim klimatem i w niczym nie ustępuje poprzednikowi "Wheels Of Steel". Nad wszystkim utrzymuje się brytyjska flegma, to granie trochę przez mgłę, ale nie ma w tym nic, co spowodowałoby kwaśną minę. Esencja angielskiego heavy metalu. Gitary Paula Quinna i Grahama Olivera tną jak brzytwy, bas Steve Dawsona jest niczym motocykl a Pete Gill uwija się niczym mała elektrownia za swoim zestawem. Nad wszystkim brzmi dostojny, lekko suchy, ale wyraźny i mocny wokal Biffa Byforda. Kiedy trzeba kapela lubi i umie się rozpędzić. Jeśli te wcześniejsze kawałki mogły mieć średnie tempa (oprócz otwieracza) to następne "Taking Your Chances" i "20.000 FT" mogą zaprzeć dech. Saxon wrzuca kolejny bieg i niczym harley bulgocząc odchodzi w parę sekund. Może nie są to najwybitniejsze kawałki w historii heavy metalu,

ale do klimatu płyty pasują idealnie i mają w sobie wszystko to, czego od tego gatunku można oczekiwać. Warto pamiętać, że album wyszedł w 1980 roku, a więc Saxon był już mocno rozpędzony, kiedy inne zespoły z NWOBHM dopiero się rozkręcały. Dlatego też może wydawać się lekko ślamazarny przy Raven, Atomkraft czy Iron Maiden, ale ekipa Biffa w żadnym wypadku w epoce za taką nie uchodziła. Wspólna trasa z Motorhead pod koniec lat 70. mówi wszystko. Druga strona oprócz "20.000 FT" ma też dwa, dość mało popularne i lekko zapomniane kawałki. Mowa o "Hungry Years" i "Sixth From Girls". Jakoś totalnie nie wyróżniające się, być może w ocenie zespołu wrzucone po to, by zagrać trochę na czas? Nieważne. Mogą stanowić przyjemną przerwę przed wieńczącym krążek "Dallas 1 PM", który to jawi się jako jeden z najlepszych kawałków w historii grupy. Jest też idealnym przykładem, że od zawsze Saxon stawiał na teksty "o czymś" i bardzo często Biff sięgał po tematy historyczne (zresztą jest wielkim fanem historii). W tym przypadku numer opisuje zamach na prezydenta Kennedy'ego. Dallas, godzina 13.00, padają strzały. I wchodzi piękny gitarowy motyw. Warto posłuchać "Dallas 1 PM" głośno, by w pełni rozkoszować się kapitalną formą wyrazu. Album w swoich niecałych 38 minutach może uchodzić za stuprocentową klasykę heavy metalu. W dyskografii Saxon to jedna z najlepszych płyt. Coś, czego jeszcze nie było na surowym debiucie, coś czego odrobinę brakowało na "Wheels Of Steel". Na swoim trzecim albumie chłopaki z Barnsley umiejętnie wyciągnęli wnioski i odpalili prawdziwą petardę. Od momentu wydania "Strong Arm Of The Law" stali się o wiele bardziej znaczącą kapelą i z każdą kolejną płytą rośli w siłę. Myślę, że wiele nie trzeba, żeby polubić te dźwięki. To wręcz naturalne środowisko wszystkich, którzy uwielbiają surowe, ale nie pozbawione melodii stalowe, heavy metalowe kawałki pełne energii ale też pewnego rodzaju dostojeństwa. Dziś pomału taki sposób grania odchodzi do lamusa, więc pielęgnujmy takie krążki. To wszakże elementarz! Adam Widełka

ZELAZNA KLASYKA

207


W sumie wytwórnia ta dopiero co zaczęła swoją działalność. Oficjalną datą ich powstania jest 1 stycznia 2018 roku. Pochodzi z Florydy i jak na razie wypuściła kilka pozycji związanych z tamtejszym thrash metalowym podziemiem z przełomu lat 80. i 90. Ale nie tylko, bo ich pierwsze wydawnictwo Revelation "Spiritual Wind" dotyczy kapeli stricte heavy metalowej w dodatku z nurtu white metal, a składanka "A.R.T. Records Singles Series Vol 1." przypomina kapele z całego terytorium USA. W swoim manifeście deklarują, że chcą zajmować się przypominaniem zapomnianych materiałów związanych ze sceną thrash, death, crossover, speed/power i klasycznego metalu. Niemniej w planach mają również premierowe materiały, nie tylko związane z florydzka sceną i już na styczeń planowane jest wydanie płyty chilijskiego thrash metalowego Betrayed z materiałem nagranym bodajże w roku 2017. Myślę, że warto się przyjrzeć działalności tej wytwórni, bo na światło dzienne wyciągają nieznane perełki z amerykańskiego undergroundu.

Revelation - Spiritual Wind 2018 Thrashback

Revelation powstał w połowie lat 80. w małej miejscowości Jupiter na Florydzie. Swego czasu ta okolica kojarzona była z hodowlą koni oraz później z aktorem Burtem Reynoldsem. Kapela działała w składzie, Mike Roy (śpiew), Edward Veitch (gitara), Richard Veitch (perkusja), Brian Shinn (gitara) oraz Brad Brothen (bas). Panowie z Revelation bardzo starali się aby zaistnieć w szerszym wymiarze. W roku 1987 wydali demo "Visions", na którym znalazły się trzy utwory. Rok później nagrali kolejny materiał, "Spiritual Wind", który miał być ich debiutancką płytą. Kapela sporo koncertowała na lokalnej scenie występując z takimi zespołami jak Lady Sabre, Intruder, Warinstoch i Eden Rock. Zdarzyło się też, że zagrali występ z bardziej znanymi zespołami jak Messiah Prophet czy Barren Cross. Po nagraniu "Spiritual Wind" grupa działała jeszcze parę lat, w tym czasie doszło nawet do epizodu rozmów z Atlantic Records. Prawdopodobnie w 1991 roku trzech muzyków Revelation dołączyło do kapeli Brother Grimm. Niestety o zakończeniu kariery oraz ewentualnych poczynań muzyków w innych kapelach nie ma wiarygodnych źródeł. Panowie z Revelation przyznawali się do inspiracji Iron Maiden i Judas Priest, i te inspiracje są słyszane na materiale z "Spiritual Wind", ale jakby przez mgłę. Niemniej w takim "Young Warrior" są wyraźne, choć pewnie znajdą się tacy, co będą się upierali, że to już amerykańskie power metalowe naleciałości. Co by nie pisać muzyka Revelation jest bardziej uwięziona w lżejszych amerykańskich brzmieniach. Z pewnością związane jest to też z tym, że formację zaliczano do nurtu white metalu, a także ze względu na osobę lokalnego producenta Stevena Milesa, który mocno wypolerował brzmienie zespołu. Jakoś ich muzyki kojarzy mi się z wymienianym tu Barren Cross, którego muzyka jest również bardzo dopieszczona i przestrzenna. Niemniej gitary w Barren Cross są bardziej konkretne i mocne, niż w Revela-

208

THRASHBACK RECORDS

tion. Za to na "Spiritual Wind" z pewnością nie odnajdziemy momentów inspirowanych glam czy innym hair metalem. Jest to zdecydowanie bardzo staroświecki heavy metal. W sumie ten album zawiera dziewięć różnorodnych utworów, świetnie skomponowanych i zagranych ze swadą. Do ich techniki też nie można się przyczepić. Fani amerykańskiego grania z lat 80. pewnie będą zachwyceni. Mnie oczywiście bardziej pasują kawałki te z pazurem tak jak wymieniony "Young Warrior" czy "Good Cause", choć o dziwo, jestem ogólnie zaskoczony bardzo dobrą jakością zawartości całego albumu pod względem muzyki jak i produkcji. Wersję Thrashback Records uzupełnia zawartość demo "Visions". Ogólnie te trzy utwory brzmią bardziej ostro, a to ze względu na bardziej surowsze brzmienie. Pewnie dlatego wersja "Good Cause" z tej sesji podoba mi się jeszcze bardziej. W tymże wydaniu mamy też dodatkowy dysk DVD, na którym główną atrakcją jest występ formacji na chrześcijańskim festiwalu Cornerstone z 1989 roku. W czasie tego show muzycy zagrali "Children Of The City Nights", "Johnny", "Hunting The Devil", "Spiritual Wind", "Running Scared" i "Young Warrior". Jakość nagrań jest w miarę, choć wiadomo na VHSie ciężko było o dobrą jakość obrazu i dźwięku. Cale szczęście pomieszczenie, w którym nagrywano koncert było dobrze naświetlone, a sprzęt nagłaśniający na tyle selektywny, że dźwięk jak na bootleg nagrał się bardzo dobrze. Inną atrakcją tego występu jest fakt, że grupa zabrzmiała tu surowiej i ostrzej, co zrobiło na mnie spore wrażenie. Do rejestracji z występu na Cornerstone 89, dołączono jeszcze kilka filmowych ujęć z lokalnych występów w rodzimej miejscowości Jupiter oraz kilka scen z prób, oraz tego, co działo się przed i po koncertach, gdzie większość kadr dotyczyła wspomnianego festiwalu. W sumie to wydanie Revelation "Spiritual Wind" to znakomite wydawnictwo archiwizujące bardzo ciekawy fragment amerykańskiej sceny tradycyjnego heavy metalu z lat 80. Jak ktoś mieni się jej fanem powinien postarać się o ten album. Nonpoint Factor - Depression '94 2018 Thrashback

Kolejnym bohaterem Thrashback Records jest Nonpoint Factor, który powstał w roku 1991 w miejscowości Bayamon na wyspie Portoryko. Założył go perkusista Robert Rivera. Zespół zostawił po sobie trzy demówki "Dementia... into Reality" (1992),

"Depression '94" (1994) i "A New Breed of Anger" (1995). Po nagraniu pierwszej demówki muzycy przenieśli się na terytorium Stanów do miejscowości Fort Lauderdale, gdzie kontynuowali karierę. W tym czasie nastąpiła zmiana, a nowym nabytkiem został wokalista/gitarzysta Edgar Torres. Wtedy powstało również demo "Depression '94", które zaciekawiło lokalną firmę A.R.T. Records. Wytwórnia ta specjalizowała się w wydawaniu kaset i 7-calówek. W ten sposób demo pojawiło się na oficjalnej kasecie. Kolejnym wspólnym krokiem było przystąpienie do nagrania materiału na debiutancką płytę, która miała nosić tytuł "Anger Through An Art Form" i ukazać się na CD. Materiał na album był nagrywany w kilku podejściach i ostatecznie nigdy nie został ukończony. Muzycy aby podtrzymać zainteresowanie kapelą wypuścili kasetę, wykorzystując nagrane do tej pory utwory, którą sprzedawali wyłącznie wysyłkowo i w czasie koncertów. Prawdopodobnie chodzi o wspomniane wcześniej demo "A New Breed of Anger". Nonpoint Factor zakończył karierę w roku 1996. Część muzyków związanych z formacją skróciło nazwę do Nonpoint, zmieniło styl muzyczny na nu metal i kontynuuje działalność do dzisiaj. Thrashback Records postanowiła przypomnieć materiał Nonpoint Factor z drugiego demo "Depression '94". Jego zawartość stanowiły cztery utwory studyjne i jeden "live". Muzyka z tych kawałków to ostry, dynamiczny i gęsty thrash metal, świetnie technicznie zagrany. Rozpoczynający utwór "Depresion" mocno pulsuje i zawiera pewną dawkę hard-core'a. Trochę więcej przestrzeni zawiera, czwarty w kolejności "You Hate Me". Niemniej te cztery kompozycje prezentują ciekawą kapelę ze sporym potencjałem. Całość trochę psuje kawałek "live", nie dość, że nijaki to jeszcze w końcówce niefortunnie wyciszony. To wydawnictwo uzupełnia bonus w postaci utworu "Lost Deep Within My Mind", który pochodzi z debiutanckiego demo. Ogólnie to bardzo dobra kompozycja utrzymana w formie ambitnego thrashu skonfrontowana z tradycyjnym heavy metalem. Jej brzmienie jest trochę gorsze, bardziej suche. Niemniej szkoda, że włodarze Thrashback nie zdecydowali się połączyć obu wydawnictw, byłoby jeszcze ciekawiej. Ogólnie bardzo fajna sprawa, która przybliża nam podziemną scenę lat 90. z Florydy.

A.R.T. Records Singles Series Vol 1. 2018 Thrashback

Omawiając pozycje Nonpoint Factor "Depression '94" wspomniałem o wytwórni A.R.T. Records. Thrashback pociągnął temat i przedstawia nam kompilację wydawnictw z tegoż labelu. Na pierwszy ogień poszła 7-całówka thrash/deathmetalowego Drop Dead zatytułowana "March Of Empire" (1993). Znalazły się na niej utwory "Clouds On The Horizon" oraz "March Of Empire" do tego dołożony jest bonus w po-


staci kawałka "Opression". Wszystkie trzy kompozycje pochodzą z ich trzeciego demo "Our Forgotten Destiny" (1990) i brzmią całkiem nieźle. Oprócz wspomnianego demo kapela pozostawiła jeszcze dwa inne dema, wydane wcześniej, "Ending the Sadness" (1988) oraz "Drop Dead" (1989). Kolejną 7calówką na tej składance jest "Dry Bones" (1992) firmowana przez tak samo nazywający się zespół. Znalazły się na niej kompozycje "In the Depths of Darkness", "Trying to Save Your Soul" i "If the Shoe Fits". Wszystkie trzy pochodzą z dema "Dry Bones" wydanego w 1992 roku oraz utrzymane są w konwencji thrashu z pływami crossoveru. Dość ciekawe jeśli chodzi o budowę kompozycji ale pod względem brzmienia są trochę niedopracowane. Kapela na swoim koncie ma jeszcze jeden materiał demonstracyjny, "Demo" wydany w 1993 roku. Trzeci zespół na "A.R.T. Records Singles Series" to Final Judgement i jego 7calówka "Drastic Dose of Reality" (1993). Na niej to, band prezentuje dwa utwory "I Do What I Do Not Want to Do" i "Punishable by Death", pochodzą one z drugiego dema, którego tytuł było inspiracją nazwy dla singla. Ich bonusem jest kawałek "Habitual Sacrifice", który tym razem pochodzi z pierwszego demo zespołu o tytule "Demo" (1992). Final Judgement przedstawia się nam jako niezła grupa death metalowa z wpływami thrash metalowymi. Po wydaniu dużego debiutu "Desolating Sacrilege" w roku 1994, formacja przestaje istnieć. Kompilację zamyka grupa Godhead, która prezentuje 7-calówkę "Godhead" (1993). Na singlu odnajdziemy dwie kompozycje "Malevolent Apostasy" i "Unspoken Madness", które jawią się jako bardzo rasowy i soczysty death metal. Natomiast bonusowy utwór "Consummation of the Age" z "Demo" (1992) bardziej kojarzy się z thrashem, ewentualnie z domieszka death metalu. Żadna z czterech kapel, która znalazła się na tej kompilacji nie pochodzi z Florydy, słowem A.R.T. Records była ogólnie otwarta na thrash/death z całych Stanów. A to co łączy filozofię Thrashback Records z tą kompilacją to nie tylko przybliżanie undergroundu, ale fakt, że A.R.T. Records prowadziła swoja działalność na terytorium Florydy i miała udział w tamtejszej scenie.

Fatal Sin - Episodes: The Complete Recordings 2020 Thrashback

Fatal Sin powstał w 1985 roku w miejscowości Boca Raton. Zespół tworzyli Greg Threlkel (perkusja), Adam Riewold (gitary), Haven Eaton (gitary) oraz Kevin Backhaus (Bas). Niestety Kevin zachorował na raka, co zredukowało kapelę do trio. Fatal Sin zaprzestał swoją działalność w roku 1993. Greg, Adam i Haven starali się jeszcze działać wspólnie pod innym szyldem,

Universal Language, ale mimo nagranego trzy-utworowego demo nic im z tego nie wyszło. Po Fatal Sin zostało dwu-utworowe demo "Fatal Sin" z 1989 roku oraz utwór "Episode", który został nagrany w 1991 roku i wykorzystany na składance "Unsigned 3: Kiling Time" (1992). Wszystkie te kompozycje znalazły się na właśnie omawianej płycie. Uzupełniają ją jeszcze trzy kawałki nagrane na żywo na lokalnym uniwersytecie. Materiał ten to klasyczny, pulsujący, gęsty i technicznie zagrany thrash metal. Bardzo ciekawy i w swoim, niepowtarzalnym stylu. Szkoda, że nie pozostawili po sobie więcej studyjnego materiału, jestem pewien, że ich muzyka mogła by być jeszcze ciekawsza. Wydawnictwo Thrashback jest uzupełnione o dysk DVD, którego główną atrakcją jest pięć utworów zagranych na scenie uniwersytetu Atlantic University w marcu roku 1990. Ujęcie z przodu sceny na VHSie dało całkiem niezły obraz oraz dźwięk. Na dysku są jeszcze ujęcia z innych kamer ale nie współgrają one z dobrym dźwiękiem. Fatal Sin "Episodes: The Complete Recordings" to bardzo fajna sprawa, ukazująca nam nieznane szczegóły bardzo bogatej florydzkiej sceny. Fani thrashu, mocno zakręceni na tę scenę, powinni zainteresować się tym wydawnictwem, tym bardziej, że uzyskało dobrą edycję, jak i oprawę, jak wszystkie inne wydawnictwa A.R.T. Records.

A.R.T. Records Singles Series Vol 2. 2020 Thrashback

"A.R.T. Records Singles Series Vol 2." to kontynuacja przypominania nagrań, które znalazły się na winylowych 7-calówkach swego czasu wydanych przez A.R.T. Records. Niestety nie potrafię rozszyfrować na jakich to płytkach się one znalazły, bo praktycznie są to pojedyncze utwory. Inna sprawa ta kompilacja to tym razem głównie death metalowy obraz amerykańskiej sceny z początków lat 90., chociaż taki Deracination pochodził z Australii. Niestety akurat takie podejście do tego zestawienia zdecydowanie nie zainteresowało mnie. Niemniej na płycie znajdziecie z pewnością mało ograny stuff takich zespołów jak Royal Anguish, Drop Dead, The Risen, Oblation, Faithful Witness, Mansoul, Final Prophecy czy wspomnianego już Deracination. Niestety moje uszy przy takich brzmieniach ledwo co wystawały za głowy, jedynie wychylając się co nieco przy bardziej melodyjnych momentach utworu "Retrospect" autorstwa Royal Anguish, thrashowym posmaku death metalowego Mansoul w utworze "Justified By Blood", aby ostatecznie rozwinąć się przy thrasherach z Final Perophecy, którzy w kawałkach "Thrugh Eyes Of Fire" i "We Must Die" jednak nie omieszkali przemycić dźwięków znanych z death metalu. "A.R.T. Records Singles Series Vol 2." to również wydawnictwo dla maniaków metalowego podziemia.

Killing Time: Thrashed From The Vault 2020 Thrashback

W 1992 roku wytwórnia Stryder Records wydała kompilacje "Unsigned 3: Kiling Time". Ogólnie seria "Unsigned" miała na celu promowanie kapel grających speed, thrash i death metal z południowej Florydy. I właśnie na podstawie tego wydawnictwa, po przez dodanie kilku bonusów powstała omawiana składanka "Killing Time: Thrashed From The Vault". W ten oto sposób na jednym dysku znalazły się całkiem nieźle brzmiące utwory zespołów, Amboog-A-Lard, Kryptic Kurse, F.O.S., Tempus Fugit, Fatal Sin, Malicious Damage, Royal Anguish, Final Prophecy, Sinful Lust, Raped Ape, Elysium czy Solstice. Z czego ten ostatni chyba jest znany wszystkim fanom metalu, nawet tym, którzy zdecydowanie preferują tradycyjny heavy metal. Poza tym takie Elysium czy Raped Ape powinny również być wam znane, bowiem obie kapele były przypomniane przez Divebomb Records. Niemniej osobiście odnalazłem też kilka perełek, chociażby kawałek "The Woundded" Amboog-A-Lard, "Whatever" F.O.S., "Chemical To Chemical" Sinful Lust, a szczególnie "Kick The Wind" Tempus Fugit, który jest utrzymany w technicznym power/ thrashowym klimacie. I czego by tu nie pisać bardzo chętnie poznałbym więcej z tego, co te kapele pozostawiły po sobie. Ale to nie koniec atrakcji tego wydawnictwa, bowiem do niego dołożony jest też drugi dysk DVD, na którym są fragmenty koncertów prawie wszystkich zespołów, które słyszymy na dysku CD. Także można obejrzeć te kapele w swoim naturalnym środowisku. Niestety wszystkie te rejestracje nagrywane były na VHSie przez co ich jakość jest niekiedy bardzo słaba. Tak samo jest z dźwiękiem, czasami wręcz trzeba sie domyślać, co kapele grają. Niemniej wartość archiwalna jest nie do przeceny. Poza tym mamy kilka atrakcji, w rodzaju promocyjnego postcastu o wydaniu winylu Final Prophecy, klipu do utworu "Nostradamus" Kryptic Kurse, czy fragment programu telewizyjnego Rock Box z udziałem Raped Ape. Także fani undergroundu dostają również konkrety jeśli chodzi o tę kompilację. Podsumowując tych kilka wydań firmowanych przez Thrashback Records... Uczestnicy w sensie organizatorów, muzyków czy samych fanów, którzy czynnie brali udział w wydarzeniach na przełomie lat 80. i 90., nawet tu w Polsce, poczują się jak przysłowiowe ryby w wodzie, gdy dostana wydawnictwa firmowane tą firmą. Szczerze powiedziawszy te sceny jeśli chodzi o underground nie wiele różniły się od siebie. Fakt w Polsce było dużo gorzej ale zasadniczo było podobnie. Także ci, co chcieliby przypomnieć sobie ten klimat to powinni zapoznać się z opisanymi powyżej wydawnictwami. Dla fanów thrashowego undergroundu i nie tylko, szczególnie tego z USA, to w zasadzie mus. \m/\m/

THRASHBACK RECORDS

209


Decibels’ Storm recenzje płyt CD 1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna

Absolva - Live in Europe 2020 Rocksector

O koncertach nie ma mowy, tak więc wiele zespołów wydaje teraz albumy live. Absolva miała już na koncie taki materiał, ale w początkach kariery, tak więc "Beyond Live" doczekał się właśnie następcy. "Live in Europe" to tak naprawdę koncertowa składanka, bo zamieszczone na niej utwory pochodzą z aż czterech miejsc i nagrano je w latach 2015-19, ale materiał jest spójny i zwarty, różnic brzmieniowych też nie dostrzegam. Oczywiście nie jest to coś na miarę "Live After Death", ale być nie mogło, bo to nie ta klasa, czasy też mamy cokolwiek inne niż w połowie lat 80. Słucha się jednak "Live in Europe" całkiem przyjemnie, bowiem bracia Appleton znają swój fach, a tradycyjny metal w ich wykonaniu, w prostej linii wywiedziony z NW OBHM, to kawał dobrej muzyki. Mamy tu 10 utworów, takie the best of Absolva: najwięcej z promowanego dość długo albumu "Defiance", ale znalazło się też miejsce dla starszych utworów, w tym nawet "Code Red" z wydanego w roku 2012 debiutu. Nie jest to w żadnym razie płyta z gatunku tych, które musi się mieć, ale jeśli trafię na nią w dobrej cenie, to na pewno się skuszę, choćby dla świetnego, dynamicznego "Never A Good Day To Die" czy maidenowej galopady "Victimiser". (4) Wojciech Chamryk

Phila Rudda. I ostatecznie zniechęcenie Cliffa Williamsa, który chciał wycofać się z show businessu. Jednak w Angusie było na tyle determinacji, że skrzyknął na nowo chłopaków i doprowadził do wydania kolejnego udanego albumu AC/DC, zatytułowanego "Power Up". Powrócili wszyscy, a miejsce Malcolma zajął kuzyn Stevie, który współpracuje z zespołem od około 2014 roku. I jestem przeświadczony, że żaden z nich nie żałuje tego, bo "Power Up" prezentuje ich w bardzo dobrej formie. Oczywiście zespół nie wymyśla prochu, łoi ciężkiego rocka, w sposób który wymyśli bracia Young blisko pół wieku temu. Właśnie wielu, szczególnie krytycy, zarzucają kapeli, że od lat gra to samo, lecz ci co są z zespołem, wiedzą, że właśnie w tym jest ich siła. Może w ich ostatnich płytach nie ma nic przełomowego ale za to "Power Up" jest bardzo solidna, zresztą podobnie jak ich poprzednie płyty "Black Ice" czy "Rock Or Bust". Moim zdaniem wszystkie utwory z ich najnowszego krążka znakomicie odnajdą się w koncertowym repertuarze z tymi wszystkimi przebojami i nie będą brzmiały jak coś gorszego. Zresztą wśród tej dwunastki mam swoich faworytów, są to opener "Realize" ze świetnym riffem, niezwykle klimatyczny "Trough The Mists Of Time" oraz zadziorny "System Down". Prawdę mówiąc jestem przekonany, że każdy fan znajdzie na "Power Up" swój ulubiony kawałek i na pewno nie będzie zawiedziony tym albumem. Myślę, że Angus tym samym przekonał swoich kolegów, że warto kontynuować karierę kapeli, a fanów, że ciągle ma dla nich kawał energetycznego rocka. Ja jedynie chciałbym, żeby te płyty pojawiły się częściej, tak przynajmniej co trzy lata. Niemniej z niecierpliwością będę oczekiwał ich każdego następnego krążka. I niema co zbytnio deliberować "Power Up" to zacny hołd dla Malcolma Younga. (5) \m/\m/ Accept - Too Mean To Die 2021 Nuclear Blast

AC/DC - Power Up 2020 Columbia/Sony

Przez ostatnie lata miałem wrażenie, że kariera AC/DC nieuchronnie zmierza ku końcowi. Choroba Malcolma i jego śmierć w 2017 roku, ogromne problemy ze słuchem Briana Johnsona, którego przez trzy lata na koncertach zastępował sam Axl Rose. Problemy z prawem

210

RECENZJE

Pisanie recenzji nowych wydawnictw kapel pokroju Accept wbrew pozorom do łatwych zadań. Tak naprawdę mamy do czynienia z wykonawcą, który jest już od dawna na takim etapie swej kariery, w którym na dobrą sprawę już nic nikomu nie musi udowadniać. Nie oznacza to jednak, że każdy kolejny album jest tylko jechaniem na marce i odcinaniem kuponów od

swych dawnych sukcesów. Niektórym zespołom owszem, można to zarzucić, ale na pewno nie ekipie Wolfa Hoffmanna. Ta, pomimo upływu czasu oraz zmieniających się tendencji i trendów cały czas trzyma się poziomu, który ustaliła sobie prawie cztery dekady temu. Być może niektórym ciężko w to uwierzyć, ale na swym szesnastym studyjnym albumie Accept ukazuje, że ciągle ma w sobie masę pokładów energii, którymi mógłby obdzielić ze trzy inne zespoły. Na "Too Mean To Die" znajdziemy typowe dla tej kapeli metalowe kilery jak chociażby numer tytułowy, rozpoczynający całość "Zombie Apocalypse" czy chociażby "No Ones Master", który moim zdaniem spokojnie mógłby się znaleźć na "Balls To The Walls". Jeżeli jednak ktoś preferuje nieco odmienne klimaty również znajdzie tu coś dla siebie. Są na przykład nawiązania do bardzo archaicznej twórczości zespołu w postaci lekko bluesującego utworu "Overnight Sensation". Cóż, o korzeniach zapominać nie wypada. Nieco inaczej rysuje się znany już z singla oraz bardzo intrygującego teledysku "The Undertaker". Kawałek ten posiada jednocześnie dość mroczny klimat (daleko mu jednak do posępności) oraz balladowe elementy a jednocześnie nie jest pozbawiony heavy metalowej, charakterystycznej dla zespołu zadziorności, a skoro już o balladach mówimy, to nie można nie wspomnieć to "The Best Is Yet To Come" z bardzo optymistycznym i budującym tekstem, który ma podnosić na duchu pomimo tej niezbyt przyjemnej sytuacji, która panuje na świecie. Jak zapewne znaczna większość z Was wie, Wolf Hoffman jest wielkim entuzjastą muzyki klasycznej, co można również usłyszeć na "Too Mean To Die". Mamy tutaj acceptową interpretację klasycznej kompozycji Antonina Dvoraka pod tytułem "Samson And Delilah". Sporo nawiązań do tego typu utworów znajdziemy także w kawałku "Symphony Of Pain". Mam tu na myśli szczególnie gitarowe solówki. No właśnie, jest to pierwszy album Accept, w nagraniu którego brało udział aż trzech gitarzystów - Wolf Hoff-

mann, Uwe Lulis oraz świeży nabytek grupy Philip Shouse. Tu pewnie nasunie się pytanie, czy zrobili odpowiedni użytek z potencjału, jaki niewątpliwie tkwi w trzech wiosłach. Moim zdaniem nie do końca, aczkolwiek Wolf twierdzi, że ta trzecia gitara została dodana bardziej z myślą o koncertach, niż o nagrywaniu studyjnych albumów. Ech... no właśnie, koncerty. Miejmy nadzieje, że niedługo będziemy mogli usłyszeć na żywo kawałki z tej płyty. Na razie jednak pozostaje nam delektowanie się "Too Mean To Die" w domowym zaciszu. A uwierzcie, jest się czym delektować. To zdecydowanie najlepszy album Accept nagrany z Markiem Tornillo na wokalu. (5) Bartek Kuczak

Accuser - Accuser 2020 Metal Blade

Można wyróżnić trzy najczęstsze przypadki, gdy zespół tytułuje swój album swoją własną nazwą. Pierwszy, chyba najbardziej oczywisty i najczęstszy to sytuacja, kiedy mamy do czynienia z debiutem. Drugi ma miejsce wtedy, gdy dana kapela dokonuje pewnych znaczących zmian stylistycznych i obiera nowy kierunek. Wówczas jest to pewien symbol wejścia na nową drogę. Niemiecki Accuser i ich najnowsze dzieło to zdecydowanie trzeci wariant. Po prostu chłopaki nagrali płytę, którą sami uważają za najlepszą w swym bogatym dorobku i najlepiej oddającą to, czym według ich opinii jest esencją tego zespołu. Dodatkowym smaczkiem jest tu też na pewno powrót wieloletniego gitarzysty Rene Schutza. Wszystko ładnie i pięknie, ale co z samą muzyką? Cóż, na samym początku dostajemy naprawdę mocną nawałnicę ciosów w postaci kawałka "Misled Obedience". Jeżeli udało nam się po tym jakoś utrzymać na nogach, to otrzymujemy chwilę wytchnienia w postaci utrzymanego w zdecydowanie średnim tempie "Phantom Graves" oraz jeszcze wolniejszego "Temple Of All" (w refrenie oprócz krzyków pojawiają się także czyste wokale). Co ciekawe na typową balladę też znalazło się tu miejsce. "Be None


The Wiser", bo o nim mowa to taki moment by na chwilę złapać oddech, nim ruszymy dalej w głąb muzycznej podróży z Accuser. Niby utwór do bólu schematyczny (łagodna zwrotka, mocny refren, melodyjna solówka), ale zdecydowanie ma w sobie jakąś magię i czyni ten album bardziej zróżnicowanym. "Lux In Tenebris" to zaś zdecydowanie najbardziej wyrazisty numer w tym zestawieniu. Z jednej strony ma on w sobie sporą dawkę melodii, z drugiej zaś nie sposób tam nie usłyszeć bezpośrednich nawiązań do death metalu. Pisząc tą recenzję nie sposób też nie wspomnieć o najdłuższym na "Accuser" kawałku, mianowicie "Psychocision". Jest to też najbardziej eksperymentalny utwór na tej płycie, gdyż chłopaki nie trzymają się tu sztywno thrashowych ram, a w solówkach idą nawet w lekko progresywne klimaty. Nowa propozycja Accuser powinna przypaść do gustu zarówno fanom starej szkoły thrashu, jak i tym zachwyconym thrashową młodzieżą (4,5).

wielu słuchaczy zapewne wybaczalne, ale jednak) skoki w bok. Przykładem może być nieco mroczna ballada "Imagination". Na szczęście szybko utworem "Journey's End" przypominają nam, że grają melodyjny heavy/power metal. Chociaż z tym "power", bo jeśli ktoś oczekuje banalnych melodyjek z wysokim falsetem albo amerykańskiej surowizny, będzie bardzo rozczarowany. Taki "The Oracle's Prophecy" to utwór ewidentnie zainspirowany kapelami typu Primal Fear czy też Brainstorm. Patrząc na te wszystkie przytoczone porównania, odnoszę wrażenie, że chłopaki chyba zdecydowanie lepiej niż za Oceanem czuli by się za Odrą. Pierwsze kroki całkiem udane. Mam nadzieje, że grupa pójdzie za ciosem (4). Bartek Kuczak

Agent Steel - No Other Gods Before Me 2021 Dissonance

Adamantis - Far Flung Realm Adamantis to istniejąca niespełna pięć lat kapela rodem ze stanu Massachusets. Mimo, że chłopaki pochodzą zza Wielkiej Wody, to ich brzmienie jest… hmm… rzekłbym, że bardzo europejskie. Szczególnie są tu widoczne inspiracje Blind Guardian. Oczywiście mam tu na myśli ten późniejszy okres twórczości ekipy Hansiego, pełen chórów, partii orkiestrowych czy też innych podobnych ozdobników. Dobrze obrazuje to na przykład kawałek "Puppeteer's Bane" (ba, znajdziemy to odwołania nawet do tej wczesnej bardziej surowej twórczości BG, solowe partie gitary od razu budzą me skojarzenia z kultowym "Majesty"). Na "Far Flung Realm" jak najbardziej znajdziemy też element mniej przekombinowane. Na przykład otwierający debiut Amerykanów utwór "Unbound Soul" czy chociażby "Fire And Brimstone" przywodzący na myśl niektóre dokonania Helloween, czy nawet bardziej Gamma Ray. Ogólnym plusem muzykowania Adamantis są zabawy gitarowymi solówkami. Te nagłe i często niespodziewane przeskoki robią na słuchaczu przeogromne wrażenie. Na swej pierwszej długogrającej płycie momentami chłopaki poszli nieco w eksperymenty i pewne (delikatne i dla

Bartek Kuczak

Angelus Apatrida - Angelus Apatrida 2021 Century Media

Bartek Kuczak

2020 Cruz Del Sur Music

wie Cyriis to nagrał? W Internecie można znaleźć liczne opinie, że "No Other Gods Before Me" (tak, on to mówi o sobie) to efekt następującego u Johna kryzysu wieku średniego. Prawdą jest, że najnowsze dzieło Agent Steel może okazać się niezbyt porywające nawet dla miłośników ich dawnej twórczości. (3)

Agent Steel powrócił do świata żywych. Powrócił w składzie z oryginalnym wokalistą Johnem Cyriisem. Tak na dobrą sprawę jak sam główny zainteresowany twierdzi, wszystkie albumy sygnowane tą nazwą nagrane bez niego w składzie nie powinny się ukazać jako albumy Agent Steel. Wychodzi zatem, że ten "fejkowy" Agent Steel miał większy dorobek, niż ten "prawilny"… Ale zostawmy na moment te rozkminy, skupmy się na tym co John i jego kumple mają nam do zaoferowania w roku 2021. "No Other Gods Before Me" to zbiór dziewięciu (plus intro i outro) utworów. Nadmieńmy, że utworów niezbyt wyrazistych, niezbyt zapadających w pamięć, nie owijając w bawełnę po prostu nudnych. Spójrzmy chociażby na otwierający całość "Crypts Of Galactic Damnations" powielający oklepane do bólu speed/ thrashowe patenty, co w połączeniu z wokalami Cyriisa powoduje naprawdę mdłą mieszankę. Nieco większej wyrazistości nabiera następny w kolejności utwór tytułowy, a to za sprawą melodyjne solówki. Pojawiają się też inne pojedyncze ciekawe momenty, chociażby thrashowy riff chyba najlepszego w tym zestawieniu utworu "Sonata Cosmica" oraz najbardziej heavy metalowy numer na płycie "Veterans Of Desaster". Jednakże jak to się mówi, jedna jaskółka wiosny nie czyni. Obcowanie z tym albumem wywoływało u mnie uczucie znudzenia oraz chroniczny ból głowy. Można by się tu zastanawiać po co właści-

Angelus Apatrida nie jest zespołem jakoś szczególnie popularnym, chociaż cenią go zarówno starsi fani thrashu, pamiętający jeszcze jego początki w latach 80., jak też ci młodsi. Dzieje się tak nie bez przyczyny, bowiem hiszpański kwartet łoi na najwyższym poziomie, prezentując perfekcyjne połączenie muzycznej agresji z zaawansowanym warsztatem. Pewnie dlatego już od 10 lat ich płyty wydaje firma Century Media, a najnowsza, już siódma w dyskografii i symbolicznie zatytułowana "Angelus Apatrida", powinna przysporzyć zespołowi kolejnych fanów. I w żadnym razie nie przeszkadza mi to, że to thrash dość nowoczesny w formie, wywiedziony z dokonań Pantery okresu "Vulgar Display Of Power", bo Guillermo Izquierdo z kolegami wiedzą doskonale jak stworzyć porywające, kipiące energią utwory - muzyka jest więc intensywna, ale urozmaicona, zaś cały materiał zwarty, chociaż zróżnicowany. Początkowo miała to być tylko EP-ka, ale wiadomo jak wszystko potoczyło się wiosną tego roku, mamy więc regularny album. I dobrze, bo dobrej muzyki nigdy za wiele. Zespół jest tu równie przekonujący w krótkich, siarczystych strzałach pokroju "Rise Or Fall", jak też dłuższych, rozbudowanych utworach, z których najbardziej podoba mi się finałowy "Into The Well", chociaż "Indoctrinate" też ma sporo fajnych patentów, a miarowy refren zapada w pamięć. Ciekawym urozmaiceniem są również nawiązania do bardziej tradycyjnego metalu, tak jak w "Disposable Liberty"; swoje robi też potężne, niskie brzmienie, efekt obniżenia stroju gitar. Tylko czasem doskwiera współczesna produkcja, szczególnie w brzmieniu perkusji ("The Age Of Disinformation"), ale to w sumie drobiazg i rzecz tak już nagminna, że muszę się najwyraźniej do tego po prostu przyzwyczaić. (5) Wojciech Chamryk

Anthea - Illusion 2020 Rockshots

Anthea to kapela ze Stanów, która powstała w 2015 roku w Los Angeles. "Illusion" to ich duży debiut z ponad czterdziestoma minutami muzyki określanej symfonicznym metalem, który może kojarzyć się z europejskimi zespołami Edenbridge, Amaranthe, czy Epica. Z tym, że za mikrofonem mamy śpiewaka, w dodatku niezłego śpiewaka Diego Valadeza. Chociaż pierwsze wersy wyśpiewane w openerze "Reach" robią nienajlepsze wrażenie. Nawet pojawiają się myśli, że mamy do czynienia z amatorką. Niemniej utwór rozwija się i osiąga poprawny acz profesjonalny poziom. Tak też jest z pozostałymi kompozycjami, które są bezpośrednie, melodyjne, a ich aranżacje zbytnio nie obciążają ewentualnego słuchacza. Tak jak wspomniałem utrzymane są w konwencji symfonicznego metalu, który miesza się z rozbrykanym melodyjnym speed/power metalem oraz z pewnymi elementami progresywnego poweru. Orkiestracje choć wyraźnie słyszane nie są jakieś bardzo zawiłe, a raczej nastawione na budowanie przyjemnego podkładu dla linii melodycznych wyśpiewanych przez Valadeza. Nieraz zmieniają się w mało wyraźne syntezatorowe tła. Niemniej klawisze stanowią dość ważną rolę w muzyce Anthea, niekiedy próbują też zabłysnąć jakąś błyskotliwa zagrywką. Gitary starają się wprowadzić pewną równowagę, ale w tego typu muzyce jest to trochę trudne. Za to jej partie solowe jak już się pojawią to są zdecydowane i zagrane ze smakiem. Pod względem muzycznym najciekawiej jest pod koniec albumu, takie utwory jak "Discovery" i "The Expedition" nabierają charakteru aby w "Reflections" uzyskać swoje apogeum, a to prawdopodobnie przez zbudowanie świetnego klimatu oraz wyraźniejszej kolaboracji z progresywnym prog-powerem. Krążek zamyka instrumentalna wersja "Moirai", w której to na plan pierwszy wychodzą jej symfoniczne walory oraz to, że muzycy Anthea jednak potrafią ciekawie zaaranżować orkiestracje. Ogólnie członkowie tego zespołu posiadają niemałe umiejętności, szczególnie można to powiedzieć o wokaliście, jednak w mainstreamowym melodyjnym symfonicznym metalu, który sobie wybrali, trudno im będzie to pokazać. Głos Diego Valadez jest znakomity, czasami posiłkuje się on drugim mocniejszym lekko zniekształconym gło-

RECENZJE

211


sem (w roli głównej Juan Pina), z rzadka pojawiają się też chóry. Natomiast w utworze "Moirai" śpiewa wspólnie z panią Chiara Tricarico, wtedy muzyka Anthea brzmi zupełnie jak zestawione na początku recenzji zespoły. Jak jesteśmy przy gościach to w utworze "The Light Divine" zagrał na gitarze Eric Meyers z Cellador (z tym zespołem związany jest też Diego). "Illusion" brzmi całkiem dobrze, ale ja przyzwyczaiłem się do produkcji europejskich zespołów, których brzmienia wydają się trochę pełniejsze. Ogólnie to dobry album, ale tylko dla fanów melodyjnego symfonicznego power metalu, jednak nie jestem pewien czy w tym całym natłoku różnych propozycji z tej sceny Anthea jakoś się wyróżni. (3,7) \m/\m/

Anthenora - Mirrors And Screens 2020 Punishment 18

Ponad 10 lat przerwy między albumem numer trzy i cztery - nie ma co ukrywać, Anthenora wystawiła cierpliwość swych fanów na nielichą próbę. Pewnie nie było ich zresztą zbyt wielu, ale zwolennicy konkretnego heavy/power metalu w stylu lat 80. raczej na "Mirrors And Screens" czekali, a teraz ukontentowani zacierają ręce przy kolejnych odsłuchach. Włosi nie wymyślają bowiem niczego własnego, ale grają na tyle solidnie i z takim powerem, że szybko przestajemy zauważać ewidentne zapożyczenia od Dio ("Low Hero") czy Helloween ("No Easy Way Out"). Co istotne: to powerowa, ale mocna brzmieniowo płyta, bo perkusista lubi solidne i gęste rytmy, podbite surowym basem riffy też niczym im nie ustępują, tak jak w rozpędzonym "Funny Fricky Killer" czy w równie dynamicznym "Like", a melodie nie są zbyt nachalne nawet jeśli taki "Digital Feelings" jest lżejszy, to też trzyma poziom, podobnie jak "No… So What!?". Mamy też efektowną balladę "Bully Lover", kolejną wycieczkę w ósmą dekadę ubiegłego wieku, ale nie jest to żadne nadużycie, bo wokalista Luigi "Gigi" Bonansea (mocny, ostry głos o fajnej barwie) i jego koledzy zaczynali grać właśnie wtedy, chociaż wydawniczo uaktywnili się nieco później. Konkret, wart poznania. (4,5) Wojciech Chamryk

212

RECENZJE

Arcana - Letters From A Lost Soul - Act I The World One Forms 2020 Self-Released

Arcana to projekt kanadyjskiego kompozytora, producenta, gitarzysty Rogana McAndrewsa. Pod tą banderą wypuścił on swoją EPkę, którą zatytułował "Letters From A Lost Soul - Act I The World One Forms". Znalazły się na niej cztery kompozycje, które utrzymane są w formie melodyjnego progresywnego rocka/metalu w osnowie muzyki elektronicznej. Płytka rozpoczyna się instrumentalnym intro, które za pomocą syntezatorów buduje filmowy klimat. Te pseudo orkiestracje Rogan chętnie wykorzystuje także w innych częściach krążka. "Wings" to kolejna instrumentalna kompozycja, jednak znacznie dłuższa, bowiem trwa ponad siedem minut. Poza tym zawiera ona sporo fajnych tematów, które współistnieją ze sobą tworząc lekką, klimatyczną i intrygującą progresywną powieść. Niema tu jakichś onieśmielających wirtuozerskich partii gitarowych ale za to są one wyważone i akuratne do tego co niesie aura całego utworu. W utworze odnajdziemy także sporo przestrzeni a także klimatycznej elektroniki. W pewnym momencie padają nawet dźwięki, które mocno kojarzą mi się z Mikiem Oldfieldem. Żeby nie było, w tej kompozycji są też partie mocne i dominujące nad tymi klimatycznymi, ale bez przesady. "Wings" to najlepszy moment na twej płytce. Wraz z "Tailwind" przechodzimy do formy piosenkowej rodem z melodyjnego rocka. Lekko, zwiewnie i radośnie śpiewa na nim Anna Draper. Dla niepoznaki momentami pomrukuje zduszonym głosem pan McAndrews. Wraz z "Octosun/ Wings (Reprised)" wracamy do rozmarzonej wizji progresywnego rocka i metalu, z tym, że w tej kompozycji odnajdziemy więcej snujących się elektronicznych plam, co może kojarzyć się z bardziej romantycznymi fragmentami a la Depeche Mode, a nawet Talk Talk. Dla równowagi od czasu do czasu Rogan traktuje nas ciężkimi nowocześnie brzmiącymi riffami gitary. Na "Octosun..." wspólnie śpiewają Anna i Rogan, czasami oddzielnie ale wtedy Rogan nie pomrukuje a raczej stara się ryczeć. Ogólnie nie jest źle ze spojrzeniem na muzykę i kreatywnością pana McAndrewsa. Trochę zbyt dużo przestrzeni i łagodności jak dla mnie ale to jego wizja nie moja. Rogan McAndrews oprócz tego, że skomponował ca-

łość materiału, praktycznie zagrał wszystkie instrumenty, od gitary po przez bas, śpiewanie po klawisze. Jak wiadomo wokalnie mocno wsparła go Anna Draper, bo Rogan co najwyżej ma głosik. Natomiast na perkusji zagrał Deyson Thiara, który również był inżynierem dźwięku i współproducentem. Co prawda w "Octosun/Wings (Reprised)" ja słyszałem też sporo perkusyjnych sampli. Ta płyta mnie nie przekonała ale zapamiętam nazwę Arcana może następny materiał nagra już regularny zespół, dodadzą więcej rocka i progresu, zrównoważą melodykę a za mikrofonem postawią niezłego śpiewaka... kto wie. (3) \m/\m/

liczna wstawka w środku. Murowanym przebojem moim zdaniem jest także "Lone Wolf" z naprawdę świetnym (mimo, że lekko zawodzącym) refrenem, który zapewne idealnie sprawdzi się na koncertach grupy. Pozostaje jeszcze nieodżałowany John Bush, który jest jednym z najlepszych heavy metalowych wokalistów w historii. Składając to wszystko do kupy otrzymujemy album, który z pewnością zadowoli nawet tych najbardziej wybrednych słuchaczy szeroko pojętego heavy metalu. "Punching The Sky" to mym skromnym zdaniem album (prawie) idealny. Sami członkowie zespołu twierdzą, że ich muzyka rodzi się spontanicznie. Tym bardziej warto ją docenić (5). Bartek Kuczak

Armored Saint - Punching The Sky 2020 Metal Blade

Nie będzie chyba grama przesady w stwierdzeniu, że Armored Saint to jeden z tych zespołów, których muzycy są bardziej znani z występów w innych kapelach, niż w swej macierzystej formacji. Nawet mimo faktu, że wczesne płyty tego zespołu trzymają naprawdę wysoki poziom. Dobrze jednak, że Joey Vera, John Bush oraz kumple nie zapomnieli o swych korzeniach w roku 2020 uraczyli wszystkich słuchaczy swą nową produkcją. Dobrze, bo naprawdę jest czego posłuchać. "Punching the Sky" to jedenaście wyśmienitych utworów, które z jednej strony nie stronią od klasycznych patentów heavy metalowych, z drugiej zaś słychać, że wszystko to zostało nagrane współcześnie. Na pewno nie próbują być retro na siłę, co ostatnimi czasy niestety jest trendem. Wszystko to jest ubarwione świetnymi, wpadającymi w ucho melodiami. Wystarczy posłuchać choćby takich numerów, jak znany z singla "Missile to Gun" czy chociażby otwierającego całość "Standing on the Shoulders of Giants" (jak widać można napisać utwór z pozytywnym przesłaniem nie popadając przy tym w słodką melodyjkowatość oraz pseudokołczingowy bełkot). Chcecie więcej przykładów ciekawych numerów? Proszę bardzo. Weźmy choćby pod lupę "Bubble". Jest to numer dość niepokojący, utrzymany w średnich oraz wolnych tempach. Więcej mocy? Ależ proszę bardzo! Taki "Do Wrong to None" może się spodobać nie jednemu fanowi Pantery. Co ciekawe nie traci przy tym nic ze swego pierwotnego heavy metalowego charakteru. Nie psuje go nawet ta niby psychode-

Arrayan Path - The Marble Gates To Apeiron 2020 Pitch Black

Trudno coś zarzucić temu doświadczonemu zespołowi ze sporym (osiem albumów) płytowym dorobkiem i stażem sięgającym jeszcze drugiej połowy lat 90. "The Marble Gates To Apeiron" jest jednak kolejną płytą Arrayan Path, która nie przekonuje mnie pod żadnym względem. Teoretycznie wszystko się tu zgadza: zespół gra i brzmi nad wyraz profesjonalnie, kompozycje są niezłe, a wokalista Nicholas Leptos nie jest jakimś pozbawionym talentu i głosu dyletantem, ale każdy kolejny odsłuch tego materiału utwierdza mnie tylko w przekonaniu, że to nic więcej, jak tylko następny produkt, jakich wiele. Najgorsze zaś według mnie jest to, że ta grupa wciąż nie może uwolnić się od wpływu Rhapsody (teraz Of Fire, pamiętam), Stratovarius czy Kamelot, proponując epicki power metal nad wyraz efektowny, ale puściuteńki w środku niczym klasyczna wydmuszka, pozbawiony jakichkolwiek indywidualnych cech. Słucha się więc "The Marble Gates To Apeiron" nieźle, ale to kolejny, powermetalowy średniak bez własnej tożsamości. (3) Wojciech Chamryk Ashes Of Ares - Throne of Inquity 2020 ROAR! Rock Of Angels Records

Iced Earth niby lubię, ale żaden ze mnie fan. Siłą rzeczy trudno było, żebym wcześniej natknął się na Ashes of Ares - stąd podszedłem do tej płyty ze sporym dystansem. Na szczęście nie była to 50-minu-


towa kobyła jakimi są ich pełne albumy, ale krótka, 3-utworowa EPka. Uważam że na początek to świetna dawka, przy której granie tego projektu robi całkiem dobrze. Oczywiście pomijam kwestię, że fajnie gdy na minialbumie znajduje się odrobinkę więcej niż jeden numer premierowy. Ale zostawmy ocenę działań marketingowych, zwłaszcza w tych trudnych czasach pandemii. Skupiając się więc na muzyce, mamy tu 13 minut dosyć zróżnicowanego materiału. Utwór tytułowy - czyli jedyna nowa kompozycja na tym wydaniu - mógłby spokojnie znaleźć się na którejś płycie Iced Earth z "klasycznego" okresu (kłania się np. "Burnt Offerings"). Podniosły, mroczny, dosyć techniczny ale w miarę melodyjny... Barlow'owi chyba tęskni się do szwagra i złotych lat swojej kariery (zresztą nic dziwnego, bo dużo dobra wtedy zrodził). Z drugiej strony mamy sympatyczne dwa covery: "25 or 6 to 4" Chicago i "Dust in the Wind" Kansas. Jest lekko, przyjemnie, no i oczywiście amerykańsko do bólu - fajna przeciwwaga dla cięższego początku płyty. "Throne of Inquity" to rzecz raczej dla kolekcjonerów. Typowy materiał promocyjny, ciekawostka która wyszła w 300 kopiach na winylu. Panowie zapowiedzieli już zresztą, że to zapowiedź pełnego albumu. Oczywiście polecam fanom Matta Barlowa - jest w dobrej formie, nowa kompozycja jest bardzo "icedearth'owa", a dla wielu to wystarczy za synonim jakości. Innych z pewnością ten krążek specjalnie nie obejdzie - poczekają na pełen album. (3) Piotr Jakóbczyk

Asyllex - Ephemeros 2020 Tutl

Z oczywistych względów scena metalowa Wysp Owczych nie jest zbyt silna. Może na tle tej, niezbyt licznej, konkurencji Asyllex wyróżnia się, jednak w szerszej perspektywie nie dostrzegam w ich muzyce niczego szczególnego. Debiutancki "War Order" (2016) był bardziej thrashowy, "Ephemeros" to metal w bardziej uniwersalnym

ujęciu, nie tak jednowymiarowy. Wciąż jednak jest to granie, które nie porywa, mimo tego, że generalnie jest całkiem niezłe - brakuje mi w tych utworach czegoś wyjątkowego, jakiegoś błysku, tej bożej iskry, nadającej całości szczególnego wymiaru. Od strony tekstowej "Ephemeros" to całość, traktująca o ludzkim życiu od momentu narodzin do śmierci. Muzycznie mamy tu thrash z elementami tradycyjnego, symfonicznego, folk i ekstremalnego metalu, jakby coś na kształt "Load" w wydaniu Asyllex. Jak by jednak nie podchodzić do "Ephemeros", to jednak Asyllex daleko jeszcze do Metalliki, szczególnie z tych lepszych czasów, a i Týr może czuć się niezagrożony na pozycji lidera tamtejszej sceny. Płyta jest też za długa, bo ponad godzina muzyki w sytuacji, gdy większość zespołów celuje w winylowy czas trwania 35-45 minut, dotrze tylko do największych fanów zespołu, materiał ten ma jednak tzw. momenty. Dynamiczny "Bite", folkowy, mroczny "Concrete Shoes" czy szybki "Spirits" o symfoniczno-epickim rozmachu potwierdzają bowiem, że Asyllex może nas jeszcze w przyszłości bardzo pozytywnie zaskoczyć. (3,5)

lanche, o których można napisać, że są od razu ukształtowane i goto-we do celebrowania triumfu. Niestety nie wierze, że tak się stanie w wypadku Averlanche. Po prostu muzycy będą mieli jedynie olbrzymia satysfakcję z wykonania wyśmienitej roboty, tak samo kilku fanów, którzy trafią na ich płytę, i to tyle. Po prostu ten rynek jest już przesycony. Nie sądzę aby to zmienił też dodatkowy dysk, który zawiera kilka wybranych utworów z podstawowego albumu ale tym razem zaśpiewanych po niemiecku. Fakt rynek zapewniłby im chociaż stabilną podstawę do dalszej działal-ności, ale ciągle marne szanse. Oczywiście produkcja i brzmienie perfekcyjne. W Finlandii chyba nie umieją inaczej nagrać takiej muzy. Także jak ktoś jest zafiksowany na tle takiej muzy, spokojnie może sięgnąć po "Life's Phenomenon" Averlanche. (4) \m/\m/

Wojciech Chamryk Awaken - Out Of The Shadows 2020 Pure Steel

Averlanche - Life's Phenomenon 2020 Concorde Music

Averlanche to nikomu nieznany fiński zespół z Helsinek. Właśnie nagrali swój debiutancki album "Life's Phenomenon" z muzyką, którą możemy zestawić z dokonaniami Within Temptation, Nightwish, Epica itd. I powiem szczerze, ci nieznani muzycy, tym tuzom melodyjnego metalu, melodyjnego symfonicznego metalu czy jak ich tam zwał, w niczym im nie ustępują. Na głównym dysku wydawnictwa mamy dwanaście kompozycji z instrumentalnym intro i przerywnikiem (chociaż pogadanek jest więcej lecz nieodseparowanych), które są w pełni udane, zgrabnie napisane, świetnie zagrane, z wpadająca ucho melodią i przepięknie zaśpiewane. Jednak to nie Averlanche pojadą w wielkie trasy - jak już będzie można sprzedadzą tysiące płyt, pojawia się na okładkach prestiżowych pism muzycznych, tylko właśnie zrobią to wspomniane tuzy. Ten rynek jest wypchany po brzegi, wręcz trzeszczy w szefach, a ciągle przybywa podobnie grających zespołów. Nawet takich jak Aver-

Awaken to zespół założony w 2009 roku przez amerykańskiego wokalistę Glenna DaGrossa. W roku 2012 grupa wypuściła swój duży debiut "Awaken", którego niestety nie kojarzę. Po ośmiu latach milczenia otrzymaliśmy ich drugi album "Out Of The Shadows". Znalazł się na nim progresywny metal, który jest mieszanką US metalu oraz progresywnego rocka i metalu. Dlatego nikt się nie powinien dziwić, że słuchając tego krążka czasami przez głowę przemkną mu skojarzenia z Fates Warnning, Dream Theater (bardziej z okresu "Images And Words") czy też Symphony X. Jednak coby nie mówić ich muzyka ma pieczątkę "Made by Awaken". Ogólnie ten abum to ogrom muzyki, bowiem na dwóch dyskach zebrano półtora godziny muzyki. Żeby przetrwać zgromadzenie tak olbrzymiego matriału muzycznego, muzycy Awaken musieli wejść na wyżyny swoich możliwości. Każda z kompozycji musiała nieść ze sobą intrygującą melodię, różnorodność, wielobarwność, pomysłowość, intensywność, zabawę w kontrasty, umiejętność żonglowania uczuciami, tak żeby cały czas podsycać zainteresowanie ewentualnego słuchacza. Jeśli chodzi o fana progresywnego metalu to ta sztuka Amerykanom się udała. Niemniej ich ciągotki do amerykańskiego metalu z melodią mogą przycią-

gnąć uwagę także tej rzeszy fanów. Muzycy Awaken nie tylko popisali się w kwestii przygotowania kompozycji ale także samych aranżacji. Ich bogactwo czasami onieśmiela ale także niesie dumę, że swoimi subtelnościami podnoszą walory muzyki na niebanalne wyżyny. Za przykład przytoczę kompozycję "Ride Like The Wind", która jest coverem popowego artysty Christophera Crossa. Święcił on swoje triumfy od końca lat 70. po przez lata 80. Z resztą działa po dzień dzisiejszy. W wersji Awaken nikt raczej nie odnajdzie błahej, acz pięknej pieśni, śpiewanej falsecikiem przez dojrzałego faceta. Niemniej Awaken stawia na melodie, a na "Out Of The Shadows" każda kompozycja ma swoją główną melodię, dzięki czemu uzyskuje swój niepowtarzalny charakter. W dodatku są one z dala od miałkości i trywialności. Co ciekawe współgra to z zestawieniem wielu muzycznych pomysłów i tematów, które nie pomijają wszelkiego kolażu emocji, aury czy muzycznej dynamiki, podsuwając nam raz mocne, dynamiczne fragmenty, innym razem subtelne i intrygujące tematy. I nie ma różnicy czy to krótsza forma muzyczna czy też suita, tak jak zamykająca album "Nine Circles Suite", która trwa zdecydowanie ponad dwadzieścia minut (dla łatwiejszego przyswojenia została podzielona na trzy części). Na najwyższym poziomie jest też samo wykonanie, w zasadzie można zachwycać się umiejętnościami każdego muzyka, nie tylko gitarzysty czy klawiszowca, których partie czasami najbardziej rzucają sie w uszy. W wypadku tego zespołu swoje do powiedzenia maja także basista i perkusista. Nie wypada pominąć Glenna DaGrossa, który jest obdarzony ciekawym i mocnym głosem i z łatwością wyśpiewuje wszelkie melodie. Brzmienie tego albumu Awaken trochę różni się od typowego soundu znanego z współczesnych progresywno-metalowych wydawnictw. Jak dla mnie jest ciut mroczniejsze i lekko ociężałe, ale przyczynę tego stanu rzeczy widzę w wspominanej sympatii do US metalu. Niemniej bardzo pasuje do tego co chce nam przekazać Awaken. "Out Of The Shadows" to muzyczny kolos ale dla prog-maniaka to żaden problem, dlatego wierzę, że wielu z nich sięgnie po tę płytę. (5) \m/\m/ Bakken - This Means War 2020 Self-Released

Kiedy tylko usłyszycie Bakken, od razu pomyślicie, że zespół fascynuje się Mystic Prophecy, Cage, a przynajmniej Death Dealer. Nic z tych rzeczy! Rozpędzone nakładające się wokale w "Cold Blood Murderer" czy melodyjne wokale nad surowymi, niemal thrashowy-

RECENZJE

213


mi riffami w "Evil Walks This Way" nie są inspirowane powyższymi kapelami. Mało tego, choć w Bakken słychać dodatkowo wręcz amerykańsko brzmiący heavy metal, zespół pochodzi z... Belfastu. A muzyki Cage czy niemieckiego Mystic Prophecy nie słyszał, dopóki nie zaczął dostawać zapytań od prasy o rzeczone porównania. W każdym razie, jeśli lubicie ten "amerykański" styl metalu łączący surowe, czasem nieco thrashowe riffy z mocnym, ale wyśpiewującym melodyjne linie wokalne głosem, to Bakken jest dla Was. Krążek dodatkowo okraszony jest szczyptą teatralności, którą muzycy zaczerpnęli z Queen. "This Means War" to druga płyta zespołu, ale trzecia już jest w drodze! (4) Strati

Black & Damned - Heavenly Creatures 2021 ROAR!

"Heavenly Creatures" to debiutancki album niemieckiej formacji Black & Damned, ale bez wyjątku tworzą ją doświadczeni muzycy: znani nie tylko z podziemnych (frontman Roland "Bobbes" Seidel grał kiedyś na gitarze w Claymore, wczesnym wcieleniu Steelpreacher, gitarzyści Michael Vetter i Aki Reissmann w Pump), ale też popularnych zespołów (udzielający się gościnnie klawiszowiec Axel Mackenrott jest znany z Masterplan, a śpiewający chórki Tommy Laasch to dawny wokalista Chinchilla). Nazwiska niby nie grają, ale po takim składzie trudno spodziewać się chały i faktycznie, "Heavenly Creatures" trzyma poziom. Podstawą jest tu surowy, tradycyjny heavy metal na modłę lat 80. Czasem przypominający dokonania Dio (miarowy "Liquid Suicide"), gdzie indziej zakorzeniony w NWOBHM ("The 13th Sign") czy power metalu starej szkoły z symfonicznymi akcentami ("We Are Warriors"). Podobają mi się również dyskretne nawiązania do klasycznego hard rocka Black Sabbath i Led Zeppelin, słyszalne zwłaszcza w "A Whisper In The Dark", zróżnicowanym rytmicznie

214

RECENZJE

numerze skrzącym się od gitarowych solówek. Seidel nie tylko śpiewa, bo kilkakrotnie wykorzystuje również growling, chyba najefektywniej w balladowym bonusie z CD "Decide On Your Destiny". Drugim dodatkiem na srebrnym krążku jest patetyczny, symfoniczny numer "Dreams To Stay Alive". Potencjalni fani będą więc mieli dylemat, którą wersję sobie zafundować: LP z 10, czy CD z 12 utworami, ale warto taką opcję rozważać, bo to udany debiut. (4,5)

ważny fragment całości. Myślę, że tej płyt nie da się inaczej słuchać. Niby w ambitnych odmianach melodyjnego power metalu i progresywnego metalu ciągle korzysta się z podobnych pomysłów i brzmień, ale ich możliwość interpretacji zdaje się nieskończona, a użyte z wyobraźnią ciągle zaskakują, i tak właśnie stało się na "Ithaca". Kolejny niesamowity krążek na scenie melodyjnego progresywnego power metalu. (5) \m/\m/

Wojciech Chamryk

Black Fate - Ithaca 2020 Rockshots

Poprzedni album Grecy wydali w 2014 roku, więc nie pamiętam, czy znalazł się w zasięgu naszych rąk. Tym bardziej nie pamiętam zawartości "Between Visions & Lies". Niemniej wydaje mi się, że gdyby była podobna do tego co usłyszałem na "Ithaca" zostałaby w mojej pamięci na dłużej. Bowiem muzykę Black Fate z najnowszego albumu można spokojnie zestawić z innymi kapelami grającymi melodyjny progresywny power metal albo sam melodyjny progresywny metal. Wymienię chociażby Kamelot, Pyramaze, Conception, Evergrey, Pagan's Mind, itd. i powinno być wiadomo z czym mamy do czynienia. Tym bardziej, że wyobraźnia z jakim uczynili to greccy muzycy po prostu zadziwia. Przede wszystkim niesamowite i porywające są melodie, w których króluje głos Vasilis Georgiou. Jest on mocny, pewny, znakomity i bardzo melodyjny. Nie ustępują im gitary, które swoimi rytmicznymi partiami - raz mocnymi innym razem delikatnymi - budują cały klimat, a wtórują im wyśmienite i wybornie smakujące partie klawiszy autorstwa Themisa Koparanidisa. Świetnie te instrumenty uzupełniają się. Jednak gitara Gusa Draxa błyszczy częściej i to głównie przy partiach solowych, które są niezwykle pomysłowe i wręcz oszałamiające. Przy takiej muzyce bardzo ważne są podstawy a odpowiadają za to subtelni ale za to konkretni, basista Vasilis Liakos i perkusista Nikos Tsintzilonis, który kieruje formacją od samego początku. Chciałoby się przystanąć przy każdej kompozycji tego albumu i napisać o nich parę zdań, ale boję się, że zabrakło mi słów. Po prostu nie mógłbym ich się nachwalić. Zresztą stanowią dla mnie monolit, buzujący wszelkimi emocjami, więc każda z nich stanowi bardzo

Black Stone Cherry - The Human Condition 2020 Mascot

Amerykański kwartet Black Stone Cherry to już uznana marka w świecie klasycznego rocka. "The Human Condition", bodaj siódmy już album w dorobku grupy, na pewno przysporzy jej nowych fanów, bowiem nie dość, że muzycy proponują kontynuację swych wcześniejszych poczynań, to do tego wprowadzają też pewne nowości. Pytanie tylko po co... W warstwie brzmieniowej zmianą jest nagranie całego materiału na ścieżki, nie jak dotąd live w studio, co trochę unowocześniło sound Black Stone Cherry. Muzycznie zaś jakby odchodzili od southern rocka: za sprawą mocnego, nowczesnego "Push Down & Turn" chcą chyba trafić do fanów Alter Bridge, "Devil In Your Eyes" zainteresować nie tylko zwolenników bluesa, ale też Audioslave, a dzięki "When Angels Learn To Fly", nijakiemu w sumie "The Chain" i momentami niemal popowemu "In Love With The Pain" podbić radiowe/streamingowe playlisty. Przeróbka "Don't Bring Me Down" ELO też taka sobie, bo jedyną zmianą jest dodanie temu utworowi sznytu ZZ Top z okresu 1983/85, co brzmi cokolwiek dziwnie. Są też niestety wypełniacze "Some Stories" i "Keep On Keepin' On", które zespołowi tej klasy już nie powinny się przytrafiać. Na drugim biegunie mamy tu jednak "Ringin' In My Head" (ukłon w stronę Free z pierwszych płyt), dynamiczne "Live This Way" i "Ride" oraz dramatyczną balladę "If My Heart Had Wings", potwierdzające, że Black Stone Cherry wciąż mają to coś i okładka w stylu lat 70. nie jest jedynym nawiązaniem do czasów chwały klasycznego rocka. (3) Wojciech Chamryk

Blazing Rust - Line Of Danger 2020 Pure Steel

Muszę się przyznać, że mam nie mały problem z takimi płytami, jak "Line Of Danger". Bo spójrzmy prawdzie w oczy, to nie jest zła muzyka. Wręcz przeciwnie, dostajemy tu kupę fajnych momentów. Przykłady? Proszę bardzo. Choćby ten wspaniały riff rozpoczynający numer tytułowy i niezły refren. Takowych refrenów zresztą dostaniemy tu więcej, choćby ten z "Admits The Furious Waves". Solówek też nie brakuje, a i hity się znajdą (chociażby maidenowy "Murder" czy pędzący "Only To Burn"). Co więcej, Igor Arbuzov nie tylko ma fajną barwę głosu i duże umiejętności, ale jak na Rosjanina całkiem dobrze radzi sobie z językiem angielskim, co wcale nie jest takie oczywiste. Pewnie teraz wielu z Was myśli sobie "skoro wszystko to takie ładne i pikne, to o co Ci chłopie chodzi? Z czym maż problem? Chyba Ci się w dupsku poprzewracało!". Już śpieszę z wyjaśnieniami. Mimo tego, co pisałem powyżej w muzyce Blazing Rust brakuje mi jakiegoś polotu, inwencji, jakiejś iskry, która by uczyniła "Line Of Danger" czymś więcej, niż tylko kolejnym albumem, który słucham z "obowiązku". Cóż ruch NWOTHM się rozrasta, w każdym miesiącu wychodzi cała masa nowych krążków (kto ma polubiony na Youtube kanał "NWOTHM Full Albums" ten doskonale sobie zdaje sporawę, co mam na myśli), niestety ich ilość często nie idzie w parze z jakością, a to zdecydowanie nie pomaga w wyławianiu bardziej wartościowych wydawnictw. Większość z nich to zwykłe średniaki. Do takich zalicza się właśnie "Line Of Danger". Nie mam absolutnie żadnych powodów by przesadnie krytykować to wydawnictwo, ale prawda jest tak, że po napisaniu tej recenzji raczej więcej zbyt często wracał do niego nie będę (3,5). Bartek Kuczak Blister Brigade - Slugfest Supreme 2020 Inverse

"Slugfest Supreme" to trzeci album szwedzkiego Blister Brigade, który to zajmuje się graniem ognistego hard'n'heavy. Przynajmniej taka odmianę ciężkiego grania odnajdujemy na omawianym albumie. Sporo w ich muzyce kalek, ale zaangażowanie muzyków, pewna swoboda w komponowaniu i graniu, powoduje, że nie bardzo


oglądamy się za fragmentami, które z czymś tam nam się kojarzą. Bardziej jesteśmy z tym, co leci na bieżąco z głośników. A muzycy Blister Brigade potrafią przyłożyć, zbudować klimat, wymyśleć świetną melodię czy też popisać się wyśmienitą zagrywką. Po prostu są w stanie zainteresować nas swoimi zróżnicowanymi pomysłami mimo, że niczego nowego nie wymyślają, a raczej trzymają się starej oldschoolowej atmosfery. Słuchając "Slugfest Supreme" nie bardzo mogę odnaleźć wyraźnie słabego momentu, za to mocnych znalazłem dość sporo. Jedyny problem, że za każdym odsłuchem, były to praktyczne inne kompozycje. Potwierdza to, że jednak Szwedzi przyłożyli się do swoich kompozycji i umieścili na krążku to, co aktualnie mieli najlepszego na stanie. Wśród utworów, które najczęściej powtarzały się na mojej liście znalazły się szybkie i konkretne "Redy To Crumble", podobnie szybkie i bardzo zaraźliwe "Venomous Twister" oraz wolny, balladowy z niezwykłym klimatem "Through Murky Times". Niemniej ogólnie całość "Slugfest Supreme" prezentuje się bardzo ciekawie. Tak samo jest ze brzmieniem, niby jest po staremu i bez zaskoczenia ale coś ciągle intryguje, coś przyciąga uwagę. No i wykonanie, nie ma tu wirtuozerii ale za to jest porządne i klasyczne granie, które wabi fanów starego tradycyjnego heavy metalu. Może za wszelką cenę nie powinniście szukać "Slugfest Supreme" ale jak już wam się trafi to posłuchajcie, na pewno nie będzie to stracony czas. (4). \m/\m/

Bon Jovi - 2020 2020 Universal/Island

Moje drogi z dokonaniami Bon Jovi rozeszły się dość dawno temu. Owszem jakieś nowe poszczególne - singlowe - kawałki docierały do mnie ale żaden z nich nie przekonał mnie aby sięgnąć i wysłuchać w całości pojawiające się, co jakiś czas studyjne albumy. Po prostu ten zespół poszedł w stronę bardzo łagodnego rocka, nastawiony na łatwość przyswajania ich muzyki

przez ewentualnego słuchacza. Oczywiście muzycy Bon Jovi starali się zachować cechy, które przez lata wypracowali ale ogólnie coraz bardziej oddalali się od tego, co grali na początku swojej kariery. Jednak nie wzbudzało to we mnie jakiejś agresji czy chęci do naśmiewania się z poczynań Johna i jego kolegów. Po prostu grali zwykłego melodyjnego i bezpośredniego rocka, którego można od czasu do czasu zapuścić sobie aby w miarę przyjemnie spędzić wolny czas. Do przesłuchania nowej płyty Bon Jovi "zachęciły" mnie jego bardzo złe recenzje. Cała sytuacja mnie zaskoczyła i zaciekawiła. Przypomniało mi się też niedawne naśmiewanie się w sieci ze słabej kondycji wokalnej Johna na jednych z koncertów, więc pomyślałem, czyżby było aż tak źle? Odpaliłem "2020" z pewnym niepokojem, jednak z kawałka na kawałek uspokajałem się. Amerykanie zagrali po prostu swoje, łagodny melodyjny rock, coś co można ulokować między Brucem Springsteenem, Bryanem Adamsem oraz Markiem Knopflerem. Oczywiście struktury utworów, melodyka, no i barwa głosu Johna Bon Jovi nie zmieniły się. Każdy z nich jest dość prosty, ale ze świetną melodią oraz ze znakomitą aranżacją. Fakt lata lecą John nie ma już takiego głosu jak na początku kariery, kompozycje nie mają tej swady i zadziorności, jak kiedyś ale ogólnie są ok. Szału nie ma, "tyłu" nie urywa, ale do tego formacja przyzwyczajała już od lat. Po prostu jest po "bonjoviemu" i tyle. Mało tego płytę słucha się w całości i niema się poczucia, że jest dwa - trzy przeboje a reszta to wypełniacze. Inna sprawa dotyczy tekstów. John po raz pierwszy chyba - zaangażował się politycznie, i całość tekstów poświęcił na komentarze temu, co działo się w ostatnim roku (latach) w Stanach. Za to akurat chwalono Bon Joviego, na mnie niestety nie zrobiło żadnego wrażenia. Moim zdanie John pod tym względem nigdy nie będzie Dylanem czy Springsteenem. Nie wiem czy bym nie wolał aby kapela pozostała przy zwykłych bardziej przyziemnych sprawach. Brzmienie i produkcja jest też typowa dla formacji i porównywalna do ostatnich płyt tego zespołu. Niektórzy mogą zżymać się, że wszystko jest dopieszczone i dopracowane, ale w ostatnich latach właśnie z takim brzmieniem kojarzę Bon Jovi. Także dla jednych może to być plastikowy, dziadowski rock z kaczym śpiewem Johna, dla innych dający oddech od codzienność niezły i przyjazny melodyjny rock, po który czasami warto sięgnąć. A z tego, co wiem, tych ostatnich Bon Jovi ma sporą gromadkę, której wielu może im pozazdrościć. (3) \m/\m/

Byfist - In the End 2020 Pure Steel

Tytuł debiutanckiego dzieła Byfist jest jak najbardziej adekwatny do sytuacji, w jakiej doszło do jego wydania. Otóż dzieje tej pochodzącej z San Antonio formacji są dość burzliwe. Nie obyło się bez długoletniej przerwy w działalności, licznych zmian w składzie i tym podobnych cudów na kiju. Finalnie jednak się udało. Czy było warto? Jasne, że tak! "In the End" to zbiór utworów, na którym naprawdę jest czego posłuchać. Już na dzień dobry dostajemy prawdziwą perełkę w postaci kawałka "Universal Metal". Refren tego utworu zapewne długo zostanie Wam w głowie. Przypadnie on na pewno do gustu wszystkim zwolennikom NWOBHM. Jednak nie są to jedyne inspiracje, którym ekipa dowodzona przez Nacho Verę daje upust na swym debiucie. Spójrzmy chociażby na utwór "Guaranted Death", w którym to możemy usłyszeć dość wyraźne wpływy twórczości zarówno Mercyful Fate, jak i Kinga Diamonda. I nadmienię, że wcale nie mam tu na myśli tylko wokalu Raula Garcia, którego zawodzenie w niektórych momentach może przypominać mistrza metalowych horrorów. Inny kawałek, na który zdecydowanie warto zwrócić uwagę to utwór tytułowy z świdrującym, trochę maidenowym riffem (kłania się tu utwór "Transylvania") i wspaniałą solówką. Byfist też czasem porywa się na nawałnice lekko podchodzącą nawet po thrash. Mam tu na myśli choćby kawałek "Unconcious Suicide". Chłopakom zdarzają się także eksperymenty. Wystarczy chociażby posłuchać dość mrocznego i niepokojącego "With This Needle I Thee The Weed". "In the End" należy do tych albumów, które są w stanie zachwycić nawet tych bardziej wymagających słuchaczy. (5) Bartek Kuczak Chainbreäker - Relentless Night 2020 Metal On Metal

Rzecz zaczyna mroczne intro "As Dusk Rises", po czym bezlitośnie uderza "Nightstalker", szybki, konkretny numer, kojarzący mi się ze starym Destruction. Zespół bez chwili zwłoki udowadnia, że to nie jakiś wypadek przy pracy, w kolejnych odsłonach proponując równie siarczysty, chociaż przy tym całkiem melodyjny, thrash ("S.M.P." rządzi!) - debiutancki, wydany 2,5 roku temu album "Wasteland Ci-

ty" był niezły, ale na "Relentless Night" to już Chainbreäker w znacznie podrasowanej odsłonie. Potwierdza to również długi, rozbudowany numer "A Prayer Down The Drain", gdzie wściekła, thrashowa jazda i histeryczny wrzask Cristopha Ley'a kontrują bardziej złożone partie - nie ma tu jeszcze mowy o techno thrashu, ale słychać, że chłopaki zaczynają powoli kombinować z formą kompozycji, odpuszczają też standardowe, prościutkie aranżacje. Z kolei utwór tytułowy ma w sobie coś z szalonej bezkompromisowości Motörhead, zresztą Chainbreäker chętnie i całkiem udatnie czerpią też z tradycyjnego i speed metalu, co dodaje tej thrashowej płycie kolorków, szczególnie w "Iron Grave" i "Into Eternal Silence". Jeśli więc ktoś zna Austriaków z debiutu, to sięgając po "Relentless Night" niczego nie ryzykuje, inni fani thrashu tym bardziej. (5) Wojciech Chamryk

Chalice - Trembling Crown 2020High Roller

Niewiele jest bardziej wtórnych nurtów niż Nowa Fala Tradycyjnego Heavy Metalu. Właściwie nie ma tam zespołu, którego nie dałoby się porównać do jakichś protoplastów z lat 80. To co może tu wyróżnić to po pierwsze: kompozycje - ale ta poprzeczka jest zawieszona baaardzo wysoko - po drugie: oryginalne wzorce. Ile znacie zespołów wzorujących się na Judas Priest/Iron Maiden/Accept? Kilkadziesiąt prawda? Na Manilla Road albo Manowar? Podobnie. A na mieszance klasycznego heavy z prog rockiem i Sisters of Mercy? Trochę mniej co? Muzycy Chalice zdają się doskonale rozumieć powyższy mechanizm. Myślę że choćby z tego powodu, niezależnie od gustów, "Trembling Crown" nie pozostanie niezauważona. Zatem co do stylistyki i inspiracji trudno się tu do czegoś bardzo wyraźnie odnieść. Najlepiej będzie tu pasowała mieszanka opisana parę linijek wyżej. Mamy do czynienia z melodyjnym heavy, mocno zakropionym latami 70. i atmosferą rodem z Paradise Lost.

RECENZJE

215


Na kompasie współczesnego heavy umieściłbym Chalice gdzieś pomiędzy Idle Hands, a grającymi na modłę retro Haunt, Wytch Hazel czy Amulet. Z trochę innej bajki, ale na podobnych recepturach, działało In Solitude (tylko z większą dozą Mercyful Fate, którego tu za bardzo nie uświadczymy). Z grubsza zespół rozwija koncepcję przedstawioną na debiutanckiej EP "Silver Cloak". Numery trochę lawirują stylistycznie. Jest wielki nacisk na nastrój - momentami trochę podniosły, ale w przeważającej części po prostu mroczny, ezoteryczny, inspirowany rzeczami gotyckimi (doskonałym przykładem wolniejsze, momentami wręcz gothic/doomowe "Hunger of the Depth"). Mamy też riffy czy solówki, które ciągną ku tradycyjnemu graniu NWOBHM, tudzież hard'n' heavy (patrz: instrumentalny "Karkanxholl"), a pod koniec albumu 10-minutowy epos, natchniony duchem Wishbone Ash, czyli "Stars" (świetna rzecz!). Do tego sporo ozdobników (interludium w stylu flamenco w utworze tytułowym, żeńskie chórki, smyczki) ogółem sporo tu mieszania. Całościowo Chalice mieści się na pewno w szerokich ramach NWOT HM, ale trudno je precyzyjniej zaszufladkować. Co do kompozycji - daleko tu na pewno do "hiciarskości". Utwory są dosyć długie, troszkę pokombinowane, w pewnym momencie mogą zacząć przynudzać - ale z czasem sporo zyskują (jak wspomniane "Stars" czy poprzedzający go "The Key"). Nie znaczy to, że nie ma tu wpadających w ucho melodii i refrenów (np. "Wings I've Known"), niemniej nie są to rzeczy specjalnie przebojowe. Szkoda byłoby ten krążek pominąć, bo to rzecz bardzo oryginalna, ale przełomu raczej nie wywoła. Pomimo szeregu zalet, mam nieodparte poczucie że czegoś mi tu brakuje. Może Chalice nie pokazał pełni swoich możliwości? A może przeciwnie - zachłysną się nimi i trochę przedobrzył, skąpiąc nam tej odrobiny przystępności, która bardzo by się "Trembling Crown" przydała? Jedno jest pewne - jest to płyta bardzo charakterystyczna i zrobiona na bardzo dobrym poziomie wykonawczym. Reszta jest kwestią gustu słuchacza i wczucia się w jej charakterystyczny klimat. (4) Piotr Jakóbczyk Children Of Technology - Written Destiny 2020 Hells Headbangers

Poprzedni album "Future Decay" wydali ponad sześć lat temu, ale okres pandemii zmobilizował muzyków Children Of Technology do przygotowania następnego, długogrającego materiału. "Written Destiny" to co prawda raptem pół godziny z niewielkim hakiem, ale to i tak progres, zważywszy, że po-

216

RECENZJE

instrumental "Collider" i bluesowy "Get Me Out" też są niczego sobie, ale jako całość "Destination" to materiał co najwyżej poprawny, niezbyt też zróżnicowany co do tempa (praktycznie bez szybkich utworów, poza "Heart Of A Chance"), więc z każdym kolejnym odsłuchem oferuje coraz mniej. (3) przednie duże płyty Włochów trwały 25-27 minut. Już na tej podstawie można domyślać się, że chłopaki nie grają progresywnego metalu czy techno thrashu i to prawda, łoją bowiem surowy speed/ thrash z podziemia rodem, wplatając weń akcenty zaczerpnięte z punka, crossover czy też bardziej tradycyjnych odmian metalu. Tych osiem utworów zamyka się więc w kwadracie wpływów Motörhead (szaleńczy, ale też zarazem najbardziej rozbudowany i najdłuższy na płycie utwór tytułowy) Venom (iście pierwotny "Soundtrack Of No Future"), Onslaught ("The New Barbarians" i wszystko jasne) oraz Nuclear Assault (mroczny "Wasteland Cratediggers"). Można dodać do tej listy również Carnivore czy pierwsze płyty Sodom ("Creation Through Destruction"), ale poza brutalnością i ogromną dawką energii muzyka tego tria ma również w sobie sporo fragmentów potwierdzających, że Children Of Technology tworzą świadomi, ukształtowani muzycy, dlatego "Written Destiny" w żadnym razie nie jest albumem do jednego czy dwóch odsłuchów. (4) Wojciech Chamryk

Chris Manning - Destination 2020 No Life 'Til Metal

Już opener "Sharp" pokazuje, że od przeszłości nie da się uciec: lider i gitarzysta Chris Manning terminował bowiem wcześniej w Led Zeppelin tribute band, a wokalista Chris Hodges w zespole oddającym hołd Linkin Park. I proszę, wpływy obu tych grup słuchać w rzeczonym utworze (riff, orientalne w klimacie solo, wokalna maniera) aż za dobrze. Dla mnie taka zbitka jest nie do przyjęcia, ale na szczęście później robi się już bardziej jednorodnie stylistycznie i "Start Over Now" (z udziałem Bruce'a Kulicka) czy "Ascendant" to stylowy, klasyczny hard rock, czerpiący nie tylko od Zeppelinów. Mamy też utwory mocniejsze, bliższe tradycyjnemu metalowi ("Push") oraz dla odmiany melodyjniejsze, niczym AOR/hard'n' heavy lat 80. ("Implode"). Surowy

Wojciech Chamryk

Chronus - Idols 2020 Listenable

Po debiutanckim "Chronus" Szwedzi (chociaż chyba tak nie do końca, skoro perkusista nazywa się Adam Kapusta) nie stali się objawieniem sceny hard'n'heavy. Ich drugi album firmuje już jednak wytwórnia Listenable, tak więc wszystko przed nimi, tym bardziej, że grają na poziomie i z sercem. Dzieje się tak, chociaż "Idols" to kolejna z płyt, która śmiało mogłaby ukazać się w latach 80. Nie ma tu niczego nowego, ale młodzi muzycy grają tak dobrze i z takim powerem, że błyskawicznie o tym zapominamy. Owszem, Chronus nie wnoszą do ciężkiej muzyki nic od siebie, nie są żadnymi odkrywcami, ale pewnie nawet nie pomyśleli o czymś takim: wolą łoić old school heavy, niczym w 1984 roku. I jeśli robią to tak perfekcyjnie, jak w świetnym openerze "Mountains Of Madness" (kłania się H.P. Lovecraft, a jakże), równie szybkim i nośnym "Heavy Is The Crown", miarowym "Ghosts" czy tytułowym "Idols" z perfekcyjnymi solówkami, to ja nie mam żadnych pytań i wątpliwości. Fakt, sama wokalna maniera i barwa, jaką prezentuje Svante Furevi zalatuje trochę młodszym Ozzy'm Osoourne, rockowo-współczesny "Memories", bardziej Muse niż stary heavy, też mogli sobie darować, ale i tak jest OK, więc: (4). Wojciech Chamryk Communic - Hiding From The World 2020 AFM

Wydaje się, że tak niedawno ukazał się ich debiutancki "Conspiracy Of Mind", a tu proszę, Communic wydał właśnie szósty album. Norweskie trio doszło w dziedzinie progresywnego metalu do prawdziwej perfekcji, proponując przez lata płyty wypełnione urozmaiconą, dopracowaną muzyką. Fakt, na wysokości czwartej "The Bottom Deep" dało o sobie znać pewne zmęczenie materiału, ale już nagranym po kilku latach

przerwy "Where Echoes Gather" zespół pokazał, że wrócił do dawnej formy. Z najnowszym "Hiding From The World" jest podobnie. Były z tą płytą problemy pandemia i wszystko jasne - ale w końcu wyszła i efekt końcowy zachwyca. To osiem kompozycji i godzina muzyki do której chce się wracać, a z każdym kolejnym odsłuchem odkrywa się coś nowego, dotąd ukrytego w dość oszczędnych, ale wysmakowanych aranżacjach. Niewątpliwym atutem jest to, że nie ma tu jakichś typowo progresywnych kolosów; przeważają zwarte utwory o czasie trwania 6-9 minut - wystarczająco długie, by opowiedzieć jakąś historię i przekonująco odmalować ją dźwiękami, ale nie nadmiernie rozwleczone. Sa też zróżnicowane: singlowy "My Temple Of Pride" ma w sobie coś z ducha Black Sabbath, kolejny SP, tytułowy "Hiding From The World", jest już bardziej progresywny w formie, chociaż momentami całkiem chwytliwy. "Face In The Crowd" nie brakuje z kolei rytmicznej intensywności, gdy dla odmiany "Plunder Of Thoughts" czaruje klimatycznymi, klawiszowymi brzmieniami, a finałowy "Forgotten" ma w sobie coś z rozmachu symfonicznego rocka. Piękna to płyta, Oddleif Stensland może być z niej dumny. (5,5) Wojciech Chamryk

Constraint - Dead End 2020 Black Board

Constraint to formacja ze Szwajcarii, która stara sprawdzić się na polu thrash/death metalu. Idzie im tak sobie, przynajmniej tak mogę stwierdzić po przesłuchaniu ich najnowszej płyty "Dead End". Przede wszystkim ich podejście do tematu jest bardzo schematyczne, w dodatku większości ich utworów choć dość bezpośrednia to jest utrzymana w średnich, jednostajnych tempach, przez co całość muzyki zlewa się w jedną całość. Nie pomaga dwutorowy wokal, który raz jest bardziej głębokim growlem innym razem zbliżony do blackowego skrzeku. Nawiązania do black metalu odnajdziemy również w takim "Doomed To Die", gdzie


niektóre partie muzyczne brzmią jak wyjęte właśnie z tego stylu. Najlepiej wypadają kawałki, które są trochę szybsze lub wykorzystują w dłuższych partiach przyspieszenia. Należą do nich kompozycje takie jak "Your Last Day", "Throw The First Stone" czy bonusowy "2110". Szkoda, że większość kawałków na "Dead End" nie została napisana właśnie w takich tempach, bowiem w nich wyłapujemy pewne próby urozmaicenia muzyki, więc kto wie, jakby to się ułożyło przy większości szybkich kompozycji a tylko kilku utrzymaniach w średnich tempach. Może w ten sposób Szwajcarzy przygotowaliby nam coś znacznie ciekawszego. Co prawda każdy utwór na "Dead End" ma jakiś całkiem nieźle wymyślony fragment lub zagrywkę, a partie solowe jak się pojawią, niosą ze sobą sznyt wyrafinowania. Bywa, że muzycy "zabłysną" również pewnym dowcipem. Niestety nie zmienia to na lepsze ogólnego wyrazu całej płyty. Natomiast brzmienie jest całkiem, całkiem. Dźwięk każdego instrumentu jest wyraźny, soczysty i mocny, bardziej przypomina mi to thrashowe produkcje, niż te death metalowe. Ogólnie muzycy Constraint jakiś potencjał mają, ale jak na razie ich pomysł na muzykę nie zachęca do zaaplikowania sobie jej w większych dawkach. Zobaczymy co przyniosą kolejne ich albumy. (3) \m/\m/

Corners Of Sanctuary - Heroes Never Die 2020 RFL

Wygląda na to, że nader ożywiona działalność wydawnicza w ostatnich latach nadwątliła potencjał kompozytorski członków Corners Of Sanctuary i dlatego firmują właśnie jedną z najsłabszych płyt w swym dorobku. Teoretycznie nie można "Heroes Never Die" niczego zarzucić: to wciąż US power/ heavy metal na niezłym poziomie, ale do klasy dawnych dokonań bardzo mu daleko. Początek płyty jest jeszcze OK, ale już od czwartego z kolei "Combat Shock" robi się coraz nudniej, tak jakby zespół nie miał już nic lepszego do zaproponowania. Monotonia, sztampa, schematy, utwory które słyszałem już wcześniej wielokrotnie: tyle, że w innym, lepszym wykonaniu i ich tytuły też były inne. Najbardziej zaskoczyły mnie "The Truth In Lies" i "Heroes Never Die", bo to surowe, archetypowe numery, które bez problemu mogłyby trafić na "czerwony" album TSA, jak więc

widać zespół starał się też wrócić do korzeni tradycyjnego metalu. Nowy wokalista Stacey Lee jest niezły, ale według mnie nie pasuje do zespołu tak jak Frankie Cross; próby naśladowania Roba Halforda, choćby w "We Are The Dead (Dead Man Walking)" też mógłby sobie darować. Jako całość "Heroes Never Die" nie jest to może jakiś niewypał, ale też niczym szczególnym nie porywa - typowy średniak i płyta jakich wiele idealnie oddają poziom tego materiału. (2) Wojciech Chamryk

kowane dobru kompozycji, stanowią tylko ich uzupełnienie. Riffy wydają się proste i niewyszukane, ale na ich prostocie zbudowano moc przekazu (sprawdź "The Hammer"). Wokalista ma charakterystyczną chrypę i feler w głosie (patrz AC/DC, Accept), nie popisuje się, nie stara się przypodobać na siłę. Zdarzają się sporadycznie chóralne wykrzyki ("Street fight!" w "Fight St. 666", "It happens!" w "Burnout"). Ogólnie brak słabych momentów, brak wypełniacza. Każdy utwór ma za co się podobać. Nawet takie niepozorne "Mestengo" sporo zyskuje po wielokrotnym odsłuchaniu i ostatecznie przekonuje. Konkret. Nic tylko słuchać. (5) Sam O'Black

Coronary - Sinbad 2021 Cruz del Sur Music

"We would see us in the front line of heavy metal rock'n'rollers" obwieszcza Olli, wokalista Coronary, we wstępie do wywiadu opublikowanego w tym wydaniu HMP. Odważne słowa jak na zespół dopiero debiutujący w lutym 2021 roku. Czy materiał zaprezentowany na "Sinbad" daje radę sprostać takiej zapowiedzi? Rock'n'roll kojarzy się z zawrotnymi tępami, a tutaj pędziwiatrów nie brakuje, bo w skład wchodzi basista Korpiklaani i kilku thrash metalowców, ale nie sięgaj po "Sinbad" z oczekiwaniem na speed. Nikt tutaj się nie spieszy ("Firewings" to też nie jest jakaś petarda). Grają wprawdzie melodyjnie i przebojowo, ale też naprawdę masywnie i ciężko (szacun za taki kontrast). Nie uświadczymy instrumentalnej akrobatyki. Zamiast tego czysty heavy metal utrzymany w średnich tempach. Rock'n'roll odnosi się raczej do efektu, jaki wywołuje słuchanie "Sinbad", mianowicie album ten potrafi zawładnąć nami i z jednej strony oderwać nas od problemów dnia powszechnego, ale też wytrącić z apatii. Świat serio wygląda inaczej, kiedy obserwuje się sprawy z "Sinbadem" na słuchawkach. Znaleziono tu nawet lek na wypalenie zawodowe (znakomite, hiciarskie "Burnout") czy też na pruderię stojącą na drodze miłości ("I Can Feel This Love"). Wszystko tutaj brzmi jak powinno, elektryzuje, oddziałuje na słuchacza. Coronary nie stara się przedefiniować gatunku heavy metal, ale wybija się na tle innych zespołów, ze względu na umiejętne łączenie zapamiętywalnych melodii z pierwiastkiem heavy/doom metalu (najbardziej jaskrawym tego przykładem jest sabbathowskie "Wonders of the World", ale nie tylko tam). Wszystkie sola gitarowe są podporząd-

Corrosium - Undertow 2020 Inverse

Corrosium to zespół, który pochodzi z Finlandii i jak sami określają grają bombastic metal. Inaczej ujmując jest to bardzo melodyjny, łatwo wpadający w ucho power metal połączony z różnymi symfonicznymi formami. Niemniej muzycy stawiają na prostotę i obezwładniające melodie, które uzyskują głównie przez syntezatorowe plamy i melodyjny śpiew. Wokal śpiewa głównie pełna piersią, wysoko i melodyjnie, podkreślając wyjątkowość słodycz muzyki. W kawałku "I Remain" pojawiło się coś a la grow, ale nie zmienia to ogólnego muzycznego przekazu. Gitary są niby w kontrze, rytmicznie groźnie pobrzmiewają, solówki ostro się zaznaczają ale niestety nie potrafią przebić się przez zalewające je klawisze. W dodatku syntezatory, jak i perkusja, brzmią jakby wyjęte z popowej produkcji. Album nie przekonuje mnie zupełnie. Całe szczęście jest wiele kapel z tej sceny, które jednak trafiają do mnie bardziej. Mimo wszystko nie mogę powiedzieć, że Finowie nie są zaangażowani w to co grają, dlatego fani tego stylu mogą być ukontentowani materiałem "Undertow". Muszą to sprawdzić, dla mnie to płyta jedna z wielu. (3) \m/\m/ Cristiano Filippini's Flames Of Heaven - The Force Within 2020 Limb Music

Schemat nazwy wyeksploatowany tak, że już bardziej nie można, muzyka równie oklepana, symfoniczny power metal w bardzo melodyjnym wydaniu. Dlatego nie pod-

szedłem do albumu gitarzysty Cristiano Filippini z entuzjazmem, tym bardziej, że trwa jakieś 70 minut, a z bonusową, akustyczną wersją "Missing You" jeszcze o sześć minut dłużej. Odsłuchy potwierdziły, że nie uprzedziłem się bez powodu, bo lider, zespół i kilku gości, że o realizatorach, etc. nie wspomnę, napracowali się solidnie, ale bez większego sensu. Zamiast "The Force Within" ta płyta powinna nosić tytuł "Szablony i kalki", bo Filippini nie proponuje na niej niczego własnego, przetwarzając tylko pomysły innych, bazując na wypracowanych przed laty schematach. Pewnie znajdą się słuchacze, którym nie będzie to przeszkadzać, tym bardziej, że to mimo wszystko granie na poziomie, zresztą muzyków lider ma znakomitych - choćby perkusista Paolo Caridi gra w zespole Davida Ellefsona z Megadeth, jednak w sensie artystycznym nic z tego nie wynika. Obowiązkowe, fortepianowe lub syntezatorowe intro (to z "Always With You" brzmi niczym z festiwalu San Remo z lat 80., istny koszmar), potem szybsze rozwinięcie lub podniosła ballada, z orkiestrowo-symfonicznym patosem i obowiązkowymi popisami lidera, niekiedy ustępującego też pola klawiszowcowi - to smutny obraz tej długiej, nudnej i mało komu potrzebnej płyty. (1) Wojciech Chamryk

Cryptic Shift - Visitations From Enceladus 2020 Blood Harvest

Nazwa tego brytyjskiego zespołu nie była mi obca, czytałem recenzję któregoś z ich krótszych materiałów w jakimś zine, ale mimo wszystko zaskoczyła mnie zawartość jego długogrającego debiutu. Nie spodziewałem się, że Cryptic Shift grają na aż takim poziomie, a ich kompozycje są tak długie i urozmaicone. To techniczny thrash/ death metal naprawdę wysokich lotów, nie tylko dlatego, że teksty to przede wszystkim science fiction w czystej postaci: tych czterech Anglików nie tylko łoi ekstremalnie jak tylko się da, ale nieźle też kombinują. Pierwsza kompozycja

RECENZJE

217


"Moonbelt Immolator" trwa blisko 26 minut i składa się z sześciu części. Przesada, powie ktoś, bawią się w progrockowców, czy co? Ano nie, bo ten długi utwór jest dopracowany w każdym elemencie, bez względu na to czy to siarczysty thrash/death, zwolnienia niczym z funeral doom metalu czy partie kojarzące się się bardziej z post-rockiem czy nawet jazzem, niż ekstremalnym metalem. Trzy pozostałe kompozycje są już krótsze, czytaj przystępniejsze dla odbiorcy, zamykając się w czasie 5-8 minut, ale równie udane. "(Petrified In The) Hypogean Gaol" żeni thrashową łupaninę z jazzowymi wstawkami, "The Arctic Chasm" zaskakuje klimatycznymi, balladowymi partiami, kontrastującymi z intensywną resztą, a "Planetary Hypnosis" jest najbardziej ekstremalny, ale też zarazem odjechany - to numer w stylu co byłoby, gdyby Atheist bądź Watchtower zagrały jeszcze mocniej, nie tracąc przy tym niczego ze swych dotychczasowych atutów. Trudna, wymagająca, ale piękna to płyta, godna polecenia. (5) Wojciech Chamryk

Crystal Viper - The Cult 2021 Listenable

Mam takie wrażenie, że oprócz bardzo dobrych i równych pierwszych dwóch albumów, jakość dyskografii Crystal Viper przedstawia się sinusoidalnie. Nie chodzi tu o jakieś diametralne różnice na zasadzie arcydzieł przeplatanych totalnymi porażkami, ale zwykle słabsze wydawnictwo w minionym roku zwiastowało lepsze w kolejnym, po którym często następował drobny spadek formy i tak dalej. Z tej wyliczanki wynika, że po co najwyżej przyzwoitym "Tales of Fire and Ice" przyszedł czas na album lepszy - i dokładnie tak się stało! Przez ostatni rok (czyli okres pomiędzy "Tales…" a "The Cult") zaszły w ekipie Marty Gabriel trzy bardzo ważne zmiany, które wpłynęły na kształt tego albumu. Po pierwsze - roszada na stanowisku garowego. Po długoletniej współpracy szeregi zespołu opuścił Golem, a na jego miejsce wszedł Cederick Forsberg znany m.in. z Blazon Stone czy Rocka Rollas. Nie odmawiając niczego umiejętnościom poprzedniego pałkarza, perkusja na "The Cult" brzmi fenomenalnie. Wsłuchując się w partie bębnów nie sposób się nudzić, a dodatkowo Ced dysponuje bardzo silnym uderzeniem, które dodaje całości mocy i ciężaru. Ko-

218

RECENZJE

lejna zmiana o której trzeba wspomnieć to zakończenie współpracy z AFM Records. Marta i spółka poszli więc tropem nagrania materiału, a dopiero potem szukania dla niego wydawcy. Efektem jest album, w którym słychać ogromną swobodę i energię muzyków nie ulegających żadnym sugestiom z zewnątrz. I z tym wiąże się trzecia zmiana - Marta stwierdziła, że pieprzy rady speców od marketingu i powróciła do gitary. Jest to więc pierwsza płyta Kryształowej Żmijki nagrana w całości na 4 wiosła, a rezultat tego jest bardzo dobry. Przy tym, to chyba jedna z najlepszych wokalnie płyt Crystal Viper. Marta jest w świetnej formie, czego dowodem choćby bardzo udana próba zmierzenia się z repertuarem Diamentowego Króla (bonusowe "Welcome Home"). Gdzie więc jakiekolwiek wady "The Cult"? Zwróćcie uwagę że od początku chwalę rzeczy bardzo ważne, ale i bardzo ogólne. Trudniej natomiast skupić mi się na konkretnych kompozycjach, które miejscami troszkę zlewają się w jedno. To dosyć częsta bolączka tego zespołu - płyta brzmi bardzo dobrze w całości, przyjemnie się jej słucha, ale po wszystkim zapamiętujemy jedną, może dwie charakterystyczne kompozycje. W tym przypadku wyróżniłbym ich może trochę więcej - na pewno świetne "Asenath Waite" - rozpędzone, agresywne, z potężnym, mrocznym refrenem i mocnymi partiami wokalnymi. Uwagę przyciągają też podobnie zbudowane, "Flaring Madness" i eponimiczny otwieracz. Do tego w nieco wolniejszych tempach, zapamiętywalne są śpiewny "Sleeping Giants" (oparty na trochę jarmarcznej melodii, charakterystycznej dla "runningwild'owych" klimatów rodem z "The Rivalry") i ciekawy, marszowy "Whispers from Beyond", z otwierającym riffem mocno kojarzącym mi się z Kingiem Diamondem. I… to chyba tyle do odnotowania. Pozostaje nam kilka fajnych numerów, których atrakcyjność na tej "fajności" się niestety kończy. Szkoda, bo ta płyta miałaby wszystkie komponenty potrzebne żeby być materiałem 10/10. Tymczasem, dostajemy trochę świetnego kontentu i trochę dobrych, ale jednak wypełniaczy. Summa summarum - zdecydowanie polecam posłuchać "The Cult". Biorąc pod uwagę trendy panujące w Polskim metalu, nie wykluczam że będzie to jedna z najlepszych płyt heavy tego roku w Kraju nad Wisłą. Crystal Viper jest w bardzo dobrej formie, a biorąc pod uwagę wypowiedzi muzyków możemy mieć nadzieję, że tę formę utrzyma dłużej. Ale ja wciąż czekam na efekt "WOW" do którego brakuje bardzo niewiele… (4,5) Piotr Jakóbczyk

Dark Quarterer - Pompei 2020 Cruz Del Sur Music

Dark Quarterer to już instytucja na scenie epickiego/doom metalu. Włosi grają w końcu od połowy lat 70., pierwszy album wydali w roku 1987 i ich muzyka jest niczym najlepsze wino, z każdym kolejnym rokiem smakuje bowiem lepiej. W pełni potwierdza to również najnowszy album formacji, kolejny koncept w jej dorobku. Tym razem Gianni Nepi i spółka wzięli na warsztat słynną historię zagłady Pompejów w roku 79, kiedy to wybuch Wezuwiusza unicestwił kilka miast i ponad 20 tysięcy ludzi. "Pompei" nie jest jakąś rozwleczoną opowieścią wypełniającą dwa kompakty od początku do końca; to raptem sześć utworówrozdziałów zawartych w winylowym czasie trwania pojedynczej płyty, twających 6-9 minut i bardzo trafnie oddających jednak atmosferę tamtych tragicznych wydarzeń. Muzycznie też jest zacnie, bo to oldschoolowy metal najwyższej próby z przełomu lat 70. i 80. Kiedy trzeba szybszy i dynamiczny ("Vesuvius"), ale też podniosły i patetyczny, dzięki partiom chóru i licznym partiom organów i syntezatorów ("Welcome To The Day Of Death", "Forever"). Fenomenalnie brzmi też mocarny, doomowy walec - kłania się Black Sabbath z najlepszych lat 70. - "Panic" z organowym solem, ale też przyspieszeniem w końcówce, a mroczny, piekieklnie posępny "Gladiator" w sumie niczym mu nie ustępuje. Mamy też ciekawostkę, bo "Plinius The Elder", numer z odniesieniami do rocka progresywnego, zaskakuje też jazzowym klimatem - na takie eksperymenty, i to tak udane, stać tylko najlepszych. (6) Wojciech Chamryk Darkness - Over And Out 2020 Massacre

Po "First Class Violence" Darkness szykują powoli kolejny album, a na razie podsuwają fanom drugą w dyskografii zespołu EP-kę, a właściwie MLP, bo to aż siedem utworów. Kiedyś takie winylowe wydawnictwa były na porządku dziennym i dobrze, że starsze zespoły kultywują te tradycje. Mamy tu więc zarówno premierowe utwory, koncertową wersję "Tinkerbell Must Die" zarejestrowaną w Japonii, cover Skid Row "Slave To The Grind" i nowe wersje staroci z lat 80. Z tych rozczarował mnie "Faded Pictures" w wersji unplugged i

bez perkusji: na debiutanckim LP "Death Squad" był to ostry, wściekły utwór, a tu zrobiono z niego ładną, nijaką, znacznie dłuższą piosneczkę, w której Lee potwierdza, że nie potrafi i nie powiniem śpiewać takich rzeczy. Siarczysty "Armageddon" (oryginalnie na pierwszym demo "The Evil Curse", później powtórzony na trzecim albumie) wypada już jednak jak należy, a ciekawostką dla fanów jest gościnny udział w tych utworach dawnych muzyków grupy, Bruno i Pierre'a, jako chórzystów. Numer live brzmi OK; aż szkoda, że zamiast tego nieudanego eksperymentu akustycznego nie trafił tu kolejny utwór z koncertu, tym bardziej, że Darkness tak naprawdę nie dorobili się wydawnictwa koncertowego z prawdziwego zdarzenia, poza archiwalnym zapisem występu z roku 1987. No i materiał premierowy: "Every Time You Curse Me", "Dawn Of The Dumb" i "Over And Out" trzymają poziom i potwierdzają, że warto czekać na kolejny album Niemców. (4) Wojciech Chamryk

David Minasian - Random Acts Of Beauty 2020/2010 Golden Robot

W roku 2010 to była sensacja Andrew Latimer zaprezentował się na tej płycie po raz pierwszy od przeszczepu szpiku kostnego i potwierdził, że nie dał się chorobie. Lider Camel gra tu przepiękne solo i śpiewa w końcówce otwierającego album "Masquerade", ale warto zainteresować się wznowieniem "Random Acts Of Beauty" nie tylko z tego powodu. Warto bowiem nadmienić, że David Minasian nie jest w świecie Camel osobą przypadkową, a jego związki z progresywnym rockiem trwają od lat 80. "Random Acts Of Beauty" jest więc kontynuacją i rozwinięciem pomysłów z wydanego w roku 1984 albumu "Tales Of Heroes And Lovers", zawierając siedem udanych, rozbudowanych (5-12 minut) kompozycji. "Masquerade" to oczywiście tzw. pewniak, ale pozostałe w niczym mu nie ustępują. Lider jest multiinstrumentalistą, gra więc na licznych instrumentach


klawiszowych, w tym moogu, melotronie i organach, a do tego na wiolonczeli, skrzypcach, oboju, flecie czy sitarze, sam też śpiewa. Aranżacje mamy tu więc naprawdę urozmaicone, na czym Floydowe w klimacie "Chambermaid" i "Summer's End" bardzo zyskują. Kompozycje instrumentalne, zwłaszcza "Storming The Castle" z gitarowymi popisami Justina Minasiana, syna lidera, też są bardzo efektowne, brzmiąc szlachetnie i ponadczasowo. Efekt psuje tylko kiczowata, sztampowa okładka; bonus ze wznowienia, wycięty z "Masquerade" fragment z solówką Latimera, też nie ma większego sensu, bo takie perełki najlepiej smakują w całości. Dla fanów nie tylko Camel, ale też The Moody Blues, Barclay James Harvest czy The Alan Parsons Project pozycja obowiązkowa. (5)

wyszli do fanów z sercem na ręku. Niemniej chyba najlepiej słucha mi się "Shapeshifter", pewnie dzięki tym przemycanym klimacikom. Zresztą za każdym razem gdy słucham tego krążka faworyci zdaje się zmieniają się jak w kalejdoskopie. Niestety każdy utwór ma coś swojego, świetnie melodie, feeling, no i wykonanie. Do tego dochodzą klasyczne dobre brzmienia oraz przyzwoita okładka. Nie ma lekko, musicie dopisać Deadline do bardzo długiej listy wyróżniających się młodych kultywujących tradycyjny heavy metal. (4,7)

Diamond Head - Lightning To The Nations 2020 Silver Lining Music

DGM - Tragic Separation 2020 Frontiers

Deadline - Cathedral Point Deadline to kapela, która pochodzi z RPA. Powstała w 2014 roku, a "Cathedral Point" to ich drugi pełny album. Zawarta na nim muzyka to rasowy heavy metal, coś pomiędzy Judas Priest a Iron Maiden. Jest w nim też coś z power metalu w stylu Running Wild. Niemniej Deadline bardzo dobrze wpisuje się w nurt "młodych" kapel podążających szlakiem tradycyjnego heavy metalu. Wymienię chociażby SkullFist, Starblind, Riot City, Cauldron, Traveler, itd. Słowem odnajdziemy tu brzmienia i pomysły, charakterystyczne dla całej heavy metalowej sceny lat 80. ale jakoś zagrane z polotem i fantazją. Płyta przesycona jest aż trzema znakomitymi, współbrzmiącymi gitarami, wszystko podane jest w raczej w szybkich tempach, sekcja rytmiczna jest dynamiczna i wyrazista, są też świetne wokale. No właśnie śpiew Jessy Switchblade przykuwa uwagę od samego początku i w zasadzie jest on głównym przewodnikiem po całym "Cathedral Point". A nie jest to łatwe zadanie w gąszczu tak zgranego ataku gitar Skullprita, Raven Chaosa oraz Judge Mentala. "Cathedral Point" to płyta, która trwa czterdzieści parę minut, zawiera krótkie intro i osiem utworów. Wszystkie są na tyle dobre, że ciężko jest wskazać na coś wyjątkowo niedobranego czy fałszywie brzmiącego. Po prostu zagrało tu wszystko, szczerość, umiejętności i pasja, bez dwóch zdań, muzycy

\m/\m/

\m/\m/

Wojciech Chamryk

2020 Bloodkrieg

ale to on pilnuje głównych melodii. Odstaje od tego jedynie zamykający płytę utwór "Curtain", który próbuje wyciszyć wszystkie emocje pobudzone w trakcie całego albumu. Brzmienie, produkcja - prima sort. Także nie przeginać z wielokrotnym odtwarzaniem "Tragic Separation" a gwarantuję, że fani progresywnego metalu będą zadowoleni z tej płyty. (4,5)

Włoski DGM od jakiegoś czasu wyrósł na bardzo ważnego gracza na scenie progresywnego power metalu. Ich ostatnie płyty studyjne były utrzymane na niezłym poziomie. Tak samo jest z "Tragic Separation", na której znalazło się dziesięć ciekawych kompozycji utrzymanych w konwencji prog-powerowej typowej dla tej kapeli. Jest melodyjnie, energicznie, wielowątkowo, różnorodnie, wyrafinowanie, technicznie ale odnajdziemy też trochę luzu a nawet chaosu. Wszystkie kompozycje utrzymane są na podobnym poziomie, co trochę utrudnia słuchanie całości albumu, bowiem w pewnym momencie, po wielokrotnym i ciągłym przesłuchaniu materiał zaczyna zlewać się w całość. Niemniej można spróbować wyróżnić kilka utworów. Po paru przesłuchaniach dla mnie były to kompozycje, rozpoczynająca "Flesh and Blood", "Fate", tytułowa "Tragic Separation" oraz "Silence". Niemniej tak jak pisałem wszystkie kompozycje są bardzo wyrównane jeśli chodzi o poziom muzyczny, artystyczny czy wykonawczy. Poza tym każdy z kawałków to swoisty challenge, gdzie wszyscy instrumentaliści walczą ze sobą, a na dodatek do batalii włącza się wokal. Najciekawiej wybrzmiewają pojedynki gitarowo - klawiszowo, gdzie o prymat walczą gitarzysta Simone Mularoni i klawiszowiec Emanuele Casali. Każdy z instrumentów gra gęsto, zawile, próbując przemycić melodie i gdyby nie ich ucieczki w przeróżne kontrasty klimatu, emocji i dynamiki mogłoby dojść do skuchy, do ciężko strawnej dla ucha katatonii dźwięków. O dziwo w tej muzycznej ekwilibrystyce znakomicie odnajduje się wokal Marka Basile. Niby uczestniczy w zespołowych potyczkach

Tak, znam ogólną niechęć środowiska metalowego do tematu typu re-recording. Niestety w większości nagrywanie klasyków na nowo nie wychodzi na dobre ani zespołom ani materiałowi. Jednak mimo to, kolejne bandy kultywują ten proceder, tłumacząc to potrzebą przypomnienia się młodszym odbiorcom lub przedstawienia "nowej siły" aktualnego line-upu. "Lightning To The Nations" to jeden z klasyków NWOBHM. Płyta na swój sposób legendarna, pełna hitów i będąca jawnym świadectwem potęgi i rozkwitu nurtu. Nie wiem czy nagrywanie jej na nowo było dobrym pomysłem, natomiast wiem, że materiał broni się po latach całkiem nieźle, zwłaszcza, że otrzymał nowoczesne brzmienie i garść nowych patentów aranżacyjnych. Ba, mało tego, materiał został zagrany w zasadzie przez kompletnie innych muzyków - z oryginalnego składu ostał się jedynie mózg całej operacji, czyli gitarzysta Brian Tatler. Nie ukrywam, że koło takich produkcji zwykle chodzę jak pies koło wybitnie kolczastego jeża. Z jednej strony wszystko się zgadza - band gra energicznie, solidnie, riffy, siłą rzeczy, wciąż mają odpowiednią siłę rażenia a same kompozycje w żaden sposób się nie pogorszyły. Brzmienie zespołu jest bardzo dobre, selektywne i ogółem, nie ma się do czego przyczepić. I gdyby nie fakt, że nagrali ją już raz w latach 80-tych, to zapewne piałbym z zachwytu nad tym krążkiem. Ale tak się niestety nie da, choć może to jest właśnie przekleństwo starych pryków takich jak ja, którzy te wszystkie wiekopomne dzieła z lat 80-tych znają praktycznie na pamięć i nie da się, ot tak, po prostu posłuchać re-recordingu bez odniesień do oryginału. Jest natomiast jedna rzecz która zawsze, podkreślam - zawsze, przechyli szalę na korzyść oryginału specyficzny klimat czasów w których dana płyta była nagrywana.

Divine Weep - The Omega Man 2020 Ossuary

Niedawno recenzowaliśmy ten album w wersji CD, ale skoro "The Omega Man" doczekał się też wydania na winylowej, nie możemy więc nie odnotować również tej edycji, bo to nośnik dźwięku chyba najbardziej adekwatny dla metalowego wydawnictwa. Edytorsko pierwszy longplay w dyskografii białostockiej grupy jest wręcz dopieszczony i zarazem bardzo klasyczny w formie: pojedyncza okładka, dwustronna wkładka z tekstami i foto, czarna koperta wewnętrzna na LP i to, co najważniejsze, sam krążek. Ciężki, solidny (pewnie 180), dostępny w wersjach black i blue splatter, gdzie każda jest limitowana do 150 egzemplarzy. Z czarnej płyty Divine Weep brzmi jeszcze lepiej niż z CD i tym bardziej można docenić dźwiękową jakość tego materiału, od początku szykowanego przecież pod tę wersję. Stąd też dobre rozłożenie trwającego trzy kwadranse materiału, gdzie na stronie A mamy pięć krótszych utworów, a na B trzy dłuższe kompozycje i miniaturę "Die Gelassenheit". Jeśli ktoś nie miał okazji słyszeć jeszcze "The Omega Man" to dodam, że pod względem muzycznym jest równie dobrze. Przyznam, że po nagłej rezygnacji Igora Tarasewicza ze śpiewania i perypetiach Divine Weep z jego kilkoma, potencjalnymi następcami, miałem poważne obawy co do dalszych losów zespołu. Sytuacja zmieniła się na lepsze w roku 2017, a Mateusz Drzewicz (Hellhaim, Subterfuge) okazał się nie tylko godnym następcą poprzedniego frontmana, ale też wokalistą znacznie bardziej uniwersalnym. Znajduje to potwierdzenie zarówno w tych bardziej klasycznych utworach, utrzymanych w stylistyce tradycyjnego/ power metalu, ale też tych czerpiących z black czy death metalu ortodoksom wspomnę tylko, że nie jest to żadna "zdrada", bowiem Divine Weep zaczynali w pierwszej połowie lat 90. od grania ekstremalnego metalu, a blasty, skrzek, growling tylko dodają ich muzyce intensywości, co potwierdza choćby "Mirdea Lake". Dla mnie w punkt, a za oprawę graficzną i sam klimat wydawnictwa dodaję pół gwiazdki, więc: (5,5) Wojciech Chamryk

RECENZJE

219


Przypominam, że "Lightning to the Nations" wyszedł w 1980 roku, w tym samym momencie co debiuty Iron Maiden czy Angel Witch, "Wheels of Steel" Saxon, "Head On" Samson czy "On Through The Night" Def Leppard. Był składową ogromnej eksplozji, która na długie lata wytyczyła ścieżki ciężkiego grania. Nagrywanie takich płyt na nowo można porównać do inscenizacji Bitwy Pod Grunwaldem - widowisko może i fajne, ale nigdy nie pokaże jak naprawdę wyglądała prawdziwa bitwa i nie odda towarzyszącej jej emocji. I tak jest właśnie z "Lightning To The Nations 2020". Wszystko jest na miejscu i gra bez zarzutu, ale umili Wam czas jedynie jako ciekawostka w i tak już dość bogatej dyskografii Diamond Head. (6)

macja chce sympatycznie przedstawić dawne dni dumy i chwały swojego kraju. Nawet cover "Haben Sie Wien schon bei Nacht gesehen" austriackiego popowego artysty Rainharda Fendricha bardzo fajnie nawiązuje do obranej konwencji na "Viribus Unitis". Niemniej album jest skierowany tylko i wyłącznie do koneserów takiego grania, inni nie mają co tutaj szukać. (3)

Marcin Jakub

Dream Theater - Distant Memories - Live In London

2021 Napalm

Dragony należy do przedstawicieli melodyjnego, lekko przesłodzonego power metalu coś w pokroju kapel Power Quest, Dreamtale, Axenstar, Celesty, Dark Moor, gdzie Freedom Call to najsolidniejsza jednostka. Także muzyka Dragony to głównie typowy gładki i szybki oraz napompowany melodyjny power metal z charakterystycznymi zagrywkami i patentami klawiszowo-gitarowymi, oraz równie reprezentatywnymi wtrąceniami symfonicznymi, neoklasycznymi, orientalnymi, a czasami nawet progresywnymi. Z dużym rozmachem prowadzone są również partie wokalne, a to dzięki całkiem solidnemu wokaliście Siegfriedowi "The Dragonslayer" Samerowi. Ogólnie słowo "solidny" to wyznacznik tego albumu, dzięki czemu fani takiego grania nie poczują się zawiedzeni sięgając po "Viribus Unitis". Tym bardziej, że kwestie, kompozycyjne, aranżacyjne, wykonawcze, brzmieniowe i ogólnie produkcyjne są zrealizowane na całkiem wysokim, zawodowym poziomie. Austriacy próbują również zabłysnąć pewną oryginalnością, a wiąże się ona z sięgnięciem po historie nawiązujące do monarchii austrowęgierskiej Habsburgów. Już sam tytuł "Viribus Unitis" nawiązuje do sentencji, która firmowała to byłe europejskie mocarstwo. Nie inaczej jest z intro, które po części zaadaptowało walc "Nad Pięknym Modrym Dunajem (The Blue Danube)" Johanna Straussa II. Ogólnie for-

220

RECENZJE

Wojciech Chamryk

\m/\m/

Durbin - The Beast Awakens 2021 Frontiers

2020 Inside Out Music

Dragony - Viribus Unitis

sjonalny, świetnie zagrany i brzmiący, ale jednak typowy produkt na pewno nie określiłbym tej płyty mianem prezentu dla wroga, co zdarzyło mi się niedawno usłyszeć, ale też nie ma tu mowy o jakimś artystycznym wydarzeniu. (3,5)

Trasa promująca album "Distance Over Time" została z oczywistych względów przerwana, ale Dream Theater podsuwają fanom kolejne wydawnictwo koncertowe, zarejestrowane w londyńskim Eventim Apollo. Wersja audio to trzy płyty CD, jakieś 150 minut muzyki. Zorientowani w temacie zapytają od razu: a James LaBrie? Wiadomo bowiem nie od dziś, że wokalista jest najsłabszym punktem zespołu, ale akurat na "Distant Memories - Live In London" albo miał lepszy dzień, albo dokonano poprawek, bo nie jest źle. Oczywiście o popisowych, wysokich rejestrach nie ma mowy, generalnie zresztą słychać, że po głosie 57-letniego w tej chwili frontmana pozostało już tylko wspomnienie, ale cudów nie ma, upływu czasu nie da się przeskoczyć. Rekompensuje to na szczęście warstwa muzyczna, bo jednak zespół tworzą muzycy dużego formatu. Nawet jeśli więc zdarza im się zjadać własny ogon, a nowe płyty Dream Theater nie porywają już tak, jak te wcześniejsze, to jednak na żywo potrafią jeszcze wykrzesać z instrumentów trochę dawnej magii. Na najnowszej koncertówce najbardziej spodobały mi się pełne werwy nowe utwory "Untethered Angel", "Barstool Warrior" czy "Pale Blue Dot". Ze starszych świetnie wypadł długaśny "A Nightmare to Remember" z pojedynkami Petrucciego i Rudessa, bonus track "Paralyzed" też jest niczego sobie. Nie do końca przekonuje mnie za to ponowne sięgnięcie po całość materiału z konceptu "Metropolis Pt. 2: Scenes From A Memory", bo w roku 2001 doczekał się on już koncertowych wydań, a ta nowa wersja tak naprawdę niczym szczególnym nie porywa, nie tylko z racji słabszej formy LaBrie, bo wirtuozowskie partie instrumentalistów nie są tu niczym nadzwyczajnym. Efekt końcowy to w pełni profe-

Durbin nie poszedł w ślady Krzysztofa Zalewskiego z polskiego "Idola", który walcząc o okruch metalu w przestrzeni mainstreamu, szybko z metalu "wyrósł". Durbin był w 2011 roku finalistą amerykańskiej wersji tego programu, w ramach którego dzielił nawet scenę z Judas Priest (ależ to musiało być spełnienie marzeń młodego wokalisty!) i mimo zaprzęgnięcia go w medialną machinę od metalu się nie odżegnał. Mało tego, nie odżegnał się od niepopularnego w mainstreamie klasycznego heavy metalu. Po programie został m.in. wokalistą Quiet Riot, z którymi nagrał dwa krążki oraz wydał solowe płyty. A ostatnia z nich, wypuszczona pod szyldem "Durbin" i okraszona konanowym logiem to naprawdę dobry kawałek tradycyjnego heavy. Płyt z klasycznym heavy inspirowanym najsłynniejszymi zespołami tego nurtu jest naprawdę od groma i zdecydowana większość jest banalna i nudna. Durbin niczego nie odkrywa, ot łączy wpływy Dio i Manowar w jedną zgrabną całość. Jednak robi to z taką gracją, pomysłem i kreując swoim wokalem taki klimat, że płyty słucha się rewelacyjnie. Na pewno znacie to uczucie, gdy słuchacie młodego zespołu, który wsiada do wehikułu czasu, próbuje nas przenieść do lat 80., akademicko łączy odpowiednie składowe, ale efekt jest tak nieciekawy, że zupełnie nie chce się go słuchać. Durbin robi to samo, ale układa te klocki w taki sposób, że wszystko do siebie pasuje, tworzy atmosferę i nade wszystko przebojowość, której ze świecą szukać u wielu "heavymetalowych rekonstruktorów". Co więcej, niemal każdy kawałek jest inny i o innym nasileniu mocy - od judaspriestowego "By the Horns" (posłuchajcie halfordowego akcentowania "rrr") po brzmiący jak power ballada Bon Jovi - "Battlecry". Stylistyczne powtórzenie słychać w dwóch kawałkach - "The Sacred Mountain" i "Riders on the Wind". Sęk w tym, że to jedne z najlepszych kawałków na płycie, korzeniami sięgające do kroczących nu-

merów Manowar, okraszone melodyką zaczerpniętą z Dio. Jak dla mnie, taka stylistyka mogłaby się powtórzyć i pięć razy na krążku. "The Beast Awakens" nie jest jednak tylko li solowym krążkiem wokalisty ze znanego programu, w którym pozostali muzycy pełnią drugoplanowe role. Płyta jest świetnie skomponowana, a gra a niej sam Barry Sparks, będący przed laty m.in. nadwornym basistą Malmsteena. Gdzie jest haczyk? Haczyk to rzecz gustu. Durbin ma mocny i ogromnie wszechstronny wokal, z którym wyprawia cuda na kiju, lecz nie jest to wokal z rodzaju tych agresywnych. Jeśli cenisz sobie jednak wokale w Warlord, Dokken czy Atlantean Kodex, to na pewno Durin Cię nie "odsieje". (5) Strati

Dygitals - God Save The King 2020 Golden Core

Piąty album Dygitals potwierdza, że nie wszystko złoto co się świeci, a nie każdy zespół założony w latach 80. powinien nadal katować słuchaczy swoimi wypocinami. Zresztą do dokonań Francuzów z tamtej dekady nie ma co dorabiać jakiejś szczególnej ideologii, bo poza kasetami demo zaistnieli raptem na jednej kompilacji, hołubionej już tylko przez maniakalnych kolekcjonerów, a płyty zaczęli wydawać dopiero od roku 2003. "God Save The King" dobitnie potwierdza, że powinni dać sobie z tym spokój: na co komu taki siermiężny hard'n'heavy, gdzie najciekawszy utwór "Early Days" u innych byłby co najwyżej stroną B singla albo bonusem? Tu też mamy dodatki, nagrania demonstracyjne z lat 1991-2007. W utworach z demo '91 wokalista Herve Traisnel niestety potwierdza, że już wtedy wypadał tak sobie, co obecnie tylko się pogłębiło, a numer pop "Love Is A War" z tegoż materiału to istne kpiny. Delete, dobranoc. (1) Wojciech Chamryk Edenbridge - The Chronicles Od Eden Paert 2 2020 Steamhammer/SPV

Poprzedni ich album "Dynamind" przetrwałem przez przypadek, albowiem muzycy wpadli na pomysł, że do głównej płyty dołączą krążek bez wokali. Te instrumentalne wersje utworów przypomniały mi dlaczego na początku polubiłem ten nurt. Zdecydowanie zdaje sobie sprawę, że muzycy takich zespo-


ny, nowocześnie brzmiący, z niepokojącym nastrojem, za to bardzo chwytliwy "Death Incarnate". Ten album to bardzo dobry start, tylko co z tego, gdy niema możliwości zainteresować sobą szerszej publiczności... łów jak Edenbridge wkładają w pisanie kompozycji całą masę wysiłku, że jest w nich wiele ciekawych pomysłów, które graniczą z progresywnym wykonaniem i takim, że podejściem do muzyki. Takie fragmenty znajdziemy też na "The Chronicles Od Eden" np. w postaci kompozycji "MyEarth Dream" napisanej na gitarę i orkiestrę. Niestety śpiew pań udających operowe divy oraz specyficzna melodyka ich partii coraz bardziej odstręczały mnie od takich formacji. W tym poczynania Sabine Edelsbacher. Niestety mojego podejścia do tematu nie zmieni także najnowsze wydawnictwo Austriackiego bandu, tym bardziej, że to kompilacja, coś na wzór "The Best", która w sumie trwa grubo ponad dwie godziny. Olbrzymi blok, ciężki do wytrzymania dla mojej osoby. Nie bardzo chcę wnikać w poszczególne utwory, z jakiego okresu pochodzą, jak już, jakie niosą różnice itd. To naprawdę zadanie fanów tej kapeli, których z resztą jest niemało. Ja ograniczę się do powtórzenia opinii z początku recenzji, że w ten melodyjny symfoniczno progresywny - power metal włożono całą masę pomysłów, patentów i serca ale dla mnie zupełnie z tego nic nie wynika. A to dlatego, że melodyka i rozanielony, melancholijny wokal wokalistki obiera mi wszelkie chęci i wolę do wejścia w interakcję z muzyką Edenbridge. Także miłośnicy Sabine i jej kolegów, do sklepu po płytę marsz... a ja zajmę się jakimś innym bardziej zajmującym mnie wydawnictwem. \m/\m/

Els Focs Negres - Els Focs Negres 2020 Rafchild

Ta portugalska grupa powstała w roku 2019, ale założyli ją doświadczeni muzycy, tworzący tamtejszą scenę podziemną od wczesnych lat 90. Co ciekawe nazwa zespołu i teksty utworów są w języku katalońskim, po angielsku Els Focs Negres wykonują tylko covery. Na debiutanckim albumie zaprezentowali aż dwa: "Metal No Mercy" amerykańskiego Ruthless i "Turn Your Head Around" brytyjskiego

Eleine - Eleine 2017/2015 Black Lodge

Niedawno opisywałem płytę fińskiego Averlanche "Life's Phenomenon", gdzie pozwoliłem sobie wysnuć tezę, że scena melodyjnego symfonicznego metalu z paniami na wokalu jest totalnie przepełniona, przez co młode dobre zespoły nie mają szans przebić się do pierwszej ligi. Wspominam o tym, bo moim zdaniem dotyczy to również szwedzkiego Elaine. Formacja powstała w 2014 roku, a już w następnym wypuściła swój duży debiut, zatytułowany po prostu "Elaine". Zawarta na nim muzyka to wypadkowa wpływów takich kapel jak Nightwish, Within Temptation, czy Epica. Z tym, że od początku Szwedzi wykorzystywali ciężkie gitary w stylu nowoczesnego metalu lub innego melodeathu. Sporo w ich muzyce także syntezatorowych orkiestracji i klawiszy. Niemniej orkiestracje napisane są bez przepychu ale z wyobraźnią. Odnajdziemy też solowe popisy gitary i klawiszy, z tym, że tych pierwszych jest więcej. Muzyka przepełniona jest mrocznym klimatem, choć oprócz uwodzicielskiej melancholii mamy także sporo dynamicznych fragmentów. Bez liku jest też typowych dla tego stylu melodii, ale za to z charakterem. W uzyskaniu tego rezultatu pomaga głos Madeleine "Eleine" Liljestam, jeden z lepszych z tego rodzaju. Od czasu do czasu wspomaga ją śpiewający gitarzysta Rikard Ekberg. Czyni to przeważnie growlem ale operuje także czystym głosem. Tym samym wymieniłem dwa najważniejsze filary tej formacji. Ogólnie ujmując muzycznie zespół od razu osiągną swój wysoki pułap artystyczny. Wyznaczając wysoką jakość oraz swoją pewną oryginalność. Poza tym każdy z utworów naznaczony został czymś co przykuwa uwagę i mimo swojej różnorodności, każdy z nich to potencjalny hit. Do mnie najbardziej przemówiły, z mocnymi nowoczesnymi gitarami przeplatany klimatycznymi i melancholijnymi motywami, melodyjny opener "Land Beyond Sanity", delikatny acz z lekkim pazurkiem, przesycony emocjami "Turn To Dust" oraz dynamicz-

które ukazują zespół w zupełnie odświeżonej wersji i dość mocno zaostrzają apetyt na kolejną dużą płytę Elaine. Ciekawostką jest cover Rammstein "Mein Herz Brennt", który w opracowaniu Szwedów brzmi nawet całkiem interesująco. EPkę uzupełniają wersje orkiestrowe utworów "Hell Moon (We Shall Never Die)" i "All Shall Bury". Z pewnością cel postawiony przed tą płytką został osiągnięty.

Eleine - Until The End 2018 Black Lodge

Trzy lata później na rynku pojawia się "Until The End". Od początku słyszymy, że kapela stara się zabrzmieć na trochę większym luzie. Więcej świeżości słyszymy w orkiestracjach i w sumie trzy pierwsze kompozycje jakby parły płynniej do przodu. Poza tym niekiedy pojawiają się elementy progresywne, choć może dopiero na tej płycie trochę mocniej zostały wyeksponowane. Oczywiście grupa zachowuje wszystkie swoje wypracowane elementy i to na wysokim, ustalonym przez siebie poziomie. Jednak wraz z "From The Grave" - czwartym w kolejności utworze na płycie - jakby zaczyna dziać się coś dziwnego. Po prostu pozostała część albumu nie jest już tak płynna, choć cały czas mamy uczucie, że muzykom niezmiennie na tym zależy. Nie oznacza to, że otrzymujemy coś gorszego. Nie, nic z tych rzeczy. Tym bardziej, że znajdziemy tu chyba najlepsze utwory z tej płyty, dynamiczny i przebojowy "Whisper My Child", romantyczny z lekką orkiestracją "Please" czy też bujający i ze znakomitą, a zarazem klimatyczną orkiestracją "Break Take Live". Ogólnie "Until The End" to płyta o porównywalnym poziomie, co ich debiut.

Eleine - All Shall Burn 2019 Black Lodge

Jednak w roku 2018 następuje przełom. Madeleine Liljestam i Rikard Ekberg dobierają sobie zupełnie nowych muzyków. Pierwszym rezultatem współpracy z nowym składem jest EPka z 2019 roku "All Shall Burn". Zawiera ona dwie nowe kompozycje "Enemies" i "All Shall Burn",

Eleine - Dancing In Hell 2020 Black Lodge

To co nie udało się na "Until The End" osiągnięto na "Dancing In Hell", bowiem z całą pewnością muzyka na niej jest zagrana na luzie i brzmi bardzo świeżo. Wszystkie co sobie muzycy Elaine wymyślili wyjątkowo na tej płycie zagadało. Jest dużo mocy ale też melodyjnie, przeplata się to z świetnymi klimatami ale też potężnymi orkiestracjami. Króluje głos "Elaine" ale od czasu do czasu podkreśla go growl Rikarda. Wszystko bardzo płynnie i z gracją współgra ze sobą, także każdy utwór, jeden po drugim z łatwością wchodzą do głowy. Mało tego są na tyle hipnotyczne, że chce się je słuchać na okrągło. Słowem każdy z nich może być singlem. Nie oznacza to jednak, że mamy do czynienia z jakimś potknięciem artystycznym. Nic z tego, wysoki poziom muzyki ciągle jest zachowany, a nawet jeszcze mocniej podkreślony i to jest spore osiągnięcie. Estetyka i piękno na tej płycie zgrało się również z przebojowością. Pełna harmonia dotknęła wszystkie składowe muzyki Elaine, wspomniane ciężkie gitary i jej solowe popisy, coraz bardziej wciągające orkiestracje, bardziej wysmakowane klawisze, mroczny klimat, wciągająca melancholia, muzyczne i emocjonalne kontrasty oraz dojrzałe melodie. Niema co dalej się rozpisywać. Fani melodyjnego symfonicznego metalu powinni koniecznie sięgnąć po ten album, jestem pewien, że zostanie z nimi na zawsze. Przy okazji w ten sposób może dadzą szansę innym płytom Szwedom jak również kapeli. Inni maniacy nie mają co tu szukać, to nie dla nich. \m/\m/

RECENZJE

221


Tank. Owe kompozycje zą zarazem na "Els Focs Negres" najbardziej tradycyjne muzycznie, szczególnie może podobać się żywiołowa wersja klasyka mistrzów NW OBHM. Utwory autorskie są znacznie ostrzejsze: to w większości archetypowy, podszyty blackiem speed/heavy metal, surowy i bardzo dynamiczny ("Monestirs De Sang De Porc", "Les Nits Grotesques", "Consagració De L'Infern"). Nawet jeśli zespół odwołuje się w nich do stylistyki z przełomu lat 70. i 80., określanej wtedy u nas jako heavy metal music, tak jak w "Focs Negres", to i tak jest to granie nad wyraz intensywne i ta płyta nie przybrałaby takiego kształtu bez rozwoju metalu w bardziej ekstremalnym kierunku. Potwierdza to zwłaszcza blisko 10-minutowy "Flux malèfic", coś na kształt bardziej epickiej formy, ale z obowązkowymi, mocniejszymi akcentami. Pewnie taki misz-masz nie wszystkich przekona, ale ja to kupuję i liczę na więcej. (4,5) Wojciech Chamryk

cza to blichtru znanego nam z popowych hitów. Nawet kawałki jak "Black Star", które kojarzą się z melodyjnym symfonicznym power metalem z paniami za mikrofonem trzymają fason. Niemniej mnie najbardziej pasują momenty takie jak podniosły, melancholijny i symfonicznie wybrzmiewający "Away From Heaven" czy też bardziej progresywny i kumulujący wszystkie najlepsze cechy formacji, "Renaissance". Fabio Lione jest znany z rzetelnej roboty, jego partie na tym albumie można zaliczyć do udanych. Pozytywne wrażenie robi również śpiew Claudii Duronio. Do tego dopasowali się sami instrumentaliści, którzy oprócz swojego profesjonalizmu dołożyli sporo emocji i wykonawczego luzu. Produkcja oraz brzmienia instrumentów to w zasadzie aktualnie obowiązujący kanon. Eternal Idol to niby produkt rodem z Frontiers Records, niemniej płyta "Renaissance" ma też artystyczne przesłanie. Fakt, skierowanie jedynie do fanów melodyjnych odmian power metalu, symfoniki zabarwionej elementami progresji. (4) \m/\m/

potrafi również podkreślić, że w ich muzyce jest też sporo krzepy. Na prawdę nie jest to w żaden sposób błaha muzyka, ba pewnie znajdą sie tacy, którzy odnajdą w niej również odniesienia do progresywnego power metalu. Niemniej Everdawn na "Cleopatrze" głównie stara się przyciągnąć uwagę melodią, chwytliwością i swoja przystępnością. Na pewno z dziesięciu kompozycji (nie liczę instrumentalnego przerywnika) można wykroić parę hitów. Mnie takim wydaje się "Heart Of A Lion". Poza tym muzycy i Alina to profesjonaliści swoje partie odegrali perfekcyjnie ale też ze swadą. Do brzmień i produkcji też nie ma co się czepiać. Jednak jest jeden szkopuł, za to bardzo poważny. Wszystko co znalazło się na "Cleopatrze" brzmi bardzo znajomo i niczym się nie różni od wielu krążków z podobną muzyką. Album można porównywać do dokonań Nightwish, Within Temptation, Epica itd. ale ostatecznie fani takiego grania sięgną po płyty wymienionych bardziej utytułowanych i znanych artystów. Na pewno nic nie zmienią fakty, że album zmiksował i przeprowadził mastering Dan Swanö czy też, że na krążku wokalnie udzielał się Thomas Vikström z Therion. (3) \m/\m/

Eternal Idol - Renaissance 2020 Frontiers

Eternal Idol to formacja prowadzona przez Fabio Lione, a ich album "Renaissance" to już drugie wspólne dokonanie. Lione za współtowarzysz dobrał sobie grajków, którzy związani byli m.in. z Hollow Haze i Secret Sphere czyli muzykami, włoskich progresywnych bandów. Panowie zbytnio nie kombinowali i po prostu w pełni skorzystali ze swoich dotychczasowych doświadczeń. Dlatego, gdy słyszymy jak śpiewa Lione to muzyka od razu kojarzy się z Rhapsody, Vision Divine, Angra oraz z wcześniej wymienionymi bandami. Poza tym Fabio za towarzyszkę ma Claudie Duronio znaną ze śpiewania w Serenade. W momencie gdy do głosu dochodzi Claudia wtedy muzyka automatycznie przechodzi w klimaty znane z dokonań Within Temptation, Epica czy Amaranthe. O dziwo w rękach muzyków Eternal Idol ten konglomerat zabrzmiał nawet przekonywująco. Wszystkie składowe bardzo fajnie i płynnie egzystują ze sobą i to bez niepotrzebnego nadęcia. W każdej z kompozycji można cieszyć się z pięknych klimatycznych melodii, znakomitej muzyki z zacięciem symfonicznym lub progresywnym. Bywa, że jest bardzo melodyjnie i przebojowo, tak jak w "Dark Eclipse" czy "Lord Without Lord", jednak nie przekra-

222

RECENZJE

Everdawn - Cleopatra 2021 Sensory

W 2014 roku w Nowym Yorku zawiązał się zespół Midnight Eternal. Najpierw w roku 2015 wypuścili EPkę "Midnight Eternal" a rok później duży album, za tytuł używając również nazwy zespołu. Ich domeną był melodyjny symfoniczny power metal z panią za mikrofonem, a wtedy była nią urocza Raine Hilai. Niemniej w 2019 roku dochodzi do zmiany, Raine zastępuje równie urzekająca Alina Gavrilenko. Poza tym na stanowisko basisty zostaje zatrudniony muzyczny obieżyświat Mike Le Pond. Muzycy dochodzą też do wniosku, że grupie należy się nowa nazwa i tak powstaje Everdawn. Z odświeżonym składem i z nowym zapałem Amerykanie zabrali się do pisania nowego materiału. Rezultat tych działań znalazł się na krążku "Cleopatra". Oczywiście nadal jest to melodyjny symfoniczny power metal, gdzie Alina śpiewa pełnym a la operowym głosem. Nowojorczycy cały czas dbają, żeby muzyka była przyjazna dla ewentualnego odbiorcy ale w taki sposób, aby na swoich walorach nie straciła muzyka. Także pod urokliwymi melodiami aż kipi od wszelkich pomysłów i emocji. Orkiestracje również są gęste i imponujące. Zespół

Exarsis - Sentenced To Life 2020 MDD

Pomysł na okładkę zerżnięto tu z "Condemned To Eternity" ReAnimator - nawet w pierwszej chwili pomyślałem, że jej autorem jest Terry Oakes, ale nie, to znacznie młodszy Dan Goldsworthy, który tylko to i owo trochę zmienił i unowocześnił. Muzycznie jest już jednak znacznie lepiej, ale inaczej być nie mogło, skoro "Sentenced To Life" to już piąty album Exarsis, a do tego do zespołu wrócił syn marnotrawny, znany z Suicide Angels gitarzysta Christos Tsitsis. Zmiana perkusisty też wyszła Grekom na dobre, bo nieznany dotąd Panos Meletis dwoi się i troi za zestawem, będąc mocnym punktem zespołu. Muzycznie to wciąż thrash metal starej szkoły lat 80., ale jakby jeszcze bardziej melodyjny niż kiedyś, wręcz chwytliwy ("Another Betrayal", "Aiming The Eye"). Nie znaczy to, że chłopaki zapomnieli jak się łoi, bo "The Truth Is No Defence" nie brakuje intensywności, "Mouthtied" również, a w "Against My Fears" mamy nawet blasty. Efekt końcowy psują

jednak w tym ostatnim utworze udzielający się gościnnie wokaliści Pyros Lafias (Chronosphere) i Lefteris Xatzhandreou (BioCancer) - nie wiem, który z nich "robi" Kaczora Donalda, ale brzmi to nad wyraz komicznie. Nick Tragakis jest w tym znacznie lepszy, a już w "New War Order" chyba najlepiej pokazuje, ile Exarsis zyskali werbując go przed kilku laty na miejsce Alexisa. I chociaż "Sentenced To Life" nie jest żadną rewelacją, to trzyma poziom i wyróżnia się na tle innych thrashowych płyt, a to już wiele. (4) Wojciech Chamryk

Exorcizphobia - Digitotality 2020 Self-Released

Jeżeli ktoś szuka dobrej płyty z thrash metalem to powinien zainteresować się najnowszym albumem Exorcizphobia "Digitotality". Czesi założyli swój zespół w 2005 roku i do tej pory nagrali trzy pełne krążki. Ich lider, Tomas Skorepa na swoim koncie ma również współpracę z kapelą Erica Forresta, E-Force. Muzyka, która znalazła się na "Digitotality" to specyficzna mieszanka bardzo energetycznego amerykańskiego thrash metalu z pod sztandaru Anthrax oraz crossoveru z pod znaku Suicidal Tendencies. Niemniej to nie wszystko, bowiem w ich muzyce możemy odnaleźć wpływy, te thrashowe i hardcorowe słyszane niegdyś w Voivod. A żeby było jeszcze weselej, wyłapuję również elementy, które można byłoby przypisać innemu Kanadyjczykowi, ukrywającemu się pod szyldem Annihilator. W dodatku ten thrash braci Czechów brzmi naprawdę bardzo świeżo. Pomaga w tym osiem świetnie skrojonych i różnorodnych kompozycji, które od początku porywają słuchacza do srogiego headbeningu. Naprawdę podoba mi się każdy kawałek zaprezentowany przez Exorcizphobie nawet ten instrumentalny "Oumuamua", w którym jest też sporo przestrzennego progresu. Oprócz świetnie skompilowanych pomysłów, Czesi pokusili się o znakomite wykonanie. Słowem zawodowstwo, z ogromną energią i pulsującym serduchem. Bardzo polecam ten album. (5) \m/\m/ Eye 2 Eye - Nowhere Highway 2020 Progressive Promotion

Parę dźwięków "Nowhere Highway" i od razu zostałem kupiony.


brze przygotowaną płytę i zawartą na niej muzykę. "Nowhere Highway" to propozycja dla fanów progresywnego rocka, w dodatku całkiem dobra. (4,5) \m/\m/

Niestety takie barwy w progresywnym rocku lubię najbardziej, albo bezpośrednio stare brzmienia z lat 70., albo nawiązujące do tego okresu współczesne dźwięki neoprogresywne. A właśnie Francuzi z Eye 2 Eye preferują takie brzmienia i moim zdaniem wychodzi im to całkiem nieźle. "Nowhere Highway" zawiera prawie godzinę muzyki podzieloną na pięć części/ kompozycji. Trzy krótsze, gdzie najkrótsza trwa sześć minut i czterdzieści dwie sekundy oraz dwie suity, pierwsza trwa blisko siedemnaście minut, druga równo dwadzieścia. Francuzi snują swoją dźwiękową opowieść po swojemu, zestawiając dynamiczne neoprogresywne odsłony z tymi bardziej wyciszonymi i refleksyjnymi. Choć te intensywne fragmenty są niczego sobie to, jednak te spokojniejsze wydaja mi się zdecydowanie ciekawsze. W każdym razie nie nudzę się na tej płycie praktycznie ani chwili, co chyba jest pewnym osiągnięciem. Oczywiście to kwestia własnego postrzegania muzyki i zbioru wymagań wobec niej ale nie sądzę aby ktoś z progresywnego rocka zupełnie odrzucił pomysły muzyków z Eye 2 Eye. "Nowhere Highway" oprócz dźwięków to również opowiadanie. Dotyczy ono muzyka, który stracił inspirację i ma złudną nadzieję, że odnajdzie ją w butelce whisky. Co ciekawe idea tego konceptu sięga utworu "Ghosts (Part 1)" z ich poprzedniego albumu "The Light Bearer" (2017). Dlatego poszczególne kompozycje "Nowhere Highway" mają podtytuły "Ghosts" od Part 2 do Part 6. Taki podział może zbić trochę z tropu słuchaczy, szczególnie tych, co po raz pierwszy będą mieli do czynienia z muzyką Francuzów. Niestety to nie jedyny problem techniczny na tej płycie. Jak pisałem na obwolucie widnieje pięć tytułów, natomiast na odtwarzaczu wyświetla się nam aż szesnaście utworów. Wynika to z kwestii, że suity mają swoje części i choć są one na okładce opisane to, nie współgrają one z tym, co wyświetla odtwarzacz płyt. Trochę trzeba poświecić czasu aby rozgryźć problem, wtedy ma się "władzę" nad całością materiału. Z drugiej strony nie do końca to istotny dylemat, bowiem ja "Nowhere Highway" słucham w całości i takie słuchanie tego wydawnictwa uważam za najbardziej słuszne. Co do brzmień i samej produkcji nie mam zastrzeżeń. Jak zwykle dla każdego mogą to być jakieś szczegóły, ale ogólnie nie maja one wpływu na i tak do-

Falconer - From A Dying Ember 2020 Metal Blade

Power metal w wykonaniu Falconer jest dla mnie interesujący, ponieważ Szwedzi od czasów debiutanckiego albumu z roku 2001 dbają o to, by na kolejnych płytach nagrywać dźwięki jak najmniej oczywiste, nawiązujące również do folku czy tradycyjnego heavy. Tym większa szkoda, że dziewiąty w ich dyskografii album "From A Dying Ember" jest tym ostatnim, ale pociecha jest taka, że kończą w naprawdę pięknym stylu. Jak to zwykle u nich sporo tu pięknych melodii (opener "Kings And Queens", "Redeem And Repent", instrumentalny "Garnets And A Gilded Rose", skoczno-folkowy "In Regal Attire"), ale mocniejsze, bardziej surowe numery w rodzaju "Desert Dreams" czy "Testify" też są niczego sobie, potwierdzając, że współczesny power wcale nie musi być oczywisty i cukierkowy. Oszczędną aranżacyjnie balladę "Rejoice The Adorned" też mogą zapisać po stronie plusów, podobnie jak utrzymany w podobnym klimacie "Bland Sump Och Dy" z otwierającym solem basu Magnusa Linhardta. Świetny jest też "Thrust The Dagger Deep" z gościnnym udziałem dudziarza i organisty, grającego nawet solówkę, a w finałowym "Rapture" zespół łączy tradycyjny heavy z blackiem, co w sumie nie powinno dziwić, skoro Falconer wywodzi się z Mithotyn. W tej sytuacji pozostaje tylko mieć nadzieję, że Mathias Blad, Stefan Weinerhall, Jimmy Hedlund i Karsten Larsson nie powiedzieli za sprawą tej płyty swego ostatniego słowa w metalowej stylistyce. (5)

niem, a czasem od momentu premiery nie wznawiane. Amerykanie tymczasem trzymają formę od połowy lat 80. I chociaż największą estymą darzę ich sześć pierwszych albumów z lat 1984-1991, od "Night On Bröcken" do "Parallels" (swoją drogą mieli wtedy power i werwę, jak mało kto), to kolejne również trzymają wysoki poziom, potwierdzając, że w dziedzinie progresywnego metalu Fates Warning osiągnęli absolutne mistrzostwo. Najnowszy "Long Day Good Night" nie jest tu żadnym wyjątkiem czy odstępstwem od tej reguły; chociaż to trzynasty album studyjny w dorobku grupy, to w żadnym razie nie jest pechowy. Od razu zwraca uwagę fakt, że to najdłuższa płyta w dyskografii zespołu, zawierająca aż 13 kompozycji i ponad 72 minuty muzyki - czasy albumów trwających od trzech kwadransów do godziny są już najwidoczniej za nimi. Mam tylko nadzieję, że tytuł ostatniego utworu "The Last Song", w którym padają słowa "The curtain falls/Upon a darkened stage" nie jest sugestią pożegnania, bowiem "Long Day Good Night" to prawdziwa, skrząca się niczym diament, perełka. Najbardziej podoba-ją mi się tu te mniej oczywiste utwory: jazzujący "The Way Home", uroczo klimatyczny "Under The Sun" czy czerpiący z bluesa "Begin Again", ale nie brakuje tu również numerów mocniejszych, z których warto wyróżnić "Scars" i "Liar". No i majstersztyk, "The Longest Shadow Of The Day": długa, zróżnicowana kompozycja, która zachwyci fanów nie tylko Fates Warning jako takiego, ale też Pink Floyd czy dynamicznego fusion. Oby nie był to ich ostatni album, ale jeśli już tak by miało być, to żegnają się w naprawdę świetnym stylu. (5,5) Wojciech Chamryk

Wojciech Chamryk Fates Warning - Long Day Good Night 2020 Metal Blade

Fates Warning to jeden z nielicznych zespołów, które w przeciągu czterech (sic!) dekad istnienia nie nagrały płyty niegodnej wydania. Historia nawet największych gigantów metalu pokazuje, że nie jest to wcale takie oczywiste; dlatego nawet najwięksi mają w swych dyskografiach wstydliwe wpadki, zwykle pomijane milcze-

Fireforce - Rage Of War 2021 ROAR!

Po roszadach na stanowisku wokalisty Fireforce uderzają z jeszcze większą mocą. Matt Asselberghs bez kompleksów wszedł w buty Flype'a i Sorena Nico Adamsena,

a że głos ma niski, mocny i posługuje się nim nader dynamicznie, to Fireforce na pewno na tej zamianie nie stracili. Do tego Erwin Suetens wraz z kolegami z sekcji zdają się łoić jeszcze mocniej niż na wcześniejszych płytach - bez obaw, to wciąż jest power metal, blastów czy innych ekstremalizmów tu nie uświadczymy - ale grają bardziej jak w latach 80., to nie jest lukrowany power XXI wieku. Nie boją się do tego nawiązać do punkowej surowizny w "108-118" czy orientalnego w klimacie hard rocka spod znaku Led Zeppelin czy Rainbow w "Tale Of The Desert King" - aż dziwne, że ten utwór to tylko bonus z edycji winylowej. Na CD też są zresztą dwa utwory dodatkowe: "A Price To Pay" to typowy wypełniacz, ale już "Rats In The Maze" broni się, nie tylko szponiastym, iście halfordowskim wokalem Asselberghsa. Inne mocne punkty tego albumu to mocarne, szybkie i dynamiczne numery singlowe "March Or Die", "Ram It" i "Firepanzer". Rozpędzony, tytułowy opener, potężny "Running" czy balladowy "Forever In Time" z trzema solówkami w niczym im jednak nie ustępują, tak więc za całość zasłużone: (5) Wojciech Chamryk

Foreign - The Symphony Of The Wandering Jew Part II 2020 Pride & Joy Music

Za ten projekt odpowiada Ivan Jacquin, autor, kompozytor, wokalista i klawiszowiec. I to w zasadzie tyle co wiem na temat projektu Foreign. Oczywiście "Part II" zdradza, że jakiś czas temu wyszła część pierwsza "The Symphony Of The Wandering Jew". Natomiast na drugiej części, tej całej historii, znajdziemy muzykę opartą o formułę tzw. rock/metal opery i stanowi ona mieszankę wielu stylów. Głównie jest to progresywny oraz symfoniczny metal, do tego dochodzi melodyjny power metal oraz sam melodyjny metal, a także rock, folk, muzyka orientalna, czy wodewilowa itd. Ivan Jacquin stara się aby kompozycje były ciekawie zbudowane, wielowarstwowe, intrygujące ale także nie odpuszcza z melodiami. To co robi może kojarzyć się z Ayreon czy Avantasia. Niemniej pomysły Ivana trochę się różnią. Przede wszystkim na pewno odciska na niej piętno swojego talentu. Jego muzyka jest bardziej przestrzenna, więcej w niej też nastroju i liryzmu. Jak sięga po elementy symfoniczne to nie są to odnośniki do rozbu-

RECENZJE

223


chanych i patetycznych brzmień wielkiej orkiestry ale tej bardziej kameralnej. Jacquin wykorzystuje również sporo żywych akustycznych instrumentów, także stara się jak najmniej korzystać z syntezatorowych orkiestracji, choć tego nie unika. Na płycie jest parę dynamicznych momentów ale jak wspomniałem przeważają części zamyślone, refleksyjne, mroczne, aczkolwiek niepozbawione uroku. Jacquin ma również świetne poczucie melodii, w tym wypadku jest też o co zawiesić uszy. Myślę, że miłośnicy takich form muzycznych i dźwięków poczują się, jak u siebie w domu. Oczywiście przy takich przedsięwzięciach główny pomysłodawca ma wielu pomagierów. Pan Ivan do nagrania tej płyty ściągną wręcz kilkudziesięciu muzyków i wokalistów. Najważniejsi z nich to, Leo Margarita (Pain of Salvation, Epysode), który zagrał na perkusji, Mike Lepond (Symphony X, Silent Assassins) ten z kolei na basie oraz wokaliści Zak Stevens (Circle II Circle, Savatage, TSO), Andy Kuntz (Vanden Plas) i Tom S. Englund (Evergrey), a także Amanda Lehmann (Steve Hackett Band). Nie wspomniałem jeszcze o partiach wokalnych. Tych na tym krążku jest na prawdę sporo i każda została wykonana wyśmienicie. Jakby niebyło to właśnie one stanowią jedną z większych atrakcji rockowych czy metalowych oper. Jedna rzecz, która mi się nie podoba na "The Symphony Of The Wandering Jew" Part II, to sama produkcja. Nie brzmi to tak jak na krążkach Avantasii czy Ayreon i bardziej przypomina mi to przygotowanie sztuki teatralnej. Co samo w sobie nie jest może złe ale mnie to akurat mocno dokucza. Bardzo ważna jest treść całego przedsięwzięcia, a dotyczy ona postaci Ahasverusa (Żyd wieczny tułacz), przeklętego przez Jezusa Chrystusa i skazanego przez niego na nieśmiertelność za to, że odmówił mu szklanki wody w czasie drogi krzyżowej. Każda z kompozycji opowiada o jego podroży przez wieki i historiach, których jest świadkiem. Całość płyty robi wrażenie, jednak najbardziej lubię słuchać utworów "Running Time" ze świetną melodią i orkiestracją, choć ma irytujące klawisze w tle oraz najbardziej progresywne "Mysteries To Come" i "Revolution", choć każda ma również wiele różnych stylistycznych wtrąceń. No i gdyby nie ta produkcja byłoby dobrze, a tak... (3,5)

wypatrujemy tego powiewu świeżości. I trafiamy na takie "True Bearings". Początek jest dość standardowy - solidny, przesterowany riff a następnie znajomy układ wokalny, który od razu przywodzi na myśl rok 1981 i krążek zatytułowany "Point of Entry". To nawiązanie do Judasowego klasyka można interpretować różnorako, ja natomiast skłaniam się ku opcji puszczania oka do słuchacza. Zwłaszcza, że jeśli ktoś odczyta ten fragment jako "płyta będzie w stylu wczesnego Priest", to znaczy, że dał się ostro wkręcić. Freeways z kawałka na kawałek zapędzają się w mniej oczywiste rewiry, nie tylko jeśli chodzi o hard'n'heavy. Gdzieniegdzie pobrzmiewają echa mniej znanych utworów Thin Lizzy, tu i tam znajdziemy okazyjne psychodeliczne odloty a nawet jazz rockowe wstawki. Co znamienne, wszystko jednak brzmi dość spójnie i nie mamy wrażenia, że "True Bearings" to zlepek dziwnych pomysłów bez wspólnego mianownika. W większości jednak, rozbrzmiewa gniewny, sunący do przodu, riffowany hard rock - jeśli miałbym koniecznie odnosić to do jakichś nazw, to wczesne Scorpions, UFO czy Nazareth będą idealnymi drogowskazami. Ta płyta ma w sobie jeszcze jeden istotny element - klimat. Nie wiem czy to po prostu domena Kanadyjczyków, czy pewna naturalna skłonność kompozytorska, ale wszystkie te numery brzmią jakby zostały napisane jednego dnia, gdzieś przy ognisku na ośnieżonej, leśnej polanie. Historie, które przemycają panowie z Freeways, to proste opowieści o relacjach międzyludzkich - przyjaźni, miłości, codziennych problemach. To historie właśnie do opowiadania w gronie znajomych. Może właśnie dlatego, ten "swojski" klimat jest tu jeszcze bardziej urzekający. "True Bearings" to płyta, która mi siadła od razu. Natomiast zdaję sobie sprawę, że jeśli ktoś nie bardzo lubi takie retrospekcje i eksperymenty, może mieć problem z przyswojeniem tego krążka. Niemniej jednak, polecam z całego serca, bo jedno jest pewne: warto dać tej płycie szansę. (5)

\m/\m/ Freeways - True Bearings 2020 Temple of Mystery

Garagedays - Something Black 2020 El Puerto Records

Nie ma się co oszukiwać, nurt, który wszyscy ukochaliśmy jest w większej mierze dość przewidywalny. Oczywiście w większości przypadków tego właśnie oczekujemy, ale czasami, gdzieś podświadomie,

224

Marcin Jakub

RECENZJE

Garagedays to austriacki kwartet, funkcjonujący od 15 lat, a "Something Black" jest już czwartym albumem w jego dyskografii. I już z faktu, że kariera tej grupy to swo-

ista sinusoida można wysnuć niezbyt optymistyczne wnioski, bo jej debiut został wydany nakładem Massacre Records, ale już kolejna płyta w znacznie mniejszej wytwórni, a trzecia samodzielnie. Garagedays nie jest więc zespołem budzącym jakieś wielkie nadzieje i najnowszy album "Something Black" potwierdza to w całej rozciągłości. Co prawda nie brakuje na tej płycie udanych kompozycji (siarczysty numer tytułowy, niczym z dorobku U.D.O., surowy, mroczny, mający w sobie coś z doom metalu, "Out Of Control" czy "The Walking Dead", niczym ze starych płyt Krokus czy Saxon to naprawdę coś), mamy tu też jednak toporne, nudne utwory, typowe dla niemieckiego metalu najgorszego sortu. Kiedy słucham sztampowego openera "Back In Line" czy wtórnego do bólu "And Again" zastanawiam się nawet, czy nie są to jakieś odrzuty z płyt Metall, niemieckiej grupy trywializującej klasyczny heavy w sposób jedyny w swoim rodzaju. Dziwnie zduszony, niski śpiew Marco Kerna i pozbawione pełnej mocy brzmienie też nie pomagają w odbiorze "Something Black". Jest tu po prostu pół na pół: pięć dobrych numerów, potwierdzających, że zespołu nie można skreślać, ale też pięć zdecydowanie słabszych, wychodzi więc średnia: (3). Wojciech Chamryk

Gotthard - Steve Lee - The Eyes Of A Tiger 2020 Nuclear Blast

Podtytuł tego albumu brzmi "In memory of our unforgotten friend" I wszystko jest jasne - to płyta w hołdzie dla Steve'a Lee, zmarłego tragicznie przed 10 laty frontmana Gotthard. Bez niego grupa nie radzi sobie już tak dobrze, co potwierdza ostatni album studyjny " #13", ale Nic Maeder jest równie wszechstronnym wokalistą. Na tym tribute albumie zespół nie poszedł na łatwiznę, upamiętniając przyjaciela urozmaiconym, premierowym materiałem, nagranym w konwencji unplugged. Przeważają tu więc delikatne, akustyczne brzmienia, są smyczki czy fortepian, a

perkusja i wyrazistszy bas pojawiają się okazjonalnie. Niektóre tytuły, jak "Let It Be", "Heaven" czy "Tarot Woman" brzmią znajomo, ale nie są to covery. Przeróbek jednak nie zabrakło: pierwsza to dynamiczna wersja "Hush" Joe Southa, spopularyzowanego przez Billy'ego Joe Royala i Deep Purple, a kolejna przebojowe odczytanie hitu Survivor "Eye Of The Tiger". Jednak gdy wersja akustyczna tego evergreenu może się podobać, to już bonusowa, elektryczna jest średnio udana, bo nie ma startu do oryginału i nie pasuje do reszty materiału. Znacznie ciekawiej wypadają klimatyczny "Lift U Up", brzmiący niczym skrzyżowanie Extreme z The Beatles "Lonely People" czy "And Then Goodbye" z solowymi pochodami basu, ale "Steve Lee - The Eyes Of A Tiger" to materiał udany jako całość, pewnie więc jego bohater jest usatysfakcjonowany takim hołdem. (5) Wojciech Chamryk

Götterdämmerung - Neuschwabenland 2020 Slovak Metal Army

Forgotten Silence to jedna z legend czeskiego metalu. Od roku 1993 grupa wydaje płyty wypełnione atmosferycznymi, czerpiącymi z różnych stylistyk, kompozycjami, a "Thots" czy "Senyaan" to już klasyka takiego grania. Gitarzysta tej formacji Pavel Urbánek pogrywa też sobie na boku thrash, wydając z Götterdämmerung w ciągu czterech lat dwa albumy. Ten najnowszy "Neuschwabenland" nie jest niczym nadzwyczajnym, ale zaangażowania trudno zespołowi odmówić; historycznej pasji również, bo teksty dotyczą wyłącznie II wojny światowej w lokalnym wymiarze. Czasem Götterdämmerung rozpędzają się tak, że jest to już black/thrash, taki z blastami i obłędnym rykiem Grinsena ("Jarní probuzení", "Elbrus 42"), ale mamy tu też zwroty w stronę punka ("Trojný bod") czy nawet doom metalu ("Neu Schwabenland"), jest więc krótko (niecałe 33 minuty grania), ale konkretnie i na temat. (4) Wojciech Chamryk Grande Royale - Carry On 2020 The Sign

Wnoszę z personaliów muzyków, że Grande Royale to Szwedzi, zespołowe zdjęcie ukazuje czterech już nie małolatów, a zawartość płyty potwierdza też, że to kolejna


sposób. Z mojej perspektywy sprawa wygląda tak, że ukazuje się mnóstwo bardziej interesujących albumów metalowych i raczej nie będę z własnej inicjatywy sięgać po Harlott. (3.5) Sam O'Black ekipa zafiksowana na muzyce z lat 70. Już melodyjny opener "Troublemaker" nie pozostawia cienia wątpliwości: to dynamiczny, przebojowy hard'n'heavy z zadziornym głosem Hampusa Steenberga i wejściami gitary solowej, granie ponadczasowe i zarazem wciąż aktualne. Zespół chętnie czerpie też z bogatej spuścizny muzyki przełomu lat 60. i 70. ("Bang"), pamięta, że wszystko tak naprawdę zaczęło się od klasycznego rock'n' rolla ("One Of A Kind"), dopiero po którym pojawił się klasyczny ("Ain't Got Soul") i hard rock ("Carry On", "Just As Bad As You", kojarzący się z AC/DC "Let It All Go"). Nie brakuje też na tej udanej płycie stylowych, klasowych utworów jak "Not The Same" czy też bardziej przebojowych pokroju "Headbanger's Ball" - generalnie warto zwrócić na ten album uwagę, mimo skromniutkiej, nieprzyciągającej wzroku, okładki. (5) Wojciech Chamryk Harlott - Detritus of the Final Age 2020, Metal Blade Records

Nie będę udawać, że znam australijską scenę thrash metalu, a zostałem wyrwany do tablicy, aby wypowiedzieć się na jej temat. Ulokowany w Melbourne zespół Harlott istnieje od 2006 roku, zadebiutował EP-ką w 2011 i gra na swym czwartym longplay'u studyjnym "Detritus of the Final Age" thrash, który kojarzy mi się trochę z Kreator oraz z Warbringer. Dostajemy tutaj 9 solidnych utworów autorskich oraz cover Cannibal Corpse "The Time to Kill Is Now" (oba zespoły nie są do siebie podobne). Ktoś na Metal Archives słusznie zauważył, że mnóstwo tam "ostrych riffów, świdrujących solówek, wściekłych wokali oraz melodii". Myślę też, że chętnie stosują zmiany temp i bawią się dynamiką. Poza tym, uderzenia perkusji są nad wyraz precyzyjne; podoba mi się obserwowanie, jak technicznie perka tutaj tłucze. Trudno mi sobie jednak wyobrazić, aby Harlott wybił się na tyle, żeby w przyszłości dotarł z koncertami do Polski, dlatego że ta muzyka nie jest ani chwytliwa ani przełomowa. Dla nich Europa jest na tyle odległa, co i dla nas Australia, więc wątpię, żeby im w ogóle na czymś takim zależało. To świetnie, że taka muzyka powstaje na antypodach. Niech więc grają ten swój porządny thrash lokalnie. Nie powiem o nich złego słowa, na pewno robią swoje i cieszą się muzyką na swój własny

Helix - Eat Sleep Rock 2020 Perris

Ten istniejący od ponad 40 lat kanadyjski zespół to w pewnych kręgach legenda melodyjnego metalu lat 80. Z płyt wydanych w latach 1979-85 osobiście najbardziej lubię drugą "White Lace & Black Leather" i wydaną już przez Capitol "No Rest For The Wicked", często określaną jako najlepszą w dyskografii grupy. Helix nie miał jednak szczęścia i jego kolejne albumy, mimo coraz bardziej komercyjnego brzmienia, nie sprzedawały się w milionowych nakładach, co skłoniło wytwórnię do rozwiązania kontraktu i album z roku 1990 "Back For Another Taste", poza rynkiem kanadyjskim, firmowały już mniejsze Grudge czy Roadrunner. Kompilacja "Eat Sleep Rock" zawiera materiał nagrywany właśnie w tym czasie, utwory, które według zespołu są zbyt dobre, by miały popaść w zapomnienie. No cóż, nie ma co ukrywać: nawet najlepsze numery z tego albumu nie mają startu do dawnych dokonań Helix, chociaż "Wrecking Ball", "Even Jesus (Wasn't Loved In His Hometown)" i przypominający AC/DC "The Tequila Song" na pewno ucieszą dawnych fanów grupy. Po stronie plusów można też zapisać nieznany dotąd utwór tytułowy, szybki rock'n'roll z melodyjnym refrenem - drugi niepublikowany utwór "The Story Of Helix" to bardziej wygłup, prawie osiem minut rapowania z żartobliwym podkładem pełnym cytatów z "Mesjasza" Haendla, The Beatles czy Kiss, taki do jednorazowego odsłuchu. Ciekawostką prawdziwą jest za to przebojowy "I'm A Live Frankenstein" z solowego albumu Briana Vollmera "When Pigs Fly", ale ta kompilacja zainteresuje wyłącznie zwolenników Helix. (3,5) Wojciech Chamryk Hell Freezes Over - Hellraiser 2021 Sleazy Rider

Właściwie to chciałem zachować ten zespół tylko dla siebie, żeby nie mieć konkurencji ze strony innych polskich aplikantów o otwartą posadę basisty. Będąc już jednak na stronie internetowej Ambasady Ja-

ponii w Polsce, dowiedziałem się, że przepisy wizowe są skomplikowane, i że prawdopodobnie mógłbym spędzić tam maksymalnie 90 dni. Zresztą, ja na basie nigdy nie grałem i chyba przerosła by mnie próba realizacji takiego, powodowanego impulsem, marzenia. Zamiast słuchać sekretnie na słuchawkach, odpaliłem więc "Hellraiser" głośno i po kilku minutach zauważyłem... gościa dobijającego się od okna. Moja sąsiadka zadzwoniła po straż pożarną. Tak gorąco się zrobiło! Nie ma przesady w stwierdzeniu, że Japończycy z Hell Freezes Over mogą uczyć europejską i amerykańską młodzież, co to jest siarczysty speed metal. Brak mi słów do opisu energii zawartej na ich debiucie. Gwałt? Żar? Amok? Mało powiedziane. Wymyka się racjonalnej obserwacji. Nie da się uchwycić słowami. Sięgnijmy więc po mistrza wśród polskich tekściarzy zajmujących się speed metalem: "Świeciła dniom - była mu słońcem w pomrokach życiowego snu" (Roman Kostrzewski, Kat, "W Sadzie Śmiertelnego Piękna"). "Hellraiser" nie byłoby jednak udane, gdyby tylko o energię tu chodziło. Tradycyjny speed metal może wydawać się bowiem dobrze zdefiniowany od ponad trzydziestu lat i nie pozostawiający wiele przestrzeni na innowacje. Nowe zespoły wychodzą więc poza jego ramy i mieszają speed z innymi inspiracjami, np. z power metalem, heavy metalem, thrash metalem, folkiem, po to aby odnaleźć własną, unikalną tożsamość. Ryoto Arai, gitarzysta Hell Freezes Over, powiedział mi, że również korzysta z rozwiązań typowych dla innych stylów, ale ja tego nie słyszę. W mojej opinii, Hell Freezes Over pozostaje 100% speed metalową kapelą. Jedyną w swoim rodzaju, stworzoną w II dekadzie XXI wieku, 100% speed metalową kapelą. Powiem więcej. Nie tylko ten zespół odróżnia się od wszystkich innych znanych mi zespołów, ale też każdy utwór, zawarty na ich debiucie, jest odróżnialny. Da się! Chyba zgodziłbym się z Ryoto, że "Overhelm" jest tym najbardziej reprezentatywnym, i najlepiej oddającym esencję Hell Freezes Over. Zachęcam przy okazji do obejrzenia video na YouTube do tego kawałka, wygląda świetnie. Najbardziej ze wszystkiego wrył mi się w mózg okrzyk Treble Gainera "go" w "The Last Frontier" (zabawny patent, jeśli go wyabstrahujemy i się nad tym zastanowimy), który pojawia się w nieco innej, a jednak lekko zbliżonej postaci na

"Overwhelm". Ale to tylko drobiazg, extra smaczek. Najbardziej rozwalający czachę riff pojawia się jak dla mnie w "Roadkill". Przewija się on przez niemal całość kompozycji, ale jest wyeksponowany od 0:20 do 0:28 na tle oszczędnych uderzeń perkusji, a następnie w środku utworu. Możecie się wsłuchać, jak w 1:59 ktoś szepcze: "guitar!", następuje krótkie, melodyjne solo, potem bujający fragment z chóralnymi okrzykami i kilkoma mikro-solami, a po nim eksplozja i wycie rozwścieczonych gitar przechodzące w układ harmoniczny zmierzający ku mojemu ulubionemu riffowi, granemu najpierw w jednym kanale i bez perkusji, a następnie w obu kanałach z dołączeniem perkusji. Kocham to. Najbardziej zaś przebojowym kawałkiem nie jest wcale "Overwhelm", tylko "Grant You Metal", przy którym, za sprawą chóralnych okrzyków i nawoływań typu "come on, you guys", możesz poczuć się, jakbyś słuchał Hell Freezes Over grające live w Twoim pokoju. Absolutny gwóźdź programu każdego koncertu, przy którym nie sposób nie zaangażować się we wspólne szaleństwo. Wspomniałem coś na samym początku o basie, więc dodam tutaj, że przyjmne pulsowanie basu na pierwszym planie pojawia się w części instrumentalnej "Phantom Helicopter Attack" od 4:15, przy czym słuchamy tego naładowani adrenaliną do granic możliwości (którą z kolei zapewni skutecznie bezpośrednio poprzedzający fragment). Na sam koniec otrzymujemy instrumental przywodzący na myśl Metallikę z okresu "...And Justice For All", gdyby ktoś jeszcze miał wątpliwości, że Hell Freezes Over są geniuszami kompozycji. (6) Sam O'Black

Hellrazor - Hero No More 2020 Self-Released

Piekielna brzytwa? Masz pan poczucie humoru, panie Haze i szkoda, że tylko to. Szczególnie rozbawiło mnie reklamowe hasełko, że to płyta dla fanów Kiss, Tygers Of Pan Tang i Diamond Head. Tymczasem dawno nie słyszałem takiego gniota jak "Hero No More", ale jak widać Kasey Haze woli realizować się na scenie metalowej, nie na kabaretowej. Kolejne płyty swego solowego projektu wydaje regularnie co 15 lat, tak więc ta trzecia z roku 2035 będzie pewnie przełomowa i do tego jeszcze zabawniejsza. Mamy tu bowiem garść

RECENZJE

225


nudnych, oklepanych i jakoś dziwnie rozlazłych kompozycji, które z prawdziwym metalem mają tyle wspólnego co ja z jazdą figurową na lodzie. Stworzył je muzyk podkreślający swe doświadczenie, ale już opener "Dr Mindbender" pokazuje, że nic z tego nie będzie: to jakaś parodia tradycyjnego metalu z elementami gotyku, a "umiejętności" wokalne lidera kładą na łopatki - nawet kilka nakładek nie jest w stanie zamaskować tego, że Haze po prostu nie umie i nie powinien śpiewać. Potwierdza to zresztą nader dobitnie akustyczna wersja "I'ts Never Too Late", tylko na gitarę i głos. Jest tu dosłownie jeden udany utwór, "River Man", z nośnym riffem, ciekawą solówką, w którym nawet głos nie przeszkadza, ale jeden na dziesięć to niezbyt dobra proporcja, delikatnie mówiąc. (0,5) Wojciech Chamryk

Hellspike - Lords Of War 2020 Metal On Metal

Hellspike to portugalskie trio, którego liderem jest basista Rick Metal, udzielający się również w Els Focs Negres (recenzja w numerze). Tamten zespół gra speed/ heavy, w Hellspike frontman, bo poza graniem na basie również śpiewa, realizuje się, łojąc speed/ thrash, ten w formie najbardziej pierwotnej i dzikiej z możliwych, to jest z pierwszej połowy lat 80. W "Storm Of Fear" robi się co prawda wręcz ekstremalnie, ale to jednorazowy wyskok, bo chociaż na "Lords Of War" przeważają szybkie, to jednak bardziej już tradycyjne tempa i riffowa surowizna, okraszone drapieżnymi partiami wokalnymi oraz pewną dozą melodii. Już opener "Titans' Clash" jest na swój sposób chwytliwy, "House Of Asterion" również na wyrazisty, zapamiętywalny refren, a i "Stellar Victory" jest nad wyraz nośny i bardzo dynamiczny. Tak na dobrą sprawę "Fallen Empire" i "Lords Of War" niczym im nie ustępują, szczególnie ten drugi brzmi niczym numer z jakiejś starej płyty, tak z 1984 roku. Mamy tu również aż dwie kompozycje instrumentalne. Początkowo podszedłem do tego dość sceptycznie, bo jakże to tak, dwa instrumentale na osiem utworów i to w sytuacji, gdy nie jest to żaden prog metal? Oba jednak bronią się: "Full Spectrum Dominance" jest bardziej epicki i patetyczny, melodyjny "Iron Forces United" pędzi zaś do przodu niczym jakaś kolumna pancerna. Udany debiut i

226

RECENZJE

to raptem po roku działalności liczę, że nie jest to ostatnie słowo Hellspike. (5)

chcą czasem na chwilę wyściubić nos poza Riot City i Traveler. (4) Strati

Wojciech Chamryk

Holy Mother - Face this Burn 2021 Massacre

Gdy słyszymy o powrocie jakiegoś zespołu, najczęściej myślimy o powstającym z martwych jakimś mniej lub bardziej legendarnym tworze lat 80. Czasem łatwo przeoczyć upływ czasu. Te powroty stają się coraz "późniejsze". Holy Mother zapowiedział swój "comeback" po niecałych 20 latach i postanowił nagrać następcę "Agoraphobii". Przerwa nie była bynajmniej potraktowana li tylko ciężką chorobą Mike'a Tirellego, z której wyszedł niecało, ale na szczęście zdrowo (wycięto mu żołądek), ale też jego aktywnym muzycznie życiem i angażowaniem się w wiele innych zespołów czy projektów. "Face this Burn" jest dziwna. Jednak każdy, kto zna Holy Mother, może się tej dziwności jak najbardziej spodziewać. Amerykanie zawsze chętnie balansowali na granicy tradycyjnego heavy metalu z innymi, progresywnymi i - że tak to niezgrabnie nazwę - nowoczesnymi brzmieniami. Nie wynika to z faktu ślepej fascynacji Mike'a taką nieortodoksyjną drogą. Klasyczny heavy metal jest mu równie bliski, czego wyrazem jest jego udział w tradycyjnie heavymetalowym Messiah's Kiss, który też zbiera się do nagrania kolejnego krążka. "Face this Burn" podobnie jak poprzednie płyty Holy Mother podejmuje społeczne tematy i ubiera je w metalowo-hardrockowe kawałki romansujące z mainstreamową przebojowością. Każdy kawałek ma swój charakter (np. "Mesmerized by Hate" siedzi na hipnotycznym riffie i linii wokalnej) i różni się od pozostałych. Jednak w większości zachowany jest ciężar riffów, urozmaicone wokale oraz ciekawe gitary, w tym sola. Najbardziej klasycznie heavymetalowy numer to "The River", który nie bez przyczyny wydaje się aż nadto odstawać od reszty płyty. To nagrany na nowo kawałek z chyba najbardziej heavymetalowej płyty Holy Mother - "Toxic Rain". Podobny zabieg muzycy zastosowali przy okazji "Prince of the Garden". Jest to numer z płyty "Tabloid Crush" jednak ze zmienionym tekstem nawiązującym do... pandemii. Płyta jest bardzo dobrze zrobiona i, mimo różnorodności, ma świetne brzmienie. Pozycja dla tych, którzy

Human Fortress - Epic Tales & Untold Stories

Iron Maiden do Accept? Wokalista Denis Lima jest dobry, ale za rzadko jest sobą; częściej próbuje być Halfordem czy Owensem jest im w stanie dorównać ("Ignition", "Rotting"), ale to jednak nie to, a przynajmniej na dłuższą metę, bo jakoś nie mam ochoty do "Steelbound" wracać. OK, są tu też dobre numery, jak ostry tytułowy czy bardziej melodyjny "Call Me To Run", ale przed Ignited jeszcze sporo pracy, jeśli chcą osiągnąć poziom swych mistrzów. (2,5) Wojciech Chamryk

2021 Massacre

Niemcy świętują 20-lecie, wydając podwójną kompilację. "Epic Tales & Untold Stories" na pewno zainteresuje fanów power metalu w epickiej odsłonie, mamy tu bowiem aż 23 utwory i ponad 102 minuty muzyki. Pierwszy kompakt zawiera kompozycje nowe, trudno bądź dostępne dotąd w innych wersjach czy wcześniej niepublikowane, drugi to typowe the best of. Pewnie gdybym był fanem Human Fortress nie posiadałbym się z radości, ale nie ma co ukrywać, to nie jest muzyka najwyższych lotów. Owszem, trudno odmówić jej atrakcyjności, szczególnie gdy zespół gra i brzmi mocniej, tak jak w świetnym, chociaż dziwnie wyciszonym "The Chosen One" czy "Surrender". Na drugim biegunie mamy tu jednak nijaki, wręcz popowy "Disappear In Dark Shadows", niby symfoniczną balladkę "Pray For Salvation" czy co najwyżej poprawny "Fernweh"; zżynka z Black Sabbath w "Thunder" też nie powinna przytrafić się tak doświadczonym muzykom. Poza wersją 2CD "Epic Tales & Untold Stories" wydano również na winylu, ale to tylko wybór, raptem dziewięć utworów z bonusowym "Masquerade", którego zabrakło na kompaktach. Dla fanów pewnie: (5), dla mnie co najwyżej (3). Wojciech Chamryk

Ignited - Steelbound 2019 Self-Released

Kolejny remanent z roku 2019, debiutancki album brazylijskiego Ignited. Grają tradycyjny heavy w stylu lat 80. i są w tym nieźli, ale jakoś to do mnie nie przemawia. Może zawinił cyfrowo-mechaniczny, mający się nijak do takiej stylistyki, współczesny sound? Albo przedobrzyli, bo mamy za dużo grzybów w tym płytowym barszczu, czego efektem jest miotanie się od Judas Priest, przez

Incursion - The Hunter 2020 No Remorse

Incursion powstał na początku lat 80., ale już w roku 1986 było po wszystkim, a grupa zdołała zarejestrować w tym czasie tylko trochę nagrań live i demonstracyjnych. Jednak w roku 2018 3/5 oryginalnego składu, to jest gitarzyści Maxx Havick i Micheal Lashinsky oraz perkusista Buddy Norris, reaktywowali zespół, werbując do składu równie doświadczonych muzyków, wokalistę Steve'a Samsona oraz basistę Stone'a Jamessa. Pierwszy efekt ich współpracy to koncepcyjna EP "The Hunter", zawierająca sześć utworów z lat 80. Mamy tu więc istny wehikuł czasu, możliwość przeniesienia się do roku 1984, kiedy to w Stanach Zjednoczonych prawdziwy metal miał jeszcze rację bytu, a grające go zespoły pojawiały się tak masowo, jak grzyby w ciepłe dni po kilku dniach opadów. Zespół z Miami gra heavy metal w formie najbardziej tradycyjnej z możliwych, czerpiąc przede wszystkim z dokonań tuzów NWOBHM z Iron Maiden na czele, ale będąc też blisko tego, co w tym samym czasie proponowały Jag Panzer, Omen czy Riot. Mamy tu więc szybkie, dynamiczne numery z zadziornym śpiewem, ale też dużą dozą melodii, z których na szczególne wyróżnienie zasługują "Warrior Of Destruction" i "Fade To Black", już teraz brzmiące niczym jakieś zaginione klasyki sprzed lat. Z tych wolniejszych - chociaż do czasu, tylko do czasu - warto zwrócić uwagę na mocarny "Kingdom Of The Dead", pełen doomowej posępności, nieco też epicki w klimacie, z kolei "Guiding Faith" ukazuje Incursion w nieco bardziej przebojowej odsłonie. Zespół zapowiada już debiutancki album, a po tym co zaprezentował na "The Hunter", będzie to zakup obowiąz-


kowy. (5,5) Wojciech Chamryk

Injector - Hunt Of The Rawhead 2020 Art Gates

Injector nie zwalnia tempa, wchodząc na jeszcze wyższe obroty i proponując album znacznie ciekawszy od "Stone Prevails" z 2018 roku. Nie wiem czy to ten osławiony syndrom trzeciej płyty, czy może Hiszpanie są na nieustającej wznoszącej fali, ale "Hunt Of The Rawhead" przebija, udaną przecież, poprzedniczkę. Na pewno dobrym posunięciem było skrócenie materiału - ich wcześniejsze albumy były znacznie dłuższe, tu mamy tylko dziewięć numerów i niewiele ponad trzy kwadranse wysokooktanowego, urozmaiconego thrashu. Dłuższe, rozbudowane kompozycje są tylko dwie: zróżnicowany, surowy brzmieniowo "Rhythm Of War", ale z nośnym refrenem oraz bardziej agresywny "Boundbreaker" z popisowymi solówkami. Zaskakuje instrumentalny "Interstellar Minds" z wirtuozowską partią solową, taką w stylu Satrianiego, ale w innych numerach chłopaki łupią już oldschoolowy thrash, aż lecą wióry - z pałek, desek sceny (to, mam nadzieję, nastąpi w miarę szybko) i czego tam jeszcze. Trudno nie zachwycić się szaleńczym "Unborn Legions" czy równie dynamicznym "Feed The Monster", a dyskretne, tradycyjnie metalowe akcenty w po części balladowym "Into The Black" czy w "March To Kill" też sprawdzają się doskonale. (5) Wojciech Chamryk

Iron Mask - Master Of Masters 2020 AFM

Nie mogło być inaczej i kolejny album Iron Mask wydają z nowym wokalistą. Obecny frontman belgijskiej formacji Mike Slembrouck (After All) nie może równać się co do popularności ze swymi poprzednikami Markiem Boalsem czy Diego Valdezem, ale śpiewać potrafi. Do tego w kilku utworach wspiera go Oliver Hartman, wokalista przecież nie lada, znany choćby z Avantasii czy Ed-

guy, ale też z krótkiego epizodu w Iron Mask. Zresztą nie ma co, Dushan Petrossi nie zwerbowałby do składu jakiegoś słabeusza, co zresztą potwierdzają od razu opener "Never Kiss The Ring" czy singlowy "Tree Of The World". Dalej też jest ciekawie, bowiem ta belgijska formacja traktuje power metal jako jeden ze składników swego stylu, wzbogacając go licznymi nawiązaniami do bardziej symfonicznego (kompozycja tytułowa, wyraźnie inspirowana też Iron Maiden) czy epickiego ("Nothing Lasts Forever") grania. Trafiają się też bardziej tradycyjne i mocniejsze utwory w duchu lat 80. ("Dance With The Beast", "Wild And Lethal" - tu jednak mogli sobie darować tandetną partię syntezatora); ballada "A Mother Loved" ze smyczkami też jest niczego sobie. Co ważne Petrossi potrafi utrzymać na wodzy swe wirtuozowskie zapędy: kiedy trzeba czaruje solówkami niczym jakiś natchniony Malmsteen (te z "Nothing Lasts Forever" czy "Wild And Lethal" to wręcz podręcznikowe przykłady), ale w żadnym razie nie ma tu przerostu formy nad treścią, jak w licznych kompozycjach słynnego Szweda. Dlatego, mimo tego, że "Revolution Rise" to jednak typowy wypełniacz, daję: (5) Wojciech Chamryk

ach basisty - gdy na początku 2020 roku zmagał się z nowotworem nie mógł patrzeć na duchowe cierpienie swojej partnerki i zastanawiał się, jak może jej ulżyć. Tak, dobrze przeczytaliście - jak ciężko chory człowiek może ulżyć zdrowej, ale zamartwiającej się osobie. Innym dobrym numerem - moim zdaniem najlepszym na krążku - jest "Ode to the Brave". Właśnie takiego Iron Savior od Iron Savior oczekuję: dynamicznego, z charakterystycznymi dla zespołu żywiołowymi zwrotkami i liniami wokalnymi. Zupełnie fajny jest też "Silver Bullet", w którym - nie bez kozery - pobrzmiewa echo Savage Circus. Tyle moje podobanie się. Dla Pieta jest to niezwykle ważna płyta. Nie tylko uznaje ją za najlepiej skomponowaną płytę od lat, ale też ma dlań symboliczne znaczenie. Powstała nie tylko mimo choroby Jana, ale wręcz na jej przekór. Jak tylko basiście udało się pokonać raka, Pietowi nie zostawało nic innego, jak chwycić byka, czy raczej album za rogi. Nie po to Jan pokonywał chorobę, żeby teraz zespół oddał się marazmowi. A sytuacja marazmowi sprzyjała, bo plany wydawnicze zbiegły się z początkiem pandemii, która też odbiła piętno na nastroju muzyków. Zatem "Skycrest" jest albumem napisanym na przekór utrapieniom i swego rodzaju pięścią wymierzoną w przeciwności losu. Jeśli lubicie ostatnie oblicze Iron Savior to ta pięść z pewnością Wam się spodoba. (3,8)

zagadnienia na "American Amadeus". Niema tu bowiem fałszywie brzmiącej nuty, sztuczności czy innego pozowania. John Diva i jego koledzy po prostu łoją na niej klasycznie ale z polotem, swadą oraz szczerze na ile tylko potrafią. W dodatku każda kompozycja ma swój własny charakter, co jest pewnym wyczynem we współczesnym hard'n'heavy, bowiem aktualnie ciężko jest wymyśleć dwanaście kawałków, które by niosły ze sobą na tyle istotne różnice aby tak długi materiał nie zlewał się w całość. A moim zdaniem Amerykanom właśnie to się udało. Tym samym na "American Amadeus" mamy zbiór dwunastu hitów, większości dynamicznych, z lekkim pazurkiem, chwytliwych utworów. Myślę, że fani amerykańskiego hard'n' heavy rodem z lat 80. będą zachwyceni. Tym bardziej, że całość również rasowo brzmi. Natomiast zakręceni na pozerów i inni muzyczni szowiniści powinni omijać ten album. (4) \m/\m/

Kansas - The Absence Of Presence 2020 Inside Out Music

Strati

Iron Savior - Skycrest 2020 AFM

Moje podejście do Iron Savior jest dokładnie odwrotne do podejścia twórcy zespołu, Pieta Sielcka. Podczas gdy Piet traktuje pierwsze płyty jako nie do końca dojrzałe tekstowo (nie miał wtedy dużego doświadczenia, żeby pisać o tzw. życiowych sprawach), a jest zadowolony z ostatnich dokonań, ja uwielbiam pierwsze, energiczne, naszpikowane dobrymi riffami i spójnym klimatem pierwsze płyty. Ostatnie, lżejsze i nastawione na melodie podobają mi się dużo mniej. Dlatego właśnie "Skycrest" jest dla mnie kolejną, niemal nieodróżnialną siostrą "The Landing" czy "Titancraft". Większość płyty stanowią poprawne, ale nieporywające, zachowawcze numery, których miło się słucha przy domowych obowiązkach czy w aucie. Jest kilka ciekawszych momentów. Należy do nich napisany i zaśpiewany przez Jana-Sörena Eckerta "Ease Your Pain". Numer brzmi jak dobra ballada inspirowana teatralnością Queen i co ciekawe, opowiada o autentycznych przeżyci-

John Diva & The Rockets Of Love - American Amadeus 2020Steamhammer/SPV

Ich poprzedni album "Mama Said Rock Is Dead" (2019) wskazywał, że na scenie hard rocka i hair/glam metalu powstał twór, który może co nieco namieszać. W ich muzyce jest wiele z amerykańskiego grania z minionej epoki czyli hard'n'heavy w duchu lat 80. z zeszłego wieku. Dlatego nikogo nie powinno dziwić, że w ich muzyce wyłapiemy kalki z Aerosmith, Van Halen, Kiss, Def Leppard, Extreme, Mr.Big, Mötley Crüe itd. Nie bez znaczenia jest też fakt, że formacja jednocześnie łapała się na prześmiewcze podejście znane z wyczynów Steel Panther. Pewnie stąd tu m.in. prawie cytat w refrenie tytułowego kawałka z przeboju Falco "Rock Me Amadeus". Niemniej fani amerykańskiego grania traktujący temat poważnie mogą się zdziwić ich profesjonalnym podejściem do

Kansas to niekwestionowana legenda progresywnego rocka lat 70. Więcej, zespół zaistniał też wśród masowej publiczności, dzięki singlom "Carry On Wayward Son" i przede wszystkim "Dust In The Wind" oraz albumom "Leftoverture" i "Point Of Know Return". W kolejnej dekadzie Kansas radził już sobie jednak znacznie gorzej, na co wpływ miały też zmiany składu, na przykład kilkuletnia absencja wokalisty Steve'a Walsha. Od ponad sześciu lat jego następcą jest Ronnie Platt i to z nim Kansas nagrał nowy album studyjny. "The Absence Of Presence" zachwyci wszystkich fanów dawnego, progresywnego oblicza amerykańskiej formacji, mimo tego, że nie ma już w niej nie tylko Walsha, ale też Kerry'ego Livgrena czy Robby'ego Steinhardta. Phil Ehart i Richard Williams zwerbowali na ich miejsce świetnych muzyków, dzięki czemu mamy tu mnóstwo pięknej muzyki w doskonałym wykonaniu. Już tytułowy opener pokazuje, że charakterystyczny styl Kansas jest wciąż żywy, a równie archetypowe, w pozytywnym tego słowa znaczeniu, są "Circus Of Illusion" i "Animals On The Roof". Urzeka też podniosła ballada "Memories Down The Line", piękny jest finał w postaci "The Song The River Sang" ale to nie

RECENZJE

227


tak, że zespół starszych panów tylko smęci - singlowemu "Throwing Mountains" nie brakuje mocy, riff w "Jets Overhead" w rozwinięciu też uderza jak trzeba, tylko zyskując dzięki skrzypcowej oprawie Davida Ragsdale'a. Jak więc widać na przykładzie Kansas blisko 50-letni staż wcale nie musi oznaczać stagnacji i odcinania kuponów - liczę, że nie jest to ostatnie słowo tej zasłużonej formacji. (5) Wojciech Chamryk

iedliwiają. Osobiście do tego albumu podchodzę trochę inaczej. Otóż miałem okazje uczestniczyć w kilku koncertach Romanowego Kata w ramach tej trasy. Naprawdę wspominam te występy (oraz całą otoczkę im towarzyszącą) z przeogromnym sentymentem. Ten album to po prostu miła pamiątka, dla osób, które były na tych koncertach oraz miły prezent dla fanów na lockdown. Tak tą płytę traktujmy. I nie marudźmy, że brzmienie chujowe, ten czy tamten w tym utworze popełnił błąd itp. itd. (-)

gach również kilkuosobowy chór. Niemniej dla "My Book Of Answers" bardzo ważną osobą jest Vladimir Emelin, bowiem do jego tekstów Ken napisał muzykę, tworząc swoją ostatnią płytę. Ogólnie do ich współpracy doszło przez przypadek, obaj panowie spotkali się na lotnisku, gdzie Vladimir jako fan Uriah Heep i Hensleya poprosił go o autograf i wspólne zdjęcie. A finał tego trafu jest naprawdę bardzo fajny i szkoda, że nie będzie jego kontynuacji. (4) \m/\m/

Bartek Kuczak

Kat & Roman Kostrzewski - Live 2019 2020 Self-Released

Kenziner - The Last Horizon

"Live 2019" to nie do końca jest typowy album koncertowy. Ten zarejestrowany podczas trasy "Legendy Metalu" krążek powstał de facto dzięki całkowitemu przypadkowi. Otóż organizatorzy trasy nosili się ze szczytnym zamiarem utrwalenia dźwięku oraz obrazu wszystkich zespołów uczestniczących na koncertach, które zaplanowano na grudzień 2019r. Te występy z powodu panującej pandemii jednak się nie odbyły. Właściwie w tym miejscu byłby koniec historii, jednak pozostały pewne robocze nagrania, jakich dokonał akustyk zespołu Kat & Roman Kostrzewski podczas występu we Wrocławiu. Sam Roman o ich istnieniu zespół dowiedział się wiosną, gdy w wyniku decyzji Rządu, wszystkie planowane występy zostały odwołane. Sposób rejestracji tych nagrań był bardzo, ale to bardzo daleki od idealnych warunków, dlatego album ten należy traktować raczej jako oficjalny bootleg, niż pełnowymiarowe wydawnictwo koncertowe. Zresztą sam Roman Kostrzewski tak je określa. Tyle o okolicznościach, skupmy się teraz na samej muzyce. Zacznijmy może od doboru repertuaru. Oczywiście jest na tej płycie sporo "Katowej" klasyki chociażby pierwsze dwie części "Diabelskiego Domu", "Piwniczne Widziadła" czy przepięknie zagrana "Łza dla Cieniów Minionych". Oczywiście Roman i ekipa nie zapomnieli, że nagrywany koncert był częścią trasy promującej album "Popiór", z którego to pochodzą takie numery jak "Baba Zakonna", "Modłości" czy "Dali na Mszę". Mamy zatem tutaj swoisty miks klasyki i świeżości. Tutaj zawsze można marudzić, że nie ma tego czy tamtego, ale nie chcę w tym krótkim tekście iść w tą stronę. Co do jakości dźwięku, jak już pisałem na wstępie jest, jaka jest, aczkolwiek okoliczności powstania tego albumu w pełni ją uspraw-

228

RECENZJE

Ken Hensley - My Book Of Answers 2020 Cherry Red

Kena Hensleya niespodziewanie pożegnaliśmy na początku listopada 2020 roku. A, że było to nagłe rozstanie, niech tego potwierdzeniem będzie niniejszy album, który Ken przygotowywał przed swoją śmiercią. "My Book Of Answers" to jego solowy projekt, który zawiera dynamiczną oraz pełną optymizmu rockową muzykę, gdzie próżno szukać próby rozliczenia swojego życia czy też zapowiedź rozłąki. Ogólnie to bardzo pogodna i ciepła płyta. Rozpoczyna się dynamicznie, takimi utworami jak "Lost (My Guardian)" i "Right Here, Right Now", które nie tylko porywają żywotnością ale także swoją melodyjnością. Jednak z nich najbardziej chwytliwą melodie ma "The Silent Scream". Niemniej na krążku znajdziemy ciut więcej utworów stawiających bardziej na nastrój ("Cover Girl") czy nawet balladowe aranżacje ("Light The Fire (In My Heart)"). Bywa, że te dwa nurty przenikają się, jak w "Stand (Chase The Beast Away)" z chórami a la gospel czy "Suddenly". Oczywiście rock w wykonaniu Hensleya nawiązuje do rocka z lat 70., więc usłyszymy w nim większe lub mniejsze echa nawiązujące do hard rocka a także rocka progresywnego. Hard rocka najwięcej odnajdziemy w utworze "The Cold Sacrifice" natomiast progresu w kompozycji "The Darkest Hour". Oba songi charakteryzują się też świetnymi partiami organów Hammonda. Oczywiście płyta nie zabrzmiała by tak gdyby nie wspierający Kena muzycy. Jego głównym uzupełnieniem byli perkusista Tommy Lopez, basista Moises Cerezo oraz gitarzysta Izzy Cueto. Od czasu do czasu na pianinie wspierali go David Gonzalez oraz Jacke Knights. Hensley miał na usłu-

2020/2014 Pure Steel

Jarno Keskinen nie należy do muzyków zasypujących fanów kolejnymi płytami. Dwa pierwsze albumy Kenziner dzieliło jakieś półtora roku, ale później przytrafiła się zespołowi kilkuletnia przerwa, zaś następca "The Prophecies" ukazał się ostatecznie po 15 latach milczenia. Warto było jednak na "The Last Horizon" czekać, bo to w każdym calu udany, nad wyraz dopracowany materiał i dobrze, że znowu jest dostępny. Neoclassical/ progressive power metal jest co prawda stylistyką nie dla wszystkich, o czym boleśnie przekonały się liczne zespoły, ale Kenziner to zupełnie inna liga. Na "The Last Horizon" lider skoncentrował się na gitarach, zyskując należyte wsparcie ze strony klawiszowca Jukki Karinena, co też wyszło tej płycie na zdrowie. Wystarczy posłuchać współpracy obu muzyków w "Run For Your Life" czy "Heroes Ride", albo solowych pojedynków w świetnym, może nawet najciekawszym na płycie, utworze tytułowym - w żadnym razie nie jest to power jakich wiele, sztampowy i na dłuższą metę co najwyżej nużący. Kenziner zawsze miał też szczęście do wokalistów: dwie pierwsze płyty to popis Amerykanina Stephena Fredricka, a tu równie porywająco śpiewa Markku Kuikka (ex-Thaurorod, Status Minor) szkoda, że nie ma go już w składzie, ale z drugiej strony zwolnił przecież miejsce dla naszego rodaka, Piotra Zaleskiego, z którego udziałem powstał najnowszy album formacji "Phoenix". Podoba mi się również to, że akcenty na "The Last Horizon" są rozłożone nad wyraz umiejętnie, dlatego też obok typowo powermetalowych galopad w rodzaju "End Of An Era" mamy tu też mocniejsze, agresywniej brzmiące utwory, z "I Am Eternal" i "No Turning Back" na

czele. (4,5) Wojciech Chamryk

Kramp - Gods Of Death 2020 Rafchild

Najpierw była EP "Wield Revenge", a po zmianach składu Kramp doczekał się w końcu debiutanckiego albumu. Na "Gods Of Death" kwintet z Madrytu w żadnym razie nie wynajduje tradycyjnego heavy metalu na nowo, gra go jednak tak porywająco, że słucham tej płyty już po raz kolejny z równie dużą frajdą. Są przede wszystkim pod wpływem amerykańskiej sceny epic/power lat 80., czerpiąc choćby od Omen czy Warlord, co nader dobitnie potwierdzają udanym coverem "Child Of The Damned", dostępnym, a jakże, na japońskim wydaniu CD. Na pewno nie będą też odżegnywać się od inspiracji dokonaniami Chastain czy Bitch, ale to już przede wszystkim z racji posiadania w składzie wokalistki Miny Walkure, obdarzonej mocnym, zadziornym głosem. Fakt, mamy tu też utwory co najwyżej poprawne ("Underground Rebellion") czy zestawione z bardzo zgranych już schematów ("Dare To Face Fear"). Większość materiału trzyma jednak poziom i mogę "Gods Of Death" bez wahania polecić fanom surowego, obskurnego metalu w duchu lat 80. Do wyboru, poza wersją cyfrową, jest LP, CD i MC, tak więc pełny pakiet, jak za dawnych czasów. (4) Wojciech Chamryk

Krvsade - Keep It In The Church 2020 Self-Released

Najpierw wydali ten materiał w postaci kompaktowego splitu z Gore Thrower, po czym wypuścili go samodzielnie. Można i tak, chociaż nie wiem czy jest sens takiego dublowania wydawnictw, szczególnie w przypadku dopiero startującego zespołu o minimalnym dorobku. Ale OK, tym bardziej, że warto się nad "Keep It In The Church" pochylić, bo to kawał solidnego thrash/death metalu. Zaczynają nad wyraz intensywnie, łupankowo-blastowym "Judgement


Day". Ekstremalne tempa, ale też miarowe zwolnienia, do tego zdublowany skrzek Andre Evansa i typowo podziemny sound - zwolennicy takich dźwięków na pewno będą ukontentowani. I raptem po trzech minutach z niewielkim hakiem zaskoczenie, bo "Keep It In The Church" jest znacznie dłuższy - trwa blisko osiem minut - będąc utworem znacznie bardziej urozmaiconym i zdecydowanie ciekawszym, chociaż to rzecz jasna wciąż ostry, ekstremalny metal, żaden progresywny techno thrash. W tej sytuacji finałowy, niemal równie długi "The Key And The Gate" już aż tak nie zaskakuje, chociaż łączy demoniczny doom metal z siarczystym przyspieszeniem i melodyjnymi solówkami - jak widać Krvsade zdarza się też inspirować bardziej tradycyjnym, metalowym graniem. I chociaż ta EP to w sumie nic nadzwyczajnego, jednak coś w sobie ma, sygnalizując przy tym, że zespół stać na więcej. (3,5) Wojciech Chamryk

L.A. Guns - Renegades 2020 Golden Robot

Trudno było, żebym przed laty nie zainteresował się L.A. Guns, skoro był to zespół gitarzysty Tracii Guns'a, od którego pseudonimu pewien znany zespół zaczerpnął pierwszy człon nazwy, a do tego bębnił w nim Steve Riley z W.A.S.P., a śpiewał Phil Lewis (ex Girl, Torme). Z pierwszych płyt wyróżniam "Hollywood Vampires" z roku 1991, a chociaż później wiodło się Amerykanom różnie, z rozbiciem na dwie grupy o tej samej nazwie włącznie, to zwykle muzyka nie schodziła nigdy poniżej pewnego, dość wysokiego, poziomu. Z "Renegades" mam jednak niejaki kłopot, bo firmuje tę płytę skład Riley/Kelly Nickels/Scott Griffin i Kurt Frohlich, czyli owszem, sekcja z debiutanckiego LP "L.A. Guns", ale gdzie są Guns i Lewis!? W dodatku muszę się tego wszystkiego domyślać i doszukiwać, bo z samych plików MP3 można co najwyżej posłuchać muzyki - takiej sobie, prawdę mówiąc. Owszem, nie brakuje tu udanych numerów w dawnym stylu zespołu ("Why Ask Why", "Well Oiled Machine, "Witchcraft, "Don't Wanna Know"), ale reszta niczym szczególnym nie powala. Frohlich czasem brzmi za mikrofonem jak jakiś wypalony weteran ("Crawl"), obłędne, nadużywane chórki "na na na" czy "hej hej" też na dłuższą metę

tylko irytują ("All That You Are"). Czasem są to po prostu zwykłe, bliskie popu piosenki ("You Can't Walk Away"), a i zżynkę z Billy' ego Idola trudno zapisać zespołowi na plus (tytułowy "Renegades"). Zespół potwierdza również, że najlepiej czuje się w stylistyce lat 80. ("Lost Boys"), trudno to jednak w roku 2021 traktować jako atut. Jest pół na pół, tak więc: (3).

cja nie będąca autorstwa Kerslake, a dedykowana wszystkim przyjaciołom tym co miał i będzie miał, czyli nas wszystkich. "Eleventeen" to miła dla ucha płyta, acz bez wielkiego artystycznego sznytu, ale i tak fani Uriah Heep będą często do niej wracali. Tak myślę... \m/\m/

Wojciech Chamryk

Legionem - Sator Omnia Noctem 2020 Metal On Metal

Lee Kerslake - Eleventeen 2021 HNE/Cherry Red

We wrześniu 2020 r., w wieku 73 lat zmarł Lee Kerslake długoletni perkusista Uriah Heep i dwóch pierwszych solowych płyty Ozzy' ego. I za to będziemy go pamiętali. W roku 2007 Lee ostatecznie opuścił szeregi Uriah Heep, powodem był jego stan zdrowia, który nie pozwolił mu na zawodowe granie na bębnach. Niemniej w 2015 roku przy współpracy z Jakem Libretto, Kerslake rozpoczął pracę nad solowym albumem. Prace nad nim trwały bardzo długo, a to ze względu, że jego terapia pozwalała mu na pracę w studio, co najwyżej dwa dni w tygodniu. Efektem tych wysiłków jest album, który możemy teraz posłuchać. Jest to zbiór ośmiu różnorodnych utworów utrzymanych w stylistyce dynamicznego melodyjnego rocka, gdzie odnajdziemy elementy AORu, hard rocka, którego najwięcej znajdziemy w kawałku "Home Is Where The Heart Is" i oczywiście odnośniki do Uriah Heep, choć w formie szczątkowej ale czytelnej, wystarczy posłuchać rozpoczynające album kompozycje "Cela Sienna" i "Take Nothing For Granted". Mamy też elementy bluesa i folku, chociażby w takim przesiąkniętym klimatem knajpy "Port And A Brandy". Niemniej trafiły się utwory bardziej stonowane, nastrojowe jak "You May Be By Yourself (But You're Never Alone)" ze znakomitą partią gitary akustycznej czy wręcz balladowe i akustyczne "You've Got A Friend". Natomiast na zakończenie albumu wybrano utwór instrumentalny z pięknym solem gitarowym, "Mom". Najfajniejsze w propozycji Lee Kerslake jest unoszący się optymizm i radość z życia. Zero złych emocji czy żalu wynikających z ciężkiej choroby. Takie przesłanie od niego dla nas. Zresztą każda kompozycja z tej płyty jest z jakiegoś ujmującego powodu. A najbardziej urzekła mnie ballada "You' ve Got A Friend", jedyna kompozy-

Młodzi Włosi kontynuują swą muzyczną wyprawę do świata occult hard rocka i doom metalu. Już na debiutanckim albumie "Ipse Venena Bibas" pokazali, że bardzo dobrze odnajdują się w tej mrocznej stylistyce, najnowszy "Sator Omnia Noctem" tylko owo wrażenie potwierdza. Intro plus siedem utworów, raptem 35 minut muzyki, ale o niedosycie nie ma mowy, bo wszystko jest tu dopracowane i zgrabnie się zazębia. I chociaż te mocniejsze, typowo doomowe utwory w rodzaju "High Spires" czy "Christe Eleison", są naprawdę niczego sobie, to jednak Legionem znacznie bardziej podoba mi się w odsłonie zakorzenionej w przełomie lat 70. i 80., a nawet o kilka dobrych lat wcześniej. Weźmy "Abramelin": posępny, mocarny numer, w którym o palmę pierwszeństwa walczą ponure riffy i mroczne, organowe pasaże, albo znacznie bardziej dynamiczny, chociaż równie archetypowy, "AEAJATMOAAMVMSGSTGJEZ" (co za tytuł, swoją drogą!) oraz ciut psychodeliczny, z wyeksponowanym brzmieniem syntezatorów, "I Am Magister" - po prostu klasa, nie mam pytań. Mamy tu też nieco orientalny, momentami wręcz przebojowy i lżej brzmiący "A Flush Of Sulfur", nieco inne spojrzenie na doom metal. Kiedyś ten materiał ukazałby się pewnie pod Vertigo czy podobną firmą, a jeśli ktoś słucha Black Sabbath, Pagan Altar, Witchfinder General, Death SS czy Slough Feg powinien sobie "Sator Omnia Noctem" sprawić. (5) Wojciech Chamryk Leviathan - Beholden To Nothing, Braver Since Then 2014 Stonefellowship

Czasem muzykę poznaję niespodziewanie. Wiadomo - wszystkiego człowiek znać nie może, ale może ta muzyka przyjść z zaskoczenia. W taki sposób stałem się posiadaczem sporej ilości krążków, ale ważniejsze jest to, że okazały się one

po prostu bardzo dobrymi pozycjami. Grupy Leviathan, powiem szczerze, nie kojarzyłem za mocno. Nie będę ściemniać i robić z siebie chodzącą encyklopedię. Dopiero niedawno wpadła mi w łapska. Album "Beholden To Nothing, Braver Since Then", datowany na 2014 rok, to jeden z współczesnych, jakie amerykańska formacja zarejestrowała. Na początku przeraziła mnie jego długość - liczy sobie znacznie ponad godzinę materiału. Wprawiło mnie to w zakłopotanie, bo uważam, że oprócz nielicznych nie zawsze w metalu dobrze jest, gdy płyta przekracza 50 minut, a co dopiero kiedy pęka tych minut aż sześćdziesiąt… Leviathan pozytywnie zaskoczył w tej kwestii. Mimo, że całość jest obszerna, to nie odnosi się wrażenia, że coś dołożone zostało na siłę. Fakt, ciężko było za jednym zamachem bardzo uważnie wysłuchać w pełni. Na takie dźwięki trzeba zarezerwować sobie kilka, jak nie kilkanaście podejść. Słuchając "Beholden To Nothing, Braver Since Then" można wyłapać co chwilę jakieś smaczki. Gdzieś zgrabnie wtrącone partie gitar czy też etnicznie brzmiących instrumentów perkusyjnych. Leviathan, chociaż jest zaszufladkowany jako grający progresywny metal, nie forsuje tutaj tempa. Sporo z materiału jest dość złożona, nawet czasem wyrafinowana. Sporo fajnych pomysłów, budowania nastroju, okraszone zacnym warsztatem. Już po dziewiczym odsłuchu zaczynamy pałać do tej płyty sympatią. Nie robi nic, żeby nas odstraszyć. Raczej muzycy otaczają nas ciekawymi aranżacjami, próbując wytworzyć specyficzny klimat. Zachęcić i zatrzymać. Pod kątem muzycznym to bardzo intrygujące granie. Jedynym generalnie poważnym mankamentem jest to, że tej muzyki trzeba słuchać maksymalnie skupionym. Przywiązuje nas Leviathan przez ponad godzinę, każąc chłonąć złożone kompozycje pełne instrumentalnych słodkości. Jasne - nie sądzę, że celowo ktoś wydłużył płytę, dodał jakieś cuda, żeby tylko sztucznie rozciągnąć album. Natomiast kiedy się zgubimy, ciężko wrócić na właściwą ścieżkę. Pod koniec możemy być dość skołowani i mieć poczucie amnezji związanej z początkiem płyty. Abstrahując od wszystkiego to "Beholden To Nothing, Braver Since Then" jest pozycją godną uwagi. Każdemu, kto choć trochę lubi pokombinowany metal powinna przypaść do gustu. Fani Voivod, Mekong Del-

RECENZJE

229


ta czy Fates Warning nie wymagają natomiast zaproszenia - oni pewnie już dawno z tym materiałem się zaznajomili. (4,5 )

i stara się od razu do siebie przekonać. Leviathan być może nie trafi do wszystkich, ale odnoszę wrażenie, że wcale też o to usilnie nie zabiega… (5)

dziej, że "Chapter II" brzmi na poziomie cenionym przez obie grupy odbiorców. (4) \m/\m/

Adam Widełka Adam Widełka

Luzifer - Black Knight / Rise Leviathan - Words Waging War

230

2020 High Roller

2020 Stonefellowship

Lost Symphony - Chapter II

Trudno przejść obojętnie na muzykę jaką proponuje na swojej najnowszej płycie grupa Leviathan. Materiał na "Words Waging War" to pogmatwany progresywny metal mający korzenie zdecydowanie w starym, dobrym rocku progresywnym. Album wydany w zeszłym roku trwa troszkę ponad godzinę, jednak mimo długości zawiera ciekawe kompozycje i sprawia wrażenie przemyślanego konceptu. Nie jestem fanem bardzo długich płyt, jednak Leviathan umie, jak mogłem się przekonać, dobrze wykorzystać czas na krążku. Absolutnie, co zresztą pisałem przy okazji "Beholden To Nothing…" (z 2014 roku) nie czuć jakiegoś upchania numerów na siłę. Słychać, że kawałki aż kipią od pomysłów i brzmią naprawdę nieźle. Co rusz wpada w ucho jakiś motyw, solówka, aranż czy instrumentalna wstawka. Taki sam nacisk jak na warsztat muzyczny położono na ogólny nastrój na płycie. Stopniowo "Words Waging War" wciąga słuchacza w intrygującą opowieść. Bardzo plastyczną i świeżą, a jednocześnie mięsistą, gęstą i niezwykle wyrazistą. Warto jednak sięgnąć po ostatni album Leviathan kilka razy, bo to nie jest łatwa i prosta muzyka. Mimo, iż pewne fragmenty są nośne (żeby nie napisać - przebojowe), to nie znaczy, że na "Words Waging War" wszystko jest proste jak dwa dodać dwa. Bardzo zgrabnie grupa przemieszcza się między stylami, ale i między tempami w swoich utworach. Przypominać mogą dokonania Fates Warning czy Dream Theater niżeli ostre progresywne dźwięki od Voivod. Granie tutaj jest stonowane, chociaż też nie pozbawione zadziornych riffów czy też ciekawych partii perkusji. Zostawiam Was z "Words Waging War". Absolutnie każdy, kogo choć trochę zaciekawiłem tym tekstem, powinien sam wyrobić sobie zdanie i poddać materiał analizie. Bo w tej muzyce jest taki pierwiastek analityczności - przez to daje nam czas na zastanowienie się nad artystyczną wypowiedzią. Wbrew pozorom nikomu się na tym krążku nie śpieszy, co dodaje pewnego uroku. Całokształt wygląda pewnie

2020 Self-Released

RECENZJE

Lost Symphony to muzyczny projekt kierowany przez Benny Goodmana. Wśród współpracowników ma on brata, Briana Goodmana (kompozycje, aranżacje), Cory Paza (bas, gitara), Kelly Kereliuka (gitara), Paula Lourenco (perkusja) i Siobhan Cronin (skrzypce, altówka, skrzypce elektryczne). Wyobraźnia Benny Goodmana to muzyka wciśnięta w klamry instrumentalnego progresywnego metalu z elementami neoklasyki i symfonii oraz bogato zilustrowana wirtuozerskimi popisami. W wypadku drugiej części opowieści Goodmana mamy do czynienia również z pokazami gości takich jak Marty Friedman, David Ellefson, Jeff Loomis, Bumblefoot i wielu innych. Nie jest łatwo o dobry krążek z muzyką instrumentalną. Trzeba wielu ciekawych pomysłów oraz niezwyklej fantazji aby zwrócić na siebie uwagę. Taki zmysł ma Benny, a przynajmniej jego poczynania są temu bliskie. Jego kompozycje są naprawdę bardzo ciekawe i dzieje się w nich bardzo wiele. Nie tylko korzysta z kolarzu mrowia pomysłów, emocji, dysonansów ale intryguje również klimatami oraz melodiami. Te ostatnie nieraz bardzo wciągają. W jego muzyce jest też sporo klasyki, niemniej nie są to plamy syntezatorowej symfoniki ale kameralnie brzmiące instrumenty, od fortepianu po instrumenty smyczkowe. Bardzo duży nacisk położony jest na partie solowe gitarzystów. Nic więc dziwnego, że zaproszono tak wielu nielichych wymiataczy. Ich różnorodność wzmaga tylko muzyczny przekaz Lost Symphony. Niestety wśród metalowej gawiedzi jest spora grupa, która mocno odcina się od takiej estetyki i zamiast atutu dla tego projektu może to być balast nie do przezwyciężenia. Mam nadzieję, że w wypadku tej płyty wszyscy choć na chwilę odłożą swoje blokady. Moim zdaniem warto zaryzykować. Jak nie, pozostają jedynie maniacy progresyjnego metalu oraz fani gitarowych herosów. Ci z pewnością będą umieli docenić wizję Benny Goodmana i to od pierwszej do ostatniej nuty. Tym bar-

Luzifer to poboczny projekt dwóch muzyków Vulture, Steelera (w Luzifer odpowiada za wokal i bas) oraz Genözidera (w projekcie śpiewa, gra na gitarze i perkusji). O formacji nie znajdziecie w internecie informacji, bowiem nie ma ona swoich oficjalnych stron czy też innych kont społecznościowych. Obaj panowie nie dbają o promocję kapeli, nie grają koncertów pod tym szyldem, dobrze im z tym, gdzie znajduję się Luzifer, czyli w głębokim podziemiu. Zresztą do tej pory, w 2015 roku, wypuścili dwa limitowane winylowe wydawnictwa, EPkę "Rise" oraz singiel "Black Knight". Oba są już dawno niedostępne i w sumie nie ma przecieków, że mają pojawić się jakieś inne wydawnictw tej grupy. Jednak niespodzianie High Roller Records przygotowała kompilację tych dwóch tytułów na CD, więc jest szansa aby ci co wcześniej z jakichś powodów nie uwzględnili Luzifer w swoich planach teraz mogli nadrobić te niedociągnięcie. Muzycy sami przyznają się do wpływów Angel Witch, Witchfynde, Ritual, Warlord, czyli ogólnie do NWOBHM, co we wszystkich nagraniach jest słyszalne. Mnie dodatkowo kojarzą się one z tym co robią Night Demon czy Haunt. Prawdopodobnie przez podobne podejście do tradycyjnego heavy metalu. Mimo, że minęło już pięć lat nagrania zebrane na srebrnym krążku brzmią ciągle świeżo i dynamicznie, a przecież taki singiel został nagrany na żywioł. Niemniej brzmi to ciągle bardzo dobrze, po staroszkolemu, a i wykonanie jest bardziej niż przyzwoite. Po prostu Steeler i Genözider bardzo dobrze czują się w takim klasycznym środowisku. Także fani tradycyjnego metalu powinni zainteresować się Luzifer, jak ich nagraniami. A może w czasie pandemii panowie znajdą też czas aby nagrać z projektem jego duży studyjny debiut? (4) \m/\m/ Magnum - Dance Of The Black Tattoo 2021 Steamhammer/SPV

Weterani z Magnum zaczynają powielać wydawnicze schematy in-

nych zespołów sprzed lat, podsuwając swym fanom coraz to nowe kompilacje i albumy live. Najnowszy "Dance Of The Black Tattoo" to ich połączenie, garść numerów koncertowych i kilka studyjnych, w większości w wersjach radiowych. Nie ma co ukrywać: to wydawnictwo wyłącznie dla maniaków zespołu Tony'ego Clarkina i Boba Catley'a, którym nie wystarcza posiadanie koncertowej części jego programu w materiałach bonusowych wydanych wcześniej DVD, muszą mieć je również na CD, a najlepiej na winylu. A ponieważ akurat nie kompletuję wszystkich wydawnictw Magnum, wystarczy mi więc ich kilkanaście podstawowych płyt, w tym komplet z najlepszego okresu, do "Dance Of The Black Tattoo" podszedłem na zupełnym luzie. W utworach koncertowych słychać niestety, że Catley jest już dobrze po 70-tce. To oczywiście wciąż świetny wokalista, ale osobiście preferuję wykonania takiego "On A Storyteller's Night" sprzed lat, kiedy był w znacznie lepszej formie. Zespół gra jednak i brzmi zawodowo, nie ma mowy o jakiejś wtopie, chociaż taki "Your Dreams Won't Die" jest jakiś dziwnie rozlazły i pozbawiony mocy, generalnie zresztą z tych koncertowych numerów wieje nudą. Wersje radiowe dawnych numerów, choćby "Born To Be King" z LP "Goodnight L.A.", też niczym szczególnym nie porywają - ot, ładne, melodyjne piosenki i tyle, ale Catley wypada w nich znacznie lepiej niż na żywo, co jest niewątpliwym plusem, ale też nie zaskakuje. Te z nowszych albumów, typu "The Serpents Rings", dotąd niepublikowane jako radio edits - czytaj pewien magnes dla fanów - zaskakują o tyle, że bardziej niż klasyczne dokonania Magnum przypominają Foreigner ("Not Forgiven") czy Manfred Mann Earth Band ("Madman Or Messiah"). Może to świadczyć o pewnym kryzysie tego wiekowego, zasłużonego dla ciężkiego rocka zespołu i subtelne, jazzowe akcenty w "Show Me Your Hands" niczego tu nie zmienią - "Dance Of The Black Tattoo" to tylko wyciąganie pieniędzy od fanów. (3) Wojciech Chamryk Majestica - A Christmas Carol 2020 Nuclear Blast

Po debiutanckim albumie "Above The Sky" Majestica szybko przygotowała jego następcę, ale już tytuł "A Christmas Carol" sugeru-


je, że to coś odmiennego od typowego, powermetalowego wydawnictwa. Szwedzi wzięli bowiem na warsztat słynną "Opowieść wigilijną" Charlesa Dickensa i stworzyli z niej album koncepcyjny. Niewątpliwym plusem tego materiału jest nie tylko jego generalnie niezły poziom, ale też czas, niewiele przekraczający 40 minut kolos trwający drugie tyle byłby pewnie czymś przesadzonym i nużącym. A tak wszystko utrzymane jest we właściwych proporcjach: w nastrój tej opowieści wprowadza instrumenalne intro "A Christmas Carol", wszystko kończy się dłuższą, instrumentalną kompozycją "A Majestic Christmas Theme", zaś pomiędzy nimi mamy siedem utworów - rozdziałów tej muzycznej opowieści. Tommy Johansson śpiewa tu fenomenalnie dwie role, Ebenezera Scrooge i Boba Cratchita, a towarzyszy mu jeszcze sześcioro innych śpiewaków. Warstwa wokalna "A Christmas Carol" jest więc dopracowana i zróżnicowana, czego nie można niestety powiedzieć o stronie muzycznej płyty - zbyt wiele tu schematycznych patentów z filmów świątecznych z Hollywood rodem, cytaty ze znanych kolęd też z czasem przejadają się. Jest to więc coś na kształt musicalu/większej, symfonicznej formy, ale w co najwyżej poprawnym wydaniu, bo Tobias Sammett jest w tym zdecydowanie lepszy - gdyby nie świetni wokaliści, to poprzestałbym pewnie na jednym odsłuchu. Metalu też mamy tu nie za wiele, nawet w tej typowo powerowej odsłonie, bo mocniejsze gitary czy wyrazistą sekcję słychać tylko okazjonalnie, zginęły w natłoku smyczków, klawiszy i chóralnych partii. Jeśli jednak nie spojrzymy na "A Christmas Carol" z metalowej perspektywy i nie będziemy od tej płyty wymagać zbyt wiele pod względem instrumentacji, etc., to okaże się, że na niedzielę w pierwszych dniach stycznia jest jak znalazł i całkiem przyjemnie umila czas. (4) Wojciech Chamryk Malleus - Storm of Witchcraft 2020 Armageddon Label

Muzyczny rynek, nawet w podziemnym wydaniu, nie znosi próżni. Stąd ciągłe wznowienia czy oficjalne edycje płyt pierwotnie wydanych przez same zespoły, bądź publikowanych tylko w sieci. Dlatego też, skromny jak dotąd, dorobek amerykańskiego Malleus jest ponownie dostępny na wszyst-

kich nośnikach za sprawą Armageddon. Zespół hołduje starej szkole black/speed metalu, a szczególną estymą zdaje się darzyć Hellhammer, Celtic Frost i Bathory. I nie chodzi tu tylko o ciągle wybrzmiewające słynne "ugh!", przejęte od T.G. Warriora, ale też o ogólne podejście do ekstremalnego metalu w najbardziej klasycznej postaci. Jeśli ktoś ceni wymienione wyżej zespoły to album "Storm of Witchcraft" (2016) będzie dlań na pewno czymś interesującym, bo Malleus łoją nader konkretnie, nie unikając przy tym odniesień również do doom czy bardziej tradycyjnego metalu. "Blackened Skies" i kompozycja tytułowa wydają mi się tu najciekawsze, chociaż duch Celtic Frost jest w nich wszechobecny i trzeba o tym pamiętać. Wydana dwa lata po debiucie 12" "Night Raids" z dwoma długimi utworami (czyli żadna to EP, wbrew powszechnej opinii) jest rozwinięciem surowej i mrocznej stylistyki zaprezentowanej na "Storm of Witchcraft". "Night Raids" jest bardziej urozmaicony aranżacyjnie, począwszy od efektów ilustracyjnych (bitwa, a jakże: kwik koni, szczęk oręża) do różnicowania tempa, a "The Wretched" to black z elementami doom metalu - zapowiadany na ubiegły rok drugi album może więc być sporą ciekawostką dla fanów takich dźwięków. (4) Wojciech Chamryk

March In Arms - Pulse Of The Daring 2020 Self-Released

Amerykanie nie spieszą się z wydawaniem kolejnych płyt: "Pulse Of The Daring" nagrali jeszcze w 2018, po czym wypuścili w grudniu ubiegłego roku, ale przy pełnej niezależności pewnie nie mieli innej możliwości. Grają power metal, ale w starym stylu, łącząc wpływy europejskie z rodzimymi. Efekt jest czasem nawet dość ciekawy (Judaszowy "1914", bardziej speedowy "Thunderbolt", rozpędzony "Omaha", też żywcem wyjęty z lat 80.), ale nie brakuje też na "Pulse Of The Daring" wypełniaczy ("An Act Of Valor", sztampowo-powe-

rowy na współczesną modłę "Altar Of The Gun"). Równoważą je na szczęście te bardziej udane utwory, do których zaliczyłbym również singlowy "Welcome The Blitz" czy finałowy "Not For Nothing", w którym partie grających gościnnie skrzypaczki i wiolonczelistki są najbardziej słyszalne. Mocnym punktem zespołu jest też wokalista Ryan Knutson, jeśli więc ktoś lubi tradycyjny heavy, może sobie "Pulse Of The Daring" odpalić. (4) Wojciech Chamryk

Mean Streak - Eye of the Storm 2020 El Puerto

Mean Streak to pochodząca ze Szwecji kapela grająca muzykę z pogranicza heavy/ power metalu oraz hard rocka. Na swym piątym albumie zatytułowanym "Eye of the Storm" zespół konsekwentnie trzyma się swej formuły i pozostaje wierny swoim korzeniom. Czy to źle? Chyba nie. Bo sami powiedzcie, po jaką cholerę wymyślać koło na nowo? Za co jednak naprawdę warto Szwedów pochwalić to fakt, że ich styl nie jest ani trochę przesadzony, przerysowany ani zbyt tandetny. Mean Streak w bardzo mądry sposób wykorzystuje patenty charakterystyczne dla tradycyjnego amerykańskiego metalu oraz NWOBHM. Wiele riffów zawartych na ich najnowszym albumie może brzmieć znajomo dla fanów zespołów takich jak Iron Maiden czy Judas Priest, ale jak już wspomniałem, dostaniemy też sporo motywów czysto hard rockowych. Warto nadmienić, że solówki gitarowe nie są przesadzone i nie idą w stronę zbędnych ozdobników. Utwory same w sobie są proste i jednocześnie chwytliwe. Dużym atutem tej kapeli jest obdarzony naprawdę ciekawym głosem Peter Andersson, który naprawdę może się równać z czołówką gatunku. "Eye of the Storm" to płyta niezwykle spójna, nie mniej jednak gdybym miał wyróżnić jakieś szczególne utwory to na pewno byłby to nawiązujący trochę do Whitesnake kawałek "From The Cradle To Grave", dość dynamiczny "Heavy Metal Rampage" oraz mocno motorheadowy "Sacred Ground". "Eye of the Storm" to pozycja, która nie powinna umknąć żadnemu szanującemu się fanowi hard and heavy. (5) Bartek Kuczak

Rob Bandit - Achtüng Magnus 2020 Małe Nakłady

Magnus to jedna z legend polskiego metalu. W latach 1989-2010 wydał cztery albumy, ma też na koncie kasety demo i status jednego z ciekawszych zespołów death/thrash rodzimej sceny. Dlatego pojawieniu się na wydawniczym rynku wspomnień wokalisty wrocławskiej grupy można tylko przyklasnąć, tym bardziej, że Rob Bandit (Robert Szymański) nie koncentruje się tylko na losach Magnusa, przybliżając też historię swej pozametalowej kariery, choćby w zespole Kilersi. Wszystko zaczyna się od początku, to jest lat 70. minionego wieku, by stopniowo dojść do początków jego przygody z muzyką i powstania zespołu w roku 1987, pierwszych nagrań i wydawnictw. Nie brakuje też wspomnień z koncertów we Francji czy w Związku Radzieckim; szczególnie te ostatnie były nie lada wydarzeniem dla tamtejszej publiczności, bowiem na początku lat 90. zespoły grające ekstremalny metal jeszcze do ZSRR nie docierały. Rob przypomina też ciekawe kulisy wydania debiutu "Scarlet Slaughterer", najpierw na kasecie, a dopiero w roku 1992 na kompakcie, podpisania kontraktu ze szwajcarską Blackend Records, firmującą drugą płytę "I Was Watching My Death" czy zaskakującego rozpadu zespołu w roku 1996, dwa lata po wydaniu świetnie przyjętego albumu "Alcoholic Suicide". Wspomnienia frontmana Magnusa dopełniają opowieści gitarzysty Pythona i wokalisty Macieja Pustuła, traktujące o prapoczątkach formacji. Jej dzieje oraz tworzących ją muzyków doprowadzono do czasów współczesnych, już od momentu wydania powrotnego albumu "Acceptance Of Death" w roku 2010. Z lektury wynika, że zespół ma nagrany, już przed kilku laty, kolejny album, ale nie zamierza udostępniać go wydawcom na proponowanych przez nich warunkach, być może nie doczekamy się więc jego publikacji. Póki co warto więc sięgnąć po "Achtüng Magnus" - nie tylko dla walorów tekstu, ale też mnóstwa archiwalnych fotografii, w tym dotąd niepublikowanych; jest nawet gratisowy plakat formatu A2, ujęcie z lat 80. znane już doskonale fanom. Przyjemność lektury psują jednak liczne błędy ortograficzne, składniowe, stylistyczne i merytoryczne. Co prawda autor we wstępie od razu zastrzega, że od początków szkolnej edukacji zmagał się z dysleksją i ADHD, zaś tekst ma być niedoskonały, ale autentyczny, wydawca powinien jednak zadbać o jego redakcję i korektę. Wojciech Chamryk

RECENZJE

231


Memoremains - The Cost of Greatness 2020 Self-Released

Kolejni Finowie z rodziny zespołów melodyjny symfoniczny power metal z panią za mikrofonem. Jednak tym razem jest strasznie syntetycznie, z orkiestracji praktycznie nie ma nic, za to królują synth-popowe brzmienia keyboardów niczym z elektronicznych zespolików disco. Taka jest też rytmika, normalnie dyskoteka pulsuje na całego. Nie inaczej jest z samymi wokalami, błahe melodyjki wyśpiewane prze niezły głos. Owszem mamy żywą sekcję rytmiczną, a gitary starają się pomrukiwać groźnie, niestety estetyka nurtu dance zalewa całość przekazu tego zespołu. Brzmienia i produkcja jest zawodowa, ale to niczego nie zmienia. Nie mam pojęcia do kogo jest skierowana ta płyta. Myślę, że nawet fani melodyjnego symfonicznego power metalu wzdrygną się po wysłuchaniu propozycji Memoremains. Wiem, że pojawiły się kapele, które ochrzczono mianem disco-metal, ale idzie to w coraz gorszym kierunku. Czego przykładam jest właśnie ten Fiński zespół. Szkoda na "The Cost of Greatness" czasu. Finowie nie powinni szukać fanów wśród metalowej braci. (0) \m/\m/

Memoira - Carnival of Creation 2020 Inverse

Memoira to Fińska grupa, która działa z pewna przerwą od 2007 roku. Przed "Carnival of Creation" wydali jeszcze dwa albumy "Memoira" (2008) i "Memories, Tragedies, Masquerades" (2013). Po muzykę tego zespołu mogą sięgnąć ci, którym jeszcze nie zbrzydło melodyjne symfoniczne power metalowe granie z kobietą za mikrofonem (plus pomniejsze dodatki). Czyli zwolennicy takich zespołów jak Nightwish, Within Temptation, Epica, Amaranthe itd. Finowie mają wszystko czego fani takich brzmień oczekują. Bardzo dobre kompozycje, rewelacyjnie zaaranżowane, ze świetnymi melodiami i muzycznymi pomysła-

232

RECENZJE

mi. W dodatku znakomicie zagrane i zaśpiewane. Pani Kati Rantala ma naprawdę urokliwy głos. Bardzo rzadko wspomoże ją growl, tak jak w "Queen Element". Brzmienie całości jest pełne, soczyste i rozbudzające wyobraźnię. Myślę, że wśród tych ośmiu utworów kilka przebojów można wyhaczyć, jak choćby utwór tytułowy. Niestety Finowie nie mają szczęścia, przynajmniej u mnie, bo ich muzyka do mnie nie przemawia. To kolejne takie granie i w dodatku bardzo podobne do wielu innych, które już słyszałem. Niemniej do końca nie można polegać na moim zdaniu, bo nie należę do wielkich wielbicieli takiego grania. Z tego powodu sojusznicy symfonicznego power metalu powinni sprawdzić "Carnival of Creation" zanim na zespole postawią przysłowiowy krzyżyk. (3) \m/\m/

Metal Church - Classic Live 2020 Reaper

Nie wiem czy wznowienie w wersji CD akurat tej koncertówki Metal Church, wydanej przecież niedawno, bo w roku 2017, było potrzebne, ale OK, kto wydawcy zabroni, jak ma fantazję i gotówkę. "Classic Live" to właściwie greatest hits live formacji Kurdta Vanderhoofa. Podczas trasy w roku 2016 zespół promował nowy album "XI", ale na tej akurat płycie mamy same starocie z wczesnego okresu, od debiutanckiego albumu do "Hanging In The Balance" z roku 1993. Czyli same pewniaki, ze szczególnym naciskiem na trzy pierwsze płyty. Osobiście preferuję "Live": wydaną co prawda w roku 1998, ale z materiałem nagranym podczas "The Dark Tour" w roku 1986 i z udziałem nieodżałowanego Davida Wayne'a, ale uwielbiam też etap Church z Mike Howe'm za mikrofonem, zwłaszcza LP "Blessing In Disguise", więc na "Classic Live" nie powiem nawet jednego złego słowa. Zespół gra jak tu bowiem należy, Howe jest w formie, a dobór utworów też jest niezgorszy. W otoczeniu klasyków pokroju "Beyond The Black", "Watch The Children Pray" czy "Start The Fire" bardzo zyskują numery z niedocenianej płyty "Hanging In The Balance", szczególnie "Gods Of A Second Chance". Fajnie jest też usłyszeć mocne wersje kawałków z trzeciego i czwartego albumu, choćby "Badlands", "Date With Poverty", "In Mourning" czy tytułowy "Human Factor", bo wciąż

robią tak silne wrażenie jak w 1989 czy 1991 roku i nie zestarzały się nawet odrobinę. (4,5) Wojciech Chamryk

Metal Detektor - The Battle of Daytona 2020 Volcano

Włosi wystartowali w 2000 roku. Po drodze nagrali krążek "H.O.T. (Hold on Tight)" (2008) oraz omawiany "The Battle of Daytona" (2020). Można powiedzieć, że muzycy tej kapeli zbytnio się nie wysilali. Tym bardziej, że zawartość nowego albumu nie zachwyca. Na "The Battle of Daytona" znajdziemy koktajl tradycyjnego heavy metalu, US metalu, hair metalu z elementami hard rocka. Ogólnie heavy metal z nakierowaniem na estetykę amerykańskiego hard'n' heavy. Większość kawałków brzmi dość topornie ale swój urok mają. Nie zachwycają najbardziej rzucające się w uszy elementy tak jak popisy solowe oraz wokale. Nie jest dobrze też z brzmieniem i produkcją. Najgorzej jest z perkusją, której "stopy" brzmią czasami fatalnie. Niekiedy taki problem jest z gitarą, głównie przy solówkach. Ten stan rzeczy można zrzucić na próbę uzyskania oldschoolowego soundu. W dodatku średnio udaną. Niemniej da się tego słuchać, czasami z pewnym trudem ale da się... Na krążku nie ma wybijających się propozycji, po prostu utwory to średnie średniaki. Nie mam pojęcia, czy ktoś się skusi na odsłuchanie "The Battle of Daytona", bowiem sam urok nie wystarczy. Na rynku jest cała masa bardzo dobrych propozycji, z których ciężko zdecydować się na tą jedyną. Ale każdemu należy się szansa... (2,5) \m/\m/

Midnight Spell - Sky Destroyer 2021 Iron Oxide

Ten świeży debiut nowego amerykańskiego zespołu sprawi największą radość fanom Enforcer, Riot, Iron Maiden, Judas Priest. Konkretny heavy metal uderza od razu wraz z otwierającym "Blood For Blood". Już pierwsze chwile oddają dobrze ducha całego albumu - jest

ostro, mocno, zadziornie, energicznie. Słyszymy dokładnie to, czego możnaby się spodziewać i oczekiwać od zespołu przedstawiającego się jako reprezentanci młodego pokolenia fanów tradycyjnego heavy metalu. "Blood For Blood" nie jest jeszcze tak melodyjne i przebojowe jak niektóre następujące po nim utwory. Jego rola sprowadza się do rozgrzania słuchacza heavy metalowym ogniem. "Between The Eyes" jest bardziej rozśpiewane i rock'n'rollowo bujające a pełen potencjał do tworzenia nośnych melodii został osiągnięty na "Lady Of The Moonlight" (z powodzeniem mogłoby się to znaleźć na siódmym synie Żelaznej Dziewicy). Ktoś tu się chyba rozmarzył wizją porwania przez niewiastę z Księżyca, co wyeksponowano w środku nastrojową, wolniejszą partią, zakończoną wybuchem elektryzującego sola gitarowego (podobne rzeczy robił choćby Saxon we wstępie do swojego debiutu ponad 40 lat temu). Nie znaczy to jednak, że Midnight Spell zapomina o metalowcach, bo następne "Midnight Ride" to rozpędzone wymiatanie ze skandowaniem i wymachiwaniem pięśćmi. Jest szorstko, gwałtownie i agresywnie. Perkusja tłucze bez opamiętania, więc można iść w młyn. Na ochłodę dostajemy instrumentalne "Mercy", gdzie grupa wykazała się bardziej zakręconą wyobraźnią. Główny, motoryczny motyw, jest przeciętny i nudny, ale zdobiące go dziwaczne zagrania i bogactwo detali próbują ratować sprawę. Można to potraktować jako popisowy wypełniacz przed następującym utworem tytułowym. "Sky Destroyer" miało odzwierciedlać ostateczne zmierzenie się z sednem zagrożenia z niebios, czy coś w tym stylu, ale moim zdaniem nie udało się osiągnąć odpowiedniego efektu. Brakuje zapamiętywalnego motywu przewodniego; kompozycja ta nie ma nic, czym mogłoby się wyróżnić. Na tle wcześniejszej wspomniałych numerów, tytułowy wypada blado. To nawet nie jest wypełniacz, lecz rozczarowanie. Sytuacja zmienia się diametralnie wraz ze złowieszczym "Cemetery Queen". Inspirowany horrorem wałek przypomina wprawdzie o Black Sabbath oraz Mercyful Fate, ale Amerykanie zrobili to na swój własny, unikatowy sposób. Przekonuje mnie takie operowanie kontrastem, udziela się atmosfera, jest na czym zawiesić ucho. Nie na instrumentalu, lecz właśnie tutaj na "Cemetery Queen" muzycy pokazują swój kunszt i pełnię talentu. Nic tylko zasłonić szczelnie okno, zapalić świecie i dać się ponieść pełzającym dźwiękom. Następny tytuł "To The Star" ma inny charakter, i faktycznie zastajemy głównego bohatera liryków samotnego i zdezorientowanego, wędrującego poprzez ciemność ku światłu gwiazd. Wraz z rozwojem "To The Star" towarzy-


szymy jako słuchacze owej podróży, wsłuchujemy się jak całość rozwija się miarowo i nieśpiesznie. Wielką zaletą muzyki jest, kiedy można się w nią mentalnie zaangażować i wczuć. Jest to heavy metal, niemający nic wspólnego z metalem progresywnym, ale prostymi środkami udało się zaaranżować coś złożonego, mogącego wzbudzić podziw. Żeby nie zamulać, na deser pozostał "Headbanging 'til Death". Bezkompromisowy metal' n'roll pełną gębą. Podsumowując, "Sky Destroyer" to jedna z tych płyt, dzięki której w 2021 roku toczy się koło prawdziwego heavy metalu. (4)

jest jednak "Digital Dictatorship", który spokojnie mógłby się znaleźć w repertuarze Holy Terror. Podobnie zresztą jak utwór, który Mike postanowił zatytułować nazwą swej dawnej formacji. Polecam! (4,5)

Sam O'Black

Moonscape - Entity, Chapter II: Echoes From A Cognitive Dystopia

Bartek Kuczak

go i damskiego. Dodaje to kolorytu i tak już bardzo bogatej muzycznie propozycji. Brzmienia i produkcja jest dość dobra, co tylko podkreśla walory "Entity, Chapter II: Echoes From A Cognitive Dystopia". Wszelkiej maści zwolennicy progresu mają niesamowity kolorowy zawrót głowy, bowiem od dawna stoją na niesamowitą ilością możliwości do wyboru. W tym gąszczu trudno im będzie zwrócić uwagę na propozycję Moonscape, mimo, że jest naprawdę dobra. Tym bardziej, że sam zespół obraca się bardzo głęboko w internetowym undergroundzie. (4) \m/\m/

2020 Moonscape Music

Mindwars - The Fourth Turning 2020 Dissonance

Mindwars jest powszechnie kojarzony jako nowy zespół Mike'a Alvorda znanego przede wszystkim z Holy Terror. Przyznam się bez bicia, że nigdy nie byłem wielkim fanem macierzystej kapeli Mike'a, nie mniej jednak trudno mi nie docenić jego zaangażowania i znaczenia jego twórczości dla całej sceny. Zarówno w latach osiemdziesiątych, jak i obecnie pod szyldem Mindwars. Najnowsza produkcja tej formacji zatytułowana "The Fourth Turning", w prównaniu z poprzednimi wydawnictwami jawi się na pewno jako pewien krok naprzód. Styl Mindwars to thrash metal niepozbawiony jednak pewnych rockandrollowych elementów. Na swym najnowszym albumie ekipa Mike'a serwuje nam jednocześnie zarówno bardzo chwytliwe melodie, jak i sporą dawkę czysto thrashowej młócki. Świetnym przykładem jest otwierający całość "The Awakening". To niemalże encyklopedyczny przykład thrashu z porywającymi riffami połączonymi z warczącym wokalem i dudniącą perkusją. Praca gitar Mike'a Alvorda i Danny'ego Pizziego jest pierwszorzędna. Fajne riffy, krzykliwe solówki, ciekawe harmonie - to wszystko, co możemy usłyszeć na czwartym wydawnictwie Mindwars. Utwór "Mind Wars" jest ewidentnie inspirowany wczesnym Slayerem. Bardzo przypomina mi ich archaiczne kawałki, takie jak "Evil Has No Boundaries" czy "Die By The Sword". "The System" zdaje się być za to kawałkiem nieco bardziej stonowanym z klasycznym metalowym klimatem i kołyszącym groove'em, który utkwił Ci w głowie już po pierwszym przesłuchaniu. Prawdziwą perełką

Moonscape to norweski zespół, który od 2015 roku gra progresywny metal. Ma na koncie duży płytowy debiut "Entity" (2017), EPkę "Resurgence" oraz drugą część "Entity" (obie z 2020). "Entity, Chapter II: Echoes From A Cognitive Dystopia" jest moim pierwszym zetknięciem z tą formacją i w dodatku bardzo miłym. Album rozpoczyna się krótkim patetycznym, bardzo filmowym intro, a później mamy trzy bardzo długie kompozycje. Najkrótsza ma osiem i pół minuty, najdłuższa blisko siedemnaście minut. Generalnie bardziej to muzyczne suity niż rockowe utwory. W dodatku każda z nich to zbiór niesamowitych pomysłów bardzo zmyślnie ze sobą zestawionych oraz perfekcyjnie i płynnie zagranych. Dzięki czemu nie czuć, że mamy do czynienia z tak wielkimi muzycznymi kolosami. Oczywiście jak w każdej takiej kapeli mamy festiwal różnorodności i sprzeczności, od mocy po delikatność, od mroku po promienną radość, od wzruszających uczuć po gniew i złość. W dodatku sporo też odniesień stylistycznych, bo oprócz podstawy, progresywnego metalu, mamy elementy melodeathu, symfonicznego balck metalu, symfonicznego metalu, metalowej opery, heavy metalu, hard rock, folka itd. Poza tym nad wszystkim unoszą się wszędobylskie i wyraziste melodie. Naprawdę Norwedzy zrobili to bardzo sprawnie, z olbrzymia wyobraźnią i swobodą. Myślę, że sam Arjen Lucassen byłby pod wrażeniem. Nie bez przyczyny padło nazwisko tego artysty, bowiem lider Moonscape, Havard Lunde w podobny sposób zorganizował swój projekt. On też zaprosił do współpracy całą masę instrumentalistów i śpiewaków. Prawdopodobnie dzięki temu tak płynnie i swobodnie przyswajam dźwięki z tego krążka. Zachwyca również wielobarwność głosów i sposób ich wykorzystania. Mamy więc growl, blackowy skrzek, a la operowy głos, kilka rodzajów normalnego głosu, męskie-

MSG - Immortal 2021 Nuclear Blast

Mam niezłą zagwozdkę z pisaniem recenzji artystów takich jak Michael Schenker. Gdzieś we wstępie do wywiadu z nim, użyłem mocnego określenia "artysta legendarny". Zapytajcie muzyków Iron Maiden, Saxon, Metalliki czy dwolnego zespołu z heavy metalowej epoki, u kogo uczyli się swoich patentów. Jeżeli mowa o inspirację dla chcącyc grać rocka, nazwisko Schenker zestawić można chyba tylko z Hendrix i Van Halen. Przy czym, nad wyżej wymienionymi Michael wydaje się mieć jedną przewagę - żyje i nadal tworzy. Chciałbym wziąć więc odpowiedzialność za mocne sformułowania. Należy zastanowić się, jaki klucz przyjąć w zestawieniu krążka z tak bogatą przecież dyskografią artysty. Pozwólcie więc, że dla uproszczenia posłużę się pewną cezurą czasu. Wyzerujmy jego linię na roku 2018, kiedy ukazał się najważniejszy od co najmniej dekady album muzyka, Michael Schenker Fest "Ressurection". Był to początek, trwającego do dziś okresu celebracji jego kariery. Wszak obchodził wtedy swoje 62 urodziny i powoli zbliżał się do pięćdziesięciolecia działalności artystycznej. "Ressurection" był jak wielkie przyjęcie urodzinowe, na które zaproszonych zostało kilku najważniejszych wokalistów i instrumentalistów, z którymi Michael występował przed laty. Przy okazji tej podróży w przeszłość i kurtuazyjnego odstąpienia sceny dawnym towarzyszom, powstał materiał na wskroś świeży, w nienachlany sposób nowoczesny i przejmujący. Jak najbardziej zagrany w domenie hard rocka, ale niepozbawiony w swoim brzmieniu subtelności, a momentami wręcz natchnionej du-

chowości. Wydany rok później (podziwu godne tempo pracy) "Revelation", próbowało powtórzyć podobną formułę, ale okazało się krążkiem bardziej… codziennym. Pełnym świetnych numerów, ale już nie tak zaskakującym, za to w większym stopniu nawiązującym do przeszłości, zwłaszcza muzyki MSG z lat osiemdziesiątych. W tym zestawieniu "Immortal" wypada niestety najsłabiej. Budulec, z którego złożony jest materiał pozostał bez zmian. Odnoszę jednak wrażenie, że tym razem nie chciano wybudować świątyni a pensjonat w nadmorskim kurorcie. To jeszcze dalej idący krok w stronę dawnych lat bohatera niniejszego tekstu. Pełno tu potencjalnie przebojowych kawałków, zresztą nadal świetnie zaśpiewanych (z udziałem Ronniego Romero, Ralpha Schepeersa czy Joe Lynn Turnera) i wybornie zagranych, ale jakby pozbawionych głębi, której było mnóstwo na "Ressurection" i trochę na jego następcy. To tak, jakby Michael skończył dumać nad swoim życiem, założył ciuchy gwiazdy rocka (które, jak przyznaje w wielu wywiadach, dopiero teraz lubi nosić bez poczucia żenady) i postanowił się bawić, jakbyśmy mieli środek ery thatcheryzmu i reaganomiki. Zapytacie, czy to coś złego? Odpowiem, że oczywiście nie. Ale gdy ktoś odkrywa karty tak jak Michael zrobił to 4 lata temu, to traktuję to jako swego rodzaju zobowiązanie. Świeżość wspomnianego materiału rozbudziła oczekiwania, którym kolejne wydawnictwa nie chcą jednak sprostać. Pozornie nie ma się tu do czego przyczepić, zaśpiewane jest to znakomicie (podobno jedynym wokalistą miał być tu Ronnie, jednak pandemia pokrzyżowała te plany), a solówki Michaela to granie tak błyszczące, że nigdy się nie znudzi. Jednak na "Immortal" zabrakło tego czegoś. Iskry, która powodowałaby, że album ten miałby szansę naprawdę stać się nieśmiertelnym.(4) Igor Waniurski

Necronomicon - Final Chapter 2021 El Puerto

Po trzech latach od swojej ostatniej płyty "Unleashed Bastards" niemiecki Necronomicon postanowił wyprowadzić kolejny cios. Na marzec 2021 roku zapowiedziana jest premiera złowieszczo zatytułowanego krążka "Final Chapter". W sumie bez słuchania można by zaryzykować stwierdzenie, że będzie nowa muzyka trzymać pewien

RECENZJE

233


określony poziom. No ale z drugiej strony jak to odmówić sobie posmakowania dobrego, niemieckiego thrash metalu? To się nie godzi! Necronomicon znam na wyrywki. Po pierwszych krążkach mam dużą lukę a potem zapoznałem się z materiałem współczesnym. Szczerze to zespół dowodzony przez Volkera Fredricha za mocno z jasno obranego kursu nie zbacza. To jedna z tych załóg, która ucina wszelkie niepewne pomysły i kręci nosem na muzyczne mody. Zresztą to thrash metal! W dodatku zakorzeniony w latach 80. I też słychać to na "Final Chapter". To trochę taka podróż w czasie. Album absolutnie nie wnoszący nic do historii gatunku, ale powodujący szybszy puls i uśmiech na twarzy. Necronomicon zaczynał trochę później niż Kreator czy Destruction, ale dziś, szczerze, zjada ich nowe płyty na śniadanie. Na "Final Chapter" dominuje taki niemiecki, kanciasty thrash. Bez zbędnych melodii i zajmujących czas ozdobników. Owszem, kiedy trzeba pojawiają się pewne klimatyczne wstawki, ale nie przysłaniają one odbioru całości. Nie ma tutaj pompowania balonika. Chłopaki po prostu grają. Szybko, zwięźle, bez ceregieli. Tak jak wspomniałem - to album, który nie zmieni historii gatunku, ale daje ogromną frajdę z słuchania. Pod warunkiem, że się ten germański thrash lubi. Ktoś zasłuchany w amerykańskim, w stylu Megadeth czy Testament, może kręcić nosem na kompozycje Necronomicon. Z kolei maniakalni fani Destruction czy Kreator będą musieli przyznać, że ich zespoły oddały znacząco pole dla swoich kolegów. Sam lubię te dwie nazwy, ale ostatnie płyty Destruction są co najwyżej przyzwoite, a Kreator znów stał się na siłę melodyjny. Po "Final Chapter" natomiast trzeba opatrywać rany. To naprawdę dobry, solidny album. Pokazuje o co chodzi w thrash metalu w roku 2021. Necronomicon potrafił nadać swoim numerom sporo przestrzeni i energii, która nie zdycha w połowie krążka. Przez to "Final Chapter" ani trochę nie męczy i nie brzmi jakby był nagrywany za karę. Bije z tej muzyki jakaś radość, jeśli można tak w ogóle napisać o tym gatunku. A, zresztą, pal licho! Czerpmy radość! Zachęcam!!! (4,5) Adam Widełka Neptune - Norhern Steel 2020 Melodic Passion

Neptune to jeden z tych szwedzkich zespołów, który nie zdołał przebić się w latach 80. Skończyło się więc na kilku kasetach demo i nagranym w roku 1986, ale wydanym dopiero po 30 latach albumie "Land Of Northern". Jego tytułową kompozycję zespół zarejestrował też ponownie na swym debiutanckim albumie, wydanym je-

234

RECENZJE

sienią ubiegłego roku. "Norhern Steel" ma sporo atutów: to klasyczny, zakorzeniony w latach 80., hard'n'heavy, bliski choćby dokonaniom Silver Mountain czy Torch, z dobrymi kompozycjami i tak też brzmiący. Wyróżniłbym tu mocny "Viking Stone", "Last Man Standing" z organowymi brzmieniami czy dynamiczny "Angels" z wejściami syntezatorów, ale wypełniacze też niestety są. Najbardziej odstają od tych ciekawszych kompozycji nijaki "Run For Your Life" i "Seriously", taki AOR trzeciego sortu - gdyby zamiast 12 utworów na płytę trafiło ich 8-9, byłoby to z korzyścią dla jakości całości tego materiału. No i wokalista: rozumiem, że wcześniej basista Roland Alexandersson stanął za mikrofonem po śmierci wokalisty Reine'a Alexanderssona, ale nie powiniem tego czynić, co nader dobitnie potwierdza zwłaszcza w "Ruler Of The Sea". Jako całość "Norhern Steel" jest więc sentymentalną wycieczką w przeszłość, wydawnictwem ważnym dla Neptune, ale czy zainteresuje kogoś poza największymi maniakami takiego grania? Osobiście w to wątpię. (3) Wojciech Chamryk

Nervosa - Perpetual Chaos 2021 Napalm

"Perpetual Chaos" otwiera nowy rozdział w historii brazylijskiej formacji. I to nie tylko dlatego, że to już czwarta płyta Nervosy, ale pierwsza po prawdziwym trzęsieniu ziemi, kiedy to z poprzedniego składu pozostała tylko liderka i gitarzystka Prika Amaral. Fernarda Lira i Luana Dametto udzielają się teraz w zespole Crypta, line-up Nervosy dopełniły zaś wokalistka Diva Satanica, czyli znana tu i ówdzie, przede wszystkim w ojczystej Hiszpanii, Rocío Vázquez, najbardziej w tym gronie utytułowana basistka Mia Wallace i perkusistka Eleni Nota. Pierwszy efekt pracy tego międzynarodowego składu to album "Perpetual Chaos", materiał jeszcze bardziej bezkompromisowy od poprzedniego "Downfall Of Mankind". Thrash w wydaniu Nervosy stał się jeszcze szybszy i brutalniejszy -

momentami to już wręcz thrash/ death metal, tak jak choćby w "People Of The Abyss" czy "Pursued By Judgement". Jeśli jest już stylistycznie bardziej jednorodnie, to Eleni i tak zapewnia "Venomous" czy "Time To Fight" taki napęd, że nie ma zmiłuj. Warto też wyróżnić singlowy "Guided By Evil" z mocarnym, doomowym riffem i szaleńczym, a jakże, przyspieszeniem w końcówce czy surowy, mroczny numer tytułowy, w którym Diva Satanica po raz kolejny potwierdza, że w dziedzinie ekstremalnych partii jest znacznie wszechstronniejsza od swej poprzedniczki, bo jednak Fernanda to stricte thrashowa wokalistka, chociaż potrafiąca też zaskoczyć czystymi partiami. Dlatego zwolennicy dawnej wokalistki będą pewnie "Perpetual Chaos" rozczarowani, ale jeśli podejdą do tej płyty bez uprzedzeń, nie będą mogli jej nie docenić, bo to kawał solidnego metalu na najwyższym poziomie. (5) Wojciech Chamryk

Neuronspoiler - Spoiled For Choice 2020 Self-Released

Od poprzedniego albumu "Second Sight" minęło już trzy lata. Niestety formacja wraca do początków swojej kariery, bowiem nowy krążek "Spoiled For Choice" ponownie wydaje własnym sumptem. Poza tym za Pierre Afoumado na gitarze gra Adam Breyer, a za Ericka Tekilla na basie szyje Radek Koval. Zmieniła się także obsada w towarzystwie, którym Angole nagrywali swój album. Płyta została wyprodukowana przez Flemminga Rasmussena, natomiast za miksowanie i mastering odpowiadał Charlie Bauerfeind. Tak przy okazji, obaj panowie współpracowali w czasie nagrywania płyty Blind Guardian "Nightfall in Middle Earth". W ten sposób muzycy Neuronspoiler zapewnili dobre brzmienie swojej muzyki, która w zasadzie niewiele się zmieniła. Ciągle są to własne wariacje na temat klasycznego heavy metalu, którego korzenie sięgają NWOBHM, a szczególnie tego, co nagrywało Iron Maiden. Do tego parę wyraźnych nawiązań do hard rocka czy progresywnego metalu. Ogólnie kompozycje są ciekawe, rozbudowane i różnorodne, w dodatku technicznie i perfekcyjnie zagrane. Zaczyna się bardzo mocno od "An Eye For An Eye", który niesie ze sobą lekki posmak thrash metalu, ale jego największą ozdobą są gitarowe partie solowe. Kolejny

utwór "Airstrike" wybrzmiewa niczym heavy metalowy hymn. W "Angel Of Britannia" jest chyba najwięcej epickiego klimatu Dziewicy ale kompozycja przykuwa uwagę dzięki niesamowitemu klimatowi. Za "balladę" robi na tym krążku bardzo patetyczny kawałek "Wake Up From You". Następny w kolejności to singlowy dość szybki killer "Craving the Night". W "Fearless" muzycy ponownie przemycają lekkie inspiracje thrashem, przez co utwór nabiera "kanciastego" charakteru ale płynności nadaje mu wokalista JR, który na tym, albumie osiągnął szczyty swoich możliwości. Jak ktoś chce posłuchać dobrego heavy metalowego głosu to powinien sięgnąć właśnie po tę płytę. Za "Fearless" leci całkiem zajmujący instrumental "6cosmic6triskellion6". Po nim mamy do czynienia z niesamowitym blokiem. Jakby komuś brakowało singlowych hitów to spokojnie może nastawić się na końcówkę albumu, bowiem "Hiding In Plain Sight", "Rock'N'Roll Redemption" czy "Catch 22" mogą stać się takimi kolejnymi singlowymi killerami. Mnie szczególnie przypadł do gustu "Rock'N'Roll Redemption" ze znakomitym hardrockowym sznytem i klimatem. Właśnie ta kompozycja i "Catch 22" w jakiś sposób przypomina mi to, co proponowały w latach 90. amerykańskie kapele pokroju Extreme. Sumując "Spoiled For Choice" to kawał znakomi-tego tradycyjnego heavy metalu, jak dla mnie Anglielska formacja srogo poszła do przodu i dlatego mocno polecam tę płytę. (5) \m/\m/

Night Prowler - No Escape... 2021 Dying Victims

Kiedy Iron Maiden zabrało się za postać prowlera niemal pół wieku temu, ludzie wydawali się mieć jeszcze jakąś nadzieję: "Walking through the city, looking oh so pretty, I've just got to find my way". Lecz w obecnych czasach, jak sam tytuł recenzowanej płyty wskazuje, nie ma już ucieczki od nocnego włóczęgi czającego się wokół miejsca zbrodni. Taką zbrodnią mogłoby być opublikowanie przeze mnie (w roli włóczęgi ukrywającego prawdziwe imię i nazwisko za dziwacznym pseudonimemem), pierwszej wersji niniejszej notki, dlatego, że zabiłbym w ten sposób jeden z wielu pierwiastków energii kreatywnej dla narodu polskiego. Ogarnąłem się w porę. Bandytą nie jestem, Polakom oddychać metalem


pozwolę, wedle wolnej woli. Do rzeczy. Otwieramy album, a tam Night Prowler prezentuje melodyjny hard rock/heavy metal, czerpiący z tradycyjnych patentów lat 70. i 80. Na "No Escape..." obrali kierunek, jaki lubię, ale nie wywarli na mnie wrażenia. Jednym uchem wlatuje, drugim wylatuje, i nie chce mi się do tego materiału wracać. Bywa jednak tak, że niezależni artyści tworzą jakieś nieprzekonujące prace, ale z czasem się rozkręcają i porywają tłumy. Poza tym, to co jest nieprzekonujące dla mnie, może być fajne dla kogoś innego. Nie chcę więc nikogo zniechęcać. W moim odczuciu zwłaszcza fani Van Halen, Def Leppard, UFO, i tego typu zespołów, mogą sobie spróbować. Dostajemy tutaj 10 utworów (w tym 2 instrumentalne), które zostały wydane pierwotnie już w 2018 roku, ale w nakładzie ograniczonym do 500 sztuk. Ostatnio Night Prowler dogadał się z inną wytwórnią, Dying Victims Productions, i wkrótce ukaże się wznowienie winylowe wraz z nową, bogatą w detale okładką. Będzie też dostępnych więcej egzemplarzy CD, a także wersje cyfrowe. Ze względu na odległość (Brazylia) i undergroundowy charakter zespołu, nie wydaje mi się, żeby Night Prowler wybierało się w najbliższych czasach na koncert do Polski, dlatego ta muzyka pozostanie praktycznie nieznana w naszym regionie geograficznym. Nie wiem, może dla kogoś idącego pod prąd, będzie to atrakcyjną wizją, żeby mieć taki album "tylko dla siebie". Wyobrażam sobie tutaj młodych metalowców puszczających płytę znajomym z zagadką: "zgadnij, co to?", i czerpiących frajdę z samego faktu, że nikt nie zna odpowiedzi. Lub też świetnie osłuchanych maniaków, którym wydaje się, że słyszeli już wszystko, ale pewnego wieczoru mieli ochotę na coś nowego. Możliwe też, że ktoś kogoś wkręci, mówiąc, że jest to najnowsze Rainbow nagrane w 2021 roku? A skąd ja to w ogóle wytrzasnąłem? Cóż, gdyby nie nasz szczodry Redaktor Naczelny, nigdy bym nie napotkał na swej muzycznej drodze Night Prowler. Zamiast krytykować, pozostawię więc temat otwarty na Wasz indywidualny odbiór. (-) Sam O'Black Nightmare - Aeternam 2020 AFM

Pionierzy francuskiego metalu nie dają za wygraną - "Aeternam" to już ich 11 album studyjny. Te z lat 80., "Waiting For Twilight" i "Power Of The Universe" to już klasyka, ale cieszy, że weterani, pod wodzą niezmordowanego Yves'a Campiona są wciąż w formie. Co prawda nowa wokalistka Madie (wcześniej w Faith In Agony, zastąpiła, śpiewającą na poprzedniej płycie "Dead Sun" Mag-

gy Luyen) pewnie obraziłaby się słysząc takie określenie, ale fakt jest faktem, że Nightmare gra od 1979 roku. I wciąż wychodzi im to znakomicie, chociaż brzmienie perkusji mogli bardziej dopracować, bo w takim "Divine Nemesis" nie jest najlepsze, pozbawione mocy. Muzyczni jest jednak nad wyraz zacnie, a tradycyjny heavy zespół dopełnia blackową intensywnością ("Temple Of Acheron") czy iście thrashowymi zrywami ("Aeternam"). Są też akcenty symfoniczne, choćby w "Downfall Of A Tyrant" czy "Black September", w którym, podobnie jak w finałowym "Anneliese", mamy też wokalny duet Madie i growlującego wokalisty. Akurat ten patent zespół stosuje już od jakiegoś czasu i wydaje mi się on chybiony, tym bardziej, że Marianne Dien radzi sobie za mikrofonem doskonale, co potwierdza nader dobitnie w ostrzejszych "The Passenger" i "Black September" oraz w balladzie "Crystal Lake". Mimo wszystko nota będzie wysoka, bo weterani nie odpuszczają. (5) Wojciech Chamryk

Niviane - The Ruthless Divine 2020 Pure Steel

Niviane to zespół o relatywnie krótkim stażu, ale złożony z doświadczonych muzyków. Najbardziej z nich znany jest wokalista Norman Skinner (solowy zespół Skinner, Imagika), ale instrumentaliści niczym mu nie ustępują. Dlatego drugi album formacji "The Ruthless Divine" to power metal w najbardziej szlachetnej postaci: surowy, dynamiczny, do tego całkiem też melodyjny. A skoro to Amerykanie, można doszukać się w ich muzyce wpływów nie tylko zespołów europejskich, od obowiązkowych, można rzec, Iron Maiden czy Helloween, ale też rodzimych grup Iced Earth, Cage czy Attacker. Daje to naprawdę kapitalne efekty, szczególnie kiedy Norman Skinner prezentuje niższą, bardziej agresywną manierę w bardziej dynamicznych utworach, jak "League Of Shadows" czy "Dreams Crash Down", chociaż w wyższych rejestrach też nie jest

rzecz jasna jakimś dyletantem ("Crown Of Thorns", "Psychomantaeum"). Singlowy "Fires In The Sky" jest z kolei ciut bardziej nośny, chociaż to numer z drugim dnem: długi, rozbudowany i całkiem szybki, podobnie jak, utrzymany w średnim tempie, kojarzący się z Dio "Forgotten Centurion". Mocnym punktem tej udanej płyty są też mroczny "Fallen From Elysium" i rozpędzony "Like Lions" z patetycznym refrenem - zresztą z każdym kolejnym odsłuchem "The Ruthless Divine" utwierdzam się w przekonaniu, że mógłbym jako wyróżniający się wymienić każdy ze składających się na tę płytę utworów. (5) Wojciech Chamryk

NoN - III 2020 Crusader

Now Or Never zwą się obecnie NoN (czyżby problemy z prawami do nazwy po zmianie połowy składu?) i wydali trzeci album. "III" nie zaskoczy znających poprzednie płyty tej międzynarodowej grupy: to tradycyjny heavy metal/hard rock, ale z jeszcze większą dawką elektronicznych i popowych wtrętów. Może dla kogoś będzie to atutem, ale mnie akurat odrzuca - tym bardziej, że przeważają na tym wydawnictwie długie, rozwleczone i nudne utwory, takie jak "Two Worlds Away" czy "Another Chance". Czasem robi się już z tego wręcz parodia, bo "Until We Say Goodbye" brzmi niczym jakieś popłuczyny po Nickelback, a cover Duran Duran "Ordinary World" lepiej pominąć milczeniem. Owszem, są tu też ciekawsze utwory: mający coś z bluesa "Eyes Of A Child", mocniejszy "Circle Of Pain", w którym akurat sprawdza się przebojowy refren czy dynamiczny "Point Of No Return", ale to nieliczne przebłyski - po tak doświadczonych muzykach jak Fabian Ranzoni (ex Sultan) i Ricky Marx (ex Pretty Maids) można było spodziewać się czegoś ciekawszego. Szkoda tylko świetnego wokalisty Stephane'a Honde, bo najwidoczniej marnuje się w tym zespole... (2) Wojciech Chamryk Nuclear - Murder Of Crows 2020 Black Lodge

Ten chilijski kwartet istnieje na dobrą sprawę od połowy lat 90., a klasyczny thrash staje się w jego wykonaniu coraz bardziej bezkompromisowy i zarazem oldschool-

owy. Oni po prostu grają - tylko i aż, swobodnie i do tego z ogromną werwą, przenosząc nie tylko siebie, ale również słuchaczy do połowy lat 80., do czasów, kiedy ukazywały się pierwsze płyty Slayera, Kreatora i innych zespołów thrashowych. I chociaż, poniekąd zgodnie z nazwą, zwykle rozpędzają się do naprawdę imponującej szybkości (tytułowy "Murder Of Crows", "No Light After All" czy "Friendly Sociopath" to tylko pierwsze z brzegu przykłady), jednak w żadnym razie nie pędzą wyłącznie na oślep i na złamanie karku, nic z tych rzeczy. Dlatego nie brakuje też na tej płycie udanych przykładów utworów bardziej zaawansowanych technicznie, jak "When Water Thickens Blood" i singlowy "Abusados", a do tego dopracowanych, melodyjnych solówek, nierzadko w większych ilościach, dzięki czemu choćby ten ostatni utwór bardzo zyskuje. Instrumentalny "Blood To Spare" to również ciekawostka, bo to mroczny, złowieszczy numer, z quasi symfonicznym tłem i klawiszowymi brzmieniami, ciekawe dopełnienie intensywnej reszty materiału z "Murder Of Crows". (4) Wojciech Chamryk

Okrütnik - Legion antychrysta 2020 Ossuary

Heavy, speed i wczesny black metal w wykonaniu tego młodego kwartetu przypomniały mi szczenięce lata, kiedy taka muzyka nie była jakimś retro wykopaliskiem, ale ekscytującą nowością. Okrütnik na swym debiutanckim albumie łoi więc bez litości, niczym Kat z okresu "Metal And Hell"/ "666" czy wczesny Running Wild, nie unikając też nieokrzesanej surowości Venom, proponując osiem bezkompromisowych, ale przy tym całkiem melodyjnych i urozmaiconych utworów. Może nie jest to do końca oryginalne, ale osobiście wolę słuchać pełnego energii Okrütnika niż wymęczonych nieco dokonań obu obecnych wcieleń Kata, nawet jeśli "Popiór" trzyma dawny poziom. Tu jest jednak znacznie intensywniej: szaleńczy "Sabat", w którym gitary tną niczym

RECENZJE

235


najstrzejsze brzytwy, a sekcja tylko to wrażenie potęguje, do czego dochodzi zamierzona surowość brzmienia i prawdziwie opętany wokalista, to tylko zapowiedź kolejnych, równie mocnych wrażeń. Utwór tytułowy to Kat w najczystszej postaci, w rozpędzonym "Czarcim łożu" pobrzmiewają też echa starego Turbo, ale Okrütnik ogrywa te sprawdzone patenty w sposób tak przekonujący, a wykonanie jest tak dobre, że szybko o tym zapominam. "Portret trumienny", a na grobach kwiaty" to z kolei ballada z czystym, prawdę mówiąc, takim sobie śpiewem, jednak to niezłe zaskoczenie przy pierwszym odsłuchu. Już w "Nocy galicyjskiej" wszystko wraca jednak do normy: jest czad, skrzekliwy wokal i kolejne, popisowe solówki. Mroczny numer "Wrześniowe popołudnie rzeźnika '52" to również ciekawostka, tym razem dla zwolenników historii o seryjnych mordercach, nawet jeśli Józefowi Cyppkowi udowodniono tylko jedną zbrodnię. Fajnie, że tę, tak oldchoolową, płytę wydano również na kasecie, bo z analogowego nośnika słucha się "Legionu antychrysta" okrutnie wyśmienicie. (5) Wojciech Chamryk

taki Gildenlöw od lat tworzy, jakby od niechcenia, tak piękną i trudną muzykę, a wielu innych artystów z tej prog-metalowej szuflady nie jest w stanie otrząsnąć się ze stagnacji i twórczego marazmu? Być może dzieje się tak dlatego, że "Panther" jako całość jest materiałem wielowątkowym, czerpiącym z różnych odmian rocka i metalu, co słychać szczególnie w finałowym, trwającym ponad 13 minut i najdłuższym na płycie "Icon": kolejnej perełce w dyskografii Pain Of Salvation, utworze niczym z katalogu Camel/ Pink Floyd/ Opeth, ale mającym w sobie to coś, dzięki czemu staje się on czymś więcej niż tylko kolejną imitacją. Opener "Accelerator" to z kolei sporo nowoczesnej elektroniki, do której w utworze tytułowym dochodzą jeszcze jakby rap i nawiązania do nu metalu. "Unfuture" łączy klimat akustycznego bluesa z electro, "Wait" klasycznie brzmiący fortepian z metalowym uderzeniem, a "Keen To A Fault" i "Species" iście symfoniczny rozmach z bardziej klimatycznymi partiami. "Restless Boy", raptem trzy i pół minuty muzyki, to pozornie ukłon w stronę list przebojów, ale to zmyłka, bo dzieje się w tym utworze równie dużo co w tych znacznie dłuższych; zresztą nawet folkowa, instrumentalna miniatura "Fur" nie trafiła na "Panther" bez powodu, rozdzielając dwa intensywne, jakże odmienne utwory, "Keen To A Fault" i tytułowy. Piękna to płyta do częstego słuchania i ciągłego odkrywania czegoś nowego: progresywna, a jakże. (5)

236

RECENZJE

Wojciech Chamryk

Wojciech Chamryk

Pain Of Salvation - Panther 2020 Inside Out Music

Dla wielu fanów rocka przymiotnik progresywny oznacza dzisiaj zespoły, które skostniały w dźwiękach sprzed 40-50 lat, ograniczając się wyłącznie do kopiowania patentów z płyt Pink Floyd, Yes, King Crimson, Genesis czy nawet Marillion. W progresywnym metalu nie jest inaczej, ale mamy też w gronie licznych epigonów grupy potrafiące zaproponować coś własnego, odejść od sztampy i zaciekawić słuchacza. Jedną z nich jest szwedzki Pain Of Salvation, w przypadku którego robiący wrażenie staż i takiż dorobek (pierwszy album "Entropia" wydali wszak w roku 1997) nie musi oznaczać ugrzęźnięcia w schematach i powielania własnych pomysłów. Dlatego płyty Daniela Gildenlöwa i spółki zawsze czymś zaskakują nawet jeśli coś podoba mi się na nich mniej, bądź nie przemawia do mnie w całości, to jednak nie można nie docenić starań i poszukiwań muzyków. Takim albumem jest również najnowszy "Panther", 53 minuty urozmaiconej, niebanalnej i dopracowanej w każdym aspekcie muzyki. Czasem aż zastanawiam się jak to jest możliwe, że

ubiegłoroczny album "Panther", ten koncepcyjny materiał z roku 2000 jawi się jako jeden z najciekawszych. Nie pamiętam już czemu Daniel Gildenlöw zarzucił pomysł jego kontynuacji, bo part II przecież nigdy nie powstała, ale w tej jednorazowej odsłonie "The Perfect Element" też robi wrażenie. Imponuje jakość kompozycji, aranżacyjny rozmach, swoboda wykonania i pewna, formalna prostota - i to w czasach, kiedy zespoły progmetalowe lubowały się w swoistych wyścigach, kto jeszcze bardziej zdoła skomplikować swą muzykę. Tu tego nie uświadczymy, szczególnie w dalszej części, gdzie więcej jest utworów balladowych ("Ashes" to chyba największa perełka), brzmiących delikatniej, nierzadko czerpiących przy tym z etnicznych czy folkowych klimatów. Zespół nie zapomniał też jednak o mocniejszym uderzeniu, wplatając tu choćby "Reconciliation" czy wielowątkowy, najdłuższy utwór tytułowy. Czego bym tu jednak nie napisał o tych najciekawszych numerach, to i tak "The Perfect Element, Pt. I" najlepiej słucha się w całości, utwór po utworze, bo dopiero wtedy cała opowieść staje się zwarta i w pełni zrozumiała. (5)

Pandemic Outbreak - Collecting The Trophies 2018 Kill Again

Pain Of Salvation - The Perfect Element, Pt. I (Anniversary Mix 2020) 2020 Century Media

Na 20-lecie trzeciego albumu "The Perfect Element, Pt. I" Pain Of Salvation przygotowali jego jubileuszową edycję. Zaangażowany w jego powstanie jako inżynier dźwięku Pontus Lindmark zremiksował oryginalny materiał, za jego nowy mastering odpowiada zaś Thor Legvold. Trudno mi jednak oceniać nowe brzmienie tej płyty na podstawie promocyjnych plików, tym bardziej, że nie wszystkie dają się odtworzyć, szczególnie te koncertowe z bonusowego krążka CD. Mogę jednak pokusić się o ocenę tego materiału po latach, skoro już go sobie odświeżyłem. I przyznam, że w bogatej już dyskografii Szwedów, zespołu wciąż poszukującego, co potwierdza też

Wiadomo, na początku roku 2020 wybuchła pandemia, która doskwiera nam do teraz. Ale był to rok, w którym powróciło nasze rodzime Pandemic Outbreak, a tym samym nadarzyła się okazja aby wrócić do EPki "Collecting The Trophies", która najzwyczajniej w świecie nas ominęła. Mam pewne przypuszczenia dlaczego tak się stało. Ich poprzednia płyta "Rise of the Damned" oparta była na thrash metalu a tym razem Gdańszczanie skierowali się w stronę oldschoolowego death metalu, gdzie thrash stanowi jedynie bardzo blade tło. Także muzycznie znaleźli się dość daleko od tego o czym piszemy w naszym magazynie. Wzorców w Polsce, nie mówiąc o zagranicy, muzycy z Pandemic Outbreak mieli bardzo wiele, więc nie ma, co się dziwić, że przygotowali pięć wręcz modelowych, mocarnych, death metalowych kawałków. Jednak thrashowe nawyki nie są zupełnie bez znaczenia, bo nadały muzyce formacji specyficznego charakteru. Muzycy jadą wściekle od samego początku do

samego końca, perkusja nas niemiłosiernie miażdży, co chwila łupiąc nam werblem w czaszkę, a gitary bezlitośnie tną i siekają, dokonując masakry. Do tego rasowy growl domyka muzycznego obrazu zespołu z okresu "Collecting The Trophies". Nie jestem na bieżąco z nowościami z tej sceny, ale z ogólnej wiedzy, którą posiadam, mogę stwierdzić, że zawartość tej EPki nawet teraz przedstawia się sensownie. Także mamy informację, że warto czekać na pełny album Pandemic Outbreak. Miejmy nadzieję, że krótka przerwa, którą zafundował sobie band wpłynie bardzo dobrze na jego zawartość muzyczną. Deathmaniacy miejcie oczy szeroko otwarte. \m/\m/

Peculiar Three - Leap of Faith 2020 Self-Released

Peculiar Three to greckie trio, które istnieje od 2014 roku. Do tej pory nagrali EPkę "P3culiar" (2014) oraz omawiany album "Leap of Faith" (2020). Grecy grają szeroko pojęty progresywny rock/metal zaklęty w mocy rockowego power trio. Ich muzyka jest dość ciekawa, zakręcona, wymagająca i progresywna, jak w utworze tytułowym. Czasami natomiast bardzie prosta, bezpośrednia i rockowa, jak w kawałku "Inkblot". Inną cechą tego trio jest to, że ich muzyka niesie dość ponurą, acz intrygującą atmosferę. Poza tym wiele kompozycji brzmi bardzo "kwadratowo" oraz trochę sztampowo. Wynika to głównie ze sposobu gry instrumentalistów, stawiających na technikę, przez co nie wszystkie fragmenty utworów są płynne. Sposób produkcji i brzmienia instrumentów też mają na to wpływ, a często mam wrażenie, że brzmi to jak bootleg ze studia z nie do końca dobrym ustawieniem soundu instrumentów. Głównie dotyczy się to gitary i perkusji. Wokalista a zarazem basista Valantis Dafkos ma czysty i w sumie dobry głos, za to jego tembr jest po prostu zwykły i mało zachęcający. Także w propozycji Peculiar Three jest sporo niedociągnięć, które są do poprawy. Muzycy muszą wziąć to pod uwagę albo zaprosić do współpracy człowieka, który im to wszystko ułoży. Jeszcze jedno. Pytę zamyka kompozycja bonusowa, która odbiega od charakteru muzyki formacji. Jest to orkiestracja z wykorzystaniem instrumentów klawiszowych i gitary akustycznej, o bardzo wzniosłym i filmowym


klimacie. Do tego świetna melodia oprawiona doskonałą linią melodyczną. Niemniej wolę ich rockowe granie, bowiem mimo ewidentnych niedoróbek, to w nim tkwi najwięcej potencjału. Nie wiem czy Grecy z "Leap of Faith" zdołają zainteresować nawet małe grono odbiorców. Niestety w dzisiejszych czasach trzeba być perfekcyjnym i mieć trochę szczęścia aby móc zaistnieć w szerszym wymiarze. (3) \m/\m/

Phil Campbell And The Bastard Sons - We're The Bastards 2020 Nuclear Blast

Drugi album rodzinnego zespołu byłego gitarzysty Motörhead to z jednej strony kontynuacja debiutanckiego "The Age Of Absurdity", ale też udana próba pewnego odświeżenia klasycznego, rockowego stylu. Dlatego nie brakuje tu numerów łączących najlepsze cechy Motörów i AC/DC ("We're The Bastards"); są też takie, które Lemmy mógłby śmiało włączyć do repertuaru swej formacji ("Son Of A Gun", "Animals", "Keep Your Jacket On", "Destroyed") i wcale nie byłyby to jakieś wypełniacze. Jest też więcej bluesa niż na pierwszym albumie, w postaci "Born To Roam" i "Desert Song" z partiami harmonijki, jakby nawiązaniem do "Dark Days". Całość zamyka ballada "Waves", w której Neil Starr pokazuje, że nie jest tylko rockowym krzykaczem, a Phil Campbell wymiata solo niczym natchniony. Zmiany są słyszalne w tych bardziej melodyjnych, nowocześniejszych utworach, jak: "Promises Are Poison", "Bite My Tongue", "Lie To Me" i najbardziej w "Hate Machine", nie ma tu jednak mowy o jakiejś zdradzie, to wciąż klasyczne, rockowe granie najwyższych lotów, stylowe i godne uwagi. (5,5) Wojciech Chamryk Possessed Steel - Aedris 2020 Temple Of Mistery

Wasz czas spędzony z debiutanckim longplay'em Possessed Steel może okazać się niezapomniany, ale tylko pod warunkiem, że podejdziecie do ich albumu z odpowiednim, dojrzałym nastawieniem. Postaram się wyjaśnić, co dokładnie utrudnia odbiór tej płyty, a następnie zaproponować przykładową metodę jej przyswojenia. Pierwszym moim skojarzeniem było uznanie Possessed Steel za nieciekawy, blady cień Cirith Ungol bez pomysłu. Po pierwsze, Kanadyj-

czycy ten swój epicki heavy metal grają ospale. Odnoszę wrażenie, jakby gitarzyści często czekali aż ich gitarowe zagrania w pełni wybrzmią, zanim machną kolejny raz ręką (fachowo powiedzielibyśmy, że mnóstwo tam synkop - popatrzcie choćby na sam początek dosyć szybkiego przecież "Assault On The Twilight Keep", gdzie teoretycznie jest szybko, a w praktyce niekoniecznie tak to odbieramy); ogień szybszych fragmentów gitarowych jest studzony przez monotonne bębny (z tej konwencji pozytywnie wyłamuje się "Skeleton King"); zamiast śpiewać melodyjnie lub krzyczeć, wokalista zamula; fragmenty akustyczne pełnią jakby rolę leniwych przerywników. Druga sprawa, muzyka ta jest powierzchownie wyjałowiona z emocji, tzn. trudno powiedzieć, jakie odczucia wywołają u kogoś te dźwięki, a bardzo możliwe, że niektórzy słuchacze wręcz się przy tym uciszą i wygaszą (w sumie, byłoby super, gdyby kogoś to uspokoiło i dało ukojenie, ale do tego trzeba by nie znać perfekcyjnie języka angielskiego, bo w tekstach dużo walki i krwi). Osobiście, dawno nie słyszałem tak nienachalnego metalu. Owi Kanadyjczycy niemal starają się nie przeszkadzać słuchaczowi w tym, co akurat robi, cokolwiek oprócz słuchania by to było (śmiech). Nie jest prawdą, że wszyscy introwertycy są zawsze cisi, natomiast często bywa tak, że introwertycy nie czuję się pewnie zwracając na siebie uwagę. Taki też urok ma "Aedris". Wokalista dobrze wpisuje się w wysiłek grupowy i nie wychodzi na pierwszy plan nawet wtedy, gdy nieoczekiwanie zaskoczy nas black metalowym skrzekiem (np. końcówka "Keeper Of The Woods"). Nie sprawdziłoby to się na rock'n'rollowej imprezie, bo stanowczo brakuje szaleństwa i czadu. Nie znajdziecie ani jednego frapującego fragmentu, którym chcielibyście się podzielić ze znajomymi metalami: "wow, słuchaj tego patentu, ale fajne, od 1:47 do 2:30". Nie ma. Najlepiej z "Aedris" zapoznać się będąc wypoczętym i w poważnym nastroju. Być może ktoś ma taki stan w sobotnie przedpołudnia? Jeśli kogoś rozpiera energia, to prawdopodobnie nie dotrwa do końca drugiego, ciągnącego się bez fajerwerków utworu "Spellblade". Natomiast jeśli komuś chce się akurat spać, to postawię pistacje przeciw orzechom, że po przebudzeniu nie będzie sobie w stanie przypomnieć, w którym momencie usnął (nic nie zapamięta z tej muzyki). Pomimo

tego wszystkiego, nie nazwałbym "Aedris" albumem zdolnym zirytować heavy metalowych purystów (całość jest osadzona w old schoolu, nie doświadczymy tam żadnych parapetów ani nowoczesnych brzmień, nic z tych rzeczy). Żeby odnieść pozytywne pierwsze wrażenie z jego słuchania, proponuję następujący eksperyment. Włączcie sobie ten album; intro jest wystarczająco długie, aby wpisać "Mauritshuis" do wyszukiwarki internetowej, więc wejdźcie tam; następnie wybierzcie "visit" - "at home" "start tour" - "free exploration". Possessed Steel posłuży Wam jako perfekcyjne tło do nieśpiesznej eksploracji najwyższej klasy kolekcji pierwszego na świecie w pełni zdigitalizowanego muzeum w gigapikselowym formacie. Główną atrakcją są tam najlepsze dzieła złotej ery niderlandzkiego malarstwa, które możecie oglądać w pełnej okazałości bez wychodzenia z domu, bezpłatnie. Jakość jest tak wysoka, że dla wielu dojrzałych odbiorców może to być niezapomniane doświadczenie, efektownie dopełnione przez muzyczne tło Possessed Steel. W tym kontekście, da się Kanadyjczyków zapamiętać, polubić i docenić. Otrzymujemy znakomity przykład, że sztuka wcale nie musi walić nas prosto w twarz, żeby była wartościowa. Jest to zatem okazja do wyostrzenia naszych zmysłów oraz wrażliwości artystycznej. Za drugim razem możemy skoncentrować się już wyłącznie na muzyce i zgłębić jej liryczne przesłanie - wtedy okaże się, że to koncept album opowiadający historię walki Aedrisa z bóstwami o równowagę na świecie. Główną myślą tej recenzji była próba wyjaśnienia, że dotarcie do etapu pełni zrozumienia debiutu Possessed Steel "Aedris" wymaga stopniowego odkrywania jego warstw, i warto się w tym zadaniu odpowiednio wspomóc. (3.5) Sam O'Black

ma wsparcia w narracji wokalnej, zawiera bardzo wiele muzycznych, ciekawie i technicznie zgranych tematów, lecz z zachowaniem płynności i melodyki. Pozwala to słuchaczowi delektować się różnorodnością i techniczną ekwilibrystyką, ale w bardzo wygodnej do odbioru oprawie. Bowiem melodii też jest na tej płycie co niemiara. Bardzo pomocne są w tym wypadku naleciałości AORowe, które bardzo pięknie kontrastują w wypadku technicznego zapętlenia instrumentów. To, że Steberl jest wirtuozem słuchający usłyszy od razu. Fakt w muzyce tego projektu jest wiele gitarowych - i nie tylko - popisów, niemniej Chris wzorem najlepszych dba aby muzyka była do słuchania a nie tylko do podziwiania. Stąd też nie tylko słyszymy błyskotliwe zagrywki wszystkich instrumentów ale mamy pełno różnorodnych kontrastów w emocjach i aurze. Chris Steberl dobrał sobie również świetnych techników takich, jak klawiszowiec Caleb Hutslar i perkusista Mark Zonder, co wystarczyło aby wyczarować zdumiewająca muzykę. Także pod względem wykonawczym mamy poprzeczkę podniesioną bardzo wysoko. Niemniej Chris potrafi puścić oko do słuchacza, zażartować sobie, dla przykładu, cytując krótkie fragmenciki z tematu do filmu "Mission Inposible" w "Occam's Razor". Także muzyka Project Alcazar nie jest robiona na siłę czy w jakimś stopniu jest wymuszona. Nie. Wszystko przy tych muzykach jest naturalne. Obraz muzyki dopełnia standardowa, bardzo dobra produkcja oraz brzmienia. "Lost in Centralia" to album dla fanów Dream Tehater, Fates Warning, Steve Vai, Joe Satriani itd. Niestety nie jestem przekonany aby ten krążek i ta formacja stała się głównym bohaterem wśród tej grupy odbiorców. Ci co będą mieli szczęście przesłuchać tę płytę, poświęcą jej kilkakrotnie uwagę, mogą być nawet nią zafascynowani, ale wręcz jestem pewien, ze wrócą do płyt wspomnianych kapel typu Dream Tehater czy Fates Warning. Nic na to nie poradzę, takie jest życie. (4) \m/\m/

Project Alcazar - Lost In Centralia 2020 Guitar One

Project Alcazar to zespól prowadzony przez kompozytora, gitarzystę i basistę Chrisa Steberla. Do tej pory pod tym szyldem wydał trzy studyjne albumy, "Reasons for a Decade" (2001), "Chasin' Voodoo" (2016) i "Lost in Centralia" (2020). Na tym ostatnim znajdziemy muzykę instrumentalną, która jest mieszanką progresywnego metalu oraz gitarowej wirtuozerii. Ze względu, że muzyka nie

Pyramaze - Epitaph 2020 AFM

Bardzo lubię Pyramaze, nie będę tego ukrywał, ich muzyka trafia bezpośrednio w mój gust. Jest to mieszanka melodyjnego heavy metalu, która łączy się z epickimi wa-

RECENZJE

237


Rascal - Headed Towards Destruction 2021 Ossuary

Ossuary Records nie przestaje zaskakiwać, po długogrających debiutach Okrütnika i Shadow Warrior proponując pierwszą EP kolejnej młodej, bardzo obiecującej formacji. Rascal są z Warszawy i od jakichś dwóch lat grają speed/power metal w starym, dobrym stylu lat 80. W dodatku czynią to na takim poziomie, że od razu nasuwa się pytanie czemu to tylko EP, nie coś dłuższego, ale OK, takie było najwidoczniej założenie. Mamy tu efektowne połączenie wpływów zespołów brytyjskich z nurtu NWOB HM i kontynentalnych, głównie niemieckich, czyli granie piekielnie dynamiczne, ale przy tym całkiem melodyjne. Tu na przebój wyrasta całkiem nośny "Hold The Line", ale i innym numerom, zwłaszcza tytułowemu czy patetycznemu "Kingdom Of Misery", również niczego pod tym względem nie brakuje. Zaskakuje też swoboda, wręcz wirtuozeria młodych muzyków, szczególnie w "After The Sunset" z kilkoma zróżnicowanymi solówkami oraz poziom wokalny - Kacper Pędziszewski okazuje się prawdziwym odkryciem naszej sceny metalowej, w konkurencji międzynarodowej też zresztą nie jest bez szans, dysponując wyrazistym, mocnym głosem i umiejętnością różnicowania swych partii, od czystych do brutalniejszych, choćby w "Don't Look Back". I tak jak z zasady nie bawię się w jakieś podsumowania roku, to przy wyliczaniu najciekawszych debiutów A.D. 2021 Rascal plasowałby się u mnie bardzo, bardzo wysoko. (5) Wojciech Chamryk

Rascal - Headed Towards Destruction 2021 Ossuary

Rascal jest lokalnym zespołem z polskiego podwórka, grającym na omawianym mini albumie "Headed Towards Destruction" żwawy heavy/ speed metal. Obiektywnie oceniając, jest w nim potencjał, słychać inspirację uznanymi i cenionymi wzorcami (mają coś z heavy metalowych okresów Turbo), pod względem technicznym wzorowo panują nad instrumentami, a i fajne melodie potrafią zaproponować (jak w rozpędzonym "After the Sunset" i drapieżnym "Don't Look Back"). Całość trwa dwadzieścia minut i zawiera pięć solidnie brzmiących utworów, takich w sam raz na metalowe imprezy. Zainteresowanym proponuję pośpieszyć się z nabyciem CD, ponieważ zostało wypuszczonych póki co tylko 400 egzemplarzy, a całkiem możliwe, że usłyszymy wkrótce od Rascal więcej dobrej muzyki, więc wówczas takie wydawnictwo może mieć wartość kolekcjonerską. (-) Sam O'Black

238

RECENZJE

lorami power metalu oraz rozbudowanymi i zaskakującymi strukturami progresywnego metalu. Znajdziemy także pewne elementy AORu czy tez melodyjnego rocka. Poza tym w ich szeregach były niesamowite, choć tak różne głosy, jak Lance King i Matt Barlow. Niemniej ich najnowszy krążek bardzo mnie zaskoczył, bowiem "Epitaph" wręcz promienieje wpadającymi w ucho melodiami i w zasadzie każdy utwór z tej płyty może być singlem i przebojem. Każda kompozycja niby jest prosta ale zaaranżowana i zagrana tak, że szczena opada. Do tego te melodie, od których ciężko jest opędzić się. Podoba mi się ten ich "mainstream". Krążek rozpoczyna się delikatną kompozycją tytułową ale za to z fantastycznie zaaranżowaną orkiestracją, w której zaklęta jest symfoniczna potęga. Następnie zaczyna się niesamowity utrzymany w średnim tempie utwór "A Stroke of Magic" z esencją przesłania płyty, który ustawia słuchanie całości albumu "Epitaph". Kolejne nagrania "Steal My Crown" i "Knights in Shining Armor" bardzo udanie podkreślają wybrany kierunek. Od "Bird of Prey", wolniejszej i o "balladowym" charakterze pieśni, zaczyna się blok z bardziej stonowaną muzyką, gdzie singlowy z popowym zacięciem "Particle" wiedzie prym. Owszem można bić na alarm, że popmetal itd. ale gwiazdki tej sceny mogłyby wiele nauczyć się od muzyków Pyramaze. Po prostu bardzo wiele im brakuje do kunsztu i wyobraźni Duńczyków. Od klimatycznej kompozycji "Indestructible" wracamy do mocniejszych i mroczniejszych dźwięków ale także do bardziej epickiego przekazu. Najważniejszymi są tu, najlepszy kawałek na płycie, ze świetną melodią i niesamowitym klimatem "World Foregone" oraz mocno rozbudowany "The Time Traveller" z kolarzem wszystkich najlepszych muzycznych cech formacji. Nie wymieniłem wszystkich utworów z tej płyty, bo nie ma potrzeby ale wierzcie mi nie zawiedziecie się żadnym momentem tej płyt. Oczywiście pod warunkiem, że jesteście fanami dobrego prog-poweru. Bez wyśmienitej gry muzyków nie udało by się osiągnąć takiego rezultatu jak ten krążek. Klawiszowiec Jonah Weingarten uwija się jak w ukropie pomiędzy rozbudowanymi orkiestracjami a delikatnymi dźwiękami fortepianu. Zdawałoby się, że po tym co napisałem, gitary Toke Skjonnemanda to jakiś nieistotny dodatek. Nic bardziej mylnego, bowiem gitara to bardzo żywotny element muzyki Pyramaze, choć na "Epitaph" partii solowych nie jest tak bardzo dużo. Za to nierzadko można poczuć jej ciężar, a jak zdarzy się solówka, można również podziwiać pomysłowość i umiejętności pana Skjonnemanda. Nie od parady są rów-

nież basista Jacob Hansen oraz perkusista Morten Gade Sorensen. Niemniej najważniejszy jest głos Terje Haroy'a, który jest znakomitym pilotem po muzyce zespołu i jego wszelkich meandrach melodii. Co prawda niema on takiej charyzmy jak Matt Barlow ale i tak wiele zespołów dałoby swoje ręce obciąć za takiego śpiewaka. Jak jesteśmy przy wokalistach to w "The Time Traveller" możemy ich usłyszeć wszystkich, obok Terje Haroy'a mamy Lance Kinga i Matta Barlowa. Można ich porównywać ale to bez sensu, lepiej delektować się jak nawzajem się uzupełniają. Na "Epitaph" możemy usłyszeć jeszcze panią Brittney Hayes z Unleash the Archers w wybornym kawałku "Transcendence". Podkreślę jeszcze raz, nie spodziewałem się takiej płyty po Pyramaze, "Epitaph" to znakomity album pod każdym względem i zupełnie nie przeszkadza mi jego melodyjność, bo ani na moment muzycy zespołu nie zapomnieli o swoich progresywnych korzeniach. (5) \m/\m/

Raven Black Night - Run With The Raven 2020 SAOL

Ten australijski zespół działa według własnych zasad, za nic mając reguły obowiązujące w muzycznym biznesie. Pewnie dlatego jego przygoda z wytwórnią Metal Blade skończyła się po jednej, udanej płycie "Barbarian Winter", bo jednak ciężko cokolwiek planować, szczególnie w sensie promocji, jeśli zespół wydaje albumy co 7-9 lat, po czym zapada długa cisza. W sensie muzycznym Jim Petkoff i Rino Amor również są tradycjonalistami, wciąż grając surowy doom/ heavy metal o epickim rozmachu, niczym z przełomu lat 70. i 80. Skojarzenia z Black Sabbath nasuwają się od razu, nie tylko dlatego, że "Water Well", "Castle Walls (Tears Of Leonidas)" czy "Angel Eyes" brzmią niczym dzieła mistrza riffu Tony'ego Iommi'ego, bo całość podejścia obu liderów zespołu do komponowania jest po prostu totalnie oldschoolowa. Zdają się też lubić Manilla Road ("Visions"), nie unikają nawiązań do klasycznego hard rocka z końca lat 60. ("Searching Your Love") czy nurtu NWOBHM ("Her Sword Of Tears"), chwilami brzmiąc dość podobnie do Pagan Altar i Angel Witch. Ciekawym patentem jest też wykorzystywanie dwóch odmiennie brzmiących głosów, a

dłuższe kompozycje fajnie dopełniają instrumentalne miniatury, jak kojarząca się z Hendrixem "Sheeba - Slight Return" i "Ancient Call" z partią gitary klasycznej oraz mający w sobie coś z ducha poetyckiej twórczości Jima Morrisona, psychodeliczny "Ancient Rivers". "Run With The Raven" jest więc całkiem niezłą płytą, szkoda tylko, że dopiero trzecią w dyskografii zespołu. (4,5) Wojciech Chamryk

Rebel Priest - R'lyeh Heavy 2019 Self-Released

Rebel Priest pochodzi z Kanady i działa hmmm... no właśnie od kiedy? Na pewno w 2015 roku pojawił się ich debiutancki album "Rebel Priest", dwa lata później wypuścili EPkę "Enabler", a w zeszłym roku - 2019 - omawiany krążek "R'lyeh Heavy". Rozpoczyna się on nietypowo, bo instrumentalem "The Summonig", który przypomina Iron Maiden z początków ich kariery. Niestety jest to zmyłka, bo reszta kompozycji z tego wydawnictwa utrzymana jest w zasadzie w energetycznej mieszance hard rocka i glam metalu. Są w nim też pewne elementy punka a nawet heavy metalu. Kojarzy mi się to czasami z L.A. Guns, z tymże Kanadyjczycy mają więcej energii i mocy. Większość kawałków jest konkretna z czego najbardziej podoba mi się dość szybki i najbardziej metalowy "Elm St". Oczywiście parę urozmaiceń zespół wprowadził. Taki "Emperror" to w pierwszej fazie mieszanka ballady z jej dynamicznym alter ego aby w końcu przejść do motorycznego hard rockowego pędu. Natomiast w "Lighten the Load" na początku mamy do czynienia z dynamiczną mieszanką funky, soulu i hard rocka, aby skończyć się niezłym heavy metalowym czadem. Natomiast "Dead End World" to takie post punkowe granie zmieszane wręcz z pop-rockowym soundem. No i chyba jest to najsłabszy moment na tej płycie. Album zamyka ukryty bonusowy kawałek "Blade Runner", który wraca do dynamicznej odsłony muzycznego wyrazu Rebel Priest. Bardzo fajne jest brzmienie zespołu, takie brudne, szorstkie i mocno undergroundowe, co bardzo pasuje do ich muzyki. Zresztą "R'lyeh Heavy" przedstawia Rebel Priest w bardzo dobrym świetle. Z drugiej strony nie jest to, co aktualnie powala na kolana słuchacza. Po prostu niezłe hard rockowe granie. Jak chcecie


możecie dać im szanse. (3,5) \m/\m/

Reternity - A Test Of Shadows 2020 Black Sunset/MDD

Nie minęło półtora roku od wydania debiutanckiego "Facing The Demon" i Reternity wracają z drugim albumem. Wydawca wspomina w prasowej notce o sukcesie pierwszej płyty - może w Niemczech faktycznie tak było, ale w skali reszty Europy i świata melodyjny heavy z elementami thrashu nie jest niczym nadzwyczajnym. Jeszcze pół biedy gdy jest to utrzymane w klasycznej stylistyce, tak jak w siarczystym "My Crush", balladowym "A Grave Called Home" czy w ostrym, singlowym "(We Were) The Gods", ale Reternity marzą się też sukcesy. Stąd pewnie obecność, dopełnionych nowoczesną elektroniką, numerów w rodzaju "Sniper's Death", "This Is The End" czy "A Test Of Shadows", którego popowy refren wręcz rozbraja. Dobrze, że są tu jeszcze takie utwory jak "No Deeper Hole" z perkusyjną, wręcz blastową, nawałnicą czy ballada - tylko głos i fortepian - jazzowego ponoć pianisty Aljoschy Crema, ale jako całość "A Test Of Shadows" jest co najwyżej przeciętna. (3)

przez nie klimat. Także operowanie kontrastami mają opanowane na przyzwoitym poziomie. Bardzo ważne są też melodie, ciekawe, wciągające, acz przyjemne dla ucha. Spełniają też wymóg skupienia słuchacza nie tylko na pojedynczych kompozycjach ale przede wszystkim na całym albumie. Nie można zapomnieć od wykonaniu produkcji i brzmieniu, te elementy też są na najwyższym poziomie. Niestety ostatnio takich płyt i muzyki jest bardzo dużo, więc mimo jej wysokiego poziomu trudno będzie nią zainteresować większe grono odbiorców. Zdecydowana większość fanów progresywnego metalu postawi na znane marki. Z tego samego powodu "Infinite Silence" oceni jako coś normalnego, typowego, nie wyróżniającego się. Nic tego nie zmieni, bo po prostu scena jest przesycona bardzo dobrymi i podobnymi wydawnictwami. Muzycy Return To Void nic nie wskórają, nawet swoimi indywidualnymi umiejętnościami czy też talentem. Nie sądzę aby coś zmieniły, znakomicie użyte Hammondy w "Stone Heart", wyśmienita melodyka i klimat z "Freed From Illusion" czy też połączenie talentu, wyobraźni i techniki w "Departed And Arrived". Po prostu w muzyczny świat Return To Void wejdą ci co maja na to czas, oni też docenią potencjał i zaangażowanie Finów. Może znajdziecie się wśród nich? (4) \m/\m/

Wojciech Chamryk

Reverber - Sect Of Faceless 2020 Punishment 18

Return To Void - Infinite Silence 2020 Inverse

Return To Void to formacja z Finlandi, która działa od 2015 roku w miejscowości Karhula. Na swoim koncie ma trzy pełne albumy "Return to Void" (2017), "Memory Shift: The Day After" (2018) oraz "Infinite Silence" (2020). Ten ostatni zawieram muzykę, która określamy jako progresywny metal i może kojarzyć się z dokonaniami Vanden Plas, Threshold, Redemption itd. Finowie w podobny sposób co wymienione kapele operują wszystkimi składowymi tego stylu, czyli starają się zaskoczyć słuchacza mnogością pomysłów muzycznych, ich wielobarwnością oraz różnorodnością. Z łatwością potrafią również zderzyć ze sobą ich dynamikę, emocje czy też niesiony

Włosi nie są zbyt aktywni wydawniczo, ale co kilka lat regularnie wydają nową płytę. "Sect Of Faceless" jest trzecią z kolei i na pewno najciekawszą w dorobku zespołu, co potwierdza również znalezienie wydawcy. Nie ma też jednak co ukrywać, że ten album nie wnosi niczego nowego do historii thrashu, jest wręcz regresywny - słucham więc co prawda Reverber, ale brzmiącego niczym Kreator czy Destruction sprzed wielu, wielu lat. Również wokalista Marco Mitraja to najczęściej wypisz, wymaluj, Mille w pełnym rozkwicie jego szczekliwej maniery, chociaż czasem potrafi się od niej uwolnić, jak w balladowym "Wood Of Suicides" czy całkiem melodyjnym "Vlad". Paradoksalnie najciekawszy na tej płycie wydaje mi się cover "Angel Witch" klasyków nurtu NWOBHM Angel Witch: intensywniejszy od oryginału, z pe-

wnymi zmianami (bez chórków w refrenie), ale z zachowanym klimatem pierwowzoru. Jak jednak oceniać płytę, gdzie materiał autorski jest co najwyżej poprawny? (2,5) Wojciech Chamryk

Rising Steel - Fight Them All 2020 Frontiers

Rick Miller - Unstuck In Time 2020 Progressive Promotion

Pan Miller to zapracowany i płodny gość, bowiem w roku 2020 wypuścił aż dwa swoje albumy, a od początku kariery ma ich na koncie aż piętnaście. Pan Miller sprawdza się w bardzo klimatycznej odmianie melodyjnego rocka progresywnego, żonglując wszelkimi odcieniami uczuć, począwszy od wiary, nadziei, optymizmu, euforii, kończąc na melancholii, zadumie, smutku, a nawet mroku. Jest również bardzo blisko tego do czego przyzwyczaili nas Pink Floyd, Alan Parson Project czy Moody Blues. Oczywiście robi to po swojemu przez pryzmat swojej wrażliwości. Mimo wszystko myślę, że większość fanów progresywnych dźwięków przyjmie pomysły Ricka Millera z otwartymi ramionami. Tym bardziej, że muzyk buduje swoje kompozycje oraz całość albumu w taki sposób, że każdy muzyczny moment jest bardzo ważny dla danego wydawnictwa. Czyli moją ulubioną metodą, która egzekwuje słuchanie płyty w całości. Podejrzewam, że sporo jest odbiorców, którzy podobnie do mnie uwielbiają dać się ponieść muzyce przez cały album, przez całą opowieść zaproponowaną przez artystę. A muzyka na "Unstuck In Time" jest do tego wręcz idealna. Bardzo w tym pomaga również głos Ricka, który kojarzy się z bardzo rozmarzonym Davidem Gilmourem. Dlatego nie ma co próbować wyróżnić jakiś fragment tego albumu, każda jego składowa przynosi różne doznania ale za każdym razem gwarantuje ich wysoką jakość. Ricka trzeba też pochwalić za produkcje albumu, bardzo fajnie skompilował brzmienia instrumentów do tej ciepłej i nastrojowej muzyki. Jedyny problem, który widzę w wypadku pomysłów Millera jest taki, że czasami jest zbyt blisko inspiracji innych artystów a swoich idoli. Pewnie trafią się tacy dla których ten dylemat będzie nie do przejścia. Mnie to zupełnie nie przeszkadza i z wielka przyjemnością oddaję się swojej wyobraźni symulowanej przez zawartość "Unstuck In Time". (4,5) \m/\m/

Miecze w dłoń i na smoki! Ale spokojnie, Francuzi z Rising Steel grają zdecydowanie ostrzej, nie lubią mdłego power metalu. Chętnie czerpią za to z surowego, klasycznego heavy lat 80. (najciekawiej w "Mystic Voices", "Steel Hammer" i "Malefice"), łącząc siłę uderzenia z patetycznymi refrenami. Jeszcze ciekawiej robi się w numerach speedmetalowych ("Savage", "Metal Nation"), a bywa i tak, że robi się wręcz thrashowo, tak jak w finałowym "Master Control". Mamy tu również podniosłą balladę "Gloomy World", a na przeciwnym bigunie ostry, ale też całkiem melodyjny "Led By Judas", czyli koniec końców ponad 50 minut ostrego, metalowego grania na wysokim poziomie. Rising Steel mają też dobrego wokalistę - Emmanuelson potwierdza nie raz, że w tej stylistyce czuje się doskonale ("Fight Them All", "Pussy"). Konkret, więc: (5). Wojciech Chamryk

RisingFall - Arise From The Ashes 2020 Golden Core

"Arise From The Ashes" to nagraniowy urobek Japończyków z lat 2016-19, pochodzący z singli, EP i niskonakładowych kaset. Pytanie czy zespół o raptem kilkuletnim stażu i bez znaczącego, płytowego dorobku powinien wypuszczać kolejną kompilację, ale OK, to zweryfikuje popyt i podaż. Na szczęście RisingFall grają tradycyjny heavy metal na tyle dobrze, że godzina z okładem przy ich muzyce jakoś mi się nie dłużyła. Więcej, sporo tu naprawdę udanych utworów, jeśli ktoś lubi klasyczne granie z lat 80., dynamiczne, melodyjne i niezbyt mocne. Szczególnie zyskują utwory zakorzenione w dokonaniach Purpurowej rodziny, takie jak "Livin' On The Edge", ale i te już bardziej metalowe z początku kolejnej dekady, jak choćby "Evil King", też są niczego sobie. Kilka utworów powtarza się tu w różnych wersjach, co można było sobie darować, trzy ostatnie utwory koncertowe też niczym nie zach-

RECENZJE

239


wycają, a wokalista live wypada zdecydowanie słabiej. Generalnie brakuje w tym wszystkim większej dozy wyobraźni i czegoś własnego efekt to sprawne granie, ale nic ponad to. (2,5) Wojciech Chamryk

Roadwolf - Unchain the Wolf 2020 Metalizer

Roadwolf to taki hard'n'heavy w pigułce. Jeśli lubicie Mötley Crüe, Judas Priest, Accept i Iron Maiden, a nie macie czasu na słuchanie wszystkich, z czystym sumieniem możecie odpalić debiut Austriaków. Tak, to uosobienie heavymetalowego rock'n'rolla pochodzi z kraju, z którego pewnie nie znajcie wielu tego typu kapel. To wspomniane "czyste sumienie" zaspokoi zapewne Wasz głód przebojowego, energetycznego grania opartego na klasycznych riffach, ale raczej nie spełni oczekiwań "świetnej płyty", którymi obdarzyłaby Was "lektura" najbardziej przebojowych kawałków Accept czy Judas Priest. Być może, gdyby "Unchain the Wolf" wyszło w drugiej połowie lat 80., miałoby dziś status podobny do sztampowych, choć lubianych wydawnictw Sinnera czy Heaven's Gate. Wyszło jednak prawie 40 lat później i wszystko, co się na niej znajduje, już po stokroć było. Paradoks jest taki, że "Unchain the Wolf" brzmi, jak brzmi, bo przed nimi były dziesiątki podobnych, a z drugiej strony, gdyby ich nie było, to taka płyta, jak "Unchain the Wolf" w ogóle by nie powstała, bo nie byłoby się na kim wzorować. Plusem krążka jest fakt, że choć jest szalenie podręcznikowy, nie sposób odmówić mu energii, zapału muzyków i oddania klasycznym odmianom metalu. Z przyjemnością pobawiłabym się na koncercie Roadwolf! (4) Strati Royal Hell - Higher Court 2019 Pharmdown

Royal Hell to amerykański zespół, który działa od roku 2016. "Higher Court" to ich pierwsza płyta, która zawiera dość dziwną mieszankę. Przede wszystkim stwarza ona wrażenie kolażu dość szybkiego retro rocka i proto metalu, opartego na bluesowo/doomowych riffach (coś a la Sabbs z lat 70.) z pewną domieszką melodyki punka, co w sumie dało dość oryginalną miksturę. Większość takich utworów właśnie wypełnia repertuar tej

240

RECENZJE

płyty ("Screwdriver", "High Court", "Captor"). Niemniej pojawiają się również naleciałości thrash metalu, taki "All Right" fragmentami mocno kojarzy się z Metallicą z okresu "Kill'em All". Natomiast w "Future" odnajdziemy bardzo klimatyczną aurę przypominająca grunge. Za to w "Captor" bardzo wyraźnie usłyszymy inspiracje stoner rockiem. W tym kawałku znajdziemy też coś, co przypomina klimat z dokonań Danzig. Także przez siedem kompozycji przewija się sporo ciekawego, także trudno zespołowi odebrać różnorodności czy wielobarwności. Dobrym uzupełnieniem jest też wokal Matthew Peppe, który ma głos czysty, mocny i donośny. Brzmienie niby współczesne ale niesie również oldschoolową aurę. Generalnie Royal Hell kieruje swoja muzykę do zwolenników wczesnych ciężkich rockowych dźwięków i właśnie oni powinni skusić się na płytę "Higher Court". (3,5) \m/\m/

Royal Hunt - Dystopia 2020 NorthPoint

Royal Hunt istnieje od 1989 roku i cały czas prowadzony jest przez Andre Andersena. W zasadzie od początku Andre uformował styl zespołu, który oparty jest na miłości do Deep Purple i całej rodziny kapel związanych z "głęboką purpurą". Do tego szkieletu wtłoczone zostały specyficzne formy progresywnego rocka/metalu, symfoniki oraz neoklasyki, co podkreśliło oryginalność muzyki tego zespołu. Ten klimat od razu jest odczuwalny w dwóch pierwszych kompozycjach "Burn" i "The Art of Dying". Z pewnością nie są to krótkie i proste formy muzyczne. No i ta typowa aura połączona z różnorodnością budowy utworów, delicje! Do tego głos DC Coopera... bez niego Royal Hunt nie byłby tym zespołem. Całe szczęście, że wrócił do kapeli w 2011 roku. A "Dystopia" to nie tylko te dwa wymienione utwory. Reszta kompozycji jest równie fascynująca, a mowa o "The Eye of Oblivion", "Hound of the Damned", "Black Butterflies" i "Snake Eyes". Oczywiście Andre

nie byłby sobą aby nie postarał się urozmaicić swojej propozycji. Pierwsze w uszy rzucają się krótkie instrumentalne formy muzyczne, intro "Inception F451" oraz przerywniki "The Missing Page (Intermission I)" i "Midway (Intermission II)". Wszystkie utrzymane w formie podniosłej symfoniki, która wręcz zahacza o muzykę filmową. Natomiast w "Hound of the Damned" wtłoczono króciutkie ale rzucające się w uszy syntezatorowe sample. DC Cooper to wokalny prze kozak nie potrzebuje jakiegoś sztucznego wsparcia. Niemniej na "Dystopia" wspomagają go Mats Leven, Mark Boals, Henrik Brockmann, Kenny Lubcke oraz Alexandra Andersen. Co z pewnością podnosi rangę samej płyty. Niestety promo nie ma informacji, kiedy i w którym miejscu wspomniani artyści wspomagają Coopera. Niemniej pewne rzeczy dało się wyśledzić w internecie. Royal Hunt do omawianej płyty wypuściło teledysk do utworu "The Art of Dying", stąd wiem, że w tym wypadku DC wspomagał Mats Leven. Inna sprawa to w "I Used to Walk Alone" główny wokal należy do kobiety, więc to musi być Alexandra Andersen. Wspomaga ją jeszcze męski głos ale na pewno nie jest to DC Cooper. Poza tym jest to kompozycja, która mocna odstaje od reszty muzyki z "Dystopia". Utrzymana jest w konwencji, którą preferują zespoły z wokalistkami za mikrofonem czyli Within Temptation, Nighwish, Epica, Amaranthe itd. I powiem szczerze, że nie bardzo mi ona pasuje. Oprócz świetnej, perfekcyjnej i przemyślanej muzyki Royal Hunt zawsze charakteryzuje się przemyślanymi tekstami. Z pewnością tym razem jest tak samo. Do tego nienaganne brzmienie oraz produkcja i mamy typową propozycję tej formacji. Dodam jeszcze, że "Dystopia" to album, który zyskuje z każdym kolejnym przesłuchaniem. Jednak wpisuje się on też w schemat, w jaki sposób odbieram ostatnio wydawane tytuły przez Royal Hunt. Przeżywam kilkudniową ekscytację ich muzyką poczym dość szybko o niej zapominam, wracając do zespołu dopiero przy okazji wydania ich następnej pozycji. Prawdopodobnie mam pewien przesyt tym zespołem. Niemniej więżę, że przyjdzie taki dzień, że cała jego muzyka wejdzie na moja tzw. tapetę. (4,5) \m/\m/ Runemaster - Wanderer 2020 Rafchild

Ten szkocki kwartet miał więcej przerw i upadków niż wzlotów, ale tak pechowy dla muzyki rok 2020 okazał się w jego przypadku całkiem udany, skoro zaowocował premierą debiutanckiego albumu. Można bowiem wydawać kolejne EP-ki czy kompilacje, ale to stu-

dyjny materiał długogrający jest wciąż, mimo spadku znaczenia albumu jako całości, celem większości zespołów. Runemaster czekali na "Wanderer" kilkanaście lat, ale było warto, a efekt końcowy to blisko godzina surowego, mrocznego heavy metalu, muzycznie zakorzenionego w latach 80. i czerpiącego w warstwie tekstowej z nordyckiej mitologii. Szkoci są kwalifikowani jako jeden z zespołów rosnącego w siłę z każdym miesiącem nurtu New Wave Of Traditional Heavy Metal, ale to jednak zbytnie uproszczenie, bo słychać w tych długich kompozycjach echa zarówno wczesnego NWOBHM z lat 70./80., jak też epickiego etapu Bathory, a do tego mocne, blackowe akcenty, zwłaszcza w "Ascendant Lunar Runes". Rezultaty są bardziej niż udane, szczególnie w patetycznym "Helm Of Awe" i posępnym "Hagalaz", ale "Wanderer" to płyta, która broni się przede wszystkim jako całość i tak też powinna być odbierana. (4,5) Wojciech Chamryk

Sainted Sinners - Unlocked & Reloaded 2020 El Puerto

Ten doświadczony, złożony z samych wyjadaczy, zespół, zżyna na swym trzecim albumie przede wszystkim z Led Zeppelin, a nowy w składzie wokalista Iacopo "Jack" Meille (od kilkunastu lat śpiewa też w Tygers Of Pan Tang, legendzie nurtu NWOBHM), z Roberta Planta. Taki patent na karierę nie jest niczym nowym, co potwierdza się od ponad 30 lat (Kingdom Come, etc.), ale są jednak pewne granice. Tymczasem słucham takiego "The Hammer Of The Gods", "Farewell To Kings" czy "I Can't Wait", drapię się po resztkach czupryny i myślę: Zeppelini czy Sainted Sinners? I wychodzi, że chyba jednak Page, Plant i spółka... Mamy tu też nawiązania do dokonań Uriah Heep ("Standing On Top") czy w kilku innych utworach innych gigantów hard rocka, pojawia się przebojowość AOR lat 80. ("Call It Love"), echa bluesa ("40 Years") czy zadziorność klasycznego rock 'n' rolla ("Wall Of


Sound"), ale cały czas mam wrażenie, że słucham zupełnie innego zespołu niż bohaterowie niniejszej recenzji. Chyba najbliżej osiągnięcia własnego brzmienia Sainted Sinners są w siarczystym openerze "Same Ol' Song" i w "Stone Cold Sober" (świetne partie organów i fortepianowe solo) ale cała reszta, pomimo świetnego wykonania, pasuje jednak pod określenie cover/ tribute band. (3) Wojciech Chamryk

Sanity Control - War Of Life 2020 Seeing Red Records/Selfmadegod

Niby debiutanci, bo wydali niedawno pierwszą płytę, ale Sanity Control tworzą doświadczeni muzycy, znani choćby z Sunrise, Czerni czy So Slow. Tu grają jednak zupełnie inaczej, łojąc surowy thrash/crossover, a żaden z ośmiu utworów nie przekracza trzech minut. Od razu nasuwają się skojarzenia z S.O.D. czy Cryptic Slaughter, a do tego Sanity Control chętnie sięgają też do rozwiązań typowych dla punka czy hardcore, inspiracji choćby Broken Bones czy Crumbsuckers. Jest więc ostro i bardzo szybko, ale w starym stylu, bez nawiązań do metalu ekstremalnego, a całość, chociaż nad wyraz intensywna, jest też na swój sposób melodyjna, mimo wrzaskliwej maniery wokalisty. Słychać też, że aranżacyjny minimalizm nie jest w żadnym razie koniecznością, wynikającą z braku umiejętności - panowie grają ostro i prosto, bo tak chcą, co potwierdzają bardziej zaawansowane "Swarm" czy "Enough". Akurat ja pozostanę przy So Slow, nie wątpię jednak, że "War Of Life" znajdzie zwolenników, którzy chętnie włączą do swych zbiorów CD lub LP, ten ostatni wydany w dwóch wersjach kolorystycznych. (4) Wojciech Chamryk

Sankt Velten - The Discreet Charm Of Evil 2019 Scare

Gitarzysta Darkness Arnd Klink ma od kilku lat solowy projekt Sankt Velten, który w ubiegłym roku doczekał się debiutanckiego

albumu. "The Discreet Charm Of Evil" na pewno ucieszy fanów ostrego heavy z elemenatami thrashu i z posmakiem horroru - nie bez powodu niektóre utwory, jak choćby "I Won't Die Again" czy "Gods For Sale", mogą kojarzyć się z najlepszymi płytami Alice'a Coopera. Killerów zresztą tu nie brakuje: niepokojący opener "Dancing In Purgatory" zaczyna stawkę, zaraz po nim uderza zaś singlowy "Sex In A Microwave" z równie wyrazistym i nośnym refrenem. Dobrym pomysłem było też zaangażowanie dodatkowej wokalistki, bo Catharina Demonica nie ogranicza się tylko do chórków, śpiewając razem z Sankt Veltenem w duecie ("The Discreet Charm Of Evil") i ubarwiając swym czystym głosem refreny ("Warporn"). Demoniczny głos lidera, odpowiedzialnego również za partie gitar i basu (tylko bębny nagrał ktoś inny, świetny nawiasem mówiąc drummer, Eldar Ibrahimović) sam broni się jednak równie dobrze (na poły balladowy "Back Into The Fire", siarczysty "Postcards From Hell"), a całość "The Discreet Charm Of Evil" mogę bez wahania polecić zwolennikom konkretnego grania. (5) Wojciech Chamryk

Schizophrenia - Voices 2020 Self-Released

W latach 2010 - 2016 działał w Belgii thrash metalowy Hämmerhead. Zostawili po sobie dwie EPki "Faster Than Lightning" (2013) oraz "The Doom That Came to Sarnath" (2014). W roku 2016 część muzyków byłego już Hämmerhead zakłada kolejna formację nazwaną Schizophrenia a ich pierwszym wydawnictwem jest EPka "Voices". Na tej płytce możemy usłyszeć bardzo wściekłą wersję thrash metalu i to z pewnymi naleciałościami death metalu. Może to w jakiś sposób kojarzyć się z Kreatorem, Protectorem, Demolition Hammer czy Massacre. W każdym razie w wykonaniu Belgów jest to wręcz wyśmienite. Wszystkie nagrania w obroty bierze rozpędzona i rozwścieczona perkusja - w roli głównej pałker znany z Bütcher, Lorenzo Vissol - a wspomagają ją cięte i potężne gitary w wykonaniu Romeo Promos Promopoulosa i Marty Van Kerckhovena. Jednak w tym chaosie wyraźnie słyszalny jest również bas. Natomiast całego klimatu nadaje wrzaskliwy i skrzekliwy głos wokalisty a zarazem basisty, Ricky Mandozzi. Jest też w nim coś z

lekkiego growlu, albo to tylko moje wrażenie. Wszystkie kawałki są świetnie wymyślone i zagrane. Mimo pozoru chaosu są perfekcyjnie zaplanowane. Nastawione na bezpośredniość ale poukładane z sensem. Z tym podejściem zgrywają się partie popisów solowych. Są sporadyczne i krótkie, a w sztandarowym "Schizophrenia" solówka ma wręcz wirtuozerski posmak. Niemniej rządzą tu siarczyste i ogniste riffy. Myślę, że fani thrashu bardzo szybko odnajdą się w propozycji Belgów. Po prostu trzeba mieć ich na oku. (4,7) \m/\m/

Shaark - Deathonation 2020 Slovak Metal Army

Czesi ocknęli się z długiego uśpienia, wydając po blisko 14 latach milczenia piąty album. "Deathonation" ucieszy na pewno nabywców tych 500 wytłoczonych kompaktów, może drugie tyle zwolenników streamingu/muzyki dostępnej w sieci, ale tak na dobrą sprawę to płyta jakich ukazały się wcześniej tysiące, jeśli nie lepiej. Shaark grają bowiem thrash ani gorzej, ani lepiej od wielu innych zespołów, co zważywszy na staż zespołu, sięgający jeszcze początku lat 90., od razu brzmi niczym wyrok. Poprawność w roku 2021 nie jest przecież niczym nadzwyczajnym, a na "Deathonation" natężenie kompozytorskich i aranżacyjnych schematów przybrało już takie rozmiary, że z każdym kolejnym utworem odczuwam tylko coraz większe znużenie i znudzenie. Owszem, łoją jak trzeba, perkusista jest hiperszybki, wokalista opanował ultraniski growling, ale to wszystko już było, w dodatku na płytach wielu innych zespołów. Bonusowy cover "Speed King" Deep Purple też niczego tu nie wnosi, chociaż muszę przyznać, że bije na głowę seryjne przeróbki klasyki w wykonaniu Six Feet Under. (2) Wojciech Chamryk Shadow Tribe - Reality Unveiled 2020 Pride & Joy Music

Shadow Tribe to kapela założona przez Finów, Marko Pukkila, basistę znanego z kapel Altaria i Stargazery oraz Kimmo Perämäki, wokalistę takich kapel jak Celesty, Spiritus Mortis i Masquerade. Muzyka, która znalazła się na ich debiucie, "Reality Unveiled", to oczywiście melodyjny power metal porównywalny do do-

konań Stratovarius, Thunderstone, Altaria czy Celesti. Niemniej nie ma w niej niczego co by od razu porywało czy też wzbudzało ekscytację. Bardziej propozycja Marko i Kimmo jawi się jako dawka bardzo solidnego melodyjnego grania. Kompozycje są konkretne, zgrabne, melodyjne acz z mocą, z typową dawką gitar oraz klawiszowym tłem, które jednak potrafi zachować proporcje i nie jest upierdliwe jak to czasami bywa w tej muzyce. Fani melodyjnego - aczkolwiek nie przesłodzonego - power metalu odnajdą się na "Reality Unveiled" bez większych problemów. Ba, nawet znajdą bardziej intrygujące momenty, jak chwytliwy z ciekawym klimatem, "Instant Heaven" oraz mocno wpadający w ucho acz z charakterem, "Many Tears To Go". Choć z pewnością znajdą się tacy, na których ta muzyka nie zrobi wrażenia. Ten rynek już dawno przekroczył swoje apogeum. Nie pomaga świetna gra muzyków, wyśmienita produkcja czy perfekcyjne brzmienia, ponieważ to też od dawna jest standardem. Przed laty nastąpił przesyt takim graniem. W tejże muzyce trzeba pewnego błysku czy też boskiej ingerencji aby wzbudziła większą uwagę. Niemniej nie można niedoceniać umiejętności, talentu, potencjału czy tez profesjonalizmu muzyków Shadow Tribe, którzy przygotowali dobry album, choć jak wspomniałem teraz to tylko bardzo solidna dawka melodyjnego power metalu. (3,5) \m/\m/

Shadow Warrior - I Am The Thunder 2020 Ossuary

Debiutancki album "Cyberblade" formacji Shadow Warrior promuje singiel "I Am The Thunder". I nie jest to jakiś cyfrowy plik, dostępny wyłącznie w serwisach streamingowych, ale winylowa, najprawdziwsza płyta w siedmiocalowym formacie. Wydanie jest bardzo staranne: efektowna koperta z grubszego kartonu, dwustronna, barwna wkładka, a krążek umieszczono w czarnej kopercie wewnętrznej. To ostatnie nie jest, wbrew pozorom

RECENZJE

241


normą, bo w singlu Kasabian, który ostatnio nabyłem, już jej zabrakło, zresztą w latach 80. wiele singli i nawet 12"EP też było pozbawionych tej dodatkowej ochrony płyty. "I Am The Thunder" dostępna jest w kilku kolorach, mnie trafił się clear. Ale to w sumie, chociaż miłe, to jedank tylko dodatki ważna jest jakość muzyczna tego materiału, a jak już pisałem wcześniej Shadow Warrior nad wyraz sprawie gra tradycyjny heavy metal, taki w brytyjskim, inspirowanym nurtem NWOBHM, wydaniu. Singlowy numer autorski "I Am The Thunder" jest nie tylko surowy i dynamiczny, ale ma też kilka haczyków, choćby w postaci basowych pochodów czy nawet partii solowych tego instrumentu, granych na przemian z gitar; nośny refren też jest sporym atutem. Cover "Flight Of Iron Pegasus" Metalucifer ze strony B to nie tylko ciekawostka, zarejstrowana latem tego roku podczas pandemicznej akcji #RockOutSessions: aż po iluś latach niesłuchania włączyłem LP "Heavy Metal Chainsaw" Japończyków, by utwierdzić się w przekonaniu, że wersja lubelskiej grupy jest ciekawsza, bardziej zwarta i nie tak bałaganiarska jak oryginał. Myślę jednak, że nie tylko z powodu nagrania utworu tamtejszej grupy akcje Shadow Warrior w Japonii stoją tak wysoko; może więc doczekamy się ogólnoświatowego sukcesu polskiego zespołu, grającego również klasyczny metal? (4,5) Wojciech Chamryk

Shardana - Milli Annos 2020 Rafchild

Jak na zespół istniejący od kilkunastu lat Shardana mają zaskakująco mało do zaoferowania. Black/ thrash/folk/epicki metal w ich wykonaniu jest tak nudny i przewidywalny, że czasem łapię się na tym, że to prostu niemożliwe, żeby muzycy ze sporym doświadczeniem i potrafiący przecież grać, firmowali takiego gniota. Ale jednak, dlatego na ich drugim albumie przeważają jałowe, puste dźwięki, z których absolutnie nic nie wynika - może poza wnioskiem, że "Milli Annos" równie dobrze mogłaby nie powstać. W sumie najciekawiej brzmią tu utwory jednorodne stylistycznie, jak blackowy "Echoes" czy folkowy "Inghitzu", ale próby łączenia ich w jednej kompozycji rażą już nieporadnością. Sporo tu również poronionych pomysłów aranżacyjnych: na przykład w "Bastard

242

RECENZJE

Blood" melodyjna solówka zostaje "przykryta" obłędnym rykiem Aarona Tolu, a rachityczne chórki w "Bellum Sardum" mogą co najwyżej rozbawić. Dziękuję, poproszę o coś ciekawszego. (1) Wojciech Chamryk

Significant Point - Into the Storm 2021 Dying Victims

Jeżeli również uważacie, że Judas Priest "Unleashed in the East" jest najlepszą płytą nagraną w XX wieku w Japonii, to zachodzi spore prawdopodobieństwo, że Significant Point "Into the Storm" będzie pełnić taką rolę dla obecnego stulecia. Tutaj również mamy do czynienia z pierwotną energią ostrego heavy/speed metalu okraszoną podwójnymi atakami gitarowymi oraz przenikliwym, wysokim śpiewem. Jako podobieństwo można również wskazać, że zarówno na "Into The Storm", jak i na "Unleashed in the East" złożyło się 10 lat metalowej innowacji gra-nie tradycyjnego heavy metalu jest w pewnym sensie innowacyjne dla współczesnej Japonii, dlatego że mało kto tam to robi. Significant Point zdołało już wypracować własną, spójną tożsamość muzyczną. Początkowo pomyślałem, że kluczem do jej uchwycenia jest bunt przeciw otaczającej muzyków kawaii, czyli przesłodzonej kiczowatej estetyki w japońskiej kulturze, rozrywce, ubiorze, sposobie bycia. Spójrzcie choćby na utrzymaną w ponurych barwach okładkę, posłuchajcie jak agresywnie grają, zauważcie że nazwa "significant point" oznacza w dosłownym tłumaczeniu "znaczący punkt" (kontrast wobec kiczu). Sam gatunek heavy metal powstał przecież jako bunt wobec otaczającego mainstreamu. Ku mojemu zaskoczeniu, ze słów gitarzysty Gou wywnioskowałem jednak, że jego kapela niekoniecznie chce się przeciw czemukolwiek buntować. Zamysł na nazwę Significant Point odnosił się do oficjalnie akceptowanej nauki, natomiast przeciwwagą do ich muzycznej agresji jest melodyjność a wręcz w jednym utworze zaczerpnięto z japońskiego pop (chodzi o gatunek Enka i śpiew Kobushi). Nie zapominajmy też, że do japońskiego mainstreamu należy kultura jakości - bez wnikania teraz w szczegóły, wystarczy wspomnieć jakiego mają tam bzika na punkcie keizen (nieustanne doskonalenie metod pracy). Konsekwentnie, Gou powiedział mi, że Significant Point z ni-

kim się nie ściga, lecz stara się być każdego dnia lepszym zespołem niż był wczoraj. Pierwotna iskra energii jest impulsem do takiego heavy metalowego grania, ale poszczególne kompozycje i motywy są osadzone w dobrze znanych, akceptowanych i szczerze cenionych strukturach. Niesamowite solo w tytułowym numerze? Muzyka klasyczna. Speed metal? No tak, ale inspirowany zespołami sprzed czterech dekad. Rzadko spotykany sposób ekspresji w całym studwudziestu - milionowym kraju? Przecież tak się gra w Ameryce i w Europie a Japonia nie od tygodnia jest otwarta na świat. W niniejszej recenzji nie biorę pod lupę poszczególnych utworów, ale każdy z nich jest odrębnym dziełem, "Into the Storm" z założenia nie miał być i nie jest albumem koncepcyjnym. Jest tam wiele wspaniałych i różnorodnych warstw do odkrywania przez uważnych słuchaczy. Mankamentem jest brak stałego wokalisty. Na płycie zaśpiewał gość. Dobrze wywiązał się ze swojego zadania, ale jednak stawia to potencjał debiutu pod dużym znakiem zapytania. Co przyniesie przyszłość? Czy Significant Point znajdzie odpowiednią osobę, aby w ogóle kontynuować obrany kurs? Wydawanie debiutanckiej płyty po dziesięciu latach bez stałego śpiewaka na pokładzie, może budzić obawę, czy nowi fani nie zawiodą się po pierwszym wzbudzeniu sympatii, stąd końcowa uwaga: słuchajcie na własną odpowiedzialność. Mam nadzieję postawić piątkę z czystym sumieniem następcy "Into the Storm". (4,5) Sam O'Black

Silius - Worsphip To Extinction 2020 ROAR! Rock of Angels

Austriacy z Silius proponują na swym drugim albumie poprawny groove/thrash metal. Wydawca podkreśla, że grali na Wacken, ale nie sądzę, by byli tam gwiazdą i pewnie upłyną jeszcze lata, jeśli coś takiego mogłoby stać się czymś realnym. Problem z "Worsphip To Extinction" mam taki, że z jednej strony nie ma się tu do czego za bardzo przyczepić, ale też nie ma żadnych powodów do zachwytu. Jest więc średnio, jak już wspomniałem poprawnie. Weźmy opener "Worship": szybki, dynamiczny numer z intensywnymi bębnami i solidnym riffowaniem, ostro wywrzeszczany; niby więc wszystko się zgadza, ale nic nie zapada w pamięci, nie zaskakuje. Ten schemat

przeważa niestety na tej płycie, chociaż dostrzegam próby urozmaiceń, bo "Abominate" jest bardziej melodyjny, "Venom Baptism" stopniowo się rozwija, a "Drowning" to ballada, nawet niezła. Jednak jako całość "Worsphip To Extinction" w żadnym razie nie jest "demolishing machine", przynajmniej nie na tym etapie. (2,5) Wojciech Chamryk

Sirenia - Riddles, Ruins & Revelations 2021 Napalm

Sirenia to kapela jedna z wielu. Takie Epica, Amaranthe, Tristania, Temperance, Visions of Atlantis, Amberian Dawn, nie mówiąc o Nightwish czy Within Temptation to jedynie czubek olbrzymiej góry lodowej, zwanej melodyjnym symfonicznym power metanalem z dzierlatką za mikrofonem. Ten nurt dawno zlał mi się w całość, jedynie z rzadka jakaś płyta leciutko wychyli się nad przeciętność. Najgorsza w tym jest świadomość, że te wszystkie formacje przygotowują muzykę pod każdym względem na najwyższy, profesjonalny poziomie, więc ciężko mi jest je bezwzględnie krytykować. Tym bardziej, że i tak we wszystkim szukam jakiegoś pozytywu. Poza tym, nurt ten ma naprawdę olbrzymią grupę zwolenników. Im taka muzyka podoba się i słuchają płyt tych formacji - w każdych ilościach - z zapartym tchem, tak jak ja progresywnego metalu czy tradycyjnego heavy metalu. Pod względem kompozycji Sirenia na "Riddles, Ruins & Revelations" prezentuje się całkiem ciekawie. Większość utworów jest złożona, z wieloma motywami, dość emocjonalna, choć również z pomysłem aby zbudować wrażenie bezpośredniości. Sporo w tej muzyce nowoczesnych motywów, szczególnie w partiach gitary oraz klawiszach, które często wykorzystują nieznośne sample. Dość często do pięknego wokalu Emmanuelle Zoldan mamy również dodany growl Mortena Velanda. Pomysł na tę chwilę dość wyświechtany i jak dla mnie coraz mniej atrakcyjny. No ale cóż, jak jest się liderem to można wszystko, nie tylko growlować czy też męczyć słuchacza samplami, ale także budować elektroniczne tło uniwersum. Irytujące jest też to, że te kapele ostatnio dość często spoufalają się z disco. Sirenia dla przykładu sięgnęła po hiciorek "Wchłaniasz, wchła-niasz"... yyy... "Voyage, voyage" niejakiej


grupy Desireless. Za to gitarzysta Nils Courbaron choć riffuje i brzmi dość nowocześnie to świetnie potrafi zagrać solówki, które faktycznie są ozdobą większości kawałków. Do pozytywów zaliczyłbym również dość mocarne brzmienie perkusji oraz grę pałkera Michaela Brusha. Fani nurtu będą ogólnie zadowoleni zawartością "Riddles, Ruins & Revelations" i postawią jej dość wysoką ocenę. Może jakaś tam część przyczepi się do jakiś szczegółów, ale z pewnością nie wpłynie to na ogólną krytykę. Niestety dla mnie, jak na początku wspomniałem płyta jest jedną z wielu i nic więcej. (3). \m/\m/

Skeleton Pit - Lust To Lynch 2020 Black Sunset/MDD

"Lust To Lynch" potwierdza, że thrash w Niemczech wciąż trzyma się nieźle, by nie powiedzieć bardzo dobrze. Zresztą od Skeleton Pit można w sumie wymagać więcej niż od statystycznego debiutanta, bo istnieją od dobrych 15 lat, wcześniej jako Pissdolls, a pod obecną nazwą wydają już drugi album. Przebili na nim poziom debiutanckiego "Chaos At The Mosh-Reactor", co też nie dziwi, skoro pracowali nad tym materiałem kilka lat, proponując urozmaicony, energetyczny thrash metal starej szkoły. Czasem wręcz ekstremalny, tak jak w szaleńczym "Thrashorcism", w którym Lizzard Chandler rozpędza się tak, jakby grał w blackowym zespole, ale w większości pozostałych numerów już jednak typowy dla lat 80. Mamy tu więc sporo łupanki na najwyższych obrotach ("Skullsolitting Attack" rządzi!), ale też bardziej melodyjne partie i skandowane chóralnie refreny, dzięki którym histeryczna maniera Patricka Bauera staje się bardziej znośna. Dobrymi przykładami takiego podejścia są stylowe utwory "Plague Of Violence" i najdłuższy na tej płycie, blisko siedmiominutowy, zróżnicowany "The Evil Horde", ukazujące, że chociaż Skeleton Pit wciąż uwielbiają przyłoić na 150% mocy, tak jak choćby w "Last Blood", to mają też sprecyzowaną wizję rozwoju. (4) Wojciech Chamryk Snowy White And The White Flames - Something On Me 2020 Snowy White

Ten wybitny gitarzysta wydał w roku ubiegłym udany album "The

Situation", a najpewniej lockdown sprawił, że szybko przygotował kolejny, równie ciekawy. Od razu uprzedzę, że nie ma na tej płycie drugiego "Bird Of Paradise", jednak jej zawartość na pewno przypadnie do gustu nie tylko fanom bluesa i blues rocka, ale też Dire Straits czy Pink Floyd. Dawny współpracownik tej grupy, jak też uczestnik solowych projektów jej muzyków, gra bowiem na "Something On Me" nad wyraz stylowo, kompozycje są oszczędne, ale robią wrażenie, a już gitarowe solówki to po prostu mistrzostwo świata. Zresztą White już na okładce pokazuje co jest dla niego najważniejsze, demonstrując przy tym sporą skromność. Jest też przekorny, co objawia się w tytule instrumentalnej kompozycji "Commercial Suicide" - na pewno powrót do muzyki z czasów pierwszej połowy lat 80. i albumu "White Flames" byłby dla niego bardziej opłacalny finansowo. Gitarzysta od lat preferuje jednak bluesa, którego gitarowe brzmienie wzbogacają czasem, jak we wspomnianym wyżej utworze lub w "One More Traveller", organy oraz fortepian ("I Wish I Could"). To jednak gitara White'a nadaje tym kompozycjom niepowtarzalności, a nawet ponadczasowości, szczególnie w "Another Blue Night", "Ain't Gonna Lean On You" z długą solówką czy w klimatycznym "It's Only The Blues". Słychać, że czas miał wpływ na jego głos (artysta ma już 72 lata), ale na gitarze wciąż gra tak, że czapki z głów! (5) Wojciech Chamryk

ciągu dwóch lat wydali kilka udanych EP-ek. Niestety skład, z przyczyn osobistych, opuścił perkusista. Na szczęście szybko znalazło się zastępstwo. I tak w 2020 pod koniec listopada dostajemy pierwszy długograj tego nowego składu. "Genesis XIX", to porządna dawka brutalnego thrash metalu. Mamy tutaj intro używane przez zespół wiele lat temu, jako otwieracz koncertów. Przechodzi one w wściekły "Sodom & Gomorrah". Utwór ten od razu rzuca skojarzenie na "Sodomy and Lust" znany z pierwszego wydawnictwa na jakim pojawił się Frank, takie mrugnięcie do fanów. Zresztą Pan Czarnypłomień robi tutaj wyśmienitą robotę. Gitary brzmią potężnie, agresywnie i jadowicie. Praktycznie przez cały album tną równo. Yorck Segatz, mimo młodego wieku udowadnia, że jest już sprawnym kompozytorem i ma swój styl. Właśnie ta mieszanka stylów obu panów jest interesująca. Z łatwością możemy wychwycić, który riff kto napisał. Nie mam mowy tutaj o braniu jeńców. Perkusja chyba od dawna na albumach Sodom nie była tak zróżnicowana i mocarna. A sam Tom drze mordę jak za najlepszych lat i udowadnia, że mimo upływu lat dalej w tym, co robi jest najlepszy na tym kontynencie. Muzycznie mamy tutaj pełnooktanowy, jadowity thrash. Momentami mamy skręty w stronę rock'n'rolla, lecz dalej nie traci to na swojej brutalności. Nawet kiedy bliżej tutaj do heavy niż thrashu jest gęsto i brutalnie. Lirycznie Tom dalej zafascynowany jest wojną i tematykami biblijnymi. Pojawia się tutaj też tekst o eutanazji i wolności. Zespół wprost mówi, że każdy z nas powinien decydować sam za siebie. Nie czekałem na ten album a pozytywnie się zaskoczyłem. Nie wiem czy w thrash metalu w tym roku wyszło albo wyjdzie coś co może być lepsze niż niemiecka maszyna do zabijania zwana Sodom. Polecam. (4,5)

kę wspomnianego melodyjnego metalu z jego elementami symfonicznymi, jak i progresywnymi, a także z bardziej konwencjonalnym heavy czy też power metalem. W sumie daje to ciekawy kolaż, z którym można spędzić parę miłych chwil. Kompozycje dobre, sensownie ułożone, czy to przy tych bardziej złożonych czy też bezpośrednich formach. Muzycy bardzo dobrze sprawdzają się w podniosłych i melancholijnych a la symfonicznych utworach typu "Echoes Of Existence", a także w tych bardziej bezpośrednich heavy/power metalowych fragmentach jak "Empiyre of Stones". Jednak w słuchaniu "Mirrored Revenge" trochę przeszkadza to rozstrzelenie stylistycznie, bowiem w ten sposób trudno złapać klimat tego albumu. Myślę, że muzycy z następnym albumem powinni zdecydowanie określić, którą ze stylistyk wybierają. Być może już wybrali i będzie to takie granie jak na rozpoczynającym "Vixen of Virtue", bardzo dynamicznym, nowocześnie brzmiącym melodyjnym metalu z mocnym i intensywnym wokalem Lisy Skinner. Czego z resztą jest najwięcej na tym krążku. Na płycie świetnie prezentują się muzycy, ich robota jest wręcz znakomita. Na uwagę zasługuje również producent i inżynier dźwięku Tom Mac Lean - były muzyk Haken - który wspomógł kapele swoją grą na basie a także aranżując fragmenty z orkiestracjami. Wypada też rozszerzyć wypowiedź o Lisie, która lubi śpiewać mocno i melodyjnie ale z łatwością potrafi zaśpiewać bardziej melancholijnie czy nawet operowo. "Mirrored Revenge" to dobry początek, prezentujący potencjał formacji i tylko od nich zależy, co z tym dalej zrobią. Oby dobrze wybrali i dołożyli do tego jeszcze więcej talentu i pasji. (3,5) \m/\m/

Kacper Hawryluk

SpeedKiller -Midnight Vampire 2020 Hellprod/Edged Circle

Sodom - Genesis XIX 2020 Steamhammer/SPV

Kiedy w 2018 Tom Angelripper postanowił pozbyć się wszystkich muzyków z Sodom, nie wiedziałem, co będzie dalej z tym zespołem. Zresztą jakoś mnie to też nie interesowało za bardzo. Moje serduszko zabiło szybciej dopiero kiedy oznajmiono, że do składu wraca Frank Blackfire. Do tego w zespole pojawiła się druga gitara i założony perkusista znany chociażby z Asphyx. Skład cudo i tak w prze-

Sorceress Of Sin - Mirrored Revenge 2020 - Self-Released

Sorceress Of Sin to świeżynka prosto z Anglii. Powstali w 2020 roku i w tym samym roku wypuścili swój debiut "Mirrored Revenge". Muzycznie to przede wszystkim powszechnie lubiany melodyjny metal z panią za mikrofonem w lekko nowoczesnej oprawie. Niemniej znajdziemy w niej mieszan-

Jest ich czterech, mają 17-19 lat, są z Brazylii, grają siarczysty black/ thrash metal, a "Midnight Vampire" jest ich debiutancką EP-ką. Co prawda to aż siedem utworów, więc określenie MLP byłoby bardziej adekwatne, ale nie ma o co kruszyć kopii, bo chłopaki radzą sobie naprawdę nieźle. Słychać, że są totalnie zafiksowani na punkcie zespołów z lat 80., od Sarcófago do Destruction, a i bardziej współczesny black też musiał być w kręgu ich zainteresowań. Efekt

RECENZJE

243


to bardzo intensywny i dynamiczny materiał, w którym ekstremalne zrywy płynnie przechodzą w bardziej melodyjne ("Valley Of Death") lub tradycyjnie metalowe partie ("Suicide Hell"). Mocnym punktem jest też szaleńczy, speedmetalowy numer tytułowy z zaskakującym, doomowym zwolnieniem oraz mroczny, szybki, ale też melodyjny "Circles of Blood" - wygląda na to, że SpeedKiller powinni w miarę szybko brać się za nagranie pierwszego albumu, bo są już do tego gotowi. (5) Wojciech Chamryk

Stallion - Christmatized 2020 Glory Stables

Stallion "Christmatized" to specjalne wydawnictwo świąteczne, zawierające obok płyty winylowej wiele pozamuzycznych dodatków: bożonarodzeniowy sweter, dwie lampki na choinkę, naszywkę, kilka świątecznych ciasteczek w kształcie konia oraz kartkę z autografem. Osoby zainteresowane sprawdzeniem, jak to wygląda, zachęcam do zajrzenia na profil Facebook Stallion, ponieważ umieścili tam mnóstwo zdjęć (nadesłanych przez fanów) z owymi dodatkami. Na zawartość muzyczną składa się jeden autorski utwór Stallion "Santa (Can You Hear Me)" oraz interpretacje kilku utworów innych kompozytorów - "No Presents For Christmas" (King Diamond), "All I want for Christmas is You" (Mariah Carey), "Happy Xmas - War is Over" (John Lennon), "Wonderful Christmas Time" (Paul McCartney) i "Let it Snow! Let it Snow! Let it Snow!" (Sammy Cahn and Jule Styne). Heavy metalowe aranżacje zostały przyozdobione nastrojowymi dodatkami, które nie pozwalają zapomnieć, że nie mamy do czynienia z typowym albumem Stallion (np. dzwonki, śmiech Świętego Mikołaja). Dziwnie słucha się tego w pozaświątecznym okresie. Intencją zespołu było ewidentnie wzbogacenie fanom doświadczenia Bożego Narodzenia 2020, aby wyrwać ich z marazmu wywołanego przez restrykcje. Jest to jednak ulga pozorna i tymczasowa, a po sylwestrze niewiele z tego wydawnictwa pozostaje. Heavy metal to muzyka ponadczasowa, ale nie w przypadku "Christmatized", bo tutaj jest na odwrót - bardzo sezonowo. Piosenka "Santa (Can You Hear Me)" jest dla mnie osobiście irytująca, chociaż przyznam, że nie brakuje jej energii i entuzjazmu, a kiedy pokazałem to znajomemu

244

RECENZJE

metalowcowi (na początku kwietnia 2021), odparł, że solidnie zbudziło go to po ciężkiej nocy i dobrze było posłuchać z rana. Główna melodia pasuje do festynowej (bo przecież nie religijnej) konwencji. Nie brakło też ostrej solówki, solidnie tłuczącej perkusji i gitarowej ściany dźwięku. Zagrali i zabrzmieli rzetelnie. Przeróbka "No Presents For Christmas" wiadomo kogo wypadła solidnie, zwłaszcza pod względem dynamiki oraz wokalnie. Odnośnie pozostałych coverów, Stallion przemyślał sprawę i postarał się je zrobić na metalowo, także podejrzewam, że niektórzy metalowcy wolą takie wersje od oryginałów. Z drugiej strony, taka melodyka może być przez kogoś odebrana jako tandetna i naiwnie słodka, czyli Stallion miał jaja i odwagę, żeby taką niestandardową EPkę wstawić do swojej dyskografii. Tak to czuli, sami tak chcieli; ze względu na mocno limitowaną liczbę dostępnych egzemplarzy (250) na pewno nie kierowali się portfelem; raczej zainwestowali czas i włożyli wysiłek z jasnymi intencjami aby osiągnąć to, co w głębi duszy uważali za warte zachodu. Wierzę, że niektórym osobom przyjemnie będzie sięgnąć po "Christmatized" np. w drugiej połowie grudnia 2021, i jeżeli Wy też tak macie, to nie oglądajcie się na opinie innych, tylko korzystajcie (jest jeszcze dostępna wersja cyfrowa EP, m.in. na Bandcamp'ie Stallion). Z mojej strony subiektywne (2.5)

równanie Star Insight do Therion, jednak ogólny ich przekaz jak dla mnie leży w pierwszej grupie kapel, które wymieniłem. Generalnie reszta elementów typu kompozycje, wykonanie, brzmienie i produkcja najbardziej pasują mi do symfonicznego power metalu. Trzymają one wszystkie dobre standardy znane właśnie z tego stylu, a że wokale też skrzeczą, to w tej estetyce przecież nic nowego. Dość często wykorzystywano ten zabieg do jeszcze większej ekspresji tego nurtu. Niestety w wypadku "Across The Galaxy" jest to przekleństwem, bo takiej muzy na tej scenie jest na pęczki, a wspomniany męski skrzek nie jest żadną tam atrakcją, czy czynnikiem, który mocno podnosi walory propozycji Star Insight. Po prostu jest to kolejny dobry album, acz niewiele różniący się od całego zalewu podobnych wydawnictw z tej sceny. Jeżeli ktoś go wybierze to, zagrają tu bardzo indywidualnie czynniki poczucia estetyki. Wątpię aby ten album i Star Insight zaistnieli w szerszym wymiarze ale nie czuję do końca tej estetyki, więc mogę się mylić. Na wszelki wypadek sprawdźcie "Across The Galaxy" a ja mu teraz daję (3) \m/\m/

Sam O'Black

Starbynary - Divina Commedia: Paradiso 2020 Art Gates

Star Insight - Across The Galaxy 2020 Inverse

Star Insight to Fiński zespół, który istnieje od 2005 roku, a "Across The Galaxy" to ich drugi pełny album z 2020 roku. Formacja do tej pory w szerszej przestrzeni funkcjonuje jako kapela grająca melodyjny, symfoniczny death metal, zaś sami muzycy określają swoja muzykę jako space black metal. Obrazuje to, jak bardzo cienka linia jest między stylami, a także między wyobrażeniami, jak te style powinny brzmieć. Tym bardziej, że ja słuchając krążek "Across The Galaxy", ich muzykę określiłbym jako melodyjny symfoniczny power metal z panią na wokalu, gdzie męski skrzek egzystuje na równych warunkach z jej śpiewem. Samą płytę bardziej porównywałbym do dokonań Nightwish, Epiki niż Cradle of Filth czy Dimmu Borgir. Pewnym wyjściem byłoby po-

Starbynary to przedstawiciel włoskiego progresywnego power metalu, który istnieje od 2013 roku. "Divina Commedia: Paradiso" to ich czwarty studyjny album, który jest ostatnią częścią trylogii "Divina Commedia" opartej na poemacie Dantego Alighieri "Boska komedia". Włosi jak to w takiej muzyce posługują się kolarzem wielu stylów nadając muzyce całe mnóstwo kolorów i odcieni, a także emocji i klimatów. Wszystko jest dopracowane, przemyślane, znakomicie zaaranżowane i generalnie dopieszczone. Fan takiego grania znajdzie wiele elementów i szczegółów, które go zachwycą, zaintrygują i ogólnie wciągną w muzyczny świat Starbynary. Dodatkowym elemencikiem, którego nie maja inne zespoły, a przemawiającym za Włochami to fragmenty po włosku, z pewnością sięgające po oryginalne cytaty z poematu Dantego. Coraz trudniej opisywać mi takie płyty i taką muzykę. Bezpośrednio dotyka ona tego czego oczekuję oraz na co reaguję jeśli chodzi o estetykę. Ta trudność powiększa się również z powodu, że zdecydo-

wana większość tych formacji tworzy i wykonuje swoją muzykę na wysokim poziomie. Nie inaczej jest ze Starbynary, na ich "Divina Commedia: Paradiso" jest wszystko co lubię, także trudno mi do czegokolwiek doczepić się. Jedyna kwestia jest taka, że ostatnio to kolejny z wielu podobnej jakości albumów, przez co większość wydaje się normalna i zwyczajna. A przecież tak nie jest. Fani progresywnego power metalu i progresywnego metalu spokojnie mogą sięgnąć po "Divina Commedia: Paradiso". Nie zawiodą się, jedynie zwiększy się ich ból głowy od nadmiaru dobrej muzyki. (4) \m/\m/

Stryper - Even The Devil Believes 2020 Frontiers

Fani metalu lat 80. pamiętają doskonale takie LP's Stryper jak "Soldiers Under Command" czy "To Hell With The Devil", bo było to granie na wysokim poziomie. Od momentu reaktywacji w roku 2003 ci zwolennicy chrześcijańskiego heavy nie spuścili z tonu, w czym niewątpliwie pomaga fakt, że zachowali aż 3/4 oryginalnego składu (zabrakło tylko basisty Timothy'ego Gainesa, Michael Sweet, Oz Fox i Robert Sweet dzielnie trwają na posterunku), wciąż nie brakuje im dobrych pomysłów na nowe kompozyce, a do tego frontman ciągle jest przy głosie. Wydany dwa lata temu "God Damn Evil" bardzo mi się podobał, a jego następca "Even The Devil Believes" jako całość jest nawet jeszcze bardziej udany. Powiem więcej: to jedna z najlepszych płyt Stryper, w niczym nie ustępująca klasycznym płytom grupy. Jest w tych utworach moc i ciężar (rozpędzony "Blood From Above", mocarny "Make Love Great Again"), do tego nie brakuje stylowych nawiązań do 80's ("Let Him In", "For God & Rock 'N' Roll"), a i te lżejsze, bardziej przebojowe utwory, jak "How To Fly" czy "Do Unto Others" też mogą się podobać - o ile oczywiście nie spędza się dni i nocy na słuchaniu tylko black/thrash metalu. Świetny jest przyspieszający w końcówce numer tytułowy, popis nie tylko gitarzysty Foxa, ale też wokalisty Michaela Sweeta - wciąż ma parę w płucach, w wyższych rejestrach również. A mamy tu przecież jeszcze wymarzony na koncerty "Divider" z chóralnym refrenem, czerpiący z bluesa, akustyczny "This I Pray" czy dynamiczny finał w po-


staci "Middle Finger Messiah" wyszła im ta płyta, tak więc: (5). Wojciech Chamryk

Stud - War Of Power 2020 Inverse

W roku 1986 wydali singla, trochę jeszcze pograli i odeszli w niebyt. Reaktywowali się w roku 2013, ale już na serio, wydając od tamtego czasu aż cztery albumy. Najnowszy "War Of Power" to urozmaicony heavy rock, czerpiący zarówno z lat 70., jak i 80. Słucham więc tej płyty już po raz kolejny z rzędu i z ogromną przyjemnością, bowiem tych trzech panów w słusznym już wieku (tylko basista jest młodszy stażem i nie gra od początku istnienia zespołu) wie doskonale jak grać rasowy hard/ heavy. Czasem jest on ostrzejszy, bardziej dynamiczny (świetny, tytułowy opener, miarowy "Addiction" z patetycznym refrenem, pełen mocy i werwy "Demon's Gate"), ale jednocześnie nie zapominają też o melodii. Stąd obecność "Tired", za sprawą klawiszowych partii kojarzącego się z Van Halen w najbardziej przebojowej formie, równie nośnego "Movin' On" czy ładnych, klimatycznych ballad. Słucham tych lżejszych numerów z równie dużą satysfakcją, ale jednak bardziej podobają mi się te mocniejsze dokonania Finów, z których "Soulmate" jest absolutnym majstersztykiem, żywcem przeniesionym z lat 80., czasów świetności klasycznego metalu. (5) Wojciech Chamryk

Suicide Of Society - War Investment 2020 Black Sunset/ MDD

Jeśli kto myśli, że teutoński thrash to już melodia przeszłości, jest w dużym błędzie. Jasne, giganci z lat 80. wyznaczyli pewne standardy, a do tego Kreator, Destruction czy Sodom wciąż działają i mają się dobrze, a niekiedy nawet znacznie lepiej niż kiedyś. Wciąż powstają jednak kolejne młode zespoły, łupiące staromodny, oldschoolowy thrash i Suicide Of Society jest jednym z nich. Oczywiście trzeba tu zachować odpowiednie proporcje,

bo do poziomu gwiazd gatunku jeszcze im daleko, ale one we wczesnych latach 80. też od razu nie powalały, a czasem wręcz raczkowały, by często dopiero na drugim albumie uderzyć z pełną mocą. Tych pięciu młodziaków ma jednak spory potencjał, do tego nie uczą się dopiero grać, więc technicznie "War Investment" również trzyma poziom. Fakt, momentami jest co najwyżej poprawnie ("Dream Of The Plague") i bez odpowiedniej mocy ("Heterotopia"), ale z każdym kolejnym utworem jest już coraz lepiej. "Industrial Scavengers" i "Mass Of Violence" wyrywają z butów, z kolei "Planet Babylon" czy kompozycja tytułowa to inne oblicze Suicide Of Society, utwory dłusze i bardziej zaawansowane technicznie. Warto ich obserwować, bo mogą w przyszłości naprawdę zaskoczyć. (4) Wojciech Chamryk

Sun Of The Endless Night Symbols Of Hate And Deceitful Faith 2019 Punishment 18

Thrash w Wielkiej Brytanii jakoś nigdy nie stał się czymś tak wielkim jak tradycyjny heavy, ale w latach 80. nie brakowało tam również świetnych zespołów, z Xentrix, Onslaught czy Slammer na czele. Do tych dni dawnej chwały thrashu made in UK nawiązują na debiutanckim albumie Sun Of The Endless Night. Zespół tworzą muzycy zdobywający wcześniej doświadczenie w różnych, podziemnych formacjach, a niedawno zebrali się, by pograć w pięciu oldschoolowy thrash. I chociaż nie jest to nic oryginalnego, to trudno nie docenić zaangażowania i werwy Si Cobba oraz instrumentalistów, potwierdzających, że thrash, chociaż dość już przecież wiekowy, wcale nie jest jakimś przebrzmiałym stylem i wciąż można z niego wiele wycisnąć. Chłopaki mają więc ogromną frajdę z wyważania drzwi, które Slayer, Metallica czy Exodus otworzyli już wiele lat temu i bawią się przy tym doskonale, zapewniając do tego sporo frajdy również słuchaczom. Najciekawiej wypada to w siarczystych "When Hell Exhales" i "Are We The Dead" czy zróżnicowanym "Where Is Your God", ale reszta materiału też trzyma wysoki poziom. (4,5) Wojciech Chamryk

Sylent Storm - The Fire Never Dies 2020 Stormspell

Amerykanie z Sylent Storm zwrócili moją uwagę swoją debiutancką EPką z 2018 roku. Znalazł się na niej całkiem niezły dynamiczny i tradycyjny heavy metal inspirowany nurtem NWOBHM ale także US metalem (tak troszkę). Myślę, że spodobał się on na tyle fanom, że grupa poszła za ciosem i przygotowała swój duży debiut, "The Fire Never Dies". A w zasadzie zrobił to lider kapeli Jym Harris, który dokooptował zupełnie nowych muzyków. Przede wszystkim sam pozostał tylko przy śpiewaniu, za to za perkusję usadowił Raya Kilmona. Za bas chwycił Mike Pugh, natomiast na gitarze zaczął grać Michael Ian Brisbane. W tym właśnie składzie został nagrany wspomniany album. Od razu w uszy rzuca się jego lepsze brzmienie, bardziej przestrzenne, za to ciągle mocne i bardzo dobrze oddające oldschoolowy klimat. Na płycie wykorzystano cztery kompozycje znane z EPki, ale nagrane na nowo, w dodatku przez nowych muzyków, otrzymały nowe, lepsze życie. Poza tym pokazały, że są szalenie udane, bowiem stanowią bardzo ważne elementy pełnego krążka, z wyjątkowym "Witches' Blood" na czele. Nowe kompozycje są równie udane, w dodatku nie wnoszą odczucia, że materiał powstawał w różnych okresach czasu. Już tytułowy, dynamiczny oraz wciągający "The Fire Never Dies" uświadamia nam, że będziemy mieli do czynienia z naprawdę bardzo dobra płytą. Moim zdaniem nowe utwory ciągle są napędzane tymi samymi inspiracjami czyli kapelami pokroju Angelwitch, Iron Maiden czy Tokyo Blade. Wystarczy posłuchać "Wrath of the Blade", "Shadow in the Dark" czy "March Forth". Za to w takim "Beware the BloodMoon" odczuwalne są dodatkowo fascynacje Black Sabbath z epoki z Ronnie J. Dio. Co ważne zespół starał się urozmaicić całość płyty, dołączając do jej repertuaru akustyczny, melancholijny przerywnik "Morpheus", atmosferyczny instrumental "Lunar Eclipse" oraz akustyczna balladę "Sleeping in the Rain". Niemniej całość albumu oparta jest na dynamicznych kompozycjach utrzymanych w średnich tempach, które charakteryzują się świetnymi riffami oraz chwytliwymi melodiami. Jednak gitary to nie tylko cięte riffy ale także porywające solówki. Niby sekcja w takim graniu zapew-

nia jedynie solidne podstawy, ale tym razem daje ciut więcej, nawet pozwala pohulać takiemu basowi, chociażby w "Shadow in the Dark". Natomiast głos i śpiew Jyma Harrisa nie zmienił się ale ciągle stanowi mocny punkt propozycji Sylent Storm. Moim zdaniem ich album "The Fire Never Dies" spokojnie można stawiać obok płyt Haunt, Night Demon czy Cauldron. (4,5) \m/\m/

Terravore - Vortex Of Punishment 2020 Punishment 18

Obrodziło coś ostatnio thrashowymi płytami. Terravore to czterech młodych Bułgarów, a "Vortex Of Punishment" jest ich drugim albumem. Grają thrash starej szkoły lat 80., ale słychać, że przefiltrowany nieco przez intenywność typową dla death metalu. Przeważa jednak stary, dobry germański thrash, zresztą i w warstwie wokalnej Kalin Buchvarov często brzmi niczym Mille z lat 80., to ta sama, szczekliwa maniera. Akurat mnie bardziej podobają się te dłuższe, bardziej rozbudowane kompozycje, jak "Poltergeist" czy "Fatal Desire", chociaż nie wszystkie, bo jednak "Carnal Beast" jest już zagrany na jedno kopyto, co przy czasie przekraczającym sześć minut jest pewną przesadą, by nie powiedzieć nonszalancją, co jeszcze bardziej uwidacznia się w finałowym "Journey To The End Of Time" - tu też trochę za bardzo ich poniosło, osiem i pół minuty. Zespół ma jednak potencjał i wygląda na to, że jeśli poświęcą trochę czasu na próby, to coś z tego będzie. (3,5) Wojciech Chamryk

The Dead Daisies - Holy Ground 2021 SPV

The Dead Daisies to jedna z licznych obecnie supergrup o zmieniającym się składzie. Jej liderem jest mniej znany gitarzysta David Lowy, ale na najnowszej płycie wspierają go basista i wokalista Glenn Hughes (Deep Purple, Black Sabbath, Black Country Communion), gitarzysta Doug Aldrich (Lion,

RECENZJE

245


Whitesnake, Dio) oraz perkusista Deen Castronovo (Cacophony, Bad English, Journey). Zespół proponuje konkretnego hard rocka wydaje mi się, że to niedawne dojście do składu niezniszczalnego Hughesa dodało The Dead Daisies takiego animuszu, bo wcześniejsze płyty nie były aż tak energetyczne, brzmiały jak jakaś stylizacja, mimo niezłego przecież poziomu. Tu od początku uderza singlowy "Holy Ground (Shake The Memory)", po czym napięcie nie spada aż do końca płyty. Czasem jest mocniej, w stylu najlepszych dokonań Black Sabbath ("Saving Grace") czy hard'n'heavy z przełomu lat 70. i 80. ("Chosen And Justified"), ale przeważają nośne, dynamiczne numery, od razu kojarzące się ze złotą erą hard rocka, nie tylko z racji udziału Glenna Hughesa. Świetny jest choćby "Like No Other (Bassline)" z pięknymi pochodami basu, siarczysty "Come Alive" czy równie ostry, chociaż też melodyjny, "Righteous Days", zresztą na tej płycie nie uświadczymy tak zwanych wypełniaczy. Finałowa ballada "Far Away" pokazuje z kolei zespół w bardziej klimatycznej odsłonie - jeśli Gene Simmons z Kiss posłucha "Holy Ground", to może przestanie wygadywać głupoty, że rock jest martwy. (6) Wojciech Chamryk

Theragon - Where The Stories Begin 2020 Art Gates

Nie spodziewałem się usłyszeć takiego grania w dzisiejszych czasach. Dzięki Theragon i ich debiutanckiej płycie "Where The Stories Begin" wróciłem na początek lat dwutysięcznych, w pejzaże włoskie, gdzie królował melodyjny power metal w oprawie rozmytych klawiszowych pasaży. Charakteryzował się on również słabiutkimi brzmieniami i produkcją. Tak jest właśnie z propozycja Theragon. Proste, galopujące i mega melodyjne kawałki w dodatku w oprawie licznych za to mdłych klawiszy to domena "Where The Stories Begin". Strasznie mi szkoda wysiłku Hiszpanów, bo w swoja muzykę naprawdę włożyli trochę pracy. Poza tym jestem pewien, że gdyby przyjęli estetykę z takiego Manowar, Running Wild czy Helloween ich album byłby zupełnie inaczej odebrany. Niemniej może zagrała fascynacja tamtym okresem, jakby nie było, od tamtej pory minęło dwadzieścia lat i te wszystkie brzmienia i muza to teraz old-

246

RECENZJE

school. Co by nie pisać to po prostu zły wybór i zła fascynacja. Im szybciej ta prawda do Hiszpanów trafi tym dla nich i ich muzyki będzie lepiej. Chyba, że chcą dotrzeć do disco metalowców, fanów kapel typu Beast in Black czy Battle Beast, to są na dobrej drodze. Zresztą świadczy o tym bonus w postaci coveru Ricka Astleya "Never Gonna Give You Up". Może to naiwne z mojej strony ale myślę, że Hiszpanom chodziło o coś innego, także następny album będzie rozstrzygający. Na tę chwilę nikomu nie polecam dokonań Theragon. Po ich debiut "Where The Stories Begin" sięgną tylko niepoprawni fani melodyjnego, wręcz słodziutkiego, power metal z początku wieku. (2) \m/\m/

Therion - Leviathan 2021 Nuclear Blast

Zmęczeni poprzednim album Christofera Johnssona, mogą odetchnąć z ulgą. "Leviathan" nie będzie testował waszej cierpliwości, jak czyniła to rozbudowana struktura "Beloved Antichrist", poprzedniego wydawnictwa grupy. Jest to bodaj najbardziej przystępne a jednocześnie, niesamowicie wręcz przebojowe dokonanie Theriona. Postaram się zatem zastanowić czy "Leviathan", a właściwie pierwszy z planowanej serii trzech albumów pod tym tytułem, to udana pozycja w dyskografii zespołu. Odpowiedź na to pytanie bynajmniej nie jest oczywista. W historii grupy, każdy jej kolejny album stanowił krok w rozwoju. Czasem był to krok szokujący, jak "Theli". Czasem przenosił zespół w świat produkcji z wielkim rozmachem, jak "Deggial" czy "Secret of the Runes". Niejednokrotnie droga wiodła Szwedów w bardziej progresywne rejony, vide "Gothic Kabbalah". Innym razem kończyła się na deskach francuskiego kabaretu, a jeszcze innym - opery. W jaką stronę zespół zmierza na "Leviathan"? Ten kierunek to przeszłość. Po raz pierwszy w tak wyraźnym stopniu, Therion popijając lampkę wina, spogląda na wystawkę ze swoich dokonań, starannie selekcjonując składniki dawnych mikstur. Tu nie ma wyważania otwartych drzwi czy rozpychania spektrum brzmienia zespołu. Czy jednak ten krok wstecz zasługuje na krytykę? Wydaje mi się, że nie, albowiem, te czterdzieści kilka minut to kawał porywającej muzyki. Jest to alchemiczna

formuła skondensowanych przebojów, którym, w najlepszych momentach, blisko w nastroju do najmocniejszych fragmentów "Vovin" czy "Sirius B / Lemuria". Muzyka płynie tu z lekkością i urokiem. Jestem przekonany, że pod względem różnorodności i jakości partii wokalnych, to absolutnie najlepsze dzieło zespołu. Choć głównym męskim głosem od kilku lat jest Thomas Vikström (wspomagany przez nieodżałowaną Lori Lewis), pojawiało się mnóstwo gości, takich jak Mats Levén, Marko Hietala, występująca od kilku lat z zespołem na żywo Chiara Malvestiti czy znakomite Rosalia Sairem i Taida Nazraić. Wystąpił również Snowy Show, chociaż wyłącznie w roli perkusisty. Zdecydowanie, melodyka i wokale to najjaśniejsze zalety tej płyty. Wielka szkoda, że nie możemy teraz posłuchać tej muzyki na żywo - wydaje się wspaniale sprawdzić w takim otoczeniu. Było o zaletach, a jaka jest największa wada? Możliwe, że zaważył na tym sposób sposób tworzenia albumu - zespół przygotował bardzo dużo utworów, które zostały podzielone stylistycznie na trzy zbiory. Pierwszy mamy w rękach, kolejne dwa albumy powinny pojawić się odpowiednio w latach 2022 2023. Będą różnić się stylistycznie. Tutaj unaocznia się pewnie problem. "Leviathan", choć jest zbiorem świetnych utworów, nie sprawia wrażenia zwartej i spójnej całości. Brakuje tu pewnej struktury, w ramach której ta muzyczna opowieść by się rozwijała. Czegoś, co byłoby sprecyzowanym lejtmotywem całości. Po przesłuchaniach odnoszę wrażenie, że płyta jest z tego powodu nieco surowa (nie mam w tym miejscu na myśli kwestii realizacyjnych i technicznych), trochę niedokończona. Wydaje się być bardziej składanką typu "best of", tyle, że nie wydanych wcześniej utworów, niż albumem na pełnych prawach. Ale czy to jest wada, która powinna zniechęcać do sięgnięcia po tę muzykę? Zdecydowanie nie. (4,7) Igor Waniurski

Time Rift - Eternal Rock 2020 Dying Victims

Młode pokolenie coraz częściej dochodzi do głosu, dając nadzieję na to, że po śmierci kolejnych wielkich rocka lat 60.-80. nie pozostanie niezapełnialna luka, że wciąż będziemy mieli kogo słuchać, bez konieczności wracania wyłącznie do płyt sprzed lat. Ame-

rykański Time Rift jest jednym z gwarantów powodzenia tej misji, proponując na debiutanckim albumie "Eternal Rock" porywające połączenie hard rocka i oldschoolowego metalu z przełomu lat 70. i 80. To kolejna płyta z długiej już serii, że gdybym nie znał daty jej powstania, obstawiałbym, że została nagrana jakieś 40 lat temu, bo to dokładnie ten sam klimat, a i brzmienie nie atakuje bezduszną cyfrą: jest surowe, ale zarazem też ciepłe i organiczne. Materiał jest krótki, bo tych osiem utworów trwa raptem 35 minut, ale konkretny. Czasem jest mocniej, na modłę wczesnej fali NWOBHM ("Magic Bullet", "Hooks In You", "Another Name"), ale nie brakuje też nośnych, lżej brzmiących, nawet przebojowych numerów ("Eternal Rock", "Fight For Your Love"). Obie te szkoły łączą z kolei "Better Than Life", "Fire In Her Eyes" i przede wszystkim "Starcrossed", brzmiący tak, jakby Status Quo w roku 1979 postanowili pójść w kierunku mocnego hard'n'heavy, a nie bardziej komercyjnego grania. I chociaż nie jest to debiut roku, to na pewno "Eternal Rock" jest mocnym otwarciem albumowej dyskografii Time Rift. (5) Wojciech Chamryk

Torment - The War They Feed 2020 Punishment 18

To włoskie trio gra thrash, jaki lubię: ostry, ale niepozbawiony też melodii, zaawansowany technicznie, ale bez zbędnych popisów. Pewnie ma to związek z faktem, że zespół tworzą muzycy w okolicach 50-tki, grają więc to, co pokochali za szczenięcych lat, a do tego istnieje on od roku 2002, niezbyt często, ale regularnie wydając kolejne płyty. "The War They Feed" jest trzecią z kolei i na pewno zainteresuje fanów oldschoolowego thrashu, ceniących takie podziemne, szczere granie. O fajerwerkach nie ma tu oczywiście mowy, ale panowie łoją z serduchem, czerpiąc zarówno z dokonań zespołów europejskich, jak i amerykańskich, a śpiewający gitarzysta Fabri brzmi nawet momentami jak Tom Araya. Na początek proponuję odpalić "Power Abuse" i "Greed", a nic niczego nie wnoszący instrumental "Alienation" pominąć i będzie git. (4) Wojciech Chamryk


godna jest polecenia fanom dobrego melodyjnego power metalu i ciężkich odmian folkloru. A, i jeszcze jedno. W Europie ukazała się EPka a w Brazylii kolejny pełny album "In Nomine Éireann". Miejmy nadzieję, że Trollzorn pójdzie za ciosem i wyda także ten krążek. (4,5) Tuatha De Danann - The Tribes Of Witching Souls

\m/\m/

2020 Trollzorn

Brazylijski Tuatha De Danann działa od 1995 roku i od początku opiera się o melodyjną mieszankę power metalu i folku. Oczywiście nie są to czyste inspiracje bowiem w muzyce Brazylijczyków jest pełno odniesień do rocka, hard rocka heavy metalu, a także różnych odcieni folku, szant czy innej muzyki biesiadnej. Pedanci z pewnością znajdą jeszcze inne odniesienia. Poza tym muzycy nie tylko korzystają z rockowego instrumentarium ale także z oryginalnych akustycznych instrumentów ludowych (klasycznych też), co w sumie daje ich muzyce skrzącego się kolorytu. Zresztą na początku lat dwutysięcznych w naszym magazynie poświęciliśmy tej formacji swoja uwagę. Niestety od tamtej pory było nam nie po drodze, aż do teraz, gdy to wytwórnia Trollzorn wydała w Europie EPkę, która miała swoją premierę w 2019 roku. Muzyka na "The Tribes Of Witching Souls" to ciągle folk w powermetalowej oprawie tym razem wyraźnie nawiązujący do irlandzkiej czy też celtyckiej kultury. Muzycy preferują dynamiczne i pełne werwy granie, czasami przeplatane bardziej refleksyjnymi i akustycznymi momentami. Dzięki folkowym wtrąceniom utwory są bardzo skoczne ale to świetne melodie nadają wyraz muzyce Tuatha De Danann. I niema to nic wspólnego ze słodzeniem, a raczej chodzi o godną rozrywkę, w dodatku wyśmienicie wymyśloną, zagraną oraz podszytą pewną artystyczna ambicją. Każdy z kawałków jest inny, ma swój specyficzny charakter i niemniej każdy z nich porywa. Na singiel Brazylijczycy wybrali kompozycję "Turn" ale praktycznie wszystkie kawałki mogą "robić" za przebój. Nawet ostatni, najwolniejszy oraz refleksyjny "Tan Pinga Ra Tan" i zaśpiewany przez panie Fernandę Lirę oraz Nite Rodrigues (a to nie jedyne wokalistki, które udzielały się w czasie tej sesji). Ciekawostką tej płytki jest udział samego Martina Walkyiera w utworze "Your WallShall Fall". Do muzyki z EPki bardzo pasują teksty, które ocierają się o klimaty fantasy i towarzyszą kapeli od samego początku. Bardzo dobra jest produkcja tego wydawnictwa oraz brzmienia instrumentów, czasami bardziej przypomina mi to produkcję formacji progresywnej, niż melodyjnego power metalu. Generalnie "The Tribes Of Witching Souls"

Ultimatium - Virtuality 2020 Rockshots

Ultimatium to zespół z Finlandii, który działa od roku 2001. Na swoim koncie mają cztery albumy z tego ostatnim jest omawiany "Virtuality". Finowie swój repertuar opierają o melodyjny power metal, który jest osadzony gdzieś między Stratovarius, Helloween, Sonata Arctica a Freedom Call. Najbardziej podoba mi się gdy muzycy bardziej skręcają w mocniejsze rejony tak, jak w utworach "Remorse" czy "Ghost Of Yesterday" ale generalnie przeważa bardziej melodyjna odmiana tego stylu. I nie jest to czysta stylistyka, bowiem, co jakiś czas możemy natknąć się na odniesienia do ambitnego melodyjnego power metalu, progresywnego metalu, neoklasyki, symfoniki, melodyjnego blackmetalu itd. Najbardziej słyszalne są zapożyczenia z symfonicznego metalu, wręcz są pojedyncze utwory tego typu, jak "Run Like The Wind" czy "(Don't) Fear The Silence". Wtedy też formacja zanurza się w estetykę takich kapel jak Nightwish. Także, mimo, że muzycznie jest bardziej bezpośrednio to jednak dzieje się tam, co niemiara i to wielowymiarowo, jakby to jednak była kapela bardziej progresywna. W symfonicznych momentach do głosu dochodzi śpiewająca a la operowym głosem pani, jest nią Emily Leone z Lost In Grey. Na polu głosów jest też spore zamieszanie, jest coś a la growl, wielogłosowe chórki, itd. Jednak najlepsze dzieje się jeśli chodzi o normalne męskie głosy. Wszystkie znakomite i w swoim rodzaju, a należą do Petera Jamesa Goodmana (Conquest, ex-Virtuocity), Jukka Nummi (exMyon), Matti Auerkallio (Katra, Manzana, SoulFallen) i oczywiście Tomi Viiltola (ex-Dreamtale, Perpetual Rage, Viilto) głównego głosu Ultimatium. Kompozycje starają się utrzymać fason przejrzystych ale z powodu różnych odskoczni wypadają znacznie ciekawiej. Tym bardziej, że kompozytorzy starają się naznaczyć je ciekawą melodią, intrygującą aranżacją czy

też wyróżniającym się i chwytliwym muzycznym patentem. Instrumentaliści też dają całkiem niezły popis, gitary i sekcja są konkretne, za to solówki wręcz wykwintne. Oczywiście w zestawie instrumentów Ultimatium są też klawisze ale bardziej w formie, którą znamy w progresywnym metalu. Brzmienia typowe ale z tych bardziej wytwornych. Także muzycy na "Virtuality" bardzo, a to bardzo starają się zaskoczyć, zabłysnąć czymś oryginalnym ale też trafić bezpośrednio do słuchacz, przez co zbliżają się do wymiaru przeciętnych propozycji z melodyjnego power metalu. Panowie chcieliby mieć ciastko ale i je zjeść, a tu trzeba na coś się zdecydować. Mimo wszystko fani melodyjnego power metalu i progresywnego metalu zerknijcie na ten tytuł. (3,5) \m/\m/

Validor - In Blood In Battle 2020 Symmetric

Zamiast pomyśleć o następcy "Hail To Fire" Odi Thunderer zajął się nową wersją debiutu Validor. OK, może i był to potrzebny zabieg, ale czy konieczny, nawet jeśli brzmienie półprofesjonalnego wydania z roku 2011 pozostawiało coś do życzenia? Nie było z nim chyba zresztą aż tak źle, skoro pozostawiono oryginalne partie wokalne lidera oraz solówki Boba Katsionisa, rejestrując za to na nowo pozostałe partie, czyli klawiszy, gitar rytmicznych, basu i perkusji. Osobiście nie przepadam za takim poprawianiem, ale skoro Odi ma czuć się dzięki temu lepiej, uczczęśliwiając przy tym garstkę fanów Validor, to czemu nie. Mamy tu na tapecie power/epic metal - ani jakiś szczególnie zachwycający, ani też fatalny - generalnie średni i poprawny. Czasem robi się jednak ciekawiej, tak jak w siarczystym "Sword Of Vengeance" (świetne wokale!), równie dynamicznym "The Dark Tower" czy bardziej melodyjnym "Stormbringer". Nie da się też jednak nie zauważyć, że "Stealer Of Souls" jest niedopracowany aranżacyjnie i za bardzo oparty na dokonaniach Dio, w "Through The Storm" jakoś dziwnie nienaturalnie pojawia się przejście z części dynamicznej do akustycznej, a i bardziej ekstremalne tempa perkusji we "Wrath Of Steel" i kompozycji tytułowej też niezbyt pasują, bo to przecież żaden thrash czy black. Można więc tej nowej wersji "In Blood In Battle" posłuchać, ale niekoniecznie. (3) Wojciech Chamryk

Vanden Plas - The Ghost Xperiment - Illumination 2020 Frontiers

Szybko muzycy Vanden Plas zdecydowali się wypuścić kolejny odcinek "The Ghost Xperiment" tym razem dodając podtytuł "Illumination". Być może za szybko, bo dość długo nie mogłem przekonać się do tej części. Niemniej z czasem i kolejnymi nowymi odsłuchami zawartość albumu podobała mi się coraz bardziej. Nawet wydaje mi się, że "Illumination" podoba mi się bardziej od "Awakening", a przecież wtedy uważałem ją za porywającą. Więc cóż zaważyło, że nowa odsłona "The Ghost Xperiment" podoba mi się jeszcze bardziej? Prawdopodobnie mały szczególik. Na nowym albumie wydaje się być więcej gitar Stephana Lilla. Tak jakby jego riffy były bardziej wyraźne a jego solówki jeszcze bardziej płomienne i interesujące. Ale może to tylko moje odczucie. Poza tym ich muzyka nie zmieniła się. Ciągle jest to progresywny metal, na niezmiennie wysokim poziomie, wypełniony niezwykłą i przemyślaną muzyką, mieniąca się wszelkimi barwami emocji oraz kontrastami nastrojów. Jeżeli mogę się zacytować z poprzedniej recenzji. Niemniej w muzykach Vanden Plas jest tyle potencjału twórczego oraz talentu, że nieustannie potrafią zaproponować muzykę, która brzmi ciągle świeżo, żywo i intrygująco. Niemniej bez melodii nie byłoby Vanden Plasa którego znamy, to one są jasnym punktem tego zespołu. A na "The Ghost Xperiment - Illumination" dzięki wspomnianej metalowej mocy są one wręcz namacalne, dzięki czemu wszelkie nastrojowe i melancholijne momenty wybrzmiewają równie wyraziście. Muzycy nie rezygnują również z symfonicznych aranżacji, choć podobnie jak na poprzedniczce, jest ich zdecydowanie mniej. Posłuchajcie "Black Waltz Death" znajdziecie w nim wszystko o czym właśnie wspomniałem, przepiękne melodie, niesamowity klimat i uwodzące orkiestracje. Równie zapadający w pamięć jest otwierający "When World Is Falling Down", choć ta kompozycja w swojej formie jest zdecydowanie bardziej progmetalowa. Za to "Under The Horizon" może już pretendować do prog metalowego hymnu. Zresztą pozostałym kompozycjom też nic nie brakuje, bowiem każda z nich to niesamowity zestaw "vandenplasowego" progresywnego metalu, którego kulminacja następuje w

RECENZJE

247


najdłuższym i najbardziej rozbudowanym "The Ouroboros". Także "The Ghost Xperiment - Illumination" to krążek do słuchania w całości z muzyką utrzymującą nas cały czas w napięciu. Ułatwia to także fakt, że wszyscy muzycy formacji są w niebywałej formie i odgrywają swoje partie jak natchnieni. Brzmienie i produkcja albumu to też klasa sama w sobie. Oczywiście z muzyką współgra również opowieść. Na "Illumination" jest kontynuacja tego, co zaczęło się na "Awakening", czyli historia oparta na udokumentowanym eksperymencie paranormalnym, gdzie bohater stacza potyczki z tworzeniami ciemności i choć batalie są udane sam coraz bardziej stacza się w otchłań piekieł. W ten oto sposób "The Ghost Xperiment - Illumination" to kolejna porcja solidnego i soczystego progresywnego metalu w wykonaniu Vanden Plas. (5) \m/\m/

Vanish - Altered Insanity 2020 FastBall

Vanish to przedstawiciel niemieckiego melodyjnego power metalu w przestrzennej, syntezatorowej scenerii, przypominającej wręcz uniwersum. Kapela również chętnie wykorzystuje wycieczki w stronę nowocześniejszych odmian metalu. Robią to bez przesady i z dużym wyczuciem, co daje dość przyjemny efekt. Takie też kompozycje znalazły się na omawianej płytce. Zresztą znane z poprzednich wydawnictw. Bowiem "Altered Insanity" to jedynie antrakt, czyli EPka, gdzie wyeksponowane są utwory, w których udzielali się goście. W "The Pale King" możemy usłyszeć świetny głos Alicji Mroczka. W kolejnym "We Become What We Are" muzycznego obieżyświata Tima "Rippera" Owensa. Z kolei w "Disbelief" usłyszymy Bena Galstera, aby w "The Grand Design" cieszyć się z obecności Ralfa Scheepersa. Płytkę domyka ciekawe wykonanie utworu Black Sabbath "Heaven And Hell", który został nagrany na płytę będącą tributem dla Ronnie J. Dio. Mimo, że krążek to ciekawostka, uzupełnienie do dyskografii Vanish, to zainteresowanie nim jest warte gry, bowiem nie dość, że zawiera niezłą muzykę to, wykonana jest w ciekawych interpretacjach. \m/\m/

248

RECENZJE

Vectis - No Mercy For The Weak 2020 Helldprod

Czterech młodzieńców z Portugalii, z których jeden udziela się też internacjonalnie w brazylijskim SpeedKiller (recenzja w numerze) łoi sobie w najlepsze black/thrash. "No Mercy For The Weak" to ich debiutancka EP-ka, materiał zwarty, konkretny i bez przegadania, ale jednak taki surowy i hałaśliwy metal grały już przed nimi setki zespołów, w dodatku o niebo (piekło) lepiej. Tu punktem wyjścia stały się utwory Venom i Hellhammer, drobiazgowo przeanalizowane, rozebrane na czynniki pierwsze i zagrane: nawet nieźle, ale osobiście wolę słuchać takiego grania w oryginale. Mamy tu bowiem surowy, łomotliwy oldschool w najczystszej postaci, perkusyjną łupaninę, obowiązkowe ugh! w każdym utworze i co tam jeszcze z arsenału podstawowych dla tej stylistyki środków, ale najzwyczajniej w świecie nie słyszę w tych utworach Vectis. Potencjał jednak jest, może więc z czasem chłopaki dojdą do czegoś własnego, bo na razie są niestety na etapie kopiowania i groźnych pseudonimów... (2) Wojciech Chamryk

Veil Of Secrets - Dead Poetry 2020 Crime

Kilka lat temu Vibeke Stene (ex Tristania) i znany z licznych zespołów, choćby Borknagar, Sarke, Ihsahn czy Testament multiinstrumentalista, chociaż zasadniczo perkusista, Asgeir Mickelson, spotkali się w projekcie God Of Atheists. Współpracowało im się tak dobrze, że już wtedy myśleli o własnym zespole, a pandemiczny czas umożliwił w końcu jego założenie. Dwójkę liderów wsparli w studio równie doświadczeni muzycy, skrzypaczka Sareeta i gitarzysta, odpowiadający również za growle, Erling Malm, a efektem ich współpracy jest debiutancki album "Dead Poetry". I proszę, od razu zaskoczenie: znając przeszłość jego członków spodziewałem się czegoś bardziej ekstremalnego lub przeciwnie, przystępnego, tak w gotycko/ symfonicznym stylu, a Veil Of

Secrets grają doom metal. W dodatku taki w postaci najbardziej klasycznej z możliwych, surowy, posępny i majestatyczny, niczym z lat 80. Czasem bardziej mroczny ("The Last Attempt") czy z odniesieniami do tradycyjnego metalu "Entirety"), ale niekiedy też bardziej klimatyczny ("Meson") czy wręcz przebojowy ("Remorseful Heart"). Drugi w kolejności "Sear The Fallen" nie do końca mnie przekonuje, bo sopran Vibeke jakoś nie do końca współbrzmi w nim z warstwą instrumentalną, tak jakby pochodził z innego utworu, ale to jedyny, mniej udany utwór na tej płycie. Akurat jako całość bardziej podbają mi się te numery bez growlingu ("The Lie Of Her Properity"), ale czasem, tak jak choćby w "Bryd", ryk Malma ciekawie kontrastuje z anielskim sopranem Stene. No i skrzypce: patent niby ograny i znany od lat, choćby z płyt My Dying Bride, ale na "Dead Poetry" sprawdza się doskonale, zwłaszcza w "The Last Attempt" i "Meson". Udany debiut. (5) Wojciech Chamryk

Vhäldemar - Straight to Hell 2020 Fighter

Hiszpanie z Vhäldemar są rozpoznawalnym zespołem, trudno pomylić z kimkolwiek bardzo charakterystyczny wokal Carlosa Escudero, zwłaszcza w połączeniu z charakterystycznymi liniami wokalnymi. Nieźle, jak na zespół, który 20 lat temu polecali sobie fani X-Wild jako coś w rodzaju speedowej wersji niemieckiej ekipy z dodatkiem neoklasycznych gitar. Dziś Hiszpanie mają na koncie sześć krążków, utrzymują charakterystyczny styl, ale zdecydowanie go rozszerzają. Gdy słucham "Straight to Hell" mam wrażenie, że słucham zupełnie typowego Vhäldemar. Kiedy jednak zestawię go z z pierwszą płytą i posłucham obu krążków jeden po drugim, od razu w uszy rzuca mi się wrażenie: "ale oni się rozwinęli!". Są na "Straight to Hell" kawałki dla Hiszpanów typowe do szpiku, takie jak "Afterlife", "My Spirit" czy oczywiście "Old Kings Visions", który pojawił się już w szóstej odsłonie. Są jednak też zupełnie nievhäldemarowe, acz dobre kawałki, takie jak choćby "Fear", który bardziej przypomina mi Messiah's Kiss czy późny Primal Fear, niż "speedowy X-Wild z neoklasyką". Płyta świetnie, potężnie brzmi, Carlos śpiewa różnorodnie (od

swojej "skrzeczącej" maniery po pełny, mocarny wokal), dużo się na niej dzieje. Jak na zespół, który powstał poza kręgiem kuźni heavymetalowych zespołów z Niemiec czy Szwecji, Vhäldemar wyrósł na zespół rozpoznawalny, wydający solidne płyty, dobrze brzmiące i porządnie wyprodukowane. (4,2) Strati

Vincent - Space W porównaniu z albumem "Infinity" z roku 2016 w Vincent doszło do prawdziwej rewolucji kadrowej: z poprzedniego składu ostał się tylko wokalista i współzałożyciel formacji w roku 1986 Piotr Sonnenberg, a obecnie towarzyszą mu gitarzysta i współtwórca całego materiału Jarek "Jafo" Michalski, basista Edward "Edi" Juszczyk i perkusista Piotr Zaborski. Tego drugiego fani powinni pamiętać z Magnusa, bo grał w nim w latach 1987-90, między innymi na kasecie "Scarlet Slaughterer" wydanej przez MiL. Teraz mamy jednak zupełnie inne czasy, a Vincent wrócił do gry z piątym, udanym albumem, nie bacząc na przeciwności losu czy inne pandemie. Grupa zrealizowała materiał samodzielnie we własnym studio, proponując urozmaicony hard'n'heavy, zakorzeniony w latach 80. minionego wieku. Potwierdza to już świetny opener "De Best" czy równie udane "Niewinne dzieci", a są tu też i niespodzianki. Pierwsza to pierwszy singel "Szepty", do którego zrealizowno również efektowny teledysk: długi, mroczny i mocno brzmiący utwór o nieco symfonicznym - klawisze klimacie czy też dość drapieżny, zamykający płytę "Aż po blady świt". Kolejna to równie mroczny, ale nowocześniejszy w warstwie aranżacyjnej - elektronika robi swoje - "Wbij szpony", jakby nowe spojrzenie na stylistykę wrocławskiej grupy, co zresztą praktykowała już na "Infinity". Nie brakuje również ciekawych ballad z "Oceanem łez" na czele, kojarzącą mi się z Whitesnake z czasów LP "1987" czy bardziej popową "Karmą". W bardziej przebojowym wydaniu Vincent prezentuje się w drugim singlu "Nie bój się", do którego również powstał teledysk czy w "Uciekaj stąd", ale akurat ten utwór za bardzo według mnie przypomina dokonania Iry czy solowe Artura Gadowskiego, w dodatku te nie najciekawsze. Nie zmienia to jednak faktu, że jako całość "Space" trzyma wyrównany


poziom i na pewno ucieszy fanów klasycznego, ciężkiego rocka w polskim wydaniu. (5)

(4,5) Wojciech Chamryk

Wojciech Chamryk

Vomit Division - Hell In A Bottle Voivod - Lost Machine - Live 2020 Century Media

Voivod od lat gra już we własnej lidze. I chociaż Kanadyjczycy nie są już tak popularni jak w latach 80. i 90., to wciąż nagrywają kolejne płyty, wynosząc progresywny techno thrash w rejony niedosięgłe dla większości innych muzyków, co potwierdzają również na "The Wake" sprzed dwóch lat. Były to jeszcze czasy przedpandemiczne, tak więc grupa promowała ten materiał na koncertach, w tym na festiwalu w Quebec, czyli u siebie w domu, latem ubiegłego roku. Teraz zapis tego koncertu ukazał się na płycie, bo poprzedni album live Voivod wydali przecież ładnych kilka lat temu, jeszcze za czasów promowania "Infini". Na "Lost Machine - Live" mamy więc solidną reprezentację "The Wake", bo aż cztery utwory, a do tego przekrój przez obszerną dyskografię grupy. Voivod musieli być jedną z gwiazd tego festiwalu, bo grali niemal 75 minut, ale sądząc z natężenia okrzyków publiczności raczej tylko dla swych największych fanów, w dodatku dość niemrawych. Nie przeszkodziło to muzykom w świetnych wykonaniach takich klasyków jak: "Psychic Vacuum" z LP "Dimension Hatröss", "Overreaction" z "Killing Technology" i na finał kultowego "Voivod" z debiutanckiego "War And Pain", gdzie publika wreszcie się trochę uaktywniła. Poprzedził go ponadczasowy "Astronomy Domine", nagrany przez Kanadyjczyków w roku 1989 na "Nothingface" - to dzięki tej wersji wielu fanów metalu usłyszało o Pink Floyd. Cieszy też sięgnięcie po mniej popularne utwory, jak tytułowy EP sprzed czterech lat "Post Society" czy "Fall" z tego samego wydawnictwa; zresztą Voivod ma tak bogaty dorobek, że utworów wartych koncertowych rejestracji zebrałoby się bez problemu i drugie tyle. Co prawda "Lost Machine - Live" nie jest jakimś objawieniem, ale to solidny, koncertowy materiał świetnego zespołu, a do tego przypomnienie niedawnych jeszcze czasów, kiedy koncerty były codziennością i można było w nich przebierać bez opamiętania teraz pozostałynam tylko płyty live, bo jednak metalowe gigi w sieci nie są dobrym rozwiązaniem.

2020 Metal On Metal

Vomit Division to jednoosobowy projekt z Niemiec. Już jego nazwa sugeruje, że Desmotes nie spełnia się w jakiejś wysublimowanej czy progresywnej odmianie metalu, łoi black/thrash starej szkoły. Strefę wpływów bez większego trudu można tu rozciągnąć od Hellhammer/Venom do Desaster, tak więc wszystko jest jasne. Gdyby ktoś miałby jakieś wątpliwości, to lider nie tylko nader akuratnie kopiuje co lepsze riffy z podręcznego arsenału wyżej wymienionych, ale też nie pozbawia się przyjemności chwackiego wykrzykiwania ugh! w praktycznie każdym utworze. Nie wszystkie są tak samo udane: otwierający płytę i podszyty Motörhead "Panzerabwehr Rock'n' Roll" to siła złego na jednego, bo skondensowany do 3:30 zabijałby, a trwając prawie drugie tyle po prostu zaczyna nudzić. Ale już z "Slaves Of The Cock", "Cunts & Cocaine" i dwuminutowym "Hunger Of Ghouls" jest zdecydowanie lepiej, bo to siarczyste, bardzo intensywne numery. "Sex, drugs and metal, that's my game" deklaruje w drugim z nich Desmotes - oby tylko nie przesadził, bo balladowy "Homunculus" (kłania się Bathory, a co), szaleńczy "Black Metal Bastards" i niemal epicki "Goat Vytch King" z mrocznymi partiami syntezatorów, potwierdzają, że powinien jeszcze trochę pożyć oraz to i owo nagrać. (4,5) Wojciech Chamryk

Waroath - Infernal Tortures Blades 2020 Putrid Cult

Waroath poznałem kilka lat temu dzięki kasetowemu demo "Conjuration Of The Wargods". W kolejnych latach dyskografia projektu Weneda, znanego choćby z Venedae, Darkstorm czy Gontyna Kry, powiększyła się o następne demo oraz split, teraz zaś ukazał się debiutancki album. "Infernal

Tortures Blades" to 38 minut dźwięków odwołujących się do najgłębszych tradycji metalowego podziemia, black/speed/thrash podany w formie tak prymitywnej, jak to tylko możliwe. Zapomnijcie o wypolerowanym brzmieniu czy ładnych melodiach dla hipsterów, "lubiących" awangardowy metal to totalny old school, muzyka niczym z najgłębszych, piekielnych czeluści, której w żadnym razie nie można zaklasyfikować, że powstała w roku 1993, 2008 czy może 2020. Mamy tu siedem bezkompromisowych, mrocznych hymnów, w tym dwa z angielskimi tekstami, organiczny metal odarty z wszelkich ozdobników, wręcz jego kwintesencję w najbardziej surowej odsłonie. Triumfuje więc programowa prostota, nie ma mowy o jakichś skomplikowanych przejściach czy technicznych patentach, Waroath hołduje metalowi ekstremalnie uproszczonemu. Idealnie wpisują się weń partie wokalne Adriana z Empheris, którego skrzek jest nieco odmienny niż w macierzystym zespole, a do tego często korzysta też z melodeklamacji. Po takim wulkanicznym ataku huraganu w wydaniu Waroath nic już nie będzie takie samo, korowód cieni śmierci poprzedzi triumfujące hordy Księżyca, a opętańcza wizja przeznaczenia wyniesie na tron rasę wieczystego mroku, to więcej niż pewne. Tak jak to, że "Infernal Tortures Blades" to płyta nie dla każdego, ale warta uwagi. (5) Wojciech Chamryk

Warpath - Innocence Lost (30 Years of Warpath) 2020 Massacre

Niewinność utracona po 30 latach aktywności na scenie teutońskiego thrash metalu? Skądże. Warpath jest niewinny tak samo jak brzdąc, który dopiero co nauczył się chodzić i mówić. Ich reprezentant ochrzcił zuchwale swoją kapelę jako "Bóg Thrash Metalu" - w wywiadzie opublikowanym w 71 numerze "Heavy Metal Pages" pojawia się wypowiedź basisty Sörena Meyer'a: "Wszyscy więc byliśmy dumni, że możemy dołączyć do legendarnych bogów thrashu, Warpath". Według mojego rozeznania, najważniejszymi przedstawicielami niemieckiego thrashu są: Destruction, Kreator, Sodom i Tankard (kolejność przypadkowa). Można dyskutować, czy ktoś jeszcze, ale akurat Warpath nie wlicza się do czołówki gatunku w swoim kraju, dziwnym byłoby ich zaklasyfiko-

wanie do pierwszej ligi w skali całego świata, a nazywając siebie Bogami zyskują raczej domniemanie metalowej niewinności. Rzekoma 30 rocznica też jest mocno na wyrost. Wprawdzie powstali w 1991 roku, ale połowę tego okresu w ogóle nie istnieli. Naprawdę legendarne zespoły z takim stażem często skarżą się, jak ciężko jest im ułożyć koncertową setlistę na dwugodzinny występ, więc podsumowanie całego dorobku na jednej tylko płycie CD byłoby niezwykle trudne. Tymczasem Warpath nie tylko wydało składankę najlepszych utworów na jednym dysku CD, ale trwa ona tyle, że prawdopodobnie zmieściłaby się również na winylu (42 minuty 32 sekundy). Cała dyskografia Warpath sprowadza się do 6 dużych longplay'ów, które zostały tutaj podsumowane 9 utworami w zremasrerowanej wersji. Słuchając ich jakoś nie przychodzi mi ochota na sprawdzenie oryginałów, może dlatego, że nie wywarły one na mnie specjalnego wrażenia. Ot, mocno przeciętny thrash. Da się to lubić, można posłuchać, ale scena jest gorąca i tłoczna, więc świadomy słuchacz ma podstawę do stawiania wyższych oczekiwań. Biorąc pod uwagę, że pomiędzy przedostatnim wydawnictwem "Filthy Bastard Culture" a omawianą składanką upłynęły 2 lata oraz 1 miesiąc, jeden całkowicie nowy kawałek to skromna propozycja, jednak fajnie, że przynajmniej postarali się o to. Drugą niespodzianką jest cover Venom "Black Metal". Przyznam, że brzmi on całkiem spoko, a dodatkowej atrakcji dodaje mu gościnny udział samego Cronosa (Venom), a także Sabiny Classen (Holy Moses). To udany i nieoczekiwany punkt programu. Wstawienie go w drugiej kolejności na albumie może jednak świadczyć o próbie odwrócenia uwagi słuchacza od głównego tematu, jakim zgodnie z tytułem miało być świętowanie trzydziestolecia Niemców. Niestety, nie zagospodarowali dostępnej im na krążku przestrzeni - taki jubileuszowy album spokojnie mógłby być aż o pół godziny dłuższy. Jaki to problem wziąć kilka najlepszych utworów, które już są w obiegu, oraz nad którymi zespół ewidentnie ma pełną kontrolę prawną, i je po prostu dodać? A może Warpath nie posiada więcej własnych numerów o odpowiedniej jakości? Cóż, sensownym zastosowaniem "Innocence Lost (30 Years Of Warpath)" byłoby powołanie się na ten materiał w ogłoszeniu prasowym, że muzycy Warpath poszukują możliwości dołączenia do innego, już istniejącego zespołu thrashowego w Niemczech, w celu uzupełnienia czyjegoś składu. Umieją trzymać instrumenty, mogliby więc do kogoś dołączyć. Pewnie tak, gdyby tylko zeszli na ziemię i schowali ego do kieszeni. Thrash metal nie

RECENZJE

249


potrzebuje samozwańczych Bogów, ale całkiem możliwe, że potrzebuje sprawnego instrumentalisty na zastępstwo? (2) Sam O'Black

Witchtrap - Evil Strikes Again 2020 Hells Headbangers

White Magician - Dealers Of Divinity 2020 Cruz Del Sur Music

White Magician, The Great Kaiser's White Magician - można pogubić się w różnych wcieleniach tego amerykańskiego zespołu, tym bardziej, że jego lider Derek Di Bella, rzeczony The Great Kaiser, udziela się też w innych formacjach, choćby w znanym czytelnikom HMP Demon Bitch. "Dealers Of Divinity" jest długogrającym debiutem White Magician, swoistym podsumowaniem 10 lat istnienia zespołu. Wydawca zachwala, że to klimaty Blue Öyster Cult i Mercyful Fate, ale jakoś nie słyszę na owej płycie wpływów tych zasłużonych formacji - jeśli już, to mamy tu elementy NW OBHM z końca lat 70., połączone z odniesieniami do innych reprezentantów amerykańskiego hard rocka tamtego okresu. I brzmi to wszystko naprawdę nieźle: stylowo i totalnie oldschoolowo, niczym z jakiejś zapomnianej płyty sprzed 45 lat. Z siedmiu utworów aż sześć trwa od pięciu do blisko dziewięciu minut, ale dzieje się w nich tyle, że nie ma mowy o nudzie, bo chłopaki kombinują, na przykład fajnie zmieniąc tempo i płynnie przechodząc od dynamicznego heavy rocka do akustycznego niemal flamenco ("Fading Into The Obscurity Of Ages"). Do tego czasem zagrają wręcz przebojowo ("Power Of The Stone"), ale też i mocniej, tak jak w galopującym "Spectre Of A Dying Flame", utworze niczym z jakiegoś zapomnianego singla Nowej Fali Brytyjskiego Metalu z roku 1979. W aranżacjach, obok dwugitarowego ataku, mamy też sporo brzmień gitary klasycznej, do solówki włącznie ("Magia Nostra"), co ubarwia całość i jest ciekawym urozmaiceniem tej udanej płyty. "Dealers Of Divinity" trafi więc w pierwszej kolejności do tych najbardziej konserwatywnych fanów metalu, dla których ciężka muzyka stworzona po roku 1985 nie była już interesująca, ale pozostałych również zachęcam do jej wysłuchania, bo ekipa z Detroit ma papiery na granie. (5) Wojciech Chamryk

250

RECENZJE

Witchtrap od dobrych 30 lat grają thrash/black metal, wywodzący się w prostej linii z pierwszych płyt Slayer, Destruction, Sodom czy Kreator. Do tego Kolumbijczycy są zespołem typowo podziemnym: albumy wydają nie za często ("Evil Strikes Again" jest dopiero piątym w ich dyskografii), zdecydowanie preferują za to krótsze materiały, przede wszystkim splity (mają tu na koncie również współpracę z naszymi zespołami, jak Warfist). Na najnowszym długograju B. A. Ripper, Enforcer i Witchhammer łoją więc klasycznie i totalnie bezkompromisowo, ale nie pędzą przy tym na oślep, co to, to nie. "Midnight Rites", "Evil Strikes Again" czy "Born To Kill" są bowiem, przy całej dawce zawartej w nich agresji, dopracowane aranżacyjnie i dość zróżnicowane, dopełniając się z tymi prostszymi, uderzającymi od początku do końca, jak: "Dealing With Satan" i "The Devil's On The Loose". Dopełniają to wszystko "Death To False Metal", z klasycznie metalowymi akcentami oraz mroczny instrumental "Rhyme Of The Insane", potwierdzający, że mimo bezgranicznej miłości do thrashu, muzycy Witchtrap znają i cenią również dokonania Black Sabbath. (4,5)

ryzowania na przykład gitarzysty solowego. Dlatego większość utworów bardzo zyskuje dzięki świetnej współpracy gitar, organów, syntezatorów i fletu, pojawiają się też wejścia choćby mandoliny czy harmonijki ustnej: partie poszczególnych instrumentów płynnie przechodzą więc jedna w drugą, a solowe pojedynki ekscytują, tak jak w na przykład w utworze tytułowym, do którego nakręcono teledysk, albo w "Hesperus". Czasem słychać więc wpływy Jethro Tull, gdzie indziej Deep Purple czy nawet Black Sabbath w połączeniu z bluesem, co wcale nie jest zaskakujące, jeśli zna się historię brytyjskiej formacji ("Crazy Little Lover"). Z kolei w "Feelin'" zespół od symfonicznego/progresywnego rocka płynnie przechodzi do klimatów fusion, a klawiszowe solo Stefano Olivi byłoby ozdobą płyt Return To Forever czy Weather Report z połowy lat 70. - jak widać Riccardo Dal Pane dba o to, żeby Witchwood nie skostnieli w schematach. Potwierdza to również bonus track z LP, cover "Child Star" Marca Bolana, bo to nie któryś z glamowych hitów T. Rex z lat 70., lecz utwór Tyrannosaurus Rex z pierwszej płyty, wydanej w 1968 roku, folkowo-psychodeliczny: w pierwszej części odrealniona, psychodeliczna piosenka niczym w oryginale, w drugiej zaś już bardziej odjechana, "Witchwood'owa". (5) Wojciech Chamryk

Wojciech Chamryk

Wizard - Metal in my Head 2021 Massacre

Witchwood - Before The Winter 2020 Jolly Roger

Debiutancki album Włochów "Litanies From The Woods" podobał mi się, podobnie jak jego następca "Handful Of Stars". Minęły cztery lata, zespół jednak ich nie zmarnował, przedstawiając na najnowszej płycie "Before The Winter" muzykę jeszcze ciekawszą i bardziej urozmaiconą aranżacyjnie. To niby retro rock, ale tak naprawdę hard rock z elementami folku, psychodelii i grania progresywnego z wczesnych lat 70, a do tego w bardzo dobrym wykonaniu. Muzycy sięgają tu do dawnych tradycji, że każdy z instrumentów ma równie ważne znaczenie, bez fawo-

Nihil novi u Wizard. Zespół gra dokładnie taki sam heavy metal, jaki grał na "Bound by Metal" czy "Odin" (wybrałam dwie losowe płyty z ich dyskografii, możecie w ich miejsce wstawić prawie każdą). Jako że jedyną płytą, która odbiegała nieco od reszty, choć raczej klimatem niż stylistyką była "Trail of Death", to tę jedną możecie wyrzucić z katalogu porównań. Na "Metal in my Head" znajdziecie wszystko, co przez lata wypracowała sobie niemiecka ekipa. Tytułowy, całkiem surowy, kawałek mógłby spokojnie znaleźć się na "Battle of Metal" a "We Fight" przez wzgląd nie tylko na brzmienie, ale też na tekst - na płycie "Thor" albo "Odin". Co ciekawe, te powroty do tematyki metalu czy mitów nordyckich nie są jakimś celowym węzłem, który ma związać obecny Wizard z tym sprzed 20 lat. Chłopaki po prostu tak grają.

Nie kombinują, nie rozmyślają. Czują się tacy sami jak 20 czy 30 lat temu (odsyłam do wywiadu). Niewątpliwie jest to o tyle zaletą, że po pierwsze nie słychać u nich przejawów "skapcanienia" pokazujących się co rusz u wielu klasycznych zespołów, a po drugie nie wpadają w "oktoberfestmetalową" nutę starych, niemieckich zespołów. Płyta brzmi energicznie, mocno, a perkusja - co zespół chętnie podkreśla - została nagrana na prawdziwym instrumencie. Sama chęć uwypuklenia tego może nam, zwykłym odbiorcom muzyki, dawać wiele do myślenia, jeśli chodzi o sposób, w jaki powstają płyty, których słuchamy. Sven jak zawsze jest w świetnej formie. Muszę przyznać, że w tym starym dobrym, wizardowym kontekście słucha mi się go zawsze bardzo dobrze. (4) Strati

Wreck-Defy - Powers That Be 2020 Punishment 18

Liderem Wreck-Defy jest gitarzysta Matt Hanchuck, autor wszystkich kompozycji i części tekstów, ale jego zespół fani kojarzą przede wszystkim z racji udzielania się w nim tak znanych muzyków jak wokalista Aaron Randall, dawny frontman Annihilator i basista Greg Christian, kojarzony przede wszystkim z Testament. WreckDefy na swym trzecim albumie łoją więc oczywiście thrash i czynia to naprawdę porywająco. Gdyby nie drobne wpadki, jak wokalne nawiązania do grunge w balladowym "Scum Lord", można by bez problemu określić "Powers That Be" mianem materiału kompletnego, w którym thrashowe uderzenie idzie w parze z techniką, a aranżacje są dopełniane niesamowitym wręcz feelingiem. Gościnny udział kilku gitarzystów, w tym Geoffa Thorpe'a z Vicious Rumors, tym bardziej to uwypukla, a takie killery jak "Beyond H8", "Skin" czy "Fredomless Speech" powinny trafić na playlisty wszystkich thrashers. Szczególnie fanów wspomnianych na początku zespołów, ale też Megadeth czy Exodus - Matt Hanchuck przez lata komponował do szuflady, aż w końcu zdecydował się ujawnić i założyć zespół. Jak widać, z dobrym skutkiem. (5) Wojciech Chamryk


cost" to nie tylko fajna porcja melodyjnego heavy, ale jeśli ktoś jest religijny, może te utwory spokojnie wykorzystać jako piosenki oazowe. Chłopaki się na pewno o to nie obrażą. (5) Bartek Kuczak Wytch Hazel - III: Pentecost 2020 Bad Omen

Powszechnie panujące w społeczeństwie stereotypy mówią, że heavy metal i Bozia raczej nie idą w jednej parze. Tymczasem pochodząca z Lancaster ekipa o nazwie Wytch Hazel zdaje sobie nic z owych przekonań nie robić, gdyż w ich lirykach pełno nawiązań do chrześcijaństwa, co dla sporej części metalowego środowiska może być odsiewaczem nie do przejścia. Teksty tekstami, ideologie ideologiami ale dla wielu równie ważna, albo nawet ważniejsza jest muzyka. Jak ona jest? Cóż, nie odkryję przysłowiowej Ameryki jeśli napiszę, że Wytch Hazel nigdy w swej twórczości nie stawiał agresji na pierwszym miejscu. Nie oznacza to jednak, że ich muzyka zatracała przez to metalowy charakter. Wręcz przeciwnie. Jest ona pełna gitarowych harmonii i ciekawych melodii oraz charakteryzuje się dość przestrzenną produkcją. Album rozpoczyna się dość wesołym kawałkiem zatytułowanym "He Is The Fight" mający w sobie coś z ducha AOR. Dość ciekawie i trochę nietypowo jak na ten gatunek rozpoczyna się "Spirit And Fire". Refren jednakże już nie pozostawia absolutnie żadnych złudzeń, że mamy do czynienia z kapelą nurtu hard'n' heavy. Jeżeli ktoś chce więcej klimatów bliższych rasowemu heavy, to nie ma sprawy. Zapraszam do posłuchania trzeciego na tym albumie "I Am Redeemed". Początkowy riff przywodzi na myśl najlepsze wzorce NWOBHM. Podobnie jest w przypadku "Dry Bones". Riff wiodący na pewno zachwyci fanów Iron Maiden, a ten chóralny refren to po prostu prawdziwy miód dla uszu. Mimo tego wszystkiego, co napisałem powyżej "III: Pentecost" nie jest typowym albumem heavy metalowym. Sporo tu nie typowych zwolnień, dość połamanych struktur, a perkusja obsługiwana przez Jacka Spencera bardziej kojarzy się ze stylem gry świętej pamięci Johna Bonhama, niż jakiegoś rasowego metalowego bębniarza. Czy próbują być retro? Być może. Sugerować to poniekąd może nawet okładka, która spokojnie mogłaby zdobić krążek jakiejś proto-metalowej kapeli z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Jednak u nich to wszystko jest naprawdę naturalne, a nie robione na siłę jak to ma miejsce w przypadku wielu młodych kapel. To nie jest próba wstrzelenia się na siłę w jakąś konwencję. "III: Pente-

Xenos - Filthgrinder 2020 Club Inferno

Slayer ponoć zakończył karierę. Jakoś trudno mi w to uwierzyć, ale to nie oznacza, że od razu pojawi się zapotrzebowanie na klony tego zespołu. Tymczasem Włosi z Xenos najwidoczniej zamarzyli sobie, że zostaną drugim Slayerem. Marzenia piękna sprawa, tylko po co komu takie kopiowanie, kiedy klasyczne płyty amerykańskiego kwartetu są wciąż dostępne, nawet w sieci sklepów Biedronka? Co gorsza nie ubzdurali sobie tego nawiedzeni nastolatkowie, a doświadczeni muzycy, znani już z innych zespołów. Dlatego debiutancki album Xenos mogę polecić tylko najbardziej zagorzałym fanom Slayer, zainteresowanym detyktywistyczną zabawą pod tytułem "z czego Włosi zerżnęli ten konkretny fragment". Ignazio Nicastro nie ułatwi w niej nikomu zadania, bo ryczy niczym Tom Araya, do tego jest również basistą. Ciekawostką jest fakt, że chłopaki nie nagrali na ten album coveru swych mistrzów, tylko "Peace Sells" Megadeth, ale spokojnie, nic straconego, bo "Raining Blood" jest dostępny w ich wykonaniu jako tzw. digital single. Pewnym magnesem może być tu gościnny udział znanego z Venom gitarzysty Jeffa "Mantasa" Dunna w "Birth Of A Tyrant" oraz wokalisty Anihilated Si Cobba w "Of Magma And War", ale nie czarujmy się, w dzisiejszych czasach nie jest to już nic nadzwyczajnego, to tylko kwestia honorarium. (2) Wojciech Chamryk

Black Sabbath - Vol. 4 Super Deluxe Edition 2021 BMG

Nie ukrywam, że po kapitalnym wydawnictwie rocznicowym "Paranoid" czekałem z lekkim dreszczykiem emocji na kolejne tego typu wznowienia katalogu Black Sabbath. Kolejnym bliskim pięćdziesięciu lat jest album "Vol. 4". Co prawda w 2021 roku obchodzi "zaledwie" 49 urodziny, ale i tak postanowiono wypuścić na rynek czteropłytowy boks związany z tym tytułem. Dla porządku tylko napiszę, że wydawcą jest Warner Bros. Records a nowy mix powierzono Stevenowi Wilsonowi, który jak zwykle w takich przypadkach odwalił kawał dobrej roboty. No i niestety na tym pozytywy się kończą. Muszę z bólem to napisać, ale w żadnym wypadku "Vol. 4" Super Deluxe Edition nie dorasta do pięt "Paranoid" w takiej wersji. Co z tego, że dodano suplementy w postaci plakatu i książeczki bogatej w zdjęcia i wypowiedzi muzyków z epoki, jak warstwa muzyczna jest uboga. I to strasznie. Tak dobry album został potraktowany po macoszemu. Można odnieść wrażenie, że na odwal. Ja wiem, że zaraz podniosą się głosy, że to wypasione wydanie i że co ja tam wiem, że to Black Sabbath i kult i w ogóle… No w porządku, tylko jaki procent fanów na świecie obchodzą wszystkie te podejścia studyjne, jakieś odrzuty i reszta pierdów, które przez lata leżały w archiwum? W jakimś celu siedziały sobie na dnie szafy przez prawie pięćdziesiąt lat i teraz kompletnym bezsensem jest dorabiać do tego jakąś ideologię i naciągać ludzi oddanych kapeli. Tak, naciągać, bo "Vol. 4" Super Deluxe Edition jest niczym innym, jak tylko nieudolną próbą wyciągnięcia jeszcze trochę kasy od maniaków, którzy, kurde, i tak kupią coś takiego! Na czterech dyskach mamy więc wznowienie właściwego albumu "Vol. 4" - plus dwa kompakty wypchane całą maścią odrzutów ze studia i na doczepkę, tak po linii

najmniejszego oporu, zlepek koncertowy z trasy po UK (dokładnie marzec '73 z Manchesteru i Londynu). Nie byłoby w tym nic dziwnego, jednakże jest to w sumie ten sam materiał co wydany w 1980 roku "Live At Last". Ten sam set. Nic, kurczę, nic nie udało się wyciągnąć ciekawszego? Poświęcić na takie archiwalne występy więcej miejsca? Jak widać - nie. Żeby nie było - słucha się tego bardzo dobrze. W końcu to Black Sabbath w rozkwicie. Na etapie świetnych pomysłów i największych odlotów kompozytorskich. Non-stop na fali wznoszącej. Wydający ikoniczne płyty, takie jak "Vol. 4" właśnie czy później "Sabotage" i "Sabbath Bloody Sabbath". Pod tym względem dyskusja na temat najnowszej, wypasionej reedycji zespołu z wytwórni Warner Bros. jest bezzasadna. Wkurzony jestem tylko niemiłosiernie, że raptem w zeszłym roku udało się wypuścić czteropłytowy zestaw, który oprócz kwadrofonicznego miksu miał dodane aż dwa świetne koncerty z dna archiwum, niepublikowane i znane może tylko maniakom wagi ciężkiej. Pokazali, że się da. Może ktoś myślał, że album "Vol. 4" jest mniej medialny to nie ma sensu się starać? No to był w błędzie. Mam tylko wielką nadzieję, że w przypadku następnych wycieczek do starych płyt, wyborem dodatków zajmą się osoby bardziej kompetentne i chętniejsze do poszukiwań. Okej, jeśli ktoś musi to kupić, to niech kupi. Żałować nie będzie, bo mamy do czynienia z czymś ładnym ale wydaje mi się, że szkoda wydawać ponad trzy stówy na to co ma się już od dawna w domu? Krótko mówiąc to nie jest rzecz dla fanów a raczej dla fanatyków z dużym portfelem. Adam Widełka

RECENZJE

251


płyta musi na nie rzucać aby okazać się rzetelnym punktem gatunku. Adam Widełka

Black Knight - Tales From The Darkside 2020 Pure Steel

Dopiero w 1998 roku formacji Black Knight udało się zrealizować debiut fonograficzny. Niesamowite, że od wydania pierwszego demo minęło wtedy aż dwanaście lat. Jak mocno zmieniła się muzyka holenderskiej ekipy - tego nie wiem, ale zdążyłem się przekonać, że na "Tales From The Darkside" brzmią zadowalająco dla każdego fana klasycznego heavy metalu. Mimo, że z zamierzchłych czasów w składzie ostał się tylko perkusista Rudo Plooy, nie ma to żadnego wpływu na odbiór materiału. W sumie ciężko dywagować i porównywać do czegokolwiek, skoro grupa tak naprawdę popełniła jedno duże demo w 1992 roku. Co prawda część kawałków została na "Tales From The Darkside" zarejestrowana ponownie, ale zdobycie oryginalnej taśmy graniczy z cudem, więc lepiej oddać się tej płycie bez jakichś oczekiwań. Myślę, że nie zawiedzie tych, którzy cenią sobie klasyczne, heavy metalowe granie. Słychać, że te numery były pisane jeszcze na początku lat 90. albo nawet wcześniej. Ciekawe riffy, dobre melodie i piejący, ale czysty wokal. Momentami można dać się zwieść wrażeniu, że to jakiś niepublikowany album amerykańskiego Riot czy jakieś bardzo dalekie echa Judas Priest. Jednak o kopii nie może być mowy bowiem materiał ma swój charakter, a w podanych wyżej odnajdziemy zaledwie inspirację. Black Knight "Tales From The Darkside" to bardzo solidna pozycja. Zawiera sporo dobrze zagranego heavy metalu, bez zbytniego patosu i z zaangażowaniem. Duży plus za echo lat 80./ 90. i brak napięcia. To naprawdę udany powrót części z ponad dziesięcioletniego materiału z dodatkiem kilku premierowych strzałów. Reedycja z 2020 roku wydana przez Pure Steel Records oprócz standardowych dziewięciu kompozycji podrzuciło garść bonusów koncertowe wersje z lat 2016/ 2017. Myślę, że to powinno zachęcić do spoglądnięcia w kierunku Black Knight łaskawym okiem. Chociaż kolana mam całe to nie żałuję. Prawda też, że nie każda

252

RECENZJE

Chinawhite - Run For Cover 2020 Skol

Chinawhite to jeden z tych reprezentantów nurtu NWOBHM, o których wiadomo niewiele. Początki działalności sięgają roku 1981, kiedy to w Sheffield powstał zespół. Od wielu lat jest w zawieszeniu, więc tak naprawdę nie da się ustalić, co dzieje się z muzykami. Tak czy siak, Chinawhite pozostawiło po sobie trwały ślad w postaci długogrającej płyty "Run For Cover", którą w tym roku postanowiło wznowić Skol Records. Album ukazał się w 1984 roku przyozdobiony dość kiczowatą okładką. Wartość artystyczną obrazka przemilczę, ale parę słów skrobnę w związku z dźwiękami, z jakimi na "Run For Cover" mamy do czynienia. Chinawhite hołdowali melodiom. Od początku płyty uwagę naszych uszu przykuwają maksymalnie chwytliwe refreny i harmonie. Czym dłużej krążek kręci się w odtwarzaczu, tym chętniej atakują nas zagrywki, które szczerze, z heavy metalem mało mają wspólnego. Ten album to ta słodsza strona NWOBHM. Coś momentami jak debiut Praying Mantis, tyle, że tam bywało więcej ostrzejszych fragmentów. Nie ma utworu, który nie próbowałby nas zachęcić do rytmicznego poruszania biodrami i tupania nóżką. Co refren to, można być pewnym, mniej lub bardziej udana melodia. Trzeba oddać Chinawhite, że nie brzmi to źle. Ukuli z tego jakąś zaletę "Run For Cover". Przez to płyta jest dość spójna. Nie silą się tutaj Gary North (bas), Kevin Oxley (perkusja), Al Thompson i Ian Von Coolburger (gitary) na specjalnie szybkie czy zadziorne kompozycje. Pojawia się od czasu do czasu jakiś, jakby rzec, ostrzejszy riff, ale za moment jest pacyfikowany przez chwytliwe harmonie. Wtedy zespół brzmi jak, na przykład, rockowy Gary Moore czy ten Saxon ze swojego przebojowego, amerykańskiego okresu. Bez wstydu, ale jednak wychodzi nie do końca to,

czego chcielibyśmy słuchać. Co nie znaczy, że wokal Briana Glavesa ma się nie podobać - wręcz przeciwnie, tym, którzy mają słabość do takiego grania może przypaść do gustu wręcz od samego początku. Album "Run For Cover" to jedyna spuścizna Chinawhite. Wstydu po latach nie przynosi, ale jasno trzeba powiedzieć, że nie jest to muzyka dla każdego fana heavy metalu. Nurt NWOBHM był o tyle specyficzny, że łapały się do niego też takie grupy, proponujące bardzo melodyjny sposób wyrazu dźwięków. Jeśli liczysz na motorykę sekcji rytmicznej, szybkie riffy i wymyślne solówki - włącz sobie coś z Iron Maiden, Jaguar czy Tank. Natomiast jak Twoja noga rusza się przy środkowym Def Leppard czy kręci Cię Heavy Pettin' to czym szybciej zdobądź to nagranie. Adam Wideka

Circus Of Power - Circus Of Power/Vices/Live At Ritz/Magic & Madness 2020 BGO

Circus Of Power to kapela, która powstała w 1986 roku w Stanach i istniała tylko do 1995 roku, no bo w erze grunge nie miała szans przetrwać. Kapela reprezentowała amerykańską odmianę hard rocka skumplowaną z glam i hair metalem, a ich granie mocno kojarzyło się z The Cult z okresu albumu "Electric" a także z Aerosmith, Guns'N'Roses czy L.A.Guns. Niekiedy na ich drugiej płycie "Vices" (1990) miałem wrażenie, że słyszę coś z Ramones. Niemniej kapela ma parę fajnych kawałków, które przy odpowiedniej ilości czasu puszczania w radio mogłyby stać się przebojami. Szczególnie sporo takich utworów jest na debiucie "Circus Of Power" (1988) z "Heart Attack" na czele. Niestety formacja wystartowała zbyt późno aby przebić się przez całą masę podobnych zespołów, gdzie niektóre z nich od paru ładnych lat mocno skupiały na sobie uwagę. Natomiast ich trzeci album "Magic & Madness" (1993), ciągle utrzymuje obraną stylistykę ale jego brzmienie staje się mocniejsze i surowsze, co z pewnością jest reakcją na ówczesny wybuch popularności

grunge. I jakbyśmy chcieli się uprzeć moglibyśmy te nagrania porównywać chociażby do takiego Alice In Chains. Sądząc po rychłym rozpadzie Circus Of Power nie przyniosło to oczekiwanych efektów. Nie zmienia to faktu, że "Magic & Madness" to zbiór bardzo dobrych hard rockowych kompozycji. Oprócz wymienionych trzech studyjnych krążków, band ma na koncie dwie koncertowe EPki "Still Alive" (1989) i "Live at the Ritz" (1991). Ta ostatnia dołączona jest do omawianego zestawu. Prezentuje ona kapelę w bardzo dobrej formie a ich kawałki brzmią zdecydowanie surowiej niż te ze studia. Nie wiem jak zagorzali fani amerykańskiego hard'n' heavy z lat 80. ale mnie w tamtych czasach nazwa Circus Of Power tylko przemknęła przed oczami, dlatego teraz z wielką przyjemnością odsłuchałem całość tego zbioru przygotowanego przez BGO Records. Co więcej, te dwie godziny i czterdzieści pięć minut w ogóle mi się nie dłużyło. Zdecydowanie wolę taki "mainstream" od tego, co w późniejszych latach koncerny i młodsze pokolenia chciały nam wcisnąć. Na koniec dodam jeszcze, że zespół reaktywował się w 2014 roku i do tej pory wydał studyjny album "Four" (2017) i kolejną koncertową EPkę "The Process Of Illumination" (2020). Jest to już inna historia ale prawdopodobnie warta poznania, bo jak pisałem nowe wydawnictwo BGO Records firmujące dokonania Circus Of Power na to zasługuje. \m/\m/

Destroyers - Noc królowej żądzy 2020 MMP

Niedawno Destroyers wywołali niemałą burzę swoim powrotem i nagraniem nowego materiału. Wiadomo, że mają swoich zagorzałych fanów jak i tych, którym ich muzyka w ogóle nie leży. Do tego całego zamieszania Metal Mind Productions dokłada cegiełkę w postaci świeżych wznowień dwóch starszych płyt zespołu. Kolejnych reedycji po długim czasie doczekały się "Noc królowej żądzy" (1989) oraz "The Miseries Of Virtue" rocznik 1991. Jako, że nigdy tak na-


prawdę solidnie nie słuchałem twórczości tego śląskiego thrash metalowego monstrum (inne priorytety), to nawet ucieszyłem się, kiedy okazało się, że mam na ich temat skrobnąć parę zdań. Słuchałem, słuchałem i w sumie doszedłem do wniosku, że chyba jestem za młody, żeby zabierać się za ocenianie, recenzowanie takich albumów. Zdaję sobie sprawę, że takie krążki to, kurczę, po prostu znak czasów. Świadectwo pewnych zdarzeń i potęgi, przynajmniej chwilowej, wytwórni Metal Mind Productions. Obok Dragon, Stos czy Open Fire to właśnie Destroyers również budowali fundament stajni Tomasza Dziubińskiego. No ale ja akurat nie mam żadnego sentymentu do tej muzyki, z uwagi na to, że w momencie ukazania się "Nocy…" miałem… dwa latka. I jestem trochę w kropce. Pomijając sentymenty to "Noc królowej żądzy" to wlatujący jednym, a wylatujący drugim uchem thrash metal. Z drażniącym, momentami szalenie piejącym wokalem i oklepanymi schematami. W sumie tak nie do końca jest to stuprocentowy thrash, bo w pewnych momentach, a jest ich trochę, Destroyers brzmi jak, hm, zmutowane Iron Maiden. Jakby do końca nie wiedzieli, w którą stronę chcą podążać. Całość dość toporna, ale być może dla kogoś może mieć to smaczek. Słuchając tego albumu od razu poniektórym przypomną się czasy pierwszych Metalmanii. Natomiast dla ludzi młodych, w miarę osłuchanych, to oprócz jakiejś historii i, powiedzmy, legendy, zespół Destroyers nie wniesie nic co mogłoby wyprzeć z ich świadomości masę innych, lepszych kapel. Chociażby nawet w bratobójczej walce na thrashowe miecze Turbo z okresu 1989/1990 wypada o wiele lepiej, mimo, że nie proponowało zbyt oryginalnej muzyki. Jeśli mówimy o pozytywach to na pewno jest to solidna dawka energii. Chwilami osiągane są zawrotne prędkości i fakt, noga może ruszyć się w rytm. Teksty - śpiewane po polsku, co po latach jest zarówno plusem jak i czymś, co powoduje uśmiech zażenowania. Są naprawdę kosmiczne. Nie sposób odmówić im oryginalności, więc kiedy nasze uszy przyzwyczają się do wystrzeliwanych słów, można w miarę spokojnie odbierać warstwę instrumentalną. Krążek "Noc królowej żądzy", żeby w jakiś sposób zyskać sympatię, potrzebuje trochę czasu. Nie jest to w żaden sposób wybitne granie, ale być może dla niektórych więcej do szczęścia nie potrzeba. Jeśli tak - to nie musicie szukać dalej. To album dla Was. Natomiast ci, którzy od muzyki metalowej wymagają czegoś więcej to jeśli już chcą, mogą traktować te niecałe czterdzieści minut jako swego rodzaju, w miarę dobrze zachowany artefakt. Adam Widełka

Destroyers - The Miseries Of Virtue

Deus Vult - Look Upon Your Master: The Demo Anthology

2020 MMP

2020 Divebomb

Druga płyta Destroyers ukazała się oryginalnie w 1991 roku i została całkowicie zaśpiewana w języku angielskim. W reedycji z roku 2009 wydanej przez Metal Mind Productions zawarto natomiast zarówno wersję zagraniczną jak i polską. Najnowsze wznowienie tego materiału pochodzące z roku 2020 oferuje już tylko śpiew w języku polskim, ale za to tytuły na okładce są po angielsku. Pomieszanie z poplątaniem, ale chyba dlatego, żeby z jakiegoś powodu było wesoło. Bo muzycznie jest przyzwoicie, ale kompletnie bez szału. W sumie dużo "The Miseries Of Virtue" nie różni się od debiutu. Wydawnictwa dzieliły dwa lata, jednak stylistycznie nadal Destroyers próbowali swoich sił w szeroko rozumianym thrash metalu. Sporo tutaj szybkich i zwartych utworów, ozdobionych niezapomnianymi i jedynymi w swoim rodzaju tekstami, które współcześnie mogą wywołać niemałą konsternację. Po prostu są czasem zabawne, ale w sumie jak się bliżej przyjrzeć światowym albumom to też nie wszystko było wysokich lotów. Nie specjalnie też grupa zaznacza przed słuchaczem jakiś progres w twórczości. Można odnieść wrażenie, że to swoista kontynuacja "Nocy królowej żądzy". Nie czyniłbym z tego jakiejś wielkiej wady - wszakże spójność jest ważna i pokazuje, że Destroyers trzymali się jasno wytyczonego kursu. Z drugiej jednak strony to wciąż było granie mało wyszukane i na dłuższą metę, być może, nużące. Tak jak w przypadku debiutu, dla mnie "The Miseries Of Virtue" to album, który nosi w sobie znak czasów, w jakich powstał i żyje tylko dzięki sentymentom. Jeśli sięgnie po tą muzykę ktoś młody to niestety zbyt długo nad Destroyers się nie pochyli. Chyba, że od czasu do czasu na zasadzie ciekawostki lub czegoś do poprawy humoru. No, wtedy to może zdać egzamin. W każdym innym zestawieniu krążek ten musi uznać wyższość konkurencji. Rzecz dla mało wymagających albo bazujących na emocjach ze starych czasów. Nie ma tutaj nic, co mogłoby konkretnie uderzyć i zostać na długo w głowie.

Divebomb Records stoi znów na straży dobrych, thrashowych dźwięków. W wakacje ubiegłego roku ujrzało światło dzienne wydawnictwo o długim i wiele mówiącym tytule "Look Upon Your Master: The Demo Anthology" grupy Deus Vult. Formacja ta reprezentująca power/thrash metal, pochodząca z Ohio, dorobiła się podczas swojej działalności tylko EP w roku 1990. Reszta materiału, jaki można było dostać, znajdowała się tylko na taśmach demo. Dwupłytowy zestaw utworów Deus Vult zawiera wszystko co najciekawsze. Cały pierwszy dysk poświęcony został "Group Effort Studios Sessions" demo '89 (nagrane jednak w listopadzie '88). Drugi natomiast posiada wspomnianą małą płytkę "Soul Assault" i "UltraSuede Studios Session" datowane na przełom 1990 i 1991 roku. Muzyka jaką znajdziemy na "Look Upon…" to mocny thrash metal. Surowy, szorstki i rozbujany do odpowiedniej prędkości. Na pozór niczym nie zaskakuje, ale Deus Vult nie zamierza się łatwo poddać. Słychać, że ci faceci umieli grać i nie szli na skróty. Mimo, że thrash to gatunek dość hermetyczny, pokazywali się czasem z lirycznej strony. Przynajmniej czasem. Cóż, oddech też ważna rzecz. Nagraniom nie brakuje więc pomysłów i mocy. Głównie na krążkach dominuje szybkość i pokombinowane partie instrumentalne. Przesłuchanie całości antologii za jednym zamachem może być trudne. To jednak sporo muzyki. Nie oszukujmy się muzyki mogącej zlać się w jedną masę dźwięku. Warto więc dawkować sobie to wydawnictwo. Szkoda byłoby zbyt szybko skreślić amerykańską grupę. To, podliczając wszelkie za i przeciw, interesująca twórczość.

Adam Widełka

Adam Wideka Dissident Aggressor - Death Beyond Darkness 2020 Divebomb

Krążkiem zatytułowanym "Death Beyond Darkness" firma Divebomb Records przypomina szerszej publiczności o taśmach demo amerykańskiej formacji Dissident Aggressor. Zespół ten pochodzący z Sacramento (Kalifornia), zawdięczający swoją nazwę od, najpewniej, utworu Judas Priest, działał w latach 1987-1993 oraz 2016-2018. W tym pierwszym

okresie powstały ów dwie taśmy demo, które są przedmiotem naszego zainteresowania. Łącznie materiał liczy sobie trochę ponad godzinę. Jako mały bonus dołączony został, na końcu, utwór w wersji live. Natomiast pozostałe piętnaście kompozycji to, ułożone chronologicznie numery z wspomnianych demówek. Możemy sprawdzić więc jak przedstawiała się forma muzyków i czy czymś w ogóle różnią się te dwie taśmy. W epoce wydane zostały z dwuletnią przerwą, więc czasu było sporo na to, by pewne rzeczy zmienić czy wyeliminować słabości. Wszystko zostało zrealizowane przez jeden skład. Daje to gwarancje zgrania zespołu i to w sumie słychać. Już nawet Demo 1990 brzmi nieźle i w pełni profesjonalnie. Przypomina którąś tam z kolei kopię Metalliki, ale chłopaki się starali. Można posłuchać, ale w niczym to specjalnie nie zaskakuje. Solidny, szybki, szorstki thrash metal, jakiego parę lat wcześniej powstawało wiele. Demo drugie, pochodzące z 1992 roku jest w sumie kontynuacją pewnych założeń, mających swoje korzenie dwa lata wcześniej. Co do brzmienia nie ma się co czepiać ponownie sesje zostały przygotowane i zagrane od A do Z na wysokim poziomie. Możliwe, że poddane kawałki zostały jakiemuś remasteringowi, bo w sumie dźwięk jest selektywny i czysty, jak na jakimś długograju a nie taśmach demo. Chociaż to też nie było regułą, że demo musi brzmieć jak nagrane kalkulatorem w ciemnej piwnicy przez pijanych małolatów. Kompozycje dalej przypominają trochę Metallikę, Testament i ogólnie utrzymują się w konwencji thrashu Made In USA. Dlatego też mało w tym wściekłości, raczej poukładane dźwięki. Zdaję sobie sprawę, że jest wielu, którym takie granie będzie się podobać. Dissident Aggressor przygotowywał swoje kawałki według sprawdzonej już kilkanaście lat wcześniej receptury. Nie można im odmówić energii i sprawności instrumentalnej, ale jeśli chodzi o odkrywczość tej muzyki, to niestety zbyt mocno słychać w niej inspiracje. Jednak spokojnie - to całkowicie nie skreśla tego zespołu i warto sięgnąć po "Death Beyond Darkness", chociaż słuchając tego materiału pewnie poniektórzy na drugi odsłuch nie będą już mieli ochoty. Adam Widełka

RECENZJE

253


Down Factor - Murder The World 2005 Self Released

Zdaje się, że ktoś zdecydował się wznowić drugi album Down Factor, oryginalnie wydany jakieś 15 lat temu. Ów "ktoś" przesłał nam jednak same pliki, licząc zapewne, że całą resztę roboty wykonamy sami. Przeliczył się jednak, zresztą "Murder The World" to naprawdę nic aż tak szczególnego, żeby przeszukiwać internet wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu informacji o jej autorach. Poprawny death/thrash w amerykańskim wydaniu, porykujący, agresywny wokalista, surowe brzmienie i tyle - jakoś wcale nie dziwi mnie fakt, że po 10 latach grania i braku jakichkolwiek sukcesów zespół dał sobie na wstrzymanie. Owszem, są tu dowody na pewne poszukiwania (dwie części "Blood Of The Patriots", "A Song About Insanity"), ale w istnej powodzi nowych, znacznie ciekawszych zespołów to zdecydowanie zbyt mało. Do tego w "Eye Consume" słychać zbyt wiele wpływów Accept, a w "The Root of All Evil" Metalliki, by traktować ich poważnie - to co najwyżej środek stawki II ligi, solidność ożeniona z poprawnością. Wojciech Chamryk

Dragonslayer - Dragon Drums 2020 High Roller

Mówisz High Roller Records. Myślisz - kolejna świetna reedycja starodawnego materiału. No i bach! Wypisz, wymaluj tak jest. Końcówka roku 2020 i na rynek wchodzi, ubrana w biel, kompilacja (już nie wiem której) lekko zapomnianej szerzej kapeli Dragonslayer. Rzecz arcyciekawa chociażby z tego powodu, że część materiału to nagrania z okresu, kiedy muzycy działali pod nazwą Slayer. Pochodzący z angielskiego Rochdale zespół zaliczany jest do nurtu NWOBHM. Działał od 1980 roku, przez trzy lata, nosząc logo kojarzone się współcześnie raczej tylko z przedstawicielem amerykańskiego thrash metalu. Nazwa uległa zmianie w 1983 roku i jako Dragonslayer próbowali swych sił aż do 1987 roku, a rok przed za-

254

RECENZJE

kończeniem działalności nagrali taśmę demo. Znajdujemy ją w kompilacji "Dragon Drums" jak i demo oraz EP "I Want Your Life" - czyli podsumowanie żywota, muzycznie, jednej z ciekawszych kapel. Na krążek składa się 18 utworów plus dwudziestostronicowa książeczka. Jak zwykle zresztą, pod tym względem wydawnictwa HRR to miód. Jeśli chodzi o muzykę to kompozycje ułożone są chronologicznie, co też pozwala wsłuchać się w rozwój grupy. Początkowe demo Slayer to solidne granie osadzone głęboko w klasyce brytyjskiego hard'n'heavy. To jeszcze nie stricte heavy metal, jaki znamy od Iron Maiden, Raven czy Saxon, ale jest blisko. Słychać w tym brzmienia UFO czy Wishbone Ash. Bardzo sprawnie podane dźwięki z interesującym wokalem. Kolejne trzy numery to wspomniana EPka, na którą składają się: nowy kawałek "I Want Your Life", brzmiący podobnie do wcześniejszych i dwa powtarzające się "Satan Is Free" i "Broken Hearts". Materiał był tak naprawdę jedynym "większym" wydawnictwem grupy na początku działalności. Zaraz po nim, po przemianowaniu się na Dragonslayer nastąpiła dłuższa przerwa. Zwieńczeniem przygody z tą brytyjską muzyką jest Demo z 1986 roku. Zaczyna się ostro. Nie ma się co dziwić, wszakże minęło trochę czasu a Dragonslayer okrzepł i nie próżnował. Pewnie poświęcali każdą wolną chwilę na szlifowanie nowego materiału. Można przyklasnąć, bo słucha się tego nieźle. Nawet po kilkunastu latach od rejestracji. Szkoda, że nie ukazała się żadna długogrająca pozycja zespołu, bo po tych kilku utworach oczekiwania zostały rozbudzone. Tak myślę, staram się rozgryźć, jakie wrażenia robiła ta muzyka w epoce. Dziś, wiadomo, że brzmi dobrze i może ująć ale kiedyś? Powodem zniknięcia Dragonslayer, obstawiam, był brak oryginalności na tamte lata. Ta taśma wyszła w 1986 roku, kiedy takie granie - trochę pod Judas Priest - niekoniecznie musiało roztrzaskiwać czaszki. Gdyby tak parę lat wcześniej…? Jak dla mnie "Dragon Drums" to bardzo dobry materiał pokazujący potencjał tej ekipy. Nie byli jedyni - z NWOBHM spokojnie można by było ułożyć sporą encyklopedię samych takich "kwiatków" - ale w trakcie obcowania z płytą samoistnie zwraca się uwagę na brak banalności i chęć parcia do przodu. Materiał nie nuży a Dragonslayer daje jasną informację, że gra kawałki szarpiące jak pazur. Zwłaszcza w ostatnim zestawie z 86 roku jawi się jako twardy gracz z zacięciem heavy metalowym. Adam Widełka

zbliża się do granicy dzielącej nas od mdłości. W sumie płytkę adresowałbym dla sympatyków lekkiego i mało zobowiązującego, rockowego grania. Adam Widełka

Driveshaft - Heartbreaker The Anthology 2020 Obscure Nwobhm

Obscure Nwobhm Releases ostatnimi czasy wydało kilkanaście ciekawych płyt z annałów gatunku. Jak szeroki jest zbiór pod nazwą Nowa Fala Brytyjskiego Heavy Metalu to chyba każdy interesujący się tematem wie. Jeśli ktoś nie spotkał się jeszcze z pojęciem, to śpieszę wyjaśnić, że z Anglii nie pochodzi tylko blues, hard rock czy psychodelia, ale też heavy metal i to nie wyłącznie reprezentowany przez znane grupy jak Iron Maiden, Saxon, Raven czy Diamond Head. Śledząc historię możemy trafić na wiele mało mówiących dziś nazw, jak na przykład Driveshaft. Właśnie odsłuchiwałem krążek o znamiennym tytule "Heartbreaker: The Anthology". Ta irlandzka grupa zaczęła karierę we wczesnych latach 80. Niedługo po rozkręceniu się przeniosła majdan do Londynu i właśnie część materiału "London Demos" oraz single można znaleźć po raz pierwszy na tej kompilacji. To bardzo łagodna odsłona NWOBHM. Większość utworów to słodkie brzmieniowo kawałki, które w pierwszym skojarzeniu przywołują klimaty Toto albo przebojowego Journey bądź, nawet!, Kiss. Nawet nazwa "Heartbreaker: The Anthology" wydaje się być idealna do zestawu piosenek. Faktycznie mogą tworzyć ścieżkę dźwiękową do płomiennego romansu czy muzykę tła do modnego klubu dla soft rockersów. Niestety nie każda grupa z brytyjskiego nurtu stawiała na szorstkość, szybkość i zakrzywiony pazur. Bywały też jak widać i słychać próby zjednania sobie specyficznej publiczności. Grać przebojowo to nie grzech. Jeśli robi się to dobrze i przekonująco na pewno znajdą się fani. Myślę, że tę część czytelników HMP, która ceni sobie jakieś lżejsze klimaty, Driveshaft powinien chociażby na chwilę zatrzymać. Bo to nawet nie jest takie typowe NWOBHM. Słychać sporo naleciałości amerykańskiej szkoły grania, wiele kompozycji opartych jest na brzmieniu klawiszy. Dla mnie - szczerze - to muzyka dobra na imprezę, jeszcze taką, gdzie tak naprawdę nie do końca obchodzi nas co leci z głośników. Niestety z Driveshaft jest tak, że sporo z wszystkiego jest bardzo ulotne, a swoje robi jeszcze to złagodzone do granic brzmienie. Nie jest może drażniące, ale ilość cukru w szesnastu utworach zebranych na "Heartbreaker: The Anthology"

Faithful Breath - Gold'n'Glory 2020/1984 High Roller

High Roller Records nie próżnuje i kolejny raz raczy nas wznowieniem pozycji do bólu klasycznej. Album "Gold'n'Glory" grupy Faithful Breath to absolutny niszczyciel obiektów jeśli chodzi o konwencję heavy metalu. Począwszy od okładki, na której znajdziemy piękną scenkę, typową dla klimatu barbarzyńców, lśniących mieczy, antycznych bohaterów i całej tej reszty, a na muzyce skończywszy. Współcześnie ten krążek będzie rozumiany tylko przez tych, kogo serce pompuje w krwioobiegu heavy metal. Półgodziny materiału. Dla niewdzięczników i ludzi odpornych na aurę takich wydawnictw będzie to najbardziej sztampowe, najbardziej komiczne i wieśniackie granie, jakie może słyszeli w swoim parszywym życiu. Dla maniaków gatunku i konwencji, o której wspomniałem wcześniej, album Faithful Breath będzie czysty jak złoto. Z dużym dystansem nagrane osiem numerów. Każdy z nich to soczyste, heavy metalowe strzały. Co z tego, że może nie do końca oryginalne? Że trochę karykaturalne? Nic. Kompletnie nic. Bo od takich płyt nie wymaga się zmieniania świata. Najważniejsze, że czuć od "Gold'n' Glory" potężną dawkę energii i pozytywnych fluidów. Bez problemu wywołają uśmiech zadowolenia na twarzy każdego, kto dużą aprobatą wspiera granie spod znaku hard/heavy. Sporo dobrych melodii czai się na "Gold 'n' Glory". Wbrew pozorom i mówiąc całkiem serio, ten album ma w sobie naprawdę przemyślane kawałki. Naturalnie, że nikt tutaj nie zamierzał pisać niewiadomo jakich rzeczy i taki rodzaj muzyki adresowany jest raczej do określonej grupy odbiorców, ale też nie można tego krążka oceniać tylko i wyłącznie po okładce. Może ona wydawać się lekko komiczna, ale moim zdaniem dobrze pasuje do muzyki. Jest to po prostu, tylko, a może i aż, bardzo sprawnie zagrany heavy metal. Bez krzty ściemy i bez wstydu. Stworzony według sprawdzonej receptury, z obowiązkowymi motywami, takimi jak chóralne zaśpiewy, chwytliwe solówki czy precyzyjnie


odmierzająca czas sekcja rytmiczna. Nad wszystkim unosi się lekko chropowaty wokal, wyraźny i bez drażniącej maniery. Wtórują mu nośne i rozpędzone riffy. Czuć, że ta muzyka oddycha, że pędzi do przodu jak wściekły zwierz. To płyta z gatunku tych, które nie próbują wywracać naszego życia do góry nogami. Ten album to po prostu kolejny zbiór kilku numerów, które w żadnym wypadku nie pchają się po nagrody przemysłu muzycznego. Mimo tego siła "Gold'n'Glory" uderza poprzez szczerość i solidnie zagrane motywy. I naprawdę nieźle brzmi to po latach. Kciuk w górę! Adam Widełka

Faithful Breath - Skol 2020/1985 High Roller

Krążek "Skol" to już późny Faithful Breath. To ostatni album grupy przed zmianą nazwy na Risk. Właśnie na początku 2021 roku ukazało się jego ładne wznowienie. Odpowiedzialna za to jest, łatwo zgadnąć, wytwórnia High Roller Records. Bez jakiegokolwiek kombinowania z zawartością. Dostajemy więc tylko i wyłącznie oryginalny, dziewięciootworowy materiał, przyozdobiony właściwą okładką. Muzycznie to poczciwy hard rock, gdzieniegdzie przenikający się z heavy metalem. Nośny, dość zaczepny, osadzony mocno w przeszłości. Nie ma tutaj miejsca na napinanie muskułów. Całość brzmi bardzo naturalnie, przez co prawie od razu zyskuje sympatię słuchacza. Mimo, że przez trzydzieści cztery minuty na "Skol" nie dzieje się nic, co mogłoby współcześnie fana hard rocka zaskoczyć, to jakoś samoistnie ten album chce się wysłuchać do końca. Faithful Breath brzmią ni to trochę jak klasyka rocka - czasem wokale mogą przypomnieć Rogera Watersa z Pink Floyd, ale też ni to trochę jak imprezowa kapela rockowa w klimatach wczesnego Kiss. Generalnie "Skol" to krążek dla wszystkich, którzy od tego rodzaju muzyki nie oczekują chłodnych analiz i przesadnego intelektualizmu, a raczej stadionowego patosu, szarpiących riffów i sympatycznej dla ucha motoryki. Można więc zaryzykować stwierdzenie, że grupa nagrała luźną płytę, pełną humoru i chwytliwych motywów. Tak jak pisałem wcześniej - "Skol" brzmi naturalnie i rozrywkowo, ale też nie jest, mimo połowy lat 80. poddany zanurzeniu w dźwiękowym brokacie. W końcu rodowód

Faithful Breath zobowiązuje. Bliżej pod kątem realizacji jest tu do Accept czy wczesnego Grave Digger niż amerykańskiego Poison albo innego Ratt. Adam Widełka

Flight 19 - Anthology 2020 Obscure Nwobhm

Flight 19 to kolejna lekko zapomniana załoga z Wielkiej Brytanii. Próbuje o niej przypomnieć Obscure Nwobhm Releases, dzięki swojej "Anthology" wydanej na początku 2020 roku. Warto pamiętać, że nakład jest mały i w sumie adresowany do największych maniaków nurtu. Na zawartość płyty składa się dwanaście utworów. Część z nich to wyrwane zapisy live z różnych miejsc, dość dobrej jakości. Czuć klimat występu, słychać nawet wyraźnie gadających ludzi. Czuć, że były to jakieś bardzo kameralne kluby. Sam materiał to granie mocno osadzone w brytyjskiej stylistyce. Klasyczne nuty NWOBHM, więc jeśli ktoś nie przepada za wyspiarskim hard/heavy metalem to Flight 19 "Anthology" na pewno nie jest adresowane do niego. Grupa nie boi się pokombinować trochę i w pewnym momencie słyszymy nawet… bluesa. Także nie jest to taki czysty i zdeklarowany heavy metal. Raczej to taka domena większości kapel początku lat 80. z Anglii, że starali się łączyć, a też z niektórych gatunków muzycznych bezpośrednio się wywodzili. Mnie to nie przeszkadza. Fajnie, że jest zróżnicowanie materiału. Takie granie przywołujące na myśl Erica Claptona czy nawet Rory Gallaghera, naturalnie z bardziej wyrazistym wokalem. Brytyjski, specyficzny blues. Pojawia się też dość łagodne granie gdzieś w środku zestawu. Utwór brzmiący podobnie do jakichś kompozycji The Beatles, bardzo swobodny i wesoły kawałek. Pokazuje to też jak szerokie zapatrywania Flight 19 miało na tworzenie muzyki. Być może też po to, żeby nie zamykać sobie furtek by dotrzeć do szerszej publiczności. Wyraźnie łagodnieje lista kompozycji czym bliżej do końca płyty. Nie wiem czy ułożone są one chronologicznie, ale mimo wszystko słucha się tego nieźle. Sporo takiego melodyjnego, brytyjskiego grania, nawet spod nurtu NWOBHM. Ostatnie numery znów przynoszą małą zmianę klimatu, bo brzmią już trochę ostrzej. Zarejestrowane podczas jednego z występów grupy, więc

też odbiór muzyki inny. Muszę przyznać, że w wersji live Flight 19 jawią się jako ciekawszy zespół. Słychać, że energii trochę mieli, na pewno ich koncerty nie należały do nudnych. Flight 19 "Anthology" to pozycja dla prawdziwych fanatyków angielskiego grania. Granie bardzo zróżnicowane, zahaczające nawet o jakąś balladę. Są jakieś ostrzejsze riffy, ruch w sekcji rytmicznej, jednak dominuje czysty wokal o przyjemnej barwie i zachowane chwytliwe melodie. Muzyka tej grupy nie jest specjalnie odkrywcza ani w jakiś sposób szalenie porażająca układ nerwowy. To bardzo poprawne granie i nic ponadto. Jeśli wpadnie w ręce to warto posłuchać, natomiast zabijać się o ten materiał nie ma zwyczajnie żadnego sensu.

riał jest spójny i bije z niego świeżość. Chce się słuchać do końca. Muzycy naprawdę chyba dobrze bawili się nagrywając swoje partie, dając całości niesamowity luz i przestrzeń. Absolutnie nie odniesiemy wrażenia, że goście są swoją robotą, sorry, zesrani. To solidne i pełne pasji granie. Fajnie poznawać takie albumy jak "Stranger Than Fiction".

Adam Widełka

Fraternity - Seasons Of Change: The Complete Recordings 19701974

Adam Widełka

2020 Lemon/Cherry Red

Forte - Stranger Than Fiction 2020 Divebomb

Jeśli ktoś szuka interesującego power/thrash metalu to warto, żeby jego ręce a potem uszy zetknęły się z dyskografią amerykańskiego zespołu Forte. Najlepiej, żeby poznawanie grupy zacząć od początku działalności. Skorzystać można z wydawnictwa Divebomb Records jakie ukazało się w zeszłym roku. Debiut ma tylko dwa dodatkowe nagrania i niczym nie zszarganą szatę graficzną. Album to rocznik 1992 i nawet prawie trzydzieści lat od wydania brzmi nieźle. Słychać selektywność instrumentów a zarówno w wysokich, jak i niskich tonach niczego nie brakuje. Dobre, przestrzenne brzmienie, z wyeksponowanymi ładnie partiami poszczególnych muzyków. Ciekawie. Muzyka Forte to dość wymagająca mieszanka power/thrash metalu. Choć w wydaniu amerykańskim, z czasem bardzo wysokim wokalem Jamesa Randela, to w żadnym wypadku nie można mówić o jakiejś wiosce. Szaleńcze tempo wystukuje sekcja Rev Ghames (bas) i Greg Scott (perkusja) a wtórują jej wściekłe riffy Jeffa Scotta. Facet radzi sobie miodnie jeśli chodzi o rytmikę i solówki. Czasem można złapać się za głowę, bo popisuje się lekką ekwilibrystyką, ale szybko dojdzie się do wniosku, że wszystko w tych kompozycjach "siedzi" jak należy. Jest szybko lecz nie monotonnie. Krążek "Stranger Than Fiction" to dziesięć rozpędzonych, ale trzymających kurs kawałków. Momentami brzmią trochę jak Riot na najlepszej kokainie. Mate-

Fani Bona Scotta pewnie od dawna mają obsłuchane piosenki kapel Valentines i Fraternity na kanale Youtube. Niewiele ich, raptem parę sztuk ale z pewnością rozbawiły ich do łez. Albowiem, czyż nie zabawnie słuchać i widzieć ugrzecznionego, ulizanego i wystrojonego Bona w dodatku w pop rockowym repertuarze Valentines. Nie inaczej jest z Fraternity choć wizualnie to inna kategoria (bardziej hipisowska?), a pod względem muzycznym jest również ciekawiej. Fraternity to zespół, który swoją działalność rozpoczął w roku 1970 w Sydney i działał około trzech lat, poczym się rozpadł. Pozostawił po sobie dwa albumy "Livestock" (1971) i "Flaming Galah" (1972). Pewne próby dalszej działalności zostały podjęte na początku roku 1974 ale bez większego powodzenia. O Fraternity kilka razy przypominano. W roku 1996 ukazała się kompilacja "Complete Sessions 1971-72", natomiast w roku 2003 kolejna kompilacja "Seasons of Change". W roku 2020 wytwórnia Lemon wypuszcza również zbiór nagrań Fraternity pod tytułem "Seasons of Change" ale rozszerza go jeszcze o "The Complete Recordings 1970-1974". W ten sposób zebrano większość nagrań, które firmowało Fraternity. W zbiorze znalazły się obie płyty, single, taśmy demo, które miały stanowić kolejny album kapeli oraz kilka nagrań "live". Najciekawiej prezentuje się debiutancki album "Livestock", który zawiera progresywnego rocka w typowym klimacie lat 70. z wyraźnymi elementami psychodelii oraz folku. Słyszalne są również elementy rocka, soft rocka, awangardy, bluesa, rock'n' rolla, a także country. W rezultacie daje to ciekawą i naprawdę smakowitą muzykę, która może przypaść do gustu fanom Procol Harum, Rare Bird czy Jethro Tull, oczywiście z początku lat 70. Bardzo

RECENZJE

255


ważna jest w nich odłam rockowy, bowiem single i inne bonusy wskazują, że taki wizerunek kapeli również im bardzo pasował. "Flaming Galah" przynosi zmiany, na plan pierwszy wyziera wspominana bardziej rockowa natura. I tak, płytę rozpoczynają, rockowy kawałek z posmakiem boogie "Welfare Boogie" oraz z rock'n'rollowym sznytem "Annabelle". Niemniej o progresywnych wpływach muzycy nie zapominają, bowiem trzeci utwór, "Seasons Of Change" utrzymany jest właśnie w takiej konwencji. Ma też wyraźne wpływy folku i po prostu jest ich największym przebojem. Tych kompozycji jest ledwie parę, z wyróżniającą się "Canyon Suite" na czele, reszta to już konwencjonalny rock w klimacie lat 70. gdzie boogie, blues i rock'n'roll śmiało rozdają karty. Niestety te innowacje oraz przebój nie przyniosły spodziewanego rezultatu. Kapela w zasadzie przestała istnieć. Trzeci dysk wydawnictwa Lemon zawiera w większości nie publikowane nagrania, które z większą swobodą oraz z pewna oryginalnością osadzone są w rockowej rzeczywistości. Łączą się tu wszystkie doświadczenia zebrane na poprzednich płytach, a także słyszalne są zmiany w brzmieniu, które nastąpiły na początku lat 70. Po prostu ta dekada też zdobywała swoją niepowtarzalną świadomość, a w tym procesie uczestniczyło także Fraternity. Ba, nawet w takim "Chest Fever" pojawiają się pewne novum, ciężkie Hammondy niczym u hardrockowych tuzów Deep Purple czy Uriah Heep. Także pod względem muzyczny to bardzo ciekawe doznanie. Fani końca lat 60. i początku lat 70. myślę, że zatracą się na parę ładnych godzin. Tym bardziej, że nad samymi nagraniami popracowano, przygotowując ich remastery, i co bardziej wartościowe, przeważnie robiono to z tzw. "taśm matek". A co można powiedzieć o Scott'cie? Miał niezłą szkołę zanim trafił do AC/DC ale bywały już momenty gdzie śpiewał w sposób za jaki go pokochaliśmy. \m/\m/

dością rzuciłem się w przypomnienie sobie zawartości ich albumów. A na "Ultimate Georgia Satellites" znajdziemy ich pierwsze trzy albumy wzbogacone o sporą ilość bonusów. W ten sposób mamy pod ręką "Georgia Satellites" (1986), "Open All Night" (1988) i "In The Land Of Salvation and Sin" (1989). Świetna sprawa bo muzyka Amerykanów to bardziej rock'n'rollowa odsłona southern rocka, choć oprócz rock'n'rolla spokojnie odnajdziemy elementy boogie, bluesa, country, folk, hard rocka itd. Do tego te specyficzne ostre riffowanie, które zawsze kojarzy mi się z innym amerykańskim artystą a mianowicie George Thorogoodem. Niemniej gdyby starać się Georgia Satellites gdzieś konkretnie umiejscowić to trzeba byłoby ich wpasować między Rolling Stones, wczesnym Aerosmith a Molly Hatchet. W sumie całkiem godne miejsce. Ogólnie ich kawałki są proste, bezpośrednie, czadowe i z mega energią. Każdy z nich to w zasadzie przebój, także słuchamy hit za hitem i chyba dzięki temu te trzy i pół godziny w ogóle się nie nudzi. A jak komuś pasuje takie amerykańskie czadowe granie - jak mnie - to raczej długo nie przestanie zmieniać w odtwarzaczu tych trzech krążków. Niestety takich prawdziwych przebojów Amerykanie mieli niewiele, choć ich "Keep Your Hands To Yourself" podszyty bluesem i country nawet wylądował na drugim miejscu na liście Billboardu, Hot 100. Był to jednak wyjątek. Ten fakt albo szybkie wkroczenie Dana Bairda na ścieżkę solowej kariery spowodowały, że historia Georgia Satellites dość szybko zatrzymała się. Co ciekawe formacja nadal egzystuje i prowadzi ją drugi gitarzysta Rick Richards ale ogranicza się do grania koncertów pod tym szyldem, a muzykę tworzy w innych projektach, głównie w zespole gitarzysty Izzy Stradlina, z którym nagrał już kilkanaście albumów. Także śladów Georgia Satellites jest gdzie szukać, choć ich albumy z końca lat 80. robią niesamowite wrażenie nawet teraz, dlatego warto je mięć u siebie na półce, w czym bardzo pomocnym będzie omawiany box, "Ultimate Georgia Satellites". \m/\m/ Iced Earth - Iced Earth 30th Anniversary 2020 Century Media

Georgia Satellites - Ultimate Georgia Satellites 2021 Lemon/Cherry Red

Moja wędrówka śladami kapel southern rockowych ciąg dalszy i to dzięki Lemon Records, która sięgnęła po nagrania amerykańskiego zespołu Georgia Satellites. Przyznam się, że trochę o tej kapeli zapomniałem, z tym większą ra-

256

RECENZJE

Nigdy nie byłem i nie uważam się za fana Iced Earth. Naturalnie w swoim życiu coś z repertuaru tej grupy słyszałem, ale było to dość dawno i w sumie nie daje mi to żadnego poparcia, by wypowiadać się w tej kwestii jako ekspert. Z czystą głową zasiadłem więc do odsłuchu najnowszej reedycji debiutu tej amerykańskiej formacji. Okazja jest nie byle jaka, bowiem

w 2020 roku przypada trzydziestolecie wydania tejże płyty. Wydania podjęło się Century Media. Brawo za to, że zawartość muzyczna nie została w żaden sposób wzbogacona, ani też odchudzona. Żadnych dogrywek ani tuzina bonusów - na krążku tylko osiem oryginalnie zarejestrowanych numerów z 1990 roku. Natomiast co do okładki… Motyw został ten sam, ale różni się od oryginału. Został trochę, ekhm, ubarwiony. Nie wiem, czy wyszło to lepiej, czy gorzej, ale takie zmiany nigdy nie niosą za sobą dobrych efektów. Szkoda, ale w tej kwestii nerwy są daremne. Ja po prostu takiej płyty bym nie kupił, chyba, że byłbym maniakalnym fanem Iced Earth. Ale nie jestem… Raczej też nie zostanę. Album "Iced Earth" to solidne, ale niczym tak naprawdę nie wyróżniające się granie w stylu power/thrash. Podane w sposób amerykański, więc w sumie mamy więcej "power". Wiadomo, w 1990 roku dało to jakiś start tej grupie, która z różnym skutkiem próbowała swoich sił, ale po latach brzmi to zaledwie przyzwoicie. Nie można jednak przypiąć tej płycie jakąś krzywdzącą łatkę. Są ciekawe momenty i słychać, że Iced Earth chcą grać przekonywująco. Nie skreślam tego materiału, być może wrócę do niego za jakiś czas, bowiem na pewno smakuje on lepiej niż część ich współczesnych nagrań. Ocenę całości bardzo ratuje końcówka. Krótka wstawka instrumentalna i następujące po niej dwa utwory. Dość pokombinowany, prawie w całości bez wokalu "Funeral" (zawiera tylko krótką recytację) sprawia bardzo pozytywne wrażenie. Po trochę nijakiej poprzedniej części albumu ten numer to prawdziwe orzeźwienie. Poziom trzyma również wieńczący debiut "When The Night Falls". Zaczyna się niepokojącym intro by za chwilę przyłożyć żwawym tempem i rwanymi gitarami. Przez blisko dziesięć minut mamy do czynienia z graniem bez krzty nudy, nie ubarwionym na siłę i brzmiącym bardzo klimatycznie. Dużo się w tym kawałku dzieje i zostawił on mnie z uczuciem niedosytu, bo przez pół krążka nie następowało nic, co mogłoby mnie "kupić" a rzutem na taśmę Iced Earth pokazało, że było grupą z dużym potencjałem. Adam Widełka

Jameson Raid - Raiderstronomy 2021 High Roller

Kolejna przygoda z starożytnym brytyjskim graniem. Tym razem w moje ręce wpadła kompilacja grupy, która oddychała tym samym przemysłowym powietrzem co Black Sabbath - Jameson Raid. Pochodząca z Birmingham załoga działa do dziś, oczywiście w znaczenie zmienionym składzie. Natomiast krążek, który wydało (a jakże!) High Roller Records zawiera najwcześniejsze nagrania. Działalność rozpoczęli w 1975 roku, ale tak naprawdę pierwsze rejestracje oficjalnego materiału nastąpiły cztery i pięć lat później, kiedy jedna po drugiej światło dzienne ujrzały małe albumy. Właśnie ten materiał postanowiło wskrzesić HRR. Najpierw trzy kawałki z "Seven Days Of Splendour" a potem z "End Of Part One" przedzielone numerem z składanki "Metal For Muthas Vol. II". Jako bonus dostajemy pierwszą z EPek z nowym remiksem z 2020 roku. Granie Jameson Raid to typowe, wczesne NWOBHM. Mało w tym skrystalizowanego heavy metalu a dużo po prostu prostego, nierzadko melodyjnego rocka. Jak ktoś lubi posmak brytyjskiej flegmy i rytmiczne tematy to będzie zadowolony. Gdzieniegdzie przenika jakiś taki klimat, który trochę później będzie na płytach Angel Witch czy też Satan. Naturalnie Jameson Raid nie grali tak agresywnie. Stawiali na chwytliwość. Dobrze brzmiący, klasycznie wyraźny wokal plus przemyślane riffy z mocno cementującą kompozycje sekcją. Zdecydowanie obie małe płytki różnią się od siebie. Słychać, że to ten sam zespół, ale który dość wyraźnie zaznaczył progres. Numery z "End Of Part One" są trochę bardziej zadziorne. Poprawiono brzmienie i słucha się odrobinę lepiej. Grupa poczyniła w przeciągu roku spory krok do przodu w kierunku stania się klasyczną maszyną hard'n'heavy. Osiągnęli, albo lepiej, poprawili pewne niedostatki i zyskali dodatkowo ten charakterystyczny sznyt, który dominował u zespołów takich jak Diamond Head, Demon czy Praying Mantis. Jameson Raid to taki typ grania, gdzie duży nacisk położono na melodie i zaraźliwe motywy. Te tematy w żadnym wypadku jednak nie rażą - ba, powiem raczej, że robią dobrą robotę. Kompilacja "Raiderstronomy" to pozycja obowiązkowa dla wszystkich kochających stare, brytyjskie granie. Może też zaskoczyć i przyciągnąć na dłużej


te osoby, dla których w muzyce liczą się nośne numery osadzone na fundamentach hard rocka. Adam Widełka

z poza Europy. Ten thrash na tym krążku brzmi też trochę jak heavy metal, a jeśli ktoś oczekuje grania jak z wczesnego Sodom czy Assassin to może się zawieść. Bliżej temu do thrashu z USA, lecz też nie można wyciągać pochopnych wniosków, bo aż tak wygładzona muzyka to nie jest. Solidny materiał, który przyjemnie się słucha. Co prawda bez okrzyku na wiwat, ale też gębę nie rozdziera ziewanie. Adam Widełka

Necronomicon - Invictus 2020 Total Metal

Nie przypominam sobie abym z niemieckim Necronomiconem zbyt często się spotykał. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że dotychczas nie zaznajomiłem się z twórczością tego, pochodzącego z Lorrach, zespołu. Rozdziewiczyłem swoje uszy za pomocą i przy okazji najnowszej reedycji jednej ze współczesnych płyt - "Invictus" wydanej oryginalnie w 2012 roku. Dzięki Total Metal Records krążek ten zyskał nawet specjalne wydanie w boksie zawierające naszywki, kompakt i kasetę. Niestety jeśli chodzi o szatę graficzną album poddano restauracji. Wydaną oryginalnie okładkę przedstawiającą twarz w grymasie zastąpił stwór podobny do smoka. Co ciekawe, kasetę, którą wydano z tym materiałem po raz pierwszy przyozdobiono mimo wszystko pierwotnym projektem. Dziwne, ale cóż… Ja nie lubię takich zmian i już tutaj muszę zapisać mały minus. W warstwie muzycznej natomiast Necronomicon to grupa ciekawa. Proponują niezły thrash metal. Słychać, że brzmią dobrze i starają się nie grać po najmniejszej linii oporu. Album też pod względem czasu jest zgrabny. Odliczając dwa dodatkowe numery możemy powiedzieć, że te 40 minut materiału jest akurat. Ani nas to nie zmęczy, ani też nie poczujemy niedosytu. Dla mnie "Invictus" to strawna muzyka, chociaż paść na kolana mi się nie udało. Może przy wczesnych pozycjach? Jeśli będą przynajmniej tak dobre, jak to, jest na to duża szansa. Necronomicon tworzy klasycznie. Dwie gitary, bębny, bas. Wokale należą do Freddiego, który jest jedynym z oryginalnego składu i grał na każdej płycie niemieckiej załogi. Gra on również na sześciu strunach, a obecni towarzysze broni są z nim od niedawna. Basista Marco od 2013, perkusista Rik Charron i drugi wioślarz Glen Shannon od 2019 roku. Natomiast na "Invictus" wykazywali się zupełnie inni goście - Andy Gern (gitara), Andi Nagel (bas) i Klaus Enderlin (perkusja). Warto sięgnąć po "Invictus" kiedy akurat najdzie ochota na w miarę egzotyczną nazwę z poletka thrash metalu. Coś mało znanego, ale też nie pochodzącego

Neptune - Land Of Northern 2018 Cult Metal Classics

Grupa Neptune ze Szwecji, lubująca się w tematach bitew, swoją pierwszą płytę wydała dopiero… w zeszłym roku! Trudno uwierzyć, ale działająca z przerwami od 1980 roku kapela wcześniej wydała tylko kilka taśm demo i singli. Część starego materiału odnajdziemy w kompilacji Cult Metal Classics Records, gdzie upchano nagrania z lat 1985-1988 i kilka dodatkowych, których daty powstania trudno namierzyć. Kompilacja trwa blisko godzinę. Muzyka jaką nagrywało Neptune na przestrzeni lat to przyzwoity heavy metal z mocnym i wyraźnym wokalem. Nie znam ich z poszczególnych taśm ani z współczesnych nagrań, ale ten zbiór mnie do tej grupy nie zniechęcił. Momentami jest melodyjnie, ale idzie przeżyć. W końcu to Szwedzi, oni melodie chyba mają we krwi. Na szczęście daleko tym kawałkom do słodkich przebojów kolegów z Europe. Bez uszczerbku na zdrowiu psychicznym można "Land Of Northern" od czasu do czasu posłuchać. Czasem pojawia się podniosły klimat, jak w numerze, który dał tytuł wydawnictwu. Głównie jednak dominuje granie w stylu, powiedzmy, późnego Whitesnake. Takie skojarzenie na szybko. Pod koniec płyty natomiast pojawia się garść kawałków bliższych klasycznej odmianie heavy metalu. To właśnie są te nieznane kompozycje, o których wspomniałem wcześniej. Jak dla mnie, są chyba najciekawsze z całości. Portretują grupę w naprawdę energetycznej formie i z drapieżnym nastawieniem. Krótko podsumowując to te 13 numerów słucha się dobrze. Ich dobór stawia w korzystnym świetle Neptune i pozwala pozytywnie spoglądać w kierunku pozostałej twórczości grupy. Adam Widełka

nie znać rodzimej klasyki gatunku. A jak klasyk, to maksymalna nota! Wojciech Chamryk

Quo Vadis - Quo Vadis 2020 Huangquan

Quo Vadis - Quo Vadis 2020 Old Temple

W grudniu roku 1990 Quo Vadis zarejestrowali w studio A.R.P. materiał na debiutancki album. Pamiętam, że po świetnym przyjęciu obu demówek oczekiwania co do tej płyty były spore, ale zespół nie zawiódł, nagrywając nie tylko kilka starszych, ale też udane, premierowe kompozycje, w dodatku nie tylko po polsku, ale też w wersjach anglojęzycznych. Czasy były wtedy nad wyraz dziwne, tak zwane przejściowe pomiędzy socjalizmem a kapitalizmem, tak więc Quo Vadis sami wydali ten materiał: w polskiej wersji na LP, zamawiając w tłoczni Arstonu nakład 1500 egzemplarzy, zaś w angielskiej na kasecie. Rok 1991 był już schyłkiem winylowego nośnika, ale w żadnym razie nie żałuję, że kupiłem wtedy tę płytę, bo to teraz kolekcjonerski rarytas, do niedawna w tej postaci nie wznawiany, to jest do momentu ubiegłorocznej edycji Underground Front Records, udana okładka, jakby ich wersja "Somewhere In Time", też robi największe wrażenie właśnie w tym formacie. W latach 1992 i 1994 firma Baron wydała obie wersje na taśmach, w 2002 Dywizja Kot pokusiła się też o pierwszą edycję tej polskiej na CD, a teraz obie wznowiła na złotym CD Old Temple. I bardzo dobrze, bo "Quo Vadis" to już niezaprzeczalna klasyka naszego thrashu, materiał ponadczasowy i wciąż robiący wrażenie. Zespół był wtedy w uderzeniu, co zaowocowało świetnym, zwartym i pod każdym względem dopracowanym materiałem. Otwierający "NKWD" radziecki hymn śmieszył co poniektórych, ale tekst traktuje o ofiarach stalinowskiego systemu, zresztą "Czerwone prawo" również dotyczy tej niewesołej tematyki. "MONofobia", utwór popularny do dziś, też dotyczy sporego wtedy problemu, to jest obowiązkowej służby wojskowej w Ludowym Wojsku Polskim, ale jego zakończenie jest już żartobliwe w 100 %, bowiem chłopaki zapodają tam słynną pieśń rezerwistów. Poczucie humoru pokazują też w wstępie "Trzech szósteczek", kiedy to po mrocznym, przetworzonym "666" pojawia się telefoniczny komunikat "nie ma takiego numeru". Z kolei "Ból istnienia" niejako symbolizuje płacz dziecka, który stopniowo przechodzi w jakiś demoniczny ryk, ale ten tekst też się wciąż broni, podobnie jak utworu tytułowego czy "Albo nie być". A wszystko to w oprawie siarczystego, dynamicznego thrashu, z wyrazistą sekcją oraz mocarnymi riffami i meldyjnymi, zwykle krótkimi, solówkami. Mamy też cover, króciutką, koncertową wersję "Kocham cię kochanie moje" Maanamu, ale maksymalnie zbrutalizowaną. W wersji angielskiej zabrakło tego numeru, ale i tak tę nową edycję "Quo Vadis" mogę bez wahania polecić zarówno tym, którzy kiedyś katowali kasety szczecinian, jak i młodszym fanom metalu, bo wstyd

Niedawno za sprawą chińskiej wytwórni Huangquan Records pojawiła się reedycja legendarnego debiutu szczecińskiego Quo Vadis. Materiał liczy sobie prawie trzydzieści lat a wciąż porusza. Dla jednych to kapitalne granie, drudzy nie wahają się wylewać na album kubła pomyj. Na szczęście, z racji wieku, mogę zająć obiektywne stanowisko. Rocznik 1991, polski death/thrash metal - kto nie chciał wtedy być jak Slayer, Death czy Morbid Angel? Ci, którzy płynęli z prądem szybko poszli na dno. Natomiast te zespoły, które umiały zbudować swoją tożsamość na inspiracji z zachodu, przetrwały. Trzeba jasno powiedzieć, że Quo Vadis próbował być "jakiś". Przede wszystkim śpiewali po polsku. W ojczystym języku Tomasz "Skaya" Skuza poruszał kontrowersyjne i mocne tematy. Mimo, że te teksty dziś mogą brzmieć trochę grafomańsko i śmiesznie, wtedy na pewno nikomu do śmiechu nie było. Zwłaszcza, że otwarta krytyka służby wojskowej ("Monofobia"), rządzących ("Czerwone prawo") czy niedawno po obaleniu komunizmu zajmowanie stanowiska w kwestii Katynia ("NKWD") mogło być odbierane różnie. Muzycznie "Quo Vadis" to dość przyzwoicie zagrany death/ thrash. Wiadomo - w momencie ukazania się brzmiało to na pewno inaczej. Teraz, przy całej gamie kolorowych kapel młócących riffy w zaciszu domowym i publikujących nagrania w sieci, szczecińska formacja z tamtego okresu może wyglądać jak ubogi krewny. Co też nie znaczy, że nie mający nic do powiedzenia. Twórczość Quo Vadis może się podobać przez swoją surowość i, nawet urokliwą, kwadratowość. Myślę, że ważny był (i w sumie jest nadal) przekaz tej płyty i stanowisko młody wtedy muzyków wobec różnych spraw. Możliwe, że gdyby zagrać ten materiał inaczej, wyglądałby lepiej, ale czy nie straciłby czegoś ze swojej autentyczności? Mnie, jako młodemu człowiekowi, dorastającemu już w czasach "bezpiecznych" i poznającego muzykę metalową w dużej mierze od starszych kolegów i Internetu ciężko trochę w stu procentach wejść w ten album. Dla mnie to jedna z wielu płyt z gatunku. Szybka, bezpośrednia i mocno inspirowana graniem w stylu Slayera, Sepultury podlanym death metalowym sosem. Bardzo garażowa, szorstka, bez zbędnych ruchów. No, może cover Maanamu pasuje tutaj trochę jak pięść do nosa, ale na szczęście zagrany we własnym stylu i to w jakiś sposób go ratuje. Warto spojrzeć na ten album z perspektywy czasu. Współcześnie nie ma już takiego wydźwięku i nie w każdym fragmencie się broni. Może też wywoływać uśmiech na twarzy. Na przykład kiedy zaczyna się utwór "Trzy szósteczki". Telefon do piekła… No ale taki urok. Ja w każdym razie nie skreślam "Quo Vadis". Rzecz specyficzna, ale z charakterem. Adam Widełka

RECENZJE

257


Prosector - Terrible Ceremonic/ Total Shit 2020 Thrashing Madness

Niecałe cztery lata istnienia, sporo zmian składu, skutkiem których był nawet krótki etap funkcjonowania dwóch zespołów o tej samej nazwie i tylko dwie kasety demo - bez dwóch zdań, szczeciński Prosector miał pod górkę. To jednak ten zespół zarejestrował jedną z lepszych demówek rodzimego thrashu lat 80., a i dziś "Terrible Ceremonic" robi wrażenie swą bezkompromisową stylowością. Dlatego dobrze się stało, że ukazało się na CD nakładem Thrashing Madness, dopełnione pierwszym demo "Total Shit", bo w żadnym razie nie jest to tylko jakaś archiwalna ciekawostka sprzed lat. Thrash (albo, jak kto woli, ultraspeed/black/hardcore) w wydaniu Prosectora jest bowiem wciąż żywy, agresywny i cudownie surowy, co w czasach tak samo brzmiących i pozbawionych mocy cyfrowych rejestracji jest kolejnym, ogromnym atutem tego materiału. Tu nikt nie bawi się w półśrodki: chłopaki łoją niczym wczesne Kreator, Sodom, Destruction czy Minotaur, echa dokonań Slayera też są słyszalne. "Terrible Ceremonic" (1988) zostało nagrane w studio ARP, brzmi więc lepiej i pewnie dlatego otwiera płytę. Intro od razu sygnalizuje, że lekko nie będzie i faktycznie "Prosector" uderza z taką bezkompromisowością, że klękajcie narody: gitarzysta Jacek Gnieciecki, basista Marcin Gniba i łączący obowiązki perkusisty i wokalisty Mariusz Gacka odwalili tu kawał świetnej roboty i gdyby mieli wtedy szansę wydania oficjalnego materiału, to ich LP byłby bez dwóch zdań jednym z kultowych wydawnictw polskiego metalu lat 80./90. Jeśli ktoś zachwyca się takim "Obsessed By Cruelty" lub "Pleasure To Kill" może być nielicho zaskoczony słuchając "Terrible Ceremonic", bo to materiał równie szalony i przy tym całkiem dopracowany, gdzie szaleńcze przyspieszenia płynnie przechodzą w mocarne zwolnienia, co dopełniają posępne, apokaliptyczne wręcz teksty. Ciekawe jest to, że debiutanckie demo "Total Shit" (1987), chociaż brzmi nieco słabiej, to pod względem muzycznym jest równie ciekawe. Tu skład był znacznie liczniejszy i poza Marcinem Gnibą i Jackiem Gniecieckim zupełnie odmienny od tego z drugiego demo (Grzegorz "Grechuta" Zdebski - śpiew, Robert "Nasty" Kuraj - gitara i Paweł "Tor-

258

RECENZJE

mentor" Gozdecki - perkusja), a muzyka jeszcze bardziej surowa, hałaśliwa i ekstremalna. Nawet kolędę, bodaj "Przybieżeli do Betlejem", zagrali z taką werwą, że trudno ją rozpoznać. Z utworami bonusowymi jest łatwiej: "Kalinka & Oczi cziornyje" to medley znanych rosyjskich utworów, a "Modern Talking" parodia szlagieru "Cheri Cheri Lady" niemieckiego duetu, brzmiąca niczym w wykonaniu zespołu weselnego - szczecińskie zespołu lubowały się wtedy w takich przeróbkach, choćby Quo Vadis nagrał na drugim demo "MONofobia" cover "Kocham cię kochanie moje" Maanamu. A Prosector? W roku 1989 po grupie pozostało już tylko wspomnienie. Jego muzycy nie przestali grać, ale poza Jackiem Gniecieckim, który przez kilkanaście lat był gitarzystą Quo Vadis, niczego szczególnego nie osiągnęli - tym lepiej, że możemy posłuchać ich najwcześniejszych dokonań w odświeżonej brzmieniowo wersji i zapoznać się z historią Prosector z obszernej książeczki. Klasyka! Wojciech Chamryk

umysł za pomocą skomplikowanych rozwiązań aranżacyjnych czy kompozycyjnych. W nagraniach live słychać wielką energię jaką dysponował zespół w okresie swojej kariery. Choć trwała ona tylko dwa lata, to myślę, że mało kto żałował swojego kontaktu z Raider. Mimo dość garażowej jakości dodatki na "Darker Than Night" dają mocne świadectwo i można traktować je nie tylko jako typową wartość historyczną. Te kilka kawałków spokojnie może dać nam sporo radości, bo na te kilkanaście chwil być może damy się porwać do przeszłości. I to w towarzystwie naprawdę nieźle grającego zespołu z fajnym potencjałem. Adam Widełka

Renegade / Red - Last Warrior 2021 High Roller

Raider - Darker Than Night 2020 Obscure Nwobhm

Ostatnia z płyt jakie miałem możliwość przesłuchiwać pochodząca za wydawnictwa Obscure Nwobhm Releases zrekompensowała w pełni wady tych poprzednich. W końcu, za sprawą Raider "Darker Than Night", otrzymałem soczysty heavy metal. Zrealizowany według sprawdzonej formuły, ale częstujący dużą dawką energii. Mimo, że jest to też kompilacja (za którymi nie przepadam) to słucha się tego materiału bardzo dobrze. Jakościowo nie jest wybitnie, chociaż warto zauważyć, że "Darker Than Night" to połączone dema zespołu, oryginalnie wydawane w 1984 i 1985 roku. Na dokładkę mamy garść numerów zarejestrowanych na żywo. Wracając do demówek to jest to klasycznie angielski heavy metal, z charakternym wokalem, dużą dawką melodii zawartą w riffach i, naturalnie, motoryką. Brzmienie jest gęste i z pazurem. Utwory nasycone są solidną porcją szorstkości i zachęcają do machania głową. Może się wydawać, że niczym nas ta muzyka nie zaskoczy, ale coś gna wciąż do przodu i zdajemy sobie sprawę, że nie taka jej rola. Raczej Raider na "Darker Than Night" sprawdza się jako nadający żwawe tempa niż jako zespół chcący wgryźć się w

Prezent dla kolekcjonerów winyli od High Roller Records na początku 2021 roku. Dla ucha zamiłowanego w brzmieniach NWO BHM ładne i limitowane wydanie splitu dwóch bardzo przykrytych kurzem tworów nurtu. Grupy Renegade i Red na placku pod tytułem "Last Warrior". Obie kapele nie wydały nic śladową ilością swojej muzyki. Renegade, pochodzący skład z Kent, w 1980 roku dał z siebie tylko singiel "Lonely Road / Last Thought" a Red nagrał demo w 1982 roku, zmienił nazwę na ME262 i w 1983 roku nagrał kolejne i… wpadł jak kamień w wodę. Sama muzyka zawarta na "Last Warrior" to dość reprezentatywna dawka NWOB HM. Bardzo przyzwoita, chociaż nic ponadto. Sześć utworów, po trzy na zespół. Niecałe pół godziny grania na poziomie, którego można uświadczyć od wielu mniej znanych grup słynnego, angielskiego nurtu. Kawałki są zadziorne, nośne i osadzone w typowym dla wyspiarzy stylu. Wyraźne wokale, chwytliwe gitarowe zagrywki i trzymająca w ryzach sekcja. Fajna rzecz dla poszukiwaczy zapomnianych zespołów. Nie jest to coś wyjątkowego, ale te parę minut muzyki zawartej na tym Splicie daje pogląd ile załóg z NWOBHM skończyło swoją karierę w przedbiegach. Być może jeszcze cała masa czeka na odkrycie… Jeśli w takiej starannej, kolekcjonerskiej formie, to niechaj wyskakują jak grzyby po deszczu. Przyzwoitego, angielskiego grania nigdy za dużo. Adam Widełka

Riot - Archives Volume 5: 19922005 2020 High Roller

Trochę naczekaliśmy się na ostatnią część "Archives" dotycząca ikony amerykańskiego heavy/power/speed metalu, Riot. Tym razem ten segment dotyczy lat 19922005, który zawiera rzadkie nagrania z sesji do albumów "Nightbreaker", "Brethren Of The Long House", "Inishmore", "Sons Of Society" i "Through The Storm". I chociaż to są wczesne miksy i wersje demo czy też nagrania "live" to są one naprawdę bardzo dobrej jakości. Na pierwszym dysku w głównej roli jest Mike Dimeo ale mamy jedno nagranie z Rhettem Forresterem "Warrior" (Live 1982) oraz z Guy'em Speranza "Rock City" (Live 1980). Trafiła się także nie lada gratka, bo w utworze "Killer", wersja demo z 1989 roku, usłyszymy głos Joe Lynn Turnera. Natomiast drugi dysk wypełniony jest sesją ze studia Marka Reale i Guy'a Speranzy, niestety tylko jeden utwór jest wokalno-instrumentalny, pozostałe cztery nagrania to w różnej fazie kompozycje w wersji instrumentalnej. Jednak najfajniejszy jest dodatek w formie dysku DVD, na którym znalazł sie koncert z Japonii z roku 1996. Żadne tam techniczne fajerwerki czy też ekwilibrystyka montażu, zwykły VHS kręcony z reki i dobrej jakości dźwięk. Wtedy promowali "The Brethren of the Long House" także sporą część tego potężnego materiału zajmują utwory właśnie z tego albumu. A że panowie są w naprawdę doskonałej formie to koncert ogląda się, a przede wszystkim słucha naprawdę doskonale. Nie ma co Was zachęcać, bo ci co poznali tę serię, wszystkie jej części dawno mają już na półce. Fajne jest też uzupełnienie w postaci tekstu w książeczce. Znalazły się tam dwa wywiady z Gilesem Lavery i członkiem ekipy zespołu Mikiem Aratą. Najciekawsze wydają się wypowiedzi Gilsa, który odpowiadał za dobór i redakcję tego co znaleźliśmy w "Archives". Opowiada jak uzyskał pozwolenie na przejrzenie i zarchiwizowanie wszystkich nagrań z prywatnego archiwum Marka Reale, jak wybierał nagrania i ile mu to czasu zajęło. Niemniej w pewnym momencie padły słowa, że są nagrania, nad którymi wahał się, poza tym wspominał o nagraniach, których nie znalazł, a zadeklarował się, że będzie szukał ich nadal. Także nadzieja dla "Riotmaniaków" jeszcze nie zagasła, że kiedyś coś z takich


archiwaliów jeszcze się ukaże. Oby jak najszybciej. A teraz po prostu odpalcie po kolei wszystkie pięć części tego niezmiernie udanego wydawnictwa. \m/\m/

Stos - Stos 2020 MMP

Jeden z ciekawszych debiutów polskiej sceny heavy metalowej właśnie doczekał się kolejnej na przestrzeni lat reedycji. Przygotowała ją, tak samo jak poprzednią w 2008 roku, wytwórnia Metal Mind Productions. W nowym wydaniu zamieścili ponownie trzy te same utwory bonusowe: "Ostatni dreszcz", "Nocne mary" i "Za horyzont". Dodatki niestety uboższe są o wersje koncertowe, które zdecydowano, że tym razem nie będą konieczne. Tak czy siak MMP ma w garści bardzo ciekawą płytę i dobrze, że ktoś zdecydował się po paru latach znów podrzucić na sklepowe półki. Stos zaczął swoją karierę w 1981 roku, ale tak naprawdę popularność zyskał pod koniec lat osiemdziesiątych. Dwa splity w 1987 roku dały fundament pod długogrający debiut, którego można było posłuchać dwa lata później. Album "Stos" ukazał się nakładem Pronit w 1990 roku i był również do nabycia na kasecie (1990 Polmark). Skład, który wszedł do studia poddany został drobnej korekcie na pozycji gitary, ale trzon pozostał twardy. Na pewno wyjątkowym składnikiem heavy metalowej mieszanki Stosu była wokalistka Irena Bol, brzmiąca rasowo i naprawdę dźwigająca udanie swoją rolę. Przynosi dzięki temu muzyka polskiego zespołu wrażenie podobieństwa do niemieckiego Warlock, ale nie jest to ujma. Stos ma swój charakter, a wtedy ekipa Doro była jedną z ciekawszych załóg na morzu tego gatunku. Płyta to, razem z dodatkami, czterdzieści osiem minut. Słucha się tego bardzo dobrze. Po latach, w sumie już będzie około trzydziestu, materiał się broni. Nie przynosi wstydu, nie jest kwadratowy czy też nudny. Można powiedzieć, że nadal przyspiesza puls i przy niektórych kawałkach niewiadomo kiedy nasza głowa kręci młynek. Jest moc. W żadnym wypadku nie przeszkadzają polskie teksty, które mimo wszystko potęgują wrażenie własnej tożsamości i być może to też klucz do tego, że Stos współcześnie nie stracił nic ze swojego pierwotnego wyrazu. Duża zasługa też dobrych, heavy meta-

lowych kompozycji. Dobrze radzi sobie duet gitarzystów - Jan Kardas (zmarły niestety w 2006 roku) i Waldemar Harwig tną riffy jak sprawna maszyna, kiedy trzeba umieją też wejść w zgrabny pojedynek czy klimatycznie zwolnić. Sekcja, jak to sekcja, ale perkusista Jan Bol i basista Waldemar Rosiak nie mieli zamiaru być tylko tłem dla popisów reszty zespołu. Grają typowo metalowo jednak bez strachu o to, że pogubią się rozwijając szybkość. Solidny kręgosłup to podstawa. Nad wszystkim unosi się głos, już wspomnianej, Ireny. Zadziorny, szorstki, ale też wyraźny i bez jakichś przesadnych wygibasów. Rzadko wracałem do tej płyty. Teraz już wiem, że stanowczo za rzadko. Ten album dowodzi, że można było grać w Polsce rasowy heavy metal z damskim wokalem i w żadnym wypadku nie okazało się to klapą. Wiadomo, ciężko było przewidzieć to w momencie wydania, ale czas jest najlepszym recenzentem muzyki. Współcześnie dalej muzyka grupy Stos powoduje mimowolne stukanie nogą. Kurczę, to po prostu kawał solidnego heavy metalu! Adam Widełka

Traitor's Gate - Haunted By The Past 2020 Obscure Nwobhm

Bardzo klimatyczna okładka skrywa dość typową dla nurtu NWOB HM muzykę. Zespół Traitor's Gate należy do zbioru tych, o których dziś głośno się nie mówi. Szkoda jednak, bo "Haunted By The Past" zawiera sporo dobrych dźwięków - z powodzeniem mogących obronić się także współcześnie. Materiał wydała firma Obscure Nwobhm Releases. Nakład limitowany do 600 sztuk, a jakikolwiek dodruk nie był planowany. Czy więc rarytas? Na pierwszy rzut oka - a jakże! Natomiast na drugi rzut, tym razem ucha, w blokach powinni stanąć zagorzali fani nurtu NWOBHM. Słuchając tych dwunastu utworów dosłownie pławimy się w gęstym sosie angielskiego grania z przełomu lat 70 i 80. Taki kolaż hard rocka z raczkującym heavy metalem. Gdzieś już brzmiały pewne patenty… Oceńcie sami. Traitor's Gate to na pewno nie jest zespół bardzo odkrywczy. Krążek "Haunted By The Past" oparty jest na solidnym fundamencie, bez jakichkolwiek niekontrolowanych odchyłów. Jest to muzyka ciekawa, z drugiej jednak strony było sporo, możliwe, że lepszych i, na pewno, z większą siłą

przebicia grup w tamtym okresie. Nie każdemu zespołowi pisana była duża kariera. Jeśli w ręce wpadnie za rozsądne pieniądze "Haunted By The Past" to grzechem byłoby pominąć to wydawnictwo. Tym bardziej kiedy lubujemy się w wyciąganiu zakurzonych dźwięków z piwnicy angielskiego hard/heavy metalu, to ten album spełni pokładane w nim nadzieje. Co nie znaczy, że dla kogoś z innego bieguna muzyka Traitor's Gate ma okazać się bezwartościowa - może jednak ta osoba nie dostrzec jej unikalnej wartości. W tym przypadku jest bardzo ważne, czy te dźwięki dostatecznie się czuje. Inaczej, niestety, cała przyjemność pryśnie jak bańka. Adam Widełka

będziemy jednak sięgać po ten album zauważymy, że chicagowska załoga na wielkich wzorcach osadziła swoją wizję. Będzie jej się trzymać i rozbudowywać w kolejnych podejściach, kolejnych naprawdę ciekawych albumach. Można stwierdzić, że fonograficzny debiut formacji był czymś w rodzaju zasiania ziarna w żyznej glebie. Jeśli ktoś jeszcze nie miał okazji zaopatrzyć się w CD bądź winyl, okazja teraz nadarza się bardzo dobra. W maju 2020 roku wyszła kolejna reedycja, tym razem przez Hammerheart Records. Można znaleźć nawet limitowaną edycję kasety. Pomijając jednak już jakieś dywagacje - Trouble "Psalm 9" to świetna dawka precyzyjnie podanego doom metalu, polanego sosem ze stoner i psychodelii. Na pewno jest to pewnego rodzaju wzornik, jak nie spieprzyć inspiracji Black Sabbath i jak można grać interesującą i porywającą muzykę opartą na czymś, co z założenia nie mogło dać przestrzeni do szerszych zmian. Adam Widełka

Trouble - Psalm 9 2020 Hammerheart

Amerykańskie Trouble to jedna z tych kapel, których twórczość zaskakuje. Pozornie jednoznaczna, zawiera w sobie jednak sporo różnych ciekawych rozwiązań, stawiając zespół wyżej niż tylko odtwórców pewnych założonych schematów. To ważne, bowiem Trouble obraca się na polu doom i stoner metalu, gdzie bardzo łatwo można wpaść w sidła gatunku. Stworzyli oni kilka, jak nie kilkanaście, konkretnych albumów. Dziś są, głośno można mówić, klasyką i mogą spokojnie inspirować kolejne pokolenia. Debiut - "Trouble" a potem tytułowany też jako "Psalm 9" - wydany w 1984 roku jest właśnie jednym z tych bezpardonowych ciosów. Trouble polewa nasze uszy gęstą masą dźwięków już od początku płyty. Wolne, ssące tłoki napędzają muzykę, wychodzącą w prostej linii od Black Sabbath i przekazującą z tamtych czasów wszystko to, co najlepsze. Są więc mocarne riffy, monstrualna sekcja rytmiczna, ale amerykański zespół nie idzie na skróty. Tam, gdzie mogli zostawić fundamenty, lekko tylko osadzone w ziemi, dokładają wiele od siebie. Pojawiają się przyspieszenia i, nawet, bardzo przebojowe fragmenty. Na pochwałę zasługuje charakterystyczny wokal, który w żadnym wypadku nie sili się na kopiowanie stylu Ozzy'ego. Słychać w tej muzyce wiele przestrzeni i eksploracji wielu płaszczyzn. Jak wcześniej wspomniałem, kiedy obcujemy z "Psalm 9" pobieżnie, być może uda się nam ulec pokusie nazwania Trouble kopistami ekipy z Birmingham. Czym więcej, czym częściej

Trouble - Manic Frustration 2020 Hammerheart

Album "Manic Frustration" to piąty pełny materiał od grupy Trouble. Nagrany w prawie tym samym składzie co debiut i tak samo jak tamta w lata 80. tak ta wprowadzała grupę w lata 90. Wydana niedawno w 2020 roku reedycja Hammerheart Records być może pozwoli przypomnieć sobie co wniósł do muzyki amerykanów. Po takich krążkach jak "The Skull" czy "Trouble" (z 1990) ciężko było nagrać coś strasznie zmieniającego styl grupy. Wypracowali sobie pewną markę po świetnym debiucie. Nie zmarnowali spuścizny po Black Sabbath, wykorzystali wybornie fundament dany pod doom czy stoner przez ekipę z Birmingham. Mimo wszystko na "Manic Frustration" można zatrzymać słuch na dłużej. Jeśli ktoś nie zna poprzednich, to na pewno może tenże brzmieć zaskakująco. Sporo tutaj stonera, mniej jakichś masywnych, lejących się powoli dźwięków. Pojawia się dużo psychodelii. Wystarczy posłuchać ślicznej, lekko zabarwionej kwasem ballady "Rain". Nie powstydziliby się tego ani Cream, ani Rolling Stones, czy The Beatles, a jak wiadomo tamci nie marnowali towaru. Można też mieć wrażenie, że ogólnie Trouble gdzieś zgubiło ciężar, a postawiło na hard

RECENZJE

259


rockową szkołę. Jednak nie stracili na tym, a nawet zyskali, bo znów wyrwali się pewnym schematom. Pomimo dość sporej różnicy stylistycznej grupy, słucha się "Manic Frustration" dobrze. Wciąż w tych dźwiękach snuje się stare Trouble, tyle tylko, że podane lżej. Z drugiej strony kiedyś po tak konkretnych płytach jak wspomniane "The Skull" czy "Trouble", musiały pojawić się zmiany. Trudno z uporem maniaka eksplorować wciąż tę samą krainę. Być może muzycy wyszli z założenia, że pewna formuła ich grania się wyczerpała. Zmiana przyszła, ale też w najlepszym momencie. Nie będę tutaj nikomu wmawiać, że "Manic Frustration" to jedna z najlepszych płyt Trouble. Tak na pewno nie jest. Natomiast, że to jedna z bardziej zaskakujących? Tak, owszem. Jedna z łagodniejszych? Też. Jedna z ciekawszych? Myślę, że ten materiał może zaintrygować. Warto więc zanurzyć się w te dźwięki. Najlepiej bez jakichś konkretnych założeń a wtedy uśmiech nie raz pojawi się na naszej twarzy. Adam Widełka

większa bolączka chociażby albumu "Epidemie". Niecałe czterdzieści minut solidnego heavy/ thrash metalu stojącego na niezłym poziomie. Kompozytorsko umiejętnie ujęto światowe wpływy. Pozytyw taki, że śpiewane było oryginalnie po Polsku, więc jest smaczek i liryki brzmią może groteskowo, ale wtedy były typowo "metalowe" i spasowane z muzyką. Na gitarach Robert Friedrich (znany z Acid Drinkers) oraz Wojciech Hoffmann, na basie Andrzej Łysów, na bębnach Tomasz Goehs a wokalnie popisywał się Grzegorz Kupczyk. Osoba gitarzysty (Litza) oraz Tomka Goehsa zdradzała kierunek w jakim chciał podążać zespół. Wyewoluowali z heavy metalu ("Smak ciszy"), zahaczyli o speed ("Kawaleria Szatana") a później padło na modny thrash. Płyta "Epidemie" to całkiem udana pozycja. Nie jest ona ani jakoś wybitnie krusząca kości, ani też wybitnie oryginalna w wyrazie, jednak ma w sobie kilka momentów, które mogą się podobać. Tak jak wspomniałem - to jest granie oparte na thrash metalu, jaki na świecie miał dość mocną pozycję. Gdyby taki materiał nagrał Kreator czy Sepultura myślę, że zyskał by większą aprobatę. Niestety, wykonywał tę muzykę zespół z zacofanej, cały czas, Polski i przez brak świeżości oraz oryginalności zniknął pod zwałami podobnych do siebie nagrań.

już z szeregów Turbo Robert Friedrich i Tomasz Goehs oraz basista Tomasz Olszewski. Wszystkie wokale przypadły Friedrichowi, który oprócz tego grał niezmiennie na gitarze. Wykonane zostały z manierą przypominającą Maxa Cavalerę. Przepraszam, że ja tak ciągle o tym brazylijskim zespole, ale kurczę, naprawdę ma się wrażenie, jakby z głośników leciała istna thrashowa samba. Są też plusy albumu. Ja lubię jego energię. Słychać, że pomimo braku jakiejś oryginalności kompozytorskiej i zamknięcia w sztywnych ramach gatunku, to Turbo mknie na złamanie karku i brzmi mocno. Te trzydzieści pięć minut spędzamy pochłonięci naprawdę dobrze wykonanym thrash metalem. Nie jest też ten album nużący. Jest całkiem niezły i potrafi sprawić przyjemność. Pech Turbo polegał na tym, niestety, że byli trochę jak chorągiewka szukając w sumie bardzo często "swojej drogi". Jak pisałem to, że robili to dobrze, nie było wyznacznikiem. Na świecie takich zespołów była cała masa więc przebicie się graniczyło z cudem. Tak czy siak miło odpalić po latach "Dead End" i pomachać głową przy solidnie wykonanym thrash me-talu. Czasem wystarczy tyle i aż tyle. Adam Widełka

Adam Widełka Turbo - Epidemie 2020 Metal Mind

Istniejąca od 1980 roku poznańska grupa Turbo to, obok Acid Drinkers, można powiedzieć elementarz większości metalowców pochodzący z miasta trykających się koziołków. Zespół dowodzony dziś przez Wojciecha Hoffmanna i Bogusza Rutkiewicza w całej swojej historii przeszedł wiele zmian składu oraz poszukiwań stylistycznych. Złośliwi mówią, że Turbo grało to, co akurat na świecie było modne. Patrząc przez pryzmat ich dokonań ciężko nie przyznać racji, jednak z drugiej strony po latach ta muzyka trzyma się nadzwyczaj dobrze. Na rynku pojawiły się właśnie kolejne repressy wznowień katalogu Turbo. Szczerze to chyba za mocno niczym nie różnią się od poprzednich, które Metal Mind Pro-ductions wypuszczał kilka lat temu. W każdym bądź razie "Epidemie" znów dostępne są z dodanym materiałem w języku angielskim. Chyba większość zespołów z Polski próbowało zwojować tak zwany zachód w tamtym czasie. Granice stały otworem, nastała odwilż, ale niestety w końcówce lat 80. muzyka proponowana przez rodzime zespoły nie była dla świata czymś, dla czego mogliby porzucić dotychczas im znane. No i to jest naj-

260

RECENZJE

Turbo - Greatest Hits 2020 MMP

Turbo - Dead End 2020 Metal Mind

Mimo, że "Dead End" zostało wydane przez Under One Flag, szału na zachodzie nie zrobiło. W sumie nie należy się dziwić - po co ktoś miałby zachwycać się grupą z egzotycznej Polski, która chce w 1990 roku brzmieć tak samo jak Sepultura czy Kreator? Nie oszukujmy się, ale "Dead End" jest bardzo, ale to bardzo inspirowane dokonaniami wyżej wymienionych zespołów. Zawsze jak wracam do tego albumu po kilku minutach mam wrażenie, że słucham "polskiej Sepultury". Nawet jeśli muzycy po latach mogą się odżegnywać, to uszu się nie wykiwa. Turbo w zmienionym i bardzo metalowym składzie popełniło najbardziej ostry i bezkompromisowy album. Stricte thrash metalowy, z okładką i stylem nawiązujący do światowych pozycji. Na "Dead End" towarzyszyli Wojciechowi Hoffmannowi prawdziwi adepci łojenia. Znani

Turbo świętuje 40-lecie. Czasy mamy jakie mamy, nie ma więc mowy o jubileuszowej trasie czy jakimś hucznym, rocznicowym koncercie, wydanie więc z tej okazji podwójnej kompilacji wydaje się dobrym rozwiązaniem. Takich wydawnictw zespół ma już w dyskografii sporo, począwszy od LP "1980-1990", ale "Greatest Hits" jest albumem wyjątkowym o tyle, że tych 27 utworów wybrali sami fani, nie jest to typowa kompilacja typu najważniejsze utwory czy z materiałem archiwalnym. Od razu można więc przejść do porządku dziennego nad głosami typu "czemu nie ma tego utworu, albo tego?", bo skoro było głosowanie, to na płycie mamy jego efekty. Może co prawda dziwić brak większej reprezentacji płyt "Ostatni wojownik" czy "Tożsamość", zastanawia też pominięcie tych mocniejszych albumów z przełomu lat 80. i 90. oraz "Awatara", bo instrumentalny "Lęk" z tej płyty to chyba jednak zbyt mało, ale najwidoczniej fani nie zagłębiali się w

temat, postawili na pewniaki. Stąd obecność aż czterech utworów z debiutanckich "Dorosłych dzieci", a do tego aż sześć ze "Smaku ciszy" i pięć z "Kawalerii Szatana", czyli to esencja stylu wczesnego Turbo. Mamy też sporo kompozycji ze "Strażnika światła" (2009), w tym promujący tę kompilację, singlowy "Na progu życia" i najnowszego jak dotąd w dyskografii grupy "Piątego żywiołu" (2013), co zdaje się ponownie potwierdzać, że fani zaakceptowali obecne wcielenie Turbo z Tomaszem Struszczykiem. Ciekawostką są aż trzy utwory instrumentalne, poza "Lękiem" jeszcze "W sobie" i "Bramy galaktyk". Z rzadszych utworów są tylko dwa: Hołdysowska "Fabryka keksów" i "Coraz mniej", ale tego typu materiał w dużym wyborze mamy przecież na "Anthology 19802008". Dla fanów Turbo "Greatest Hits" to tak zwana jazda obowiązkowa, a jeśli ktoś lubiący metal - chociaż trudno mi w to uwierzyć - nie ma żadnej płyty poznańskiej formacji, to lepszej okazji do nadrobienia zaległości nie będzie. Wojciech Chamryk Tygers Of Pan Tang - Ambush 2020 Mighty Music

Muszę przyznać, że współczesnych płyt Tygers Of Pan Tang nie znam. Zresztą ten zespół dla mnie skończył się bardzo szybko, bo po dwóch pierwszych, doskonałych albumach. Zaraz po nich zaczął niebezpiecznie skłaniać się ku banalnej muzyce, aż w końcu zapikował w dół kompletnie już tracąc rezon. Gdzieś umknęła mi reaktywacja grupy z 1999 roku a przeglądając oceny krążków nagranych w latach 2001 do 2008 nie byłem jakoś przekonany, czy warto poświęcać im więcej czasu. No ale z obowiązku kronikarskiego dostałem do recenzji najnowszą reedycję przygotowaną przez Mighty Music albumu "Ambush" z 2012 roku. I bardzo, ale to bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Słuchając "Ambush" czułem się jakbym znalazł brakujące ogniwo z lat 80. Ten krążek spokojnie mógłby zostać wydany po "Spellbound" (1981) w jakimś 1982, 1983 lub 1984 roku i narobił by sporego zamieszania. Nie ma tutaj w składzie nikogo ze starej ekipy oprócz gitarzysty Robba Weira. On zresztą opuścił tonący okręt już w 1983 roku, by powrócić i zaopiekować się tygrysami w 1999 roku i próbować pisać nową, lepszą historię. Zebrał nowych muzyków, którymi okazali się Brian West grający na basie, wokalista Tony Liddell, perkusista Craig Ellis i gitarzysta Dean Robertson. Album "Ambush" powstał w lekko zmienionym składzie, bo nowym basistą został Gavin Gray. Z kolei najbardziej ruchliwą pozycją był wokal i teksty wyśpiewał Jacopo


Meille. Muszę przyznać, że brzmi ten koleżka jak John Deverill. No, przynajmniej momentami. Album jest złożony z jedenastu utworów skomponowanych na dobrym, solidnym hard rockowym fundamencie. Płyta brzmi zadziornie, świeżo i naprawdę zachęca by dotrwać do ostatnich sekund. Czuć, że na "Ambush" grupa trochę odżyła. Może w końcu wyciągnęli wnioski z przeszłości i postawili na soczyste, rockowe granie? Piszę te słowa mając punkt odniesienia do tego, co znam z lat 80. Tak jak wspomniałem, tych po 1999 roku za mocno nie zgłębiałem, ale ten krążek dał mi podstawy do tego, żeby jednak sięgnąć po poprzednie. Od momentu włączenia "Ambush" atakuje i pokazuje pazury. Mamy do czynienia z w pełni zdrowym, dumnym Tygrysem. To płyta zarówno dla tych, którzy od lat niezmiennie zakochani są w brytyjskim, hard rockowym brzmieniu, jak i dla tych, którzy po prostu chcieliby posłuchać mocnego, zadziornego, dobrze brzmiącego materiału bez współczesnych naleciałości. Muszę przyznać, że trochę Tygers Of Pan Tang przypominają tutaj współczesne Diamond Head, które też nagrało parę rzetelnych krążków, którymi udowodniło swoją formę. Na takich płytach jak "Ambush" prochu się nie wymyśla. Tygers Of Pan Tang brzmią tu jak rasowy, rockowy band, bez czajenia się gdzieś po krzakach. To album osadzony głęboko na dobrze znanych fundamentach, jednocześnie bardzo świeży i nie trącący banałem. Żałuję, że wcześniej nie zwróciłem na niego uwagi, ale cóż… Tak czasem jest. Ważne, żeby umieć przyznać się do błędu i szybko go naprawić. Pewnie więc sięgnę po reedycję Mighty Music, bo oprócz właściwego materiału dodali ciekawe kawałki nagrane na żywo.

chociażby Helloween. Celowo bądź nie, wpływom niemieckiego power/speed metalu brazylijczycy nie unikali. Brzmi to jednak nieźle i nie przynosi wstydu. Viper na "Theatre Of Fate" (drugi studyjny, 1989) jawi się mało egzotycznie. Raczej mamy do czynienia z szybkim, zdecydowanym graniem podsyconym zgrabnymi melodiami. Muzyka spod znaku Kobry może się podobać. Czuć, że podane jest to serio i bez chwili zawahania. Panowie Pit Passarell szarpiący bas, gitarzyści Felipe Machado i Yves Passarell oraz wokalista Andre Matos (jednocześnie obsługujący klawisze) starają się narzucić jakiś swój charakter. Sesyjny perkusista Sergio Facci dopełnia skład i jego gra pasuje do całości. Mimo, że cały czas przemyka w tym materiale maniera Helloween z okresu Andy Derisa, to słucha się tego całkiem nieźle. Viper "Theatre Of Fate" to być może mało znany krążek. Teraz, kiedy wyszły w krótkim odstępie czasu dwie reedycje (No Remorse Records 2019 i Encore 2020), warto pomyśleć o uzupełnieniu półki. Tym bardziej, że to naprawdę ciekawa płyta. Zabarwiona melodiami ale i fajnymi riffami i aranżacyjnymi kombinacjami. Egzotyczna, ale całkiem europejska. Wykonawczo nie ma zastrzeżeń - zespół gra sprawnie. Nie oszczędza się i numery pulsują energią. Sporą krzywdą byłoby dostrzeganie tylko wpływów. Viper to naprawdę intrygujący twór, zwłaszcza, że po obiecującym początku kariery poszli w… punk /pop. Zachęcam do spojrzenia na ten tytuł, chociażby w ramach ciekawostki. Adam Widełka

Adam Widełka

Wuthering Heights - Far From The Madding Crowd 2020 Nagelfest Music

Viper - Theatre Of Fate 2019 No Remorse

Niesiony gorącymi promieniami brazylijskiego słońca Viper ostatnie dni ogrzewał mój pokój. Czasem przychodzi pora na egzotyczny metal i takie wynalazki goszczą w moim odtwarzaczu. Tym razem piszę to bez cienia złośliwości, bo tenże zespół reprezentował w pierwszym okresie kariery bardzo porządny power/speed metal. Założony w Sao Paulo, roku pańskiego 1985, zaczynał granie metalu zapatrzony w dokonania

Wuthering Heights to zespół, którego początki sięgają roku1989 ale tak na prawdę jego kariera zaczęła się w roku 1997, kiedy to po raz pierwszy pojawiła się jego nazwa. Zespół działał do roku 2011. W tym czasie nagrał pięć albumów, "Within" (1999), "To Travel For Evermore" (2002), "Far From The Madding Crowd" (2003), "The Shadow Cabinet" (2006) i "Salt" (2010). Gdzieś około 2016 roku muzycy ponownie nawiązali współpracę i miejmy nadzieję zaowocuje to kolejnymi udanymi albumami. Niemniej od samego początku lider zespołu, gitarzysta, kompozytor, Erik Ravn dążył do ponownych wydań wszy-

stkich albumów. Nie wiem czy ten plan zrealizuje do końca ale niedawno jako pierwsza wyszła reedycja trzeciego albumu Wuthering Heights - "Far From The Madding Crowd". Także każdy kto cenił progresywno-power metalowy świat tego zespołu na nowo będzie miał szanse nabyć ich płyty. A Wuthering Heights w czasach jej działalności była bardzo uznana przez to środowisko. Wspomniany album zawierał wszystko za co fani go polubili. Jest więc w nim wiele skocznego melodyjnego power metalu, a także wysublimowanych progresywnych wariacji. Poza tym mocno słyszalne są nawiązania do folk rocka/metalu. Mamy także elementy neoklasyczne, symfoniczne, filmowe oraz epickie, ale w formie spotykanej w melodyjnym power metalu. Oczywiście w repertuarze są od dynamicznych po bardziej nastrojowe elementy, w ten sposób muzycy umiejętnie gospodarują niemałymi emocjami. Także ten cały kolaż buduje naprawdę zajmująca muzykę, choć nie wyobrażam sobie zatwardziałego thrashera lub innego ekstremistę zasłuchującego się i doceniającego muzyczny świat Wuthering Heights. Także płyta skierowana jest tylko do konkretnego odbiorcy, którego nie przerażają pełne melodie, czy też ciekawe klawiszowe pasaże czy inne zagrywki. Ogólnie muzyka od momentu jej wydania nie strąciła na atrakcyjności. Sam Erik wspomina, że starano się niewiele majstrować przy remasterze, bowiem album od samego początku brzmiał bardzo dobrze. Muzycznie jest rewelacyjnie, bowiem tematy śmigają jak w kalejdoskopie, co chwila skupiając słuchacza na czymś innym, tym samym "Far From The Madding Crowd" słucha się jako całość, jednym ciurkiem. Co jest sporym sukcesem zespołu, bo nie jest łatwo przykuć uwagę słuchacza przez cała godzinę. Każdy element płyty, czy to dłuższa, bardziej rozbudowana kompozycja czy też krótszy, ekwilibrystyczny, instrumentalny utwór, ma swoje konkretne miejsce i rolę do spełnienia. Dużą pomocą służy tu również główny wokalista, którym jest ceniony przez wielu Nils Patrik Johansson. Moim zdaniem bezbłędnie przeprowadza on słuchacza po muzycznych zawiłościach "Far From The Madding Crowd". Także jak ktoś nie miał na półce tej płyty ma ponownie szansę na jej zakup. Poza tym na drugim dysku znalazły się bonusy, w tym trzy wersje demo kawałków z omawianej płyty, oraz utwory znane tylko z wersji japońskiej i amerykańskiej. Tak czy inaczej warto to wydanie również mieć. \m/\m/

Uriah Heep - 50 Years in Rock 2020 BMG

Rok 2020 to dla Uriah Heep bardzo ważny rok, bowiem w tym czasie wypadła ich pięćdziesiąta rocznica działalności artystycznej. Legendy brytyjskiego hard rocka stawianej zaraz obok Led Zeppelin, Deep Purple i Black Sabbath. Z tej okazji zespół i BMG Records przygotowali olbrzymi box z wszystkimi albumami studyjnymi formacji oraz jedną koncertówką. W sumie dwadzieścia pięć płyt. Wydawnictwo zostało przygotowane przy współpracy oryginalnych muzyków tj. z Micki Box' em, Kenem Hensley'em, Paulem Newtonem i Lee Kerslake. Każdy z panów napisał krótką notkę/ wspomnienia oraz przygotował swój zestaw utworów, które umieszczono dodatkowo na czterech dyskach. Niestety tak huczne obchody najpierw zakłóciła śmierć Lee Kerslake (wrzesień 2020), a następnie Kena Hensley'a (listopad 2020). Śmierć Lee przyjąłem z pewnym zrozumieniem, wiadomo było, że od dłuższego czasu ciężko choruje. Natomiast śmierć Kena była zupełnie niespodziewana. Facet cały czas aktywnie działał, miał plany, a ja sam czekałem na jego kolejną płytę pod szyldem Ken Hensley & Live Fire, w której ponownie zaczął grać świetnego hard rocka. Uriah Heep szczególnie ważny był dla mnie w latach siedemdziesiątych, ich pierwszych pięć albumów "...Very'Eavy ...Very' Umble" (1970), "Salisbury" (1971), "Look At Yourself" (1971), "Demons And Wizards" (1972), "The Magicians Birthday" (1972) oraz "Live" (1973), to do tej pory niezapomniane wydarzenia. Szczególnie nie zapomnę pierwszych dźwięków utworu "Gypsy" z debiutu, gdzie Hammondy brzmią tak potężnie niczym gitarowe riffy. Jednak takie były pojedyncze utwory reszta muzyki Uriah była bardziej stonowana, choć również mocna, hard rockowa. "...Very'Eavy ...Very' Umble" była jeszcze nie okrzesana, mocno było czuć bluesowy podkład. Na "Salisbury" hard rock był już zdecydowanie bardziej dopracowany. Jednak na obydwu krążkach w ich muzyce, oprócz wyczuwalnych nut bluesa, wyraźne były też inspiracje dźwiękami psychodelicznymi oraz rockiem progresywnym. Dlatego muzyka Brytyjczyków była bardzo urozmaicona i intrygująca. Na nich też muzycy zaznaczyli swoje charakterystyczne cechy, wspomniane organy Hammonda, gitara slide, wielogłosowe chórki, no i patetyczny śpiew Davida Byrona, z jego tendencjami do zaśpiewów falsetem. Niemniej szczególnym albumem okazał się "Look At Yourself", który zawierał więcej uproszczonych, ciężkich hard rockowych form, podszytych wręcz elementami heavy. Najmocniejsza płyta Uriah Heep jak na

RECENZJE

261


tamte czasy, więc nie dziwcie się, że był to ich najbardziej "zjechany" przeze mnie krążek. Raczej kaseta, bowiem wtedy nie było mnie stać na płyty winylowe. Kolejne płyty "Demons And Wizards" oraz "The Magician's Birthday" to zdecydowany krok w kierunku progresywnym, oczywiście z zachowaniem wszystkich innych cech tego zespołu. Obie płyty robią wrażenie nawet teraz. Niemniej na wszystkich tych pięciu płytach znalazły się moim zdaniem największe ich przeboje, wspomniane już "Gypsy" oraz "Lady In Black", "Look At Yourself", "July Morning" i "Easy Livin'". Ten najważniejszy dla mnie okres podsumowuje koncertówka "Live", ogólnie jedna z ważniejszych takich płyt w tamtym czasie. Kaseta z jej zawartością równie często gościła w moim magnetofonie, co "Look At Yourself". Kolejny pięć studyjnych krążków "Sweet Freedom" (1973), "Wonderworld" (1974), "Return To Fantasy" (1975), "High And Might" (1976) oraz "Firefly" (1977), to też okres dość udany dla kapeli. Słowem, każda z tych płyt była niezła ale nie dorównywała ich poprzedniczkom. Czuć było lekki zjazd w dół. Poza tym muzycy dopracowali się specyficznego miksu swojego stylu, z większą ilością syntezatorów i bardziej wysuniętymi gitarami, który powielali na każdej następnej płycie, choć ciągle utrzymywali swoją dość znacząca kreatywność. Nawet ich ówczesny największy przebój "Stealin'" nie potrafił mnie wkręcić jak jego wielcy poprzednicy. Formację od początku nie omijały problemy personalne. Najwięcej zawirowań było w sekcji rytmicznej. Na początku z perkusistami, dopóki za garami nie usiadł Lee Kerslake (od krążka "Demons And Wizards") oraz z basistami ale dopiero po opuszczeniu prze band Paula Newtona (po wydaniu "Look At Yourself"). Nie-

262

RECENZJE

mniej największą stratę Uriah Heep zanotowała w roku 1976, bowiem po wydaniu "High And Might" kapelę opuszcza David Byron. A raczej z tego co wiem, został wyrzucony, bowiem wtedy w ogóle nie radził sobie z nałogiem. Ogólnie z powodu nałogów w kapeli nie działo się najlepiej. Z tych, że przyczyn w tamtym okresie z komponowania wycofali się Mick Box oraz David Byron. W ten sposób przygotowanie materiałów na krążki "Return To Fantasy", "High And Might" oraz "Firefly" spadło na barki Kena Hensley'a. Z tych albumów największy sukces osiągnął "Return To Fantasy". "High And Might" i "Firefly" nie miały tyle szczęścia, a to ze względu, że nie przyłożono się do promocji obu płyt oraz na rynku zaczęły zmieniać się główne trendy. Poza tym wspomniane albumy lekko dopuściły bardziej prostsze formy muzyczne i rozwiązania znane z nurtu AOR. Wraz z "Innocent Victim" (1977), "Fallen Angel" (1978), "Conquest" (1980), "Aboming" (1982), "Head First" (1983), "Equator" (1985) Uriah Heep szuka swojego miejsca w nowej rzeczywistości, po prostu próbuje przetrwać. Pewnie dla tego kieruje się w rejony melodyjnego AORu, a nawet dalej, co gwarantowało bezpieczne miejsce w show bussinesie. Całe szczęście muzycy nie zarzucili cech charakterystycznych dla kapeli, dzięki czemu ten okres da sie jakoś zdzierżyć. Niemniej, nie jest to najlepszy czas dla kapeli jeśli chodzi o jakość muzyki. Ta epoka wiąże się też z bardzo dużymi zawirowaniami personalnymi. Od "Firefly" na wokalu mamy Johna Lawtona, następnie Johna Slomana i w końcu Petera Goalby. W sumie całkiem nieźli śpiewacy. Ważnym wydarzeniem jest też pojawienie się basisty Trevora Boldera, który z biegiem czasu wyrósł

na bardzo ważna postać w Uriah Heep. Po wydaniu "Conquest" szeregi kapeli ostatecznie opuszcza Ken Hensley. Zastępują go kolejno John Sinclair i Phil Lanzon, który jest w Uriah do tej pory. Po nagraniu "Equator" ostatecznie odchodzi również Lee Kerslake. Ogólnie trochę na tym poletku się dzieje, a jak ktoś jest spragniony szczegółów to niech postara się sam wszystko prześledzić. "Innocent Victim" jest dla mnie pozycją szczególną, ale to ze względu, że był to mój pierwszy osobisty winyl Uriah Heep w kolekcji, było to wydanie wschodnioniemieckiej wytwórni Amiga. Niestety wraz z tą płytą zaczął się okres dość miałkiego grania wraz z niesławetnym popowo-rockowym przebojem "Free Me". W tym okresie były jednak momenty, które budziły pewna nadzieję. Dla przykładu na "Conquest" znalazł się materiał, który mocno przypomina to, co aktualnie dzieje się w Uriah Heep. Szkopuł tkwił w tym, że płyta była bardzo mocno przepuszczona przez estetykę AORu. Pewną nadzieję niósł też krążek "Aboming". Po współpracy przy dwóch pierwszych solowych albumach Ozzy' go do Uriah powraca perkusista Lee Kerslake, co niosło wtedy nadzieję, że formacji wróci do ciężkiego grania. Niestety skończyło się tylko na nadziejach, choć jakaś poprawa nastąpiła. Przynajmniej krążek zbierał dobre opinie. W tym miejscu przypomnę, że Kerslake opuścił Ozzy'ego będąc z nim w konflikcie. Prowadził z nim długie batalie prawnicze do praw autorskich. Niestety Ozzy miał lepszych prawników. Dopiero przed samą śmiercią Lee w ramach pojednania Ozzy przysłał mu dokument, w którym potwierdza, że Kerslake brał udział w powstawaniu albumów "Blizzard of Ozz" i "Diary of a Madman". Wracając do sedna, jest to najmniej udany czas Uriah Heep, niemniej formacja przetrwała go i działa do dzisiaj. A ja po ponownym przypomnieniu sobie tego bloku ostatecznie stwierdzam, że nie było tak tragicznie, w dodatku miniony czas dodał sporo sentymentu, więc nawet jakoś daje się tego słuchać. Pod koniec 1986 roku do Uriah Heep trafia wokalista Bernie Shaw, tym samym zaczyna się najdłuższy i chyba ostateczny rozdział tej kapeli. W dodatku bardzo dobry, który można zestawić z pierwszym okresem działalności Uriah Heep. Jeszcze dwa pierwsze albumy z Bernie, "Raging Silence" (1989) oraz "Different World" (1991) niosą klimat AORu ale już w pierwszym rzędzie stoi klasyczny, dumny hard rock. Wraz z "Sea Of Light" (1995) grupa wkracza z powrotem na ścieżkę dynamicznego wręcz mocarnego hard rocka. Oczywiście wpływy progresywne i inne charakterystyczne dla Uriah również pozostają.

Wszystkie kolejne płyty "Sonic Origami" (1998), "Wake The Sleeper" (2008), "Into The Wild" (2011), "Outsider" (2014) i "Living The Dream" (2018) to niezwykle udane pozycje. W szczególności "Sea Of Light", "Outsider" i "Living The Dream", które posiadają - przynajmniej dla mnie - niesamowita zawartość. A za jakość tej muzyki i ogólnie za formę kapeli odpowiadają głównie Trevor Bolder, Mick Box i Phil Lanzon, bowiem to oni są jej autorami. Niestety od 2013 roku pozostał nam ten ostatni kompozytorski duet Box i Lanzon, jednak mam nadzieję, że panowie jeszcze nie raz obdarują nas swoją wspaniałą muzyką. Niemniej dopóki nie nadejdzie nowy album Uriah Heep cieszmy się tym niesamowitym boxem, choć... No właśnie... Nie wszystko w tym wydaniu odpowiada mi. Samo wydawnictwo jest świetnie zrobione. W jego wyposażeniu znajdziemy dwie alternatywne okładki krążków "Demons And Wizards" oraz "The Magician's Birthday", spory album z różnymi rzadkimi zdjęciami i innymi ciekawostkami, oraz winylowy krążek albumu "The Magician's Birthday" w formie gatefold. Muzyka na ten longplay została specjalnie zremasterowana przez Andy'ego Peasrcea, znanego ze współpracy z m.in. Lou Reedem i Black Sabbath. Natomiast sama obwoluta poprawiona przez samego Rogera Deana. Niestety kompakty, które znalazły się w boxie, choć zremasterowane, są w papierowych okładkach czyli w tzw. replikach LP. Nie jest to najlepsze dla mnie rozwiązanie ale rozumiem, że jakby płyty były w case'ach to box musiał by być jeszcze większy, dużo większy. Natomiast nie rozumiem w ogóle dlaczego niektóre płyty zostały ze sobą połączone i o zgrozo, ich okładki zostały zmiksowane ze sobą. Po prostu obrazy są na siebie nałożone i jeden przez drugi przebija. Coś koszmarnego. Już bardziej zrozumiałe dla mnie jest to, że po jednej stronie opakowania jest jedna okładka, a po drugiej druga obwoluta. Natomiast w środku jest wkładka z opisem zawartości płyt. Tak jak zrobiono w wypadku płyt "Demons And Wizards" i "The Magician's Birthday". Szkoda, że tego nie dopracowano. Poza tym, jak zdecydowano się na repliki longplayów, to czemu nie dołączono reszty albumów "live"? Wiem jest ich całkiem sporo ale objętościowo nie zajęłyby strasznie dużo miejsca. No cóż, mleko się rozlało... Niemniej nie zmienia to faktu, że ten box "50 Years in Rock" i tak jest imponującym upamiętnieniem pięćdziesięcioletniej działalności Uriah Heep. \m/\m/




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.