HMP 79 Saxon

Page 1



Intro To było do przewidzenia - promocja najnowszego albumu Helloween zatytułowanego po prostu "Helloween" zelektryzowała polski rynek parający się pisaniem o muzyce rockowej. Takie periodyki jak Teraz Rock oraz Metal Hammer zafundowały fanom ciekawe wywiady oraz okładki z tym niemieckim zespołem. Trudno konkurować z miesięcznikami, gdy samemu jest się jedynie kwartalnikiem, niemniej dzięki naszym staraniom udało się przygotować jeszcze więcej materiałów, co niejako jest naszą kartą przetargową. Nasze cztery wywiady z Michaelem Weikathem, Saschą Gerstnerem, Kaiem Hansenem oraz Andi Derisem z pewnością wzbogacą Waszą znajomość z najnowszym albumem zreformowanego Helloween. Drugim okładkowym bohaterem nowego numeru Heavy Metal Pages są Brytyjczycy z Saxon. O ile rozmowy z promotorami tego świetnego zespołu są czystą przyjemnością, to wywiad z Biffem Byfordem należy do kategorii gier losowych. Przez cała historię naszego magazynu zebrało by się kilka dykteryjek dotyczących rozmów z Panem Byfordem. Całe szczęście tym razem nie było jakoś tragicznie oraz nie wydarzyło się nic szczególnego, choć sam Biff mógł-by postarać się lepiej. Nie mamy w zwyczaju "dawać" do jednego wydania więcej niż dwie okładki. Tym razem poważnie zastanawialiśmy się czy nie zastosować precedensu. A wszystko przez nowy krążek hardrockowego Kruka "Be There", którego wspierał swoją osobą Wojtek Cugowski. Wyszło im świetne wydawnictwo i miejmy nadzieję, że będzie to przyczynek do lepszych czasów dla tej sceny w Polsce. Z każdym nowym numerem naszego pisma, jako redakcja, chcemy przedstawić jak najwięcej z tego, co działo się na scenie klasycznych odmian heavy metalu. Wychodzi nam to różnie, z pewnością nie udaje się podjąć wszystkich tematów, niemniej za każdym razem wkładamy w nasze działania całą swoją moc oraz pełne zaangażowanie, tak aby spróbować zaspokoić

oczekiwania naszych czytelników. Nie inaczej było tym razem. W pozostałej części magazynu znajdziecie dość szerokie spektrum heavy metalowej sceny, od znanych marek po zupełnie nieznane, z właśnie wydanymi znakomitymi płytami oraz niezłymi, ale zdradzającymi potencjał na przyszłość. Być może są też kapele, o których niedługo zapomnimy. Jakby nie było, scena ta ciągle żyje, zmienia się, jednym daje szansę, innych odrzuca i odsuwa w niepamięć. Na samym początku magazynu mamy symfoniczny Therion, progresywny Dream Theater czy też thrash metalowe Artillery. Tych formacji nie trzeba nikomu przedstawiać. Są też Burning Witches oraz Enforcer, które na scenie już swoje zrobiły. Ale jest też zespół Feanor, który - jak dobrze pokieruje swoją karierą w przyszłości - może pozytywnie kojarzyć się fanom epickiego heavy metalu. W każdym razie polecam ich najnowszy album "Power of the Chosen One". I żeby nie było, nie jest to zupełna "świeżynka", grupa działa od 1996 roku a krążek "Power of the Chosen One" to ich czwarte studyjne wydawnictwo. Na początku mamy też bardzo mocny polski akcent a to dzięki thrash/death metalowemu Dragon, thrash/ crossoverowemu Terrordome oraz thrashowemu Asylum, wprawdzie temu ostatniemu też nie brakuje hardcore'owych naleciałości. Mam nadzieję, że te pozycje przypadną wam również do gustu. Nie oznacza, że wszystkim muza tych kapel musi się podobać, a co za tym idzie, każdy powinien mieć swoje zdanie odnośnie muzyki i mieć powody za które ją lubi albo nie. Wracając do sedna, ten mocny akcent podkreślony jest również na samym końcu tego numeru. Zgromadziły się tam bandy typu Lu-cifuge, Bonker 66, Children Of Technology i w końcu death metalowy Pandemic Outbreak, który zaczynał od bliższych nam thrashowych brzmień. Ogólnie, tym razem przedstawicieli thrashu jest w miarę sporo, także fani tego odłamu heavy metalu powinni być ukontentowani. Polecam im artykuły z Re-

zet, Exarsis, Septagon, Exorcizphobia czy Suicide Of Society. A to nie jest wszystko jeśli chodzi o thrash. W dalszej części nowej odsłony HMP znajdziecie wykonawców z dużym doświadczeniem acz różnym podejściem do muzyki. Myślę, że frakcja zwolenników old-schoolu też będzie usatysfakcjonowania. A do poczytania są wywiady z Sacred Oath, Tygers Of Pan Tang, Solitary, MP, Velvet Viper, Attica, Homicide, Axewitch, Faithful Breath, Incursion, Leviathan, Blaze Bayley a nawet Suzi Quatro. Jak zawsze nie zabrakło przedstawicieli doom metalu; wystarczy wymienić zespoły Schema, Raven Black Night, Black Soul Horde czy Wizards Of Hazards. Zresztą takich brzmień znajdziemy sporo w innych kapelach, które znalazły się w tym wydaniu HMP, choć raczej jako element dodatkowy. Najwięcej jednak w naszym periodyku jest "młodych" przedstawicieli o wszelkich odcieniach tradycyjnego heavy metalu. Aktualna scena zdaje się nie do ogarnięcia, co nas bardzo cieszy. Ja jedynie wy-mienię kilka z nich: Silver Talon, Witchseeker, Ironbound, Lord Fist, Lunar Shadow, Satan's Fall, Durbin, Forsaken Age, Servants To The Tide. Resztę należy wyszukać samemu. Jestem pewien, że przyniesie to wam wiele frajdy. Nie zabrakło przedstawicieli bardziej melodyjnych odmian tradycyjnego metalu. Nie znaczy, że gorszego czy też mniej ambitnego. Fanów tej sceny oraz progresu z pewnością przyciągną nazwy, takie nazwy jak Powerwolf, Persuader, Evergrey, Royal Hunt, Black Fate, Drakkar czy Gaia Epicus. Mam nadzieję, że nasza praca nie pójdzie na marne i wiele z tego, co zostało przez nas przygotowane w bieżącym numerze, po prostu spodoba się wam drodzy czytelnicy, więc nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć jedynie miłych chwil spędzonych z naszym magazynem. Michał Mazur

Konkurs

Zapraszamy do wzięcia udziału w

konkursie. W puli nagród znajdują się 2 egzemplarze CD Hell Freezes Over "Hellraizer" (po jednym CD dla każdego spośród dwóch zwycięzców konkursu). Aby wziąć udział w losowaniu, wystarczy wysłać na adres mailowy redakcji hmpmagazine@gmail.com zdjęcie, na którym trzymasz własny egzemplarz CD/DVD/LP/MC (mp3 ani CD-R się nie liczą) dowolnego albumu recenzowanego w sekcji "Decibels' Storm" HMP 79, a także odpowiedzieć na poniższe 2 pytania: -Jak Hell Freezes Over nazywa swoich fanów?

-Jak ma na imię muzyk, który zastąpił niedawno (w okolicach maja/czerwca 2021r.) Takuy'ę na basie? Termin nadsyłania odpowiedzi: do końca lipca 2021r. Imiona zwycięzców przedstawimy w HMP 80. Zdjęcia opublikujemy tylko za wyraźną zgodą zwycięzców, ale taka zgoda nie jest warunkiem udziału w konkursie. Sponsorem konkursu jest nasz redakcyjny kolega Sam O'Black.

Spis tresci

Cover foto: Steph Byford

3 4 12 14 20 22 25 26 28 30

Intro Helloween Saxon Kruk & Wojtek Cugowski Therion Burning Witches Dream Theater Artiillery Enforcer Feanor

36 38 40 42 45 46 48 50 54 58 60 62 64 66 68 70 72 74 76 78 81 84 86 88 90 92

Dragon Asylum Terrordome Blaze Bayley Homicide Axewitch Faithful Breath Silver Talon Witchseeker Lord Fist Lunar Shadow Rezet Exarsis Septagon Exorcizphobia Squaler Suicide Of Society Stormhunter Sacred Oath Tygers Of Pan Tang Solitary MP Velvet Viper Attika Marta Gabriel Suzi Quatro

94 97 100 102 105 108 110 112 113 114 116 118 120 122 124 127 130 132 134 136 138 140 141 142 148 150

Ironbound Natur Incursion Revenge Hot Breath Witchbound Neurtrieres Ignitor Blazing Rust Diamond Chazer Forsaken Age Kramp Kamenolom Sandstrom Servants To The Tide Schema Raven Black Night Black Soul Horde Wizards Of Hazards Monarch Insane Mosh Pit Justice Tulkas Skeleton Pit Adamantis Gaia Epicus

152 154 156 158 160 162 164 166 168 170 171 172 174 175 178 180

Drakkar Animal House Hellryder BLack Fate Royal Hunt Evergrey Less Is Lessie Sacred Outcry Legendry Satan’s Fall Sellsword Powerwolf Persuader Lucifuge Bunker 66 Children Of Technology 182 Pandemic Outbreak 186 Live From The Crime Scene 188 Reminiscencje NWOBHM 190 Zelazna Klasyka 191 Decibels` Storm 234 Old, Classic, Forgotten...

3


Teraźniejszość jest najważniejsza Główna myśl, którą chciał przekazać Michael Weikath jest w zasadzie taka, jak śpiewa Kai Hansen w kawałku z nowej płyty - "Best Time". Przeszłość to historia, a przyszłość to zagadka. Choć obecny Helloween silnie opiera się na potężnych fundamentach z przeszłości, Michael widzi Helloween raczej jako proces i ciągłość, a wszystkie dawne spory i ślepe uliczki muzycznej kariery jako coś, czemu w obliczu obecnego reunionu nie warto już poświęcać uwagi. Obecna forma Helloween to zarówno ukoronowanie kariery zespołu, jak i nowy, najlepszy rozdział. HMP: Kiedy tylko zobaczyłam Waszą nową okładkę, pomyślałam, że czeka nas nostalgiczna płyta, w stylu klasycznego Helloween. Teraz słucham płyty i słyszę, że "Helloween" to dobry balans między starym Helloween, a tym zupełnie aktualnym. Taką koncepcję mieliście od początku, czy może wypracowaliście po dyskusjach i sporach? Michael Weikath: Nie, nie, to wyszło naturalnie. Każdy miał swoje spojrzenie na całą sprawę Helloween i każdy włożył ogromny wysi-

przyp. red.). Bardzo skupiam się na pisaniu kawałków. Tutaj chciałem połączyć brzmienie Helloween z Judas Priest. Mówiłem już w wielu wywiadach, że sporo melodii, które wykorzystuję, czerpię z religijnych pieśni kościoła katolickiego i anglikańskiego. Dobrze się w nich orientuję, bo w każdą niedzielę moja mama prowadziła mnie do kościoła, i tam po pierwsze śpiewałem wspólnie z wiernymi, a po drugie mogłem usłyszeć, jak te utwory brzmią. Osoby, które nigdy w kościele nie były, nie

Foto: Martin Häusler

łek, żeby wyszło fajnie. Rezultat to zebranie wszystkiego razem. Pewnego razu spotkaliśmy się wszyscy w Hamburgu, w hotelu, zaprezentowaliśmy sobie nawzajem nagrania demo. To zebranie tego, co przygotowaliśmy. Wydaje mi się, że dwa kawałki jednak dobrze oddają okładkę - to "Skyfall" i "Out for the Glory". Wiem, że to Twój kawałek. Wygląda, jakbyś usiadł, rozłożył na czynniki pierwsze stare kawałki Helloween, żeby go napisać. O tak, ale w taki sposób kawałki piszę od lat, to w końcu nic innego jak "Eagle Fly Free". A melodię na przedrefren miałem już od piętnastu lat, od kiedy zobaczyłem film Ala Gore'a pod tytułem "Inconveniet Truth" (w Polsce pod tytułem "Niewygodna Prawda" - przyp. red.). Jak tylko obejrzałem film, została mi w głowie melodia ze słowami "incovenient truth..." (nuci słowa na melodię "Out for the Glory" -

4

HELLOWEEN

znają w ogóle tego rodzaju melodii. Uprę się na tę nostalgię w "Out for the Glory". Tu po prostu chodzi o styl. To w pełni zamierzone. Oczywiście, jak zauważyłaś, z jednej strony zagłębiam się, analizuję i studiuję, ale z drugiej strony... robię tak od lat. Kiedy weźmiesz "How Many Tears" z "Walls of Jerycho" to spostrzeżesz, że to jest zwyczajnie ten sam styl. "Skyfall" to majstersztyk. Jest na tyle złożony, że zastanawiam się, w którym momencie powiedzieliście sobie: "ok, kawałek jest już skończony". W dużej mierze ten kawałek wypracował sam Hansen. Podczas spotkania poświęconego demówkom, Kai zaprezentował dwie rzeczy, które nie pasowały do naszych pomysłów. Brzmia-

ły raczej jak Def Leppard, Gamma Ray albo komercyjna wersja Judas Priest. W każdym razie w ogóle nie jak Helloween. A ponieważ tego nie chcieliśmy, Hansen już po naszym spotkaniu usiadł w swoim studiu, pomajsterkował, popracował i wypracował ostatecznie "Skyfall". Tak właśnie powstawał ten kawałek, a można by nim obdzielić ze trzy inne utwory. Są w nim odniesienia do Davida Bowie, odrobinę do "Music" Johna Milesa, czy "The Raven" zespołu... oj, zapomniałem nazwy... Alan Parsons Project. Dźwięki są rozmaite. Młodsi fani, którzy nie znają starego rocka i którym się mówi "zobacz, to jest z tego, to z tego" też odbierają ten numery jako złożony. Te odniesienia da się rozpoznać, gdy dobrze się je zna i jest się nastawionym na ich szukanie. Ale nawet mimo ich obecności kawałek jest bardzo kreatywny i dobrze zrobiony. Bardzo wiele pracy zostało weń włożone. Jak już jesteśmy przy odniesieniach do bry tyjskiego rocka, to muszę przyznać, że "Best Time" kojarzy mi się z Sisters of Mercy. Coś w tym jest, choć jeśli dobrze kojarzę, prawdopodobnie chodzi o rytm i melodie. Koncepcja Saschy zakładała coś w rodzaju Billy' ego Idola. Co prawda pobrzmiewa w tym kawałku Billy Idol, ale jeśli weźmiesz nasz stary "Future World" też usłyszysz "Rebel Yell". W zamierzeniu "Best Time" miał być fajnym, żwawym numerem. I to świetnie się udało. Słyszałem, że powinniśmy do niego zrobić video, tylko z Andym i Kiske i potraktować go jako wakacyjny hit, to by się sprawdziło (nie wiem, czy Michaelowi nie chodziło o Kaia - przyp. red.). Sascha zresztą miał kilka pomysłów. Później rozwijał je gdy podczas przedprodukcji w Hamburgu spotkał się w hotelowym pokoju z Derisem. Spędziliśmy tam zresztą dwa miesiące - listopad i grudzień, po to, żeby zaaranżować i przepracować wszystkie nasze podstawowe pomysły, każdy kawałek dokładnie poznać i zagrać. I właśnie podczas tej sesji na kilka godzin usiedliśmy przy komputerze i tak długo pracowaliśmy nad "Best Time", aż był gotowy. Był to efekt wspólnej pracy Derisa i Saschy. Z kolei "Indestructible" brzmi jak Unisonic. Domyślam się, że to jednak nie było celowe? Tak, to jest przypadek. I mimo tego, że w zasadzie jest to typowy kawałek Markusa, zrozumiałe, że tak go odbierasz. Jego autorem jest Markus. Sęk w tym, że to jednocześnie Unisonic zawiera wiele elementów Helloween. Logiczne, bo na przykład na ostatniej płycie "Unisonic" wszystkie kawałki napisał Dennis Ward (jednocześnie co-procucent "Helloween" - przyp. red). On naprawdę zrobił to tak, jak Ty wcześniej mówiłaś - przeanalizował kawałki Helloween i spróbował napisać utwory w tym stylu. To naprawdę jest tak, jak Ty przypuszczałaś (Michael wydaje się być z tych, którzy potrafią żartować z niewzruszonym głosem przyp. red.). Naturalnie, "Indestructible" to zdecydowanie kawałek Markusa, w którym Hansen później dopracował riffy i kolejność Ja też zaproponowałem do refrenu riff i parę melodyjek w solówce. Czytałam, że perkusję nagraliście przy użyciu oryginalnego zestawu Ingo. Użyliście jej tylko w niektórych fragmentach? Nie, nie. To był pomysł Svena, dawnego współlokatora Ingo, który miał klucz do magazynu, gdzie był przechowywany zestaw perkusyjny. Ingo miał oczywiście kilka zestawów, a my wykorzystaliśmy ten, który był użyty na


dwójce "Keepera". Być może wykorzystany był na jedynce, ale tego nie jestem do końca pewien. Na pewno do nagrań "dwójki" Hanowerze i wiele razy na koncertach. Sven miał też biały zestaw, który odkupił kiedyś od Rolanda (Grapowa - przyp. red.), który miał go w swoim studio. My jednak wykorzystaliśmy zestaw mahoniowy. Postawiliśmy go w Home Studio, które wcześniej nazywało się Chateau de Pape i w którym nagrywaliśmy "Chameleon", "Master of the Rings", "Time of the Oath" i "Better than Raw". Z tą różnicą, że na sesji nagraniowej do "Chameleon" stał tamten biały drumset, a teraz stał mahoniowy. Dani (Löble - przyp. red.) zbudował go, naoliwił, oczyścił, skręcił, a potem użyliśmy go do całego nagrania. Nagraliśmy wiele bębnów, z czego jestem bardzo zadowolony - to 24 szpule z analogowej maszyny taśmowej. Tak, bębny zostały nagrane analogowo, nie cyfrowo. Niesamowite! Zgaduję, że nie chodziło tylko o brzmienie, ale też o tę symboliczną stronę... Tak, tutaj jest wiele symboliki. Mówiliśmy o perkusji, ale przecież użyliśmy też wynalezionego przez firmę zegarmistrzowską na początku lat osiemdziesiątych, wtedy pionierskiego efektu, który daje echa, pogłosy, hall czy chóry. Użyliśmy go w zasadzie dla wszystkich instrumentów. Dzięki temu mają w sobie ten "touch" lat osiemdziesiątych. Jako że pierwsze urządzenia mimo wszystko miały całkiem dobre, charakterystyczne brzmienie, można było go użyć dla niemal wszystkiego - dla gitar, basów, wokali. Ten efekt ma, sam nie wiem, z 280 różnych regulacji, dlatego sowicie z niego skorzystaliśmy. A było coś "oldschoolowego", czego jeszcze chcieliście użyć, ale nie było takiej możliwości technicznej? Wszystko, co nagraliśmy poza perkusją, nagraliśmy przy użyciu systemu Pro Tools, którym dysponowaliśmy w studio Charliego Bauerfeinda. Wokale i wszystko inne było przepuszczone przez analog już w studiu Ronalda Prenta - Valhalla Studio, dokąd wysłaliśmy wszystkie nagrania. Tam dokonano miksów, i tam w jego systemie były już analogowe w 100%. Nie znam dokładnych szczegółów, ale użył analogowego wzmacniacza i przetwornika cyfrowego w analogowy. Wszystko co ma - stół mikserski, korektory czy kompresory dźwięku są w 100% analogowe. Mieliśmy trzy różne próbki. Każdą można było zapisać i zachować nagranie, i każda dawała zupełnie inny miks. A to, co teraz słyszysz, to efekt ostatnich trzech miksów. Jesteś jedynym muzykiem Helloween, który jest od początku i nie miał - jak Kai czy Michael - pauzy. Zapewne wszyscy macie swoje przyzwyczajenia, Ty je wypracowałeś przez lata grania w Helloween, Kai czy Michael mają swoje... Zauważyłeś jakieś różnice w Waszym podejściu do pracy nad płytą? Tak. Kai Hansen chciał spędzić czas na przedprodukcji w Hamburgu, co było dla nas wszystkich bardzo wyczerpujące. Chciał wszystkie kawałki wzdłuż i wszerz przemaglować, zebrać pomysły od każdego i wspólnie je rozwinąć w sali prób. Ten fantastyczny pomysł był co prawda czasochłonny, ale wykonalny. Z jednej strony super, z drugiej kupa roboty, kosztownej i pożerającej czas, bo wciąż trzeba było być na miejscu. To jest taki sposób pracy, do jakiego dawniej byliśmy po prostu zmuszeni. Kiedyś zwyczajnie nie mieliśmy niczego in-

nego, jak tylko kilka kaset i wszystko, co wymyśliliśmy musieliśmy albo najpierw sami zapamiętać, albo od razu nagrać na kasetę, albo ograć, żeby nie zapomnieć. Potem były taśmy czterośladowe, potem ośmiośladowe, potem komputer Mackintosh z systemem cyfrowego nagrywania, a teraz są programy, na których można wszystko robić samemu. Możesz aranżować, dodawać orkiestracje, i nie wiem co tam jeszcze to co na ogół robi dla nas Matthias Ulmer, który jest odpowiedzialny za wszystkie klawiszowe historie na płytach, a zrobił już kilka płyt. Kai Hansen w ogóle chciał prawdziwej, wspólnej pracy ludzi przebywających fizycznie razem w jednym pomieszczeniu. Napięcie i koncentracja były spore, ponieważ dziennie trzeba było przerobić przynajmniej Foto: Martin Hausler jeden kawałek, żeby później móc nagrać go na sesji dla czuwającego nad wszystkim Charliego Bauerfeinda. Podstawą do nagrań były wersje na brudno. Dani rejestrował potem bębny, a później na nowo musieliśmy nagrać gitary, basy, wokale... Łącznie był to szalony nakład pracy. Znów znalazłeś się niemal w takiej samej sytuacji, jak przed trzydziestu laty. Jakie to w ogóle uczucie? Udało nam się stworzyć zupełnie fajne rzeczy, które szczęśliwie zostały fajnie nagrane. Tego nie da się zapomnieć. W zespole producenckim mieliśmy Charliego Bauerfeinda, który pierwotnie produkował solowe płyty Michaela Kiske i był zaangażowany w trzecią płytę Gamma Ray. Pracował zatem z Kaiem Hansenem i całą Gammą, więc wszystkich tych ludzi znał. I nas też, mnie też, bo od czasów "Dark Ride" produkował nam każdą płytę. W ekipie był też Denis Ward, był basistą poprzedniego zespołu Andy'ego Derisa, Pink Cream 69, oraz producentem i basistą Unisonic. Znał więc bardzo dobrze zarówno Hansena, jak i Kiske. Ja zresztą z Denisem Wardem też znam się od dawna ze wspólnej pracy. A Kosta Zafiriou (manager Helloween - przyp. red.) także grał przez długi czas na perkusji w Pink Cream 69. Każdy z każdym miał więc jakąś styczność i dlatego ta płyta wyszła taka fajna. Było tak wiele punktów stycznych, że bardzo dobrze się rozumieliśmy. Próba pracy z zupełnie nowym producentem, którego nikt by nie znał, byłaby ryzykiem. To w końcu siedem osób. Producent, którego każdy zna, sprawiał, że jak tylko pojawiały się jakiekolwiek problemy, szybko mógł im zaradzić. Dlatego więc czuliśmy się bardzo pewnie. Pracował w końcu z ludźmi, których zna od dekad, zna cechy wszystkich osób, wie, jak znaleźć odpowiednie rozwiązanie. Wszystko tak super się potoczyło do tego stopnia, że sami jesteśmy zaskoczeni. Wszyscy mieliśmy pewne przemyślenia czy

wyobrażenia, na temat ewentualnych sytuacji, które mogłyby się pojawić, ale na szczęście nic takiego się nie wydarzyło. Wszystko poszło super i masz teraz fajny rezultat w postaci płyty. Bardzo się cieszę. Jestem bardzo dumny. To słychać (śmiech). Mam rozumieć, że dawne spory potraktowałeś jako błędy młodości? Każdy miał swój powód i było zbyt wiele różnych ego. Byliśmy w bezradnej sytuacji, ponieważ z pomocą nie przyszedł nam nikt z zewnątrz. Dzisiaj mamy management, który dobrze zna każdego z nas w najlepszym tego słowa znaczeniu. Zdecydowaliśmy, że sami musimy stawić czoła tej sytuacji. Każdy miał własną wizję, w jaki sposób iść naprzód. Na przykład Kai Hansen był zdania, że długie trasy, duża ilość koncertów, zbyt wiele promocji, zbyt wiele chaosu wokół nas, brak życia prywatnego sprawiły, że się wypaliliśmy. I miał rację! Jednak w tym czasie uważaliśmy, że mimo to, jako zespół nadal musimy kroczyć tą drogą. Dla niego to było za dużo, więc zrozumiałe, że wolał odejść. Później musieliśmy podjąć decyzję, jaką muzykę chcemy tworzyć i wtedy pojawił się pomysł komercyjnej płyty "Chameleon". To, co się wtedy wokół niej działo, to nie tylko nasza wina, ale też managementu i gównianej umowy, jaką mieliśmy z wytwórnią, a pokłosiem tego był fakt, że większość fanów tej płyty w ogóle nie zaakceptowała. Potem znów pojawiła się dyskusja w jakimś kierunku iść. Tak powstało błędne koło, z którego nie dało się uciec. To było jednak bardzo dawno temu i teraz dla nas ważne jest to, że obecnie jest super. Mieliśmy szansę stworzyć coś świetnego, trasa okazała się wielkim sukcesem, bardzo dobrze spędziliśmy razem czas, wszystko po prostu wyszło doskonale. No i fani też byli zachwyceni. Na tym trzeba się skupić. Patrzeć

HELLOWEEN

5


wszystko naprawić, nagraliśmy super płytę i doskonale się rozumiemy. Czyli dla Ciebie ten reunion i "Helloween" to high light Waszej kariery? Tak, tak, oczywiście. To podsumowanie wszystkiego, co zrobiliśmy do tej pory. Kierunek, zawartość, wszystko razem jest dobrze wyważone. Teraz nie jest tak, że dominują komercyjne kawałki. W większości jest to klasyczny metal. Melodyjny i rozmaity, ale też dość złożony, trochę poprzeplatany i progresywny. Jest tak, jak chcieliśmy zrobić i jak już mówiłem, wyszło naturalnie i bez większych trudności. Wszystko, co sobie zaplanowaliśmy i zaaranżowaliśmy, super się udało. Bo to trochę taka równowaga między klasy cznym i obecnym Helloween... Tak, choć granica między nimi jest zatarta, one się zazębiają. Chodzi o to, że nie ma jakiejś granicy przejściowej... Mamy jeszcze 5 minutek, bo mam umówiony zaraz kolejny wywiad.

Foto: Helloween

na to, co naprawdę istotne jest teraz. Najważniejsze, że fani są szczęśliwi. Grając koncerty widzieliśmy masę uradowanych fanów i te emocje przeszły także na nas. Po prostu widzisz, że jak już tam jesteś i angażujesz się, to robisz coś naprawdę ważnego. Zauważasz to, kiedy przybywa bardzo wiele ludzi i wszyscy są zachwyceni. Trasa odniosła pełny sukces. Graliśmy największe hale i największe stadiony, a potem festiwal "Rock in Rio" i to się wszystko kompletnie sprawdziło. Właśnie to jest ważne. Dużo ważniejsze, niż te małe historie z ego Zastawiałeś się kiedykolwiek w przeszłości, że taki powrót jest w ogóle możliwy? Kai Hansen zawsze mawiał, że musimy coś takiego zrobić, bo jeśli tego nie zrobimy, to będziemy strasznie głupi. I znów miał rację. Jednak każdy z nas miał inny harmonogram, każdy musiał grać trasy, czy to Kai wraz Gamma Ray, czy Kiske z Unisonic lub Avantasią. My sami również. Dopiero po ustaleniach z managementem udało się połączyć te wszystkie logistyczne sprawy, dostroić harmonogram, tak, żeby to w ogóle było wykonalne. Na początku naszym największym zmartwieniem było to, jak to w ogóle wszystko zgrać. Zarówno ja, jak i Markus Grosskopf od początku mówiliśmy "no wszystko spoko, ale nie da się tego zgrać z harmonogramem", ale oczywiście nadzieję też mieliśmy. I tak to wyszło. Wspomniałeś wcześniej o "Chameleonie". Dziś znów z Michaelem gracie heavy metal. Tamta zmiana to po prostu kwestia ducha czasów, w których wypadało "wyrosnąć z heavy metalu"? Nie, lata 90. nie miały z tym nic wspólnego, bo my się rozwinęliśmy w zupełnie innym kierunku, niż grunge. Nas to w ogóle nie interesowało, chcieliśmy po prostu stać się zespołem rockowym. Zaczynaliśmy jako zespół okre-ślany speed metalem, melodyjnym speed me-ta-

6

HELLOWEEN

lem, melodyjnym heavy metalem z szybkimi tempami, czy jak się mówi do dziś, power metalem i tak dalej. Byliśmy jednymi z pierwszych, którzy coś takiego w ogóle robili. A "Chameleon" powstał właśnie dlatego, że od początku byliśmy konkretnie ukierunkowani i teraz chcieliśmy uniezależnić się muzycznie. Gdy na początku robisz płytę, której pragniesz i która wywiera na ludziach ogromne wrażenie, sięgasz po ekstremalne rzeczy, takie jak tempo, które doprowadza ludzi do szaleństwa. Jednak już na "Keeperach" można zauważyć melodie i wiele rzeczy ukierunkowanych na zwykły rock, zarówno w tempach, jak i rytmie. Są fani, którym to się właśnie podoba, a my chcieliśmy pokazać, że nadal tak potrafimy. Przed Helloween przez osiem lat miałem też zespół, z którym grałem hard rock. Kai Hansen również, wcześniej grał w Gentry. Miałem też szkolny zespół, w którym graliśmy zwykłe popowe i rockowe rzeczy. Moją rockową inspiracją był współpracownik Meat Loaf, Jim Steiman. No i Queen. Marzyliśmy, żeby choć raz pójść w takim kierunku. I jak mówiłem, tak właśnie zrobiliśmy w przypadku "Chameleon". I że tak powiem, zwykli fani metalu tego nie przyjęli. Mieliśmy zabukowane koncerty na 8000 ludzi, a przychodziło może z 1500, a może nawet i mniej. To była katastrofa. Musieliśmy szybko wrócić do tego, co porzuciliśmy. Choć na przykład Michael Kiske wcale tego nie chciał, mówił "nie, ciągnijmy dalej, fani w końcu zrozumieją". Mówiłem mu, że w takim razie będziemy grać w klubach dla pięćdziesięciu osób. To było przeciwieństwo tego, co stworzyliśmy. Było to przerażające, bo mieliśmy jeszcze presję i trwał proces z wytwórnią. To wszystko było bardzo obciążające. Nie chciałem tego zrujnować, ale dyskusje o tym, co robić, w jakim kierunku podążać, niestety doprowadziły do ekstremalnych sporów. Najważniejsze, że jako zespół przetrwaliśmy. Wszyscy musieliśmy podjąć dobre i rozsądne kroki. Teraz udało nam się to

Dobrze, to szybciutko ostatnie pytanie. Zawiesiliście poprzeczkę wysoko, co dalej? Mam nadzieję, że będziemy mogli normalnie funkcjonować. Mamy zaklepaną trasę na przyszły rok, mam nadzieję, że mimo wszystko, wszystko będzie działać. Nie wiem jeszcze jak, ale mamy nadzieję, że jakoś to będzie. Nadzieję można mieć, nadzieja umiera ostatnia. W każdym razie ważne jest, żebyśmy wrócili do tego, co przerwaliśmy. Włożyliśmy w to dużo wysiłku i warto byłoby kontynuować. Mam nadzieję, że płyta się spodoba i choć nic już nie możemy zrobić, mamy nadzieję, że ludzie będą jej słuchać z przyjemnością. Ważne, że jest gotowa i będzie można jej słuchać do woli czekając na to, aż będziemy mogli normalnie funkcjonować. Koncerty oczywiście planujemy, tak samo jak graliśmy je, zanim wydaliśmy płytę. Podobnie festiwale. Do największych należał Rock in Rio dla 60 tysięcy ludzi. Drugi olbrzymi festiwal graliśmy w Polsce na Woodstocku. Zrobił na mnie ogromne wrażenie. Po raz pierwszy byłem w tym miejscu i zaskoczyła mnie ta pokojowa atmosfera. Zagraliśmy tam dla ogromnej publiczności, ludzi było pełno, aż po horyzont, pewnie też było ich z 60 tysięcy. Byłaś wtedy? Nie, widziałam Was w Warszawie i na jakimś dużym festiwalu, nie pamiętam czy to był Masters of Rock czy Wacken (już po rozmowie doszłam do tego, że był to Masters of Rock - przyp. red.). W każdym razie na tej trasie widziałam Was dwa razy, ale na Woodstocku nie byłam. Hala, którą dostaliśmy w Warszawie, była dziwna, bo barierki były bardzo daleko. To było naprawdę gówniane. Nie wiem, czyj to był pomysł i jak to mimo wszystko działa, że fani się na to godzą. Poza tym hala jest bardzo ok, ale nie te barierki, przez które ludzie stoją tak daleko. Mimo wszystko daliśmy dobry koncert. O tak, koncert był wspaniały! Wiem, że musimy już kończyć. Bardzo Ci dziękuję za rozmowę i za Twój czas. Ja też, wszystkiego dobrego! Nawzajem i do następnej rozmowy. Tak jest! Katarzyna "Strati" Mikosz


dziej twórczym muzykiem Helloween? Jesteśmy dobrze zgranym zespołem. Wszyscy dołożyliśmy starań, aby uzyskać to, co najlepsze z wszystkich dekad Helloween na jednym albumie. Myślę, że udało nam się to znakomicie.

Przyszłe koncerty to wszystko na czym nam zależy Chociaż Sascha Gerstner jest najmłodszym muzykiem obecnego składu Helloween, w ich najnowszy album zaangażował się tak samo, jak pozostali gitarzyści. Pomimo ewidentnej skromności, już od 20 lat doskonale odnajduje się w roli rockmana i stałego członka najpopularniejszego zespołu power metalowego z Niemiec. Uzupełnił krótko, z własnej perspektywy, obszerne wywiady z Michaelem Weikath'em, Kaiem Hansenem oraz Andim Derisem. Grunt, że czuje się on usatysfakcjonowany, szczęśliwy i nie może doczekać się, aby grać nowe utwory na żywo. HMP: Jak wyglądał Twój pierwszy kontakt z gitarą oraz z muzyką rock/metal w ogóle? Sascha Gerstner: Mój wujek był zakręcony na punkcie muzyki i gry na gitarze. To on wprowadził mnie w świat gitary elektrycznej gdy miałem 13 lat. Jestem mu za to wdzięczny. Ćwiczyliśmy wspólnie. Moimi idolami byli wówczas Michael Schenker, Peter Gabriel oraz Phil Collins - lubiłem muzykę z syntezatorami. Jak doszło do tego, że zostałeś gitarzystą Helloween? Pracując jako producent muzyczny poznałem dawno temu Charlie Bauerfeinda (inżynier dźwięku Helloween - przyp. red.). Dzięki niemu trafiłem do Helloween. Kompletnie odmieniło to całe moje życie. Reszta jest już historią. O proszę, byłeś też producentem. Jakie cechy czyniły Ciebie dobrym producentem? Różnorodność muzycznego gustu. Nie ograniczam się do jednego wąskiego gatunku. Produkowanie rozmaitych albumów nadal sprawia mi wiele frajdy.

łaby inaczej jako efekt staroszkolnego komponowania? Nie jest to prawdą. Pracowaliśmy w tradycyjny sposób. Jak zwykle, najpierw nagrywaliśmy demówki, a następnie spotykaliśmy się wszyscy w Hamburgu i wspólnie ogrywaliśmy wszystkie pomysły przez 4 tygodnie. W międzyczasie eksperymentowaliśmy z alternatywnymi podejściami, szukając które najlepiej pasuje. Mieliśmy nagraną perkusję na taśmie, używaliśmy wiele sprzętu z lat 80. Normalna, zwyczajna praca. Czy udzielałeś się też jako producent najnowszego albumu Helloween, obok Charlie Bauerfeind'a i Dennisa Warda? Nie, aczkolwiek swobodnie rozmawiałem z nimi w sprawie brzmienia gitar. Wasz najnowszy longplay stanowi perfekcyjne połączenie tradycyjnych oraz nowoczesnych znaków rozpoznawczych Helloween. Do Ciebie należy m.in. pomysł na najbardziej przebojowy utwór "Best Time". Czy zgodziłbyś się, że jesteś obecnie najbar-

W Helloween gra teraz aż trzech gitarzystów (oprócz Ciebie również Michael Weikath i Kai Hansen). Co pomaga wam w pozyty wnym dogadywaniu się? W jaki sposób udaje wam się znaleźć złoty środek pomiędzy nad miarem pomysłów a spójnością materiału? Wszystko sprowadza się do wzajemnego szacunku, miłości do muzyki, wspólnego napędzania kreatywnej atmosfery oraz umiejętności ustępowania sobie miejsca kiedy trzeba. Charlie Bauerfeind obstawiał przy odtworzeniu koncertowego klimatu na płycie. Kai, Michael i ja nagraliśmy wszystkie gitary. Następnie Charlie zadecydował, które riffy i dźwięki będą najlepiej do siebie pasować, tak aby wyszedł magiczny efekt, na jakim wszystkim zależało. Jak będziecie dzielić się partiami gitar na kon certach? Doświadczyliśmy już tego. Będziemy to robić tak jak dotychczas na Pumpking United World Tour. Ucieszymy się, gdy będziemy nareszcie mogli grać kolejne koncerty - to wszystko, na czym nam zależy w przyszłości. Nadchodzi całkowicie nowa era, która będzie trwać tak długo jak to możliwe. W tym kontekście "Helloween" to niemal nasz debiut. Gdybyś miał napisać książkową biografię Helloween, jak podszedłbyś do tego wyzwa nia? Nigdy bym tego nie zrobił, a część dotycząca mnie stanowiłaby zaledwie jej mały rozdział. Hurdaskellir & Kasia "Strati" Mikosz

Twoje najbardziej niezapomniane ostatnie koncerty Helloween? Ostatni koncert w Rio de Janeiro (4 października 2019 - przy. red.) oraz występ w roli głównego zespołu festiwalu Wacken (4 sierpnia 2018 - przyp. red.). Wciąż pamiętam, jak bardzo były ekscytujące. Nigdy ich nie zapomnę. Grasz w Helloween już 19 lat. To znacznie dłużej niż Michael Kiske oraz Kai Hansen grali w swoich pierwszych okresach w tym zespole. W jakim stopniu Twoje doświadczenia wpłynęły na proces komponowania najnowszego albumu Helloween? Moje doświadczenia i gust nie są jedynymi czynnikami wpływającymi na końcowy efekt. Każdy z nas ma różne muzyczne korzenie, wykraczające poza metal (heavy metal, punk, rock, folk, muzyka lat 60. oraz lat 80.). Wielu spośród nas komponuje utwory. Na ostatecznie powstały album mają wpływ te wszystkie inspiracje. Jak się czujesz po nagrywaniu a jeszcze przed datą premiery? Czuję się usatysfakcjonowany i szczęśliwy. Nie mogę się doczekać, kiedy wyjdę na scenę i zagram nowe kawałki na żywo. Czy to prawda, że ten album nie został stworzony poprzez wspólną burzę mózgów, lecz przeciwnie - wysyłaliście wzajemnie demów ki do siebie? A jeśli tak, to czy całość brzmia-

Foto: Helloween

HELLOWEEN

7


Wolność jest nadrzędna Powrót Helloween w składzie maksymalnie zbliżonym do klasycznego (a nawet większym) stał się faktem już kilka ładnych lat temu i wszyscy zdążyli wyrobić sobie na ten temat zdanie. Pomogły w tym znakomite koncerty, jakie zespół dawał na całym świecie, co ugruntowało ten reunion jako jeden z najważniejszych, oprócz podobnych wydarzeń w karierach zespołów takich jak Iron Maiden, Judas Priest czy Black Sabbath. Został im więc tylko jeden krok - wydanie nowego albumu. O tym czy jest udany, niedługo będziecie mogli się przekonać. Być może nakieruje was recenzja w naszym magazynie. Oddajmy z tej okazji głos człowiekowi, w którego głowie narodził się ten zespół. HMP: Chciałbym zapytać o powrót do Helloween. Czujesz satysfakcję z tego, że znowu występujesz w tym zespole? Kai Hansen: Tak, to jest świetne. Dla mnie to jest zatoczenie koła. Zawsze myślałem, że byłoby głupio, gdybyśmy czegoś razem nie zrobili zanim się zestarzejemy. Jestem bardzo szczęśliwy, czuję się w tym składzie bardzo dobrze. Jest inaczej niż w Gamma Ray, ponieważ jestem tylko częścią zespołu, a nie jakimś nesto-

młodzikami. To sprawiło, że poczułem się spokojniejszy i przestałem być takim zatwardziałym typem. Stałem się bardziej łagodny we współpracy z innymi ludźmi. Więc nie był to wielki problem i nie miałem związanych z tym wielkich zmartwień. Pamiętasz, co czułeś, kiedy zgromadziliście się razem w jednym pomieszczeniu po tylu latach?

nie dwukrotnie z okazji trasy Pumpkins United: w Warszawie i na festiwalu w Wacken bodajże w roku 2018. To było świetne czuć na scenie tę chemię i radość między wami, Można było odczuć, że to może być coś więcej niż nostalgiczny powrót... Tak, zdecydowanie. W wielu przypadkach, gdy zespoły znowu razem koncertują, to ludzie myślą, że to tylko dla kasy albo, że to robią na siłę, że nie są szczęśliwi, bo to jest po prostu praca. Myślę, że można zauważyć, że z nami to coś innego. Tak, to jest nasza praca, ale właśnie ją kochamy, uwielbiamy być razem, tworzyć kawałki, być na scenie, spędzać fajnie czas. To jest coś szczerego, nic sztucznego. Najpierw zakomunikowaliście, że odbędzie trasa, a dopiero potem, że powstanie płyta. Pamiętasz może jak ten pomysł się narodził? Wpadliśmy na ten pomysł od razu, gdy wyruszyliśmy w trasę a nawet wcześniej, gdy mieliśmy razem próby. Ponieważ, logicznie rzecz biorąc, gdy się do tego zabierasz, to od razu myślisz o przyszłości zespołu, o tym co się stanie potem. Rozmawialiśmy o naszych pomysłach i wszyscy byli zgodni co do tego, by razem nagrać nowy album, ale poczekajmy, zobaczmy jak wypadnie trasa. Jeśli pójdzie dobrze, odniesie sukces i my będziemy zadowoleni z tego jak wypadamy, ludzie będą wstanie dogadywać się, to możemy zacząć o tym rozmawiać. Spotkaliśmy się znowu pod koniec trasy, by porozmawiać, czy chcemy to kontynuować, czy chcemy nagrać razem album i wszyscy się zgodzili. Nie było żadnych głosów sprzeciwu czy wątpliwości. Kiedy zgodziliście się nagrać nowy album, czy rozmawialiście o tym, jak konkretnie powinien on brzmieć, czy było to może bardziej spontaniczne? To było zupełnie spontaniczne. Myślę, że każdy miał swój pomysł na to, co powinien zrobić na albumie, ale nie było żadnej dyrektywy. Nie było żadnego planu. Po prostu stwierdziliśmy, że wrócimy do domu i zaczniemy pisać muzykę. Tyle. Oczywiście każdy ma indywidualny styl, swoją manierę pisania utworów i wszyscy zrobili to, co myśleli, że jest dobre. I to się słyszy na tym albumie.

Foto: Martin Häusler

rem, więc nie czuję aż tak wielkiej presji. Pracuję ze świetnymi ludźmi, jesteśmy jak jedna wielka radosna rodzina. Czy miałeś jakieś wątpliwości przed wyrażeniem zgody na powrót? Wiem, że przez pewien czas grałeś z Michaelem Kiske w innym projekcie Unisonic, ale czy wciąż gdzieś były jakieś żale sprzed 30-tu lat? Tak, na początku nie wiedziałem, co się stanie. Mogło wyjść tragicznie i nikt nie wiedział, czy po dwóch tygodniach w trasie nie zaczniemy się nienawidzieć, czy coś w tym stylu. Na szczęście nic takiego się nie zdarzyło. Ale nie miałem jakichś wielkich wątpliwości, ponieważ wszyscy zaangażowani w ten projekt w jakiś sposób zmądrzeli, nie są już postrzelonymi

8

HELLOWEEN

To było ekscytujące. Spotkanie się odbyło po tym, jak zadzwoniono do nas i powiedziano, ze może to już najwyższy czas razem się spotkać, obgadać niektóre rzeczy i zobaczyć na czym stoimy. Nikt nie wiedział jak to się może skończyć, ale koniec końców, wyszło dobrze. To był pierwszy raz, kiedy spotkali się Andi i Michy, przedtem nigdy to się nie wydarzyło i nikt nie mógł przewidzieć co się stanie. Czy od razu się dogadają, a może będzie jakieś poczucie rywalizacji? Na szczęście wszystko było w porządku. Na trasie, spędzali cały czas razem, razem chodzili na kawę, praktycznie wszystko robili razem. Kto mógł się tego spodziewać? Super, że tak się stało. Jesteśmy więc na dobrej drodze. Byłem podekscytowany widząc ciebie na sce-

Nie odbieraj tego jako pochlebstwo, ale według mnie, "Skyfall" jest najlepszym utworem na tym albumie i to jest chyba jedyna kompozycja, w której miałeś swój pełny wkład. Mam rację? Tak, to prawda. To jest w całości moja kompozycja, to jest song, który sam napisałem. W innych kawałkach po prostu dorzucałem swój wkład do solówek albo jakieś pomysły. Bardzo się cieszę, że tak lubisz ten utwór i tak, czuję się skomplementowany, jak mogę nie być? To jest bardzo miłe słyszeć takie rzeczy z perspektywy twórcy muzyki. Ale mam nadzieję, że ludzie lubią cały ten album i że nie będzie niesiony na barkach jednej piosenki, podczas gdy reszta zostanie ignorowana. Nie miałem na myśli, że lubię tylko tę kom pozycję, album jest interesujący, ale myślę, że ona się wyróżnia. Zgadzam się. Ten song jest jak epos, to jest chyba jedyny epicki utwór na tym albumie i prawdopodobnie to jest jedyna kompozycja, w której można się utożsamić z klimatem "Keeper of the Seven Keys". To sprawia, że jest szczególna.


Nie czuję jednak aby to był tylko powrót do przeszłości. Tak, to było dla mnie bardzo ważne, nie chciałem powtarzać starych rzeczy. I jasne, pewnych charakterystycznych elementów nie da się uniknąć. Kiedy gram riff, to wiadomo, że gram go ja, ale zdecydowanie chciałem nagrać coś współczesnego i nowego. I myślę, że w "Skyfall" to zadziałało. Zaciekawił mnie tekst tego utworu. To może być głupie pytanie, ale czy czujesz, się trochę jak ten kosmita zagubiony w innym świecie? (śmiech) Tak, zdecydowanie. Próbowałem nakreślić prostą historię. Jest pewien kosmita gdzieś na ziemskiej orbicie i zostaje zastrzelony przez innego kosmitę, rozbija się na Ziemi, armia go znajduje i umieszcza w Strefie 51. Przeprowadzają na nim eksperymenty, pracownikowi Strefy jest z tego powodu przykro. Zawsze wyobrażałem sobie tego pracownika jako Morgana Freemana. (śmiech) Był taki film z nim, "Bruce Wszechmogący", w którym grał Boga, a tutaj wyobrażałem go sobie jako sprzątacza. Ten człowiek myśli sobie, dobra, nie mam nic do stracenia, nie lubię swojego życia, otoczenia, czuję sympatię do tego kosmity, więc wypuszczę go na wolność i też ucieknę. Więc uciekają i trafiają na pokład statku kosmicznego, na którym odlatują z Ziemi. Docierają na rodzinną planetę kosmity i odkrywają, że została ona zniszczona przez innych kosmitów. Więc stają się bezdomnymi, ich sytuacja życiowa kompletnie się zmienia. O tym jest "Skyfall". To jest jak Ragnarok, kiedy twoja sytuacja życiowa radykalnie się zmienia, więc musisz kompletnie się zaadaptować do czegoś zupełnie nowego. Kiedy pisałem tę kompozycję, wszystko jeszcze było w porządku, ale po tym jak zaczął się Covid, to pomyślałem, że pandemia to jest nasze "Skyfall". Musimy się przyzwyczaić do kompletnie nowej sytuacji, nosić maseczki, nie wychodzić z domu, nasza wolność w wielu miejscach była ograniczona. "Skyfall" zyskało dzięki temu drugie dno. Opowieść sci-fi stała się rzeczywistością. Zakończenie w "Skyfall" jest otwarte, ta dwójka musi teraz znaleźć nowy dom dla siebie. I tak się kończy ten utwór. Wspomniałeś o czasach, w których teraz żyjemy, jak radzisz sobie z tym, że nie możesz teraz grać na żywo i ruszać w trasy? Właściwie, znoszę to dość dobrze. Mogę być w domu z moją rodziną, jak zapewne wiesz, mieszkam teraz na Słowacji, i zawsze jest tu trochę rzeczy do zrobienia. Siedzę w domu z żoną i dziećmi, mamy psa, cztery koty i konia, więc zawsze jestem zajęty. Na całe szczęście nie mieszkam w mieście, tylko bliżej natury. Nie jestem więc aż tak załamany tym, co się dzieje. Jedyne co mnie wkurza, to ta cała polityczna otoczka wokół tego, typu przeróżne protesty i policja bijąca protestujących, albo te dyskusje w internecie o tym co jest dobre, a co złe. Jest teraz multum opinii na ten temat, co jest trochę denerwujące. Trochę przerażające jest też zastanawianie się, kiedy to się naprawdę skończy. Czy wtedy, kiedy wszyscy zostaną zaszczepieni preparatami, które nie są do końca przetestowane? Czy to jest rozwiązanie? Martwię się wieloma rzeczami, zwłaszcza utratą wolności, bo wolność jest czymś dla mnie nadrzędnym w życiu i nie znoszę tego, że muszę ją ograniczyć. Nie chcę się w to zbytnio zagłębiać, bo w dzisiejszych czasach, wszystko co powiesz może zostać użyte przeciwko tobie i myślę, że

wywiad na temat zespołu nie jest odpowiednim miejscem na to. W takim razie nie jestem pewien, czy mogę ci zadać kolejne pytanie, ponieważ dotyczy ono treści twoich kompozycji. Są one opowieściami sci-fi i fantasy, ale wyraźnie przebija się w nich temat wolności i buntowaniu się przeci wko prześladowaniu. Żyjemy w czasach, w których te podobne rzeczy dzieją się dookoła nas. Absolutnie. To jest poniekąd moja refleksja na temat obaw ludzi, ich wizji na temat przyszłości ludzkości, pomysłów na temat funkcjonowania człowieka. Lubię idee sprawiedliwego, wolnego, ludzkiego społeczeństwa w którym wszyscy się dogadują i nie podążają ślepo za swoimi opiniami. Ludzie mają swoje poglądy polityczne, religijne, machają flagami, a nie zastanawiają się nad ich konsekwencjami. Żyjemy w czasach, w których jakaś część ludzi bez zastanowienia łyka to, co podaje im rząd. Nie chcę się w to zagłębiać, ale jak możesz zauważyć, jestem dość mocno krytyczny w stosunku do tego. W dzisiejszych czasach wydaje się być istotne, by mieć opinię na różne tematy. Tak, i co mnie smuci, to narastająca przemoc wokół nas. Kiedy patrzę na niemiecką policję aresztującą i czasem bijącą ludzi tylko dlatego, bo są na zewnątrz, to wracam myślami do czasów, które Niemcy powinny już mieć dawno za sobą, a jednak niektóre z tych elementów zostały. Ludzie za bardzo słuchają się rozkazów i nie podoba mi się to. Mówiłeś też, że skupiasz się teraz na życiu rodzinnym. Widziałem zdjęcia na twoim Facebooku, w tym także twojego konia. Czy koncertowanie z Helloween, Gamma Ray i innymi projektami sprawiły, że czułeś, że czegoś ci brakowało? Tak, zdecydowanie. Znalazłem swoje spokojne miejsce, mam bardzo fajną rodzinę i świetnie mieć, takie swoje przyjazne schronienie. Trochę mnie przytłacza perspektywa wyruszania w trasę, bo sporo by mnie ominęło w domu, ale to jest moja praca i mam z niej frajdę. Jednak od czasu do czasu muszę wrócić do domu, by się odświeżyć i naładować baterie. To jest bardzo istotne. Co było twoim największym wyzwaniem podczas nagrywania tego albumu? Czy w ogóle je miałeś? Tak, pierwszym wyzwaniem było napisanie muzyki. Mój telefon jest wypełniony przeróżnymi kawałkami i pomysłami. Miałem momenty, w którym pisałem utwory i czułem, że nie są one wystarczająco dobre. Wyzwaniem było stworzyć coś niezwykłego, a nie tylko "dobrego". Byłem mocno krytyczny i czasem mnie to blokowało przed pisaniem, bo po co robić coś, co nie jest wystarczająco dobre? Innym wyzwaniem było zebranie pomysłów innych twórców w jedną całość na albumie. Nie chcieliśmy, by brzmiał jak kompilacja rożnych zespołów, tylko jak coś, co zrobiła jedna grupa. Wiedzieliśmy, że jest to możliwe, jako przykład mogę podać zespół Queen. Oni mieli przeróżne pomysły na brzmienia i utwory, ale wciąż brzmieli jak Queen. I to było jedno z wyzwań na tym albumie, by był różnorodny, ale równocześnie nie brzmiał jak składanka.

Tak myślę. Zwłaszcza, że nie byłem zadowolony z innych kawałków, które zrobiłem. Nie chciałem zrobić takiego typowego, klasycznego power metalu. To musiało być coś specjalnego. Były też utwory, które się wyróżniały, ale było w nich za dużo "mnie" i brzmiały bardziej jak materiał dla Gamma Ray niż Helloween. Potem pomyślałem o "Skyfall" i postanowiłem, że włożę całą swoją energię w tę kompozycję. Cieszę się, że tak to się skończyło. Czy było ci trudno napisać muzykę nie tylko pod wokal swój i Michaela, ale także Andiego? Wiem jak brzmią Andi i Michael, ale problem polegał na tym, że gdy tworzę muzykę, to słyszę tylko swój głos, pisałem ją więc pod siebie. Próbowałem wyobrazić sobie ich głosy w kawałkach, ale gdy nagrałem demo do "Skyfall" i słyszałem w nim swój głos, to mi się podobało, ale gdy usłyszałem jak oni brzmią na albumie, to pomyślałem, że są fantastyczni. Byli w stanie odpowiedzieć na moje pomysły i zaadaptować je do swoich stylów. Andi wykonał świetną robotę, jeszcze nigdy nie słyszałem, by tak śpiewał. Są momenty w kompozycjach które piszę, które wymagają szczególnej uwagi i Andi wykonał je zajebiście. Bardzo się cieszę, że tak wyszło. Co cię zaskoczyło najbardziej w powrocie do Helloween i w pracy z tymi ludźmi? Oczekiwałem dobrej grupowej współpracy. Może powiem tak, że właśnie to wyszło zaskakująco dobrze. (śmiech) Wiem, że to jest wywiad dotyczący Helloween, ale muszę spytać, jakie są plany Gamma Ray? Plany Gamma Ray są teraz opóźnione przez mój powrót do Helloween. Ale jedno jest pewne, nie mam zamiaru odpuszczać tego projektu i będę utrzymywał go przy życiu tak bardzo, jak to będzie możliwe. Helloween jest teraz dla mnie priorytetem, ale staram się jak mogę. Z drugiej strony, miałem czas komponowania kawałków dla Gamma Ray i ciągle nad tym pracujemy. Mam nadzieję, że zrobimy album jeszcze w tym roku. Wracając do przeszłości, miałeś swój wkład w pierwszy solowy album Michaela "Instant Clarity", niektóre z tych piosenek zostały nagrane z Adrianem Smithem z Iron Maiden. Jak wspominasz tę współpracę? Było bardzo fajnie z nim pracować, cieszyłem się z tego, że Michael robi swój własny album, bo miał bardzo dobre piosenki. Adrian jest świetnym gitarzystą, pracowaliśmy razem po raz pierwszy w życiu. Znaliśmy się wcześniej, ze wspólnych koncertów, ale nie mieliśmy okazji poznać się bliżej. Wymienialiśmy się pomysłami i to było niesamowite z nim pracować. Igor Waniurski Tlumaczenie: Szymon Paczkowski

Czy to dlatego tylko jedna twoja kompozycja znalazła się na płycie?

HELLOWEEN

9


kimś podzielić rolą frontmana naprawdę mnie cieszy (śmiech).

Czasem najtrudniej jest spojrzeć w swoje lustrzane odbicie Lubię takie wywiady. Zresztą trudno to nazywać typowym wywiadem, gdyż Andi od samego początku stworzył taką atmosferę, że cała rozmowa przypominała raczej kumplowską pogawędkę, niż tradycyjną konwersacje na linii dziennikarz - muzyk. A rozmawiać jest o czym. Nowy wyjątkowy z wielu powodów album oraz przyszłoroczna trasa obejmująca także Polskę to tylko niektóre z tematów poruszonych w poniższej rozmowie. HMP: Cześć Andi. Jak się masz? Dobrze mnie słychać? Andi Deris: Hej u mnie wszystko w porządku. Słychać Cię bardzo dobrze i bez zakłóceń. Przyznam Ci się, że bardzo mnie to cieszy, gdyż przed chwilą rozmawiałem z dziennikarzem z Włoch i niestety łączność była fatalna. Wiesz, może niektórzy tym się nie przejmują, ale ja osobiście czuję się trochę niezręcznie, gdy muszę prosić dziennikarza po trzy lub nawet więcej razy, by powtórzył pytanie. Czasami już wiem, że na zrozumienie całości nie ma najmniejszych szans. Staram się wtedy wyłapać jedynie kluczowe słowo i jego się trzymać. O dziwo, czasem działa. (śmiech). Niestety również to znam. Mam już za sobą rozmowy, gdy musiałem kilka razy powtarzać pytanie. Czasem też bywało, że rozmówca w końcu stwierdził, że wie o co chodzi, ale treść odpowiedzi nijak się miała do tego o co pytałem. Uwierz mi, że też mam za sobą takie niezręczne sytuacje (śmiech). Cóż, takie uroki tej roboty (śmiech). Pozwo-

lisz zatem, że zadam pierwsze pytanie. Przez długi czas byłeś frontmanem i jedynym głosem Helloween. Teraz musisz dzielić swe partie wokalne z Michaelem Kiske oraz Kaiem Hansenem, którzy po latach powrócili w szeregi zespołu. Nie czujesz czasem, że Twoja pozycja uległa lekkiej degradacji? Ależ absolutnie. Wręcz przeciwnie, jest mi to bardzo na rękę (śmiech). Zazwyczaj koncert Helloween trwa około 80-90 minut. Jestem bardzo zadowolony z faktu, że nie muszę za każdym wykorzystywać swoich strun głosowych bez przerwy przez tak długi czas. Podzielenie wokalnych partii między naszą trójkę sprawia, że taki występ jest łatwiejszy zarówno dla mnie, jak i Kaia oraz Michiego. Kiedy oni śpiewają, ja mam przerwę i pozwalam przez nawet krótki moment odpocząć swojemu gardłu. Jeżeli jest to dłuższa chwila mogę wyjść za kulisy i się czegoś napić albo wziąć kilka głębszych wdechów. Wyobraź sobie teraz stanie przez półtorej godziny na środku sceny. Jest to dosyć męczące, jak się zapewne domyślasz. Oczywiście, nie twierdzę, że jest to rzecz niewykonalna, bo sam to przez te wszystkie lata robiłem. Jednak mimo to, fakt, że mogę się z

Koncerty koncertami, jednak na albumie jakoś partiami wokalnymi też się trzeba było podzielić. Nie było w tym procesie ani żadnej osoby decyzyjnej, ani też żadnego konkretnego klucza, według którego żeśmy to ustalali. To raczej w naturalny sposób wynikało samo z siebie. Zebraliśmy się wszyscy w studiu wraz z naszym producentem. Następnie zaczęliśmy razem z Michaelem śpiewać sobie fragmenty poszczególnych kawałków. Kryterium było właściwie jedno. Śpiewając poszczególną partię, albo czułem odpowiedni flow, albo nie. Niektóre fragmenty zdecydowanie lepiej "leżały" Michaelowi. Każdą z nich jednak sprawdzałem, jak wypada w moim wykonaniu. Jeśli widziałem, że Michi czuje się w tym lepiej, chętnie mu ją odstępowałem bez zbędnych słów. I na odwrót. Czasami producent rzucał hasłami w stylu "hej, ale tu jest za dużo Andiego, a tam za dużo Michaela. Weźcie coś z tym zróbcie." (śmiech). Oczywiście jak najbardziej liczyliśmy się z jego zdaniem i braliśmy pod rozwagę wszelkie jego sugestie. Wyjątkiem były tu utwory, które były od razu pisane pod jednego z nas. Mam tu na myśli na przykład "Skyfall" czy "Fear of the Fallen". Cała reszta mogła przypominać w pewnym stopniu układanie puzzli. Nie mniej jednak, po pewnym czasie taka układanka z pojedynczych porozrzucanych elementów zmieniła się w jedną konkretną i zwartą całość. Złożenie jej do kupy nie stanowiło dla nas jakiegoś większego problemu ani specjalnie wymagającego wyzwania. Zdecydowanie mniej jest tutaj wokali Kaia, ale on nadrobił to w najdłuższym kawałku na tym albumie, czyli wspomnianym już tutaj "Skyfall". W innych utworach udziela się sporadycznie. Kiedy jednak masz do zaśpiewania kawałek ponad dwunastominutowy, to uwierz mi, że zajmuje to znacznie więcej czasu niż nagranie trzech krótszych piosenek. Następnym razem jednak zostawimy mu nieco większe pole do popisu (śmiech). Czyli widzę, że jednak naprawdę wyszło Ci to na dobre. Oj tak (śmiech). To jest fajne, że pisząc nowe utwory, mogę wziąć pod uwagę kwestię, w którym miejscu w danym utworze mam możliwość wzięcia oddechu. Wiesz, kiedy śpiewasz jest to nieodzowne. Musisz mieć nawet ten ułamek sekundy żeby złapać wdech. To był pierwszy raz kiedy mogłem pomyśleć "kurde, walić to!" (śmiech). Przerwa między kolejnymi wersami jest zbyt krótka? Walić to. Podzielimy się z Michaelem tak, żeby było ok. Ogólnie cały ten proces był i dla mnie i dla reszty zespołu bardzo ciekawym doświadczeniem. Jeśli słuchałeś naszego albumu, to zapewne zauważyłeś, że refreny niektórych kawałków nie mogą być śpiewane przez tylko jednego wokalistę. Tworzenie wokali było tutaj niczym tworzenie partii instrumentów. Z tą jednak różnicą, że osoba grająca na instrumencie nie potrzebuje przerwy na oddech. Właściwie gitarzysta, basista czy inny instrumentalista może grać nie mając przerwy.

Foto: Helloween

10

HELLOWEEN

Zatytułowanie albumu nazwą zespołu w przypadku grupy z takim statusem jak Helloween to jednak krok trochę nietypowy. Ten tytuł ma za zadanie symbolizować nasz ponowny start. Dla wszystkich jest już jasne, że w tej formule na pewno nagramy coś więcej niż tylko ten jeden album. Myślę, że przez najbliższe dziesięć lat damy jeszcze radę pracować


w takim trybie, jak to robiliśmy do tej pory. Mimo, że nie należę do osób przesadnie przesądnych, to postukam w drewno (słychać odgłosy stukania drugiej strony - przyp. red.). Trasa koncertowa "Pumpkins United" była dla nas wszystkich przeogromnym impulsem i widzę, że od tego czasu los jest dla nas łaskawy. Trzydzieści pięć lat na scenie, kilkanaście albumów studyjnych oraz status legendy to naprawdę imponujący dorobek. Czy w związku z tym wizja ponownego początku nie wydaje się czymś odrobinę szalonym? Nie, dlaczego? Zarówno podczas wspomnianej trasy, jak i po niej w niemalże każdym wywiadzie padało pytanie, czy zamierzamy kontynuować działalność w tym składzie, czy powstanie pełny album z trzema wokalistami i tak dalej. Myślę, że album "Helloween" jest idealną odpowiedzią na wszystkie te pytania oraz domysły. To jest takie zamknięcie pewnego rozdziału i jednocześnie otwarcie nowego. Wspominałem o dziesięciu latach, ale może tak z piętnaście nam się jeszcze uda pociągnąć jako zespołowi. Staram się w swoich zamierzeniach być realistą, gdyż mam świadomość, że zarówno ja, jak i reszta członków zespołu okres młodości mamy już za sobą. Wcale nie jestem pewien, czy mając siedemdziesiątkę na karku będziemy w stanie utrzymać obecne tempo pracy. Myślę, że te dziesięć-piętnaście lat to taki okres, gdzie można jeszcze snuć jakieś konkretne plany. Metalowy koncert to wysiłek nie tylko dla mnie, jako wokalisty, ale także, jeśli nie szczególnie również dla perkusisty, który czasem musi się uwijać jak w ukropie. Wiesz, jest całkiem możliwe, że będę jak Steven Tyler z Aerosmith i w wieku prawie siedemdziesięciu pięciu lat będę w stanie biegać i skakać po scenie. Jednak za pewnik tego przyjąć nie mogę (śmiech). Ten gość na starość jest w naprawdę świetnej formie. Zdecydowanie. Ja też jestem w świetnej formie, ale jestem trochę młodszy (śmiech). Jednak biorąc pod uwagę wszystkie kwestie, o których wspomniałem, myślę że nasz najnowszy album otwiera ostatni rozdział w historii Helloween. Miejmy nadzieję, że rozdział ten będzie długi oraz intrygujący. Michael Kiske nie rozstał się z Helloween w dobrej atmosferze. Pewnie namówienie go na powrót nie było łatwe. Pamiętasz jakie nastroje panowały w zespole po jego odejściu w momencie gdy Ty przejąłeś jego rolę? To był dość skomplikowany proces. W kontakcie z Michaelem Kiske musieliśmy zachować pewną ostrożność, gdyż wiedzieliśmy, że ciągle drzemią w nim pewne negatywne emocje z przeszłości. Były pewne nie wyjaśnione sprawy między nim, a Michaelem Weikathem, które bardzo przyczyniły się do jego odejścia. Kiedy Kiske opuścił Helloween, Weikath zadzwonił do mnie, czy nie chciałbym dołączyć w szeregi jego zespołu. To było gdzieś pod koniec roku 1993. Alternatywą było zawieszenie działalności, a tego raczej nikt nie chciał. Po tym telefonie ruszyłem do Hamburga na rozmowę z resztą zespołu. Nie było to oczywiście nasze pierwsze spotkanie, gdyż chłopaków miałem okazję poznać już jakieś osiem-dziewięć lat wcześniej. Mój dawny zespół Pink Cream 69 nagrywał wcześniej w Hamburgu w studiu należącym do naszego wydawcy. Te okoliczności sprawiły, że staliśmy się przyjaciółmi na długo, zanim w ogóle dołączyłem do Helloween. Kie-

dy reszta grupy zdecydowała się pożegnać z Michaelem Kiske, skontaktowali się właśnie ze mną. Właściwie to o dołączenie do zespołu prosili mnie dwa albo nawet trzy razy. Jednak było to w momencie, gdy Pink Cream 69 był prężnie rozwijającym się zespołem. Mieliśmy wówczas naprawdę dobry okres pod każdym niemal względem. Nie bardzo miałem ochotę rozstawać się z tą kapelą na tym etapie. Potem wszystko zaczęło się jednak psuć. Niby na pozór dalej wszystko było ok, jednak atmosfera nie była już taka, jak wcześniej. Wówczas otrzymałem kolejny telefon. Znowu padło pytanie o dołączenie do Helloween. Pokazali mi swoje nowe pomysły, a ja po prostu stwierdziłem "OK., wchodzę w to!". Oto cała historia w wielkim skrócie. (śmiech)

Foto: Martin Häusler

Wspomniałeś o trasie "Pumpkins United". Myślę, że cała trasa była zarówno dla Ciebie, jak i reszty ekipy czymś naprawdę ekscytującym. Powiedz mi proszę, czy jesteś w stanie wyróżnić któryś z tych gigów? Oj wiesz, tych koncertów było całkiem sporo. Wyjątkowe było samo to, że to nasza pierwsza trasa, gdzie praktycznie wszystkie koncerty graliśmy na wielkich halach. Nigdy wcześniej nam się to nie zdarzyło. Oczywiście każdy z Tych gigów miał swój osobliwy urok. Granie w dużych halach to coś naprawdę pięknego. To zupełnie inne doświadczenie niż koncert klubowy. Wiele z tych budynków robi wrażenie samą swoją architekturą. Na przykład hala, w której graliśmy w Monterrey. Było to przeogromne zadaszone centrum sportowe. Oczywiście nie mogę tu nie wspomnieć o Rock In Rio. Pamiętam jeszcze z zamierzchłych czasów, kiedy to zaczynałem swoją przygodę z graniem metalu, że wielu znajomych muzyków twierdziło, że po zagraniu tam mogą umierać spełnieni. Mnie się co prawda ta sztuka udała, ale jeszcze na tamten świat się nie wybieram (śmiech). Jednak w momencie gdy stanąłem na tej wielkiej scenie przypomniałem sobie te wszystkie rozmowy. Marzenia czasem się spełniają. W przyszłym roku po raz kolejny wracacie do Polski. Grywaliście tu wiele razy. Zachowały Ci się w pamięci jakieś szczególne wspomnienia związane z naszym krajem? Oczywiście. Polska jest mi szczególnie bliska z kilku powodów. Właściwie to od 2003 roku każda nasza trasa zaczynała się w Katowicach. Fajne miejsce na pierwszy koncert. Ale abstrahując od tego, uważam Polskę za naprawdę wspaniały kraj. Czujemy się tu jak w domu. Myślę, że gdybyś Ty pojechał do Niemiec też byś się tam szybko odnalazł. Oba te kraje są do siebie bardzo podobne w wielu kwestiach. To

samo tyczy się ludzi. Przeciętny Polak oraz przeciętny Niemiec mają ze sobą wbrew pozorom bardzo dużo wspólnego. I co paradoksalne, to podobieństwo jest właśnie głównym powodem tych wszystkich problemów. Czasem najtrudniej jest spojrzeć w swoje lustrzane odbicie. Jeszcze się dostrzeże, ze wcale nie jest się takim idealnym (śmiech). Ale mamy XXI wiek, powinniśmy na dobre zapomnieć o dawnych niesnaskach, różnych stereotypach i innych kretynizmach rozpowszechnianych przez polityków. W ogóle to pieprzyć politykę (śmiech). OK., zgodzę się, że Polaków i Niemców więcej łączy niż dzieli. Wiem jednak również, że przez pewien czas mieszkałeś na Seszelach. Przypuszczam, ze mieszkańców tych wysp od Europejczyków dzieli duża przepaść. Poniekąd tak, ale powiem Ci z czego to właściwie wynika. Ano wynika to z faktu, że te wyspy są usytuowane daleko od jakiegokolwiek większego kawałka lądu. Spory kawał dzieli je od Dubaju, jak również od wybrzeża Afryki. To rozdzielenie spowodowało, że ludzie tam żyjący wiele zasad musieli ustanawiać sami. To też jest powodem, dla którego nie naruszono tam w większym stopniu natury, która dziś przyciąga tam rzesze turystów. Ludzie tam naprawdę dbają o przyrodę, którą uznają za skarb. Skoro to jest skarb, trzeba go chronić, jednak jest to wszystko uregulowane w bardzo przyjazny sposób. Na wielu wyspach nie uświadczysz ani jednego domu, na niektórych zakazany jest ruch pojazdami mechanicznymi. Z drugiej strony są one tak małe, że poruszanie się tam samochodem nie ma większego sensu. Zabronione są tutaj loty czarterowe, nie uświadczysz też wielu ekskluzywnych hoteli. To moim zdaniem jest duży plus. Jeśli chodzi zaś o regulacje prawne, to są one znacznie mniejsze, niż w Europie a prawo jest dużo bardziej przyjazne człowiekowi. Naprawdę kocham te wyspy. My, Europejczycy możemy się

HELLOWEEN

11


wiele nauczyć od tamtejszej ludności. Nie wiem jednak, czy takiej odpowiedzi oczekiwałeś (śmiech) (śmiech) Nie miałem kompletnie żadnych oczekiwań. Byłem po prostu ciekawy, co w tej kwestii powiesz. Zmieńmy może temat. Co się na dzień dzisiejszy dzieje z Twoim projektem Andi Deris And The Bad Bankers? W sumie to nic (śmiech). Sam użyłeś magicznego słowa "projekt", więc nie mam co do niego żadnej presji. A jeśli pytasz o otoczkę, to nawiązywała ona do faktu, że bankowa mafia opanowała świat i nawet politycy nie mogą jej powstrzymać. Ba, sami są na jej usługach. Mam jednak nadzieję, ze prędzej, czy później ten chory system padnie. Dziękuję Ci za naprawdę sympatyczną rozmowę. Ja również dziękuję oraz pozdrawiam wszystkich czytelników i sympatyków Helloween w Polsce. Dziękuję Wam, że przy okazji każdej wizyty w Waszym kraju możemy liczyć na naprawdę gorące przyjęcie. Jak już powiedziałem w Polsce czuję się jak w domu. Byłem u Was przy różnych okazjach jakieś trzydzieści albo nawet czterdzieści razy. Mam świadomość, że wielu Polaków mnie uwielbia, ale nie dlatego, że jestem Niemcem, tylko dlatego, że jestem wokalistą ich ulubionego zespołu. Może się za bardzo powtarzam, ale naprawdę ciężko mi zrozumieć te wszystkie niesnaski i antagonizmy między naszymi narodami. Mam wielu przyjaciół w Polsce, których bardzo cenię. Myślę, że gdyby ludzie mniej słuchali polityków i bzdur, które oni wygadują, to większości tych problemów by nie było. To oni próbują skłócić dwa tak podobne do siebie narody i niestety często to im się udaje. Mam jednak wrażenie, że ludzie stają się coraz mądrzejsi i coraz bardziej świadomi manipulacji. W tej kwestii widzę naszą przyszłość w pozytywnym świetle. Zapraszam też wszystkich na nasz przyszłoroczny koncert w Katowicach. Będziesz?

Wzbudzić buntownika! Nie chcę tu popadać w banały, ale Saxon jest niewątpliwie zespołem legendarnym mającym przeogromny wpływ na kształt obecnej sceny heavy metalowej oraz hard rockowej. Oczywistym również jest, że zespół ten miał także swoje kapele, które go inspirowały. Biff i koledzy postanowili oddać im hołd nagrywając album o wszystko mówiącym tytule "Inspirations". Znalazły się na nim saxonowe wersje utworów między innymi takich kapel, jak The Rolling Stones, The Baetles, Deep Purple, AC/ DC i wielu innych. Co ciekawe, wyszło to nadzwyczaj udanie i nie sprawia wrażenia nagrywanego na siłę, co często ma miejsce w takich przypadkach. Biff Byford do szczególnie wygadanych osobników nie należy, często odpowiadał krótko i zwięźle, jednakże co nieco na temat nowej produkcji Saxon udało się z niego wyciągnąć. HMP: Cześć Biff! Jak się masz? Biff Byford: Witaj. Wspaniale! Bardzo mnie to cieszy, zatem ruszajmy z kopyta. Właśnie na rynek trafił Wasz najnowszy album. Nie zawiera on jednak nowych utworów Saxon, a covery kapel, które przez lata Was inspirowały. Jak w ogóle zrodziła się idea albumu "Inspirations"? Powód nagrania tej płyty był dość prozaiczny. Po prostu chcieliśmy nagrać album oparty na utworach zespołów, które zainspirowały nas do tworzenia naszej muzyki. Przypuszczam, że bez większości tych kapel nie byłoby Saxon. Chciałem też sprawdzić, jak mój głos sprawdzi się w naszych interpretacjach tych kawałków. Myślę, że wyszło całkiem nieźle. Powiedz mi proszę, czy proces nagrywania tego albumu był łatwiejszy niż ma to miejsce w przypadku płyt z Waszym premierowym

materiałem? Cóż, tym razem nie musieliśmy udowadniać, że nagrywane kawałki są świetne (śmiech). Nie musieliśmy tworzyć nowych rzeczy, jednak bardziej położyliśmy nacisk na produkcję albumu, ekscytację związaną ze spotkaniem członków zespołu i samym nagrywaniem. Aby to zrobić, zamieszkaliśmy razem w jednym domu, w którym pracowaliśmy i spędzaliśmy wolny czas. To było wspaniałe doświadczenie zacieśniania więzi pomiędzy członkami zespołu. To było cos wspaniałego. Mogę sobie wyobrazić, że tak właśnie musiało wyglądać nagrywanie albumów Deep Purple w starych zamkach we Francji. Bardzo podoba mi się Wasza interpretacja "Paint It Black" The Rolling Stones. Myślisz, że gdyby Mick Jagger, Keith Richards i kumple zaczynali w latach 80., to tak jak Wy nosiliby jeansy i skórę? (ang. denim and

Jak najbardziej. Super. W takim razie po koncercie zapraszam na browarka (śmiech). Dzięki, tym bardziej nie mogę się doczekać. (już kilka moich wywiadów kończyło się tym, że muzyk zapraszał mnie na piwo, jednak jak na razie na zaproszeniach się kończyło. Tym razem zamierzam się jednak przypomnieć - przyp. red.) Bartek Kuczak

Foto: Steph Byford

12

HELLOWEEN


leather - przyp. red.). (Śmiech). Kto wie. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby w latach 80. byli metalowcami. W końcu jak na swoje czasy, wcale nie byli grzecznymi chłopcami. No właśnie. Twierdzisz, że to właśnie Stonesi wzbudzili w Tobie buntownika. Dokładnie! Uwielbiałem ten zespół, odkąd ich pierwszy raz zobaczyłem i usłyszałem. To właśnie Stonesi przemawiali do mojej buntowniczej strony. Napisali wiele wspaniałych piosenek, prezentowali świetne podejście do swej twórczości. Ich muzyka i zachowanie bardzo wtedy oburzało tzw. praworządnych obywateli (śmiech). To było coś niezwykłego! Sięgnąłeś też po repertuar innego klasycznego zespołu z lat 60,. mianowicie The Beatles. Dlaczego akurat Wasz wybór padł na "Paperback Writer"? Ten zespół przecież miał masę dużo bardziej znanych kawałków. Tak, trudno się z Tobą nie zgodzić, że mieli oni dużo większe hity. Jednak zdecydowaliśmy się sięgnąć po "Paperback Writer", bo to właśnie ten utwór zawsze wzbudzał we mnie ogromne emocje. Wychodzi w nim cały kunszt czwórki z Liverpoolu. Ten kawałek ma naprawdę potężny ładunek i czuję, że udało się nam go oddać. Pamiętasz moment, w którym pierwszy raz usłyszałeś The Beatles? Dokładnie pamiętam. To był rok 1963. Zobaczyłem ich wówczas w telewizji. Początki tzw. beatlemanii. Pamiętam, że to wtedy zdałem sobie sprawę, że fajnie byłoby grać w zespole

utworu jest bardzo ważne, ponieważ przypomina mi ten koncert. Bardziej preferujesz okres twórczości AC/DC, gdy wokalistą był Bonn Scott czy może przemawia do Ciebie era Briana Johnsona? Wiesz co, bardzo trudne pytanie (śmiech). W obu tych okresach zespół ten tworzył naprawdę dobre albumy i świetne kawałki. Ale jeśli już miałbym wybrać to bardziej do mnie przemawia okres gdy za mikrofonem stał Bonn Scott. To był wspaniały frontman. Był też bardzo charyzmatyczny. On i Angus Young wiedzieli, jak współpracować razem na scenie. Słuchałeś może już ich ostatniego albumu "Power Up"? Tak. Jest świetny! Zresztą, tak, jak wszystkie pozostałe! (śmiech) Wyobraź sobie, że mamy rok 1985 i już wtedy postanawiasz nagrać album z utworami innych kapel, które Cię inspirowały. Czy byłby to ten sam zestaw, który możemy usłyszeć na "Inspirations"? Stary, to jest świetne pytanie! Naprawdę! Odpowiedź jest prosta i jednoznaczna. Tak! Dokładnie byłyby to te same utwory. Na sto procent! Na chwilę obecną to Saxon jest inspiracją

Co z nowym albumem Saxon zawierającym premierową muzykę? Jakieś plany? Tak. Prawdopodobnie luty przyszłego roku. Na razie tylko tyle mogę powiedzieć. Ale z finalnego efektu będziesz zadowolony (śmiech). Biorąc pod uwagę, że nie byłeś w trasie od prawie roku i nie odpocząłeś, jeśli chodzi o pracę w studio, jak udało Ci się utrzymać tak dobrą formę wokalną? Mój głos jest jak oddzielna jednostka. Robi swoje i mam szczęście, kiedy go włączam, nadal działa (śmiech)! Miejmy nadzieję, że pozostanie niezmieniony przez długi czas. To naprawdę niewiele się zmienił na przestrzeni

Warto zwrócić uwagę na Waszą przeróbkę utworu "Evil Woman", który najbardziej znany jest z wykonania Black Sabbath. Jednakże to wcale nie jest ich kawałek, o czym sam do niedawna nie wiedziałem. Oryginał pochodzi z repertuaru grupy Crow. A Ty którą z tych dwóch wersji bardziej preferujesz? Obie wersje są świetne. Ciężko mi się zdecydować. Myślę jednak, że to jednak Black Sabbath nadał temu kawałkowi odpowiedni ciężar. Twój wokal w tym kawałku bardzo przypomina manierę Ozzy'ego Osbourne'a. To był celowy zabieg, czy wyszło to naturalnie podczas nagrywania? Czy ja wiem? Raczej to wszystko wyszło podczas nagrywania. Myślę, że to podobieństwo wyszło trochę podświadomie. Sięgnęliście też po repertuar AC/DC. Dlaczego akurat "Problem Child"? Pierwszy album AC/DC trafił w moje ręce w połowie lat 70-tych. Ich utwory z jednej strony niby są proste, z drugiej jednak łatwo w nich o błędy. Mam dwie gitary, SG Junior z 1965 i SG z 1974 roku. Paul i Doug używali tych dwóch gitar, więc otrzymaliśmy konkretne brzmienie AC/DC. Myślę, że zagraliśmy to nawet trochę głośniej niż oni (śmiech). Podczas trasy koncertowej "Dirty Deed" zagrali niedaleko Sheffield, gdzie wówczas mieszkaliśmy. Powiedziałem chłopakom, że musimy iść i zobaczyć ten zespół. To musiało być około 1976 roku czy coś w tym stylu. Zagrali "Problem Child" i kiedy myślałem o albumie "Inspirations", pomyślałem, że dodanie tego

Foto: Steph Byford

dla młodych (i wielu już trochę starszych) wykonawców. Doczekaliście się nawet kilku tzw. "tribute albumów". Słyszałeś jakieś? Owszem, słyszałem. To naprawdę bardzo miłe, że wychodzą takie albumy. Czujemy się przez to naprawdę docenieni. Album ukazał się także w formie kasety. Myślisz, że ten nośnik ma szansę wrócić do powszechnego użytku, czy raczej pozostanie gadżetem dla ekscentryków? Raczej nie widzę powodu, by kasety miałyby stać się powszechnym nośnikiem. Te czasy już raczej nie wrócą. Jednak dobrze, że mimo wszystko kasety ponownie pojawiły się na rynku. To jest nośnik dla pasjonatów i kolekcjonerów.

lat. Jestem z tego faktu bardzo zadowolony. Jesteście na scenie od lat. Powiedz mi proszę, czy dalej tworzenie oraz granie muzyki jest dla Ciebie tak samo fascynujące jak czterdzieści lat temu? Dokładnie. Jest to tak samo dla mnie fascynujące, jak w dniu gdy zaczynałem! To najlepsza przygoda mojego życia! Bartek Kuczak

SAXON

13


Wysokie loty - Wyobraź sobie Route 66, potężny amerykański wóz, totalny tajfun koni mechanicznych pod maską, pełny bak paliwa, świt, piękna pogoda i cała droga wolna przed tobą. Tak powstał ten materiał - mówi Piotr Brzychcy. Trudno nie zgodzić się z tymi skojarzeniami, bo najnowszy album Kruka "Be There" to hard rock najwyższej próby, a do tego dowód na ciągłą żywotność i zarazem ponadczasowość tej muzyki. W dodatku płyta powstała z Wojtkiem Cugowskim jako wokalistą, co wyniosło twórczość zespołu na jeszcze wyższy poziom. Rozmawiamy z obu panami o kulisach powstania "Be There" , albumu rozpoczynającego nowy, jeszcze ciekawszy rozdział w karierze śląskiej formacji. HMP: Kariera Kruka zaczęła się tak naprawdę od płyty "Memories" nagranej z Grzegorzem Kupczykiem. Najnowszym albumem niejako wracacie do tradycji współpracy ze znanym wokalistą, ale różnica jest diametralna, ponieważ "Be There" to wyłącznie premierowe kompozycje, a i sam zespół jest już w innym miejscu niż w roku 2006? Piotr Brzychcy: Witaj, miło mi znów udzielać wywiadu dla Heavy Metal Pages. Pamiętam ten pierwszy raz, kiedy się o was dowiedziałem i ten pierwszy raz, kiedy pojawiliśmy się na łamach drukowanej wersji HMP. Radość była przeogromna, dokładnie taka sama jak teraz gdy pokazujemy się w zasadzie wszędzie. Niemniej ogromny sentyment i szacunek

jowym. Od tego wszystko się tak naprawdę zaczęło na poważnie, pomimo, że Kruk istniał już wtedy trzy lata, nagrał pierwszą autorską demówkę i zagrał sporo koncertów. W przypadku "Be There" sytuacja wygląda tak, że przede wszystkim spotkali się kumple i miłośnicy muzyki spod znaku rocka i wpadli na pomysł, że zrobią coś razem. Owszem płyta w formie instrumentalnej była już gotowa pod koniec 2018 roku, ale finalna wersja płyty, która ukazała się 14 kwietnia, to efekt kumpelskiej energii i znajomości, która trwa już od kilku lat i opiera się właśnie o miłość do muzyki. Z Grzesiem zaczęło się od maila i telefonu, wcześniej się nie znaliśmy. Wraz z płytą "Memories" narodziła się znajomość i przyFoto: LARK Dariusz Świtała/Paweł Płonka

do HMP, do tej wiarygodności waszego wydawnictwa i pracy poświęconej dla muzyki, dla wykonawców, dla zespołów tylko we mnie wciąż urasta. "Memories" i "Be There" to dwie zupełnie inne historie, to dwa całkowicie inne przedsięwzięcia. Wtedy byliśmy lokalnym zespołem, który został zaproszony przez legendarnego wokalistę do nagrania wspólnej płyty, na której zamieściliśmy pomnikowe dzieła naszych Mistrzów. Zawsze będę wdzięczny Grzesiowi Kupczykowi za to, że jako pierwszy pozwolił nam zaistnieć na rynku kra-

14

KRUK

jaźń, bo wcześniej był przecież dla nas jedynie swego rodzaju ikoną. Zarówno Wojtek jak i Grzesiek to muzycy wybitni, znani i niezwykle szanowani w świecie muzyki i kłaniam się im nisko za to, że nigdy nie dają tego po sobie odczuć i wdzięczny jestem losowi, że spotkałem ich na swojej ścieżce muzycznej. Milczeliście przez kilka lat - potrzebowaliś cie po "Be4ore" czasu na przemyślenie i uporządkowanie pewnych spraw, tym bardziej, że skład zespołu był dość płynny, dochodziło

w nim do zmian, obecnie de facto też nie macie stałego wokalisty? Piotr Brzychcy: Po płycie "Be4ore", wydanej w 2014 roku, od razu przygotowywaliśmy specjalny koncert w Studiu Polskiego Radia Katowice z gośćmi specjalnymi, który postanowiliśmy uwiecznić z myślą o pierwszym oficjalnym (nie bonusowym) wydawnictwie koncertowym. Koncert z udziałem takich gości specjalnych jak Piotr Luczyk, Grzegorz Kupczyk oraz Józef Skrzek odbył się w 2015 roku i ukazał się pod tytułem "Beyond Live" również w 2015 roku. W międzyczasie odbyła się trasa koncertowa "Be4ore Tour" i mnóstwo innych, okazjonalnych koncertów. To był wytężony czas pracy i z uwagi na ten fakt postanowiliśmy wstrzymać się z wydawnictwem studyjnym. Niestety nasz ówczesny wokalista Roman Kańtoch wyjechał do Londynu i po roku poinformował mnie, że nie zamierza wracać, a my powinniśmy dalej grać koncerty i nie oglądać się już na nic. Tak też wyglądała wtedy nasza działalność. Z jednej strony tworzyłem materiał na "Be There" i pracowaliśmy nad nim na próbach z zespołem, z drugiej strony gdy tylko pojawiał się jakiś koncert na horyzoncie dzwoniłem do Andrzeja Kwiatkowskiego, z którym już wcześniej działaliśmy koncertowo i Andrzej z chęcią brał w nim udział. W jakimś sensie po odejściu Romana pozostaliśmy sami, ale koncertowo zawsze mogliśmy liczyć na Andrzeja, który miał wtedy wymuszoną przerwę z Fatum. Pojawiały się oczywiście pomysły, aby i Andrzej pojawił się w jakiejś formie na tej płycie, ale finalnie gdy machina nabrała obrotów, wszystko potoczyło się niezależnym od nas torem. W roku 2018 i 2019 trwały też prace nad filmem pod tytułem "Piotruś Pan" - film dokumentalny o Piotrze Brzychcym. Film miał swoją premierę w listopadzie 2019 i był dla mnie niesamowitym przeżyciem. Pomysłodawcą tego przedsięwzięcia był Paweł Duraj, niesamowicie pozytywny wizjoner i prawdziwy miłośnik sztuki i kultury. Paweł razem z Biblioteką Publiczną w Dąbrowie Górniczej byli też producentami tego filmu, zresztą każdemu polecam odwiedzić tą placówkę w Dąbrowie Górniczej, bo to piękne epicentrum kultury, w którym odbywają się przeróżne wydarzenia i ekipa na czele z Pawłem podejmuje się naprawdę ciekawych i innowacyjnych projektów. Twórcą filmu był Krzysztof Piekarski, który odwalił kawał solidnej roboty przeprowadzając rozmowy z wieloma muzykami i bliskimi mi osobami jak choćby moja mama, a efekt był taki, że gdy oglądałem film na kilka dni przed premierą to pociekły mi łzy, a podczas premiery nie potrafiłem powstrzymać wzruszenia. Zatem mimo wszystko działo się dużo. To właśnie dlatego połączyliście siły z Wojtkiem Cugowskim? Wiem, że znaliście się wcześniej, orientowaliście się, że jest wielkim fanem klasycznego hard'n'heavy, stąd ten pomysł? Piotr Brzychcy: W 2018 roku cały materiał instrumentalny był już gotowy, nagrany, a nawet wstępnie zmiksowany. Naszej wytwórni Metal Mind Production ten materiał bardzo się spodobał, więc zasugerowali, a może zainspirowali nas do tego, aby ten kolejny album był wyjątkowy i odmienny od tego, co Kruk dotychczas robił. To wtedy podczas sylwestrowej imprezy z 2018 roku na 2019 powiedziałem Darkowi Świtale z MMP o pomyśle, który już od dawna dojrzewał w mojej


wyobraźni, a mianowicie o tym żeby zaprosić do współpracy Wojtka Cugowskiego. Darek podszedł do tego pomysłu z ogromnym entuzjazmem, ponieważ miał okazję współpracować z Wojtkiem przy projekcie WAMI tworzonym przez takie nazwiska jak choćby Marco Mendoza, Vinny Appice, czy znakomity wokalista Doogie White. Kilka dni później ja i Darek spotkaliśmy się z Wojtkiem i wręczyliśmy mu płytę instrumentalną oraz zaprosiliśmy go do współpracy. Okazało się, że Wojtek zareagował na to z entuzjazmem i powiedział, że odezwie się po wysłuchaniu materiału. Kilka dni później zadzwonił i oznajmił, że możemy działać. Oczywiście znaliśmy się z Wojtkiem już od wielu lat tak jak wspominałem na początku. Łączyła nas miłość do tych samych klimatów muzycznych. Mogliśmy rozmawiać godzinami, a teraz, gdy zbliżyliśmy się ze sobą w trakcie intensywnej pracy nad albumem "Be There", a później przy promocji płyty, rozmawiamy głównie o muzyce jeszcze więcej... dobrze, że dziś mamy nielimitowane rozmowy telefoniczne, gdyż rachunki jakie musielibyśmy płacić byłyby srogie. (śmiech) Nie czujecie się jednak jakąś supergrupą, bez chemii i muzycznego porozumienia nic by z tego nie było? Piotr Brzychcy: Oj, zdecydowanie masz rację. Jesteśmy bandą kumpli, którzy czują się jak chłopcy w szkole, którzy postanowili zgadać się i uciec na wagary. Zresztą ta płyta ma w sobie jakiś element buntu przeciwko tym wszystkim opiniom i osądom na temat tego, że rock to muzyka minionych epok, że to już czas przeszły. Pracowaliśmy w niezwykle pozytywnej atmosferze przez cały ten czas od pierwszego utworu, który przyniosłem na próbę Kruka, poprzez pierwsze, próbne wejście Wojtka do Mama Music Studio w Katowicach u Michała Kuczery, po dziś dzień. Nigdy tak dobrze nie pracowało nam się na próbach jak przy tej płycie. Nie było presji czasowych, nie było deadline'ów, za to była atmosfera pełna śmiechu, radości, głębokich przemyśleń na przeróżne tematy i rodzinny klimat. Ta chemia z prób Kruka przelała się na współpracę z Wojtkiem, a nasza chemia z Wojtkiem dopełniła tej magii całokształtu. Wybacz, że opowiadam o tym aż tak infantylnie, ale przez wszystkie lata działalności muzycznej nigdy nie doświadczyłem czegoś tak pozytywnego, czegoś co nie związane było w najmniejszym stopniu z ego albo wywyższaniem jednych, a umniejszaniem innym. To był zjawiskowy czas i zjawiskowa współpraca. Nagraliście "Be There" jeszcze jesienią 2018 roku, ale bez partii wokalnych. Liczyliście, że w miarę szybko uda się znaleźć kogoś na stałe, ale okazało się to bardzo trudne, zważywszy, że wcześniej mieliście w składzie naprawdę świetnych wokalistów, a czas mijał? Piotr Brzychcy: Po odejściu Romana Kańtocha, wcześniej Tomka Wiśniewskiego, ze świadomością, że Andrzej Kwiatkowski ma Xpressive i Fatum, a i gustuje w innych klimatach muzycznych niż gustuje Kruk, samoistnie wyszło, że finalnie nie szukaliśmy nikogo. Koncertowa praca z Andrzejem była profesjonalna, czerpaliśmy z tego dużo radości, a poza tym to świetny gość i nasze prywatne relacje są dla nas cenniejsze niż współdziałania muzyczne. Niemniej trwaliśmy bez myślenia o tym czy wokalista ma być na stałe. W momencie, w którym zostaliśmy w czwórkę chyba

podświadomie każdy uznał, że tak widocznie ma być. Chyba już też nie mieliśmy sił na kolejne porzucenia. Doszło nawet do tego, że Krzysztof Nowak nagrał tę płytę, ale nie doczekał już jej pre miery w szeregach zespołu, zastąpiony przez Macieja Guzy? Piotr Brzychcy: Krzysztof Nowak był integralną częścią Kruka. Nie wyobrażałem sobie zespołu bez niego, ale z drugiej strony już od kilku lat wspominał, że ma plan na przetasowanie swojego życia i już wcześniej chciał zrezygnować z grania. W trakcie nagrywania partii instrumentalnych powiedział mi, że po płycie zamierza odejść od muzyki, być może wyprowadzić się z daleka od ludzi i żyć zupełnie inaczej niż nakazują dzisiejsze standardy. Myśleliśmy, że ten moment nigdy nie nastąpi, ale zakończenie prac nad płytą przeciągało się. W końcu nadszedł dzień, w którym Krzysiek po-

Kiedy już ustaliliście, że będziecie współdziałać, sprawy potoczyły się szybko: dostałeś Wojtku latem ubiegłego roku materiał w wersji instrumentalnej i zacząłeś pracować nad tekstami oraz liniami melodycznymi? Wojtek Cugowski: Materiał dostałem na naszym pierwszym spotkaniu w styczniu 2019r., niestety ówczesne obowiązki nie pozwoliły mi zająć się płytą Kruka od razu. Dopiero właśnie w zeszłe wakacje ustaliliśmy wszystkie szczegóły nagrań i od września zacząłem pracować najpierw nad liniami wokalnymi, potem tekstami, a na końcu rejestracją partii wokalnych. Do końca roku wszystko z mojej strony było gotowe. Praca nad materiałem była naprawdę świetna, chciałem to zrobić jak najlepiej, na pełnych obrotach i tak się stało. Mogę powiedzieć, że nagraliśmy naprawdę dobry album. To chyba mało powiedziane... Wcześniej

Foto: LARK Dariusz Świtała/Paweł Płonka

wiedział, że odchodzi. Próbowaliśmy go namawiać jeszcze przez półtora miesiąca, oferowaliśmy basistę na roczne zastępstwo, ale Krzysiek był zdecydowany, że świat muzyki nie jest już dla niego przez te wszystkie mroczne strony muzycznego biznesu. Może nie dotykały one nigdy Kruka, ale siłą rzeczy nawet wspomniane traktowanie muzyki i muzyków rockowych było czasem dla nas poniżające. Rozumiem Krzyśka, bo sam nie raz odchodziłem od zespołów, od kumpli, z którymi grałem, ale jak już to się wydarzyło to pękło mi serce i jako, że miałem wtedy trudny czas w życiu prywatnym... to chciałem rozwiązać zespół i zapomnieć o tej płycie. Na szczęście mieliśmy już przygotowanego kumpla jakim był Maciek Guzy, który grał z nami w zastępstwach za Krzyśka wcześniej i wszystko poszło płynnie w stronę dalszej pracy. Maciek to świetny gość i podobnie jak Krzysiek znakomity muzyk, bywał na naszych koncertach z uwagi na wspólne zespoły, które tworzył z Michałem Kurysiem, a od kiedy Michał dołączył do Kruka zawsze byli nierozłączni na koncertach Kruka. Szkoda, że Krzysiek nie doczekał tej płyty i szkoda, że nie ma go już w zespole... teraz najchętniej widziałbym, Kruka z dwoma gitarami basowymi.

chyba nigdy w ten sposób nie pracowałeś, zawsze miałeś kompozytorski udział w płytach, które nagrywałeś - może poza "Tribute to Queen" Braci, ale tam również od początku uczestniczyłeś w procesie aranżowania i opracowywania materiału. Teraz było inaczej, było to dla ciebie nowe doświadcze nie, może nawet wyzwanie? Wojtek Cugowski: W zespole Bracia pisaliśmy utwory również w ten sposób, więc taki system pracy nie była dla mnie czymś nowym. Oczywiście nie uczestniczyłem w powstawaniu utworów Kruka od samego początku, zostałem zaproszony przez Piotrka Brzychcego do napisania linii wokalnych w oparciu o isniejący materiał. Piotr obdarzył mnie ogromnym zaufaniem, za co jestem mu bardzo wdzięczny. Dotychczas byłem głównie gitarzystą, który czasem zaśpiewał dwie, trzy piosenki, tutaj zostałem postawiony przed dużym zadaniem wokalnym i chciałem to zrobić na najwyższych możliwych obrotach, dlatego cieszę się, że w końcu znalazł się odpowiedni czas do tego, żeby dokładnie opracować melodie i teksty. To było dla mnie duże wyzwanie; dziś słuchając gotowej płyty jestem naprawdę zadowolony, choć za każdym razem po skończeniu nagrań towarzyszy mi myśl, że coś można było zrobić lepiej.

KRUK

15


Ustaliliście od razu, że z racji charakteru tego materiału teksty będą po angielsku? Ucieszyło cię to, czy przeciwnie, wolisz pisać po polsku? Wojtek Cugowski: Bardzo się ucieszyłem, kiedy ustaliliśmy, że płyta będzie po angielsku. Po pierwsze lubię pisać w tym języku, po drugie myślę, że muzyka hardrockowa brzmi po angielsku znacznie lepiej i naturalniej, pewnie dlatego, że słucham i kocham głównie wykonawców z Wielkiej Brytanii i USA. To styl muzyki, który powstał właśnie w tamtych rejonach świata. Napisanie dobrych tekstów po polsku to ogromna sztuka, nasz język nie jest tak "plastyczny", jest znacznie twardszy w swoim brzmieniu, nie mówiąc nawet o tematyce, doborze słów czy uniknięciu jakiegoś banału. Nie znaczy to oczywiście, że poszedłem na "łatwiznę", angielski po prostu wydał mi się właściwy do tej konkretnej muzyki. Zważywszy, że taka muzyka nie jest w naszym kraju zbyt popularna, może to być w sumie dobre rozwiązanie, w kontekście waszej ewentualnej ekspansji na rynkach zagranicznych? Piotr Brzychcy: Nie dajmy się zwariować tym, którzy nam wciskają takie opinie. Idziesz

zagranicznych"… to brzmi bardzo pięknie, oczywiście materiał z płyty zdecydowanie ma taki potencjał. Ale co przyniesie rzeczywistość, tego nie wiem. Nie chcę zabrzmieć jak ktoś, kto nie wierzy w sukces, bardzo chciałbym się dowiedzieć jak zareagowaliby fani tej muzyki poza granicami Polski. Sądzę jednak, że to może być bardzo trudne z kilku powodów, nie wdając się w szczegóły. Na razie musimy poczekać na "odetkanie się" rynku koncertowego w ogóle, myślę że wtedy na pewno pomyślimy o trasie koncertowej w Polsce, jestem bardzo ciekawy jak zabrzmi materiał z naszej płyty na koncercie. To będzie bardzo ekscytujący moment! Też tak myślę! Miałeś też jakiś udział w tej płycie jako gitarzysta, bo ponoć w niektórych utworach można usłyszeć twoją gitarę? Zamykający album "Be There (If You Want To)" też chyba powstał stosunkowo niedawno, nie przed tą sesją z 2018 roku? Wojtek Cugowski: Jest taki fragment tylko w jednym utworze "The Invisible Enemy", gdzie gram krótki temat przeplatany z wokalem, ale to jest zupełny drobiazg. Nagraliśmy to na naszej pierwszej wspólnej sesji: przyszedł mi wtedy do głowy ten pomysł, zaprezentowałem

Foto: LARK Dariusz Świtała/Paweł Płonka

na koncert dinozaurów rocka, legendarnych wykonawców, tych mega znanych i mniej też znanych zachodnich wykonawców i masz wyprzedane stadiony, hale i kluby. Nie można mówić o braku popularności tej muzyki tylko o niechęci grupki osób, którzy wmówili społeczeństwu, że przesterowana gitara jest zła, że solówki są passé, że dłuższe kompozycje to z urzędu nuda. Przez całe 20 lat pracy Kruka pojawiało się wiele głosów mówiących, że to bez sensu droga, a nagraliśmy tyle płyt, zagraliśmy tyle koncertów, daliśmy ludziom tyle dobrej energii.... dziś po 20 latach możemy znów rozmawiać z wami na łamach HMP. Przeciwstawmy się w końcu tym zdaniom, które wmawiają mainstreamowe media. Oczywiście język angielski daję nam ogromne możliwości zaistnienia tej płyty praktycznie na całym świecie i o tym często z Wojtkiem rozmawiamy, ale może teraz Wojtek opowie o tej kwestii.... Wojtek Cugowski: "Ekspansja na rynkach

16

KRUK

go i cieszę się, że został, ale to wszystko. Gitarzystą w Kruku jest Piotrek Brzychcy i tak na pewno zostanie na zawsze. Co do utworu tytułowego: on pojawił się w momencie, w którym miałem już zaśpiewaną praktycznie całą płytę. Zasugerowałem Piotrkowi, że świetnie byłoby, gdyby pojawił się na płycie cichy, akustyczny utwór. Taki oddech od tej nawałnicy dźwięków (śmiech). Kilka dni później dostałem gotową formę tego utworu do opracowania, wydał mi się doskonałym zakończeniem albumu. Mniej więcej w tym samym czasie dowiedziałem się, że tytuł płyty będzie brzmiał "Be There", postanowiłem więc, że napiszę utwór tytułowy. Być tam, czyli gdzie? W miejscu, które wskaże ci serce… o tym, mówiąc najogólniej, jest ten tekst. Jakie to uczucie stać się nagle pełnoprawnym wokalistą, w dodatku na płycie takiego zespołu? Miałeś obawy czy podołasz, sprawdzisz się w takiej roli?

Wojtek Cugowski: Swoją muzyczną drogę zaczynałem od śpiewania, więc nie było to dla mnie zupełnie nowe. Od kiedy w 2018 roku rozstałem się z zespołem Bracia wróciłem do śpiewu "pełnoetatowego", naturalnie gdybym miał jakiekolwiek wątpliwości co do swojej formy wokalnej, powiedziałbym o tym Piotrkowi na pierwszym spotkaniu. To oczywiście nie znaczy, że czuję się stuprocentowo pewnie jako wokalista, śpiewanie jest naprawdę trudne i podchodzę do tego z pełną pokorą. Pracuję nad tym, żeby być coraz lepszym i wciąż sporo wyzwań przede mną, ale bardzo lubię to zajęcie. Cieszę się, że podjąłem to wyzwanie i stałem się częścią historii zespołu Kruk, bandu, który zawsze ogromnie ceniłem. Bywało Piotrze i tak, że kiedy Wojtek dołożył do którejś kompozycji swoje trzy grosze, nabierała ona zupełnie innego charak teru, spoglądałeś więc na nią przychylniej? Piotr Brzychcy: Ja stworzyłem cały materiał od strony instrumentalnej, a Wojtek ubrał go w piękną warstwę liryczno - melodyjną. Wszystkie pomysły Wojtka nadały nowy wymiar tej muzyce jako całości i choć jestem bardzo wymagający wobec tego co z Krukiem robimy, to w przypadku pracy Wojtka byłem zachwycony i wzruszony bez słowa sugestii w kwestiach ulepszania, czy poprawek. Wojtka wkład w to co jest na "Be There" jest nieprawdopodobny. Były dwie kompozycje, wobec których w pewnym momencie straciłem serce i chciałem się ich nawet pozbyć z płyty, ale po tym jak Wojtek przysłał swoje partie wokalne, wręcz się w tych utworach zakochałem (śmiech). Wszystkie pomysły, które przysyłał Wojtek były trafione w punkt i nic nie zmienialiśmy. Trudno mi w to uwierzyć, bo jako twórca zawsze mam jakieś nawet podświadome chęci do ulepszania. Tu nie dało się tego zrobić (śmiech). Oczywiście praca przy produkcji płyty to były dziesiątki o ile nie setki godzin przegadanych z Michałem Kuczerą, Wojtkiem i Darkiem Świtałą. Na szczęście to były spójne myśli, które prowadziły tą produkcję w dobrą stronę i dawały nam sporo radości przy tej pracy. Wygląda na to, że czasie sesji nie oglądaliś cie się na nic i na nikogo, nagrywając płytę wolną od wszelkich koniunkturalizmów, wypełnioną ponadczasową muzyką, gdzie aż trzy utwory trwają 9-ponad 10 minut. Ponoć też improwizowaliście w studio, niczym zespoły z lat 70.? Piotr Brzychcy: Dokładnie tak do tego podchodziliśmy gdy ogrywaliśmy materiał w sali prób. Nikt nie miał nam prawa niczego narzucić, pozostawała tylko i wyłącznie wolna wyobraźnia i pasja wynikająca z grania, które nie było napiętnowane wolą decydentów, którzy być może puszczą ten materiał w mediach, a być może nie. Wyobraź sobie Route 66, potężny amerykański wóz, totalny tajfun koni mechanicznych pod maską, pełny bak paliwa, świt, piękna pogoda i cała droga wolna przed tobą. Tak powstał ten materiał. Zresztą w studiu nagrywaliśmy cały materiał na setkę i to co słyszycie w warstwie instrumentalnej to właśnie zapis pochodzący z tamtego okresu plus kosmetyczne poprawki i dogrywane niektóre partie dla potrzeb jakości finalnej. W studiu improwizowaliśmy tak samo jak w sali prób, tak samo jak improwizujemy na koncertach, ale byliśmy na tyle przygotowani, że z pięciu dni wynajętych pod sesję wykorzysta-


liśmy tylko trzy i wszystko było zakończone. "Przedobrzyliście" jednak pod tym wzglę dem, że trudno było wybrać singlowe utwory, a skracanie czegokolwiek byłoby przecież zbrodnią? Stąd wykorzystanie do promocji albumu najkrótszego "Rat Race" oraz "Hungry For Revenge", już nie tak oczywistego? Piotr Brzychcy: Wracam do myśli poprzedniej. Nie było kalkulacji ani zastanawiania się nad tym co mają przynieść utwory w kontekście oczekiwań. Robiliśmy ten materiał z myślą o frajdzie jaka płynie z uwolnienia się właśnie od tego typu kalkulowania. "Rat Race" był potrzebą zrelaksowania się po tych opasłych kompozycjach, tytułowy "Be There" przewietrzenia się po dawce dosyć ciężkiego przekazu całej płyty, jednak nie było to robione pod tak zwaną publikę, a pod własne potrzeby i chęci. Gdybyśmy myśleli singlowo, radiowo, czy telewizyjnie to z całą pewnością nigdy nie byłoby tu utworów nawet pięciominutowych. W kwestii wspomnianych przez ciebie utworów promujących płytę to specjaliści od tego typu myślenia zdecydowali się na takie, a nie inne utwory do promocji albumu i chwała im za to, bo wybrali idealnie, dzięki czemu nawet tak spasiony album może mieć szczupłe wizytówki i werbować sympatyków. (śmiech) Wojtek Cugowski: Dwa numery będą na pewno skrócone na potrzeby radiowe: to "Hungry For Revenge" i "Made Of Stone". Utwór tytułowy trwa nieco ponad 4 i pół minuty, więc raczej zostawimy go w takiej formie, jaka jest na płycie. Chcemy dać tym utworom szansę zaistnieć na antenie radiowej, a niestety żadne radio nie puści 6-minutowego utworu. Nie jestem fanem tzw. "radio edit", ale w tym przypadku nie ma innego wyjścia. Ważne, żeby jak najszersza publiczność mogła usłyszeć tą muzykę, zrobimy co w naszej mocy, żeby tak się stało. Nie jest to trochę dziwne, że na koncerty Deep Purple w Polsce walą tłumy, ale ogół fanów hard rocka nie szuka innych, młodych zespołów, grających taką muzykę, szczegól nie rodzimych? Czasem dochodzi nawet do sytuacji paradoksalnych, jak choćby na pewnym festiwalu, kiedy to "wielki fan Turbo", jak się przedstawił, dowiedział się ode mnie, że Ceti, które też brało udział w tej imprezie, to zespół jednego z jego ulubionych wokalistów, Grzegorza Kupczyka. Nie macie więc czasem uczucia, że walicie głową w mur, który jest coraz twardszy i nie da rady go przebić, bo wielu ludzi jest po prostu niereformowalnych, a do tego zbyt leniwych? Piotr Brzychcy: To jest zupełnie niezrozumiałe. Dlaczego tak jest? Trudno powiedzieć, ale też trochę pasuje tu przysłowie - cudze chwalicie, swojego nie znacie. Ten temat nawiązuje do tego o czym mówiłem wcześniej, a mianowicie do teorii, że grając dziś rocka w Polsce w takim wydaniu strzelamy sobie w kolano, bo tak się już nie gra. Jednak na te zachodnie zespoły napływają tłumy widzów. Sam uwielbiam te koncerty choć ceny za bilety są ogromne, a za nasz koncert nawet i dziesięć razy mniejsze. Gdyby jednak ci ludzie, którzy tak tłumnie odwiedzają te duże koncerty choć w pewnej części zdecydowali się odwiedzić także koncerty na rodzimej scenie hard'n'heavy, to rynek wyglądałby zupełnie inaczej. Nie wiem czy są leniwi, czy nie mają szacunku, bo to polska kapelka, czy nie wierzą w to, że czasem te najmniejsze koncerty potra-

fią dać najwięcej doznań. Trudne to dla mnie do zrozumienia, ale mam nadzieję, że to się wszystko zmienia. Odbiór z jakim spotyka się płyta "Be There" jest zatrważający i pokazuje, że mamy jednak bardzo silny elektorat muzyki rockowej. Mam nadzieję, że wszystko to przełoży się na koncerty, gdy te wrócą po czasie obostrzeń wynikających z pandemii. Sukcesy "Rat Race", choćby w zestawieniu Turbo Top Antyradia, potwierdzają, że macie jednak dla kogo grać, że takie szlachetnie hard'n'heavy wzbudza mimo wszystko zain teresowanie, co zdaje się napawać pewnym

media też właśnie dlatego nie odpowiadają i też omijają je szerokim łukiem. Z drugiej strony TVN zaprasza nas na występ i wywiad do popularnego pasma śniadaniowego co świadczy, że nie wszyscy są zamknięci i pozwalają nam zaistnieć szerzej. Kto wie co wydarzy się w przyszłości, Kruk zaskakuje nas wszystkich włącznie z twórcami muzyki tego zespołu, wiec być może kolejne płyty, kolejne utwory, które powstaną trafią jeszcze szerzej. Kiedy Michał Kuczera zmiksował "Be There" i słuchaliście całości po raz pierwszy, musieliście być pod nielichym wrażeniem, że

Foto: LARK Dariusz Świtała/Paweł Płonka

optymizmem? Piotr Brzychcy: Optymizm jest ogromny. Płytę zbiera mnóstwo publikowanych w mediach recenzji i póki co wszystkie te recenzje są niesamowicie pozytywne. Ponadto wiele osób szeroko komentuje płytę na różnych forach, jesteśmy zapraszani na wywiady i widać, że zainteresowanie jest ogromne. Bardzo nas to cieszy i daje poczucie bezpieczeństwa nie tylko dla naszej muzyki, ale też dla muzyki ogólnie, zwłaszcza tej spod znaku szeroko pojętego rocka. Jest to dla nas niezwykle budujące i daje naprawdę pozytywnego kopa, bo nie spodziewaliśmy się, że wszystko to osiągnie tak wysoki pułap. Mamy nagle takie poczucie, że coś, co określane było niszą, właśnie przestało nią być albo zwyczajnie nigdy nie było. Antyradio zrobiło kawał dobrej roboty i nie było mowy o żadnych układach ani jakichkolwiek formie nepotyzmu. Ta muzyka wybroniła się sama i to jest najpiękniejsze i najważniejsze dla nas. Ogromna w tym rola mediów, ale skoro te największe lansują głównie muzykę lekką i łatwą, bo trudno nazwać ją przyjemną, to takim zespołom jak Kruk ciężko jest szerzej zaistnieć? Piotr Brzychcy: Popularne, mainstreamowe media nie wiedzieć czemu taką muzykę od wielu lat omijają szerokim łukiem. Pamiętam jak we wcześniejszych latach RMF grał utwory Deep Purple albo Led Zeppelin, czemu to się zmieniło, komu przestało to odpowiadać, a komu przeszkadzać? Trudno powiedzieć, ale należy pamiętać też o tym, że fanom rocka te

wyszło to aż tak dobrze, w Metal Mind też pewnie nie kryli radości z takiego obrotu sprawy? Piotr Brzychcy: Zdziwisz się, ale pierwszy utwór jaki dostaliśmy od Michała był niezadowalający i to głównym rozczarowanym był Michał. Wiedzieliśmy, że daleko jest do tej ostatecznej wersji, a Michał rzeźbił ten utwór i popadał w coraz większe załamanie. W końcu przekonał nas do tego żeby brać inny utwór na warsztat i wszyscy byliśmy pełni niepokoju jak to dalej pójdzie zwłaszcza, że termin oddania płyty do tłoczni zbliżał się nieubłaganym krokiem. Okazało się jednak, że kolejny utwór brzmiał już zajebiście i wszyscy się tym zaczęliśmy jarać. Michał jednak wciąż był dla siebie totalnie krytyczny, pomimo, że z utworu na utwór zaskakiwał nas swoimi wizjami. W końcu on sam w to uwierzył i totalnie rozwinął skrzydła. Wtedy otwieraliśmy już oczy ze zdziwienia. Wszystkie nasze sugestie odzwierciedlał w procesie produkcyjnym dokładnie tak jak tego chcieliśmy. Oczywiście w Metal Mind panowała bardzo pozytywna i radosna atmosfera, a o początkowych niesnaskach produkcyjnych wiedział tylko Darek Świtała, który raczył nas optymizmem i wiarą, co też pomagało Michałowi w pracy i utwierdzało nas wszystkich, że będzie dobrze. Nie spodziewaliśmy się jednak, że będzie aż tak dobrze w kontekście brzmienia tej płyty (śmiech). Michał to prawdziwy artysta i jednocześnie fachowiec. To nie jest tradycyjny realizator i producent, to wizjoner otwarty na sugestie innych i pełen spontanicznych rozwiązań i pomysłów.

KRUK

17


Wojtek Cugowski: Michał jest prawdziwym fachowcem i to jemu w największej mierze przypisujemy zasługi w kwestii brzmienia płyty. Wprawdzie widniejemy jako "producenci" we trójkę, ale to Michał miał ostatnie zdanie co do finalnego brzmienia, Piotrek i ja mieliśmy czasem swoje sugestie, mniej czy bardziej trafne. Fajnie, że mogliśmy pracować z tak dobrym inżynierem dźwięku. Ja w tym miejscu chciałbym podziękować jeszcze jednej osobie: to Adam Drath, który nagrywał w Lublinie moje partie wokalne i który bardzo mi pomógł w tym, żeby wokale brzmiały dobrze. To jego wielka zasługa, dzięki Adam! Tytułem podkreślacie ciągłość z poprzednimi albumami Kruka, okładką Ewy Toczkowskiej również - to prawdziwa, organicznie

my aby to nie była przypadkowa rzecz zrobiona na zasadzie - miejmy to z głowy. Oczywiście rozmawialiśmy z Wojtkiem, czy to nie powinien być właśnie taki bardziej współczesny cover, a ja miałem nawet chwilę zwątpienia w ten projekt, ale okazało się, że był to strzał w dziesiątkę ponieważ dostajemy mnóstwo miłych komentarzy pod adresem tej okładki. Całość naszego bookletu to komputerowe opracowanie tego obrazu przez Agnieszkę Daniłowicz. Promowanie płyt w pandemicznych realiach stało się jeszcze trudniejsze, bo o koncertach, przynajmniej na tę chwilę, nie ma mowy - jak zamierzacie więc propagować "Be There"? Piotr Brzychcy: Ta płyta wymaga skupienia i kilkukrotnego przesłuchania najlepiej z ksiąFoto: LARK Dariusz Świtała/Paweł Płonka

brzmiąca muzyka, nie było więc mowy o jakimś pospolitym obrazku, coverze niczym z komputerowego programu? Piotr Brzychcy: Chcieliśmy okładką otworzyć dla nas i dla odbiorców świat wyobraźni. Technika malarską, którą Ewa namalowała obraz, który znalazł się na okładce nawiązała do klasyki, ocierając się nawet o charakter twórczy dzieciaków. To wszystko miało na celu odróżnić się od tego co dziś tworzą graficy komputerowi. Oczywiście powstaje mnóstwo świetnych projektów graficznych, które potem trafiają na okładki płyt, ale my chcieliśmy coś innego. Rozmowy na temat okładki trwały od wakacji 2020 roku, a projekt powstał dopiero w styczniu 2021 roku. Chcieliś-

18

KRUK

żeczką w dłoni, z analizą tekstów i odnajdywaniem różnych smaczków graficznych. My tak słuchamy płyt, a świat współczesny jest tak rozpędzony, że ludzie mają coraz mniej czasu na takie przyjemności. Wbrew pozorom pandemia dała człowiekowi czas na różne rzeczy, których wcześniej w tym szalonym pędzie nie mógł zrobić. Słuchamy teraz więcej płyt, czytamy zdecydowanie więcej książek, interesujemy się szeroko pojętą kulturą, ponieważ ktoś lub coś nas z tego w tym trudnym okresie okradło, ale czas jaki siłą rzeczy spędzamy w domach okazuje się być tym, który poświęcamy właśnie na te chwile dla siebie i najbliższych. Płyta "Be There" ma dzięki temu szansę na właściwą analizę, uwagę i ocenę, co zresztą dzieje się tu i teraz na naszych oczach. Oczywiście brakuje koncertów, ale te za chwilę wrócą, a my będziemy mieć możliwość nadrobić wszystkie straty w tej materii. To będzie wręcz ekscytujące, powrócić na nowo po takiej przerwie. Wojtek Cugowski: Musimy czekać na pełne "odetkanie się" rynku, na powrót do normalności. Chcielibyśmy pograć koncerty, mam wrażenie, materiał z płyty doskonale sprawdzi się na żywo. Teraz trwa oczywiście czas promocji, recenzji, pierwszego odzewu ze strony publiczności, który daje nam poczucie, że zrobiliśmy coś dobrego, zupełnie nieoczekiwanego a dającego słuchaczom radość. To bardzo dobra prognoza na przyszłość.

Można też określić ten album prezentem na 20-lecie zespołu - nie tylko dla was samych, ale przede wszystkim fanów hard rocka? Piotr Brzychcy: Oj dokładnie tak, to prezent i to prezent zupełnie przypadkowy, ale za to jaki. Może mi nie uwierzysz, ale ja kompletnie zapomniałem o tym, że w tym roku przypada dwudziestolecie zespołu i uświadomił mi to jeden z pierwszych dziennikarzy, któremu udzielałem wywiadu jeszcze przed wydaniem płyty (śmiech). Mamy ogromną nadzieję, że to także prezent dla fanów hard rocka i muzyki, która od zarania z hard rockiem flirtuje. Od początku wiemy, że stoimy na straży tego gatunku i tym bardziej cieszy nas fakt, że wydaliśmy właśnie taką a nie inną płytę, że "Be There" to nasze dziecko, z którego jesteśmy dumni i godnie nas reprezentuje, a my oczywiście swoimi osobami chcemy godnie reprezentować także to nasze dzieciątko. Trudno po wysłuchaniu "Be There" nie zapy tać: planujecie już ciąg dalszy, czy ewentu alną współpracę uzależniacie od przyjęcia tej płyty, jej odbioru przez fanów, etc.? Piotr Brzychcy: Gdybyśmy mieli uzależniać dalszą współpracę od opinii i odbioru fanów już od kilku dobrych dni siedzielibyśmy w studiu i kończyli następny album (śmiech). Oczywiście nie uzależniamy możliwości dalszej współpracy od niczego. Odbiór jest świetny, wspólna praca nad płytą była przygodą życia i kwintesencją radości jaką może dawać praca i koleżeństwo. Mamy jeszcze mnóstwo tematów do przegadania i hektolitry wódki do wypicia (śmiech), więc pokusa jest duża, ale chyba musi nas to porwać tak, jak porwała nas płyta "Be There". Osobiście mam nadzieję, że kontynuacja nastąpi, bo to był piękny okres w moim życiu i nigdy go nie zapomnę. Jestem wdzięczny losowi za to, że ta płyta mnie spotkała, za to, że pracowałem z tak wspaniałymi ludźmi i za to, że mogłem w całej rozciągłości być sobą i nikomu to nie przeszkadzało. Dziękuję ci za obszerny wywiad i za lata jakie już łączą Kruka z Heavy Metal Pages. Pozdrowienia dla ciebie i czytelników... wszystkiego dobrego, z dobrym zdrówkiem na czele. Do następnego. Wojtek Cugowski: Ja z przyjemnością nagram coś jeszcze z Piotrkiem, ta współpraca dała mi dużo radości i w jakimś sensie muzycznego spełnienia. Jeżeli uznamy, że warto nagrać następną płytę, jeżeli odzew słuchaczy będzie dobry, zrobimy to. Na razie jednak cieszymy się ogromnie tym nowym wydawnictwem, przed nami wciąż koncerty. Czekamy na moment, w którym będziemy mogli zagrać ten materiał na żywo. Pozdrawiam czytelników, do zobaczenia i usłyszenia! Wojciech Chamryk



Nienawidzę cholernych Szwedów Lider szwedzkiej bestii należy do bardzo rozmownego gatunku. Gość, który potrafi przez dziesięć minut odpowiadać na jedno pytanie, jeżeli mu się nie przerwie. Tym chętniej chyba, gdy zaproponuje mu się pozamuzyczny temat. Jednak to muzyka jest tym, co skłania nas do zainteresowania tą osobą. Jego zespół w pewnym sensie zatoczył koło. Therion po raz pierwszy wydał album tak jednoznacznie spoglądający w swoją przeszłość. Co więcej, "Leviathan" to pierwszy z serii trzech płyt, jakie grupa nadzieję wydać. Czy to przeprowadzka nad Morze Śródziemne spowodowała taką kreatywność? HMP: Zanim przejdziemy do tematu nowej płyty, opowiedz dlaczego przeprowadziłeś się na Maltę ze Szwecji? Christopher Johnsson: To wszystko przez jebanych Szwedów, nienawidzę ich. Może nie wszystkich, ale jakieś 80 procent na pewno. Ludzie mają tam kompletnie wyprane mózgi, myślą, że żyją na najbardziej radosnej części świata i robią wszystko co mogą, by utrzymać ten wizerunek. Kiedy zapytasz się o wady tego kraju, to jak mantrę powtarzają, że jest świetnie i nie ma żadnych problemów. A jednak nie wszystko jest tam takie zajebiste, bo nic już nie działa. Służba zdrowia nie działa, infrastruktura się rozpada, przestępczość jest tam

ramionach, potrzebowałem opieki medycznej, której nie dostałem. To ja się pytam, na chuj płacę największe podatki na tej planecie, skoro nic nie dostaję w zamian? Nie jestem przeciwko wysokim podatkom, to jest jak kupowanie samochodu. Jeśli kupujesz coś bardziej wartościowego za trochę większe pieniądze, to jest dobry zakup. I to się tyczy auta, domu i nawet podatków. W dawnych czasach, płaciło się podatki dla kościoła, żeby nie pójść do piekła. Płaciło się podatki królowi, by nie odciął ci głowy. Tak już dzisiaj nie ma. Podatki to jest umowa między systemem a ludźmi na zasadzie "wy mi dacie trochę waszych przychodów, a ja wam dam bezpieczeństwo, opie-

Foto: Nina Karadzic

całkiem wysoka, jakieś wybuchy, strzelaniny... Ile razy ktoś ci się włamał do auta? Jeszcze nikt się do niego nie włamał. A widzisz, mi się zdarzało, kiedy mieszkałem w Sztokholmie. Przeniosłem się tam w 2009r., czyli szmat czasu temu, ale dzisiaj jest jeszcze gorzej. W ciągu dziesięciu lat, sześć razy włamano mi się do samochodu, dwa razy do mojego mieszkania. Około 20 metrów od mojego domu, jakaś 16-letnia dziewczyna została zgwałcona. I to się zdarza praktycznie na co dzień, mogłem obserwować płonące samochody z mojego balkonu. Potem wybudowałem domek w lesie, by uciec od tego gówna. W 2017r., ze względu na mocne bóle w szyi i

20

THERION

kę zdrowotną, infrastrukturę, itd.". I dla mnie, spoko, chętnie bym płacił trochę więcej, ale jak już mówiłem, służba zdrowia nie działa, infrastruktura jest gówniana i nie jest bezpiecznie. Więc za co ja, kurwa, płacę? Z największymi podatkami na świecie, to chyba jasne, że mam prawo oczekiwać czegoś w zamian. To jest trochę podobnie jak z Polską. Gdybyś się spytał o sytuację w Polsce kogoś, kto nie ma zaktualizowanych informacji, to pewnie taka osoba by myślała, że u was jest jak w latach 90. Że Polska jest postkomunistyczna, nikt tam nie mówi po angielsku, nic tam nie działa, drogi są koszmarne, itd. A jednak jak przyjeżdżasz do Polski, to można zauważyć dobre drogi, ludzie mówią po angielsku,

wszystko jest bardzo współczesne, jeździ się tam takimi samymi autami jak wszędzie, a nie tymi starymi, jak za komunistycznych czasów. Jeśli się nie śledziło przemian we wschodniej Europie, można bardzo mocno się zaskoczyć. I na odwrót, ci, którzy nie śledzą tego, co się dzieje w Szwecji, to myślą, o niej jak w latach 70. IKEA, ABBA, najbogatsze państwo na świecie... a już tak dzisiaj nie jest. Albo, jeszcze inny przykład, Acapulco w Meksyku. Kiedyś akcja wielu filmów rozgrywała się w tym mieście,występowali tam amerykańscy prezydenci, celebryci, itd. Ja pamiętam filmy z lat 70., z którymi dorastałem, które działy się w Acapulco. My zagraliśmy w Meksyku 11 razy, byliśmy tam na trasie koncertowej, tak jak niektóre wielkie zespoły, i potem pomyślałem sobie, że może zagralibyśmy w Acapulco? Moglibyśmy zagrać nawet po taniości i fajnie się bawić. Ktoś się na mnie spojrzał i powiedział "Pojebało cię? W Acapulco? To miejsce jest niebezpieczne, gangi tam przejmują kontrolę, nikt tam już nie jeździ na wakacje, miasto jest w ruinie.". Nie byłem więc na bieżąco, tak samo jak ludzie, którzy nie są na bieżąco z tym, co się dzieje w Szwecji i są w absolutnym szoku, gdy opowiadam im co tam ma miejsce, zwłaszcza w Sztokholmie, a Szwedzi nie są w stanie tego pojąć, bo nie chcą stracić twarzy. Ci, co zostali, wciąż zachowują pozory, a ci, co mieli trochę więcej kasy, to przenieśli się w bezpieczniejsze miejsca. Szwecja jest trochę jak Ameryka Łacińska, zaczynamy mieć zamknięte społeczeństwa. Jeszcze nie osiągnęliśmy tego pułapu, ale jesteśmy już całkiem blisko. Pewnie za jakieś 50 lat, będziemy mieć oddzielone społeczeństwa, ci bogaci ludzie się oddzielą od reszty, bo będzie ich na to stać, ich dzieci pójdą do prywatnych szkół, a cała reszta będzie mieć jedno wielkie gówno. Główną przyczyną tego jest to, że przyjmujemy tyle ludzi z Bliskiego Wschodu i Afryki. Ludzie przychodzą z dysfunkcyjnych państw i żyją tak, jak żyli przedtem. Wyobraź sobie, jesteś Polakiem, masz polski sposób myślenia. Czy jak przeprowadzisz się do Afryki, to zmienisz całkowicie ten sposób myślenia i będziesz inną osobą? Jakbyś się przeniósł, na przykład, do Somalii i miał córkę, to chciałbyś, żeby twoja córka była obrzezana? Oczywiście, że nie, pomyślałbyś, że to jest barbarzyńskie. A ci ludzie, którzy przyjeżdżają, nie są w stanie tego pojąć, to jest dla nich normalne. I to też zależy od ich liczebności. Na przykład, w Polsce, liczba tych ludzi jest bardzo mała i nie mają jak dojść do głosu. Jeśli osiedlasz się w Polsce, myśl jak Polak, jeśli jesteś w Rzymie, bądź jak Rzymianin. Ale przez to, że mamy tyle imigrantów w Szwecji, niektóre miejsca są jak Chinatown, ale dla innych grup etnicznych. Z tą różnicą, że Chińczycy są akurat świetnym ludźmi. Są ludzie, którzy rodzą się w Szwecji i nie potrafią wypowiedzieć ani jednego słowa po szwedzku. To ja się zastanawiam, skoro nie mówisz po szwedzku, to jak znajdziesz pracę? W najlepszym wypadku, idzie się na socjal. Ale wciąż, pierwotnie, opieka socjalna była przeznaczona głównie dla ludzi, którzy mieli pecha, albo stracili pracę, albo przydarzyło im się jakieś nieszczęście, coś, co każdemu może się zdarzyć, a wtedy państwo mogło wyciągnąć pomocną dłoń do momentu, w którym się wracało na właściwe tory. W zamyśle nie było rozdawania pieniędzy ludziom, którzy nigdy w życiu nie pracowali, nie mają żadnego wkładu w państwo, a jednak biorą pieniądze z moich podatków. Nie po to


je płacę. I jasne, są uchodźcy czyli ludzie, którzy potrzebują pomocy praktycznie natychmiast, to oczywiście, można to zrobić, ale jeśli są to imigranci zarobkowi, a nie uchodźcy, to oni się rozleniwiają na mój koszt. Byłem w 65 krajach i w wielu krajach miało to sens i ludzie szanowali opinie innych, nawet tych, którzy się z tym nie zgadzali. Jeśli jednak zrobisz to w Szwecji, to natychmiast jesteś okrzyknięty nazistą, rasistą, najgorszą osobą na planecie i w pewnym momencie ma się już po prostu dość. Za każdym razem, gdy jestem gdziekolwiek indziej, czuję się szczęśliwy, ludzie dookoła mnie wydają się normalni, a potem wracam do Szwecji i czuję się jak w jakiejś dysfunkcjonalnej rodzinie, pełnej idiotów z wypranymi mózgami. I ja muszę za to płacić. Kiedy mój syn miał już odpowiedni wiek, to stwierdziłem "sprzedajemy dom i spierdalamy stąd". Ale dlaczego wybrałeś Maltę? Chciałem się przeprowadzić do kraju należącego do Unii Europejskiej, żeby łatwiej mi się latało do rodziny, bo niestety wciąż mam rodzinę w Szwecji i od czasu do czasu się z nimi zobaczyć. Na Malcie jest ciepło i fajnie. Moja dziewczyna jest z Czarnogóry, to kobieta ze śródziemnomorskich klimatów, więc to głównie ona wybrała miejsce. Ja na początku myślałem o Estonii albo Finlandii, ale ona powiedziała, że lepiej do jakiegoś ciepłego kraju i gdzie można łatwo porozumieć się po angielsku. Na początku pomyślałem o jakiejś greckiej wyspie, ale ja nie mówię po grecku, nie potrafię nawet przeczytać ich alfabetu, więc kiedy dostajesz papier od urzędnika, to musisz liczyć na kogoś, kto wszystko ci przetłumaczy, a ja chciałem wszystko zrobić samemu. Malta jest byłą kolonią brytyjską, więc masz tam język angielski, tam funkcjonuje common law, itd. Myśleliśmy też o Czarnogórze, ale potem doszliśmy do wniosku, że to dość ryzykowne, bo ten kraj jest niestabilny politycznie. Malta ma też brytyjskie podejście do pracy, bez tego śródziemnomorskiego lenistwa, co mi się podoba. I jasne, żaden kraj nie jest idealny, ale do tej pory jest dla mnie najlepszą opcją. Co prawda tęsknię za lasem, bo na Malcie praktycznie się tego nie doświadczy, ale z drugiej strony jest ocean i to też jest fajne. Poza tym, przestępczość jest tam praktycznie zerowa, według statystyk jest to drugi najbardziej bezpieczny kraj na świecie dla kobiet. Prawdopodobnie jeśli tam zaśniesz na ulicy, to obudzisz się z kocem na sobie, zamiast z pustymi kieszeniami, bo ktoś cię okradł. I tak poniekąd było, kiedy dorastałem w Szwecji. Mogłem wracać kompletnie nawalony do domu i nikt by mnie nie zaczepił. A teraz trzeba naprawdę mocno uważać na siebie. Gdyby ktoś mnie zaczepił i powiedział, że ma problem z kołem przy aucie, nie zatrzymałbym się przez wzgląd na napaści i rabunki. To jest zimny i gówniany kraj, bez najmniejszego ciepła. Czy masz jakieś domowe studio na Malcie? Jak nagrałeś najnowszy album, biorąc pod uwagę Covid? Zamknęli lotniska, więc nie mogłem nigdzie polecieć i nie mogłem nikogo zaprosić, było też ograniczenie, żeby nie spotykać się z nie więcej niż trzema osobami równocześnie. Większość tego albumu została nagrana na odległość, w innych krajach. Jakaś część była nagrana w Szwecji, inna na Malcie, w Argen-

tynie, w Niemczech, w USA, w Izraelu, w Anglii, w Hiszpanii i w Finlandii. Tęskniłeś za spotykaniem się z chłopakami i graniem razem? Zawsze jest fajnie sprawdzać nowe rzeczy, ale to miało swoje plusy i minusy. Największym minusem jest to, że, na przykład, podczas nagrywania wokali, próbujemy jakiś pomysł, a dopiero po pół godzinie mogłem się zorientować, że to jest zły pomysł, zagrajmy coś innego. Marnuję w ten sposób pół godziny, a to wydłuża cały proces. Podążamy za pewnymi pomysłami przez dzień, a po tym dniu dochodzę do wniosku "kurwa, nie tego jednak chciałem" i musimy zarezerwować studio na inny dzień i realizować utwór wedle innego pomysłu. Jest to drogie i zabiera mnóstwo czasu. Ale z pozytywnej strony, kiedy się nagra perkusję, basy, gitary, to możesz zrobić wiele rzeczy w tym samym czasie. Mogę nagrać głos wokalisty z innego kraju w tym samym czasie, nagrać różne partie gitar w Argentynie, Izraelu czy gdzieś indziej. Album brzmi bardziej przystępnie, prościej od swojego poprzednika. Co skłoniło cię do takiego podejścia? "Beloved Antichrist" był trochę pusty, bo czułem, że wszystko to, co chciałem zrobić, już zrobiłem. Wszystko, o czym marzyłem się spełniło i nic mi już nie pozostało. Ale była jedna rzecz, której nie jeszcze nie zrobiliśmy, i tą rzeczą było próbowanie zadowalania wszystkich dookoła. Bo Therion zawsze robiło to, co chciało, nikogo się nie słuchaliśmy. Czasami fani lubili naszą muzykę bardziej, a czasami mniej. Kariera Therion zawsze była jak kolejka górska. Łatwo można powiedzieć "jesteśmy zespołem z określoną wizją, robimy, co chcemy", łatwo się wtedy pisze piosenki. Na przykład, jeśli jest się AC/DC, ma się bardzo zdefiniowany styl, nagrało się pięć albumów to myśli się jak jeszcze można połączyć te trzy takie same akordy, by brzmiało to lepiej. Jest to bardzo trudne, ale jak się jest zespołem kalibru AC/DC, to można tak robić. Pomyślałem sobie, a co jeśli właśnie będziemy tym razem próbować zadowolić ludzi i dać im to, czego chcą? To było ciekawe wyzwanie. I jasne, nie zadowoli się wszystkich, ktoś zawsze będzie się kłócić o to, co jest lepsze. Jeden powie, że ten album jest absolutnie do kitu, a inny, że to nieprawda, jest najlepszy i tak dalej. Nie zadowoli się wszystkich, ale można zadowolić większość. Więc postanowiliśmy tak zrobić. Na początku było trudno, ale potem poszło z górki. Napisaliśmy ponad 40 piosenek i są całkiem niezłe. Prawdopodobnie nie wszystkie z nich to hity, ale zdecydowanie jest to materiał na album. Napisaliśmy utworów na trzy płyty, więc postanowiliśmy wydawać jeden krążek rocznie. Zaczęliśmy właśnie nagrywać drugi album. My nigdy nie opuściliśmy studia, wziąłem jeden tydzień wolnego, a potem wróciłem do pracy. Podzieliliśmy piosenki na trzy grupy. Pierwsza grupa ma piosenki bardziej hitowe, epickie i bombastyczne. W drugiej grupie utwory są bardziej mroczne i melancholijne, jednak to też możliwy materiał na hity, tylko bardziej mroczne. Znajdą się na albumie "Leviathan 2". A trzecia grupa "Leviathan 3", to jest cała reszta piosenek, które są po prostu inne. Niektóre są inspirowane muzyką popową, niektóre są bardziej eksperymentalne, bardziej przygodowe, a niektóre z nich zostały napisane bar-

dzo spontanicznie. Podejrzewam, że trzecia płyta będzie najmniej popularna dla generalnej publiczności, a zwłaszcza wśród tych najbardziej zatwardziałych fanów. Ale oni może polubią "Leviathan 1" albo "Leviathan 2". Chcemy wyruszyć w trasę w połowie przyszłego roku, więc skończymy nagrywać drugi album i zaczniemy koncerty, o ile oczywiście będzie to możliwe. Kim są wokaliści na tym albumie? Ciekawią mnie zwłaszcza kobiety, które zaprosiłeś do nagrań. Jest tam Lori Lewis, Chiara Malvestiti, przyjaciółka mojej dziewczyny Taida Nazraić, którą poznałem przez przypadek, bo moja dziewczyna włączyła kiedyś piosenkę z jej udziałem, i pomyślałem, że jest dobrą wokalistką. Zapytałem kto to jest, a ona na to, że to jej przyjaciółka z Bośnii. Pomyślałem, że fajnie by było z nią pracować, bo ma ciekawy głos, taki, jakiego mi brakowało. Jeszcze jest Noa Gruman, która śpiewa na "Ten Courts of Diyu", Mats Leven, Marko Hietala z Nightwish, co było fajne, bo Nightwish jest sto razy bardziej popularnym zespołem. On jest najczęściej kojarzony z tą grupą, ale dla mnie, jeśli chodzi o wokal, to mam przed oczami zespół Tarot. Marko śpiewa w piosence "Tuonela", podczas nagrywania jej dema, pomyślałem, że to brzmi trochę za melodyjnie i że trzeba mieć drugiego melodyjnego wokalistę. Na początku pomyślałem o Davidzie Waynie z Metal Church, ale on niestety już nie żyje, więc musiałem znaleźć kogoś żywego. I padło na Marko. Z Lori Lewis grasz już bardzo długo. Co lubisz w głosie Lori Lewis? Ma bardzo uroczy głos. Na przykład, Chiara ma głos potężny, ale potrzebowałem kogoś bardziej słodkiego, uroczego właśnie. Lori ma 48 lat, a kiedy śpiewa, to brzmi jak dwudziestolatka. Ma swój osobisty urok. Umieszczenie odpowiedniego głosu w odpowiednie miejscu jest bardzo istotne. Lori przedtem śpiewała na "Tuonela", ale po odsłuchaniu stwierdziłem, że potrzebuję czegoś innego. Ona jest świetna, ale to nie była piosenka dla niej. Potem poprosiłem Taidę, kompletnie nieznaną dziewczynę, i wtedy to pasowało. Nightwish obecnie są bodaj najpopularniejszym zespołem symfoniczno metalowym. Jak czujesz się z tym, że zespoły takie jak Nightwish, czy Within Temptation narodziły się z twoich pomysłów? Schlebia mi to, ponieważ początki Therion były trudne, i fajnie, że ktoś taki jak zespół Nightwish spopularyzował ten gatunek muzyczny. Ułatwili mi robotę. Dzięki temu, że Nightwish osiągnął platynę, stworzyli oni lepszy grunt dla tego typu muzyki. Ktoś może posłuchać Nightwish i pomyśleć "jaki fajny zespół, co oni grają? Symfoniczny metal? A jakie są inne zespołu grające w takim stylu?". To też przyniosło trochę benefitów dla Therion, za co jestem bardzo wdzięczny. Igor Waniurski Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

THERION

21


Wiedźma z północy O najnowszym albumie Burning Witches "The Witch Of The North" miała opowiedzieć nam, pochodząca z regionu centralnej części wyspy Luzon słynącego z największego pola ryżowego na Filipinach (Nueva Ecija) perkusistka Lala Frischknecht. Kiedy połączyliśmy się na Skype, usłyszałem niespodziewanie głos ich najnowszej gitarzystki Larissy Ernst. Okazała się osobą dość nieśmiałą i szybko oddała głos Lali. Niemniej, przyjemnie było usłyszeć bezpośrednio od niej, a nie tylko z przesłania singla "The Circle Of Five", że dobrze zdążyła się odnaleźć wśród metalowych czarownic. Głównym tematem całej rozmowy jest oczywiście najnowszy longplay "The Witch Of The North", który zawiera najambitniejszą muzykę w całej dyskografii Burning Witches i kręci się w naszych redakcyjnych odtwarzaczach już półtora miesiąca przed oficjalną premierą. HMP: Cześć Lala. Przyznam od razu, że lubię zarówno Twoją heavy metalową, jak i akustyczną muzykę. Pozwól, że zadam Tobie kilka pytań na temat najnowszego materiału Burning Witches oraz Waszej najnowszej gitarzystki, Larissy. Larissa Ernst: Yeah, jestem tutaj. Cześć Larissa. Jak się czujesz w roli nowej gitarzystki Burning Witches?

Wkrótce ukaże się Burning Witches "The Witch Of The North" już z Larissą. Czy Romana w dalszym ciągu pełni rolę głównej kompozytorki Waszej muzyki? Lala Frischknecht: Tak, Romana tworzy całą muzykę od samego początku istnienia Burning Witches. Jestem podekscytowana, kiedy myślę o bardzo epickiej naturze "The Witch Of The North". Znalazło się na niej mnóstwo świetnych melodii, ale też thrashowych riffów,

Larissa Ernst: Dodam, że nagrywałyśmy w studiu Pulver's Little Creek (szwajcarskie studio istniejące od 2002 roku, w którym pracowały takie zespoły jak m.in.: Destruction, Pro-Pain, Burning Witches, Nervosa, Panzer przyp. red). Laura przyjechała tutaj z Niderlandów. Dlaczego zdecydowałyście się odnieść do Wiedźmy z Północy w tytule całego albumu? Czy jest to wyraz Waszych fascynacji sagami lub mitami północnoeuropejskimi? Ciekawi mnie Wasza odpowiedź, ponieważ mieszkam w Islandii. Lala Frischknecht: Cały album jest osadzony w tym klimacie. Pierwsze riffy wymyślone na potrzeby "The Witch Of The North" (przez naszą kompozytorkę Romanę) miały nordycki charakter, wobec czego Romana uznała, że właśnie taki tytuł będzie idealny. Lirycznie również pojawiają się odniesienia do tej tematyki, więc zdecydowanie ma to sens. Laura z właściwą sobie łatwością wplotła w teksty utworów sporo wątków zaczerpniętych wprost z nordyckiej mitologii i literatury - pojawiają się tam więc bogowie, wiedźmy i druidzi (starożytni kapłani celtyccy, którzy przewodzą obrzędom i ceremoniom religijnym - przyp. red.). Nie kopiowałyśmy oryginalnych opowieści, tylko stworzyłyśmy na ich podstawie własne. Przyznam też, że nie trzymałyśmy się sztywno tradycyjnych koncepcji, zwłaszcza że sama nordycka mitologia jest dosyć złożona i różni się w zależności od kraju pochodzenia. Raz jeszcze podkreślę, że jestem bardzo zadowolona z końcowego efektu. "The Witch Of The North" będzie najdłuższym wydawnictwem w Waszym dorobku. Czy również najambitniejszym? Lala Frischknecht: (zastanawia się) Tak myślę, ponieważ w okresach nagrywania poprzednich albumów byłyśmy nieustannie zajęte koncertami, natomiast podczas pracy nad "The Witch Of The North" skoncentrowałyśmy się na tylko jednym celu - stworzyć najlepszą możliwą płytę. Oczywiście wszystkie zalążki utworów pochodziły od Romany, ale tym razem byłyśmy w pełni dostępne, więc wysyłała nam je i następnie rozwijałyśmy je wspólnie. Cały album jest zatem owocem pracy zespołowej i to przyniosło znakomite efekty.

Foto: Kevin Grab

Larissa Ernst: Jestem niesamowicie szczęśliwa i dumna. To wspaniała sprawa. Czuję się częścią rodziny Burning Witches. Jesteśmy bardzo aktywne muzycznie i robimy mnóstwo rzeczy razem, również niezwiązanych z samą muzyką. Wspólnie jadamy, chodzimy na zakupy itd. Lala Frischknecht: Larissa jest bardzo miłą osobą. Zna osobiście Romanę od dawna, chociaż do tej pory zajmowały się one innymi sprawami i żyły w kompletnie innym otoczeniu. W okresie nagrywania "Acoustic Sessions" (wydane w sierpniu 2020, przyp. red.) ich drogi się zeszły i wszyscy uznaliśmy, że Larissa będzie doskonale pasować do Burning Witches.

22

BURNING WITCHES

zawrotnych temp, wspaniałych solówek oraz wokali, a przy tym majestatycznych aranżacji. Chciałabym podkreślić, że Laura naprawdę pokazała swój prawdziwy wokalny charakter na tym albumie. Bardzo nas to cieszy. Gdzie i kiedy dokonałyście nagrań? Lala Frischknecht: Podczas lockdownu (śmiech). Poważnie, jesteśmy zadowolone, że udało nam się to ukończyć wbrew utrudnieniom odnośnie zbierania się ludzi w tym samym pomieszczeniu. Obowiązywał limit spotykania się maksymalnie czterech osób. Tym bardziej, efekt końcowy w postaci wydawanego właśnie albumu jest dla nas ogromnym powodem do radości.

Na singla wybrałyście "The Circle Of Five", który brzmi jak heavy metalowy hymn potencjalnie pasujący do jakiegoś rytuału. Co z Waszej perspektywy stanowi o wyjątkowości tej kompozycji? Lala Frischknecht: "The Circle Of Five" jest pierwszym utworem, jaki stworzyłyśmy w obecnym składzie. To perfekcyjny sposób na przedstawienie Larissy światu. Tytuł idealnie oddaje, czym jest teraz Burning Witches: otóż jesteśmy "the circle of five". Okrąg jest kompletny. Larissa jest jego nieodzowną częścią. Oto nasz sposób na pokazanie wszystkim naszej nowej shredda!!! (Larissa chichocze powabnie, a Lala zwraca się do niej: "yeah, jesteś naszą shredda, śmiało mów w imieniu zespołu", na co Larissa odpowiada: "poczekaj, rozkręcę się w wywiadach za jakiś czas, jeszcze nie dziś", prawdopodobnie jedna zrobiła drugiej czochrańca - przyp. red.). Przyjemnie Was słuchać. W tej sytuacji zadam pytanie Lali na temat perkusji: jak nazwałabyś ten dźwięk przypominający uderzanie w szklanki, który słyszymy np. w


głównym motywie "The Circle Of Five" czy też w "We Stand As One"? Czy jest on w jakikolwiek sposób powiązany z używanymi przez Ciebie istanbulskimi cymbałami (Lala jest oficjalną promotorką Istanbul Agop Cymbals)? Lala Frischknecht: Yeah. To są dokładnie te wspaniałe cymbały: Istanbul Mehmet. Możliwość ich oficjalnego promowania jest w pewnym sensie realizacją mojego marzenia. Nawet gdybym nie pełniła funkcji Ambasadorki tej marki, oczywiście i tak bym na nich grała, ponieważ brzmią fantastycznie.

"Acoustic Sessions". Są tam nowe aranżacje: "We Eat Your Children", "Dance With The Devil" oraz "Black Magic". Zastanawiam się, co skłoniło Was do ponownego zaprezentowania zwłaszcza "Black Magic" zaledwie pięć miesięcy po jego ukazaniu się na albumie "Dance With The Devil" w już niemal akustycznej wersji? Lala Frischknecht: "Black Magic" jest wspaniałą balladą pasującą do akustycznego setu. Oczywiście mogłyśmy wybrać coś innego, ale była to pierwsza ballada, jaką Laura kiedykolwiek zaśpiewała dla Burning Witches. To

i jest wreszcie "Black Magic". Ten ostatni był zdecydowanie najlepszym kandydatem w tym momencie. W jaki sposób promujecie "The Witch Of The North" oprócz udzielania wywiadów? Larissa Ernst: (Lala zaproponowała, żeby Larissa coś powiedziała) Mamy udane videoclipy prezentujące niektóre kawałki z tej płyty. Widziałem video do "The Circle Of Five" i "Flight Of The Valkyries". Lala Frischknecht: ...i wkrótce ukaże się jesz-

Nie jestem perkusistą. Wyjaśnij mi proszę, czy jest to coś, co Was wyróżnia na tle innych zespołów? A może owe cymbały są powszechnie używane? Lala Frischknecht: Myślę, że wielu perkusistów ich używa. Robią to choćby nasi przyjaciele (ze szwajcarskiego zespołu heavy / power metalowego - przyp. red.) Gomorra. Stefan Hösli gra dokładnie na tych samych Istanbul Mehmet Cymbals. Nie znałabym ich, gdyby on mi ich nie pokazał. Dodam jeszcze, że używam Kirn Custom Drums zrobione z aluminium. Brzmi to naprawdę świetnie. Jak porównałabyś trudność gry na perkusji w utworach akustycznych z trudnością gry na perkusji w utworach heavy metalowych? Lala Frischknecht: Jest znacznie łatwiej (długi śmiech obu pań). To dlatego, że nie gram tam podwójnego basu. Wybijam tylko podstawowy rytm. Chodzi mi o to, że uderzenie perkusji w utworach akustycznych nie musi być takie brutalne, silne. Muszę natomiast dostosować się do gitar, ponieważ to one pełnią kluczową rolę w akustycznych aranżacjach. Brzmienie staje się zdecydowanie uproszczone, pozbawione technicznych smaczków i naprawdę nie potrzeba z mojej strony żadnego kombinowania, aby muzyka wypadła pięknie. Larissa Ernst: Lala, mówisz o łatwości, ale to ma też związek z Twoim technicznym wyrafinowaniem, kiedy grasz heavy metal... Lala Frischknecht: Nie, nie, daj spokój (obie panie się śmieją). Ross The Boss z Manowar oraz Mike Le Pond z Symphony X gościli na Waszym poprzednim albumie "Dance With The Devil". Tym razem słyszę męskie wokale w intro "Winter's Wrath" oraz w pięknej bal ladzie "Lady Of The Woods". Kto był Waszym gościem specjalnym na "The Witch Of The North"? Lala Frischknecht: Poprzedni gitarzysta Savatage, Chris Caffery. Larissa Ernst: To dla nas zaszczyt i wielka przyjemność, że Chris Caffery zagrał (na gitarze) wraz z nami cover Savatage "Hall Of The Mountain King", który wieńczy najnowszy album. Natomiast odnośnie Twojej uwagi o męskich wokalach, udział wziął również ojciec Romany, który jest śpiewakiem operowym. Lala Frischknecht: Zgadza się. Ojciec Romany jest dobrze znanym w Szwajcarii śpiewakiem operowym. Romana stwierdziła, że byłoby dobrze, gdybyśmy utrwalili jego głos na albumie Burning Witches. To kolejny element, który kochamy na "The Witch Of The North". Oprócz "The Witch Of The North", otrzymałem również trzy akustyczne wersje Waszych utworów, które składają się na EP

Foto: Kevin Grab

czyni ją wyjątkową w kontekście całego naszego repertuaru. To naprawdę piękna piosenka. Cieszymy się, że w tamtym czasie Laura wypadła tak ładnie w akustycznej sesji z Courtney... Larissa Ernst: ...i Noelle (chodzi o to, że Courtney Cox oraz Noelle Dos Anjos zastąpiły tymczasowo Sonię Nusselder, gdy Sonia opóściła Burning Witches, a zanim jeszcze dołączyła Larissa; proszę nie mylić gitarzystki Courtney Cox ze słynną aktorką o tym samym imieniu - przyp. red.). Lala Frischknecht: Fani nie mogą nas teraz widzieć na koncertach z powodu restrykcji, więc opublikowaliśmy video z "Acoustic Sessions" (np. na YouTube - przyp. red.). Dziękujemy. Dostaliśmy zatem utwór z Waszego debiutu, dwa utwory z Waszego trzeciego longplay'a, natomiast żadnego z "Hexenhammer". Aczkolwiek na samym "Hexenhammer" była już akustyczna ballada "Don't Cry My Tears" na temat depresji. Zastanawiam się, czy mógł to być powód, dlaczego stwierdziłyście, że nie potrzebujecie w tym momencie zrobić akustycznej wersji żadnego utworu z Waszego drugiego long play'a, skoro już coś takiego tam macie. Lala Frischknecht: Nie. To nie tak. Jak już wspomniałam, wybrałyśmy "Black Magic" jako utwór o szczególnym znaczeniu dla Laury. Oczywiście, mamy więcej kawałków, które mogłybyśmy z łatwością zrobić akustycznie. Mamy np. "Save Me" z debiutu, mamy "Don't Cry My Tears" z albumu "Hexenhammer", no

cze jedno (tutaj już niestety nie dopytałem, do którego dokładnie utworu, chociaż i tak do momentu publikacji wywiadu w Heavy Metal Pages wszyscy zainteresowani będą to trzecie video mogli zobaczyć na YouTube - przyp. red.). Kontaktujemy się z ludźmi poprzez media społecznościowe: Facebook oraz Instagram. Cóż, restrykcje dynamicznie się zmieniają, np. wczoraj umożliwiono w Szwajcarii zgromadzenia 50-osobowe w jednej przestrzeni zamkniętej oraz 100-osobowe na otwartej przestrzeni. Mamy więc nadzieję, że wkrótce będziemy mogły grać koncerty. A jeśli nie, to z pewnością weźmiemy pod uwagę opcję live streamingu. Chcemy pokazać publicznie: "to jest Burning Witches, oto co możesz usłyszeć na naszym nowym albumie". Kiedy oglądam Wasze teledyski, nie mogę się powstrzymać, aby zapytać: kiedy zobaczę DVD Burning Witches z zapisem Waszego pełnego koncertu? Lala Frischknecht: (rozpogodzona, z większym entuzjazmem) Yeah! Rozmawiamy o tym wewnątrz zespołu. To nie jest jeszcze oficjalny plan, ale ten temat często przewija się pomiędzy nami. Oczywiście, można zawsze odpalić YouTube, ale tam jest groch z kapustą, wymieszanie z poplątaniem, nie znajdziesz tam całego naszego występu. Chcemy zarejestrować show Burning Witches w pełnej krasie. W ten sposób fani otrzymaliby coś, co mogliby oglądać w swoich domach za każdym razem, gdy mają na to ochotę. Mamy nadzieję, że wkrótce uda nam się to zrealizować.

BURNING WITCHES

23


Zwłaszcza, że wspaniałe zespoły metalowe lubią celebrować swoje okrągłe, trzydzieste lub pięćdziesiąte rocznice, podczas gdy Wy mogłybyście celebrować młodość. Wprawdzie nie macie takiego długiego stażu, jak Wasi muzyczni idole, ale to Wy jesteście młode i to Wasza młodzieńcza energia czyni Was wręcz bardziej atrakcyjnymi w oczach niektórych metalowców. Lala Frischknecht: Bardzo dziękuję za tak wyszukany komplement. Burning Witches gra metal od sześciu i pół roku, ale zbliża się już nasz czwarty album (nie licząc mniejszych wydawnictw - przyp. red.). Myślę, że wnio-

brzmi coraz lepiej, zyskuje wraz z kolejnym odsłuchem. To działa jak magia i może być jednym z powodów, dlaczego fani lubią Burning Witches. Nasza muzyka ma oczywiście swoje źródła w latach osiemdziesiątych, ale jest muśnięta "podobno przeraźliwą" nowoczesnością. Staramy się wyważyć odpowiednio proporcje. Nie bawimy się w kopiuj/wklej, tylko tworzymy własną muzykę, doprawioną niepowtarzalnymi przyprawami. Powtarzacie często, że Iron Maiden oraz Judas Priest są Waszymi ulubionymi zespołami. Zastawiam się, który zespół byłby

Foto: Kevin Grab

słyśmy coś dobrego do metalowej sceny. Nie osiągnęłybyśmy obecnego etapu rozwoju zespołu, gdybyśmy nie miały niczego wartościowego do zaoferowania, prawda? Konsekwentnie kontynuujemy realizację naszych muzycznych wizji, przekuwamy muzyczne pasje w konkretną twórczość i staramy się spełniać nasze marzenia. To dla nas bezcenne, widzieć, że ludzie doceniają to, co robimy. Larissa Ernst: Od początku lubiłam muzykę oraz brzmienie Burning Witches. Zawsze dostrzegałam w niej autentyczny duch metalowego szaleństwa, który - jak się osobiście przekonałam - jest właściwy nie tylko zespołom o pięćdziesięcioletnim stażu. Burning Witches nie tylko wzoruje się na znacznie starszych legendach, ale też proponuje coś nowego, własnego. Jestem szczęśliwa, że mogę być tego aktywną częścią. Lala Frischknecht: Dziękuję Ci Larisso za te słowa. My również jesteśmy szczęśliwe, że Larissa należy do Burning Witches - jest miłą koleżanką i perfekcyjną gitarzystką. Larissa Ernst: Dziękuję. Lala Frischknecht: Kiedy ktoś słucha Burning Witches... Kiedy ktoś słucha jednego utworu... (Nie mówię tego, dlatego że należę do Burning Witches; myślałabym podobnie, gdybym była poza zespołem). Otóż, kiedy ktoś słucha jednego utworu Burning Witches, może się to podobać. Ale gdy słucha znów i znów, powtarza wielokrotnie, z czasem ta muzyka

24

BURNING WITCHES

Waszym trzecim ulubionym? Może Destruction lub Grave Digger? Lala Frischknecht: Manowar! Jesteśmy bliskimi przyjaciółmi z Gomorra oraz z Destruction, no i oczywiście lubimy wiele innych zespołów. To ciekawe, nie spodziewałem się tak jednoznacznej odpowiedzi. Tak się składa, że David Shankle, jedyny gitarzysta Manowar z czasów "The Triumph of Steel" wyda w przyszłym tygodniu sequel Manowar "The Triumph Of Steel" w postaci Feanor "Power of the Chosen One". Śpiewa tam Sven D'Anna, bardziej znany z niemieckiego Wizard. Ten album został zaaprobowany przez Joey DeMaio. Polecam, znakomity album. Lala Frischknecht: O, wow, widzę, że to pochodzi wprost od naszych bohaterów. Musi być super. Dobrze o tym usłyszeć. Wracając do Burning Witches, dwa lata temu dowiedzieliśmy się w "Heavy Metal Pages" od Was, że podpisanie kontraktu z Nuclear Blast było spełnieniem Waszych marzeń. Natomiast rok temu pochwaliłyście się naszemu czasopismu, że "Dance With the Devil" uplasował się na piątym miejscu brytyjskich list przebojów, czternastym na listach szwajcarskich a dwudziestym drugim na niemieckich. Gratulujemy. Jakie jest Wasze

obecne marzenie? Lala Frischknecht: Yeah, to wspaniałe uczucie, że nasi fani wciąż są z nami, nawet w czasach światowych restrykcji, i że nadal ludzie kupują nasze albumy. Kontrakt z Nuclear Blast podpisałyśmy w okresie "Hexenhammer" (2018) i już wtedy znalazłyśmy się na brytyjskich, niemieckich oraz szwajcarskich listach. Z "Dance With The Devil" pojawiłyśmy się również na listach amerykańskich. Mamy nadzieję, że "The Witch Of The North" doskonale sobie poradzi, zważywszy że to znakomita muzyka, bardzo aktywnie promowana przez Nuclear Blast. Oczywiście jesteśmy wdzięczne Nuclear Blast za zapał i profesjonalizm, z jakim nas wspierają. Larissa Ernst: Naszym obecnym marzeniem jest, aby znów występować na żywo, grać koncerty. Lala Frischknecht: Tak, tęsknimy za występowaniem na scenie. Dobrze się stało, że we wrześniu zeszłego roku odbyłyśmy małą trasę koncertową z Destruction (10 września 2020 Leipzig, 11 września 2020 czeski Jaromer, 12 września 2020 Monachium, 25 września 2020 Dortmund). Schmier zaprosił nas, żebyśmy razem grali. Bezcennym doświadczeniem jest, kiedy możemy dać czadu na żywo, spotkać się z przyjaciółmi, wypić z nimi, nawiązać nowe kontakty, poczuć dźwięk uderzający prosto w piersi, spędzić niezapomniany wieczór. Więc jest to nasze kolejne spełnione marzenie: występy Burning Witches z Destruction. Tuż po nich zaplanowano totalny lockdown, dlatego dobrze się stało, że doszło do owych czterech koncertów. Wyobrażam sobie, jak bardzo tęsknicie za koncertowaniem. Lala Frischknecht: Oczywiście wszystkie jesteśmy głodne koncertowej atmosfery. Live streamings mogą efektownie wyglądać, ale na YouTube nie czuć atmosfery. Nie widzisz tego, ale Larissa teraz płacze (wszyscy głośno się śmieją). Żartuję. Wiesz, Larissa jest z nami od samego początku prac nad "The Witch Of The North", minął już niemal rok. Potrzebujemy występować na żywo! Larissa Ernst: Jeszcze nie minął rok. Lala Frischknecht: Prawie. I przez ten czas zrobiłyśmy tylko cztery koncerty. To była jak dotąd jej jedyna szansa, żeby pojawić się z nami na deskach sceny. Wypadła perfekcyjnie, nie popełniła ani jednego błędu. Wow, super! Super! Super! Brawo Larissa. Tak bardzo cieszymy się, że ona jest z nami (dłuższa wymiana kurtuazyjnych uprzejmości - przyp. red.). Wkrótce wyjdziemy do ludzi na żywo i pokażemy "popatrzcie, to jest teraz Burning Witches!" A teraz mówimy: "To jest album "The Witch Of The North". Słuchajcie i cieszcie się nim wszyscy!". Co odpowiedziałybyście, gdyby ktoś zaoferował Wam dwunastomiesięczną trasę koncertową dookoła świata? Lala Frischknecht: Wow! Czemu nie? Byłoby cudownie! Sam O'Black


Robimy to co kochamy najbardziej Amerykański Dream Theater to zespół instytucja, nie tylko w okowach metalu progresywnego. Można spierać się, czy ostatnie dokonania grupy są czymś na miarę przełomowych "Images & Words" czy "Scenes from a Memory", ale nie można odmówić im bycia modelowym przykładem dla wielu grup aspirujących do grania w podobnym gatunku. Przy okazji ostatniego materiału koncertowego zespołu mogliśmy porozmawiać z ich pochodzącym z Kanady wokalistą. HMP: Dlaczego na miejsce nagrania płyty koncertowej wybraliście Londyn? James LaBrie: Z wielu powodów. Jednym z nich było to, jak skonstruowana była nasza trasa koncertowa. Poza tym, Londyn jest dla nas miejscem szczególnym, uwielbiamy tam przebywać i koncertować, co zresztą robiliśmy od wielu lat, a wręcz dekad. To jest zawsze świetne doświadczenie dla nas. Miało też to dla nas sens, by w pewnym momencie zatoczyć koło i nagrać tam kolejne DVD. Zarejestrowanie go pod koniec trasy zapewniło nam czas na ogarnięcie się, zagraliśmy wtedy świetny koncert. Wszystko, co chcieliśmy zrobić, udało nam się zrealizować. Jesteście zespołem kultowym w metalu progresywnym, zwłaszcza z powodu albumu "Scenes from a Memory", który w całości odtworzony został na ostatniej trasie. Tak, to prawda. To jest w sumie interesujące, bo "Scenes from a Memory" było ikonicznym albumem dla zespołu, a obchodzenie 20-lecia wydania tej płyty, elektryzującej publiczności w bardzo różnym wieku i inspirującej dla wielu zespołów, również tych zupełnie nowych, jest czymś naprawdę fajnym. To jest nasz ponadczasowy testament.

Tak, ciężko wybrać. To w sumie zależy od mojego nastroju, to on decyduje, czego chcę słuchać. I choć zgadzam się, że ten album był momentem szczytowym w karierze zespołu, są też inne, które uwielbiam. Bardzo bliskie mojemu sercu jest zdecydowanie "Six Degrees of Inner Turbulence", który też uważam, że jest pewnego rodzaju pomnikiem zespołu. Występowanie na żywo czy praca w studiu, co wolisz bardziej jako aktywny muzyk? Obie te rzeczy znacznie różnią się od siebie. Kiedy jesteś w studiu, to masz pełną kontrolę nad wszystkim. Daje to pewność, że to co robisz będzie jak najlepsze. A na żywo, wchodzisz w interakcję z publicznością. Energia i wrażenia związane z występowaniem przed tysiącami ludzi są nie do opisania. To jest niesamowite uczucie. Na żywo pokazujemy, że jesteśmy ludzcy, a jeśli popełnimy jakiś

wymagające zarówno fizycznie jak i psychicznie. Trzeba nam przypominać o tym, żeby się odprężyć. Wyzwaniem jest pozostać zdrowym. Każdy ma jakieś rutyny. Ja codziennie ćwiczę i piję dużo wody. Trzeba dbać o siebie i nie traktować się jak wyścigowego samochodu, który cały czas ma zasuwać na najwyższych obrotach. Niektórzy tak robią i załamują się psychicznie. Tak więc każdy z nas dba o formę. Ale i tak w pewnym momencie ma się już dość i trzeba odpocząć. W trasie pewnie nie jest to łatwe? Tak, jest to trudne. Czasami widujemy się z rodzinami przez jakiś tydzień, ale zazwyczaj jesteśmy na siedmiotygodniowej trasie, daleko od domu. I jest to zdecydowanie długi czas by być z dala od rodziny. Nie ma pracy idealnej, pomimo tego że jesteśmy całkiem bliscy tego, bo robimy to, co kochamy - tworzymy muzykę i ją wykonujemy, ale wciąż jest to praca pełna wyrzeczeń i poświęceń. Tęsknota za rodzinami, dziećmi jest wszechobecna. Wiemy na co się piszemy, ale to wciąż jest trudne. I na koniec, jakie są przyszłe plany zespołu? No cóż, nie mogę do końca opowiadać o tym, co robimy. Ale mogę powiedzieć, że robimy to, z czego Dream Theater jest znane. Nie znacie dnia ani godziny. Poza tym, chciałbym powiedzieć, że jesteśmy szczęśliwi jak się to wszystko potoczyło, zrobiliśmy kawał świetnej roboty przez te wszystkie lata i stworzyliśmy własną sygnaturę i tożsamość. Ale, jesz-

Jak się czułeś wracając do tego materiału? To był chyba pierwszy raz od bardzo dawna, kiedy zespół razem usiadł i przesłuchał ten album od początku do końca. Zdecydowaliśmy, że warto jest wrócić do tego materiału po dwóch dekadach. To trochę jak oddanie hołdu staremu przyjacielowi. To była dla mnie sentymentalna przejażdżka, a skoro widziałeś nasze DVD i nasze koncerty, to mogłeś zauważyć ducha radości w tym wszystkim, z którym wydaliśmy album. Ale wrócić do tego i zagrać to wszystko jeszcze raz było ogromną przyjemnością. Dało się to wszystko zauważyć, uważam że produkcja jest fenomenalna, to było po prostu świetne doświadczenie. Ten album jest bardzo ważną częścią naszej historii. Czy uważasz wydanie "Scenes from a Memory" za moment przełomowy w historii zespołu? To był nasz pierwszy konceptualny album i spory krok do przodu, o którym myślę, że był dla nas szalenie istotny. Było dla nas szczególnie ważne, by zrobić ten album dobrze i, na nasze szczęście, tak się właśnie stało, a fani z całego świata go pokochali. Ta płyta to nasz osobny rozdział, który pozwolił nam się wybić. Zdecydowanie pomógł ustabilizować naszą pozycję nas na scenie tego gatunku muzycznego. Jakie są twoje ulubione albumy z dyskografii zespołu?

Foto: Mark Maryanovich

błąd, to też jest pewien element tej ekscytacji. Wszystko się może zdarzyć, ale wychodzimy na deski z założeniem, że chcemy dać z siebie wszystko. Studio i scena to dwa zupełnie różne światy. W studiu się nie spieszysz, a na scenie świętujesz muzykę z tysiącami ludzi. To jest niesamowity widok, gdy ludzie z nami śpiewają, machają głowami i się uśmiechają.

cze nie skończyliśmy i wciąż będziemy tworzyć nowe materiały. Igor Waniurski Tłumacznie: Szymon Paczkowski

Gracie mnóstwo koncertów, co robisz aby utrzymać się w dobrej kondycji? Masz rację, to jest trudne grać cały czas przez około trzy godziny, często kilka razy pod rząd, przez kolejne dni. Ciągłe podróżowanie jest wyczerpujące. Tak więc jest to bardzo

DREAM THEATER

25


Utrzymujemy zażyłość z Polakami Zastałem gitarzystę i jedynego aktywnego założyciela Artillery, Michaela Stützera, we własnym domu. Nad drzwiami wejściowymi do pokoju miał wystrugany w drewnianej tabliczce napis "LIFE", a poniżej wisiał niewielki obraz przedstawiający okładkę Metalliki "...And Justice For All". Jego twarz porastała gęsta, siwa broda thrashowego weterana. Zdecydowanie, szybko i konkretnie opowiadał o najnowszym albumie studyjnym Artillery "X", związkach zespołu z Polską, przykrym i przedwczesnym odejściu własnego brata, zastąpieniu jego miejsca przez nowego gitarzystę, znajomości z Metalliką. Wyraził też osobisty pogląd o metalowym braterstwie, a nawet dał się ponieść wyobraźni, jakby to było, gdyby Królowa Danii zaoferowała mu namalowanie okładki. HMP: Szczere kondolencje z powodu śmierci Twojego brata, Mortena Stützera. To przykre, że odszedł zbyt wcześnie. Jak go wspominasz? Michael Stützer: Dziękuję. Morten był nie tylko moim bratem, ale też zaufanym przyjacielem. Zawsze intensywnie współpracowaliśmy. Słuchaliśmy razem muzyki, tworzyliśmy własne utwory, doskonaliliśmy melodie i harmonie gitarowe. Zagrał na poprzednich dziewięciu albumach Artillery. Miał jedyną w swoim rodzaju wrażliwość muzyczną oraz niezwykłą zdolność komponowania. Bardzo się przykładał. Wyróżniał się świetnym poczu-

chwil wierzył w thrash metal i był zdeterminowany, żeby Artillery działało. Już od 2017 roku nie był w stanie z nami koncertować, ale wielokrotnie powtarzał, że musimy kontynuować. Gitarzysta Kraen Meier wspomagał was na scenie od tamtego okresu. Teraz dołączył jako stały członek waszego zespołu... ...Tak. Przyjaźniliśmy się z Kraenem od dłuższego czasu. Już wiele lat wcześniej poznałem jego zdolność gry na gitarze. Nie ulegało wątpliwości, że to on jest właściwą osobą do współpracy. Był wielkim fanem Artillery,

Foto: John Mortensson

ciem humoru. Można było na niego liczyć nigdy nas nie zawiódł i pomagał, kiedy sytuacja tego wymagała. Pierwszy dzień w studiu okazał się dla mnie bardzo ciężki, ponieważ nigdy dotąd nie nagrywałem bez niego. Wiedziałem jednak, że musimy kontynuować. Jestem przekonany, że byłby zadowolony, gdyby mógł dzisiaj wysłuchać albumu "X". Czy pamiętasz, jak powiedział: "musicie kontynuować Artillery, gdy mnie już nie będzie"? Tak. Usłyszałem to od niego kilkanaście dni przed jego śmiercią (zmarł 2 października 2019r. - przyp. red.). Prawdopodobnie przeczuwał, że wkrótce odejdzie. Do ostatnich

26

ARTILLERY

wspierał nas, pomagał. Doskonale do nas pasował. Teraz angażuje się i wnosi wiele dobrego. Czy dostrzegasz jego progres od momentu, gdy dołączył do was podczas koncertów? Zazwyczaj jest tak, że gitarzyści starają się grać coraz to lepiej i lepiej. Nie inaczej w przypadku Kraena. Dobrze się stało, że występował z nami na żywo najpierw jako nieoficjalny gitarzysta Artillery, ponieważ dzięki temu dostał czas, aby perfekcyjnie się do nas wpasować, zanim weszliśmy do studia. Jeszcze zanim ukazał się album "X", wydaliście singiel "The Last Journey", czyli poże-

gnalny tribute, aby uczcić pamięć Twojego brata. Wydaje mi się, że zaśpiewała tam więcej niż jedna osoba. Czy chodziło o to, żeby utrwalić głos każdego z was? Pomysł polegał na tym, żeby "zadzwonić" do niego, tam na drugą stronę. Zaprosiłem poprzednich wokalistów (Sorena Adamsena, Flemminga Rönsdorfa), żeby wykonali jeden utwór ku jego czci. Zgodzili się. Flemming nie śpiewał od kilkunastu lat, ale w tym przypadku zrobił wyjątek. Dobrze zgraliśmy się w czasie. Daliśmy z siebie wszystko i efekt wyszedł odpowiedni. Na tym samym singlu pojawił się też cover Metalliki "Trapped Under Ice". Dlaczego akurat ten? To była jedna z ulubionych piosenek Mortena. Nagrywaliśmy dokładnie w tym samym studiu, w którym zaprzyjaźniona z nami Metallica robiła "Ride The Lightning" (Sweet Silence Studios, Kopenhaga - przyp. red.). A zatem to nieprzypadkowy wybór na dedykację dla brata. Czy znaliście się z Metalliką osobiście? Tak, ponieważ korzystaliśmy z tej samej sali prób, w której oni szlifowali "Ride The Lightning" i "Master Of Puppets". Zaglądali czasami, aby nas posłuchać. Można powiedzieć, że Lars Ulrich pochodził z tego samego miejsca i czasu, co my. Razem imprezowaliśmy i razem chłonęliśmy metal. Na albumie "X" odeszliście od wspominania przeszłości i poruszyliście wiele innych wątków. Chyba nie byłoby przesadą stwierdzenie, że jest to społecznie zaangażowany album? Yeah, zgadza się. Michael Bastholm Dahl (wokalista) napisał większość liryków. Faktycznie zawarł swoje przemyślenia na rozmaite tematy. Tekst do "Devils Symphony" napisał jeszcze w swoim poprzednim zespole, ale wtedy nie został wykorzystany. Manifestuje tam swoje poglądy religijne, nie obawia się zagadnienia satanizmu czy też fanatyzmu. Wielu autorów unika takich spraw, ponieważ zbyt łatwo odbiorca może czuć się zgorszony. Każda religia wiąże się z manipulowaniem wyznawcami. "In Thrash We Trust" jest specjalnie dla fanów, którzy od lat wiernie śledzą Artillery. "Turn Up The Rage" przestrzega, żeby nie ranić niewinnych ludzi nawet w sytuacji, gdy gniewamy się z uzasadnionego powodu. "Silver Cross" zostało zainspirowane Tommy'm Iommim, który zwykł nosić srebrny krzyż. "In Your Mind" zwraca uwagę, że czasami trudno wyrazić słowami to, co tkwi w naszych umysłach. "Varg I Veum" nawiązuje do języka staro-norweskiego; tytuł oznacza przestępcę, który dopuścił się zbrodni w miejscu uchodzącym za spokojne czy wręcz święte. To trochę przewrotne, niczym statek porzucony w zatoce. "Beggars In Black Suites" wskazuje na wilków w owczych skórach, którzy udają wzorce do naśladowania i wieszczą zbieranie funduszy na szczytne cele, a w rzeczywistości przywłaszczają sobie cudze pieniądze. Niestety zdarza się to nagminnie na całym świecie. Nieraz zdarza się, że metalowe zespoły sporo narzekają, ale czy w waszym przypad ku (mieszkańców stołecznego okręgu Danii) nie jest tak, że macie pozytywnych przywódców społecznych? Królowa Małgorzata II jest powszechnie szanowana, lubiana i cenio-


na za szczerość, ekstrawagancję oraz za tal ent artystyczny. Malowała obrazy, m.in. do "Władcy Pierścieni". Co byś powiedział, gdyby znienacka do Ciebie zadzwoniła, ze swojego Pałacu Amalienborg, z propozycją okładki następnego albumu Artillery? (śmieje się) To byłoby dziwne! Ona ma otwarty umysł, więc gdyby naprawdę chciała namalować dla nas okładkę, to czemu by nie? Nie widzę powodu, dlaczego mielibyśmy takiej grafiki nie użyć. Myślę jednak, że nigdy do tego nie dojdzie, więc możemy tylko przypuszczać. Dania tworzy społeczeństwo o wyjątkowo otwartym umyśle. Ludzie dobrze się wzajemnie traktują. Cieszymy się znakomitą infrastrukturą. Nie mogę narzekać. Gdyby Królowa Małgorzata II miała dla nas okładkę, hm, na pewno poważnie bym do tego podszedł (Michael szczerze i serdecznie uśmiecha się od ucha do ucha - przyp. red.). Gdy Rob Halford złożył kiedyś oficjalną wizytę Angielskiej Królowej Elżbiecie II, zapytała go: "a dlaczego Twoja muzyka jest taka głośna?". Jak byś odpowiedział? (wesoły śmiech) Cóż, taka już jest. Coraz więcej osób w Danii akceptuje metal, ponieważ przekonują się, że metalowcy są porządnymi ludźmi na poziomie, a nie jakimiś wariatami siejącymi pożogę. Słuchamy i tworzymy dobrą muzykę, potrafimy cieszyć się życiem. Fakt, że ktoś czasem lubi zbyt dużo wypić, ale na ogół pozostajemy pozytywnie konsekwentni przez wiele lat. Nie widziałem nigdy żadnej bijatyki wśród naszej publiczności, a występowałem w rozmaitych miejscach. Fani przychodzą na koncert, żeby posłuchać zespołów. Są zazwyczaj zjednoczeni, trzymają ze sobą sztamę. Za najważniejszą wartość uważają muzykę. Nawet, jeśli liryki kryją w sobie coś negatywnego, i tak stajemy się lepszymi ludźmi poprzez metal. Trudne sprawy można wyrażać konstruktywnie i starać się proponować zmianę na lepsze. Jest taki park "Superkilen" w najbardziej międzynarodowej dzielnicy Kopenhagi, Norrebro. Wyróżnia go idea promowania jedności wśród mieszkańców, niezależnie od ich kraju pochodzenia. Symbolicznie zainstalowano w nim po jednym przedmiocie z każdego zagranicznego miejsca na ziemi. Gdyby hipotety cznie taki sam park miał powstać w Polsce,

Foto: John Mortensson

co zaproponowałbyś jako symbol Danii? (zastanawia się) Wiele takich rzeczy można by zaproponować. Myślę, że musiałoby to w jakiś sposób przedstawiać unikalną dynamikę życia duńskiego społeczeństwa. Ale tak naprawdę, zamiast tworzyć parki rozrywki, powinno się więcej myśleć o wydobywaniu świata z nędzy i z ubóstwa. Bardziej użyteczne byłoby zaoferowanie jedzenia lub pomocy medycznej, niż ozdób. Czy dobrze rozumiem, że w Twojej opinii pomoc najuboższym jest ważniejsza niż przeznaczanie środków publicznych na zabytki, czy też na misje kosmiczne na księżyc? (śmiech) Wydaje mi się, że poszukiwanie pozaziemskich miejsc do życia ma sens. Nie należy zapominać o pomaganiu innym ludziom w trudach życia doczesnego, ale eksploracja kosmosu też jest konieczna. Warto szukać złotego środka, starać się zachować równowagę. Ogólnie dostrzegam, że sytuacja ulega poprawie w wielu dziedzinach życia w porównaniu do tego, co działo się dekady temu. Orientujemy się, co dzieje się w Polsce, ponieważ mieliśmy dawniej polską wytwórnię (Metal Mind Productions - przyp. red.), koncertowaliśmy w Polsce i utrzymujemy zażyłość z wieloma Polakami. Potrzebujemy pomagać biednym Polakom, żeby mogli się rozwijać. To teraz moja kolej na szczerość - przyznaję, że z nazwą Artillery spotkałem się po raz

pierwszy w okresie, gdy śpiewał u was Soren Adamsen. Zawsze chciałem zadać Ci to pytanie: co myślisz o tamtych czasach? A, bardzo dobrze wspominam. Naszym labelem było polske Metal Mind Productions. Podczas katowickiej Metalmanii 2008 zarejestrowaliśmy DVD "One Foot in the Grave, the Other One in the Trash". Na tej samej imprezie występowały jedne z naszych ulubionych kapel, czyli Megadeth i Overkill. Poznaliśmy wtedy wielu dobrych przyjaciół. Polacy są naprawdę cool. Organizują fajne imprezy w dużych obiektach. Publiczność doskonale się bawi. Mam jak najlepsze zdanie o Polsce. Chciałbym, żebyśmy tam powrócili z koncertami, tak szybko jak to możliwe. Jesteście mile widziani. Uwielbiam zarówno Artillery, Megadeth, jak i Overkill, ponieważ każdy z tych zespołów gra thrash, jed nocześnie oferując mnóstwo zapamiętywalnych melodii. Dla Artillery istotne jest właśnie to, żeby łączyć zawrotne thrashowe tempa z chwytliwością. Nasze utwory obfitują więc w wpadające w ucho riffy i refreny. Nie brakuje kapel, które zachwycają jedynie szybkością i pozostają niszowe. To w porządku, ale my podejmujemy świadome dążenia do uatrakcyjnienia utworów dla szerokiej metalowej publiczności. Zależy nam również na czystych wokalach oraz na fajnej oprawie graficznej naszych wydawnictw. Wydajemy takie albumy, których sami chcielibyśmy słuchać, gdybyśmy to my byli fanami Artillery. Jest to też spójne z muzyką (innych zespołów), jaką otaczamy się na co dzień. Czy wasz obecny wokalista Michael Bastholm Dahl oraz nowy gitarzysta Kraen Meier jeszcze bardziej wzmacniają tą tendencję? Tak. Ich pomysły wpisują się we wspomnianą konwencję. Chętnie je wykorzystujemy. Niemniej, nasi poprzedni wokaliści również śpiewali melodyjnie. Na żadnym albumie nie brzmieliśmy jak np. Kreator, Sodom lub Cannibal Corpse. Czy zamierzacie opublikować nowe DVD, skoro macie całkiem nowy skład? Tak. W przyszłym roku obchodzimy 40-lecie Artillery. Niewykluczone, że z tej okazji ukaże się nowe DVD. Z pewnością będziemy to hucznie celebrować. Sam O'Black

Foto: John Mortensson

ARTILLERY

27


śmy naładowani adrenaliną.

Stworzyłem NWOTHM Z Olofem Wikstrandem, niezmiernie dumnym twórcą NWOTHM, o tym jak dobił do heavy metalowego sufitu, o byciu centralnym punktem zainteresowania w Ameryce Łacińskiej, łysej czaszce Roba Halforda, budowaniu czegoś fenomenalnego od zera, kompromisie w procesie twórczym oraz o eksplozji endorfin radości towarzyszących zarówno ostatnim, jak i następnym występom Enforcer. HMP: Bardzo się cieszę, że możemy porozmawiać, ponieważ Twój Enforcer to pierwszorzędny reprezentant Nowej Fali Tradycyjnego Heavy Metalu (NWOTHM). Co myślisz, gdy ludzie tak mówią o Enforcer? Olof Wikstrand: Mam mieszane uczucia. Z jednej strony, to zaszczyt przynależeć do NW OTHM, ponieważ jest to ruch w muzyce metalowej, który Enforcer stworzył, robiąc po prostu to co robimy. To wspaniale, że zainspirowaliśmy mnóstwo ludzi, aby znów grali porządny heavy metal. Kiedy zaczynaliśmy w 2004/2005 roku, byliśmy praktycznie je-dynym nowym, tradycyjnie heavy metalowym zespołem. Zdecydowana większość innych przedstawicieli NWOTHM poszła naszym śladem. Czuję się z tego niezmiernie dumny. Z drugiej jednak strony, nie widzę Enforcer w jednym szeregu z tymi grupami. Oni inspirowali się nami, a my inspirowaliśmy się czymś kompletnie innym. W tym kontekście, nie czuję się członkiem sceny NWOTHM. Prędzej można by nas zakwalifikować do heavy metalu i postawić obok takich nazw jak Mercyful Fate, W.A.S.P., Iron Maiden, Saxon. Enforcer jest na tym poziomie, a nie na poziomie NWOTHM. Podsumowując, jestem dumny, że stworzyliśmy NWOTHM, ale Enforcer jest znacznie większe niż NWOTHM. Czy oznacza to, że Enforcer pozwolił Ci na realizację Twoich marzeń? Oczywiście, wiele moich marzeń spełniło się dzięki Enforcer. Patrząc jednak z dzisiejszej perspektywy, nasz sukces nie jest tak duży, jak mógłby być. Włożyliśmy mnóstwo czasu, aby stworzyć znakomitej jakości muzykę. Nie wszystko zależy jednak od nas i niezależnie od tego, jak bardzo staralibyśmy się, przemysł muzyczny i tak jest podatny na trendy. Z ca-

28

ENFORCER

łym przekonaniem oświadczam, że heavy metal jest kompletnie wymarły w 2020/2021. Daliśmy z siebie wszystko, aby stać się jeszcze większym zespołem, ale niestety już dawno okazało się, że dobiliśmy do heavy metalowego sufitu. Czy z graniem w Enforcer wiążą się jakieś korzyści, jakich nie spodziewałeś się przed założeniem tego zespołu? (zastanawia się) Mocno rozwinęliśmy się intelektualnie w ramach podróżowania oraz obserwowania rozmaitych kultur, z perspektywy niedostępnej dla turystów. Gdziekolwiek występujemy, natychmiast stajemy się częścią i centralnym punktem lokalnych metalowych społeczności. To wręcz fascynujące. Z całą pewnością czyni nas to lepszymi ludźmi, niż byliśmy poprzednio. "Live By Fire II" to wasz najnowszy album, zawierający zapis z koncertu ze stolicy Meksyku (w hali Circolo Volador), jaki zagraliś cie 30 sierpnia 2019r. Zauważyłem, że uwiel biasz nawiązywać bezpośredni kontakt z fanami, dlatego podziel się proszę, jak czu jesz się zazwyczaj przed oraz po występie? Kiedy granie na żywo staje się rutyną i czujesz się pewnie na scenie, występowanie jest niesamowitym przeżyciem. To tak, jakbym wkraczał w totalnie inny świat, przepełniony adrenaliną, ekscytacją, endorfinami oraz wszystkim, co jest z tym związane. Nawiązywanie kontaktu pomiędzy publicznością a artystą jest magicznym uczuciem nie do opisania. Nie stresuje mnie to, ponieważ przywykłem do tego już dawno, ale wciąż wiąże się to z presją. Trzeba podołać, sprostać oczekiwaniom i utrzymywać wysoki standard. Natomiast po zakończeniu występu też jest świetnie. Jeste-

Dlaczego uważasz stolicę Meksyku za światową stolicę heavy metalu (Olof tak powiedział w zapowiedzi jednego z utworów na "Live By Fire II" - przyp.red.)? Z drugiej strony, dlaczego nazwałeś kiedyś Szwecję kra jem mniej zainteresowanym heavy metalem? Bo tak jest. Myślę, że Skandynawia słabo reaguje na heavy metal. Nie można porównać pasji i entuzjazmu okazywanej nam przez tutejszych fanów do tego, jak odbiera nas większa część Ameryki Łacińskiej. Nie mam pojęcia, dlaczego. Odnoszę wrażenie, że kiedy gram w Skandynawii (np. w Sztokholmie), wokół jest tak wiele wzajemnie konkurujących ze sobą zespołów. Każdy chce być lepszy od drugiego, a to zabija entuzjazm wobec twórczości innych. Natomiast w Ameryce Łacińskiej wyczuwam eksplozję radości ze strony publiczności. Tam naprawdę kochają heavy metal. Kolejna kwestia to znacznie większa liczba fanów w stolicy Meksyku w stosunku do liczby fanów w Europie. Czujemy się tam wręcz ekstremalnie gorąco widziani. Najbardziej zwariowana rzecz, jaką fani zro bili, aby wam zaimponować? Wiele różnych rzeczy, np. olbrzymie tatuaże nawiązujące do Enforcer. Jakie jest Twoje zdanie o tym, że dawniej długie włosy były kojarzone z heavy metalowym image'm, ale teraz najwspanialsze heavy metalowe ikony nie zawsze je noszą, np. Rob Halford, Bruce Dickinson, Sean Peck? Myślę, że długie włosy nie są atrybutem heavy metalu. Nie nosiłbym długich włosów tylko dlatego, że to pasuje do heavy metalu. Po prostu wyglądają one lepiej zarówno u kobiet, jak i u mężczyzn. Rob Halford, Bruce Dickinson, Sean Peck (nie wiem, kto to) prawdopodobnie ścięli je ze względu na wiek, a nie dlatego że zmieniła się subkultura. W swoich najlepszych czasach nosili jednak długie włosy. Cóż, to nie jest warunek konieczny, aby przynależeć do sceny. (Sean Peck jest wokalistą Cage, Death Dealer oraz The Three Tremors, a słuchając Judas Priest "Firepower" wcale nie jestem przekonany, czy Rob Halford ma już swoje najlepsze lata za sobą - przyp. red.). Czy lubisz podróżować po świecie? Jako podróżnik, jesteś bardziej nastawiony na naturę czy na miejskie krajobrazy? Jedną z najwspanialszych zalet wiążących się z byciem muzykiem jest możliwość intensywnego podróżowania dookoła świata. Super jest widzieć, jak nasza muzyka dociera do najodleglejszych zakątków świata i jak buduje się wokół niej cała scena metalowa. Jesteśmy rozpoznawani w każdym kraju, do którego się udajemy. Kiedy po raz pierwszy polecieliśmy do Stanów Zjednoczonych, nie było tam praktycznie żadnej młodej sceny heavy, a teraz po wydaniu przez nas albumów, mamy tam mnóstwo kapel heavy metalowych. Niesamowita liczba osób przychodzi, aby nas zobaczyć. Widzimy efekty naszej pracy. Zbudowaliśmy coś niezwykłego, zaczynając od zera. Nie ukrywam przy tym, że korzystam z okazji, żeby podziwiać świat. Widziałem większość dużych miast, często po dwa-trzy-dziesięć razy. Bardziej kręci mnie wyjście nad Ocean, pływanie, surfowanie, ale także gra w tenisa. Ogólnie natura jest dla mnie bardziej cool.


Czy mógłbyś wskazać konkretne kraje, za którymi najbardziej tęsknisz? (zastanawia się) Osobiście, byłaby to Ameryka Łacińska oraz Południowa Europa. Aczkolwiek tuż przed Bożym Narodzeniem 2020 spędziłem dwa miesiące w Meksyku, co było związane z moimi sprawami zawodowymi. Jak się czujesz, gdy oglądasz "Live By Fire I", "Live By Fire II" lub "Keep it True XIV" z waszym udziałem? Nie widziałem tego ostatniego (zawierał jedynie trzy utwory: "On The Loose", "Katana", "Take Me To Hell" - przyp. red.). O ile pamiętam, Enforcer wystąpiło dwukrotnie na Keep It True, nie pamiętam z którego roku pochodzi ten materiał (DVD z 2012 roku, ale sam koncert odbył się w 2011 - przyp. red.). W każdym razie, ciągle się rozwijamy i stajemy się coraz lepsi. Ta ostatnia koncertówka dobrze ukazuje, czym jest obecnie Enforcer. Ostatnio na waszym fejsbukowskim fanpage'u pojawił się wątek ewentualnego zastąpienia utworu "Katana" przez "Roll The Dice" w waszej setliście. Czujemy miks miłości z nienawiścią wobec "Katana". To zdecydowanie nie jest najlepszy numer w naszym repertuarze, ale z jakiegoś powodu fani właśnie go chcą słuchać. Zawsze staramy się dobierać setlistę z myślą o publiczności i wobec tego "Katana" jest stałym punktem programu. Ja osobiście wolę "Roll The Dice" miliard razy bardziej, ale nie jestem pewien, czy wypadłoby to lepiej w kontekście naszego show. Ludzie wołają o "Katanę". Czy koncert 15 grudnia 2019 w Berlinie był jak dotąd waszym ostatnim? A nie myślałeś o tym, żeby zrobić gig w Szwecji, skoro restrykcje są u was jedynie zaleceniami, a nie prawnym wymogiem? Był to nasz ostatni występ, a później nie próbowaliśmy zorganizować nic w Szwecji. Moim zdaniem mijałoby się to z celem, bo i tak niewiele osób by przyszło. Członkowie Enforcer mieszkają w pewnej odległości od siebie, więc musielibyśmy się dograć logistycznie, a zgromadzilibyśmy może 50-osobową publiczność.

Nie. Prawdopodobnie całych albumów nie, ale możliwe, że napiszemy np. jeden utwór tylko po hiszpańsku. Było nam przyjemnie przygotować hiszpańskojęzyczną wersję "Zenith". To z naszej strony tribute dla latynoskich fanów, forma podziękowania za ich wsparcie. Efekt nie był jednak tak spektakularny, jak się spodziewaliśmy. Nie widzę potrzeby, aby to kontynuować. Będę śpiewać po angielsku. Wasz ostatni album "Zenith" wkroczył śmiało na obszary muzyczne, które pojawiły się w mniejszej ilości już na "From Beyond" (mam tu na myśli zwłaszcza atmosferyczny utwór "Mask of Red Death"). Czy wasz następny album studyjny będzie kontynuować ten kierunek? A może powinniśmy spodziewać się niespodziewanego? Potrzebujemy udać się środkową drogą pomiędzy mroczną atmosferą a naszą dotychczasową twórczością, za którą najbardziej cenią nas fani. Oczywiście nasza przyszłość jest kompletnie uzależniona od liczby sprzedanych płyt oraz streamów. Jeżeli nie damy ludziom tego, czego oczekują, będzie nam bardzo ciężko przetrwać. A zatem, nasz następny album będzie kompromisem pomiędzy próbą usatysfakcjonowania fanów oraz siebie samych. Nie możemy się doczekać, kiedy zobaczymy Enforcer w Polsce. Ja pierdolę (Olof wymówił to ze szwedzkim akcentem, ale jak najbardziej prawidłowo). Na pewno zagramy wkrótce w maju 2022r. w Warszawie. Nie mogę się doczekać. Sprawdźcie to. Będzie miazga. Trzymajcie się. Sam O'Black

Niedawno ukazała się hiszpańskojęzyczna wersja albumu Enforcer "Zenith". Czy zamierzacie robić więcej takich wersji w przyszłości?

ENFORCER

29


Uczciwie podążaj za głosem serca, a wygrasz życie Fani true heavy metalu czekali na ten album ponad 25 lat. Feanor "Power Of The Chosen One" to bowiem sequel Manowar "The Triumph Of Steel", przynajmniej z trzech powodów: na obu albumach zagrał ten sam gitarzysta, znaczna część właśnie wychodzących na światło dzienne pomysłów zostałaby wykorzystana na kolejnej płycie Manowar, gdyby David "The Shred Demon" Shankle nie opóścił ich nieoczekiwanie w 1994 roku, oraz Joey DeMaio aprobuje dążenia Feanor. Gustavo Acosta jest nie tylko multiinstrumentalistą i założycielem istniejącego od 1996 roku Feanor, ale też szczerym miłośnikiem twórczości Królów Metalu oraz ich osobistym przyjacielem, a ponadto mocno osadzonym w kulturze i sztuce, inteligentnym rozmówcą. Kiedy zadzwoniłem do niego do Buenos Aires, był w świetnym humorze, z uwagi na opublikowany w tym samym dniu teledysk do utworu "Rise Of The Dragon" z nadchodzącego "Power Of The Chosen One". Nie szczędził nam opowieści związanych z epickim metalem. HMP: Cześć Gus. Rozmawiamy w dniu, w którym fani mogą po raz pierwszy usłyszeć pierwszy utwór z nadchodzącej płyty Feanor "Power Of The Chosen One". Gustavo Acosta: Yeah! Jestem zaskoczony pierwszymi reakcjami słuchaczy, ponieważ wszyscy są nim zachwyceni. To niesamowite uczucie, widzieć te wszystkie pozytywne komentarze, opinie publiczności. Bardzo pozytywna energia! Wiem, że wielu ludzi czeka na naszą muzykę z niecierpliwością, oraz że chło-

cych na czarnym tle. Powiedz proszę, jak doszło do realizacji tego video? Zgadza się. Pracuję zawodowo jako inżynier elektroniki i mam w zwyczaju planować wszystko szczegółowo ze znacznym wyprzedzeniem. To video zostało nakręcone już trzy lata temu. Robiliśmy wówczas trasę koncertową po Argentynie i innych krajach Ameryki Południowej (to była nasza druga trasa w obecnym składzie) i powiedziałem kolegom, że w przyszłości nie będzie łatwo zebrać wszystkich

Foto: Sebastian Japas

ną wszystkie informacje związane z Feanor. "Rise Of The Dragon" jest utworem otwierającym album, a zarazem pierwszym oświadczeniem z Davidem Shankle jako regularnym gitarzystą, że "The Triumph Of Steel" doczekał się kontynuacji. Nie mógłbym być bardziej szczęśliwy w tym momencie. Owemu utworowi towarzyszy proste, ale czadowe video. Oprócz czarodziejki ukazanej w intro, widzimy muzyków Feanor grają-

30

FEANOR

w jednym miejscu. Nasz wokalista jest z Niemiec, gitarzysta z USA, pozostali z Argentyny. Nie mieszkamy po sąsiedzku, żeby móc spontanicznie zgadać się na robienie video w tym samym miejscu i czasie. Wobec tego zwróciłem się do pozostałych muzyków Feanor tuż przed rozpoczęciem koncertów, żebyśmy wykorzystali okazję, że skoro jesteśmy już wszyscy w Ameryce Południowej, to zróbmy video, sesję zdjęciową i wszystko to, czego normalnie nie możemy zrobić ze względu na odległość. A

zatem, rozpoczęliśmy wtedy komponowanie albumu i "Rise Of The Dragon" okazało się być pierwszym ukończonym utworem. Rozmawiałem przy tym z Davidem o jego obecnej sytuacji, o jego dawnej roli w Manowar, o okresie po opuszczeniu przez niego Manowar itp. Wyszło na to, że nasza współpraca stanowi dla niego początek całkowicie nowego rozdziału. Idąc tym tropem, zdecydowaliśmy się na nadanie pierwszej kompozycji tytułu "Rise Of The Dragon". David jest tutaj reprezentowany przez smoka, który podnosi głowę na powrót. W tym samym czasie zrobiliśmy sesję fotograficzną oraz sesję na potrzeby video. Czarodziejka została dodana znacznie później. Przyznam, że czuję wielki respekt wobec "Power Of The Chosen One" ze względu na jego mocno akcentowany, true metalowy charakter. Podejrzewam, że oczekiwanie na premierę 21 kwietnia 2021 musi być dla Ciebie ekscytujące. Pozostało jeszcze półtorej miesiąca, a ja miałem już przyjemność wysłuchania całości. Znakomita płyta, gratuluję. Wygląda na to, że postawiliście sobie poprzeczkę kompozycyjno-wykonawczą bardzo wysoko, i że dołożyliście wszelkich starań, żeby ziścić swoje ambicje. Jak to było? Dziękuję. Faktycznie tak było. Jestem perfekcjonistą, ciężko mi być zadowolonym ze swojej pracy, i jak już coś robię, to napierdalam. Potrzebuję solidnej treści, zanim nadam jej muzyczną formę i stworzę teksty utworów. Czytam książki, poezję, prozę kryminalną; staram się uczyć języków i absorbuję rozmaitą muzykę. Moja córka gra na fortepianie w konserwatorium muzycznym, mój syn gra na flecie również w konserwatorium, więc cały czas mamy kontakt z muzyką w domu. Nie tylko z metalem, ale też z muzyką klasyczną i wieloma innymi stylami. Z mojej perspektywy, skoro absorbuję tak wiele różnorodnej sztuki, to kiedy już komponuję własną muzykę, mam okazję do wykazania się szerokim spektrum kreatywnych pomysłów i efektywnego zaprezentowania znakomitej treści. W przeciwnym razie, gdybym słuchał tylko jednego czy dwóch zespołów, i niewiele czytał, to tworzenie byłoby znacznie trudniejsze. Gdybym spróbował opowiedzieć historię przy pomocy trzystu słów, to efekt byłby równie nieciekawy, jakbym miał dostępnych sześćset słów, wiesz o co chodzi. A więc, tak, zawsze staram się stawiać samemu sobie wysokie wymagania odnośnie umiejętności gry na instrumentach, poziomu kompozycji oraz jakości wykonania. Mam nadzieję, że w efekcie wiele osób polubi nasze utwory i doceni nasze starania. Kto wprowadził Ciebie w świat muzyczny? Czy Twoi rodzice, kiedy byłeś jeszcze dzieckiem? Mam korzenie niemieckie oraz rosyjskie ze strony Matki, natomiast ze strony Ojca - hiszpańskie i lokalne indiańskie. Yeah, interesujące połączenie. Odkąd pamiętam, moja Matka słuchała w domu muzyki klasycznej, natomiast cała rodzina ze strony Ojca była związana z lokalną muzyką folkową. To są oczywiście kompletnie różne style, ale grunt, że dorastałem w bardzo muzykalnym środowisku. Jedna z pierwszych spraw, które zauważą fani podczas kontaktu z "Power Of The Chosen One", jest udział Waszego drugiego gitarzysty, Davida Schankle (odpowiedzial -


ny za gitary na albumie Manowar "The Triumph Of Steel", 1992r. - przyp. red). Czy znaliście się, zanim dołączył on do Feanor w 2018r.? Nagrywaliśmy poprzedni album Feanor "We Are Heavy Metal" w składzie: Frank Gilchriest (perkusista znany z Riot/Riot V i Virgin Steele), na sześciu utworach zagrał Ross The Boss (w latach 80. gitarzysta Manowar, następnie stworzył solowy zespół oraz grał w Death Dealer, żeby wymienić zaledwie kilka najznakomitszych - przyp. red), a na dwóch David Schankle. Oznacza to, że miałem Davida jako gościa na płycie już w 2016r. Ponadto, ex-wokalista Black Sabbath, Tony Martin, zaśpiewał w jednym utworze na "We Are Heavy Metal". W ogóle z Tony Martinem była ciekawa sprawa. Chciałem zaprosić go na południowo-amerykańską trasę z Feanor, podczas której gralibyśmy wszystkie najlepsze utwory z jego ery w Black Sabbath. Byliśmy już bardzo, bardzo blisko realizacji tego planu, ale ostatecznie nie udało się, coś mu wypadło. Bardzo zależało mi na współpracy z Tony Martinem i czułem się sfrustrowany, gdy nie doszło to do skutku. Popatrzyłem wówczas na swoją kolekcję płyt CD i pomyślałem, że skoro Ross nie jest dostępny, bo gra teraz w Europie, to zadzwonię do Davida. Powiedziałem mu: "Hey David, co powiedziałbyś na wspólną trasę po Ameryce Południowej? Moglibyśmy pograć trochę Manowar, trochę Feanor". Tak to się zaczęło. Przyleciał i zrobiliśmy wiele koncertów w wielu miejscach. To doświadczenie było dla nas na tyle pozytywne, że chcieliśmy kontynuować. "Hey, nie możemy teraz zakończyć, było na tyle dobrze, że musimy grać razem częściej!" Efektem trasy był zatem pomysł nagrania płyty, która została ostatecznie zatytułowana "Power Of The Chosen One". Od razu zabraliśmy się do wspólnego komponowania autorskiego materiału. Myślę, że David może o tym nie wiedzieć, ale całe "zamieszanie" wynikło z rezygnacji Tonny'ego Martina (śmiech). Wspomniałeś, że David Schankle był gościem na dwóch utworach z "We Are Heavy Metal", a w jakim stopniu wpłynął on na charakter całego "Power Of The Chosen One"? W wielkim. David przyznał mi, że jego odejście z Manowar było dla niego nieoczekiwane. Miał już mnóstwo pomysłów na następcę "The Triumph Of Steel". Naturalnie, nosiły one atrybuty stylu Manowar. Zaproponowałem mu, abyśmy wykorzystali je w Feanor, z tym, że kiedy o tym rozmawialiśmy, Feanor miał już ukończone pięć lub sześć własnych numerów. W każdym razie, David wpłynął w wielkim stylu na zawartość i ostateczny kształt "Power Of The Chosen One". Jego true metalowe podejście jest spójne ze stylem Feanor, więc połączenie sił wypadło wybornie. Efekt jest więcej niż zadowalający. Muszę przyznać, że David jest osobą niezwykle kreatywną, jest wspaniałym muzykiem i bardzo mocno wzmocnił nasz skład. Możemy nazwać "Power Of The Chosen One" sequel'em "The Triumph Of Steel"... ...Zdecydowanie tak, bo David chciał wykorzystać te pomysły na następcy "The Triumph Of Steel", i utrata tej możliwości była w tamtych czasach dla niego nieoczekiwana. Przez te wszystkie lata, nie nadarzyła się odpowiednia okazja, żeby cokolwiek zrobić z

owymi pomysłami, a Manowar nigdy ich nie wykorzystało. "Rise Of The Dragon" jest np. bezpośrednią kontynuacją "Ride The Dragon". Jeśli posłuchasz ich jeden po drugim, zauważysz, że w wielu aspektach są one podobne do siebie. Nie tylko dlatego, że zostały skomponowane przez tą samą osobę, ale też dlatego, że to miał być z założenia sequel już w czasach Davida w Manowar. Analogicznie, mamy bardzo długi i złożony hymn Manowar "Achilles, Agony And Ecstasy". Powiedziałem Davidowi, że chcę zrobić jego kontynuację, ale bez żadnego gitarowego/basowego/ perkusyjnego sola. Chciałem mieć coś takiego, że założysz sobie słuchawki na uszy, zamkniesz oczy i przeniesiesz się w wyobraźni w całkowicie inne miejsca, na tle majestatycznego krajobrazu muzycznego, z odpowiednimi efektami oraz z wyszukanym doborem instrumentów. Chciałbym, żeby słuchacz próbował przewidzieć, jak rozwinie się historia, i nagle usłyszał syreny, instrumenty typowe dla mu-

znam osobiście wielu muzyków zaangażowanych w Manowar. Pamiętam, że odkąd pierwszy raz usłyszałem "The Triumph Of Steel", chodziło za mną pytanie, co stanie się w następnej kolejności? Starałem się wyobrazić sobie, jakby to było wejść w ich buty, i co Joey mógłby wymyślić na następnym albumie. David pomógł mi w realizacji tej wizji. Pracowaliśmy tak jak dawniej, w tym sensie, że gitarzysta komponował wspólnie z basistą. Wracając do pytania, odpowiem, że muzycy Manowar czuliby swego rodzaju satysfakcję z "Power Of The Chosen One". Wiem też, że Joey DeMaio doskonale zna Feanor. Nie ulega wątpliwości, że jesteś prawdzi wym fanem Manowar. Spróbujmy teraz zmierzyć się z kolejnym odważnym stwierdzeniem. Mianowicie, czy byłoby fair powiedzieć, że "Power Of The Chosen One" jest co najmniej równie udaną, a może i lepszą płytą, niż wszystkie nowe albumy studyjne

Foto: Gustavo Jaimiez

zyki klasycznej, a następnie dał się zaskoczyć mocarnymi metalowymi fragmentami... Nigdy nie wiesz, co czai się za rogiem. O to mi chodziło. Jak już mówiłem, lubię czytać. Przyłożyłem się do zanalizowania "The Odyssey" i kiedy opowiedziałem o tym Davidowi, od razu w pełni się zaangażował. Jak myślisz, co powiedziałby dziś Eric Adams po wysłuchaniu "Power Of The Chosen One"? Czy zaakceptowałby to jako sequel "The Triumph Of Steel"? Pozwól mi zastanowić się chwilę nad tym pytaniem, bo jest podchwytliwe (śmiech). Nie mam pojęcia, jak on teraz zareagowałby. Mogę zaś odpowiedzieć na to samo pytanie odnośnie Joey'a DeMaio. Wszystko, co robimy w Feanor, wyraża pełnię respektu i zachwytu nad dokonaniami Manowar. Popatrz, mam tutaj pod ręką książkę Manowar, z autografem Joey'a (Gus pokazuje mi swój podpisany egzemplarz "The Blood Of The Kings" vol 1. przyp. red). Jestem ich prawdziwym fanem. Cokolwiek robię w nawiązaniu do Manowar, robię uczciwie. To nie jest tak, że próbuję zrobić coś w stylu Manowar, dlatego że wydaje mi się, że w Niemczech coś tam... Nie, nie, nie, nie. Jestem szczerym przyjacielem Rossa,

nagrane przez Manowar w XXI wieku? (zastanawia się) Nie wiem. W mojej subiektywnej opinii, coś się drastycznie zmieniło w Manowar po "The Triumph Of Steel". Lubię "Warriors Of The World", ale poziom leciał w dół po równi pochyłej, tak w kwestii kompozycji, jak i innych aspektów. Jedną z rzeczy, o których rozmawiałem z Davidem, i którą chciałbym się z Tobą podzielić, jest odczucie zachwytu podczas słuchania "The Triumph Of Steel", że słyszę gitary w prawym uchu, a bas w lewym uchu; zespół brzmi przy tym niebywale zwarcie (Gus wymachuje pięśćmi i imituje metalowy czad - przyp. red). Zapytałem Davida, jak oni tego dokonali? Czy wykorzystali tam jakieś studyjne sztuczki, typu cięcie mikro-fragmentów, specjalna edycja... Nie, nie, nie, nie. David odparł: "to jest prawdziwa muzyka, ludzie grają w tym samym pomieszczeniu widząc się nawzajem, true heavy metal". Wywarło to na mnie ogromne wrażenie. Uwielbiam grać z osobami, których dobrze znam i rozumiem. W obecnych czasach zbyt wielu młodych muzyków komponuje coś w piwnicy, nadużywając komputerów. Są w stanie zrobić niemal wszystko: perkusję, klawisze, gitary i wszystko inne, używając tylko komputery. Brakuje interakcji pomiędzy prawdziwymi muzykami.

FEANOR

31


Coś jest po drodze gubione. Ważnym aspektem "Power Of The Chosen One" jest, że chcieliśmy zrobić to tradycyjnie - spotkać się w jednym miejscu, grać razem w studiu i w salach prób. Wprawdzie dużo robiliśmy też na odległość, wymieniając się plikami oraz opiniami on-line, ale ostatecznie materiał reprezentuje nasze prawdziwe muzyczne osobowości w świeżej odsłonie. Drugim wielkim i legendarnym zespołem, który ma wiele wspólnego z Feanor, jest Wizard. Ich wokalista Sven D'Anna dołączył do Was w 2016r., zaśpiewał już na poprzednim albumie "We Are Heavy Metal", a teraz na "Power Of The Chosen One". Jestem pod wrażenie jego śpiewu, i zastanawiam się, w jaki sposób udaje Wam się owocnie współpracować, skoro on mieszka w Niemczech, a Ty w Argentynie? To zabawna historia. Usłyszałem o Svenie po raz pierwszy w 1998 roku, kiedy ukazała się płyta Wizard "Bound by Metal". Mój argentyński znajomy prowadził magazyn muzyczny. Otrzymał przedpremierowy egzemplarz prasowy tego albumu i zadzwonił do mnie: "Hey, Gus, dostałem fajną muzykę z Europy, przyjdź do mnie do domu i koniecznie posłuchaj tego". Poszedłem, posłuchałem i odleciałem. Mówię o 1998, ok? Więc nie było e-maili. Napisałem ręcznie list, jak to się normalnie robiło i wysłałem go do Svena do Niemiec. "Hey man, uwielbiam Twoją muzykę, jestem pod wrażeniem Twoich umiejętności wokalnych, uważam

owi. "Hey Sven, jesteśmy przyjaciółmi, mam wolną posadę wokalisty, co Ty na to? Come on, chodź śpiewać ze mną!" Podobał mu się ten pomysł i tak zrobiliśmy. Znamy się od dwudziestu lat, więc nie było problemu. Czy Sven mówi po hiszpańsku? Po hiszpańsku nie, trochę po włosku. Możliwe, że czegoś nie zrozumiałem. Sven zaśpiewał na jednym utworze Feanor w okresie hiszpańskojęzycznym... Sven zaśpiewał w 2001 roku po angielsku. Utwór nazywał się "Houses Of Fire". Pewnie można ją gdzieś jeszcze znaleźć. Jest choćby na Bandcamp. Co sądzisz o najnowszej płycie Wizard "Metal in My Head"? Napisałem jeden utwór z tej płyty "Whirewolf" i zagrałem tam na fortepianie. To ballada, więc można powiedzieć, że jestem odpowiedzialny za zmiękczenie tego albumu (śmiech). Zagrałem też intro do otwierającego płytę "I Bring Light Into The Dark". Znam wszystkich członków Wizard osobiście, jesteśmy przyjaciółmi. Kilka razy poleciałem do Niemczech i uczestniczyłem w ich próbach. Feanor i Wizard to dwa różne zespoły, ale wiele nas łączy. Cieszę się ich sukcesem, a gdybyś zapytał, uważam, że powinni oni zdobyć popularność znacznie wcześniej. W tej chwili Wizard rządzi i dzieli na niemieckich listach przebojów. Wiem, że ich muzyka jest prawdziwa i

Foto: Feanor

Ciebie za znakomitego wokalistę; a oto mój zespół, wydaję właśnie pierwsze demo" itd. Sven wysłuchał mojego demo, odpisał, że znakomita muzyka i pozostaliśmy w kontakcie. Następnie, kiedy w 2001 roku ukazało się moje pierwsze mini-CD "Esto Es Para Vos", Sven pojawił się tam jako gość specjalny na jednym utworze. Oznacza to, że Sven pojawił się w Feanor już niemal dwadzieścia lat temu. Przez cały ten czas utrzymywaliśmy przyjazną znajomość, słuchałem Wizard, i swobodnie rozmawialiśmy o ewentualnej współpracy w przyszłości. Ostatni album Feanor w języku hiszpańskim ukazał się w 2010r. ("Hellas" - przyp. red), a następnie zmieniliśmy wokalistę. Naturalnym wydawało się zaproponowanie tej roli Sven-

32

FEANOR

zasługują na to. Jestem pod ich wrażeniem. Jedyne zastrzeżenie mam takie, że powinni oni nagrywać akustyczną perkusję. Mówiłem już to im: "Snoppi, żadnego midi, żadnej elektroniki; musisz nagrywać na prawdziwym instrumencie, w studio, z prawdziwym brzmieniem". Słychać różnicę, teraz brzmienie jest świeże i soczyste. Ogólnie rzecz biorąc, oba zespoły Feanor i Wizard pozytywnie na siebie wpływają. Wiele nas łączy - zarówno słabości, jak i mocne strony. Mówiliśmy już o Tobie, o wokaliście i o gitarzyście Feanor, a co dobrego chciałbyś powiedzieć o drugim gitarzyście Walterze Hernandez, oraz o perkusiście Emiliano

Wachs? Emiliano jest ekonomistą, fachowcem z magistrem, więc za dnia nosi garnitur i krawat. Lecz wieczorami, jak przychodzi co do czego, zamienia się w metalowego wariata, co widać na video. Bębni w Feanor od samego początku istnienia zespołu. Mądry i dobry przyjaciel, z niesamowitym wyczuciem perkusji. W jego żyłach oprócz metalu płyną też inne muzyczne inspiracje i jest otwarty również na inne style niż heavy metal. Mamy taki utwór "Bringer Of Pain" na "Power Of The Chosen One" i możesz się wsłuchać, jak on tam gra na hihat. Brzmi niezwykle jak na heavy metal. Typowy heavy metalowy perkusista zrobiłby to prościej, a on pokazał kunszt na "Bringer Of Pain", co odkryjesz, jak się wsłuchasz w hihat. Walter jest fantastycznym, bardzo utalentowanym gitarzystą i równie zaufanym przyjacielem. Ma bardzo spokojną osobowość, jest cichy i opanowany. To dobrze, że David i Walter są jak ogień i woda, bo dzięki temu nie ma pomiędzy nimi żadnych spięć. Gus, jesteś nie tylko basistą, ale multiinstrumentalistą. Zagrałeś na "Power Of The Chosen One" na: akustycznym basie, czteroi pięcio-strunowym basie, oud, fortepianie, bouzouki, a poza tym, w innym zespole Montreal, grasz na kayboardzie. Oud jest kombinacją jedenasto-strunowej akustycznej gitary ze skrzypcami (bo nie ma progów). Bouzouki to zaś grecka gitara z sześcioma strunami (aczkolwiek Irlandczycy zaadoptowali ją z ośmioma strunami), przypomina mandolinę, ale z niższym strojeniem. Nie spotkałem się dotąd z tymi instrumentami. Czy mógłbyś lepiej opisać ich rolę? Wow, man, widzę że naprawdę odrobiłeś swoje zadanie przed spotkaniem. Pozwól, że wyjaśnię to krok po kroku. W kwestii gry na basie, moim idolem jest Joey DeMaio, i tak samo jak on, gram na cztero- i pięcio-strunowym, a także na akustycznym, basie. Mam w domu fortepian, i gra na nim przyszła mi naturalnie, po opanowaniu basu. Kiedy komponowałem "The Odyssey" (chodzi o "The Return of the Metal King (the Odyssey in 9 Parts)" z najnowszej płyty Feanor - przyp. red.), stwierdziłem, że potrzebuję nadać mu nieco greckiego charakteru w warstwie instrumentalnej. Nie mówię o japońskiej odmianie, nie mówię o niemieckiej odmianie, lecz o 100% greckiej historii. Studiowałem to i dużo rozmyślałem, jak mógłbym to ukazać. Okazuje się, że bouzouki jest najbardziej swojskim instrumentem w Grecji. Znałem bouzouki już od jakieś czasu, grałem na nim dawniej, ale nigdy dotąd gry na nim nie nagrywałem. Był to pierwszy instrument, o jakim pomyślałem w omawianym kontekście. Zwróciłem się do greckiego stowarzyszenia w Argentynie, poszedłem z nimi biesiadować i poprosiłem, żeby przypomnieli mi grę na bouzouki. Co do oudu, jego opanowanie jest niezwykle trudne. To nie jest instrument grecki, lecz ma bardzo specyficzne, śródziemnomorskie brzmienie. Oud jest podobny do gitary, ale, tak jak powiedziałeś, nie posiada progów. Na jego temat rozmawiałem również z tym samym greckim stowarzyszeniem. Okazało się, że znają oni oud, więc pokazali mi jak na nim grać. Na pewno nie nazwałbym siebie mistrzem bouzouki, ani mistrzem oud, ale myślę, że nauczyłem się na tyle dobrze, że mogłem zarejestrować je na "The Odyssey" i przekazać za ich pośrednictwem swoją wizję pewnych fragmentów


utworu. Jestem zadowolony, że osiągnąłem taki a nie inny efekt, bez gitar, bez wiolonczeli, lecz właśnie z bouzouki oraz oud. Efekt brzmi z pewnością unikalnie, i odzwierciedla śródziemnomorską atmosferę. Mam nadzieję, że ludzie, zwłaszcza fani z regionu śródziemnomorskiego, słuchając tego utworu, poczują dokładnie to, co usiłowałem przekazać.

ny na całym świecie. Nikt nie rozumie tekstów ich utworów, ale wielu fanom kompletnie to nie przeszkadza. Dwa pierwsze longplaye Feanor ("Invencible" 2005r. oraz "Hellias" 2010r. - przyp. red.) ukazały się w całej Europie, pomimo tego, że były po hiszpańsku. Spotkały się z pozytywnym odzewem niezależnie od bariery językowej.

Wynika stąd, że o ile grasz true heavy metal, o tyle pozostajesz cały czas otwarty na inspiracje spoza tego gatunku muzycznego. Chciałoby się powiedzieć, że Feanor stanowi platformę do jednoczenia wszystkich ludzi na świecie, którzy wierzą w heavy metal. Czy chciałbyś, żeby Feanor pełnił funkcję takiej platformy? (zastanawia się) Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób. Spróbuję odnieść się do pytania następująco. W dawnych czasach, powiedzmy, że w latach 80. XX wieku, nie mieliśmy wielu różnych podgatunków metalu. Był thrash, heavy metal, później death metal... wiesz, może cztery czy pięć. A dzisiaj mamy całe mnóstwo podgatunków metalu. Jako zróżnicowana społeczność metalowa, uczymy się utrzymywać przyjacielskie więzi pomimo różnic i ponad różnicami. Możesz mieć inny gust muzyczny ode mnie, ale wciąż pozostajemy kumplami, możemy razem się napić, i to samo tyczy się wielu innych różnic i sytuacji. Nie mam żadnych problemów z ludźmi, którzy myślą kompletnie inaczej ode mnie, mają różne wierzenia, historie życiowe, wyznają inne religie. Myślę, że jako społeczność metalowa, uczymy się każdego dnia, jak pokonywać takie bariery i stawać się bardziej empatycznymi oraz wzajemnie akceptującymi się. Byłoby wspaniale, gdyby nasza muzyka była jedną z metod realizacji takich dążeń. W skład Feanor wchodzą muzycy z trzech różnych kontynentów: obu Ameryk i Europy. Bardzo zależy mi, aby łączyć ludzi, których wiele różni. Gatunek ludzki ma zbyt długą historię wojen. Pieprzyć wojny. Powinniśmy być zjednoczeni i szanować się wzajemnie. Wiesz, możesz polecieć do Stanów Zjednoczonych i zobaczyć ludzi, którzy to, tamto, co innego... Nie, nie, to głupie podziały. Każdy z nas jest tylko człowiekiem. Powinno bardziej zależeć nam na wzmacnianiu tych elementów, które nas łączą, zamiast wzmacniać to, co nas dzieli. Cóż, jeśli chcesz znaleźć coś, co dzieli ludzi, pomysłów nigdy nie braknie, a to droga donikąd. Podsumowując, byłoby wspaniale, gdyby nasza muzyka łączyła ludzi.

Co konkretnie chciałbyś osiągnąć na metalowej scenie z "Power Of The Chosen One"? Wiesz, to jest pytanie o mindset. Chciałbym osiągnąć tak wiele, na ile mnie stać. Popatrzmy na końcówkę utworu "Rise Of The Dragon". Mieliśmy aż 33 kompletnie różne jego warianty. Pracowaliśmy niestrudzenie aż do

Języki również są elementem dzielącym. Jestem zbyt młody, aby się o tym wypowiadać, ale podobno w czasach komunistycznej Polski, czyli w latach 80. XX wieku, wiele osób w Polsce nie znało języka angielskiego, ale pomimo tego angielskojęzyczny metal miał moc łączenia ludzi. Podobnie było w Argentynie. Jeszcze kilka lat temu prawie nikt nie znał tutaj języka angielskiego. Do dziś 6 lub 7 spośród 10 zespołów w Argentynie ma teksty utworów po hiszpańsku, ale obecnie społeczność metalowa nie przejmuje się, po jakiemu śpiewa wokalista. Inaczej było w poprzednim stuleciu. Jeśli zespół metalowy w Argetynie śpiewał wtedy po angielsku, metalowcy krzywo na niego patrzyli, oczekując aby przestawił się na hiszpański. Na szczęście już się to zmieniło, i ludzie mają bardziej otwarte umysły. Popatrz np. na niemieckojęzyczny Rammstein, który jest słyn-

Nie, nie, nie, nie. Żadne dwa - trzy tygodnie! Nagrywaliśmy dwa lata. Jedną ze spraw, o których rozmawiałem z zespołem, jest taka, że zależało mi na uzyskaniu prawdziwego brzmienia, włącznie z prawdziwą perkusją oraz z prawdziwymi wzmacniaczami, bez żadnych pluginów. Więc kiedy nagrywasz w taki sposób, za każdym razem potrzebujesz wejść do studia ponownie, aby dokonać najmniejszej zmiany. W konsekwencji spędziliśmy mnóstwo czasu na nagrywaniu. Tak to jest, zwłaszcza, że mamy skład międzynarodowy. Otrzymywałem pliki on-line, analizowałem, czy wszystko się w nich perfekcyjnie zgadza, odsyłałem je z powrotem, żeby zagrali ponownie, ze względu na jakiś detal, i tak to się prze-

Foto: Feanor

momentu, gdy uzyskaliśmy odpowiednią wersję. Tak samo jest z całym "Power Of The Chosen One". Zależało mi od pierwszego dnia, żeby, jak już się to ukaże, to żebym był absolutnie pewny, że powstało najlepsze, co byliśmy w stanie stworzyć. Najlepsza produkcja, najlepsza sekcja instrumentalna, najlepsze kompozycje, najlepsze wokale itd. Teraz mogę spokojnie iść w nocy spać, ze świadomością, że w pełni zrealizowałem swoje ambicje. Jeśli słuchacze to lubią - pięknie. Ale jak dla mnie, ja już jestem w pełni usatysfakcjonowany. Zrobiłem to, na co tylko miałem wpływ, w 100% perfekcyjnie. Jestem pewien, że za 5 lat nie będą prześladować mnie myśli typu "oh, nie, powinienem to czy tamto zrobić inaczej". Nie, nie, nie, nie. Żaden etap powstawania "Power Of The Chosen One" nie był ponaglany. Nie myśleliśmy o rzeczach typu, "jak to zrobić, aby się sprzedało i przyniosło zysk". Włożyliśmy serce w każdy detal i czuję, że ten album już zrealizował swój pełen potencjał. Ile czasu zajęła sama sesja nagraniowa? (zastanawia się) Zaczęliśmy w 2018r... Prawie dwa lata. Dwa lata w studio? Yeah! Niebywałe. Nie wiem jak to skomentować. Dwa lata w studio! Inne zespoły nagrywają dwa lub trzy tygodnie, a Wy dopracowywaliście wszystko aż dwa lata w studio?

ciągało. Przy okazji wychodzi, jak ważny jest dla mnie ten aspekt heavy metalu, że nie musimy śpieszyć się, aby nadążyć za szybko przemijającymi trendami. Być może w innych stylach jest tak, że zespoły muszą pędzić z nagrywaniem, bo jeśli wydadzą płytę zbyt późno, to zostaną uznani za wtórnych, albo za przybyszów z innej planety, i nic nie osiągną. Heavy metal tak nie działa. Pozostaje taki sam, jak 5 lat temu, 10 lat temu itd. Jeśli tylko wkładasz serce w swoją twórczość, i kochasz to, co robisz, otrzymasz fajny efekt. Yeah, rejestracja "Power Of The Chosen One" zajęła nam wiele czasu, włożyliśmy w nią wiele pracy i mnóstwo pieniędzy. W utworze "Hell Is Waiting" mamy ostrzeżenie: "False game, follow your heart and win". Co jest według Ciebie tą fałszywą grą? (śmiech) Bardzo celny cytat. Ohohoho (zastanawia się). Lubimy, gdy każdy słuchacz może nadać inne znaczenie różnym zwrotom. Możliwe, że ktoś pomyśli sobie o konkretnej sytuacji z własnego prywatnego życia, ale fałszywa gra będzie odnosić się do innych ludzi z otoczenia słuchacza. Nie jestem pewien, czy rozumiesz, o co mi tutaj chodzi? O podążanie za własnymi gustami muzy cznymi, a nie za trendami? Yeah, to jest jedno ze znaczeń, ale też chodzi o uniwersalne podążanie za własnym sercem i cierpliwe kontynuowanie obranego kursu.

FEANOR

33


Czasami ktoś stara się oszukać siebie, udając kogoś innego, i to jest fałszywa gra. Ktoś inny stara się wyglądać jak ktoś tam, i to też jest fałszywa gra. A więc namawiam wszystkich, żeby żyli w zgodzie z sobą, i z tym kim są, a wtedy wygrają. Pójdą spać ze świadomością, że postępowali prawidłowo. Ja to interpretuję w taki właśnie sposób, ale rozumiem, że ktoś inny może spojrzeć na ten tekst z innej perspektywy. Kiedy zobaczyłem, że robisz coś na temat "The Odyssey", od razu skojarzyłem to sobie z Symphony X, który miał cały album o takim właśnie tytule. Oczywiście, znam Symphony X, ale nie kojarzę ich "The Odyssey". Basista Symphony X, Mike LePond, udziela się w solowym projekcie Rossa The Bossa, stąd orientuję się, co to jest Symphony X. "The Odyssey" jest moim ulubionym albumem Symphony X, może dlatego, że wydaje mi się ich najbardziej zwartym, konkretnym i zapamiętywalnym dziełem. W każdym razie, wyjaśnij proszę rolę Odysei w utworze

maskę? Taka refleksja przewija się zresztą przez cały album. Sprowadza się to do podjęcia wyzwania odnalezienia swojej prawdziwej tożsamości, aby wydobyć ją do sfery świadomości i nigdy więcej nie obawiać się jej jako czegoś tajemniczego, nieznanego i groźnego. Zdaję sobie sprawę, że jest to rodzaj poetyckiej inwencji przeze mnie poczynionej, i nie wszystkie spośród 9 części "The Return Of The Metal King (The Odyssey)" wiernie opowiadają historię przedstawioną w Odysei. Podam inny przykład. W jednej sekcji zastanawiałem się nad Ulyssesem i jego żoną, zacząłem grać na instrumencie i przez moją wyobraźnię przesuwały się obrazy o tym, jak bohater poległ, będąc jeszcze daleko od domu. Wprowadziłem wówczas własne poetyckie pomysły, których nie znajdziesz w eposie. Rozumiem, że myślałeś o Odysei również przy okazji tworzenia innych utworów, a nie tylko tego ostatniego? W znaczeniu ogólnym, można tak powiedzieć. Mamy np. utwór "This You Can Trust" o tym, że musisz wierzyć w siebie, nie przyjmować bezkrytycznie wszystkiego, co ludzie Foto: Feanor

zamykającym ostatnią płytę Feanor. Odyseja opowiada historię długiej podróży Ulyssesa do domu. Jest on oczekiwany przez żonę, i musi sprostać wielu wyzwaniom oraz przeszkodzom na drodze powrotnej do domu. Czytając ten epos, starałem się wyobrazić sobie poszczególne wątki i wyrazić je na swój poetycki sposób. Uważam, że słabe byłoby odwzororywać literalnie cały koncept na płycie, słowo w słowo. Pozwoliłem sobie na swobodną interpretację. Dla przykładu, w części piątej zatytułowanej "Odysseus´s Mirror" chciałem postawić Odyseusza przed lustrem i rozstrzygnąć, czy to co mówi, jest prawdą czy fałszem. Główny bohater książki kłamie przecież syrenie, kłamie Cyclopowi i wielu innym, po to aby uzyskać, co zechce. Uosabia on więc naciągacza i kłamcę. A zatem, Odyseusz analizuje swoją twarz w lustrze i zastanawia się, czy zachowuje się w porządku. Dokonuje autorefleksji. Wspominaliśmy już wcześniej o tym, żeby być konsekwentnym wobec siebie samego. Tutaj pojawia się pytanie: patrząc na siebie w lustrze, czy widzisz siebie, a może

34

FEANOR

wokół wygadują, i szukać własnego przeznaczenia. Może to trywialne pytanie, ale je zadam, dobre słowo nie zaszkodzi: czy jesteś zadowolony z supportu otrzymywanego od Massacre Records? Oczywiście, jestem zadowolony. "Power Of The Chosen One" to nasz drugi album z Massacre Records. To wspaniały label, czujemy się częścią ich rodziny.

żeby było to możliwe. Wiem, że duże zespoły przekładają teraz wszystko na 2022r. A skoro duże zespoły tak robią, to nie pozostanie wtedy wiele przestrzeni na średnie i małe zespoły, więc nasza trasa po Europie będzie wydawać się równie trudna w 2022r. Mam nadzieję, że się uda, ale w tej chwili nie wiem i nie mogę niczego obiecać. Nie mam kryształowej kuli, aby przewidzieć przyszłość. Mogę natomiast tworzyć nową muzykę i robię to. Na albumie Feanor "We Are Heavy Metal" z 2016 roku, pojawia się postać Gilgamesza z mezopotomskiej mitologii ("The Epic of Gilgamesh Pt.1 (The Quest for Glory)" - przyp. red.). Pracuję teraz nad kontynuacją tego wątku w ramach utworu "Gilgamesh 2". Jestem wielkim fanem nie tylko greckiej, ale również sumeryjskiej historii. Komponuję też w tej chwili kilka innych kawałków, więc jak tylko opadnie kurz po szaleństwie związanym z premierą "Power Of The Chosen One", zabiorę się intensywnie za następny album. Moim zdaniem Feanor potrzebuje dużej pro dukcji koncertowej, podobnie jak Manowar występował z rozmachem. Nie potrafię wyobrazić sobie koncertowania Feanor w małej salce i robienia streamingu on-line z takiego wydarzenia. To nie pasuje do majestatycznego charakteru Feanor. Potrzebujecie żywego show w przestronnych miejscach koncer towych. Nie lubię tej idei streamingu koncertu on-line. To w ogóle nie pasuje do mojego sposobu postrzegania muzyki. Jak najbardziej powinieneś oczekiwać normalnych występów Feanor z porządną oprawą sceniczną. Jest to jeden z powodów, dlaczego nie wyobrażam sobie trasy Feanor w tym roku. Jeżeli nie pozwolą nam zrobić czegoś dobrze, to lepiej w ogóle tego nie robić. Nie da się ukryć, że jesteś perfekcjonistą. Gus, czy chciałbyś jeszcze coś dodać na zakończenie wywiadu? Podsumuję, że "Power Of The Chosen One" został stworzony z prawdziwą pasją, stanowi efekt niestrudzonego dążenia do perfekcji i cechuje się nieskazitelną uczciowością. Wszyscy zaangażowani muzycy kochają to, co zrobili. Mam nadzieję, że słuchacze to polubią, ale niezależnie od ich opinii, ja mogę iść każdej nocy spać w spokojnym przeświadczenu, że zrealizowałem w pełni swój potencjał muzyczny. Dziękuję za wywiad. Gratuluję albumu, zrobiłeś wielki kawał znakomitej muzyki. Dzięki, miło to słyszeć. Kiedy byłem nieletni, miałem w pokoju plakat Manowar. Kilka lat później zacząłem z nimi grać, a teraz wydaję dopracowaną do granic możliwości płytę z Davidem Shankle. Marzenia się spełniają! Sam O'Black

Czego możemy spodziewać się ze strony Feanor w przyszłości? Zaczynamy już komponować nowe utwory na kolejną płytę. Mamy sporo świeżych pomysłów. Kiedy spoglądam na dyskografię Feanor, wychodzi mi, że wydaję płyty średnio co pięć lat. To nie dobrze. Potrzebuję robić to częściej. Tak więc rozpocząłem już pisanie nowej muzyki. W normalnych okolicznościach, chciałbym odbyć trasę koncertową po Europie i obu Amerykach, ale teraz w związku z pieprzonym "cowidem", nie wydaje mi się,



Total Human Distortion), no i Dragon zasnął na lata…

Przebudzenie smoka Dragon po ponad 20 latach milczenia wrócił do pełnej aktywności, wraz ze świetnym albumem "Arcydzieło zagłady". Formuła charakterystycznego dla katowickiej formacji thrash/death metalu została tu dopracowana do perfekcji, a do tego Dragon brzmi na nim tak, jak nigdy dotąd, klarownie i potężnie. Tym większa szkoda, że - póki co - nie ma mowy o koncertowej promocji tego materiału. Lider grupy zapowiada jednak, że wrócą na sceniczne deski tak szybko, jak się da, a póki co, żeby nie marnować czasu, zespół przygotowuje już materiał na kolejny album. HMP: Z perspektywy czasu oceniam, że "Twarze" nie powinny być firmowane nazwą Dragon, bo ta płyta, tak przecież odmienna od waszych wcześniejszych dokonań, przyniosła chyba w sumie zespołowi więcej szkód niż korzyści? Jarek Gronowski: Cześć! Przechodząc od razu do rzeczy - tak, zgadzam się całkowicie. To zresztą było trochę do przewidzenia… Dragon to zespół death/thrashowy, to jest "nasza" od zawsze i na zawsze muzyka. A tak, trochę "na boku" z Fredem, pojawił nam się pomysł zagrania, na chwilę, czegoś innego. Trochę wstecz, do hard rocka, trochę do przo-

świadczył choćby Tony Iommi, kiedy wydawca wymógł na nim, by wydał solowy album pod szyldem Black Sabbath i wy też nie potrafiliście odmówić? Identyczna wręcz! Nie minął rok od premiery "Twarzy" i Dragona już nie było - na tamtym etapie było to nieuniknione, wypaliliście się po latach intensywnej pracy? Trochę tak i trochę nie, a może faktycznie się zmęczyliśmy, ale niekoniecznie muzycznie. Inne wtedy były też perspektywy i możliwości grania. Życie też nas dopadło, obowiązki

Foto: Dragon

du, do industrialu, ot, tak się bawiliśmy na próbach i ostatecznie nam się trochę takiej "dziwnej" muzyki nazbierało. Od początku jednak chcieliśmy to wydać pod odrębna nazwą. Miało to być "Virtual Vision" - takie dwa "V" obok siebie. No ale tak, zainwestowaliśmy w studio, chcieliśmy materiał wydać, a Tomek Dziubiński (bo z nim się ostatecznie umówiliśmy) strasznie namawiał na nazwę Dragon. A nawet nie tyle namawiał, co postawił warunek. I tak to poleciało… To nawet nie to, że uważam, że ten materiał jest "słaby" czy się go wstydzę, on po prostu nie powinien nigdy wychodzić pod nazwą Dragon. No bo to nie jest Dragon. (śmiech) Była to więc taka sama sytuacja, jakiej do-

36

DRAGON

zawodowe, rodzinne, ale przede wszystkim moje inne propozycje i działania muzyczne. Właśnie wtedy, po "Twarzach" mocno wszedłem w Kata. Najpierw zrobiłem trasę "Szydercze zwierciadło", gdzie grałem z Romkiem, Fazim, Jackiem i Irkiem, potem z Piotrem Luczykiem miałem projekt Adrenalina (graliśmy m.in. koncert na zlocie fanów Metalliki - wyszedł z tego nawet album koncertowy), ta Adrenalina przekształciła się w Kata z epoki "Mind Cannibals" - no i nie miałem czasu na Dragona. Golem (Tomek Dańczak, nasz ówczesny bębniarz) poszedł do Darzamat, potem do Crystal Viper, po jakimś czasie dołączył do niego Tomek Woryna (bas z okresu "Twarzy"), Fred nagrywał z Piotrem Sobaszkiem (mieli taki bardzo fajny projekt -

Tych 15 lat przerwy wyszło wam jednak chyba na zdrowie, bo wróciliście z ogromną ener gią, wręcz entuzjazmem - bardzo brakowało tobie i Adrianowi Dragona, stąd pomysł reaktywacji? Nawet nie wiedzieliśmy, jak bardzo nam tego brakowało, dopóki nie zaczęliśmy znowu razem grać! Kiedy pojawiła się inicjatywa "Metalmania 30 lat później" , postanowiliśmy skrzyknąć się "na chwilę", zrobić z pięć numerów na ten jeden koncert. Wystarczyło jednak na pierwszej próbie razem zagrać "Armageddon", "Beliar", "Upadły Anioł", "Łzy Szatana" i wszystko było jasne. Cała radość wspólnego grania wróciła w jednej chwili. A to, że potem tę "Metalmanię" odwołano… w sumie nic już nas nie odchodziło. (śmiech) Krzysztof "Fazee" Oset to twój dobry zna jomy, graliście też razem w Kacie, stąd jego akces na pozycję basisty był oczywisty? Na pierwszych próbach graliśmy jeszcze z Grzegorzem "Demonem" Mroczkiem, tak, jak lata temu nagrywaliśmy "Fallen Angel" czy "Scream Of Death". A gdy się okazało, że Demon już nie może grać, absolutnie naturalne było dla mnie, że zaproszę do kapeli mojego serdecznego przyjaciela Faziego. To wspaniały muzyk, wspaniały instrumentalista i wspaniały kompan. Wspólne granie i komponowanie to sama przyjemność. Z perkusistami mieliście już jednak problem: Krystian "Bomba" Bytom odszedł do Iscarioty, Ireneusz Loth zastąpił go na krótko domyślam się, że rozstaliście się z nim z podobnych powodów co Roman Kostrzewski, aż do trzech razy sztuka, skład dopełnił znacznie od was młodszy Mikołaj Toczko i był to strzał w przysłowiową dziesiątkę? Kłopoty "perkusyjne" spowodowały, że "Arcydzieło..." ukazało się "dopiero" w roku 2021. Gdzieś nam rok dobry po drodze umknął. Wiadomo - Dragon to granie gęste, techniczne, wymagające sporo kombinowania, sporo pracy na próbach, żeby się motywy dobrze poukładały, harmonijnie ze sobą zgrały. A myśmy grali raz w tygodniu, w niedzielę rano, i praktycznie tylko na tych próbach materiał szlifowali. No to nam tak niesporo szło, że po tym, jak wspólnie z Bombą zgraliśmy "Przemoc", to praca nad "R.T.H." tak się wykrzaczyła, że zarzuciliśmy dalsze zgrywanie materiału, a jak się okazało, że Bomba częściej prób grać nie może, konieczna stała się zmiana. Irek był naturalnym kandydatem - od lat się znamy i kolegujemy, bębniarz to przedni, akurat rozstał się z Romanem - zaprosiliśmy go do wspólnego grania. Na początku dobrze nam się pracowało, ale z biegiem prób widać było, że inaczej podchodzimy do muzyki. Irek wolał klasyczny metal, my mocny napieprz. A jeszcze pojawiły się różnice dotyczące przyszłości kapeli - Irek wyobrażał sobie to raczej jako jednorazowy projekt muzyczny, a my nalegaliśmy, żeby grać również nasz "dragonowy" repertuar… no i kolejny rok minął. A potem nadszedł czas Mikiego - posłaliśmy mu materiał do zrobienia, a on w parę tygodni wszystko opracował i to tak, że nie mieliśmy najmniejszych uwag do jego propozycji. Gra idealnie tak, jak chcieliśmy, żeby to było zagrane.


Z koncertu Partyzanta pamiętam, że to bardzo uniwersalny, zdolny bębniarz, a zawartość "Arcydzieła zagłady" potwierdza, że świetnie odnalazł się również w jednoznacznie metalowej stylistyce? Powiem nawet inaczej - Mikołaj to na wskroś metalowy bębniarz, który świetnie odnajduje się również w nieco lżejszej stylistyce. Ale jego "core" to metal - Slipknot, Gojira, takie "gęste" klimaty perkusyjne. Wiele bardziej znanych zespołów reaktywuje się tak naprawdę nie wiadomo po co, to jest w sumie tylko dlatego, żeby trochę pograć i zarobić. U was nie było o tym mowy, powrót był równoznaczny z podjęciem prac nad szóstym albumem? Absolutnie tak. Jak tylko uznaliśmy, że idziemy dalej niż ta cała "Metalmania 30 lat później" (czyli gdzieś tak na drugiej próbie) było jasne, że będziemy robić kolejny, piąty, album ("Twarze" to, będę się upierał, Virtual Vision śmiech). Trafiły nań wyłącznie najnowsze kompozycje, nie sięgałeś tu do jakichś remanentów z lat 90. czy z następnych dekad? Nie, żadnego odgrzewania starych bułek. Wszystko było komponowane na świeżo, począwszy od "Skazy" (która zaczęła się rodzić wiosną 2017) przez "Przemoc" i "RTH" (wiosna 2018), "Arcydzieło zagłady" (lato 2018), "Kłamcę" (jesień 2018) , "Nie zginaj kolan" i "Czas umiera" (2019) aż po "Klatkę przeznaczenia" (lato 2020). Jasne, poszczególne riffy, motywy, fragmenty solówek tkwią czasem w głowie latami, i pojawią się znienacka (solówka z "Przemocy", riff początkowy z "R.T.H.") ale całościowo kompozycje są nowe, nieśmigane. To prawda, że w pewnym momencie zacząłeś iść w bardzo progresywnym kierunku, czego efektem było wzbogacenie poszczegól nych kompozycji o tyle instrumentalnych wątków, że aż musieli interweniować koledzy? (śmiech) Razem z Fazim tak nas czasem ponosiło (śmiech). Numery powstawały najpierw w wersjach instrumentalnych - nie zawsze było dość miejsca na ryby wokalne, a kolejne motywy i zagrywki przeplatały się coraz to gęściej. Potem mieliśmy "piosenki" po 10 minut…Tu duża rola Freda, który, słysząc ten nasz barokowy rozmach wołał: "Panowie, a gdzie ja? Tu jakiś wokal jest potrzebny!". W sumie od początku istnienia Dragon znany był z długich, rozbudowanych kompozycji, nie jest to więc w waszym przypadku żadne novum. Ciekawi mnie bardziej, czy po tylu latach rozbratu z zespołem było ci łatwo ponownie wpasować się w jego stylistykę, zaproponować coś, co od razu fanom będzie kojarzyć się z Dragonem? Jak już mówiłem - Dragon to nasze prawdziwe "ja", to nasza stylistyka, mocny, brutalny death/thrash metal z progresywnym zacięciem. Taka muzyka jest we mnie od zawsze, takiej muzyki słucham, taką komponuję i taką najbardziej lubię. Fazee był tu chyba bardzo pomocny, nie tylko mając wpływ na aranżacje twoich kompozycji, ale też pisząc utwór tytułowy? Totalnie! Bez Faziego "Arcydzieło..." by nie powstało, i nie tylko dlatego, że napisał rewe-

lacyjny numer tytułowy, ale utworzyliśmy taką mega-sprawną spółkę aranżacyjną. On też "szlifował" moje czasami nieuczesane kompozycje i motywy, nadawał im konstrukcji (ja zresztą zrobiłem tak samo z "Arcydziełem..." - śmiech). Obaj jesteśmy nadaktywni, wrzucamy mnóstwo zagrywek i patentów, to potem ten drugi doprawia. Trudniej pisze się, czy już dopracowuje dany utwór, kiedy to pojawia się wiele opcji i możliwości aranżacyjnych? Ja, w pewnym sensie, cały czas "komponuję", mnie się riffy w głowie wciąż nowe kłębią i jak tylko łapię gitarę w rękę, to "wyskakują", tak, że zbieranie materiału na numer to nie jest dla mnie duża trudność. Zabawa się zaczyna, kiedy muszę te patenty i zagrywki jakoś poukładać, zrobić "porządek na strychu". Wtedy Foto: Wojciech Ziemski utwór nabiera swojej struktury, kształtu. No a kolejny etap, to jak moje pomysły przedstawiam na próbach reszcie kapeli. I zaczyna się wtedy jazda. A tu harmonie inne, a tu tempa do zmiany, a tutaj to, a tutaj tamto, a może zmienimy strój wioseł, a gdzie wokale? To jak układanie puzzli - uwielbiam ten stan, wtedy, kiedy czujemy, że powstaje coś nowego. Wyprodukowaliście "Arcydzieło zagłady" sami, wraz z Tomaszem Zalewskim, co chyba ułatwia wiele spraw, jeśli ma się oczywiś cie sprecyzowaną wizję całości, nie zdaje się na przypadek podczas nagrań? My z Fazim mieliśmy wizję naszej muzyki jasno sprecyzowaną, z kolei Zed to jest po prostu Arcymistrz brzmienia. Połączyliśmy więc siły, nasze oczekiwania i jego umiejętności - a końcowy efekt uważamy za znakomity. Podoba mi się brzmienie tej płyty - śledziłeś obecną scenę metalową, miałeś dość syntety cznych, nijakich dźwięków, striggerowanych bębnów, etc. - to miał być żywy, potężny sound, taki jak w czasach, kiedy choćby nagrywaliście w Giełdzie na taśmę "Fallen Angel" czy "Scream Of Death"? To jest tak…. faktycznie chciałem osiągnąć "żywy, potężny sound", żeby był naprawdę metalowy a nie "plastikowy", jak to czasami się zdarza przy zbyt przepracowanych brzmieniowo płytach, ale z kolei to brzmienie "Fallen..." czy "Scream…" tak, chciałem nawiązać do tego, jak wtedy brzmiał metal - ciężko, mocno, naturalnie, ale na wymienionych przez ciebie płytach rezultat nie był do końca taki, jaki sobie wyobrażaliśmy. Szczególnie ucierpiał na złej realizacji "Fallen..." - to była pierwsza deathmetalowa płyta nagrywana w

Polsce, operatorzy ze Studia Giełda zupełnie nie byli na taką estetykę przygotowani, traktowali nas trochę jak żart i w rezultacie efekt końcowy wyszedł taki trochę "piwniczny". Na "Scream..." było już dużo lepiej, ale i tak nie ma żadnego porównania do obecnych możliwości i talentu Zeda. "Arcydzieło..." jest na pewno najlepiej wyprodukowaną i nagraną płytą Dragona! Pełna zgoda! Teksty to ponownie twoje dzieło i wnoszę z nich, że wciąż najbardziej interesuje cię człowiek jako taki, z jego wszys tkimi słabościami i wadami. W obecnych czasach są one jeszcze bardziej widoczne, niż choćby w latach 80. czy 90., co nie jest zbyt dobrym prognostykiem dla ludzkości jako takiej? To prawda. Zmieniłem sposób opowiadania, ale tematyka wciąż jest zbieżna z naszymi wcześniejszymi utworami. Wciąż w centrum jest Człowiek (to "arcydzieło zagłady") - ofiara własnych słabości, igraszka w rękach okrutnych, bezlitosnych mocy, wciąż wracam też do Upadłego Anioła, zbuntowanego przeciw władzy Ojca ("Klatka przeznaczenia"). No i Apokalipsa, koniec wszechrzeczy, tytułowa Zagłada, ku której zmierza ludzkość. Ballada nie jest czymś typowym w dorobku Dragona - skąd pomysł na "Czas umiera", zresztą w sumie utwór dla tej konwencji dość nieoczywisty, z bardzo intensywną końcówką? Kiedyś, kiedy graliśmy jedną z pierwszych wspólnych z Irkiem prób, tak sobie na sucho zacząłem przygrywać delikatny motyw, który miałem w głowie. A Irek, jak tylko usłyszał te dźwięki, to się totalnie zapalił. "Musimy z tego

DRAGON

37


zrobić balladkę, no musimy!". No i jak powiedział, tak skomponowałem. Na koniec wrzuciłem do niej "dragonowe" granie i totalny napieprz, więc koniec końców spodobała się nam wszystkim na tyle, że wylądowała na płycie. Muszę powiedzieć, że duże piętno odcisnął na warstwie instrumentalnej utworu Miki, który podszedł do wykonywanej przez siebie partii w bardzo niekonwencjonalny sposób. Wystarczy posłuchać zakończenia. (śmiech) Ten materiał aż prosi się o koncertowe wykonania, a tu nic z tego, pandemia... Uznaliście jednak, że skoro płyta jest gotowa, to nie ma co zwlekać z jej premierą, licząc, że koncerty w końcu wrócą, nawet jeśli z jakimiś obostrzeniami czy limitami publiczności, ale zawsze? Już aż za długo zwlekaliśmy z jej wydaniem już się materiał na jej następczynię ostro pisze! Trudno, pandemia nie pandemia, trzeba było tę płytę wydać. Swego czasu tak "przenosiliśmy" materiał na "Sacrifice" - nic nowego nie powstaje, wciąż się grzebie w niezamkniętych formach, bez sensu. Choć prawda, że brak możliwości promowania płyty live jest naprawdę ciężki, przed covidowymi czasami do głowy by mi nie przyszło - płyta to się z automatu wiąże z trasą promującą - z ogrywaniem materiału na żywo, z fanami. Trudno, czekamy niecierpliwie końca z nadzieją na koncerty. Wyobrażasz sobie sytuację, że nie ma już koncertów? Byłby to chyba zabójczy cios dla muzyki, nie tylko metalowej, ale generalnie jako takiej? Nie, to się musi kiedyś skończyć, oby jak najprędzej. Jestem z natury optymistą i wierzę, że już jesienią będzie możliwe granie live. Z tych naszych klasycznych zespołów lat 80. chyba tylko wy, Stos i niedawno reaktywowany Open Fire nie macie na koncie regularnego albumu koncertowego - będzie co nadrabiać, gdy już granie na żywo będzie możliwe, doczekamy się więc waszej płyty live, choćby na zbliżające się wielkimi krokami 40-lecie zespołu w roku 2024? Bardzo byśmy chcieli, chyba najlepiej w formule DVD (z obrazem). To wszystko zależy oczywiście przed wszystkim od końca pandemii i tego, w jakiej sytuacji ona zostawi cały rynek muzyczny. Jak się będzie grało koncerty, w jakich warunkach itp. Ale jeszcze raz potwierdzę, nagranie koncertowego materiału, najlepiej z obrazem, to nasze marzenie, może nawet więcej, nasz plan na nadchodzący czas. No i kolejna płyta! Wojciech Chamryk

38

DRAGON

Druga szansa - Trzeba grać i czerpać z tego przyjemność - mówi Matt Lipik. Trudno się z takim podejściem nie zgodzić, tym bardziej, że jego Asylum wrócił właśnie do pełnej aktywności po blisko 10-letniej przerwie. Na początek zespół wydał nakładem niemieckiej firmy Metal Blast Records debiutancki album "Independent" z roku 2010, który wtedy trafił do szuflady, a w nowym składzie pracuje nad premierowym, jeszcze mocniejszym materiałem. HMP: Asylum to świetna nazwa dla metalowej kapeli, ale bardzo już wyeksploatowana - mimo to uznaliście w roku 2006, że warto wybrać właśnie ją, tym bardziej, że w Polsce nie była dotąd wykorzystana? Matt Lipik: W tym czasie nazwę Asylum zaproponowałem, bazując bardziej na własnych odczuciach i tym co głęboko we mnie siedziało, gdyż każde wyjście na próbę było dla mnie swoistym azylem, ucieczką od codziennych obowiązków, problemów, zajęć, czasem nawet od rodziny. Asylum mi to wtedy dawało, pomyślałem więc że taka nazwa jest idealna dla zespołu, który to moje zdanie potwierdził i tak pod tym szyldem zaczęliśmy muzyczną przygodę, nie zastanawialiśmy się wtedy nad tym czy Asylum jako nazwa jest wyeksploatowana czy nie, dla nas było OK i był to nasz azyl. Na początku często zresztą zmienialiście nazwy, skład również był dość płynny i dopiero na etapie EP "Beyond Beliefs" wszystko trochę okrzepło, zaczęło zmierzać w odpowiednim kierunku? Tak, "Beyond..." było taką wisienką na torcie, z racji właśnie ustabilizowanego składu; częste przetasowania niestety nie pozwalały na ukończenie materiału, ale kiedy znaleźliśmy odpowiednie osoby w tym charyzmatycznego wokalistę (Maro Kaszyca), wspólnie stwierdziliśmy że to jest to i przyszedł czas by zarejestrować utwory w studio. Materiał który znalazł się na EP-ce dał nam wiele radości, choć patrząc z perspektywy czasu, dużo można byłoby w nim zmienić. Dla nas jednak jest to historia, która ma wiele dobrych i złych wspomnień, ale napewno ukształtowała Asylum w pozytywny sposób. Pomimo kolejnych zmian składu dość szybko sfinalizowaliście sesję nagraniową debiutanckiego albumu "Independent". Paradoksalnie ten przełomowy dla zespołu krok stał się zarazem początkiem jego końca, bo minęło raptem kilka miesięcy i było już po Asylum - co takiego się stało, że tak nieoczekiwanie zakończyliście działalność? Po nagraniu "Beyond Beliefs" skupiliśmy wszystkie moce twórcze i zaczęliśmy prace nad nowym materiałem. Finalnie mieliśmy utwory, które można powiedzieć były szkieletami tego, co znalazło się na "Independent", ten materiał był prezentowany na koncertach w Polsce i we Francji. Niestety po tej ostatniej trasie stwierdziliśmy że wokal musi zostać zmieniony i miejsce Mara zajął Paweł "Zły" Kiedziuch (bas/vox). Taki ruch wymusił na nas nowe aranżacje tych utworów, tak by współgrały z nowym wokalem. Paweł ciężko pracował nad formą liryczną - był to jego debiut wokalny i udało się, według mnie zrobił kawał dobrej roboty. Po nagraniu "Independent" w nieistniejącym już niestety Studio 78 zaczęliśmy przygotowywać promocję materiału, organizując koncerty, nie-

stety nie było to łatwe; coraz mniej ludzi przychodziło na gigi, zaczynała się ta era której teraz doświadczamy, podziały obowiązków w zespole nie były równe, na niektórych spadło wszystko, niektórzy się wycofali - takie standardy zespołowe. To wszystko zaczęło nas przerastać, może nawet irytować, więc koncert w zakopiańskim Ampstrongu (jak się później okazało) był naszym pożegnalnym. O wydawcę nigdy nie było łatwo, może powinniście wykazać się większą cierpliwością? W każdym razie "Independent" na lata stał się taką zapomnianą płytą, wypuszczoną w minimalnym nakładzie w postaci promocyjnych CD-R - ta sytuacja musiała nie dawać ci spokoju, stąd decyzja nie tylko o reaktywacji zespołu, ale też jak najszybszym opublikowaniu "Independent", początkowo w wersji cyfrowej na Bandcampie? Dokładnie. Po tych całych zajściach, każdy z nas poszedł w swoją stronę, płyta trafiła do szuflady i tak się zakończył etap metalowego Asylum. Nikt nie pomyślał nawet o tym, by proponować jakiejkolwiek wytwórni płytowej tego krążka, byliśmy po prostu wypaleni i nie mieliśmy ochoty dalej się w to bawić. Bodźcem do reaktywacji zespołu stał się Maro Kaszyca, który to zaproponował mi złożenie Asylum z czasów "Beyond Beliefs" tylko na jeden charytatywny koncert dla naszego znajomego Pawła z KSU. Koncert odbył się w Zakopanem 23.08. 2019, zgromadzając niemałą publiczność. Znowu we mnie zawrzało i po 10 latach "odpoczynku" od trashowych nutek, doszło do mnie. że nie można tego materiału tak zostawić i należałoby dotrzeć z nim do szerszego grona - wiesz, skoro ja miałem gęsią skórkę słuchając "Independent" to może innym też się spodoba (śmiech). Początkowo stwierdziłem, że płyta będzie dostępna w wersji cyfrowej na Bandcampie i z tamtego miejsca promowana, ale jak się później okazało Metal Blast Records zainteresował się tym materiałem i wytwórnia postanowiła wydać album "Independent" w Niemczech i Polsce. Teoretycznie reedycja płyty nie jest niczym skomplikowanym, jednak zważywszy fakt, że skład firmujący "Independent" już dawno przeszedł do historii, mogły być z tym problemy, bo któryś z dawnych kolegów mógł przecież postawić veto? Rozumiem jednak, że wszystkim wam zależało na tym, aby ta płyta ujrzała w końcu światło dzienne? Zdawałem sobie z tego sprawę i zanim podjąłem decyzję obgadałem temat z każdym, kto przy "Independent" pracował, nie zrobi bym tego bez zgody chłopaków. Jakże miłe były słowa "Złego", który to przysłowiowo poklepał mnie po ramieniu i powiedział: "szacun, że to udźwignąłeś i można ten album w łapie potrzymać". Zainteresowanie tym materiałem przełożyło


się też na fakt, że niedawno ukazał się nakładem wytwórni Metal Blast Records - to chyba nie przypadek, że firmuje go niemiecka firma, zważywszy na popularność thrashu na tamtejszym rynku? Tak, kilka wytwórni było zainteresowane "Independent", ale gdy przeczytałem maila od Tobiasa z Metal Blast Records, wspólnie ustalając szczegóły kontraktu włącznie z trasą promocyjną, postanowiłem że warto mu zaufać i pozwolić by to MBR wydało ten album, a fakt że pojawi się na niemieckich półkach dodatkowo wywoływał u mnie zachwyt. Ponownie żaden polski wydawca nie był zain teresowany tym materiałem, czy już go nie szukaliście, mając na uwadze wcześniejsze, nie najlepsze, doświadczenia pod tym wzglę dem? Nie szukaliśmy, Metal Blast Records zaproponował korzystne warunki, więc będąc lojalnym pozostaliśmy przy tej wytwórni. Nie ukrywam że temat pandemii pokrzyżował trochę plany i termin wydania płyty mocno się przedłużył, finalnie udało się jednak wytłoczyć krążek, który dostępny jest na rynku niemieckim od początku roku 2021, a polska premiera zaplanowana jest na 30.04.2021. Musisz odczuwać nielichą satysfakcję, widząc, że wasza płyta sprzed ponad 10 lat nie zestarzała się, wciąż wzbudza zainteresowanie, jednak jest też druga strona medalu, czy aby w tym 2010 nie poddaliście się zbyt szybko? Oczywiście że poddaliśmy się za szybko, to był bardzo duży błąd, ale jak to mówią - właśnie na błędach człowiek się uczy. Może gdybyśmy przeczekali ten kiepski okres bylibyśmy w innym miejscu, albo nie bylibyśmy wcale, nie wiem - według mnie nic nie dzieje się bez powodu, tak miało być i dzięki temu Asylum jest teraz mocniejsze i bogatsze o bagaż doświadczeń, a to, że mamy na koncie płytę, która godnie przetrwała 10 lat wpływa bardzo pozytywnie na zespół, jednocześnie motywując do wydania jeszcze lepszego materiału. Może to potwierdzić fakt, że w "State Of Oppression" udziela się gościnnie Uappa Terror z Terrordome. Wtedy byli na podob nym etapie co Asylum, dopiero zaczynali, ale nigdy nie odpuścili są teraz jedną z najbardziej liczących się thrashowych kapel w Polsce? Tak, Terrordome to bardzo dobry zespół, mający na pokładzie potwornie mocny silnik w postaci Uappay i Pauay, który mam wrażenie przetrwa wszystko, a taka postawa mnie osobiście inspiruje. Poznaliśmy się w 2007roku, kiedy to nagrywaliśmy w tym samym studio nasze albumy i ta przyjaźń trwa do dziś - stąd właśnie pomysł by "State Of Oppression" wzbogacił oldschoolowy wokal Uappy i wyszło super. Może gdybyśmy działali tak jak chłopaki z TRDM, mniej impulsywnie (podhalańskie charaktery), to Asylum byłoby na podobnym poziomie - kto wie? Jest tu i teraz i nie ma co drążyć przeszłości. Próbujesz więc nadrobić stracony czas, bo kolejnej okazji na powrót do grania mogłoby już nie być? Dokładnie tak. W 2010 roku, po rozpadzie Asylum udzielałem się w zespołach, rockowym (KTT) i alternatywnym (Black Diamond) z mniejszymi i większymi sukcesami. Po czasie przyszła jednak totalna stagnacja i całkowity brak zainteresowania gitarą - nie cieszyło mnie

Foto: Marysia Nowobilska / Wonderland Videos

nic, co jest związane z tworzeniem muzyki. Sprzedałem wszystkie graty i zająłem się pracą, która dawała mi satysfakcję. Los postanowił że udało się wyskoczyć do Anglii na jakże piękny festiwal Download, gdzie to zobaczyłem takich artystów jak: Kiss, Tremonti, Slash, Lamb of God, In Flames, Madball, Cavalera Conspiracy i znowu poczułem tęsknotę za graniem. Podsumowując - do trzech razy sztuka? nie, nie mam zamiaru marnować już czasu na takie zagrywki, trzeba grać i czerpać z tego przyjemność, bo chyba jesteśmy raz na tym świecie, a lata lecą. Po reaktywacji również mieliście pod górkę, w rezultacie pozostałeś jedynym muzykiem ory ginalnego składu Asylum, reszta to nowy zaciąg z lat 2019-20? Gdy wróciłem do grania moje drogi skrzyżowały się z Marcinem Nowobilskim, świetnym gitarzystą, który to wyszedł z propozycją wspólnego tworzenia gitarowych utworów. Pojawiła się potrzeba skompletowania pełnego składu i wspólnie znaleźliśmy brakujące ogniwa. Tak do czasu wspomnianego koncertu charytatywnego graliśmy, bawiąc się dźwiękami. Z tych zabaw wyszły kompozycje które latem 2020 zarejestrowaliśmy w studio Nest u Sivego już jako Asylum i są one zapowiedzią naszej nowej płyty. Oficjalna edycja "Independent" cieszy, ale to już jednak historia, bo okres przełomu 2019/20 i pandemicznych lockdownów poświęciliście na intensywną pracę nad nowym materiałem, a latem ubiegłego roku już go zarejestrowaliś cie? Latem ubiegłego roku nagraliśmy dwa single: "Self Destruct" (videoclip dostępny na naszym YT) i "Madman", który ósmego kwietnia miał premierę w Radio Ostrowiec. Single te są zapowiedzią nowej płyty, nad którą cały czas pracujemy. Chcemy, by każdy utwór był dopieszczony muzycznie, głęboki w swoim przekazie; zależy nam na stworzeniu świeżego materiału; który będzie dobrze odebrany i spowoduje wspomnianą gęsią skórkę na grzbiecie, a na to trzeba czasu, więc nie spieszymy się zbytnio, ale mocno zmierzamy do celu. Pierwszy singlowy numer "Self Destruct" jest dowodem na to, że z wiekiem Asylum nie łagodnieje, łączycie w nim bowiem intensywny, zaawansowany technicznie thrash z hardcore

- to reprezentatywny utwór dla tego materiału? A to dziękujemy, mamy nadzieję że Asylum zawsze uraczy słuchacza czymś mocnym (śmiech). "Self..." jest utworem, który to zawiera wiele elementów nawiązujących do tego co na obecną chwilę mamy stworzone, ale bardziej reprezentatywnym utworem dla nowej płyty według mnie jest "Madman" - to złożony numer z pięknymi melodiami i zadziornym wokalem. Na tę chwilę jesteśmy na etapie ekranizacji videoclipu dla tego utworu, więc niestety nie jest jeszcze dostępny, ale usilnie staramy się by pojawił się latem. Zważywszy na to, że obecnie promujecie "Independent", to nowa płyta ukaże się raczej za jakiś czas, albo pod koniec, albo nawet dopiero w przyszłym roku? Wszystko jest zależne od sytuacji, która obecnie panuje w kraju. Jeżeli możliwość organizowania koncertów utrzyma się na takim etapie, jak to ma miejsce teraz, to jest szansa, że nowa płyta ujrzy światło dzienne z końcem tego lub na początku przyszłego roku. Jeżeli jednak wróciłaby normalność wraz z możliwością koncertowania, to wolimy spotkać się z fanami właśnie tam, by prezentować materiał, zarówno stary jak i nowy. Można w sumie powiedzieć, że wróciliście w najgorszym momencie, bo z racji pandemii niewiele pograliście na żywo - to też jest dla was dodatkową motywacją, żeby wrócić na scenę tak szybko, jak będzie to możliwe, nie tylko z "Independent", ale też tym najnowszym materiałem? Oczywiście! To tak jakbyśmy dostali batonika i zjedli go tylko do połowy (śmiech). Wtedy, gdy wszystko było gotowe, materiał zgrany i przygotowany najlepiej jak to mogliśmy zrobić, przyszedł czas na koncerty promujące "Independent" i co? Dostaliśmy kolejny cios, który na początku zabolał, ale teraz jest ogromną motywacją do powrotu na scenę i szczerze nie możemy się tego doczekać. Nastał bardzo dziwny czas, który siłą rzeczy testuje nas wszystkich, ale musimy wspólnie się wspierać i szanować, dlatego bądźmy dobrej myśli, że wszystko wróci na dobre tory i do zobaczenia na koncertach. Stay Metal! Wojciech Chamryk

ASYLUM

39


Dać sobie upust Kraków to miasto, które rzeczywiście zapiera dech w piersiach. W przenośni i niestety dosłownie. Chyba mało kogo dziwi fakt, że chłopaki z krakowskiego Terrordome zatytułowali swój czwarty album "Straight Outta Smogtown". Zespół ten to nie nowicjusze, a w pewnych kręgach (związanych nie tylko z metalem, ale także ze sceną HC) mają już wyrobioną pozycję. O swej najnowszej produkcji oraz o życiu w polskim "Smogtown" opowiedział nam lider tej kapeli ukrywający się pod pseudonimem Uappa Terror. HMP: Siemka. Przede wszystkim chciałbym pogratulować Wam świetnej nowej produkcji. Mówię całkiem serio. Nie traktuj tego proszę jako robioną na siłę kurtuazję (śmiech). Uappa: Cześć! Wielkie dzięki, sami sobie gratulujemy (śmiech). Poświęciliśmy płycie bardzo dużo pracy, poprzeczka została zawieszona wysoko i ostatecznie wyszedł album jaki chcieliśmy zrobić przez lata. Nowy album o bardzo bezpośrednim tytule "Straight Outta Smogtown" został nagrany po sześciu latach przerwy z zupełnie nowa sekcją rytmiczną. Powiedz mi proszę, jak doszło do tego, że w Waszych szeregach znaleźli się

Temat tytułu już lekko poruszyłem, pozwól jednak, że go nieco rozwinę. Pochodzicie z Krakowa, miasta, które jak powszechnie wiadomo ma przeogromny problem ze smogiem. Jestem z województwa śląskiego, gdzie powietrze też pozostawia wiele do życzenia, jednak gdy przyjeżdżam czasem do Krakowa, potrzebuje kilkudziesięciu minut, żeby się przyzwyczaić. A jak to jest z Wami - mieszkańcami Krakowa? Czy na co dzień ten smog daje Wam się we znaki? Czy może już żeście się do niego przyzwyczaili i kompletnie Wam nie przeszkadza? Myślę, że obecnie wszyscy w Krakowie są już do tego tak przyzwyczajeni, że nie czują róż-

Foto: Terrordome

Virious i Rob Sixkiller. Co ich obecność wniosła do Waszej twórczości? Tutaj jest pewna zawiłość, którą już tłumaczę. Album powstał jeszcze z inną sekcją - bas nagrał Simon, za perkusją zasiadł bębniarz Chaos Synopsis, ex-Attomica - Friggi. Nagrał on bębny na nasz album, ponieważ z poprzednim perkusistą musieliśmy się rozstać, a było to zaraz przed sesją nagraniową. Friggi szybko nauczył się materiału i perfekcyjnie zabębnił na naszej płycie. Simon zaraz po nagraniu swoich partii zmuszony prywatnymi sprawami, przeprowadził się do Wrocławia. Zostaliśmy z Pauą sami i od razu wiedzieliśmy kogo zagadać dlatego Virious (ex-Vane) i Rob (ex-Only Sons, ex-Whorehouse) dołączyli do Terrordome jeszcze podczas końcowych prac nad albumem. Możecie ich zobaczyć w obecnych teledyskach i zobaczycie nas w komplecie na żywo jeszcze w tym roku. No i wkrótce zabieramy się za tworzenie kolejnego albumu w tym właśnie składzie.

40

TERRORDOME

nicy. Różnica pojawia się dopiero wtedy, gdy opuszczamy miasto i możemy pooddychać świeżym powietrzem i do niego potem wracamy. Smog (a raczej jego produkt - czyli pył) widać głównie na kratkach, nawiewach i dopiero widząc to, zdajesz sobie sprawę, co musisz mieć w płucach. Gadam z ludźmi w moim wieku i głównie objawia się to jakimś osłabieniem, migrenami, ogólnie beznadziejnym samopoczuciem - nie wygląda to ciekawie i można sobie tylko wyobrazić do czego zmierza. Kraków to miasto, które poza wspomnianym smogiem przeciętnemu Kowalskiemu kojarzy się z historią, zabytkami, Lajkonikiem, urokli wymi ulicami i pijanymi Anglikami robiącymi pod siebie na Rynku Głównym. Wiem jednak, że to miasto ma również ciemne strony. Czy życie i dorastanie w "Grodzie Kraka" ma bezpośrednie przełożenie na Waszą twórczość? Za dzieciaka w Krakowie było ciężko. Była wyraźna bieda, były dość przejebane dzielnice,

gdzie dostawało się wpierdol za nic. Zaczepiali w autobusach, w przejściach podziemnych, gdziekolwiek byleby komuś dowalić. Krążyło wiele historyjek gdzie się nie pałętać, sam nie raz pakowałem się w jakieś głupie sytuacje. Teraz jest co prawda lepiej, większość typów którzy siali terror w moich okolicach albo skończyło w pierdlu, albo wyjechali do innych krajów, ale cały czas mamy porachunki związane z dragami pod przykryciem wojny klubów piłkarskich. Ja sam żyję obecnie w jakiś swojej bańce, bo i mieszkam w bezpiecznej dzielnicy i nie szukam za specjalnie okazji do spin. Nigdy jednak nie wiesz na kogo trafisz, nawet pozorna głupia spina może się skończyć nożem pod żebrem. Zostawmy już ten Kraków, bo zaraz nam tu wyjdzie coś w stylu "Podróży z Makłowiczem" (śmiech), a skupmy się na muzyce. Zazwyczaj jesteście określani jako zespół thrash metalowy, jednakże w Waszej twórczości słychać sporo elementów hardcore (nagrywacie zresztą dla wytwórni Selfmadegod Records, która głównie specjalizuje się w tych muzycznych obszarach). Momentami też można dostrzec późniejszą Sepulturę. Jak sami byście zdefiniowali uprawiany przez Was gatunek? Jakie są Wasze główne muzyczne inspiracje? Nagrywając płytę chcieliśmy brzmieć jak Exodus po płycie "Tempo of the Damned". Mieliśmy wizję, aby odejść od nurtu crossover thrash, a iść bardziej w stronę potężniejszego thrash metalu. Zwolnienia na płycie są typowo hardcorowe, ja sam osobiście nie ukrywam zafascynowania sceną HC w Polsce (1125, Schizma) za granicą (Madball, Sick of It All); ale też trafnym jest, że niektóre zagrania kojarzą się mocno z Sepulturą. W ogóle płyta jest dla mnie bardzo brazylijska z racji tego, że bębny nagrał Friggi Mad Beats. Poza tym inspiracje typu Vio-lence, Demilition Hammer czy nawet Teutońska scena - to przyświecało Terrordome od samego początku. Jest tego sporo, ale myślę że dzięki temu muzyka Terrordome odbiega od typowych standardów thrashowych i jest całkiem charakterystyczna. Sam Selfmadegod jest otwarty na eksperymenty - wydaje death metal, grindcore ale ma też kilka kapel z nurtu thrash metalu, więc tym bardziej cieszymy się, że możemy być częścią tego labelu. Większość Waszych utworów nie przekracza trzech minut. To świadoma konwencja, czy po prostu samo tak wychodzi podczas tworzenia? Staramy się pisać numery tak, aby nie były za długie. Dość gęsta młócka potrafi sprawić, że nie tylko my zmęczymy się na koncercie (pamiętaj, że zapierdalamy 200-260 bpm'ów na numer!), a widać również znużenie słuchacza, ot podczas gorzej nagłośnionego koncertu, jakie mogą zdarzyć się na trasie. Staramy się brać wiele aspektów pod uwagę przy pisaniu kawałków i nie robić nic na siłę. Jeżeli numer nam odpowiada w fazie tworzenia, to już nie kombinujemy i nic nie zmieniamy; często nawet skracamy, aby nie wydłużać dobrych riffów. Następnie mamy czas, aby brać się za kolejne numery i lecieć do przodu. "Straight Outta Smogtown" jest dostępny również w formie kasety magnetofonowej. Macie sentyment do tego nośnika, czy to po prostu dostosowanie się do aktualnych potrzeb rynku? Oprócz płyt CD i winylowych, kolekcjonuję


też kasety. Strasznie się nimi jaram i nie wyobrażam sobie, aby "Straight Outta Smogtown" nie pojawiło się na kasecie. Płyta CD, kaseta i płyta winylowa to totalny mus jaki musi mieć dobry album. Już niebawem pojawią się kolo-rowe winyle od Selfmadegod, czego nie mogę się doczekać. Nie mówię, że wszyscy, jednakże spora część fanów thrashu to ortodoksi, którzy są zamknięci na wszelkie eksperymenty. Zdarzało Wam się słyszeć negatywne opinie ze strony tego środowiska? Jak się do nich odnosicie? Oczywiście. Odkąd Terrordome istnieje, czyli od 2005 roku, słyszę sporo różnych, w tym negatywnych opinii. Narzekano jak dotąd, że mój wokal jest zbyt miękki, że za szybka z nas pralka i rozjeżdżamy się w akcji, albo że jakiś koncert wyszedł chujowo, czy wyglądam jak Dawid Podsiadło (śmiech). Nie mam z tym totalnie problemu. Negatywne opinie dzielę z kolei na dwa rodzaje - złośliwe, pochodzące od no-name'owych typów, którzy chuja się znają, w dupie byli i gówno widzieli. Takie osoby muszą, koniecznie muszą odjebać coś w Internecie, aby próbować zrobić komuś gorzej niż mają i zwrócić na siebie uwagę. Jest też drugi typ opinii - konstruktywne, poparte argumentami i przemyśleniami. Są to opinie, z którymi często się zgadzam, bo zwykle trafiają w punkt. Można wtedy pogadać, wymienić się doświadczeniami. Takie opinie pochodzą głównie z najbliższego środowiska dobrych ziomków, z którymi znam się sporo czasu i którzy potrafią też pomóc w gorszych chwilach. Dzięki takim opiniom udaje się popracować nad warsztatem i wycisnąć z siebie mega dużo świetnych rzeczy. W naszej rozmowie padła już nazwa Sepultura. Jak się Wam przed nimi grało w 2017 roku? Jedne z lepszych koncertów. Byliśmy w mega formie i dawaliśmy z siebie wszystko zarówno na scenie jak i przed. Bardzo miło wspominam, zarówno kumpelsko (graliśmy z Testerem Gier) i frekwencyjnie - była masa ludzi! Rok później braliście udział w ostatniej jak dotąd Metalmanii. Graliście na małej scenie, która jeśli dobrze pamiętam była skutecznie zasłonięta przez schody. Jak wspominasz

tamten występ i ogólnie cały festiwal? Równie dobrze, poza kilku małymi incydentami alkoholowymi po koncercie (śmiech). Nawet udało się nam zrobić wtedy bieda-stream na facebook z telefonu z tych schodów, dzięki czemu był spoko odzew na fejsie w postaci sporej ilości komentarzy. Widząc jednak teraz jakość tego nagrania i porównując do obecnych streamów, zupełnie nie marnowałbym czasu na coś takiego (śmiech). Natomiast sam gig był zajebisty, bo nie tylko nasza dobra forma (jeszcze od Sepultury!), ale również sama organizacja na scenie. Żadnej większej wpadki technicznej, czysty napierdol od początku do samego końca. Zagraliśmy sobie też na jednej scenie z Ragehammer i Voidhanger, mogliśmy też zamienić kilka słów z muzykami Emperor czy Napalm Death. Dla mnie koncert był świetny. Zdarzało Wam się zapuścić za naszą południową granicę. Myślicie w ogóle o podboju zagranicznych scen muzycznych, czy raczej zamierzacie się skupić na naszym podwórku? Zdecydowanie uderzamy dalej niż tylko w rodzimą scenę. Obecnie mnóstwo odzewu mamy z zagranicy, więc chcemy to wykorzystać i przy okazji zakończenia pandemii, chcemy zabrać się powoli za organizację jakiś większych wyjazdów. Graliście już zarówno w towarzystwie kapel stricte metalowych, jak i z reprezentantami szeroko pojętej sceny HC. Czy widzisz jakieś różnice jeśli chodzi o publiczność przychodzącą na poszczególne koncerty? Teraz jest to dość wymieszane. Metalowcy są bardziej destruktywni i alkoholowi, podobnie jak punki, którzy również czasem na koncertach się zdarzają. Hardcorowcy to raczej bardziej napięta ekipa, która stoi na gigach w pozycji zamkniętej, a jak przychodzi czas na zabawę pod sceną, to ustawiają wszystkich po kątach. Osobiście, bardzo lubię jak przychodzą na nas ludzie z tej czy tej strony sceny, o to zawsze chodziło. Jak myślisz, czy w najbliższym czasie uda Ci się stanąć na prawdziwej scenie przed żywymi ludźmi? Mamy już pierwszy gig na sierpień. Teraz, w maju, kiedy udzielam wywiadu, nawet jakby nagle wróciły koncerty, nie jestem w stanie nic

zagrać przez najbliższe dwa miesiące. Potrzebuję czasu na dojście do siebie po Covid. Sponiewierało mnie całkiem poważnie i dopiero teraz powoli wracam do siebie, wypluwając płuca. Doszły mnie słuchy, że niespecjalnie lubisz opowiadać o tekstach (śmiech). Dziwi mnie to biorąc pod uwagę fakt, że Wasze liryki mają dość konkretny przekaz oraz nie można odmówić im zaangażowania. Skąd zatem ta niechęć? (śmiech), nie lubię rozwodzić się nad każdym tekstem po kolei, bo jest to nudne. Lubię zostawić słuchaczowi pole do przemyślenia danego numeru, jakiejś refleksji nad tematem poruszonym w numerze. Każdy może inaczej coś odebrać z danego liryka, dlatego nie chcę tej możliwości zabierać. Nie wiem czy ktoś jeszcze czyta teksty, ale 90% tekstów kapel metalowych jest bardzo słaba, z błędami ortograficznymi, gramatycznymi, a dużo albumów jest istnymi kopalniami grafomańskich tekstów. Dlatego na "Straight Outta Smogtown" przemyślałem sobie każdy tekst - jest wiele warstw, odniesień; traktuję też niektóre jako oczyszczenie się z walki ze moimi demonami. Teksty są tez zaangażowane - w ochronę środowiska, w zmiany klimatu, są anty-polityczne, uderzają w idiotów. Myślę, że tyle wystarczy i zachęcam do otworzenia książeczki albumu, aby sięgnąć po więcej. Podchodzicie do swej twórczości śmiertelnie poważnie, czy może czasem zdarza się Wam na nią spojrzeć z lekkim przymrużeniem oka? Przez granie metalu daję sobie upust swojego wkurwu, zmęczony byciem na co dzień miłym typem. To co robię razem z resztą Terrordome, jest dla mnie totalnie poważną sprawą i chcę być w tym coraz lepszy. Wiadomo, często kręcimy jakąś bekę, czy to na próbach, czy jak przebywamy razem z kapelą, ale nie ma na to już miejsca podczas koncertu. Dziękuję bardzo za rozmowę. Dzięki za rozmowę i życzę wszystkim zdrowia w tym chorym kraju. Zerknijcie na naszą stronę, czy na YouTube i Spotify, aby posłuchać nowego albumu. Bartek Kuczak


zasadzie jak oni pomagali mi kiedy to ja miałem ciemne i kiepskie dni w moim życiu.

Szczęściarz W tym roku minie 28 lat od kiedy słusznej postury i ponurego usposobienia facet z Birmingham, stawił się na przesłuchania do Iron Maiden. Dziś Bayley Alexander Cooke, bardziej znany pod pseudonimem Blaze Bayley, wypuszcza właśnie dziesiąty studyjny album solowy, który jest niewątpliwie świadectwem jego niezłomności i niezależności i przy którym jego krótka acz intensywna kariera z największym zespole heavy metalowym świata jest jedynie dalekim echem przeszłości. Nie bacząc na przeciwieństwa losu, Blaze konsekwentnie kroczy wyboistą drogą wojownika a jego jedynym prawdziwym orężem jest solidnej próby, czysty i niczym nie skażony heavy metal. Nowy album Blaze'a, "War Within Me" był oczywiście głównym przedmiotem naszej rozmowy. Zresztą, wokalista nie bardzo chciał podejmować inne wątki, zwykle ucinając je bardzo szybko, a tematy związane z zespołem który przyniósł mu nieśmiertelność w metalowym świecie, sprowadzając do krótkich i mocno ogólnych wypowiedzi. Ale taki jest właśnie Blaze i ciężko mieć do niego o to pretensje: mówi tylko to, o czym faktycznie chce mówić, jest szczery aż do bólu, prawdziwy i refleksyjny, czasem się unosi albo wpada w melancholijne dywagacje, daleko odbiegając od głównego wątku. I właśnie to wszystko czyni go tym kim jest: gościem po przejściach, który mimo wielu krytycznych sytuacji, po których nie jeden już dawno dał by sobie spokój, dalej działa, tworzy i wciąż ma w sobie mnóstwo pasji, aby dzielić się nią z innymi. HMP: Cześć Blaze, jak się miewasz? Jestem pełen podziwu dla Twojej ciężkiej pracy. Nawet jeśli od ostatniego studyjnego albumu minęły prawie 3 lata, w międzyczasie wypuściłeś dwa podwójne albumy koncertowe. Czy wynika to z Twoich osobistych potrzeb czy może jest to coś w rodzaju podziękowania dla fanów za ich wsparcie? Blaze Bayley: Cześć! Moi fani czynią to możliwym. To dzięki ich lojalnemu wsparciu, którego udzielają mi od wielu, wielu lat. Czy były to czasy dobre czy czasy złe, oni zawsze

płytę, a w tak zwanym międzyczasie zagrać kilka festiwali i koncertów, które miały być związane z winylowym wznowieniem albumu "Tenth Dimension". No ale jak wiesz, wszystko za moment się zmieniło, tak dla nas jak i dla każdego. Ostatni koncert jaki zagraliśmy to była wyprzedana sztuka w Londynie, na początku marca. A potem wszystko zostało albo przełożone albo odwołane. To wszystko oczywiście było bardzo rozczarowujące, ale oznaczało to też tyle, że będziemy mogli się skupić w całości nad pisaniem i nagrywaniem

Foto: Blaze Bayley

byli ze mną. Wierzyli we mnie nawet wtedy, kiedy ja tę wiarę traciłem. Dali mi siłę i odwagę do tego żeby działać, nawet kiedy czułem się po prostu beznadziejnie. Tak długo jak moi fani potrzebują ode mnie nowych utworów i koncertów, będę to robił. Mam świadomość tego, że jestem szczęściarzem, że mam tak wspaniałych fanów. Jestem im naprawdę bardzo za to wdzięczny. To oni sprawili, że mogłem nagrać kolejny album, "War Within Me". Wszystko mieliśmy ustawione na 2020 rok, mieliśmy napisać i nagrać nową

42

BLAZE BAYLEY

nowej płyty. Zdecydowaliśmy się na początek wyjść od prostych demówek, tylko gitara akustyczna i wokal. Skupiliśmy się na kształcie, klimacie i emocjach każdej z idei. Mieliśmy na tyle dużo czasu, że po nagraniu demówek mogliśmy chwilę je odłożyć i wrócić do nich po jakimś czasie, z bardziej świeżą głową. Dzięki temu mogliśmy przyjrzeć się tym utworom bardziej obiektywnie i zwrócić uwagę na detale. Wiedziałem, że moi fani czekają na ten album i bardzo chciałem dać im coś co pomoże im w tym trudnym okresie, na tej samej

"War Within Me" to płyta, która nie jest kontynuacją sagi o Williamie Blacku i ogólnie nie posiada jakiegoś bardziej rozbudowanego konceptu. Nie wiem czy to tylko moje wrażenie, ale wydaje mi się że ten album jest nieco bardziej spontaniczny niż albumy z Trylogii. Co o tym sądzisz? Trylogia "The Infinite Entanglement" to moje największe osiągnięcie. Trzy albumy w 3 lata, wszystkie promowane trzema trasami koncertowymi. Koncept opowiadał o naszych myślach i odczuciach, które sprawiają, że jesteśmy ludźmi. 34 kawałki o desperackiej, wielkiej podróży rozbitego i zagubionego człowieka. Przetrwał ciemną, mroźną kosmiczną pustkę, zdradę, ogień i spadł z nieba. Szuka i znajduje odkupienie. Jestem z tej historii naprawdę dumny. Kiedy zaczynałem pracę nad "War Within Me", faktycznie byłem w pewien sposób podekscytowany swego rodzaju "wolnością". Wiesz, 10 kawałków kompletnie ze sobą niepowiązanych, kawałków, które oddzielone od siebie mają rację bytu. I nawet jeśli nie są ze sobą połączone, cały czas są brutalnie szczere, pełne mocy, są absolutnie najlepszymi kawałkami jakie byliśmy w stanie napisać w danym czasie. Aranżacje tych numerów wiernie odwzorowują te historie. Muszą pokazywać bezkompromisowość, odwagę i uczciwość. Pierwszy kawałek który od razu podchwyciłem to "Warrior". Opowiesz jaka historia kryje się za tym numerem? Każdy z nas dokonuje wyboru. Czy odpuszczamy i sami się unicestwiamy poprzez lenistwo czy negatywne emocje czy bierzemy odpowiedzialność za siebie i za swoją przyszłość i walczymy, bierzemy udział w bitwach, wojujemy ze swoimi demonami głupoty, naiwności i fałszywej dumy? Mogę wybrać słowa aby opisać siebie. Mogę powiedzieć: "Jestem frajerem, odpuszczam bo czuję się słaby a to wszystko jest zbyt trudne". Ale mogę też powiedzieć: "Jestem wojownikiem, nie zawsze wygrywam, ale zawsze walczę!". Staram się, żeby nie polegać na opinii innych, nie ktoś ma mówić mi kim jestem. To ja biorę odpowiedzialność za swoje szczęście. Jeśli nazwę siebie wojownikiem, to stanę się wojownikiem. Dzięki Blaze za ten opis. Wiedziałem, że nie przez przypadek ten numer stał się jednym z moich faworytów. Świetnym tematem jest także numer "The Witches Night". Ten kawałek to pomysł Chrisa (Appletone'a, gitarzysty i lidera zespołu towarzyszącego Blazeowi - przyp. red.). Zaczęliśmy nad nim pracować jakieś 4 lata temu. Pierwsza wersja bazowała na wierszu, który napisałem i nazwałem "Perfect Tears" ("Idealne Łzy"). Traktował on o moim marzeniu, fantazji. Wiesz, czasem marzysz o czymś i to marzenie daje Ci spokój i radość i starasz się je przywołać, bo daje Ci pewną błogość wtedy kiedy nie wszystkie rzeczy idą po Twojej myśli. Pamiętam pewien koncert, który graliśmy w Czechach, podczas Nocy Wiedźm. To był bardzo wyczerpujący dzień, a na końcu okazało się, że promotor sprzedał zaledwie kilka biletów. Wydawało nam się, że po prostu nikt nie chce przyjść na koncert żeby nas zobaczyć, ale potem okazało się, że finalnie przyszło masę ludzi i koniec końców koncert był genialny, jeden z najlep-


szych podczas tego tournee. To właśnie ta myśl, która zawsze poprawia mi humor. Oczywiście kawałek "The Witches Night" ewoluował dość znacznie. Próbowaliśmy zaadaptować go na potrzeby Trylogii, ale nigdy nie byliśmy w stanie dopasować go do tamtego konceptu. Wiesz, patrząc nieco głębiej, to numer o myślach samobójczych. Bardzo wiele osób ma takie myśli i niestety wiele też z nimi sobie nie radzi, co często kończy się tragicznie. Ja miałem to szczęście, że zawsze gdy nachodziły mnie takie myśli, miałem wsparcie wspaniałych ludzi. Moi przyjaciele i moja rodzina pomogli mi przetrwać to całe bagno i ciemne dni, które miałem w 2011 roku. Blaze, nawet jeśli "War Within Me" nie jest koncept albumem, to jednak nie zaprzeczysz, że kilka numerów jest ze sobą powiązanych. Mam tu na myśli kawałki, które opowiadają o wielkich umysłach nowoczesnego świata: Nikola Tesli, Stephenie Hawkingu i Alanie Turingu. Czy Ci ludzie byli dla Ciebie inspiracją? Mam tu na myśli nie tylko inspiracje do kawałków, ale też po prostu do życia? Trzej wielcy naukowcy to bohaterowie, ale każdy z innego powodu. Nikola Tesla sprawił, że prąd jest dostępny dla każdego na świecie. To jego elektryczność zasila dzisiaj cały świat. Wynalazł tak wiele rzeczy, był dziwakiem, ekscentrykiem, ale też zarazem geniuszem. Kawałek o nim był również ekscentryczny i dziwny tak do napisania jak i nagrania. Alan Turing z kolei to ojciec chrzestny komputerów. Marzył o myślących maszynach. Testy Turinga to introdukcja do tego, co dziś nazywamy sztuczną inteligencją. Ale jego testy miały za zadanie sprawić, że maszyna docelowo miała oszukać człowieka. Więc pytam się teraz Ciebie. Jeśli sztuczna inteligencja musi oszukiwać w swoich interakcjach z człowiekiem, w jaki sposób możemy jej w ogóle zaufać? Czy jeśli jest przekonana, że jesteś człowiekiem, czy stanie się agresywna i będzie chciała nas skrzywdzić, kiedy będziemy twierdzili, że jednak nie jesteśmy człowiekiem? Jesteś sztuczny? A nie prawdziwy? Kto jest zatem prawdziwy? Stephen Hawking to z kolei człowiek, któremu doktor powiedział, że pozostało mu 3 lata życia. 49 lat później daje nam lekcję z drugiej strony świata. Nawet jeśli nie mógł używać swojego własnego głosu, zna-

Foto: Blaze Bayley

lazł sposób by komunikować się ze światem, wyszedł naprzeciw beznadziejnej i wydawałoby się kompletnie niemożliwej do rozwiązania sytuacji. "War Within Me" brzmi dla mnie nieco moc niej i bardziej heavy niż poprzednie Twoje albumy... Tak, myślę, że składa się na to kilka powodów. Po pierwsze, nagrywaliśmy w innym studiu. Chris Appleton zdecydował, że tym razem sam zajmie się stroną producencką. Zrobił świetną robotę. Jest kilka takich miejsc w każdej z aranżacji, które pozwalały na wypełnienie ich smaczkami i dodatkami, czy to wokalem, czy solówką czy jakimiś efektami, a czasami pozostawialiśmy te miejsca puste, tak aby każdy ze słuchaczy mógł poczuć te pierwotne emocje wypływające z tych fragmentów. Więc ten album brzmi podobnie do moich poprzednich produkcji z lat wcześniejszych: "Man Who Would Not Die", "Blood And Belief" czy "Silicon Messiah". Bardzo pewnie. Jednocześnie i bezwstydnie mrocznie i radośnie, melancholijnie i epicko zarazem. I metalowo. Jestem bardzo zadowolony z tego co udało nam się osiągnąć. Chciałem albumu z którego moi fani mogliby być dumni. Jakaś cząstka mojego serca wciąż ma 14 lat. Wciąż jestem podekscytowany heavy metalową gitaFoto: Blaze Bayley

rą, harmoniami i interesującymi tekstami. Chciałem zrobić album z piosenkami, które przypominałyby mi i moim fanom dlaczego siedzimy w tym cały metalu, dlaczego i za co go kochamy. Potężne akordy gitarowe, wściekłe riffy, przepiękne melodie. Teksty które wychodzą prosto z serca. Walka, bitwa, wojna z własnymi myślami o to aby pokonać destrukcyjne i negatywne myśli. Poszukiwanie siły i odwagi by stawić czoła kolejnym dniom, godzinom, minutom. Wiara że jesteśmy w stanie przetrwać to wszystko, tylko po to by być ze sobą znów któregoś dnia. Zawsze chciałem Cię zapytać o Waszą prezencję sceniczną. Zwykle używacie takiego samego ustawienia świateł, bardzo ascety cznego. Wydaje mi się, że to sprawia, że jesteście bardziej blisko fanów, bez teatralnych sztuczek, po prostu spontaniczny, heavy metalowy gig, czysta, żywa muzyka. Tak, zawsze chciałem, żeby moje koncerty były po prostu jak konwersacja z moimi fanami. To dla mnie bardzo ważna rzecz. Dużo migających świateł, dym przeszkadzają, nie ma tego specyficznego połączenia z fanami. Dlatego właśnie lubię kiedy scena jest zalana białym, statycznym światłem. W koncercie chodzi przede wszystkim o muzykę. Bez żadnych przeszkadzaczy. Nic nie powinno zakłócać tego klimatu, który tworzymy razem. Nie chodzi tu o oglądanie i podziwianie mnie i mojego bandu, to jedynie kwestia bycia razem i dzielenia momentu, przeżywania piosenek i emocji wspólnie. Wygląda na to, że od kilku już lat, Blaze Bayley band ma stabilny skład, z którym przyszłość rysuje się w jasnych barwach. Mam rację? Chris i jego zespół supportowali mnie w Anglii wiele lat temu. Zaprzyjaźniliśmy się, polubiliśmy. Jakiś czas później zagraliśmy kilka koncertów razem i wszystko działało naprawdę dobrze. Potem spróbowaliśmy razem popracować nad nowymi utworami i znów, wszystko zadziałało jak powinno. Chris to bardzo utalentowany gitarzysta i ekspert jeśli chodzi o brzmienie brytyjskiego heavy metalu. To duże szczęście mieć jego i jego zespół przy sobie. Podobnie czujemy wiele tematów, mamy tą samą pasję i powera do metalu. Wciąż uwielbiamy ze sobą pracować. Praca nad "War

BLAZE BAYLEY

43


Foto: Blaze Bayley

Cóż, producenci w tym czasie wybrali, że takie a nie inne kawałki wejdą na album, a inne skończą jako B-side'y. Pozostaje mi się cieszyć, że "Sign of the Cross" weszło na album. W oficjalnej biografii Iron Maiden, "Run to the Hills" mówiłeś, że podczas Twoich ostatnich występów z zespołem, w Ameryce Południowej w 1998 roku, klimat w zespole był już nieco dziwny. Jeden z ostatnich kon certów zakończył się bez zagrania obowiązkowych bisów. Pamiętasz ten okres? Pamiętam, że ta trasa była niesamowita! Graliśmy razem ze Slayerem, to było Buenos Aires. Absolutnie magiczny koncert. Nie pamiętam tej sytuacji z bisami, to było tak dawno… Pamiętam natomiast, że fani w Argentynie byli kompletnie szaleni. Miałem to szczęście wrócić tam z moimi solowymi koncertami. Pamiętam, że fani byli tam zawsze bardzo ciepli i przyjaźni, traktowali mnie bardzo dobrze i z dużym szacunkiem, mieliśmy tam dużo zabawy.

Within Me" była bardzo wymagająca, pełna radości ale też frustracji, pewnego rodzaju magii. Gdyby wszystko było w normie, to zapewne moglibyśmy właśnie porozmawiać o planach koncertowych promujących nowy album, ale czasy są jakie są i koncertowanie póki co nie jest możliwe. Jak sobie z tym radzisz, jako artysta którego jednak głównym aspektem działania są koncerty? No cóż, jestem szczęściarzem, że mam naprawdę duże wsparcie od fanów. Ich wiara i odwaga jest dla mnie niesamowita. Poczułem niesamowitą ulgę kiedy otrzymałem pierwsze recenzje fanów dotyczące pierwszego singla. To sprawia, że jestem bardzo podekscytowany tym co przyniesie przyszłość. Nie mogę się doczekać aż w końcu będę mógł zagrać nowe kawałki na żywo. Od czasu do czasu współpracujesz również z Thomasem Zwijsenem, belgijskim gitarzystą klasycznym, z którym nagrałeś akustyczną EP i pełen album. Jednak, pamiętam, że Thomas był też Twoim głównym, elektrycznym gitarzystą na albumie "King of Metal". Opowiesz o tej współpracy? Thomas to niesamowity talent. Fantastyczny gitarzysta klasyczny. To bardzo ważny artysta działający na własnych zasadach. To co robi jest bardzo innowacyjne, wiesz, robi własne kawałki, przeranżowuje cudze numery, sam je nagrywa. Jestem dumny z tego co nagraliśmy razem. Kiedy w 2018 roku nagrywaliśmy "December Wind", to była naprawdę wielka rzecz dla nas obu. Moja wizja tego jak mój głos może współgrać przy klasycznym akompaniamencie, została wtedy ucieleśniona. Fantastyczna sprawa. Czy możemy zatem liczyć, że stworzycie jeszcze coś razem? Jestem pewien, że będziemy razem pracować, ale ciężko powiedzieć, w którym momencie mojej zwariowanej, nieprzewidywalnej przyszłości może się to stać. Jeśli pozwolisz, podpytam Cię teraz o kilka wątków związanych z Twoim czasem, który spędziłeś w Iron Maiden. W 1993 roku odbyły się przesłuchania na zastępcę Bruce'a Dickinsona. Z tego co wiem, było tam wielu,

44

BLAZE BAYLEY

wielu utalentowanych wokalistów, min. Dougie White, który finalnie dołączył do Ritchie'go Blackmore'a i jego Rainbow... Jestem szalenie dumny z tego, że było mi dane być częścią Iron Maiden. To było moje marzenie, 9 miesięcy w trasie, pisanie piosenek z tak utalentowanymi ludźmi, którzy mogą robić tylko to i nie muszą się z niczym śpieszyć. To było 25 lat temu. Wielu fanów Maiden hejtowało mnie wtedy i hejtuje po dziś dzień. Ale ja sądzę, że zrobiliśmy naprawdę wiele wspaniałych kawałków i dwa albumy, które jakby nie patrzeć, są ważną częścią historii Iron Maiden. Co do przesłuchań, były one organizowane w różnych dniach, więc nigdy nie spotkałem żadnego z moich konkurentów. Kilka lat potem miałem możliwość porozmawiać z Dougiem Whitem, świetny człowiek i niesamowity wokalista. Prócz dwóch świetnych albumów, które nagrałeś z Maiden, zarejestrowaliście także kilka kawałków, które skończyły jako Bside'y na singlach. Mówie tu o numerach "I Live My Way", "Judgement Day" i "Justice of the Peace". Dla mnie to naprawdę świetne kawałki i zawsze zastanawiałem się, dlaczego nie trafiły na "The X-Factor". Może Ty mi to powiesz? Tak, masz rację, to bardzo dobre kawałki.

Dużo w dzisiejszej rozmowie poświęciłeś miejsca fanom, którzy na każdym Twoim koncercie mogą liczyć na spotkanie z Tobą, autograf i pamiątkową fotkę. Kiedy Steve Harris grał trasę ze swoim British Lion, sytuacja była identyczna. Miałeś dobrego nauczyciela? Cóż, na każdym koncercie z moim udziałem zawsze zorganizowany był meet & greet dla fanów. Tak jak mówiłem, jestem szczęściarzem, że mam tak wspaniałych fanów. Każdemu z nich chcę podziękować za to osobiście po koncercie. Jestem totalnie niezależnym artystą który utrzymuje się na powierzchni tylko dzięki fanom. To oni sprawiają że mogę wciąż nagrywać płyty. Odetchnąłem z ulgą, kiedy nowy singel spotkał się z ich ciepłym przyjęciem. Dziękuje w tym miejscu każdemu kto mnie wspiera i wierzy we mnie i jest częścią mojej podróży. Bądźcie bezpieczni. Spotkamy się po drugiej stronie. Dzięki Blaze za Twój czas. Do zobaczenia! Marcin Jakub

Foto: Blaze Bayley


Nie pierdol się z czymś, co nie jest zepsute Rzadko spotyka się kapele, które mają niezmiennie ten sam skład od lat 80. zeszłego wieku. O tym trwaniu, jak i o przerwie, która miała miejsce w działaniu tej kanadyjskiej thrash metalowej formacji, opowie gitarzysta i wokalista Homicide, Gabriel Morency. HMP: Cześć. Żeby to sobie wyjaśnić, Homicide jest thrash metalowym projektem/zespołem, który jest tworzony przez tych samych muzyków od 1995 aż do teraz, tak? Gabriel Morency: Tak jest. Ci sami czterej goście zagrali zarówno na "Malice And Forethought" jak i na "Left For Dead". Nie chcieliśmy tego zmieniać. Dlaczego zajęło wam tyle czasu nagranie kolejnego albumu po debiucie z 1995 roku? Po nagraniu "Malice And Forethought" graliśmy tyle koncertów, ile tylko mogliśmy, aż do roku 2001. Jednak w trasie byliśmy już od roku 1986, jeszcze jako nastolatkowe, tak więc potrzebowaliśmy małej przerwy po piętnastu latach z kawałkiem całkiem ciężkiego życia. Poza tym, nie jest znowu tak łatwo mieszkać w samochodach i w pokojach hotelowych z paroma gośćmi przez ten cały czas (śmiech). Czuliśmy, że czas na przerwę.

ło to też całkiem stresujące. Nagrywanie nigdy nie jest łatwe, jednak myślę, że udało się zrobić dobrą robotę przy tak ograniczonym czasie, jaki mieliśmy. Co sprawia, że wasza muzyka na "Left For Dead" jest wyjątkowa? Nasza muzyka jest unikalna, bo zasadniczo ma prawdziwe solówki gitarowe (śmiech). Muza wielu nowych zespołów jest ciężka, ale brakuje solówek, których metal potrzebuje. Poza tym

Skąd bierzecie inspirację i wiedzę na temat wojny nuklearnej (oraz innych środków masowego zniszczenia)? Chcę wiedzieć, w jaki sposób spróbują mnie zabić (śmiech). Co zainspirowało was do napisania "Point Blank Range"? Utwór nosi tytuł "Point Blank Range", ale równie dobrze moglibyśmy go zatytułować "STFU" (zamknij kurwa ryj - przyp. red.). Jest on o ludziach, którzy narzekają na wszystko przez cały czas. Wszystko wiedzą i są kurwami. Muszą się zamknąć… "Point Blank Range" pasuje (śmiech). Czy powiedziałbyś, że ciągłe użycie pierwszej i drugiej osoby w waszych tekstach sprawia, że wasze teksty są bardziej osobiste? Lubię opowiadać historie w naszych utworach i zwracać się bezpośrednio do słuchacza, aby dawać jemu lub jej do zrozumienia, że to mogli

Czy nie miałbyś problemu z omówieniem na chłodno waszego pierwszego albumu, "Malice and Forethought"? Wytrzymał próbę czasu? Jak dla mnie "Malice And Forethought" wytrzymał próbę czasu. Świetne utwory to świetne utwory, niezależnie w jakich czasach zostały nagrane. Byłoby fajnie zremasterować te nagrania, jednak pewne rzeczy powinny pozostać niezmienione. Nie pierdol się z czymś, co nie jest zepsute! Czy w ogóle wasz debiut dostał większy odzew w czasach grunge'u? Myślę, że to były dla was ciężkie czasy, czyż nie? "Malice and Forethought" został przyjęty bardzo dobrze. Dzięki temu albumowi udało nam się zagrać z Mercyful Fate, Death i z innymi. Scena grunge miała mocny wpływ na scenę metalową, jednak bardziej wpłynęła na kapele hard rockowe, typu Motley Crue, Ratt itp. Wpłynęła bardziej na główny nurt. Nas bardziej inspirował ruch nu metalowy - Limp Bizkit i Korn bardziej wkroczyły w naszą drogę muzyczną niż grunge. Czy zamierzacie ponownie zremasterować lub nagrać wasz debiut w najbliższej przyszłości? Remastering będzie ciężki, ponieważ nie wiemy, gdzie jest taśma "matka". Zaginęła. Jednak wydaliśmy to ponownie na cyfrowej platformie. Myślimy o zrobieniu teledysku do jednego ze starych utworów. To całkiem dobry sposób na przypomnienie debiutu. Jak przebiegały prace nad waszym najnowszym albumem? Kapitalnie. Fajnie było spotkać się ponownie po prawie dekadzie przerwy. Naprawdę dobrze grało nam się razem oraz przygotowywało do nagrywania w Metal Works Studio, aczkolwiek nie mieliśmy wiele czasu, więc by-

Foto: Homicide

jej unikalność polega na tym, że ka-żdy utwór się różni. Nie jesteśmy ograniczeni jednym gatunkiem metalu. Dużo mieszamy, od klasycznych motywów w stylu Judas Priest do thrashu. Czy mógłbyś wymienić jeden kraj, który mógłby być czarnym charakterem z "Enemy of the State"? Serio musisz się o to pytać? (śmiech) Łatwo mówić o Ameryce, ale raczej jest to ogólnie o zachodnich siłach. My wszyscy jesteśmy wrogami. I jak możemy zobaczyć przy okazji wirusa, naprawdę tak jest, bowiem przenosimy go z jednej osoby na drugą. Zgodziłbyś się, że największym zagrożeniem obecnie jest wojna atomowa? Wojna nuklearna zawsze jest straszna, jednak się nie wydarzy, ponieważ nikt nie wygrałby, gdyby wszyscy zaczęli odpalać rakiety. Kosmos jest prawdziwym zagrożeniem. Wojny kosmiczne są prawdziwe, kosmici są w stanie trafić Cię laserem. Wojna pogodowa również ma duży wpływ. Poza tym daliśmy za dużo mocy komputerom. "Terminator" miał rację w przyszłości Skynet skieruje się przeciwko rasie ludzkiej.

być oni i że zjebali, jednak jeszcze tego nie wiedzą. Czy mógłbyś powiedzieć coś więcej o artyście, który stworzył okładkę na wasz drugi album? Zrobił świetną robotę. Myślę, że wygląda tak jak brzmi nasz album. Zrobił naprawdę świetną robotę, ale tak jak nasz pierwszy "master disc", również on zniknął w Malezji. Mam nadzieję, że wszystko z nim w porządku. Zamknął stronę internetową i słuch o nim zaginął. Być może mamy ostatnią okładkę i żadnej innej już nie stworzy. I nie, nie mamy nic wspólnego z jego zaginięciem (śmiech). Co zamierzacie robić w 2021? Chcielibyśmy zagrać trochę koncertów, jednak wirus ma inne plany. Pracujemy nad nowym materiałem i w przyszłości opublikujemy więcej teledysków. Jeden teledysk już mamy - do utworu "Scourge of God". Możecie go zobaczyć na Youtube już teraz! Dziękuje za wywiad. Powodzenia! Dzięki! Jacek Woźniak

HOMICIDE

45


Nowy start Na początku lat 80. Axewitch byli jednym z najbardziej perspektywicznych zespołów metalowych w Szwecji. Z ogólnoświatowej kariery nic nie wyszło, ale grupa zostawiła po sobie kilka wartych uwagi wydawnictw, zwłaszcza albumy "The Lord Of Flies" oraz "Visions Of The Past". Najnowszy, nagrany po ponad 35 latach milczenia, "Out Of The Ashes Into The Fire" raczej ich nie przebije, ale mimo wszystko cieszy, że weterani wciąż grają. Na nasze pytania odpowiedzieli Mats Johansson i Björn Hernborg, czyli sekcja rytmiczna Axewich. HMP: Coś długo zeszło wam z tą powrotną płytą, zważywszy, że reaktywowaliście zespół w roku 2007. Co nagle, to po diable, czy były inne powody tego, że wasz czwarty album ukazuje się dopiero w 2021 roku? Axewitch: W 2007 roku spotkaliśmy się tylko po to, by zagrać jeden koncert. Wtedy Lasse Fallman grał na basie, ale zrezygnował po koncercie na Swedish Rock w 2008 roku. Nie podchodzilismy do tego zbyt poważnie, zanim Björn dołączył do zespołu. Zaczęliśmy preprodukcję w studiu przyjaciela Ronny'ego Maxa na wsi, ale odległość stała się dla nas zbyt uciążliwa, więc przenieśliśmy cały projekt do miasta Linköping, gdzie kontynuowaliśmy nagra-

najpierw musieliście solidnie poćwiczyć, przypomnieć sobie to i owo, żeby zacząć myśleć o takim poważniejszym powrocie, nie tylko muzykowaniu dla przyjemności? Przez te wszystkie lata większość z nas grała. Mieliśmy nawet kilka swoich kapel, ale nie było to nic poważnego. Magnus grał w zespołach takich jak Straight Up i Sleazy Rose zagrał nawet kilka koncertów w Szwecji. Anders i ja graliśmy w symfonicznym projekcie. Björn grał w coverbandzie Charlotte The Harlot, który oddawał hołd Maiden. Mike podróżując po Szwecji nagrał parę materiałów jako inżynier dźwięku. W ciągu tych lat żaden z nas nie miał zbyt wiele prób, nie mówiąc o praktyce, więc

Foto: Nervosa

Foto: Axewitch

nia. Jakiś czas później dostaliśmy propozycję zbudowania studia wspólnie z przyjaciółmi i w ten sposób powstało The Metal Studios, gdzie album został ostatecznie nagrany. Całość nagraliśmy i wyprodukowaliśmy sami, co samo w sobie było dla nas procesem wymagającym nauki. Wiele powrotów zespołów sprzed lat budzi mieszane uczucia, bo często z oryginalnego składu pozostaje w nim jeden, góra dwóch muzyków. U was wygląda to jednak zupełnie inaczej, to niemal pełny line-up z lat 80. - pozostaliście przez te wszystkie lata kumplami, więc było to możliwe? Tak, cały czas jesteśmy przyjaciółmi i spotykaliśmy się dość często. Byliście cały czas aktywni muzycznie, czy też

46

AXEWITCH

tak, kiedy po raz pierwszy weszliśmy do studia, uporządkowanie tego wszystkiego zajęło trochę czasu. Wyłamał się tylko Tommy Brage. Nie gra już od lat, nie chciał wracać do dawno zamkniętego etapu życia, a może były inne powody, z racji których najpierw grał z wami Lasse, a od blisko 10 lat macie w składzie Björna? Tommy na 15 lat przeprowadził się do Norwegii, a potem na 10 lat na Filipiny, więc on nie wchodził w grę. Zgrany, stabilny skład to chyba podstawa sukcesu, a w pierwszym okresie działalności zmiany składu utrudniały wam funkcjonowanie, szczególnie pod koniec istnienia zespołu? Co jeszcze poszło nie tak, że w roku 1987 było już po wszystkim? Przecież "The Lord Of

Flies" i "Visions Of The Past" to prawdziwe perełki, nie tylko szwedzkiego, metalu tamtych lat; mieliście dobre kompozycje, potencjał, czego więc zabrakło, żeby przebić się szerzej, tak jak stało się to w tym samym czasie udziałem waszych rodaków z E.F. Band? A kto może to wiedzieć? Pewnie wszystkim znudziła się współpraca z wytwórnią, która w ogóle nie wspierała zespołu... Magnus i Anders działali jeszcze przez kilka lat w nowym składzie, nagrywając "Hooked On High Heels" i jeszcze jeden album, który nigdy nie został wydany. Można go znaleźć na Spotify i innych mediach streamingowych pod tytułem "The Lost Album". Wydawca też miał znaczenie, bo jednak nie ma co porównywać Fingerprint Records z fonograficznym gigantem Mercury, firmującym pierwsze płyty E.F. Band, chociaż wasze płyty miały też licencyjne wydania choćby w Kanadzie czy w innych krajach europejskich? Tak, oczywiście, że miało to znaczenie. Nasza mała firma nie miała takich możliwości i kompetencji jak większe wytwórnie. Ale załatwiali licencje m.in. w Kanadzie (Banzai Records), krajach Beneluksu (Roadrunner), w Anglii (Neat Records) i w wielu innych miejscach... Zastanawiasz się czasem co byłoby, jakbyś cie postawili wszystko na jedną kartę, też przeprowadzili się do Anglii, tak jak oni? A może takie dywagacje nie mają już po latach większego sensu, trzeba raczej koncentrować się na tym, co dzieje się tu i teraz? Nie wydaje mi się, żebyśmy chcieli oglądać się wstecz i zastanawiać się, co mogłoby wydarzyć się. Tak jak mówisz, "co byłoby gdyby" nie ma już znaczenia. Nie ma powodu, by płakać nad rozlanym mlekiem, że tak powiem. Po raz pierwszy próbowaliście wrócić na początku lat 90., ale to była, zdaje się, jednora zowa akcja i zakończona niepowodzeniem, zresztą nie były to czasy sprzyjające tradycyjnemu metalowi. Z czasem jednak okazało się, że nie dość, iż fani pamiętają o Axewitch, to jeszcze jest zainteresowanie reedycjami waszych płyt - to był ten bodziec, żeby spróbować jeszcze raz, tym bardziej, że na pewno mieliście poczucie niedosytu po przedwczes nym zakończeniu kariery w latach 80.? W 1990 roku był tylko koncert z okazji 10-tej rocznicy, a nie ponowny powrót zespołu. I tak jak mówisz, w latach 90. scena metalowa była praktycznie martwa. Nie mieliśmy żadnych planów, aby w tamtym czasie ponownie działać jako Axewitch. Zwykle wygląda to tak, że po reaktywacji następuje etap zachłyśnięcia się tym nowym etapem - pierwsze próby, świetnie przyjęte koncerty, etc. Na jakim etapie uznaliście, że musi pójść za tym coś więcej, album z premierowym materiałem, żeby nikt wam nie zarzu cił, że bazujecie wyłącznie na przeszłości? Oczywiście, że chcieliśmy od razu napisać nowe kawałki. Choćby po to, żeby odkryć dla siebie jak Axewitch mógłby brzmieć w 2020 roku. Nigdy nie mieliśmy żadnych ukrytych motywów związanych z tą płytą. Po prostu staraliśmy się napisać i nagrać tak dobre kompozycje, jak to tylko możliwe. Kilka razy spotkaliśmy się z komentarzami, że nowe utwory w ogóle nie brzmią jak stary Axewitch, ale jak właściwie brzmi stary Axewitch? Dobry kawałek to dobry kawałek, bez względu na to, czy brzmi jak we wczesnych latach 80., czy ma współcze-


sny klimaty. Byłoby dziwne, gdybyśmy w ogóle nie rozwinęli się przez te 35. lat. Ale czujemy, że te utwory mają w sobie coś z Axewitch. "Out Of The Ashes Into The Fire" to wyłącznie najnowsze kompozycje, czy w podstawowej części programu wykorzystaliście też jakieś starsze pomysły czy riffy? Wszystkie utwory są zupełnie nowe z wyjątkiem dwóch bonusowych kawałków na wersji CD. W kwesti pisania muzyki chcieliśmy zostawić przeszłość za sobą, aby poczuć jak Axewitch brzmiałby w dzisiejszych czasach. Jak długo trwały prace nad tym materiałem, kiedy uznaliście, że jest już dopracowany? Nie chcieliśmy niczego przyspieszać, więc postanowiliśmy nie spieszyć się z pisaniem materiału. Nie ma sensu stresować się. Utwory powstawały w trakcie procesu nagrywania i było to dość czasochłonne. Nagrywaliśmy w studio przez większość czasu i mieliśmy możliwość nagrywania i robienia poprawek, jeśli coś nam się nie podobało. Może to jest jeden z powodów, przez które zajęło to trochę czasu. Pandemia nie utrudniła wam prac nad tym albumem? A może, paradoksalnie, ułatwiła, bo nagle okazało się, że macie z powodu lockdownu więcej czasu na twórczą pracę? Nie, aż do niedawna. Z powodu problemów zdrowotnych w rodzinie, Magnus zdecydował się zostać w domu, dopóki nie dostaną szczepionki. Więc teraz tylko czterech z nas pracuje w studio nad nowym materiałem. Założenie było chyba takie, że ma to być materiał jak najbliższy klasycznemu stylowi Axewitch, ale powstały tu i teraz, żadna nostalgiczna wycieczka w przeszłość, zwłaszcza pod względem brzmieniowym? Axewitch zawsze był zespołem opartym na riffach/gitarach, gdzie utwory zbudowane są wokół motywów napisanych przez Magnusa lub Andersa. Melodie utworów i teksty, które są zazwyczaj pisane przez Andersa lub Björna, są następnie wplatane w muzykę. Kawałki zazwyczaj nie są zaplanowane tak, aby uzyskać określony klimat, ale same kształtują się w trakcie procesu pisania. Nowością jest to, że zaczęliśmy wkładać więcej pracy w partie wokalne. To dlatego nagraliście ponownie "Nightma-

Foto: Axewitch

re" i "Axewitch" z demo 1982, bo wtedy nie zabrzmiały jak należy? Tak, bo uważamy, że te utwory są świetne i chcieliśmy oddać im sprawiedliwość poprzez lepsze brzmienie. Praca w studio w roku 1985 a 2020: dwie zupełnie inne epoki, zupełnie inne doświadczenia, nawet dla kogoś takiego jak wy, ze sporym muzycznym stażem? Tak, to prawda i do tego fakt, że jesteśmy starsi i mamy teraz więcej doświadczenia. Byliśmy nastolatkami, kiedy nagrywaliśmy nasze pierwsze płyty, a teraz wszystko jest cyfrowe. Nagraliśmy i wyprodukowaliśmy cały album sami, co samo w sobie było procesem uczenia się. Tytuł "Out Of The Ashes Into The Fire" też nie jest w żadnym razie przypadkowy, ma symboliczną wymowę i podkreśla wasz powrót do pełnej aktywności? Taaak, to chyba oznacza, że tytuł symbolizuje to, iż wróciliśmy z premedytacją… (śmiech) Radość z przygotowywania nowej płyty - od poprzedniej minęło przecież ponad 35 lat, a więc szmat czasu - psuła wam chyba jednak świadomość tego, że z racji pandemii nieprędko zaprezentujecie ten materiał na żywo? Jest jak jest... Mamy nadzieję, że uda nam się

zorganizować imprezę z okazji wydania płyty, przynajmniej tutaj, w naszym rodzinnym mieście Linköping. Plany zostały poczynione wspólnie z klubem rockowym Hell Yeah, aby zorganizować imprezę promocyjną gdzieś podczas tego lata, w zależności od sytuacji. Musimy po prostu dostosować się do pandemii. Oczywiście, mamy nadzieję, że dostaniemy szansę zagrania w Europie i na całym świecie, kiedy pandemia się skończy. Płyta ukazała się i co dalej? Nie obawiasz się, że jeśli ta sytuacja potrwa dłużej, to wasz zespół nie przetrwa, bo nie będziecie mieli dalszej motywacji do działania, nie mogąc grać koncertów? Niestety, w takich czasach istnieje ryzyko, że bez możliwości promowania albumu po pewnym czasie zainteresowanie nim spadnie, ale możemy mieć tylko nadzieję, że sytuacja zmieni się na najlepsze. Postaramy się utrzymać zainteresowanie Axewitch w oczekiwaniu na lepsze czasy. Już teraz tworzymy nowe utwory i jesteśmy bardzo zajęci. W tej chwili nagrywamy na nowo wszystkie nasze największe hity z płyt z lat 1981-1985. Udostępniliście już singlowy utwór "The Pusher", planujecie pewnie kolejne działania promocyjne w sieci, ale to jednak nie to samo, niż wyjść na scenę, szczególnie na festiwalu, pokazać się publiczności z jak najlepszej strony? Oczywiście, mamy nadzieję, że dostaniemy szansę zagrania w Europie i na całym świecie, kiedy pandemia się skończy. Koncerty na żywo są tym, co chcemy robić i nic nie może się równać z graniem dla publiczności. Plus jest jednak taki, że metalowa publiczność jest dość konserwatywna i stała w swych upodobaniach, tak więc wasi fani będą cieszyć się nową płytą Axewitch i czekać na powrót koncertów? To jest to, na co mamy nadzieję. Myślę, że ten album może spodobać się zarówno tym, którzy lubią stary Axewitch, jak i tym, którzy wolą bardziej nowoczesne brzmienie. Jak już wcześniej wspomniałem, dobry kawałek to po prostu dobry kawałek... Wojciech Chamryk, Joanna Pietrzak, Szymon Paczkowski

Foto: Axewitch

AXEWITCH

47


Ryzyko Są takie zespoły, które żyją jedynie w pamięci najzagorzalszych fanów. Z jakiegoś powodu, w przeszłości nie spłynął na nich splendor chwały największych i po kilku lepszych i gorszych płytach, formacje te rozpadały się i nigdy już nie wróciły do świata żywych. O jednej z takich ekip - niemieckim Faithful Breath przypomniał niedawno niezawodny High Roller Records, wydając na CD i winylu wznowienia dwóch klasycznych pozycji tejże grupy: "Gold'n'Glory" i "Skol". Nie muszę dodawać, że był to świetny pretekst, aby obudzić wspomnienia i porozmawiać z liderem formacji, Heimim. Dotrzeć do niego nie było łatwo, ale takie zadania to, to co niestrudzeni reporterzy Heavy Metal Pages lubią najbardziej! Przy dźwiękach wysłużonego, Pronitowskiego wydania "Gold'n'Glory", udało mi się zadać kilka pytań wokaliście Faithful Breath, który opowiedział mi o wyboistej i dość szarej rzeczywistości metalowych Niemiec drugiej połowy lat 80-tych. HMP: Cześć Heimi, jak się masz? Nie ukrywam że to dla mnie zaszczyt móc z Tobą pogawędzić. Czy wiesz że "Gold'n'Glory" to płyta która wciąż jest bardzo popularna wśród fanów w Polsce? Niemała w tym zasługa wydawnictwa Pronit która swego czasu wydała u nas ten album... Heinz ''Heimi'' Mikus: Cześć, dzięki, mam się dobrze. Cieszy mnie to co mówisz, swego czasu dostawaliśmy naprawdę wiele wiadomości i listów od fanów z Polski! Rozmawiamy, bo "Gold'n'Glory" doczekał się naprawdę solidnie wyglądającej reedycji, którą wydał High Roller Records. Możesz mi powiedzieć jak do tego doszło? Kto wykonał pierwszy krok?

High Roller Records. Jeśli nie masz nic przeciwko, chciałem podpytać Cię o kilka kwestii związanych z historią Faithful Breath. Pamiętasz czas kiedy pisaliście "Gold'n'Glory"? Cóż, to co pamiętam z tego czasu to, że całość napisaliśmy po prostu w sali prób. Nagrywaliśmy i zmienialiśmy kawałki milion razy, robiliśmy to na takim czterościeżkowym magnetofonie. W końcu jednak dotarliśmy do końca i poczuliśmy, że mamy naprawdę kilka solidnych numerów na pełny long play. A pamiętasz samą sesję nagraniową? Tak, produkowaliśmy "Gold'n'Glory" z Michaelem Wagnerem i Udo Dirkschneide-

gdy pierwszy raz usłyszałem takie "Don't Feel Hate", nie mogłem uwierzyć, że tak klasyczny, metalowy banger nie jest wymieni any jednym tchem obok hiciorów Accept czy Helloween... No cóż, nasza wytwórnia zrobiła naprawdę dobrą robotę przy promocji tej płyty. Mieliśmy sporo wywiadów, występów w radiu, zagranicznych festiwali i tak dalej. To również dobrze wpływało na nas, było naprawdę ok. Wydaje mi się, że to o czym mówisz, spotyka jednak tylko nielicznych i nie jest to wcale takie oczywiste. "King of Rock" to z kolei dla mnie numer, który spokojnie pasowałby do któregoś z albumów Scorpions. Wiesz, że "Gold'n' Glory" i "Love At The First Sting" wydano w tym samym roku? To czysty zbieg okoliczności, nie mieliśmy zamiaru kopiować Scorpions! (śmiech) Wspomniałeś o Mausoleum Records, które swego czasu wydało kilka naprawdę moc nych tytułów jak "Second Attack" od Cross Fire czy "Shock Waves" Killer. Rozpoczynając z nimi współpracę liczyliście, że pomogą Waszemu zespołowi zyskać większą rozpoznawalność? Tak, Mausoleum było w tym czasie na topie, mieli w swojej stajni kilka mocnych ekip, tak jak wspomniane przez Ciebie CrossFire czy Killer. Graliśmy z nimi kilka festiwali, świetne kapele, byliśmy nawet z nimi w Antwerpi kilka razy, jeszcze zanim podpisaliśmy kontrakt z Mausoleum. Bardzo dobrze dogadywaliśmy się z Alfie Falkenbachem i Stonne Holmgrenem, szefami wytwórni. Nasz ówczesny manager, Boggi Kopec powiedział, że to świetna okazja i powinniśmy zdecydować się na podpisanie kontraktu z nimi. Nie żałowaliśmy. Po "Gold'n'Glory" wydaliście kolejny bardzo dobry album, "Skol". Zespół był wtedy w niezłym gazie, co? Plan był taki, że album znów miał produkować Michael Wagner. Niestety, okazało się to trudne do wykonania, bo Wagner przeprowadził się do Stanów Zjednoczonych i produkował tam album za albumem. Musieliśmy więc nieco zweryfikować swoje plany. Zrobiliśmy więc "Skol" z Gerdem Rautenbachem w jego Dierks Studios. Niestety, mieliśmy też problemy wewnątrz zespołu. Nasz drugi gitarzysta, Bubi, chciał odejść. Dostał lukratywną propozycję z innego zespołu. Co prawda wciąż był z nami, ale klimat i chemia między nami nie była już taka sama. W końcu zastąpił go Thilo Hermann, choć Bubi na "Skol" jeszcze zagrał.

Foto: Faithful Breath

Historia jest dość prosta. High Roller Records odezwało się do nas i przedstawiło swój pomysł, który po prostu bardzo nam się spodobał! Masz jakieś oczekiwania związane z tym wydawnictwem? Nie wydaje mi się, że powinniśmy mieć jakieś duże oczekiwania. Jeśli fani będą podekscytowani tą nową edycją, będzie naprawdę wspaniale. To co jest chyba bardziej istotne dla mnie to, to żeby cała inwestycja zwróciła się

48

FAITHFUL BREATH

rem. Mieliśmy w sumie czternascie dni na nagranie. Pamiętam, że sama sesja było po prostu fajną zabawą. Mieliśmy świetną atmosferę, byliśmy wyluzowani. Wytwórnia Mausoleum zapewniła w zasadzie wszystko czego potrzebowaliśmy. Wagner nieźle mnie torturował przy nagrywaniu wokali, ale jak widać, przeżyłem! (śmiech) Prawdę mówiąc wciąż jestem bardzo zadowolony z tej płyty. Dla mnie "Gold'n'Glory" to zbiór niesamowitych, metalowych hymnów. Pamiętam, że

Wiesz, nie znam do końca sytuacji z przeszłości, ale z mojej perspektywy zespół wyglądał naprawdę obiecująco. Powiesz co się stało, że niedługo potem zmieniliście nazwę na Risk i zmieniliście styl, porzucając już na zawsze tożsamość Faithful Breath? Cóż, zaraz po nagraniu "Skol", Mausoleum zbankrutowało. Alfie Falkenbach wycofał się z biznesu, a Holmgren założył wtedy z nowym partnerem Ambush Records. To w ich barwach wydaliśmy "Skol". Kiedy zaczęliśmy promować ten album, scena metalowa wydawała się być w kompletnym rozgardiaszu. Nie wiem jak Ci to dokładnie wytłumaczyć, ale nie wyglądało już to tak prosto i fajnie jak


kiedyś, nie było już tak łatwo z taką muzyką jaką grał Faithful Breath. Plan był taki, żeby podsumować Faithful Breath za pomocą albumu live, który koniec końców zrealizowaliśmy z Noise Records, a potem pomyśleć nad koncepcją nowych utworów. Mieliśmy już wtedy na pokładzie Romana Keymera z Angel Dust i faktycznie nagrywaliśmy dużo demówek. Szybko okazało się, że muzycznie nie ma to w zasadzie nic wspólnego z Faihful Breath. Tak wyszło. Zdecydowaliśmy się więc zmienić nazwę. Wiadomo, to było wielkie… ryzyko (śmiech). Ale na całe szczęście materiał przemówił do właścicieli Steamhammer SPV, demówki wydawały się po prostu trafić w swój czas. Wzięliśmy więc głęboki oddech, pogrzebaliśmy Faithful Breath i rozpoczęliśmy od nowa, już jako Risk. Jeśli wierzyć moim źródłom, w latach 90tych dałeś sobie spokój z graniem. Dlaczego? No cóż, zacząłem po prostu pracować w studiu, nagrywać i produkować zespoły. Heimi, w obecnych czasach dużo kapel z lat 80-tych powraca na scenę - Cirith Ungol, Glacier czy Elixir to jedynie kilka przykładów. Rozważałeś możliwość powrotu Faithful Breath albo Risk? Nie, to nigdy nie była dla mnie opcja. Zresztą, obecnie powrót w oryginalnym składzie jest kompletnie niemożliwy, bo nasz perkusista, Jurgen Dusterloh odszedł cztery lata temu. Więc nie ma takiego tematu i nigdy nie było. Ale z tego co wiem, to nadal jesteś fanem

Foto: Faithful Breath

heavy metalu? Jasne! Wciąż słucham metalu i jestem bardzo mocno związany z tym gatunkiem, przecież to wciąż duża część mojego życia. To co zawsze było ekscytujące to, to że heavy metal jest wszędzie, w każdym zakątku świata. Gdziekolwiek nie pojedziesz, tam możesz grać heavy metal i będzie on znany i popularny. Ekscytujące. Heimi, wielkie dzięki za Twój czas. Ostatnie słowo zostawiam Tobie.

Cała przyjemność po mojej stronie. Mam nadzieję że festiwale i koncerty niebawem wrócą. Salut w stronę wszystkich fanów w Polsce! Keep it Heavy and Skol! Trzymajcie się! Marcin Jakub


Na Srebrny Talon, toż to niemożliwe! Zamiast trzymać się wiernie informacjom podanym w notce prasowej od wydawcy, tym razem odważyłem się zakwestionować ją. Gitarzysta Silver Talon, Bryce Adams VanHoosen, odpowiedział, że faktycznie musi odświeżyć cały materiał promocyjny, co otworzyło zespół do przedstawiania swoich przemyśleń bez żadnych zahamowań, specjalnie dla Heavy Metal Pages. Silver Talon łechce na swoim debiucie "Decadence and Decay" granicę pomiędzy Manticorowską progresją a power metalem spod znaku Nevermore i porusza tematy, o których wielu boi się mówić. HMP: Silver Talon to bardzo młody, ale już rozwinięty US metalowy zespół. Czy jesteście wszyscy osadzeni w jednym Stanie Ameryki Północnej, a może rozsiani po całym USA i Meksyku? Bryce VanHoosen: Mieszkamy w Portland, Oregon. Sebastian (gitarzysta Sebastian Silva - przyp. red.) pochodzi z Meksyku, ale również mieszka, wraz ze swoją rodziną, w Oregon. Niestety, nie posiada obywatelstwa USA, a nasz kraj traktuje imigrantów z Meksyku niezbyt dobrze. Doszło nawet do tego, że kiedy Sebastian wybrał się w 2019 roku w międzynarodową trasę koncertową swojego innego zespołu (Unto Others, dawniej Idle

certujących tam zespołów, że Meksykanie są niesamowicie energiczni i celebrują heavy metalowe show jak prawdziwe święto. Ale, szczerze mówiąc, ja osobiście nigdy dotąd tego nie doświadczyłem. Byłem jeszcze zbyt młody w czasach, gdy mieszkałem w Meksyku. Słyszałem, że są tam organizowane świetne festiwale i mam nadzieję, że w najbliższej przyszłości dostaniemy szansę występowania na nich. Moim ulubionym zespołem heavy metalowym z Meksyku jest Transmetal i Luzbel. Lubię też bardziej mainstreamowe kapele rockowe, np. Mana i Caifanes. Byłoby super, gdybym pewnego dnia mógł osobiście doświadczyć, co dokładnie Olof miał na myśli,

Foto: Silver Talon

50

Hands), nie był w stanie powrócić do domu i utknął w Meksyku. Na szczęście, to zdarzenie to już przeszłość, jest on teraz z nami w USA na dobre i obecnie może swobodnie przekraczać granicę.

kiedy nazwał Mexico City "heavy metalową stolicą świata". Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę rozentuzjazmowany tłum pełen "La Raza" (potomków Hiszpanów w Ameryce przyp. red.).

Enforcer na swojej najnowszej koncertówce "Live By Fire II" nazwał Mexico City światową stolicą heavy metalu. Sebastian, co Ty na to? Sebastian Silva: Zacznę od wyjaśnienia, że nie pochodzę z Mexico City. Urodziłem się jakieś 6 godzin jazdy samochodem na północny zachód, w Guadalajara, Jalisco, Meksyk. Odwiedziłem Mexico City po raz pierwszy w 2019 roku. Słyszałem od wielu kon-

Dziękuję Ci Sebastianie za wypowiedź. Głównym tematem rozmowy jest wasz debiutancki longplay "Decadence and Decay", ponieważ ukaże się on już niebawem, 28 maja 2021. Jak się czujecie w momencie oczekiwania na premierę? Bryce VanHoosen: Fantastycznie. Z mojej perspektywy wydaje się, że od momentu rozpoczęcia nagrań w 2019 minął już kawał czasu (ponad rok). To wspaniale, że album ujrzy

SILVER TALON

niedługo światło dzienne. Zwłaszcza, że pierwsze reakcje na promocyjny singiel są bardzo pozytywne - nie ukrywam, że ich obserwowanie sprawia nam radość. Z jakiegoś powodu obawiałem się, że być może ludzie o nas zapomną, ponieważ niewiele było o nas słychać po ukazaniu się EP "Becoming A Demon" w 2018 roku. Tak się na szczęście nie stało. Jesteśmy podekscytowani na samą myśl o możliwościach, jakie się przed nami pojawią wraz z "Decadence and Decay". Czy mogę wam coś wyznać? Ale nie zdenerwujecie się? Bryce VanHoosen: No dawaj. W notce prasowej napisaliście, że "Decadence and Decay" bazuje na ekscytującej kombinacji heavy metalowej chwytliwości oraz gitarowej wirtuozerii; a dalej: "ten heavy metal zaciska pięści słuchaczy i porywa ich do head-bangingu za sprawą połączenia mis trzowskiej przebojowości, wyszukanej melodyki oraz technicznych zawiłości". Nie łapię tego opisu, a wręcz obawiam się, że może on być mylący dla innych odbiorców. Bryce VanHoosen: (śmiech) To, co zacytowałeś, to marketingowa przesada. Powinniśmy odświeżyć nasze materiały promocyjne (śmiech). Ale naprawdę nie sądzę, żeby chwytliwość była jedną z waszych głównych cech, a gitarowa wirtuozeria to zaledwie środek do celu (nie główna składowa efektu końcowego). Raczej apokaliptyczna atmosfera jest tym, co najbardziej wyróżnia wasz album. Poza tym, rytmicznie za dużo kombinujecie, żeby chciało się do tego uprawiać head-banging albo wymachiwać pięściami. Wyatt Howell: Yeah, jest ogromna różnica pomiędzy tym, co my tworzymy, a co tworzyło powiedzmy Anthrax na swoim debiucie. Do headbangingu potrzebne byłoby stałe tempo utrzymujące ten sam ładunek energetyczny, zamiast co chwila ulegać zmienianie, tak jak w naszych utworach. Wiesz, my nie gramy takiej muzyki, przy której chciałoby się wyszumieć, przy której chciałoby się pędzić na autostradzie albo dźwigać ciężary na siłowni. Jesteśmy dwa miesiące przed premierą, więc ta muzyka jest jeszcze bardzo świeża i nie w pełni ją jeszcze "przetrawiłem". Wiecie do czego mnie ona skłania? Do zamknięcia oczu i słuchania. Stąd moje pytanie - czy obawiacie się różnicy pomiędzy waszymi intencjami a efektem wywieranym na słuchaczach? Wyatt Howell: Zawsze postrzegałem Silver Talon jako metodę introspekcji, samoobserwacji, poprzez przyssanie się do jej specyficznej atmosfery. A może byłoby trafniej powiedzieć - jako nieszkodliwą metodę naćpania się (śmiech). Bryce VanHoosen: Jak się teraz nad tym zastanowię, to coś w tym jest. Ale różnica bardziej pojawia się między naszymi intencjami a opisem w notce prasowej; niekoniecznie pomiędzy naszymi wysiłkami a odbiorem. Ustalmy jasno, że nie próbujemy tworzyć heavy metalowych hymnów w stylu lat 80., do których publika śpiewałaby wraz z nami, czy coś takiego. Zależy nam na kreowaniu atmosfery, poprzez którą zabieralibyśmy słuchaczy na wyjątkową podróż, a nie na zwykłą piątkową domówkę. I jeśli znajdzie się ktoś, kto posłucha i odpłynie, spędzając trochę więcej czasu


w swoich myślach, to uważam, że nasza misja została zakończona z powodzeniem. Cieszę się, że doszliśmy wspólnie do takich wniosków i nie zjedliście mnie po drodze (śmiech). Wasz line-up składa się z 6 osób: aż 3 gitarzystów (Bryce Adams VanHoosen, Sebastian Silva, Devon Miller), basisty (Walter Hartzell), perkusisty (Michael Thompson) oraz wokalisty (Wyatt Howell). Podejrzewam, że świetnie odnajdujecie się w pracy zespołowej. W teorii psychologii wyróżnia się cztery główne role pełnione przez osoby pracujące zespołowo (oczywiście, ten podział jest elastyczny). Czy mógłbym was prosić o przypisanie każdego członka Silver Talon do poszczególnych kategorii, które najlepiej was reprezentują? Bryce VanHoosen: A) zarządzanie: organizator, kierownik, wizjoner: Bryce Adams Van Hoosen (gitarzysta) B) dbanie o relacje z ludźmi: pośrednik, opiekun, inspirator: Sebastian Silva (gitarzysta) C) tworzenie: kreator, opozycjonista, sędzia: Wyatt Howell (wokalista), Devon Miller (gitarzysta) D) praca u podstaw: osoba dbająca o detale, osoba myśląca bez końca o jakieś sprawie, osoba najbardziej cierpliwie wykonująca powierzone zadanie: Walter Hartzell (basista), Michael Thompson (perkusista). Czym kierowaliście się przy takim wyborze? Bryce VanHoosen: Jesteśmy trochę elastyczni w tym podziale, ale wydaje mi się, że tak to właśnie u nas wygląda. Ja najbardziej udzielam się w sprawach organizacyjnych i najłatwiej wychodzi mi określanie wspólnej wizji dla Silver Talon (tzn. projektuję merch i okładki albumów, a także odpowiadam za ogólną wizję, vibe). Sprawy organizacyjne sprowadzają się akurat do administrowania skrzynką emailową, układania harmonogramu prac (m.in. takich jak sesje w studiach nagraniowych, kręcenie video, ustalanie koncertów, sesji zdjęciowych, wywiadów), rozwijania naszej obecności w social mediach oraz regulowania podatków. Wiele spośród tych zadań jest niepodobnych do wizerunku gwiazd rocka (śmiech). Ale takie rzeczy muszą być zrobione. Jestem kierownikiem dosłownie (śmiech), znaczy się kierowcą vana podczas tras koncertowych. Sebastian to osoba najlepiej odnajdująca się w bezpośrednich kontaktach z ludźmi, ponieważ spędza mnóstwo czasu nawiązując znajomości z innymi muzykami, również przy okazji gry na gitarze w kapelach Unto Others i Cobra Spell. Jest on osobą promieniującą szczególnie pozytywną aurą, bardzo charyzmatyczną, a jego słowa skutecznie zachęcają wszystkich wokół do działania - do tego stopnia, że sporo jego przyjaciół skończyło wraz z nim w jednej kapeli. Wyatt i Devon wyróżniają się kreatywnością. Bardzo cenię sobie ich opinię odnośnie wszystkiego, co komponuję. Są najlepsi w udzielaniu konstruktywnego feedback'u. Wyatt często przychodzi ze świetnymi pomysłami na liryki i nieustannie zastanawia się, jak uczynić nasze utwory jeszcze lepszymi. Devon podobnie, zawdzięczamy mu mnóstwo harmonii i melodii akompaniujących. Zarówno Walter jak i Michael są rzetelnymi ludźmi pracy. Odpowiadają za sekcję rytmiczną, wobec czego analizują najdrobniejsze detale utworów w trakcie procesu rozwijania kompozycji po to, aby dopasować do nich swoje partie. Trzeba włożyć

Foto: Silver Talon

naprawdę sporo analitycznej pracy, aby partie basu i uderzenia perkusji perfekcyjnie współgrały z całym zespołem. Niekiedy wręcz zadziwia mnie to, jak bardzo można na nich polegać. Robią zawsze to, co obiecują zrobić. Na czas i solidnie. To wcale nie jest oczywiste, i dlatego cieszę się, że mogę pracować z ludźmi, które są jednocześnie odpowiedzialni i niesamowicie utalentowani. Gratuluję. Wszyscy wydajecie się sympaty cznymi muzykami, skoro mieliście okazję występować przed wspaniałymi zespołami, jeszcze zanim ukazał się wasz pierwszy longplay, "Decadence and Decay". W jaki sposób układaliście koncertową setlistę, wziąwszy pod uwagę, że na waszym EP "Becoming A Demon" było tylko 5 autorskich utworów Silver Talon (nie licząc coveru Sanctuary "Battle Angels", intro i outro - przyp. red.)? Bryce VanHoosen: Jak dotąd graliśmy m.in. z Evergrey, Unleash the Archers, Savage Master, Striker, Exmortus, Warbringer, Enforcer. Podczas naszych pierwszych występów w 2018 roku wykonywaliśmy pięć własnych utworów, cover Sanctuary "Battle Angels" oraz trochę kawałków z repertuaru Spellcaster. To dosyć naturalny wybór, ponieważ w tamtym okresie w skład Silver Talon wchodziło kilka osób właśnie ze Spellcaster. Pamiętam, że jednego wieczoru w Keokuk (stan Iowa) w 2018 roku potrzebowaliśmy zaprezentować dwugodzinny set. Wraz z Sebastianem udzielamy się w cover bandzie Mercyful Fate/King Diamond, więc dodaliśmy kilka numerów Mercyful Fate, King Diamond, a do tego Judas Priest. Było to nieco stresujące, ale daliśmy radę.

talowego ognia, a zatem ktoś mógłby was przypisać do sceny NWOTHM. Nie jestem przekonany, czy byłoby to słuszne. Średnio mi to pasuje do waszego stylu. NWOT HM jest często kojarzony z odkrywaniem na nowo heavy metalu lat 80., podczas gdy Silver Talon ma mocny nowoczesny sznyt. Wystarczy zwrócić uwagę na wasze bębny, nie wspominając o zaawansowanej strukturze całych kompozycji. Co o tym myślicie? Bryce VanHoosen: Owszem, jesteśmy kojarzeni z NWOTHM. Nasz wygląd sceniczny jest bardzo typowy dla zespołów z tamtej epoki, mamy też czyste wokale. Ale ja też myślę, że nie bardzo pasujemy do tej szufladki, dokładnie z tych powodów, które wymieniłeś. Stosunkowo wielu fanów NWOTHM lubi Silver Talon, ale pomimo tego większość zwolenników tej sceny nie jest zainteresowanych naszą propozycją. Bardzo daleko nam do np. Iron Maiden, wiesz o co mi chodzi. Nie staramy się wskrzesić tamtych czasów. Wręcz przeciwnie, dążymy do stworzenia unikalnej muzyki w oryginalnej stylice, wobec której nikt nie miałby wątpliwości, że jest naszym pomysłem. Przy okazji, bardzo doceniam w

Wynika stąd, że możecie odczuwać wspólną misję podsycania i utrzymywania heavy me-

SILVER TALON

51


zespołach z lat 80., że wykazywały się takimi ambicjami. Iron Maiden nie chciało brzmieć jak zespół z lat 60., czy cokolwiek w ten deseń - oni robili swoje, a ich utwory były wówczas innowacyjne. Analogicznie, Silver Talon stawia sobie wyzwanie podjęcia muzycznej przygody w krainie niewyeksploatowanych jeszcze dźwięków, a to wyrzuca nas poza scenę NWOTHM, gdzie głównym punktem zainteresowania jest old school, zaczerpnięty wprost z przeszłości. Nie zrozum mnie źle, nie krytykuję tego, ani nie mówię, że sam nie lubię takiej muzki. Chcę raczej wyrazić opinię, że NWOTHM nie wynajduje koła na nowo. Każdy wie, czego może się spodziewać po albumie wpisującym się w NWOTHM. Przeciwnie jest z nami, Silver Talon jest zespołem otwartym na poszukiwania. Chciałbym jeszcze dopytać o perkusję. Czy dobrze słyszę, że brzmi ona syntetycznie? Czy ten zabieg jest celowy? Bryce VanHoosen: Z całą pewnością tak jest. Chcemy, żeby perkusja brzmiała tak mocno i poteżnie, jak to możliwe. Co ciekawe, bardzo inspirowaliśmy się bębnami z Crimson Glory "Transcendence" (1988). Myślę, że oni połączyli maszynę perkusyjną z organiczną perką, z premedytacją kreując wrażenie, jakby grał robot. Myśmy nie poszli aż tak daleko. Michael jest prawdziwą bestią perkusji. Chcieliśmy, aby wykazał się całym swym kunsztem. Jednocześnie dbając o maksymalnie dosadne brzmienie oraz zawrotne tempo, niezależnie

ironiczne. Jesteście otwarci na poszukiwania, chociaż słyszę u was wiele nawiązań do Nevermore. Czy takie postawienie sprawy nie byłoby nadmiernym skrótem myślowym? A może wręcz świadczyłoby o ignoracji? Bryce VanHoosen: Oczywiście, ktoś może wrzucić naszą płytę do jednego koszyka wraz z albumami Nevermore. Podobnie jak oni, my również balansujemy pomiędzy mrocznym i ciężkim heavy/power metalem a progresją z czystymi wokalami. Ale naszą intencją nie jest, żeby Silver Talon było drugim Nevermore, ani nie chcemy celowo wychodzić z punktu, w którym oni zakończyli. Istnieje kilka konkretnych elementów naszego brzmienia, których na próżno szukać w Nevermore, choćby neo-klasycyzm. Jeff Loomis powiedział mi, że obaj wydajemy się zainspirowani dokładnie tymi samymi rzeczami. On uwielbia Yngwie, Blackmore i wybuchowy rock/ metal lat 80. Ja również. To z pewnością słychać zarówno w Nevermore, jak i w Silver Talon. On komponuje na cięższej, bo 7-strunowej gitarze, mam i ja. Obaj obniżamy strój gitar, odkąd zorientowaliśmy się, że możemy tworzyć bardziej interesujące partie, używając dźwięków znacznie cięższych od tych typowych dla gitar 6-strunowych. Jak myślisz, jak wasz debiut skomentowałby dziś Warrel Dane, gdyby żył (Warrel Dane zmarł w 2017 - przyp. red.)?

Foto: Silver Talon

nawet od tego, czy dałoby się coś takiego zagrać na perkusji akustycznej. Oznacza to, że perkusja jest elementem futurystycznym. Jak na ironię, nasze podejście do jej nagrywania i miksowania było powszechne w latach osiemdziesiątych. Pomyślmy o Crimson Glory oraz o albumach Judas Priest "Turbo" (1986), "Ram It Down" (1988), "Painkiller" (1990) ("Defenders Of The Faith" z 1984 roku nawet bardziej tutaj pasuje niż "Painkiller" - przyp. red). Tam bębny są niemal w całości zastąpione przez sample w celu uzyskania efektu futurystycznego uderzenia. My chcemy zrobić podobną rzecz dokładnie z tego samego powodu, dla którego zespoły heavy metalowe robiły to w latach osiemdziesiątych - a to jest

52

SILVER TALON

Bryce VanHoosen: Mam nadzieję, że przynajmniej doceniłby, że inspirujemy się jego dokonaniami. Natomiast tego nigdy się nie dowiemy i nie ma co gdybać. Inni członkowie Nevermore oraz Sanctuary wyrazili swoje uznanie dla Silver Talon. Dodam, że Warrell stanowił wzór artystycznej duszy w heavy metalu. Robił swoje. Pisał niezwykle introspektywne oraz ekspresyjne liryki. Nie miał oporów przed włożeniem całej pasji, serca i duszy w swoją sztukę. Nie krępowało go otwarte wyrażanie siebie oraz własnych przekonań. Jego głos nie każdemu odpowiadał, ale może to i lepiej. Podziwiam jego czystą i surową emocjonalność, zarówno w lirykach, jak i w śpiewie.

Czy to prawda, że Jeff Loomis grał kiedyś w Silver Talon? Bryce VanHoosen: Jeff zagrał solo gitarowe w coverze "Battle Angels" na naszym EP "Becoming A Demon" (2018). Bardzo mnie cieszy, że to zarejestrował, zwłaszcza, że nie grał akurat tego utworu zbyt często, ani Sanctuary ani w Nevermore. Mamy nadzieję, że ta współpraca była dla niego równie przyjemna, jak dla nas. Bardzo szybko dostarczył nam znakomite solo. Myślę, że przyszło mu to naturalnie po 25 latach od czasów ukazania się oryginału. Jestem fanem Sanctuary i Nevermore, dlatego usłyszenie jego wersji było dla mnie niezmiernie satysfakcjonujące. Przyznam, że nie orientuję się, co u niego słychać po tym, jak w 2018 roku ukazał się singiel Arch Enemy "Reason To Believe". Bryce VanHoosen: Był zajęty koncertowaniem z Arch Enemy. O ile się nie mylę, pracuje teraz nad swoim trzecim albumem solowym. Bardzo chciałbym usłyszeć wreszcie jego nowy stuff! Jeff to wspaniały przyjaciel i mój gitarowy bohater. Inną legendą, z którą ostatnio pracowałeś, jest Andy La Rocque (King Diamond). Pojawił się jako gość specjalny w utworze Silver Talon "Resistance 2029". Niestety, nie udało mi odnaleźć, które dokładnie solo należy do niego. Bryce VanHoosen: (śmiech) Yeah, to może być trudna zagadka, szczególnie jeśli sam nie jesteś gitarzystą uczącym się od Andy'ego. Co dodatkowo komplikuje sprawę, mój styl nosi wiele znamion stylu Andy'ego. Więc wytłumaczę. Chodzi dokładnie o trzecie solo, po partii gitary akustycznej oraz niskim zaśpiewie podczas bridge'u. To specyficzna część, ale Andy to rozwalił i nagrał perfekcyjne solo ze swoim charakterystycznym feeling'iem. Słuchanie tego teraz wydaje mi się surrealistyczne, biorąc pod uwagę, że zaraz potem wchodzi moje solo, które jest jakby skromniejszą wersją jego solówki (śmiech). Chciałbym się dowiedzieć, jakim człowiekiem jest Andy La Rocque prywatnie? Bryce VanHoosen: Twardo stąpającym po ziemi, a przy tym wyluzowanym! Spotkałem go w 2019 roku, gdy grał wraz z Kingiem Diamondem w Portland. Unto Others (dawniej: Idle Hands) otwierało ich show, a ponieważ Silver Talon dzieli z nimi część składu i ogólnie jesteśmy przyjaciółmi, przyszedłem ze swoim egzemplarzem King Diamond "Fatar Portrait", z nadzieją na uzyskanie autografu. Jak tylko poszliśmy na backstage z Gabe (Gabriel Franco, wokalista i gitarzysta, przyp. red.), wyświetlił nam się Andy. Gabe zwrócił się do mnie: "oh, człowieku, daj mi swój LP!" i poprosił Andy'ego o podpis. Andy chętnie to zrobił! Dał mi też swoją kostkę i okazał się naprawdę przyjaznym kolesiem. Sebastian był świadkiem, że Andy zachowywał się równie spoko przez całą długość trasy, a pewnego razu nawet przeprosił, że próba dźwięku King Diamond przeciągnęła się i odebrała czas na przygotowania Unto Others. Absolutny profesjonalista. Zaproszenie go do zagrania solówki dla nas nie mogłoby być prostsze - wystarczyło kilka e-maili w tą i z powrotem, i gotowe. Mam więc najlepsze wspomnienia i żywię nadzieję na więcej współpracy w przyszłości. Wspaniały człowiek.


Skoro mówimy już o gościach zaangażowanych w "Decadence and Decay", warto zwrócić uwagę, że okładkę wykonał Gerald Brom. Czy trudne było dla was wybranie jednego projektu, który najbardziej pasowałby do waszej wizji całości? Bryce VanHoosen: Poszukałem namiaru na Broma po zobaczeniu jego pracy "Witchhorn", tej samej, która ostatecznie stała się okładką naszego albumu. Komponując, potrzebowałem jakiejś graficznej inspiracji dla ogólnego charakteru muzyki. Wklepałem w Google "fantasy art", a ponieważ Gerald Brom jest legendą w swojej dziedzinie, jego nazwisko wyskoczyło mi jako pierwsze w wynikach wyszukiwarki. Przyjrzałem się jego stronie internetowej, ujrzałem "Witchhorn" i od razu pomyślałem: "to jest to! Pasuje jak ulał!" Wysłałem mu e-mail i niespodziewanie otrzymałem odpowiedź zwrotną z korzystnym dla obu stron dealem. Spędziliśmy nieco czasu w 2019 i 2020 roku, aby dopasować muzykę do tej grafiki. Ostatecznie, większość utworów w ten czy w inny sposób pasują do okładki. To po prostu najbardziej metalowa i buntownicza okładka, jaką mogliśmy sobie wymarzyć. Możemy tam zobaczyć na wpół nagą kobietę z rogami, dumną ze ścięcia diabłowi głowy. Kojarzy mi się to z pionierami black metalu Venom, którzy nigdy nie chcieli być opętani przez diabła, lecz przeciwnie - chcieli aby to diabeł został przez nich opętany. Czy zgodzilibyście się, że czasami warto rozważyć "zabicie wszystkich królów" ("Killing All Kings" jest jednym z tytułów utworów zamieszczonych na Silver Talon "Decadence and Decay", przyp. red.) po to, aby samemu stać się liderem? A skoro tak, to żadne wyzwanie na świecie nie jest czarno-białe ani pozbawione nadziei? Bryce VanHoosen: Nigdy nie pomyślałem o połączeniu tego z Venom. Zabawne! Ale to tak, zgadza się, absolutnie - czasami nie pozostaje nic innego, jak tylko obalić stary porządek na świecie i stworzyć taki nowy ład, w który chcemy wierzyć. Czasami ktoś musi "zabić wszystkich królów" po to, aby odzyskać kontrolę nad własnym życiem i móc wieść je we właściwy sposób, stając się królem siebie samego (albo królową, albo jakkolwiek kto chce). Nasz okładka uosabia dokładnie ducha takiej przewrotności. Mamy tutaj wiedźmę, która ścięła głowę demonowi, aby nie pozwolić mu przejąć nad sobą kontroli. To tak, jakby pewnego dnia zajęła stanowisko ze słowami "Yeah, pieprzyć tego tyrana, ja teraz rządzę". Jest to sedno i główny przekaz naszego całego albumu. Cokolwiek Ciebie uwiera, przeszkadza, stoi na drodze, krępuje, nie pozwala swobodnie oddychać ani podróżować przez życie - pozbyj się tego i stań się kowalem własnego losu. Czy wasz mroczny styl jest odbiciem obecnego stanu świata, takim jakim go postrzegacie? Bryce VanHoosen: Zdecydowanie tak. W tym, co obecnie się dzieje, jest gnostyczny sens rozumienia świata takim, jaki istnieje wokół nas, ale uważam to ujęcie za fundamentalnie błędne. Nie jest to wyrazem mojej bezmyślnej reakcji emocjonalnej. Od wielu już lat dzieje się tak, że każdego dnia coraz bliżej nam do dystopijnego świata opisywanego w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych przez Philip K. Dicka. Do świata, w którym

korporacje kierują marionetkowym rządem, a zwykli ludzie nie mają nic do powiedzenia; w którym nie liczy się nic innego oprócz szybkiego zysku; w którym religie są nadużywane do utrzymywania ludzi w okowach ducha czasu. Podobnie jak w głównym wątku "Do Androids Dream Of Electric Sheep?", potrzebujemy zatrzymać się i zastanawić and fundamentami naszego świata, niemal kwestionując i poddając w wątpliwość oficjalnie przyjmowane fakty naukowe. Dostrzegaliśmy to wyraźnie podczas tworzenia "Decadence and Decay", a teraz w latach 2020 i 2021 czuję, że nasze przeczucia tylko się potwierdzają. Oto jesteśmy ograniczeni restrykcjami. A nasz Prezydent, bogacz, multimilioner (wraz z innymi przemysłowymi liderami) mówi: "Nie ma się czym martwić, proszę pracujcie i kupujcie potrzebne

tłumaczeniu na język polski, przyp.red.) "Będziesz zobowiązany do zrobienia czegoś złego, niezależnie gdzie pójdziesz. To podstawowy warunek przeżycia - bycie zobowiązanym do gwałcenia własnej tożsamości. Każde żywe stworzenie musi to zrobić w pewnym momencie. Oto największy cień, skaza stworzenia; przekleństwo w akcji, które jest nierozerwalne z fenomenem życia. Wszędzie we wszechświecie". Pozostaje dopytać: co jest gorsze? Podjęcie trudnej decyzji, której będziesz żałować, czy podjęcie decyzji o zaniechaniu, a następnie żałowanie, że nie wykorzystało się pełni potencjału, jaki mieliśmy w życiu? Każdy powinien samodzielnie się nad tym zastanowić. "What will be" z Silver Talon w

Foto: Silver Talon

wam gówno", jakby nic się nie stało. Miliony osób, masy, ufają mu. Z uśmiechem poświęcają samych siebie, aby pracować jak niewolnicy. Więc yeah, podsumowując, świat może być mrocznym zaułkiem wszechrzeczy - ale nie jesteśmy pozbawieni nadziei. Pewnego dnia obalimy demona i "zabijemy wszystkich królów", pisząc własny zestaw zasad moralnych, żyjąć własnymi mitami itd. Czy mógłbym Ciebie jeszcze prosić o uzupełnienie tej wypowiedzi poprzez wyjaśnienie znaczenia liryków z "What Will Be"? Wyatt Howell: "What Will Be" jest o presji oraz o odpowiedzialności związanej z samodzielnym formowaniem własnej przyszłości, realizacją własnego przeznaczenia i tworzeniem własnego wyjątkowego świata. Zainspirował mnie dziwaczny sen o tym, że życie i śmierć współegzystują równolegle obok siebie, pomiędzy różnymi stanami świadomości. Bryce VanHoosen: Yeah, tak właśnie to zrozumiałem. Idea, że nasze akcje mogą i powinny kształtować świat wokół nas, aczkolwiek z zastrzeżeniem, że czasami jesteśmy zmuszeni do robienia okropnych rzeczy (zwłaszcza fragment tekstu "my innocence has blinded me / make what you will / the price is higher to give in"). Tutaj też powracamy do cytatu z Philip K. Dick "Do Androids Dream Of Electric Sheep?": (w wolnym

przyszłości? Kiedy ukaże się wasza druga płyta? W jakim muzycznym kierunku podążycie? Bryce VanHoosen: Tego lata rozpoczniemy pracę nad drugim albumem. Mamy już zalążki pierwszych utworów. Będziemy kontynuować podążanie w techno-okultystycznym odcieniu "Decadence and Decay", jak również przekręcimy wszystko na 11, a może nawet na 12 stopni (śmiech). Prawdopodobnie nie zagramy koncertu w 2021 roku, ale i tak damy ludziom to, co chcą - więcej nowej muzyki. Wziąwszy pod uwagę, z jakim odzewem spotyka się jak dotąd "Decadence and Decay" (ze strony wytwórni M-Theory Audio, prasy i ich przyjaciół, bo album oficjalnie będzie dostępny dopiero 28 maja 2021, a rozmawiamy dużo wcześniej, przyp. red.), przebicie tego albumu będzie wyzwaniem, ale bardzo chętnie je podejmiemy. Sam O'Black

SILVER TALON

53


Pocztówka z miasta lwa dla polskiej metalowej rodziny Niniejszym mam zaszczyt i przyjemność przedstawić Wam zespół będący na dobrej drodze do uzyskania reputacji ikony singapurskiego heavy metalu. Rozmowa przebiegła jak koleżeńska wymiana zdań. Starałem się wejść w świat Sheikha Spitfire'a - założyciela Witchseeker, który pełni funkcję kompozytora, basisty i wokalisty w tym sympatycznym zespole. Jak za chwilę się przekonacie, zapytałem go o wiele aspektów związanych z okolicznościami powstawania albumu Witchseeker "Scene Of The Wild", wykraczających daleko poza samą muzykę. Wprawdzie Sheikh przyznał, że stara się oddzielać swój sceniczny wizerunek od prywatnego życia, ale udało mi się przełamać lody i nawiązać kontakt z tym prawdziwym, młodym, szczerym Sheikhem. Siedział w zwykłej koszulce, ze słuchawkami na uszach, przy biurku w swoim prywatnym pokoju, popijał herbatę, a z tła dobiegały ciche, stłumione rozmowy domowników (które zauważyłem dopiero przy okazji odsłuchawiania nagrania, no i cóż, mam przynajmniej nadzieję, że pochodziły z naszego wymiaru, a nie tam żadne "witch"). Sprawdźmy zatem, co tam słychać między Malezją a Indonezją. HMP: Dobry wieczór, Sheikh. Jak się masz? Sheikh Spitfire: Dzień dobry. Całkiem dobrze. Mamy teraz północ w Singapurze. Właśnie wróciłem z pracy. Na zewnątrz jest strasznie gorąco, jak zawsze u mnie. Wyjątkiem są Święta Bożego Narodzenia, kiedy robi się nieco chłodniej. Wiesz, ja teraz jestem w Islandii. Panuje tu temperatura około zera w skali Celsjusza i

"Scene Of The Wild". Ukaże się on 26 marca 2021. Gratulacje. Słuchałem go już wielokrotnie i bardzo mi się podoba. Są tam chwytliwe utwory i uzyskaliście ostre heavy metalowe brzmienie. Co powiedziałbyś komuś w pierwszej kolejności, zanim sam go posłucha? Tak jak powiedziałeś, Witchseeker gra heavy metal. Założyłem ten zespół w 2012 roku jako jednoosobowy projekt. Nie planowałem w

Foto: Witchseeker

mamy nawet śnieg za oknem. Wow, w Singapurze niemal nigdy nie spada poniżej 25 stopni. Jakość powietrza jest za to kiepska. Myślę, że wiatr sprowadza smog do naszych rejonów. To niezdrowe. Czy wszyscy członkowie zespołu Witchseeker mieszkają w Singapurze? Tak. Każdy z naszej czwórki mieszka na stałe w Singapurze. Jestem prawie sąsiadem gitarzysty Nicka Stormbringera, dzieli nas jakieś 10 minut pieszo. Głównym tematem dzisiejszego spotkania jest Wasz najnowszy album Witchseeker

54

WITCHSEEKER

tamtym czasie żadnych występów na żywo. Miałem 20 lat, chciałem tylko komponować własną muzykę i wydać w przyszłości własny album. Po jakimś czasie przekształciło się to w power trio, następnie w duet, później znów w trio, a obecnie jest nas czterech. Uważamy "Scene Of The Wild" za ważny krok dla rozwoju zespołu, który zabiera nas na wyższy poziom. Gramy głośny, ponadczasowy i prawdziwy heavy metal. Czy jesteście jedynym heavy metalowym zespołem w Singapurze? Jak mógłbym przedstawić Tobie singapurską

scenę... (zastanawia się - przyp. red.) Nie byłoby przesady w stwierdzeniu, że jesteśmy jedynym znanym mi zespołem singapurskim grającym tego rodzaju muzykę. To dlatego, że inne lokalne kapele są bardziej zainteresowane death metalem, black metalem, ewentualnie thrash metalem. Mamy też bardzo mocną scenę hardcore'ową. Heavy metalowców nie ma wielu, ale są oni bardzo zaangażowani i oddani sprawie. Ale macie lokalnych odbiorców, prawda? Tak. Powiedzmy, że na większości naszych koncertów pojawia się około od 80 do 100 osób. Myślę, że ma na to wpływ wielkość populacji Singapuru oraz tutejszy konserwatyzm. Metal jest tutaj zjawiskiem undergroundowym, nieakceptowanym powszechnie. Dwa lata temu mieliśmy kontrowersyjny incydent religijni fundamentaliści przerwali nasz koncert. Cały czas borykamy się z brakiem akceptacji heavy metalu w Singapurze. Może się to powtórzyć, fizycznie mogą zakłócić nasz występ, ale nasz wewnętrzny heavy metalowy płomień jest nie do ugaszenia. Czy jest więc tak, że Twoi znajomi nie słuchają metalu, ale Ty zawsze go uwielbiałeś i Twoja metalowa pasja była nie do powstrzy mania, kiedy zakładałeś Witchseeker? Yeah. W wieku 5 lat, będąc jeszcze małym brzdącem poznającym świat, odnalazłem w kolekcji płyt swojego ojca debiut Ritchie Blackmore's Rainbow. Odpaliłem pierwszy utwór "Man On The Silver Mountain". Rozwaliło mnie to i pomyślałem "em, wow, co to takiego?". Nieco później odkryłem Black Sabbath, Metallikę, Mötley Crüe. Coraz bardziej ciekawiło mnie to od najmłodszych lat. Oczywiście wciąż, nieprzerwanie słucham heavy metalu. Przyznam też, że trochę osób z mojego otoczenia podziela tą pasję. Bardzo wielu Singapurczyków uczęszcza na koncerty największych zespołów rock/metal, jak Metallica, Scorpions i Guns N'Roses. Zdarzają się tłumy 50 000 do 100 000 krzyczących fanów, ale to tylko w przypadku takich największych i powszechnie znanych kapel. Chciałbym zapytać zwłaszcza o Twoich kolegów z Witchseeker. Jak już powiedziałeś, jesteście kwartetem: Ty w roli basisty i wokalisty, ponadto skład uzupełniają gitarzyści Nick Stormbringer oraz Brandon Brandy i perkusista Aip. Co dobrego powiedziałbyś o nich? Gitarzystę Brandona spotkałem już 11 lat temu. Poznaliśmy się na internetowym forum muzycznym - byłem wtedy perkusistą, szukałem gitarzysty, a on odpowiedział. Przez chwilę tworzyliśmy cover band (Slayer, Anthrax, Black Sabbath, Sepultura, Mötley Crüe). Mieliśmy po 17/18 lat i nie stworzyliśmy jeszcze ani jednego autorskiego utworu. Potem nasze muzyczne drogi się rozeszły. Wkrótce po założeniu Witchseeker rozglądałem się na gitarzystą. Okazało się, że Brandon opuszczał właśnie inny zespół, więc zaczęliśmy dużo rozmawiać. Powiedziałem mu: "hey, chcesz spróbować ponownie? Mam taki pomysł, takie utwory itd." Odpowiedział: "czemu nie?". Połączyliśmy siły. Brandon jest zatem pierwszą osobą, która dołączyła do mnie w Witchseeker. Jest wszechstronnym muzykiem w tym sensie, że lubi grać blues, punk, thrash. Idealnie pasuje do mojej wizji Witchseeker. Około 2014 roku poznałem perkusistę Aipa poprzez jego


ówczesną dziewczynę, a obecnie żonę. Aip grał wówczas na perkusji w całkiem innym zespole. Zostaliśmy dobrymi przyjaciółmi. Kiedy dostrzegłem jego agresywny styl gry, stwierdziłem, że idealnie pasowałby do nas. Przez dłuższy okres czasu uważałem Witchseeker za trio: ja, Brandon, Aip. Osobiście wierzę, że mniej ludzi oznacza mniej problemów. Podczas pracy nad "Scene Of The Wild" uznałem jednak, że potrzebujemy drugiego gitarzysty, zwłaszcza po to, aby sprawnie wykonywać nowe utwory na żywo. Rozejrzałem się po okolicy i zauważyłem Nicka Stormbringera grającego w rockowym zespole. Wywarł na mnie wrażenie swym technicznym, progresywnym podejściem. Nie zauważyłem żadnych progresywnych elementów na "Scene Of The World". Dla mnie to po prostu heavy metal, kompozycje wydają się proste i bardzo konkretne. Yeah, zgadza się. Sam je tworzyłem. Każdy z nas ma jednak zaawansowane umiejętności techniczne, rozwinięty warsztat. Nick siedzi w progresie, Brandon bardzo lubi bluesa a jednocześnie thrash, Aip speed, natomiast ja staram się łączyć wszystko w spójną całość, lubię melodie i rock'n'roll. Tworzymy czteroosobową paczkę, starającą się czerpać to, co najlepsze, z wszystkich naszych inspiracji. Jak doszło do tego, że nazywacie się akurat Stormbringer, Sheikh Spitfire, Brandon Brandy, Aip? Ow, chcieliśmy, aby każdy z nas miał swoje oryginalne imię sceniczne. Wraz z rozwojem sytuacji, będziemy rozwijać również nasze sceniczne charaktery. Potrzebujemy rozdzielać nasze życie prywatne od rock'n'rollowego szaleństwa. Czy to wyglądało tak, że pewnego dnia spotkaliście się i powiedzieliście: "ok, teraz zróbmy burzę mózgów i wymyślmy pseudonimy"? Nie. To przyszło naturalnie. Opowiedz nam proszę o poszczególnych utworach z albumu "Scene Of The Wild". Skomponowałem je wszystkie samemu między połową roku 2018 a początkiem 2019. Każdy riff, każda melodia, każdy tekst itd. jest mojego autorstwa. Otwierający płytę utwór ty-

Foto: Witchseeker

Foto: Witchseeker

tułowy to refleksja nad "dzikim" życiem w betonowej dźungli, w pełnym posłuszeństwie wobec rządu. Inspiracja przyszła naturalnie z obserwacji żmudnej codzienności wszystkich ludzi wokół. Chcę przez to powiedzieć, że fajnie byłoby od takiego życia uciec, oderwać się choćby na moment i zabawić się. "Rock This Night Away" namawia do przeżywania każdego dnia tak rock'n'rollowo, jakby miał być ostatnim dniem w naszym życiu. "Lust For Dust" jest o konsekwencjach nadużywania narkotyków; wierzę bowem, że jest to powszechny i ważny problem na całym świecie. "Be Quick Or Be Dead" przestrzega, abyś był ostrożony, bo inaczej ktoś niepowołany może Ciebie obserwować i wyrządzić Ci krzywdę. "Sin City" wyraża moją fascynację nurtem New Wave Of British Heavy Metal i przedstawia singapurskich metalowych buntowników, dorastających w dziwnym środowisku. Do napisania "Nights In Tokyo" zainspirował mnie mój przyjaciel. Odnoszę wrażenie, że ludzie we współczesnych czasach tylko budzą się i idą spać ze sobą, a poza tym nie mają czasu na wspólne życie. Pojawił się stąd trend wykupywania biletów lotniczych z powrotem następnego dnia. Pary usiłują w ten sposób zrekompensować sobie wzajemnie brak czasu, ale to zbyt mało, aby utrzymywać zdrowe i solidne relacje. "Screaming In The Moonlight" opo-

wiada o prawdziwym wydarzeniu - ktoś kogoś zadźgał nożem w środku nocy, a krew rozbryzgła po wszystkich ścianach domu. Ofiara została zamordowana, a sąsiedzi usłyszeli krzyki. Chyba każdy zgodziłby się z przesłaniem "Break Away", jak bardzo gówniane jest życie polegające na nieustannym wykonywaniu nudnej pracy od rana do wieczora. "Candle In The Dark" jest jednym z najciekawszych utworów na naszym albumie. Próbuje przedstawić głębszą stronę każdego z nas, niż powierzchownie obserwowny trybik systemu. Wydaje się, że miejska dźungla zniszczy bezwzględnie każdego, kto nie będzie się zachowywać zgodnie z odgórnie narzuconym skryptem. Moja propozycja jest taka, żebyśmy raczej zachowywali się i myśleli po swojemu, a kto wie, czy przypadkiem nie doprowadzi nas to wyżej i dalej w życiu. Możemy osiągnąć więcej niż zewnętrzny świat ma nam do zaoferowania. W ostatnim "Hellions Of The Night" wyraziłem swoje przekonanie, że nie warto marnować czasu i marudzić, tylko trzeba dawać rockowego czadu. Dziękuję za tą szczegółową analizę. Ja również próbowałem odszyfrować znaczenie każdego utworu i faktycznie "Candle In The Dark" wydaje się jednym z najciekawszych. Podoba mi się, jak eksponujesz gitarę basową w dwóch fragmentach, w których słychać tylko Twój głos oraz bas. Dostrzegłem w tych lirykach jednak jeszcze coś innego. Brzmi to jak Twoje najbardziej osobiste oświadczenie, w którym dzielisz się z nami Twoim wewnętrznym bólem i ujawniasz, że pomimo różnych dziwnych okoliczności zachodzących w Twoim otoczeniu na przestrzeni dłuższego okresu czasu, Ty wciąż pozostajesz sobą, i nadal wierzysz w swoje prawdy o życiu i o świecie. Nie jestem pewien, czy dobrze zrozumiałem Twoją intencję. Cóż, blisko. "Candle In The Dark" dotyka mroczniejszej i bardziej wrażliwej strony naszej psychiki. Zwracam się w nim do każdego, kto doświadcza trudnych, bolesnych chwil w życiu, niezależnie od tego, gdzie i co miałoby to być. Może to być utrata kogoś bliskiego, śmiertelna choroba, cokolwiek. Bez względu jednak na to, co życie przyniesie, należy starać się brać jeden dzień na raz. Zdarza się, że ludzie doświadczają trudności oraz negatyw-

WITCHSEEKER

55


nych emocji, typu żal i smutek, ale trzeba wziąść się w garść i dbać o siebie. Niestety często zdarza się, że odczuwamy takie emocje akurat w chwili, gdy nie ma nikogo bliskiego wokół. Podsumowując, podejmuję w tekście "Cradle In The Dark" wyzwanie zmierzenia się z bardzo trudnymi, ale powszechnymi zdarzeniami z prawdziwego życia. "Hellions Of The Night" jest zaś Waszym najbardziej energicznym utworem. "Hellions Of The Night" to udane zakończenie albumu. To z naszej strony ostatnie wezwanie do napicia się alkoholu i wspólnego szaleństwa. Kiedy i gdzie nagrywaliście "Scene Of The Wild"?

Ludzie z firmy zajmującej się produkcją filmów nie byli w stanie pomóc nam z videoclipem. Wciąż czekamy na odpowiednią sposobność. Mamy nadzieję, że uda się to zrobić w przyszłości. Może wielu ludzi nie ma pracy, ale akurat Ty pracujesz. To dobrze dla Ciebie. Tak, szczęśliwie mam pracę. Teraz jedną, a wcześniej kilka. Większość z nas zajmuje się w tej chwili czym się da, aby tylko mieć źródło bieżącego utrzymania. Ja np. jestem obecnie samozatrudnionym kierowcą, ale w zeszłym roku straciłem etat w firmie. Niestety bezrobocie jest wciąż obecne w Singapurze i nie poprawia się to. Staramy się zdobywać nowe umiejętności, aby odpowiadać na zapotrzebowanie singapurskiego rynku pracy i w miarę

Foto: Witchseeker

We wrześniu 2019r., w dwóch singapurskich studiach. Wszystkie instrumenty zostały zarejestrowane w TNT Studio, natomiast wokale w 47 Studio. Miksy również odbyły się w Singapurze, co jest dla nas nowością, dlatego że debiutancki longplay "When The Clock Strikes" miksowaliśmy (wraz z masteringiem) w Stanach Zjednoczonych; pozwoliliśmy wówczas, aby amerykańscy profesjonaliści zrobili z brzmieniem to, co uznają za stosowne. Tym razem zaangażowaliśmy mojego znajomego, aby pomógł mi z miksem. W efekcie uzyskaliśmy dokładnie takie brzmienie, jakie chcieliśmy. (zastanawia się) OK. Zadam Tobie to pytanie. Jest w Singapurze jeden artysta, którego bardzo cenię. JJ Lin jest uznany oficjalnie za pierwszego globalnego ambasadora Singapuru, chociaż prawdopodobnie niemal nikt nie słyszał o nim w Europie (poza mieszkańcami chińskojęzycznymi). Nie zaj muje się on heavy metalem, ale bardzo doceniam jego melodie. W moim odczuciu wyróżnia go to, że zrealizował videoclipy do dużej liczby swoich utworów. Zawsze kiedy mówię "Singapur", myślę "JJ Lin" i widzę w wyobraźni "videoclipy". Zastanawiam się teraz, kiedy zobaczę videoclip Witchseeker? Chcieliśmy to zrobić przy okazji pracy nad "Scene Of The Wild", ale restrykcje zniszczyły nasze plany. Wiele osób straciło pracę.

56

WITCHSEEKER

dobrze sobie radzić. Singapur jest postrzegany w Europie jako jeden z najbardziej kapitalistycznych krajów na świecie, ale czyż nie jest to mylny stereotyp? Nie nazwałbym Singapuru krajem kapitalistycznym, ponieważ cieszymy się tutaj demokracją. Standard życia mieszkańców jest całkiem wysoki, chociaż panuje drożyzna i wielu znanych mi Singapurczyków wykonuje więcej niż jedną pracę w tym samym okresie. Czas płynie w zawrotnym tempie i wszyscy zdają się nieustannie pędzić. Co się zaś tyczy przemysłu muzycznego, nie jest źle, coraz więcej muzyków osiąga sukces, sytuacja ulega ciągłej poprawie, ale myślę, że jeszcze daleka droga przed nami, aby rozwinąć pełen potencjał przemysłu muzycznego. Czy czujesz się heavy metalowym ambasadorem Singapuru? (zastanawia się nad sformułowaniem odpowiedzi) Nie powiedziałbym tak o sobie. Jestem, byłem i zawsze będę fanem heavy metalu. Zdarza mi się dostawać komplementy, np. ktoś poklepie mnie po ramieniu i podziękuje za to, że robię heavy metal. Czuję jednak, że moją prawdziwą inspiracją jest szczera miłość do takiej muzyki. Nigdy nie mam jej dość. Pamiętam, że kiedy wystartowałem z Witchseekerem, myślałem o tym, że nie istnieje inny

heavy metalowy zespół w Singapurze, więc tym fajniej będzie go stworzyć. Na scenie były obecne wyłącznie death i black metalowe kapele śpiewające o szatanie. Zależało mi na rozwinięciu czegoś o głębszym znaczeniu, z wizją. Nie nazwałbym tego próbą odrodzenia heavy metalu, lecz próbą rewolucji singapurskiej sceny metalowej. Myślę, że jesteś na właściwej drodze ku temu, abyśmy wkrótce mówiąc "Singapur" myśleli "Witchseeker". Dziękuję. W takim razie, dlaczego Twój kraj miałby kojarzyć się z poszukiwaniem wiedźm? Opowiem Ci o genezie tej nazwy. Jak już wspominałem, przed założeniem Witchseeker, grałem na perkusji. Jednym z moich ulubionych perkusistów jest zaś Chris "Witchhunter" Dudek (Sodom, - przyp.red.). Grałem takie utwory z jego repertuaru jak "Obsessed By Cruelty", "Persecution Mania". Jest on bestią perkusji (Sheikh powiedział "The Beast Of Drums" - przyp. red.). Zobaczyłem jego imię: Chris Witchhunter. Fajnie brzmi, Witch... Witch Hunter... Witch Seeker... zapamiętałem, a później nadałem swojemu zespołowi nazwę Witchseeker. W ten sposób wyrażam publiczne uznanie dla Chrisa ("a homeage" - przyp. red.). Wspominam Chrisa za każdym razem gdy ktoś przywołuje nazwę Witchseeker (Chris Witchhunter zmarł w 2008 roku z powodu niewydolności wątroby przyp. red.). Podoba mi się w Sodom to, że pomimo ciągłej ewolucji; pomimo tego, że każda ich płyta jest inna, wyjątkowa i jedyna w swoim rodzaju, pozostali prawdziwi i wierni swoim zasadom. Ich surowa bezpośredniość, dynamika oraz poziom agresji zawsze robą na mnie wielkie wrażenie. Wyróżniali się niesamowitą inwencją w swoich czasach. Wow, to znaczące wyróżnienie. Co powiedziałbyś na temat Waszego następnego, trzeciego albumu? Przystąpiłem już do jego komponowania. Mam niemal ukończone dwa nowe kawałki. Obrałem nieco inny kierunek niż to, co słyszysz na "Scene Of The Wild". Będzie znacznie mroczniej, pojawią się wręcz elementy heavy/doom metalu, poruszę wrażliwe tematy i przedstawię trochę interesujących historii. Tak się składa, że moja rodzina pochodzi z Filipin i kiedy ostatni raz zamierzałem ich odwiedzić, odradzali mi pójście na występ Iron Maiden z uwagi na potencjalną prze moc wśród publiczności. Jak odniósłbyś się do kwestii przemocy na koncertach metalowych w Twojej części świata? Yeah, zdarza się. Pamiętam, że Metallica grała w 2013 roku w Singapurze (video z tego występu można znaleźć na YouTube; to był pierwszy koncert Metalliki w Singapurze od 20 lat - przyp. red.). To był pierwszy przypadek, gdy doświadczyłem przemocy podczas koncertu. Metallica otwierała z (zastanawia sie, po czym kontynuuje - przyp. red.) "Fight Fire With Fire" i wydawało mi się, jakby wszyscy mieli się zaraz pozabijać. Interweniowała ochrona. Yeah, a w przypadku mniejszych koncertów, również dochodzi do przemocy, ale pozytywnie rozumianej, czyli ludzie dają się ponieść metalowej agresji, a jednocześnie wspierają się wzajemnie. Nikt tam nie zginie, nie przesadzajmy. Metalowa


społeczność w Singapurze tworzy jedną, oddaną sprawie, undergroundową rodzinę. Można bezpiecznie na takie koncerty chodzić. Jedyne zagrożenie pochodzi ze strony religijnych aktywistów, którzy pojawiają się tylko po to, aby zakłócać i próbować nam przerwać. W ich wyobrażeniu metal to muzyka szatańska (śmiech). Nie potrafię wytłumaczyć Ci jak wielka jest skala niezrozumienia metalu przez lokalne media oraz rząd. Zawsze staramy się robić tak, żeby gig z powodzeniem się odbył. Kilka razy zdarzyło się jednak odwołać występ z ich powodu. Nie chodzi tu wszak o jedną konkretną religię, bo w Singapurze koegzystuje obok siebie m.in. buddyzm (33%), chrześcijaństwo (18%), islam (14%), taoizm (10%) i hinduizm (6.5%). To działa tak, że kiedy dorastamy, każdy z nas jest uczony przez rodziców, ile i jakie mamy religie. Mamy wpajaną akceptację i przyjaźnie traktujemy siebie nawzajem, bez względu na rasę, pochodzenie, wyznanie itp. Moi przyjaciele pochodzą z najrozmaitszych grup i nigdy nie stanowi to dla nas najmniejszego problemu. Osobiście, nie ma to dla mnie żadnego znaczenia. Jesteś cool, to jesteś cool. A jeśli nie, to powinieneś przyjrzeć się swojemu postępowaniu, i tyle. Powiem Ci o tym, bo możliwe, że w przyszłości będziesz latać na koncerty do Europy. Zdecydowana większość Europy jest świecka w tym sensie, że nawet jeśli 86% Polaków deklaruje się jako katolicy, to obecnie praktycznie nie zdarza się, żeby ktoś wtrącał się tutaj w przebieg metalowych koncertów. Jestem pewien, że kwestia religii nie stanowiłaby najmniejszej przeszkody dla Was w graniu metalu w Europie. Yeah, też tak myślę. Mam nadzieję, że w pewnym momencie sale koncertowe w Europie będą w naszym zasięgu, a wówczas nie napotkamy żadnego problemu związanego z religią. Pojawi się za to na inna trudność - uzyskanie wizy. Proces jest kosztowny, a poza tym, nie wiem czy znasz singapurski kontekst? (kiwam głową przecząco, ale nie odzywam się, żeby mu nie przerywać wypowiedzi - przyp. red.) Każdy mężczyzna musi tutaj odbyć obowiązkową, dwuletnią służbę wojskową. Mam już to za sobą, ale na tym nie koniec. Każdego roku otrzymujemy ponowne wezwania do wojs-

Foto: Witchseeker

ka na dwa tygodnie. W związku z tym, w sytuacji wylotu na koncert do Europy, musielibyśmy zapewnić, że żadnemu z nas nie koliduje to z wezwaniem do wojska. Czy podczas takiej służby mieszkacie na specjalnie wyznaczonym terenie wojskowym, czy też we własnych domach a chodzicie tylko na kilka godzin zajęć tygodniowo? Ja, Brandon i Nick poszliśmy do regularnej służby w tym samym czasie w 2013 roku i mieszkaliśmy wówczas w kampusie wojskowym. Przy czym przydzielono mnie do działu straży pożarnej, więc akurat ja mieszkałem ze strażakami. Weekendy mieliśmy wolne i mogliśmy iść w odwiedzinach do naszych rodzin oraz zajmować się muzyką. Tak się jednak złożyło, że ja osobiście nie miałem w tym okresie wiele czasu na komponowanie (wzdycha głośno - przyp. red.). Yeah, pozytywnie to wszystko wspominam, ale wolałbym zajmować się rock'n'rollem. Zrobiliśmy przerwę z komponowaniem dla Witchseeker w latach 2013-2015, a dokładnie to ja i Brandon, bo Nick i tak jeszcze wtedy z nami nie grał. Tak było w kwestii komponowania, bo koncerty Witchseeker się odbywały. Wznowiliśmy pracę nad nowymi utworami po ukończeniu przeze mnie oraz Brandona służby wojskowej, jakoś w okolicy 2015.

Powróćmy do kwestii Waszych przyszłych koncertów. Z którymi zespołami, oprócz Sodom, chcielibyście dzielić scenę? (wzdycha) Oh, samo zobaczenie Sodom na żywo, byłoby dla mnie spełnieniem marzeń. Wspólny występ z nimi widziałbym w kategorii znaczącego osiągnięcia na miarę całej historii Witchseeker, wnoszącego nas na kompletnie nowy poziom. Jestem ich wielkim fanem. Miałem już natomiast przyjemność pograć wraz z Destruction. Brałem udział w pracy ekipy technicznej Destruction w 2017r., kiedy przylecieli do Singapuru. Za drugim razem, w 2018 roku, otworzyliśmy ich tutejszy występ. Schmier okazał się równym gościem; pozostajemy z nim w żywym kontakcie on-line do dziś. Ogólnie podoba mi się cała scena "teutonicznego thrash metalu". Życzę Ci, aby udało Ci się to zrealizować. Mam nadzieję, że nagrasz wkrótce jeszcze lepszy album, zawitasz z koncertami do Europy i wciąż będziesz pluć ogniem. Oh, zdecydowanie będę pluć ogniem! Też mam nadzieję zagrać w Europie oraz w Ameryce, kiedy tylko będzie to możliwe. Trzymaj się bezpiecznie. Czy chciałbyś jeszcze coś dodać dla polskich metalowców? Drodzy polscy metalowcy, dziękuję Wam za zainteresowanie naszą muzyką. Jesteśmy Witchseeker z Singapuru, gramy heavy metal, taki jaki znacie i lubicie: ciężki, mocny i prawdziwy. Zobaczymy się na koncercie, kiedy restrykcje się skończą. Trzymajcie się bezpiecznie. Stay metal! Sam O'Black.

Foto: Witchseeker

WITCHSEEKER

57


Byliśmy młodzi i głodni wszystkiego Fińscy heavy metalowcy z Lord Fist niedawno uraczyli słuchaczy swą drugą produkcją zatytułowaną "Wilderness Of Hearts", na której, co by nie mówić, prezentują oni dość nietuzinkowe podejście do uprawianego gatunku. Co ciekawe, jednocześnie pozostają w jego ramach. Gitarzysta zespołu Niko Kolehmainen opowiedział nam pokrótce, jak owy album powstawał, dlaczego brzmi właśnie tak oraz co się działo w ich obozie w ciągu ostatnich lat. HMP: Cześć! Miedzy Waszym ostatnim wydawnictwem "Wilderness Of Hearts", a poprzedzającym go "Green Elyen" nastąpiła pięcioletnia przerwa. Co żeście robili, gdy Was w studiu nie było? (śmiech) Niko Kolehmainen: Cóż, wszystko, co jest interesujące i to, co nieinteresujące również (śmiech). Granie w innych zespołach, podróżowanie po całym kraju w związku z pracą zawodową oraz studiami itp. Nie rozstaliśmy się, ani oficjalnie nie zawiesiliśmy działalności, jednakże mieliśmy roczną przerwę w latach 2016-2017. W sumie to wyniknęła ona sama z siebie bez jakiegoś wyraźnego powodu.

nam dużo do nauczenia się. Za drugim razem już tego nie było. Rozwój osobisty przyniósł nam mnóstwo pewności siebie i po prostu skutkuje tym, że robisz swoje rzeczy i nie myślisz zbyt wiele o tym, co robią inni ludzie lub co myślą o Tobie. To było naturalne, by zrobić to z jeszcze bardziej emocjonalnym podejściem. Dzięki "Wilderness of Hearts" staliśmy się wystarczająco pewni siebie i odważni, aby zrobić to po swojemu. Wasze teksty dotyczą realnych wydarzeń. Cóż, nasz wokalista Perttu napisał wszystkie teksty, więc sam niewiele mogę o nich opowie-

Foto: Lord Fist

Kiedy ponownie rozpoczęliśmy współpracę, zaczęliśmy dokładnie od miejsca, w którym skończyliśmy. Jestem bardzo zadowolony z tego, jak to wszystko się potoczyło i z albumu, który stworzyliśmy. Muzycznie i emocjonalnie był to dla nas ogromny krok naprzód. No właśnie! Jak jako jeden z twórców opisałbyś progres, który poczyniliście między tymi dwoma wydawnictwami? Nagrywając pierwszy album w 2014 roku byliśmy młodzi i głodni dosłownie wszystkiego… Chcieliśmy wcisnąć w kompozycję jak najwięcej fajnych riffów i pokazać całemu światu, z jakiej gliny jesteśmy ulepieni. Nie byliśmy zbyt świadomi tego, jak zabrzmi całość albumu, balansu w komponowaniu utworów, wykonaniu technicznym, aranżacjach wokalnych, itp. Dla nas wszystkich był to pierwszy pełny album i okazał się dobrym strzałem, ale pokazał też, że jeszcze zostało

58

LORD FIST

dzieć. Ale tak, to nasz najbardziej emocjonalny album i Perttu zdecydowanie wyciągnął wiele uczuć z własnych doświadczeń. Pisze o rzeczach, przez które przeszedł i o ludziach, których spotkał na swojej drodze... Tak po prostu pisze, przychodzi mu to całkiem naturalnie. Czerpie również wiele inspiracji ze swoich snów i ma piękny, niepowtarzalny dar łączenia tego wszystkiego razem. Jak przebiegało nagrywanie? Wszystko szło jak po maśle, czy może zdarzyło się coś nieoczekiwanego? Cóż, proces nagrywania był spokojny w tym sensie, że nie musieliśmy się z tym spieszyć. Album został nagrany między sierpniem 2018r. a kwietniem 2019r. To długo, ale wynika to z tego, że szlifowaliśmy nasze partie w studiu godzinami. Po prostu trudno było zaplanować sesje nagraniowe. Było nas trzech, kiedy Eetu dołożył partie perkusji pod koniec

sierpnia. Ja i Perttu nagraliśmy większość gitar rytmicznych w jeden weekend w październiku. Pekka poszedł nagrać partie basowe któregoś dnia w listopadzie. Ja i Perttu kontynuowaliśmy grę z gitarami prowadzącymi i wokalem przez jeden weekend, może w styczniu. W sumie wydaje mi się, że spędziliśmy około pięciu lub siedmiu weekendów na nagrywaniu i zawsze była to intensywna i ciężka praca. Kiedy udało nam się zarezerwować czas na nagrywania, była duża presja, aby wszystko załatwić. Wiele aranżacji gitarowych i wokalnych było wciąż nieukończonych, więc wiele rzeczy wymyśliliśmy podczas nagrywania. Niektóre z nich okazały się magiczne! Było za to dużo presji podczas komponowania, aranżowania i nagrywania na miejscu. Nie mogę powiedzieć, że jest to miłe uczucie wejść do studia i wiedzieć, że musisz dziś nagrać trzy świetne gitarowe solówki, a masz bardzo małe pojęcie, co zamierzasz zagrać. Chodzi mi o to, że jesteśmy prawdopodobnie przyzwoitymi muzykami, ale nie wirtuozami. Właściwie wydaje mi się, że najbardziej nieoczekiwaną rzeczą było to, jak dobrze wyszła płyta, ponieważ "rzuciliśmy się do walki" z niedokończonymi utworami, a proces nagrywania od czasu do czasu był dla nas daleki od tradycyjnego. "Green Eyleen" w pewnym sensie był con cept albumem. Czy tak samo powinniśmy traktować "Wilderness Of Hearts"? Faktycznie potraktowaliśmy nasz debiutancki album "Green Eyleen" jako koncept, więc byłoby dziwnie nie myśleć tak samo o "Wilderness of Hearts". "Green Eyleen" miał luźną historię koncepcyjną, a motywem przewodnim był burzliwy związek między naszą cenną Ziemią a szarą masą całej ludzkości, która na nią nie zasługuje. "Wilderness of Hearts" to bardziej związek między indywidualnymi ludźmi a naturą, związek o wiele bardziej emocjonalny. Tak naprawdę tego nie planowaliśmy, ale wszystkie elementy po prostu prawie magicznie trafiały we właściwe miejsca. Pierwszą rzeczą, na którą zwróciłem uwagę podczas obcowania z albumem "Wilderness Of Hearts" były charakterystyczne riffy. Co Was zainspirowało do pójścia tą drogą? Bardzo się cieszę, że te riffy mają swój własny, niepowtarzalny charakter. Dla mnie w metalu to właśnie one są najważniejsze i jako gitarzysta, moim najwyższym priorytetem jest pisanie riffów, które ukazują mi jakiś cel. Chcę się uczyć nowych rzeczy, pisać riffy, małe zagrywki, których wcześniej nie grałem. Myślę, że riff powinien być interesujący sam w sobie, bez innych instrumentów czy śpiewu, tak staram się pisać. Riff, który nie działa, byłby bardzo nudny do grania samemu w domu, w którym piszesz większość tekstu. Melodia jest bardzo ważna i rzadko piszę riffy, które są tylko rytmem i czymś atonalnym, zawsze jest jakaś melodia. Na tym albumie staraliśmy się stonować partie gitarowe w niektórych utworach, aby zrobić więcej miejsca na wokale, ale podświadomie wybrałem fajne riffy jeden po drugim. Jeśli chodzi o inspirację, Megadeth jest zdecydowanie jednym z moich ulubionych zespołów wszechczasów. Po prostu świetny riff za kolejnym świetnym riffem, nawet w zwrotkach, gdzie najważniejszy jest śpiew. Nie śpiewam, więc chciałbym zagrać coś znaczącego i fajnego w stu procentach. Perttu pisze także riffy, które brzmią unikalnie. Ma świetne ucho do melodii i harmonii.


Często wymyślamy najbardziej unikatowe rzeczy, kiedy piszemy nasze gitarowe harmonie. Kawałek "Princess Of The Red Flame" posiada dość specyficzny wstęp. Ciekawe! Riff jest taki sam, jak w zwrotce, więc nie ma tam nic improwizowanego. Druga gitara daje pewien feedback i również została zrobiona celowo. Nie zawsze jest łatwo uzyskać informację zwrotną, jakiej chcesz, kiedy jej potrzebujesz, ale myślę, że wyszło całkiem nieźle! Riff jest fajny, ale pomysł na intro z perkusją, jedną gitarą i feedbackiem… Właściwie to widzę, że jest to jeden z "heavymetalowych banałów" na albumie, ale chcieliśmy to zrobić, ponieważ nie zrobiliśmy tego wcześniej. Fajne jest też, jak zmienia się tonacja i przechodzi się od razu do wersetu. W oczy rzuca się też charakterystyczna okładka. Kto jest jej autorem? Samuli, który nagrał i zmiksował album, pracował z nami także nad naszym pierwszym pełnym krążkiem "Green Eyleen". Wtedy (najpóźniej) dowiedzieliśmy się, że jego siostra Riikka zrobiła kilka okładek albumów m.in. dla Wandering Midget i Ghastly. Bardzo nam się spodobały, skontaktowaliśmy się z nią i wykonała świetną robotę. Przy "Wilderness of Hearts" naturalnie chcieliśmy z nią ponownie pracować, zgodziła się i znowu zrobiła wspaniałą robotę… Bardzo wyjątkowy styl, który dobrze komponuje się z naszą muzyką. Myślę, że ważne jest, aby uzyskać oryginalną grafikę albumu. Jego grafika po prostu wynosi wrażenia związane z odbiorem płyty na inny poziom. Na dzień przeprowadzania tego wywiadu w sieci dostępnych jest kilka recenzji "Wilderness Of Hearts". Jesteś zadowolony z bardzo pozytywnego odbioru Waszej twórczości? Spodziewałeś się tego, czy było to dla Ciebie pewnym zaskoczeniem? Tak, jest dobrze. Bardzo się cieszę, że w wielu recenzjach został zauważony postęp, jaki osiągnęliśmy od naszego pierwszego albumu. Ludzie zauważyli, że pierwsza płyta była bardziej inspirowana NWOBHM, ale na drugiej zespół wyostrzył się nasz własny styl. Jeden z administratorów metalowego fanpage'a umieścił ten krążek na swojej liście albumów roku i napisał, że słuchał tradycyjnego heavy metalu przez wiele lat i nie spodziewał się, że w swoim życiu kiedykolwiek usłyszy coś nowego lub zaskakującego w tym stylu muzycznym. Według niego nasz album, to coś innego niż wszystko, co słyszał wcześniej. Dla mnie to największy komplement. Na zdjęciach promocyjnych jeździcie konno.

Uprawiacie ten sport na co dzień, czy był to tylko jednorazowy wyskok na potrzeby tej sesji? (śmiech) To było tylko do zdjęcia. Nie jesteśmy zespołem, który przepada za sesjami promocyjnymi. Po prostu nie jesteśmy takim typem ludzi. W naszej historii próbowaliśmy fajnych, poważnych, pełnych tego typu przygód sesji. Niektóre okazywały się lepsze niż inne. Tym razem chcieliśmy czegoś nowego i pomyśleliśmy "weźmy konia, to na pewno będzie jakieś przeżycie". I faktycznie tak było! Nagrania miały wkrótce się skończyć, więc zarezerwowaliśmy rumaka na sesję. Chyba mieliśmy próbę w sobotę, trochę imprezowaliśmy po próbach, a w niedzielę trochę na kacu pojechaliśmy na miejsce sesji. Nasz przyjaciel Jussi (z zespołów Sonic Poison, Kauhu, Warp Transmission, itp.) zrobił kilka zdjęć aparatem pożyczonym od Perttu. Zdjęcie świetnie łączyło się z tematyką i grafiką albumu i bez wątpienia wzbudziło pozytywne reakcje ludzi (śmiech). Patrząc na cały przebieg Waszej działalnoś ci od samego początki aż po dzień dzisiejszy, powiedz proszę, jak zmieniało się Twoje

dziesięć lat temu, kiedy zostaliśmy przyjaciółmi. Chcemy poczuć tę więź i po prostu cieszyć się swoim towarzystwem i przyjaźnią. To bardzo ważna część funkcjonowania zespołu, która prawdopodobnie utrzymywała nas razem przez cały ten czas. Co porabiacie w czasach, gdy granie na żywo jest niemożliwe? Planujemy wypuścić teledysk. Ten koń z sesji zdjęciowej może się jeszcze nam przysłuży (śmiech) Wydaje się, że Finlandia jest krajem wyjątkowo przyjaznym dla metalu. Zarówno dla zespołów wykonujących ten gatunek, jak i jego fanów. Cóż, przyjazna to jest na pewno, ale dla mainstreamowego metalu. Nie sądzę, żeby scena undergroundowa miała z tym wiele wspólnego, ale oczywiście są ludzie, którzy stanowią części ich obu. Czasami jest trochę zawstydzające, że metal dla reszty świata stał się pewnego rodzaju znakiem firmowym Finlandii. Ale ta reputacja przekonała wiele wspaniałych zespołów (starych i nowych) do odwiedzenia Finlandii, co dla wielu kapel koncertujących w

Foto: Lord Fist

podejście do grania? Cóż, ponieważ od pewnego czasu tak wiele się dzieje, bycie członkiem zespołu stało się czymś o wiele bardziej pragmatycznym. Musisz planować naprzód i to z planem awaryjnym. Kiedy musisz jechać na próby lub koncerty, staraj się zrobić w ten weekend jak najwięcej. Myślę, że tylko doświadczenie i rozwój sprawiają, że szukasz większej wydajności. Ale wspólne wymyślanie nowych kawałków jest równie ekscytujące jak wcześniej. Może nawet bardziej, ponieważ kiedy zaczynaliśmy, nie mieliśmy pojęcia, dokąd zaprowadzi nas ten rodzaj muzyki, a im dalej szliśmy, to zobaczyliśmy, że zawsze otwierają się przed nami kolejne drzwi do innowacji. Kiedy robimy to razem i pozwalamy, aby nasze instynkty nas prowadziły, następuje coś magicznego. Tworzymy nowe rzeczy, nawet ze sobą nie rozmawiając. Oprócz prób zawsze spędzamy ze sobą czas. Spotykamy się, aby napić się piwa, posłuchać muzyki, obejrzeć coś na YouTube… w tym samym duchu co

Europie Środkowej może nie wydawać się zbyt kuszące pod względem geograficznym. Pytanie proste, ale konkretne. Jakie są Wasze plany na 2021 rok? Mam tylko nadzieję, że pewnego dnia zagramy nasze utwory na żywo. A także zaaranżujemy i przećwiczymy nowe rzeczy, które jeszcze bardziej przesuną nasze granice. Myślami jestem już przy naszym następnym albumie i nie mogę się doczekać, aż wszyscy go usłyszą! Bartek Kuczak Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

LORD FIST

59


LUNAR SHADOW Bary, zamglone światła, potłuczone szkło, przyjaźń i dobre czasy Odnoszę wrażenie, że oderwanie od realiów i ucieczka od codzienności w świat iluzji jest na ogół postrzegane negatywnie. Nie śpij, bo Ci dziecko zrobią. Nie wydychaj, a tylko wdychaj. Nie filozofuj, tylko radź sobie przyziemną metodą z zaklęciem. Prawda nieważna, byle zgadzał się bilans przychodów i wydatków. Dopóki nie nakręcisz video drżącą dłonią, żadne przeżycie się nie liczy. Pomieszanie prawdy z iluzją. Nazywanie zdrowego chorym. Zamykanie się w swojej malutkiej klatce i strach przed odważnym stawianiem czoła niepoznanym zawiłościom świata. Skąd węże zdychają a cisza krzyczy, pobiegnę w nieznaną czerń rozpościerającą się pomiędzy gwiazdami, ale zanim to zrobię, pozostawię po sobie zapis wyjątkowej rozmowy z gitarzystą, wokalistą i liderem Lunar Shadow. Artysta ten jest już z pewnością myślami daleko w przyszłości, a jednak znalazł czas, aby opowiedzieć nam o przyczynach swojego eskapizmu, oraz o właśnie wydanym albumie, który otwiera całkowicie nowy rozdział kreatywnych eksperymentów również dla tych odbiorców, którzy na co dzień nie słuchają heavy metalu. HMP: Jakie jest Twoje osobiste podejście do eskapizmu z perspektywy muzyka mieszkającego w 2021 roku w Niemczech? Max Birbaum: Osobiście uważam, że eskapizm może być jeszcze ważniejszy w tych trudnych czasach, w których obecnie żyjemy. Nie możemy wyjść na zewnątrz, nie widzimy wszystkich naszych przyjaciół, w kilku krajach Europy rośnie liczba ekstremistów, ludzie coraz bardziej się od siebie odwracają. Może dawanie ludziom szansy na ucieczkę od życia

mam trudności ze spaniem przed koncertami. Szczerze mówiąc, nie sprawia mi to frajdy. Nie wiem jak to wytłumaczyć. Muzycy tworzą na ogół zespoły po to, aby jak najwięcej grać na żywo. Ja tak nie mam. Nie złapałem bakcyla. Jestem na scenie, gram solo i myślę: "chciałbym, żeby szybko to się skończyło!" (śmiech). Zagramy nasz ostatni koncert na festiwalu Party.San Metal Open Air, a potem zakończymy naszą dzałalność na żywo. Mieliśmy już przyjemność zrealizować kilka bardzo faj-

Foto: Lunar Shadow

przez mniej więcej godzinę nie jest obecnie najgorszą rzeczą? Czy uważasz, że oddalanie się od codzien nego życia w nocy jest dobrym rozwiązaniem, aby zachować większą produktywność i siłę w ciągu dnia? Myślę, że to zależy i różni się w zależności od osoby. Osobiście jestem kimś, kto nie śpi do późna w nocy, ponieważ lubię noc i ciszę dookoła siebie. Z tego powodu następnego dnia niekoniecznie jestem pełen wigoru (śmiech). Dlaczego zdecydowałeś się ostatnio zakończyć występowanie na żywo? To nie była łatwa decyzja. Myślałem o tym wiele miesięcy. Rzecz w tym, że po prostu nie lubię jeździć w trasy, i to z kilku powodów. Naprawdę nie znoszę podróżować, jestem domatorem. Źle znoszę granie na żywo - np.

60

LUNAR SHADOW

nych koncertów z mnóstwem świetnych zespołów, których jestem fanem, i nie potrzebuję więcej. Metal czyni Ciebie wolnym, czy wręcz prze ciwnie? Jeśli chodzi o mój zespół, prawdopodobnie jestem więźniem metalu. Czuję się nadmiernie zmotywowany. Naprawdę nie mogę przestać, nigdy nie jestem w pełni zadowolony z tego, co robię, kończę album i myślami jestem już na następnym wydawnictwie daleko w przyszłości. Nigdy tak naprawdę nie potrafię cieszyć się tym, co robię. Ale kiedy prywatnie słucham muzyki, to metal czyni mnie wolnym. Twój nowy album "Wish to Leave" może zdezorientować kogoś, kto oczekuje tradycyjnego heavy metalu. Wiem, że tworzysz muzykę dla siebie i wolność wypowiedzi jest dla

Ciebie bardzo ważna, ale słuchacze chcą dobrze zrozumieć Twoją muzykę. Czy możemy powiedzieć, że to "indie heavy metal", "pro gresywny heavy metal", "atmosferyczny heavy metal", a może po prostu "własna interpretacja heavy metalu"? Widzisz, nie obchodzą mnie gatunki. Nigdy o tym nie myślę. Wcześniej nazywano nas na kilka różnych sposobów, od "power metalu", przez "progresywny metal", aż po "black heavy metal", czy też "sad Iron Maiden" (mój ulubiony). Kiedy ludzie mnie pytali, zawsze otwarcie odpowiadałem "heavy metal" i to wszystko. Z "Wish To Leave" jest inaczej. Dla mnie zdecydowanie nie jest to album metalowy, przynajmniej w moim własnym rozumieniu. Możesz to nazywać, jak chcesz. "post metal", "indie heavy metal", "bullshit", jak zechcesz. Raczej powinniśmy podchodzić do Twojej muzyki z otwartym umysłem i bez żadnych oczekiwań co do jej ram. Pierwsze dwie min uty otwierającego płytę utworu "Serpents Die" mówią nam: "poczekaj chwilę, nie możesz pojąć naszej muzyki w kilka sekund, przestań się rozpraszać, usiądź, posłuchaj, poczuj". Czy to jest dokładnie to, co chciałeś osiągnąć poprzez wyciszone intro? Lubię otwierać wszystkie nasze albumy czymś cichym. Intro jest ważne, ponieważ chcę zbudować atmosferę tego, co ma za chwilę nadejść. Staram się wprowadzać ludzi w odpowiedni nastrój. Wydaje mi się, że czasami nasza muzyka nie jest łatwa w odbiorze, ale nie robię tego celowo. Tak po prostu wychodzi. Na "Wish to Leave" otwieracie całkowicie nowy rozdział Lunar Shadow. Niektórzy spośród Twoich fanów postrzegają Lunar Shadow jako black metal, ale niewiele z tego stylu pozostało na "Wish to Leave". Jeśli chodzi o bardziej ekstremalne fragmenty utworu "The Darkness Between The Stars", czy są one świadomą deklaracją, że jednak nie odciąłeś się kompletnie od swoich najm roczniejszych korzeni? Lunar Shadow zawsze odzwierciedla to, czego akurat w danym momencie słucham, ponieważ te albumy kształtują mnie jako artystę. Tym razem mamy wiele wpływów muzyki indie, które znacząco zmieniły rolę gitar i jakichś tam inne rzeczy. Cóż, tak właśnie chciałem zagrać. Nie zmieniam brzmienia albumów Lunar Shadow dla samej zmiany, ale raczej dlatego, że nudne byłoby pisanie w kółko tego samego albumu. To nie dla mnie. "Delomelanicon" to kryminał hiszpańskiego dziennikarza i powieściopisarza Arturo Péreza-Reverte, nominowany do nagrody World Fantasy Award dla najlepszej powieści. Co tak bardzo Cię zaintrygowało w tej książce, że zdecydowałeś się stworzyć całą piosenkę o tym samym tytule? Muszę Cię tutaj poprawić. Rzeczywiście istniejąca książka nazywa się "The Club Dumas". Natomiast "Delomelanicon" to fikcyjna książka opisywana w tej powieści, napisana podobno przez samego diabła. Nasz utwór nosił na początku tytuł "Sower Of Thunder". Potem przeczytałem tą powieść i od razu polubiłem słowo "Delomelanicon". Zmieniłem tytuł już podczas nagrywania. Tekst i tak miał dotyczyć radzenia sobie z zaklęciem, więc ten termin pasował idealnie i mogłem uzupełnić nim koncepcję utworu.


Co to znaczy, że "Wish to Leave" jest "big city albumem"? Kilka utworów i tekstów powstało, kiedy spacerowałem ulicami Lipska, zarówno za dnia, jak i w nocy; z przyjaciółmi lub samotnie. Dookoła beton, ogromne budynki, bary, zamglone światła. Nasiąkłem taką wielkomiejską atmosferą i próbowałem przekuć ją w dźwięki. Rynsztok, potłuczone szkło na chodnikach, brud, ale też przyjaźń, znajomi i dobre czasy. Jaka atmosfera panowała podczas sesji nagraniowej z Marxem Hermannem? Czy udzielił mu się Twój nastrój, a może celowo zachował dystans, żeby móc każdego dnia spojrzeć krytycznie i zadbać o utrzymanie wysokiego poziomu? Max Hermann jest znacznie bardziej pozytywną osobą ode mnie. Musi wydarzyć się wiele, aby się wkurzył. Ma więcej doświadczenia z muzyką punk, sam gra garażowy rock. Tak sobie teraz myślę, że być może "Wish to Leave" był bliższy jego osobistemu gustowi, niż poprzednik "The Smokeless Fires" (2019). Długo pracowaliśmy nad ustawieniem wszystkich instrumentów, wypróbowywaliśmy wiele różnych gitar oraz wiele różnych wzmacniaczy. Pokazałem mu przykłady kilku piosenek, które bardzo lubiłem i staraliśmy się stworzyć z nich coś, co brzmiałoby jak Lunar Shadow. Max dodał kilka świetnych pomysłów od siebie. Ma on bardzo wyszukany gust muzyczny i instynktownie wie, jakie detale mogą wzbogacić utwór. Niekiedy bardzo się denerwuję, bo nalega, abym zagrał to samo solo gitarowe po raz 73457345-ty, aby ostatecznie zachować jedno z pierwszych podejść. W takiej sytuacji wypija on kieliszek pomarańczowego likieru z Hiszpanii i jedziemy dalej. Czy "Wish to Leave" to świadoma próba wyrwania Lunar Shadow z metalowego podziemia? To nie tak. Wiem, gdzie jest miejsce Lunar Shadow na scenie. Wiem, jaki poziom mogę osiągnąć, a jakiego nie mogę, zważywszy że nie będziemy koncertować, a ja nie chcę współpracować z większymi wytwórniami, które wtrącają się zbytnio w sprawy artystyczne. Nie nazwałbym więc "Wish to Leave" próbą wyrwania Lunar Shadow z metalowego podziemia. Pozostaniemy tam na zawsze, jestem realistą. Chciałbym natomiast dotrzeć do nowych słuchaczy, tj. do ludzi, którzy nie słuchają na co dzień heavy metalu, ale mogą uznać "Wish to Leave" za interesujący album. Trzydzieści sześć minut na longplay to nie dużo, ale "Wish to Leave" bardzo fajnie słucha się wielokrotnie. Z całą pewnością doskonale wiesz, jak utrzymać uwagę odbiorcy, a Twoje melodie zdają się być jedynie narzędziami do wyrażania uczuć i emocji. Czy potrafisz wyobrazić sobie ten tłum fanów machający zapalniczkami nad swoimi głowami? Moim zdaniem współczesne albumy są często zbyt długie. Nie potrzebuję koniecznie ośmiu, dziewięciu, dziesięciu ani większej liczby utworów. Słuchając takich płyt myślę często "no dobrze, ale dwa/trzy kawałki mniej i byłoby idealnie". Wyzwanie polega na wyborze tych kompozycji, które uważam za najlepsze. Muszę długo się nad zastanawiać, zamiast nagrywać wszystko jak leci. Sześć utworów brzmi dla mnie w sam raz, po trzy z każdej strony.

Foto: Lunar Shadow

Słucham ostatnio dużo hard core'owego punku i takie albumy są zazwyczaj jeszcze krótsze (śmiech). A co do zapalniczek - myślę, że to wyglądało bardzo fajnie, więc dlaczego przestali to robić? Czy wszyscy rzucili już palenie? Oby. Wydaje się, że zbyt wielu młodych ludzi usiłuje utrwalać swe przeżycia koncer towe na smartfonach. Tymczasem koncerty są przecież na tyle intensywne, że te telefony przeszkadzają. Zastanawiałem się, że może to znak obecnych czasów, i w związku z tym warto byłoby, aby zespoły robiły przerwy np. na perkusyjne sola i ewentualnie wtedy każdy mógłby zrobić sobie zdjęcie muzyków na scenie? Ewentualnie, dać publiczności piłkę, tak jak widziałem u Roberta Planta? Lub też lampki jak w Azji? Zgadzam się, że smartfony są irytujące. Kompletnie nie rozumiem motywacji tych ludzi. Co zrobisz z fatalnej jakości video mojego zespołu? Jakość będzie fatalna, bo telefon trzęsie Ci się w dłoni. Naprawdę wolałbym, żeby ludzie przestali filmować, kiedy gram. To nie jest w porządku. Przypuszczam, że ma to związek z trendami mediów społecznościowych, których użytkownicy odczuwają potrzebę dokumentowania każdego bezwartościowego fragmentu swojego życia. Wiesz, "nie nakręciłeś filmu, nie liczy się". To smutne, że trzebaby dawać ludziom coś innego, aby przestali machać dookoła telefonami jak małpy w zoo. Nie jestem pewien, czy podoba mi się zastępowanie smartfonów czymś innym, co również jest błyszczące i denerwujące. Przypuszczam, że nie znajdzie się złotego kompromisu. Nie można zabronić filmowania, nie można tego kontrolować. Chyba będziemy musieli z tym żyć.

lutnie pewien, że Lunar Shadow w pełni zre alizował swój potencjał? Rob Halford musiałby przybić mi piątkę po naszym ostatnim koncercie. Warto umożliwiać ludziom dostęp do Twojej muzyki w dowolnych fizycznych formatach, które im odpowiadają. Czy niedawno wydane winylowe wznowienie Twojego pierwszego albumu "Far From Light" spotkało się z ciepłym przyjęciem fanów? Czy planujesz również przygotować kolorowy winyl "The Smoking Fires"? Dostawałem sporo próśb o "Far From Light" na winylu, więc wydawało się sensowne, żeby wytwórnia to wydała. Myślę, że ludzie byli zainteresowani, i na pewno jest na to popyt. Osobiście nie sądzę, żebyśmy zrobili powtórkę w kolorze. I tak odszedłem od kolorowego winylu, co widać na "Wish to Leave", które jest dostępne tylko na czarnym winylu. Żadnych wyszukanych kolorów, tylko muzyka się liczy. Czy masz już jakieś konkretne plany na przyszłość Lunar Shadow? Jak to zwykle robię, odpocznę teraz od zespołu. Potrzebuję zrobić sobie przerwę od muzyki i od Lunar Shadow. Naprawdę nie mogę powiedzieć, co się wydarzy. Poczekamy, zobaczymy. Dziękuję za czas poświęcony przez Ciebie na rozmowę. Wszystkiego dobrego w przyszłości. Wielkie dzięki. Bądź bezpieczny, zdrowy i słuchaj Rush. Wszystkiego dobrego. Sam O'Black

Co musiałoby się wydarzyć, żebyś był abso-

LUNAR SHADOW

61


Nie interesuje mnie opinia innych Nawiązując do tytułu warto sobie zadać pytanie czy postawa, jaką prezentuje Ricky Wagner, gitarzysta i wokalista Rezet jest słuszna. Jedni pewnie powiedzą, że tak, inni zaś stanowczo zaprzeczą. Sam Ricky doskonale wyjaśnia, skąd takie przekonanie się u niego wzięło. Oczywiście nie mogło zabraknąć tematu nowego wydawnictwa Rezet o tytule "Truth In Between" i kilku ciekawych epizodów z jego przeszłości. HMP: Właśnie na rynek trafił Wasz piąty album. Już jakiś czas temu doszliście do momentu, w którym ciężko jest nazwać Was nowicjuszami. Czujesz się w pełni usatysfakcjonowany drogą, którą przeszliście jako zespół? Ricky Wagner: Mamy swoją pozycję na scenie i zdecydowanie nie jesteśmy nowicjuszami. Tworzyliśmy nową falę thrash metalu już w pierwszej połowie lat 2000 tak samo jak pozostałe zespoły działające w tamtych czasach w Niemczech. U nas mamy pozycję taką, jak Municipal Waste w USA, Violator w Brazylii czy Gama Bomb w Wielkiej Brytanii. Założyłem Rezet natychmiast po tym, jak dostałem gitarę i wziąłem pierwsze lekcje. Byłem wtedy jeszcze nastolatkiem. Wówczas moją

obcisłych dżinsach, bo w zasadzie nikt już nie słuchał thrash metalu. Potem nadeszła ta "nowa fala thrash metalu" i ludzie zwrócili na nas uwagę, zostaliśmy dostrzeżeni w całej Europie, zaproponowano nam wiele umów płytowych i tak dalej. To po prostu pokazuje, że to kwestia mody, więc naprawdę nie obchodzą mnie opinie innych. Nigdy mnie one nie obchodziły. Najpierw słuchali grunge'u. Potem na topie zaczyna być death metal, więc zapuszczają brody. Potem przychodzi thrash i obcisłe spodnie, a rok później to cały tradycyjny metal, więc obcinają grzywkę i zamieniają trampki na kowbojki. Zawsze lubiłem muzykę a nie te wszystkie gówna dla weekendowych wojowników. Zawsze podążałem za swoimi uczuciami. Po prostu wydawałem album po al-

wałek Rezet, nic szczególnego. Ale ze względu na proste riffy i wpadający w ucho refren wiedzieliśmy, że musi do tego powstać teledysk. Video do tego kawałka jest również bardzo ciekawe. Obejrzyj, jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś! W teledysku jest o wiele więcej koncepcji niż w samym utworze. Nasz reżyser pracował wcześniej z tymi tancerkami, tzw. "Calypso Army" z Hamburga. Lubił ich połączenie hip-hopu i wojskowego stylu tanecznego, ale zawsze wyobrażał sobie ich z fajną muzyką w tle. Wtedy pojawił się Rezet. Poza tym koncepcja neonu pojawiła się w naszych głowach dużo wcześniej, więc tak, szczerze mówiąc, jest ona pewnym spoiwem, które dotyczy tego albumu jako całości, a nie tylko tego jednego utworu. Kawałek "Renegade" wydaje się trochę odstawać od reszty albumu "Thruth In Beetween". To bardziej taki rock'n'roll z punkowymi naleciałościami niż thrash. Może fajnie by było napisać więcej takich kawałków. Co Ty na to? Tak jak poprzednio, jest to dla mnie po prostu kolejny kawałek. Posłuchaj uważnie wszystkich naszych płyt. Zauważysz wtedy, że żaden nasz kawałek nie brzmi tak, jak inne. Jest to całkiem zamierzone. Daje to możliwość pokazania wszystkich swych inspiracji. Więc jest tu metal, tam blues, tam punk, tam muzyka klasyczna… W kawałku "Half A Century" gościnny udział wzięła Sonia Anubis z Burning Witches. Skąd się ona wzięła na Waszym albu mie? Mieliśmy różne pomysły na gości. Myślę, że przejrzeliśmy kilka wielkich nazwisk, ale ponieważ jak zawsze odkładaliśmy wszystko do ostatniej chwili, większość musiała odmówić, Także ograniczenia związane z Covidem i tak dalej. Zapytałem Fernandę z Crypty, wcześniej Nervosy ponieważ po dwóch wspólnych koncertach jesteśmy bardzo bliskimi przyjaciółmi. Wiesz, co mam na myśli. Ale znowu dla niej było zbyt późno. Więc nasz gitarzysta Heiko zasugerował wtedy Sonię, która właśnie założyła zespół Crypta razem z Fernandą. Napisałem do niej, a ona się zgodziła bez żadnego problemu, ponieważ jak się okazało, była naszą fanką

Foto: Rezet

inspiracją były młode zespoły puszczane na MTV. Oczywiście te, które miały w swoim brzmieniu gitarę elektryczną. To na nich początkowo się wzorowałem ucząc się grać. Ale szczerze mówiąc, muzyka zawsze była ważną częścią mojego życia. Już jako młody gówniarz śpiewałem i tańczyłem do kawałków Michaela Jacksona lub Jamesa Browna. W jakiś sposób czuję, że mój związek z muzyką przypomina coś na kształt małżeństwa. Nie ma tu zbyt wiele miejsca na wszystkie inne bzdury. Więc kiedy założyłem zespół, chodziło tylko o tworzenie muzyki i dobrą zabawę. Następnym krokiem każdego zespołu jest rozwój. Wiesz, albo tworzysz na poważnie albo dajesz sobie z tym spokój. Dowiedziałem się, że ludziom podobało się to, co robię i udało nam się zdobyć uznanie. Nie zawsze jednak było łatwo. Kiedy zaczynaliśmy około 2004 roku, ludzie myśleli, że jesteśmy bandą pedałów w

62

REZET

bumie i jeździłem z trasy na trasę. Z zewnątrz to może się wydawać łatwe, lekkie i przyjemne, ale uwierz, że każda "normalna" praca od 9 do 17 jest jak piknik w porównaniu z tym stylem życia. Ale wracając do pytania, tak, jestem w pewnym sensie zadowolony z tego, jak się sprawy potoczyły (śmiech). Tytuł albumu "Truth In Between" może być interpretowany na wiele różnych sposobów. Czy sugerujesz jakąś konkretną interpretację? Nie. Widzę, że dokładnie ten tytuł zrozumiałeś. Zwróciłem uwagę na kawałek "Populate. Delete. Repeat". Intrygujący tytuł, intere sujące solówki, dość niespodziewane zwolnienie pod koniec… Dziękuję. Dla mnie to po prostu kolejny ka-

O które stulecie chodzi w tym utworze? Nie chcemy dużo mówić o tekstach, stąd tytuł tego albumu. "Half A Century" to hołd dla Black Sabbath i pięćdziesięciu lat heavy metalu. Sonia to jedyny gość na tym albumie? Myślę, że poza nią i nami usłyszysz jeszcze producenta Eike'a wykonującego dogrywanie i jego asystenta Denny'ego będącego jednym z krzykaczy. "Infinite End" ma wspaniałe intro, które brzmi jak improwizacja. Czysta gitara nie jest improwizacją, ale wydaje mi się, że solo Heiko we wstępie jest w sumie improwizowane. Jestem raczej typem człowieka, który lubi mieć wszystko rozpisane, by potem to odegrać tak samo na żywo i w studio. Heiko jest ekscentrycznym spirytystą, gra, jak się czuje w danej chwili. Jest w stanie pojawić się na próbie w stroju astronauty NASA lub totalnie nago. Tego nigdy nie przewidzisz.


Kawałek, o którym mówimy to ballada. Czy uważasz, że zespołowi thrashowemu przys toi nagrywać takie utwory? Pytam, gdyż zdanie na ten temat zarówno w środowisku fanów, jak i muzyków jest bardzo mocno podzielone Każdy, kto myśli przez bariery, jest dla mnie w pewnym sensie faszystą. Moim zdaniem to nie działa, jeśli chodzi o sztukę. Rób to, co robisz, a ja robię, co chcę. Zero litości dla metalowych bigotów. Na albumie mamy również utwór zatytułowany "The Plague". To opis obecnej na sytuacji na świecie? W tym kawałku wokal brzmi nieco inaczej niż ma to miejsce w pozostałych utworach Ponownie, nie chcę zbyt wiele mówić o tekstach, ale tak, to podsumowuje również obecny stan rzeczy. Ale tak samo jak większość kompozycji na tym albumie, ma ona wiele znaczeń… Śpiewam tylko refren, to nasz basista śpiewa ten utwór, ponieważ on go napisał. Dlatego też brzmi inaczej. Cóż, on napisał riffy, cała reszta naprawdę rozwinęła się na etapie przedprodukcji i podczas samych nagrań.. Przeglądając Wasz profil na Facebooku zauważyłem, że jak wiele zespołów w obecnej sytuacji, gracie koncerty online. Czy według Ciebie to jedynie dostosowanie się do panujących warunków, czy może przyszłość tej branży? Jeśli taka jest przyszłość branży muzycznej, to już dziś rozwiązuję zespół i zostaję nauczycielem gry na gitarze. Robimy to teraz, ponie-

Foto: Rezet

waż jest to dla nas jedyny sposób na granie na żywo. Rok 2020 to dziesiąta rocznica Waszego debiutu "Have Gun, Will Travel". Co z jego specjalna edycją, która planowaliście? Na razie wydaliśmy wspaniałą kolekcję gadżetów związanych z tym albumem. Mieliśmy również plany ponownego wydania właściwego albumu, ale Covid był jednym z powodów, przez które nie mogliśmy tego zrobić. Chcieliśmy również zagrać specjalne show związane z "Have Gun, Will Travel", ale z tego też nici. Mimo to, wymyśliliśmy świetne nowe gadżety i pakiety, w tym poprzednie tłoczenia z 2018 i 2016 roku. Ten album został już pono-

wnie wydany co najmniej cztery lub pięć razy. Mimo to, ludzie wciąż odbierają nasz debiut tak, jak na samym początku. W 2019 ukazał się o Was artykuł w lokalnej gazecie. Czy często się zdarza, że interesują się wami media nie związane bezpośrednio z muzyką metalową? Cóż, to oczywiście nie był pierwszy ani jedyny raz. Jestem pewien, że policja również się nami interesowała. Zwłaszcza na początku. Mam ochotę poprosić ich o nasze zdjęcia z ich kartotek (śmiech). Bartek Kuczak Tłumaczenie: Szymon Paczkowski


Thrash metal to krytyka Grecy z Exarsis ponownie wracają z pełnym albumem, tym razem z "Sentenced to Life" wydanym w 2020 r., w trudnych czasach dla kapel i całego przemysłu muzycznego. Również w okresie, w którym wolność zadania pytania może powoli stanąć pod znakiem zapytania, o czym kapela wspomni, odnosząc się do albumu i jego okładki "New War Order". Poza tym dowiecie się o tematyce najnowszego albumu, o relacjach pomiędzy członkami i współpracownikami oraz o samej muzyce, a opowie nam sam wokalista Exarsis, Nick J. Tragakis. HMP: Cześć! Tak więc na początek spytajmy o… może na przykład o to, czy kiedyś zostaliście porównani do Toxik? Nick J. Tragakis: Cześć! Z tej strony Nick, wokalista Exarsis. Tak, w niezliczonych recenzjach naszych albumów autorzy sugerowali inspiracje Toxik. Jest to zespół, który uwielbiamy, aczkolwiek muzycznie nie możemy odnaleźć odniesień do tego zespołu. Wokalnie obaj wokaliści Toxik zainspirowali mnie w ten lub inny sposób, jednak nie są w Top 5, a nawet Top 10 wokalnych inspiracji, jeśli chodzi o Exarsis. Czy mógłbyś opisać tę jedną rzecz, która sprawiła, że wasza muzyka jest wyjątkowa? Powiedziałbym, że to jest wokal (który zdaje mi się, że część kocha, część nie cierpi) z thrash/powerowymi riffami i podwójną sto-

Czy jesteście zadowoleni z waszego poprzedniego albumu "New War Order", który wydaliście w 2017 r.? Czy zmienilibyście coś na nim? Nie. Zespoły myślą, że mogłyby zrobić jedną lub dwie rzeczy inaczej po nagraniu albumu, włączając w to nas, jednak jeśli chodzi o ten album, to wszystko wyszło perfekcyjnie. Mieliśmy perfekcyjny skład, który miał za sobą już parę tras i zagrał to dokładnie. Jeśli chodzi o kwestie pisania utworów mięliśmy trochę inspiracji i do tego odbyliśmy trzy trasy promujące ten albumu, co sprawiło, że był to nasz najlepiej sprzedający się album jak do tej pory. Mógłbyś porównać "New War Order" do waszego najnowszego "Sentenced To Life"? Wspomniałem już o tym wcześniej, "Senten-

Foto: Exarsis

pą. Zgodziłbyś się z moją opinią? Pewnie, moje wokale są elementem, który sprawia, że ludzie nas kochają lub nienawidzą. Nie ma sytuacji pomiędzy. Jednak to kombinacja inspiracji heavy metalowych zestawiona z poważną agresją ekstremalnego thrash metalu w naszej muzyce sprawia, że się wyróżniamy. Jeśli chodzi o power metalowe riffy, to tylko nasz najnowszy album zaczął być bardziej melodyjny. Riffy bazują na naszych heavy metalowych inspiracjach, z którymi dorastaliśmy.

64

EXARSIS

ced To Life" jest bardziej melodyjny w porównaniu do "New War Order". Tym razem wzięliśmy inspirację od naszych bohaterów heavy metalu i skupiliśmy się melodiach i refrenach, które możesz śpiewać z uniesioną pięścią w górze. Wciąż jest to album szybki i agresywny, ale w inny sposób. Wróciliśmy do korzeni i spróbowaliśmy ewoluować wokół tych inspiracji z heavy metalu, jak to robiły inne wspaniałe kapele thrashmetalowe. Nie chcieliśmy jedynie czerpać z thrash metalu z lat 90.

Znowu pracowaliście z Christosem Tsitsisem? Jak się dogadujecie po tych latach? Czy doświadczenie z jego poprzednich i obecnych zespołów/projektów w jakikolwiek sposób wpłynęło na waszą muzykę na najnowszych albumach? Christos nie wrócił jako stały członek zespołu, jednak na nowych nagraniach zapewnił sporą część gitar prowadzących. Zawsze się dgadywaliśmy z Christosem, jest częścią rodziny, jednak nie ma wpływu na materiał poza motywami prowadzącymi. Przy jakiej okazji spotkaliście Panosa Meletisa? Czy ciężko było mu zacząć grać w Exarsis? Znaliśmy Panosa, z tego, że grywał w różnych ekstremalnych greckich zespołach, oraz że miał chętkę na zostanie częścią naszej kapeli. Było to trudne, tak jak dla każdego nowego muzyka dołączającego do zespołu, ale tak jak szybko zaczęliśmy z nim grać, tak szybko staliśmy się zwartą kapelą, taką, która gra ze sobą od lat. On jest jednym z najlepszych perkusistów na scenie i nie możemy się doczekać, by zagrać z nim koncerty. Jak dużo się zmieniło jeśli chodzi o produkcje? Z tego co wiem, to wciąż pracujecie z Mikiem Karpathiou, czy mam rację? Po raz kolejny pracowaliśmy z Mikiem w D Studio. Dla nas nie jest on tylko inżynierem, ale po tych wszystkich latach, wydaje się również członkiem zespołu. D Studio jest całkiem istotnym miejscu w grecki thrash metalu, ponieważ wiele kapel albo gra tam próby, albo dokonuje nagrań albumów. Jedną z tych kapel jest Typhus, który również w 2020 roku zadebiutował długograjem, to ich gitarzysta pomógł nam z teledyskiem do kawałka "Mouthtied". Jakie wydarzenie zainspirowało Cię bezpośrednio do napisania "Sentenced To Life"? Jaki jest jego główny motyw? Czy chodzi o zmuszanie do wykonywania (często głupich) rozkazów? Ponownie, nasz nowy album ma motyw antysystemowy. Tym razem skupiliśmy się na skorumpowanym systemie sądowniczym, mówimy o ustawionych procesach, ale także odnosimy się do internetowych sądów, jak ten, przed którym stanęliśmy za grafikę poprzedniego albumu. Bazując na tym wydarzeniu, odnosimy się także do braku wolności słowa artystów, którzy zderzają się z polityczną poprawnością. Kolejny temat, jakiego dotykamy i który jest związany z obecnym stylem życia to zdrowie psychiczne, wzrost liczb zachorowań na depresję i samobójstw, coraz większego wśród ludzi poczuciu zdrady, a także o walce z tymi wszystkimi demonami i wzmocnieniu swojej siły. To jest odniesienie do tego, z czym walczyliśmy przez ostatnie 2,5 roku i tego, gdzie aktualnie jesteśmy. Jak istotnym jest możliwość swobodnego wypowiadania się? Wyobraź sobie, że każdy zespół, który uwielbiasz, szczególnie taki thrash/death/black metalowy, jest na cenzurowanym z powodu tekstów i stylistyki. Heavy metal byłby bardziej mdły i znacznie mniej ekscytujący. Jedną z misji tego typu muzyki i powodów, dla których jest ona unikatowa oraz trwa od pięćdziesiąt lat, to jest wolność, a także zróżnicowanie poglądów i wyborów, które niesie ze


sobą. Thrash metal jest krytyką naszego codziennego życia, sił, które mogą zaistnieć i przede wszystkim, nas samych. Zawsze celował w korzenie wszelkiego zła i to się nie zmieni, jak i my sami. Zasadniczo, to co sądzisz o obecnych wydarzeniach? Covid, restrykcje, niepokoje społeczne (w Polsce np. mamy feministki uczestniczące w protestach w kwestii prawa do aborcji lub raczej jego braku)? Czy u was w Grecji też tak wielu ludzi protestuje? Kiedy przychodzi do wolności dotyczącej ludzkości, zawsze musisz ocenić takie sytuacje, jak te ze sceptycznym umysłem. Ludzie walczą o swoją wolność i to jest dobre. Jednak istotnym jest także bezpieczeństwo. Nikt nie wie, co należy zrobić, by poradzić sobie z pandemią, jednak w przyszłości dowiemy się, czy bycie zamkniętym w domu, wraz z innymi restrykcjami było dobre. Ekonomia w Grecji się rozpadła, obecnie jesteśmy podczas drugiego lockdownu. Nie jestem pewien czy ludzie są w stanie to wytrzymać, już były ciężkie i dziwne lata, ale wydaje mi się, że ludzie stają się bardziej wkurzeni wraz z upływem czasu. Ze względu na to w Grecji miało miejsce wiele protestów. Nasz rząd podjął decyzje, które utrudniły nasze życie i nie wiemy, dokąd to zmierza... Obecne czasy są całkiem dziwne, nie sądzisz? Jednak powiedziałbym, że trochę się tego spodziewaliście, prawda? Na poprzednich albumach już poruszaliśmy tematy o wirusach tworzonych w laboratoriach i o planach "nowego porządku świata" w pozyskaniu kontroli nad światem, ale nigdy nie spodziewaliśmy się urealnienia tego. Definitywnie żyjemy w "nowym porządku świata" ponad naszymi najdziwniejszymi wyobrażeniami, zaś ten rok wydaje się być początkiem bardzo dziwnej dekady, w której cały świat się zmieni. Planujemy obserwować to szaleństwo i z pewnością będzie to nieskończona studnia dla naszych tekstów. "The Drug… Against My Fears" ma całkiem ładną progresję z tych bardziej "megadethowych" klimatów do całkiem szalonego zakończenia. Lubię ten utwór, możesz powiedzieć coś więcej na jego temat? Czy jest trudny do zagrania? Po pierwsze, jest to nasz najwolniejszy utwór, który nagraliśmy i jedyny bez refrenu. Wiedzieliśmy, że to jest szczególny utwór od momentu, w którym zaczęliśmy grać na próbach nasze kompozycje. Stąd też wiedziałem, że muszę napisać tekst w inny sposób, niż ten, w którym przygotowałem większość naszych utworów. "Against My Fears" mówi o pokonaniu własnych demonów i odzwierciedla nasze uczucia w momentach ciężkich chwil dla zespołu, jak i dla nas personalnie. Jesteśmy naprawdę szczęśliwi mając przyjaciół w osobach Spyrosa Lafiasa z Chronosphere i Lefterisa z Bio-Cancer, którzy stali przy nas od początku, śpiewając z nami ten tekst. Kiedy będziemy gotowi, jako ludzkość, na wojnie międzygwiezdne? Nie, wcale nie będziemy! Z pewnością odnosisz się do utworu "Interplanetary Extermination". Ludzkość wydaje się wciąż prymitywna ze względu na proste przekonania. Pomimo rozwoju technologicznego, wciąż będziemy łatwym kąskiem dla obcych, w każdym

momencie, w którym zdecydują się odwiedzić naszą planetę i ją posiąść. Żebyście wiedzieli, że nie przyjdą w pokoju! Utwór jest małym hołdem dla Agent Steel, zaś słowa napisałem, myśląc o starych książkach opowiadających o inwazjach obcych, postrzegających ludzi jako pogan bez przyszłości. Kto wpadł na pomysł tworzenia utworów, których tytuły są tytułami poprzednich albumów? Zamierzacie zmienić tę tradycję, czy zostanie z wami do końca Exarsis? Ha, to był pomysł Chrisa (basisty). To jest nieoficjalna tradycja zespołu i zamierzamy ją kontynuować. Każdy z tych kawałków z nazwami poprzedniego albumu w swoim tekście opisuje motywy z utworów z płyty i łączy je w jedną spójną historię. Jest to nasz sposób pokazania, że wszystkie punkty łączą się w jakiś sposób i to, o czym śpiewamy w każdym utworze jest częścią większego obrazu. Czy możesz opisać proces tworzenia waszego najnowszego teledysku? Był on bolesny, ponieważ musieliśmy rozwiązać wiele problemów. Pierwszym był skład kapeli. Nie mieliśmy drugiego gitarzysty. Poza tym mieliśmy całkowicie nowy skład. Musieliśmy pracować szybko, żeby mieć intensywność taką, jaką mamy na koncertach. Poza tym musieliśmy zarezerwować miejsce, w którym został nagrany teledysk, sprzęt, światła, inżynierów, nająć aktorów i wyjaśnić im, czego oczekujemy, oczywiście cały czas zostając w kontakcie z reżyserem. A to wszystko z ciągłym strachem przed zamknięciem projektu przez restrykcje związane z covidem. Musieliśmy działać szybko, ale mieliśmy na tyle szczęścia, by to skończyć. Miało nam to zająć dwa dni, ale byliśmy w stanie ukończyć to w ciągu szesnastu godzin! Co zamierzacie robić w 2021? Planujemy z obecnym składem tworzyć nowy materiał i przygotować się na występy tak szybko, jak to jest możliwe. Czego spodziewacie się od 2021? Czy w twojej opinii będzie on gorszy niż 2020? Myślę, że będzie trochę lepszy, jeśli będziemy w stanie uwierzyć, że szczepionka jest gotowa (wywiad był udzielany przed wypuszczeniem szczepionki - przyp. red.). Nie jestem pewien czy wrócimy do normalności, którą znamy, czy też, że powrót będzie łatwy. Dotyczy to także występów na żywo, festiwali i tras. Jednak sądzę, że druga połowa roku 2021 będzie bliżej tej codzienności, którą znaliśmy. My będziemy czekać i przyglądać się temu. Czy sentencja z nad sędziego na okładce nawiązuje bezpośrednio do utworu "The Truth od No Defence"? Tak, poza tym utwór nadaje ton obwolucie albumu oraz motywu lirycznego, nad którym zdecydowaliśmy się tym razem pracować.

kogoś, kto byłby w stanie odwzorować estetykę thrash metalu lat 80., znaleźliśmy Dana. Nie jest to jego główny styl, ale jest to wspaniały artysta i udało mu się osiągnąć więcej, niż oczekiwaliśmy. Naprawdę dobrze mu idą detale i szkoda, że tak późno zaczęliśmy współpracować. Co do ulubionego coveru? Codziennie mam inną odpowiedź na to pytanie, ale "Rust in Peace" Eda Repki jest niepokonanym klasykiem i pasuje do naszej estetyki. Czy mógłbyś wskazać jedną rzecz, której nie cierpisz w obecnej thrash metalowej scenie? Pierwsza rzecz, jaka mi przychodzi mi na myśl to sztuczna, plastikowa produkcja, której o dziwo nie znajdziemy na płytach młodych zespołów, ale na albumach klasycznych zespołów, które zabijają swoje firmowe i rozpoznawalne brzmienie. Wynika to z nurtu współczesnego muzycznego biznesu, który podąża za komercyjnym przepisem na uszczęśliwienie wszystkich poza mną i mojego zespołu. Jakość dźwięku, jego osobowość, jak i z proces tworzenia utworów jest czymś świętym. Kolejną rzeczą, której nie lubię w obecnej thrashowej scenie i o której chciałbym powiedzieć, to są wokale. Za dużo jest wokalistów w młodych zespołach, którzy mają tendencję do robienia tego samego, ten sam chropowaty wokal, bez wyobraźni i ekscytacji, który słyszymy raz za razem. Nie mówię tylko o umiejętnościach, ale również liniach melodycznych i melodiach, które sprawiają, że utwór jest bardziej interesujący oraz przenoszą go na nowy, wyższy poziom. Dziękuje za wywiad. Ostatnie słowa należą do was. Dziękuje bardzo za pytania i zainteresowanie Exarsis. Chcemy znów zagrać dla oszałamiającej publiki z Polski, która nigdy nie zawodzi i z pewnością tam się wybierzemy, tak szybko, jak tylko skończy się to szaleństwo. Najlepszego! Jacek Woźniak

Co sądzisz o grafikach Dana Goldsworthiego? Czy możesz wymienić jedną z twoich ulubionych okładek płyt metalowych zespołów? Poza Exarsis, bądźmy uczciwi (śmiech). Ze względu na to, że Andrei Bouzikov nie chce z nami współpracować, z powodu ostatniego oskarżenia dotyczącego naszego poprzedniego albumu, musieliśmy podjąć współpracę z innym grafikiem. Po intensywnym szukaniu

EXARSIS

65


Oldschoolowe wpływy - Oficjalnie jesteśmy starymi pierdołami - mówi gitarzysta Markus "Ulle" Ullrich. Jednak na trzecim albumie Septagon jakoś tego nie słychać, mamy za to świetny speed/thrash metal: starej szkoły, ale potężnie i nowocześnie brzmiący, bo jak zauważa muzyk, mamy rok 2021, nie 1985. HMP: Od premiery "Apocalyptic Rhymes" minęło w sumie jakieś dwa i pół roku, więc za kolejny album zabraliście się dość szybko? Markus "Ulle" Ullrich: Dość szybko po wydaniu "Apocalyptic Rhymes" nastąpiła zmiana w naszym składzie i mamy teraz nowego perkusistę. Znalezienie odpowiedniego faceta na wolne stanowisko zajęło nam kilka miesięcy, więc straciliśmy trochę czasu. Muzyka została napisana już pod koniec 2018 i na początku 2019 roku. "We Only Die Once" to wasza trzecia płyta - czujecie, że to faktycznie, tak jak często się słyszy, przełomowe wydawnictwo w waszej dyskografii? Nie tylko pod względem arty-

stworzenie i dopracowanie tego materiału, czy przeciwnie, powstał wcześniej, a te kole jne lockdowny tylko utrudniły wam pracę, bo gdyby nie związane z nimi problemy, to "We Only Die Once" ukazałaby się wcześniej? Ostatecznie pandemia nie miała na nas aż tak dużego negatywnego wpływu. Kawałki były już napisane, potrzebowaliśmy tylko kilku dodatkowych prób i musieliśmy czekać, aż będziemy mogli to zrobić. Prawdopodobnie cofnęło nas to o kilka tygodni, ale to wszystko. Jedyną rzeczą, która wydarzyła się podczas pandemii, a także podczas sesji nagraniowych było to, że Markus Becker napisał kilka dodatkowych tekstów. Ponieważ robił to w domu, nie miało to wpływu na sam proces nagry-

Foto: Sonja Ullrich

stycznym, ale też choćby takim, że z Cruz Del Sur Music trafiliście do Massacre Records, co na pewno da Septagon większe możliwości, choćby w zakresie promocyjnym? W czasach, w których większość zespołów ledwo zarabia, nie wiem nawet czy to stare określenie "przełom" ma jeszcze sens. Rozumiem jednak o co ci chodzi, więc powiedziałbym, że tak. Myślę, że ten album ma wszystko, czego można było chcieć lub oczekiwać od trzeciego materiału i myślę też, że zmiana wytwórni wzmocniła nas bardziej niż tylko trochę. To była zdecydowanie dobra decyzja i wszystkie świetne recenzje i fantastyczne reakcje naszych fanów pokazują, że zdecydowanie zrobiliśmy właściwą rzecz we właściwym czasie. Dzięki pandemii mieliście więcej czasu na

66

SEPTAGON

wania. Wiele bardziej znanych zespołów, których członkowie żyją z muzyki, przekładało pre miery swych nowych albumów nawet o rok, bo bez koncertów ich wydawanie nie miało racji bytu. W przypadku takich grup jak Septagon nie ma chyba takiego przełożenia, chociaż też cierpicie z racji braku koncertów, nie mogąc promować najnowszego albumu live? Masz całkowitą rację. Nie musimy utrzymywać się z grania w zespole, więc pandemia nie jest dla nas tak ciężka, jak dla kapel, które są niemal nieustannie w trasie. Jasne, my też planowaliśmy kilka koncertów, niektóre festiwale też były już potwierdzone. W końcu zarobilibyśmy pieniądze, które pomogłyby pokryć nasze koszty i być może mogłyby być

użyte na sfinansowanie kolejnej produkcji, artykuły promocyjne etc., ale jest to zdecydowanie coś, co jesteśmy w stanie sobie mniej lub bardziej zrekompensować. Dla mnie naprawdę nie ma sensu wydawanie albumu rok później i nie rozumiem dlaczego te znane grupy robią to w ten sposób. Fani nie są teraz w stanie uczestniczyć w koncertach, więc kiedy wydawana jest płyta to, przynajmniej mogą czegoś posłuchać. Jeśli wszystkie kapele przesunęłyby swoje albumy na 2022 rok, rynek zostałby dosłownie zalany nowymi wydawnictwami. Nie wiem, dlaczego ktoś miałby coś takiego zrobić. Nie rozumiem też, dlaczego znane formacje zwlekają z wydaniem albumu tylko dlatego, że chcą promować nowy album trasą koncertową. Przecież są sławne, fani i tak będą przychodzić na ich koncerty, nieważne czy album jest nowy, czy był wydany rok wcześniej. Część muzyków nie może pogodzić się z taką sytuacją, są sfrustrowani i rozgoryczeni, czemu trudno się w sumie dziwić. Inni pod chodzą do tego bardziej filozoficznie, uznając, że skoro dotyka to wszystkich muzyków na całym świecie, to nie ma co rozdzierać szat, tylko trzeba szukać wyjścia. Myślicie podobnie, stąd premiera waszego albumu już teraz, nie na przykład jesienią? Dla mnie wniosek jest tylko jeden. Jesteśmy w tym razem, wszyscy jedziemy na tym samym wózku. Absolutnie nie ma więc co jęczeć i narzekać, bo to niczego nie zmieni. Wszystko, co możemy zrobić, to czekać. Jest więcej czasu na bycie kreatywnym, to jest przynajmniej jeden pozytywny aspekt. Piszcie nową muzykę, piszcie więcej muzyki, patrzcie w przyszłość i miejmy nadzieję, że ta gówniana pandemia wkrótce się skończy. Paradoksalnie, mimo braku koncertów może to być dobrym rozwiązaniem w tym sensie, że ludzie mają teraz więcej czasu na słuchanie muzyki, więc "We Only Die Once" może dotrzeć do liczniejszej grupy słuchaczy, co tylko wyjdzie wam na zdrowie, bo jeśli płyta im się spodoba to może niektórzy ją kupią, a później pewnie też wybiorą się na wasz kon cert? To jest absolutnie możliwe. Nie wiem, czy to tak zadziała, ale jest to jakiś promyk nadziei. Z tego co wiem, ludzie kupili więcej muzyki w 2020 niż w 2019 roku. Hej, to jest przynajmniej coś. W 2022 roku będzie dużo koncertów, ale klubów też będzie mniej. Po prostu czekajmy i miejmy nadzieję. Też masz wrażenie, że obecnie jest po prostu wszystkiego za dużo, muzyki również, więc w tej istnej powodzi nowych zespołów i płyt, wznowień starszych wydawnictw, etc. gubią się nawet ci najwięksi pasjonaci, co dopiero mówić o tych mniej zaawansowanych słuchaczach, którzy nie śledzą wszystkiego na bieżąco? Trzeba się trochę nagimnastykować, żeby wyróżnić się w tej masie, kiedy nie ma się budżetu na promocję takiego jak Metallica czy Iron Maiden? Tak, mam dokładnie takie samo wrażenie. Byłem fanatycznym kolekcjonerem prawie przez całe moje życie. Kupowałem mnóstwo nowych wydawnictw przez cały czas, ale teraz jest więcej zespołów niż kiedykolwiek, a jakość w pewnym momencie bardzo się obniżyła. Wszystko stało się bardziej uproszczone. Lata temu pomagało brzmieć inaczej niż resz-


ta, podczas gdy w tej chwili mam wrażenie, że jest ci o wiele łatwiej, jeśli dajesz publiczności to, co już zna. Jest tyle rzeczy na rynku, że wielu fanów nawet nie wie jak to jest spędzać tygodnie słuchając tylko jednej płyty. To jak przełączanie kanałów telewizyjnych. Nie chcę narzekać, po prostu taki jest fakt. W większości przypadków kapele, które idą z prądem mają bazę fanów, która rośnie znacznie szybciej. Nie obchodzi mnie to, muzyka jest sztuką, gdzie nie ma miejsca dla mainstreamowych odbiorców. I tak, zawsze trzeba ciężko pracować, kiedy ma się mniejszy budżet, a mimo to ciągle chce się konkurować z tymi wielkimi. Dobrą rzeczą jest to, że praca w studiu stała się bardziej przystępna cenowo, a ponieważ przez większość czasu nagrywamy w naszych domowych studiach, jesteśmy w stanie zaoszczędzić trochę pieniędzy i musimy płacić tylko za nagrania perkusji w profesjonalnym studiu oraz za końcowy mix i mastering.

Gdybyś wybralibyśmy "Ekke Nekkepenn" lub "Strange Times" jako główne single, pokazalibyśmy nasze dwie kolejne strony. Chcę powiedzieć, że zawsze staramy się wymyślać zróżnicowane utwory. Nazwij to speed czy thrash metal, w ten sposób masz naszą podstawę. To nie znaczy, że wszystko brzmi tak samo. Zawsze staramy się wymyślać coś nowego, nie tracąc przy tym płynności. Bardzo pomaga nam fakt, że mamy wokalistę, który naprawdę śpiewa, więc możemy pracować z większą ilością melodii i jesteśmy w stanie wymyślić kilka chwytliwych linii melodycznych. Są tacy, którzy uważają, że nie jesteśmy prawdziwymi thrashowcami, ponieważ nasze wokale są bardziej melodyjne. Cóż, jeśli Forbidden, Heathen czy Death Angel też nie są thrasho-

Black Sabbath - co symbolizuje? Powiedziałem mu, żeby użył krzyża podobnego do tego z albumu Black Sabbath, więc sto punktów dla ciebie! (śmiech). Ma to symbolizować, że grób jest ostatnim miejscem, do którego podróżujemy. Tak więc ostatecznie sceneria wydaje się dość stereotypowa, ale faktyczne przesłanie nie ma nic wspólnego z zombie czy klimatami gore. (śmiech) Od początku dbaliście zresztą o to, żeby okładki kolejnych płyt Septagon były równie urozmaicone jak wasza muzyka, mimo tego, że szata graficzna płyt jest teraz często spłycona do maleńkiej ikonki towarzyszącej muzyce w serwisach streamingowych - pod tym względem też jesteście tradycjonalistami, a

Wszyscy jesteście doświadczonymi muzykami, co na pewno pomaga w promowaniu Septagon, tym bardziej, że macie konta w wielu mediach społecznościowych - internet jest bardzo pomocny, jeśli wie się, co chce się osiągnąć? Tak. Czasami jest on trochę denerwujący, ale na pewno pomaga. Jesteśmy na scenie od bardzo dawna z różnymi zespołami, więc jest to dla nas łatwiejsze niż dla zupełnego nowicjusza czy czarnego konia. Rzecz w tym, że musisz używać mediów społecznościowych do promowania swoich rzeczy, ponieważ tak naprawdę nie ma innej możliwości, żeby to zrobić, więc jesteśmy w tej samej pułapce co wszyscy inni. Ciekawe jest to, że wciąż gracie klasyczny, można rzec, speed/thrash metal, ale uległ on pewnym przemianom, bo brzmicie teraz mocniej, nowocześniej - old school nie oznacza, że trzeba grzęznąć w jakichś starych paten tach, można i warto szukać nowych rozwiązań? Też tak to widzę. To oczywiste, że mamy swoje oldschoolowe wpływy, bo oficjalnie jesteśmy starymi pierdołami (śmiech). Dla mnie to różnica. Nie chcemy brzmieć tak, jakby ktoś zamknął nas w piwnicy w 1985 roku i wyrzucił klucz. Lubię nowoczesną muzykę i lubię muzykę oldschoolową. Muzyka, którą piszę jest pod wpływem starego stuffu, ponieważ na tym się wychowałem. Nie chcę jednak brzmieć jak podróbki moich ulubionych kawałków i nie chcę mieć produkcji, która brzmi jak wyjęta z 1981 roku. Żyjemy w 2021 roku i chcę, żeby moja muzyka brzmiała na czasie. Możesz zachować stare klimaty, a jednocześnie wymyślić coś świeżego oraz nowego, i zintegrować pewne elementy, których inni nie mają. Najzabawniejsze jest to, że wielu "prawdziwych" fanów oldschoolu tego nie chce. Chcą w kółko tego samego starego gówna, nawet jeśli jest o wiele gorsze niż ich dawni bohaterowie. Liczy się styl i wizerunek, nawet jeśli muzycy są gówniani, a kawałki nudne jak cholera. Nie rozumiem tego i szczerze mówiąc nie obchodzi mnie to. Potwierdzają to również utwory, które wybraliście do promocji, "Demon Divine" i "How To Kill The Boogeyman", ukazujące jakby dwa oblicza Septagon? Rzecz w tym, że na albumie jest dziesięć utworów i żaden z nich nie brzmi tak samo.

Foto: Sonja Ullrich

wi, to mogę z tym żyć. Boogeyman, Ekke Nekkepenn - dawne leg endy i wierzenia wciąż są dobrymi tematami do tekstów metalowych utworów, tworząc swoistą odskocznię od tej bardziej współczesnej tematyki? Mniej więcej (śmiech). Tak naprawdę musisz zapytać o to Markusa Beckera, ponieważ to on napisał te teksty. Jest również trochę historii, jak w "Gardens Of Madness", ale oczywiście są też krytyczne tematy społeczne, jak w "The Rant" czy "Strange Times", dotyczącego sytuacji w której obecnie żyjemy. Okładka Markusa Vespera, waszego stałego współpracownika, odwołuje się chyba jednak bardziej do utworu tytułowego, stąd obecność na niej tych postaci - ni to duchów, ni to zombie - w strojach z różnych epok, mających chyba dodatkowo podkreślić to, że śmierć jest nieuchronna niezależnie od czasów, w których przyszło nam żyć? Tak. Różne epoki, różne poziomy społeczne, różne płcie, z bardzo prostym wnioskiem, że absolutnie nie ma znaczenia kim lub czym jesteś. W końcu wszyscy po prostu umrzemy, to wszystko! Więc ciesz się swoim życiem na tej planecie i staraj się dać z siebie wszystko. I najważniejsze. Zrób to teraz!

skoro albumy Septagon ukazują się również na winylu, to nie może być inaczej? Nie, nie może być inaczej. Wychowaliśmy się na winylowych płytach i myślimy w tych kategoriach, a nie pojedynczymi kawałkami. Wiem, że wielu ludzi po prostu streamuje albumy i to jest dla mnie w porządku, ja też tak robię. Jeśli naprawdę podoba mi się jakiś album, to i tak go kupuję, a gdy fani myślą podobnie, to nadal powinni mieć możliwość zdobycia prawdziwego towaru. Macie już zabukowane terminy pierwszych koncertów promujących "We Only Die Once", liczycie, że latem, a najpóźniej jesienią, zdołacie zaprezentować ten materiał w koncertowej odsłonie na scenicznych deskach? Nie sądzę, żeby stało się to latem, ale jest przynajmniej nadzieja, że być może uda nam się zagrać koncerty jesienią. Będziemy gotowi, kiedy wy będziecie! Wojciech Chamryk & Joanna Pietrzak

A ten celtycki krzyż w centralnym punkcie, kojarzący się z okładką LP "Headless Cross"

SEPTAGON

67


wiedzieć, że każdy album brzmi inaczej, ale jednocześnie wiesz, że to Voivod. Są niepowtarzalni i rozpoznawalni...

Znaleźć swoje miejsce pod słońcem W mojej świadomości czeska thrashowa Exorcizphobia pojawiła się nagle. Niemniej zespół istnieje od 2005 roku, a ich najnowszy "Digitotality" to już trzeci w kolejności album studyjny. I, jak to sam lider kapeli Tomáš Skorepa stwierdził, to dopiero przy okazji tej płyty wszystko zadziałało jak należy i być może w końcu znaleźli swoje miejsce pod słońcem. Ja również podzielam tę opinię, bowiem krążek zawiera dość świeży i interesujący thrash metal, który jest wart zapamiętania. Jednak zanim zaczniecie rozglądać się za "Digitotality", zerknijcie na to co miał do powiedzenia sam Tomáš. HMP: NWOTM to scena, która istnieje od kilku ładnych lat, obserwujesz tę scenę, jesteś w niej zorientowany? Tomáš Skorepa: Zdecydowanie tak! Jest wiele zespołów NWOTM, co jest świetne. Ale oznacza to również, że nie jest łatwo poświęcić uwagę każdemu zespołowi, który jest tego wart. Nawet jeśli staram się być na bieżąco. Uważam, że tę scenę łączą mocne więzi, wszyscy zazwyczaj są naprawdę przyjaźnie nastawieni i wspierają się nawzajem i jest dokładnie tak, jak powinno być... Przyznam się szczerze, że od jakiegoś czasu straciłem tę orientację, ciężko mi jest wska-

grają specyficzną mieszankę thrashu amerykańskiego i europejskiego, z tym że u jednych przeważa jedna u inna druga opcja. U was na pewno jest więcej amerykańskiego thrashu. Wydaje się, że w waszej muzyce jest sporo thrashu w stylu Anthrax ale także crossoveru z pod sztandaru Suicidal Tendencies.... Muzyka Exorcizphobia jest zdecydowanie bardziej inspirowana amerykańskim czy kanadyjskim thrash metalem niż europejskim. Nie mam nic przeciwko europejskiemu thrash metalowi, ale ten drugi kierunek jest po prostu bliższy naszym odczuciom. Ale staramy się robić to na swój własny sposób. To znaczy, nie

Wyłapałem też pojedyncze brzmienia, które naprowadziły mnie na Jeffa Watersa i jego Annihilatora, choć prawidłowości tych sko jarzeń nie jestem pewien... Zdecydowanie znowu trafiłeś pod właściwy adres! Jeff Waters i Annihilator to kolejny ważny wpływ na mnie, odkąd zacząłem grać na gitarze. Jeff ma naprawdę unikalny styl. Jest również niesamowitym autorem kompozycji, a jego poświęcenie dla muzyki metalowej jest ogromne. Za to wszystko ten facet zasługuje na wielkie uznanie. Taki thrash graliście od początku, czy w jakiś sposób ewoluował? Jak bardzo różnią się wasze wcześniejsze albumy "About Us Without Us" i "Something Is Wrong" od "Digitotality"? Obecna płyta jest zdecydowanie bardziej dorosła niż poprzednie. Powiedziałbym, że również bardziej mroczna i poważna. "Something Is Wrong" cierpi z powodu naprawdę kiepskiej produkcji. Poprzedni krążek "About Us Without Us" nie jest zły, ale jednak czegoś tam brakuje. Robienie muzyki to proces ewolucji. Nie chodzi tylko o muzykalność, czuję, że ogólnie stajemy się również lepsi w działaniach wokół zespołu. Każdy szczegół, każde małe doświadczenie pomaga ci poprawić się. Na "Digitotality" wszystkie te rzeczy po prostu wpadły na swoje miejsce. Uważam ten album za nowy, świeży start Exorcizphobii pod wieloma względami. Moja uwaga zwróciło to, że choć jesteście sprawnymi i dobrymi technicznie muzykami to staracie się trafić do słuchacza bezpośred nio bez większych kombinacji... Dziękuję za komplement Michał! Mimo, że w tych utworach jest sporo solówek i kilka z nich jest dość długich, chcieliśmy utrzymać je w prostej formie. Nie jestem wielkim fanem "muzycznego ekshibicjonizmu". Staramy się zrobić całą kompozycję interesującą i bogatą, ale wszystko musi być na swoim miejscu. Nie ma potrzeby przesadzać, to w ogóle nie pomaga w utworze. Chcemy to przekazać jasno jak słońce.

Foto: Exorcizphobia

zać, która z tych młodych kapel jest warta zapamiętania, a która nie. Jednak słuchając pierwszy raz waszego albumu "Digitotality" wiedziałem, że mam do czynienia z kapelą, którą należy zapamiętać... Cieszę się, że tak to czujesz! Nie jest łatwo na tej scenie "znaleźć swoje miejsce pod słońcem". Pomimo tego, że teraz nie jest możliwe wsparcie nowej publikacji występami na żywo, udało nam się dotrzeć z "Digitotality" do szerszej publiczności niż kiedykolwiek wcześniej i jesteśmy z tego powodu szczerze szczęśliwi! Staramy się iść do przodu krok po kroku, a nowy album jest zdecydowanie ważną częścią tej drogi! Wszystkie te zespoły z nurtu NWOTH

68

EXORCIZPHOBIA

chcemy brzmieć jak wszyscy inni. Ale zdecydowanie możesz usłyszeć dotyk zespołów, które miały na nas wpływ. Nie sądzę, żeby dało się tego uniknąć i osobiście nie widzę w tym nic złego. To jednak nie wszystkie wpływy, które można wyłapać w waszej muzyce. Moim zdaniem bardzo ważne są nawiązania do twórczości Voivod, który też chętnie korzystał ze środków typowych dla thrashu jak i hardcora... Zgadzam się z Tobą! Voivod to chyba mój absolutnie ulubiony zespół i to słychać w naszej muzyce. Jedną z rzeczy, które najbardziej lubię w tym zespole są lekkość i banalność, z jaką eksplorują nowe możliwości. Możesz po-

Czy można powiedzieć, że Exorcizphobia ma już swój wyrazisty styl? Ciężko powiedzieć... mam nadzieję, że tak... Zdecydowanie staramy się brzmieć inaczej niż każdy inny zespół thrashmetalowy. Ale czy nam się to udaje? To już zależy od oceny słuchacza. "Digitotality" powstał dość szybko, mimo tego jakość muzyki utrzymana jest na wysokim poziomie. Jak powstawały utwory na ten album? To był jakiś impuls czy też żmudna praca? Rzeczywiście wszystko poszło całkiem dobrze. Zanim zaczęła się ta cała pandemia, mieliśmy przygotowane jakieś cztery kawałki. Ponieważ nie było okazji do grania na żywo, mieliśmy więcej czasu na przygotowanie reszty utworów. Cały proces trwałby o wiele dłużej, gdybyśmy grali tyle koncertów, co zwykle. To pewne. Kiedy pracuję nad utworami na album, staram się wnieść jakiś koncept, coś co trzyma całość razem. "Digitotality" również taki jest. Można powiedzieć, że jest to album koncep-


cyjny. Miałem tę wizję praktycznie od samego początku. Więc jest to o wiele łatwiejsze. Musiałem tylko znaleźć odpowiednie kawałki do układanki. "Digitotality" brzmi bardzo dobrze, kto za to brzmienie odpowiada? Album został nagrany w Davos Studio w sierpniu 2020 roku, wyprodukowany przeze mnie i Jindricha "Otyna" Tomanka. To była nasza druga sesja w Davos i po prostu nie mogę powiedzieć nic złego. Bardzo mi się podobało, a współpraca z Otynem była przyjemna i efektywna jak poprzednio. Jego zaangażowanie w projekt miało naprawdę duży wpływ na efekt końcowy. Obecnie powszechną praktyką jest nagrywanie w studiach domowych. Wy też nagrywaliście w domu? Cóż, kiedy mam już gotowy nowy utwór, robię demo w domu. Po prostu struktura utworu, automatyczna perkusja i gitary. Więc reszta zespołu może się tego nauczyć i przygotować swoje partie. To naprawdę przyspiesza cały proces. Ale poza tym, jesteśmy dość staroświeccy. Zdecydowanie wolimy wejść do studia i tam zrobić to w całości. Okładka płyty jest bardzo futurystyczna i chyba udanie nawiązuje do tematów, które poruszacie w tekstach. W nich dość krytycznie podchodzicie do współczesnego społeczeństwa i kreślicie jego dość ponury obraz... Projekt graficzny został wykonany przez Martina Chmelicek z Pen & Ink Designs i jesteśmy bardzo zadowoleni z tego, jak wyszedł. Miałem kilka pomysłów na start, którymi podzieliłem się z Martinem, ale wszystko zależało głównie od niego. Cieszę się, że mieliśmy okazję z nim współpracować. Znamy jego prace zwłaszcza z powodu współpracy z Obscene Extreme Festival i po prostu uwielbiamy jego grafiki. Myślę, że tak... Cyfrowa totalność to już rzeczywistość. Spójrzcie na Chiny. Wygląda na to, że reżim, który oni stworzyli, powoli staje się ogólnoświatowy... Nie jestem jakimś "miłośnikiem teorii spiskowych z blaszanym kapeluszem na głowie", w zasadzie to, co mnie najbardziej przeraża, to dobrowolna rezygnacja z praw i wolności w ogóle. Nie mam też nic przeciwko nowoczesnym technologiom, uważam, że to wszystko jest częścią zrozumiałego i naturalnego procesu ewolucji. Ale widzę problem w tym, że postęp techniczny powinien rosnąć na równi z duchowym. A nasza cywilizacja opiera się na ignorancji i zaprzeczaniu duchowej części naszego istnienia. Duchowość jest dla nas w zasadzie słowem wulgarnym. I proszę nie zrozumieć mnie źle... Kiedy mówię o duchowości, nie ma ona nic wspólnego z kościołami, religiami itp. Uważam, że instytucjonalizacja wiary w coś, co wykracza poza człowieka, jest jednym z największych oszustw w historii ludzkości, doskonałym sposobem na manipulowanie masami i podburzanie ludzi przeciwko sobie. Cóż, pieprzyć to... To by była długa rozmowa, więc zostawię to tutaj, (śmiech)... Ale w tym samym czasie, naprawdę nie chcę niczego "głosić" lub mówić ludziom, co powinni myśleć, co jest dobre, a co złe. To zdecydowanie nie jest to, czego szukam. Takich facetów jest w dzisiejszych czasach zbyt dużo. Wszyscy ci samozwańczy specjaliści i moraliści... Oni wiedzą najlepiej, jak to wszystko powinno wyglądać. Co jest prawdą, a co kłamstwem. Co jest właściwe, a co

nie. Ci, którzy uważają, że są dużo lepsi i mądrzejsi od innych i mają prawo lub jakieś zlecenie, by pouczać innych, indoktrynować ich własnymi konstrukcjami myślowymi i poglądami. Pieprzyć te wszystkie bzdury. Niech ludzie żyją po prostu swoim życiem... Jak myślisz czy pandemia zmieniła zachowanie społeczności na lepsze czy na gorsze? Gdzie w ogóle wylądujemy przez pandemie jako ludzkość? Uff... nie śmiem zgadywać nic konkretnego... Ale to, że już nigdy nie będzie tak samo, to raczej pewne. Chciałbym wierzyć, że przyszłość będzie dobra, ale szczerze mówiąc, obecna sytuacja na świecie nie napawa mnie optymizmem. Z innej perspektywy, ostatni rok przyniósł silny impuls w kwestii "duchowego wglądu". Wszyscy mieliśmy wspaniałą okazję do spojrzenia na życie z innej perspektywy, zastanowienia się nad sobą i pracy z naszym wewnętrznym, osobistym światem. Widzę, że wiele osób podchodzi do tego w ten sposób i może to przynieść coś naprawdę dobrego. Chciałbym, żeby tak było... W aktualnych warunkach ciężko jest promować nowe wydawnictwo, a może wam się udało wpaść na pomysł, dzięki któremu udanie popularyzujecie "Digitotality"? Nie, nie. Sądzę że nie ma nic szczególnego w naszej promocji. Robi się to w dość zwyczajny sposób... Staram się rozprzestrzeniać to w internecie tak bardzo, jak to tylko możliwe. Ziny, radia, etc. wiesz jak to jest. Jak tak sobie o tym myślę, to jest jedna naprawdę wyjątkowa rzecz. Japońska wytwórnia Spiritual Beast wyraziła zainteresowanie naszym albumem i jesteśmy tym naprawdę podekscytowani! To wiele dla nas znaczy, że został wydany w Japonii i jest oficjalnie dystrybuowany na terenie Azji Wschodniej! To jak spełnienie marzeń. No i oczywiście jest to też naprawdę fajna promocja. Japońska wersja "Digitotality" zawiera trzy bonusowe utwory, ma nieco inną okładkę i jest dostępna od 17 lutego jako jewel box CD. Brak koncertów to dla nas naturalnie najgorszy aspekt obecnej sytuacji. To był wielki cios dla całego przemysłu muzycznego. Nie mogę sobie nawet wyobrazić, jak ciężko musi być tym wszystkim właścicielom klubów, inżynierom dźwięku, promotorom, itd. Nie jesteśmy profesjonalnymi muzykami, ale i tak, znalezienie środków na prowadzenie działalności zespołu w dzisiejszych czasach jest o wiele bardziej skomplikowane. Teraz zahaczę o waszą historię... przez pewien czas współpracowałeś z Ericiem Forrestem byłym muzykiem Voivod. Jak wspominasz tę współpracę oraz jak oceniasz muzykę E-Force? Tak!!! "Phobos Revisited" jesienią 2018 roku było ostatnią trasą, którą odbyłem z E-Force. Mam wiele wspaniałych wspomnień i historii z lat spędzonych z E-Force. Dzięki temu nauczyłem się bardzo dużo, zdobyłem wiele doświadczenia i poznałem tak wielu wspaniałych ludzi. Jestem wielkim fanem Voivod, więc to było naprawdę niesamowite i intensywne uczucie dzielić scenę z Ericiem. Mam też wdzięczność do losu za szansę spędzenia z nim tyle czasu. Jest dla mnie prawdziwą legendą rock'n'rolla i jestem dumny, że mogę nazywać go przyjacielem. W tamtych latach poznałem i miałem okazję grać z wieloma innymi wspaniałymi muzykami z zespołu. To

była naprawdę interesująca część mojej muzycznej podróży. W 2018 roku straciłeś wsparcie basisty Jana "Honzy" Erbena, ciężki był to dla ciebie moment? Zdecydowanie tak było. Za każdym razem, gdy ktoś odchodzi z zespołu, jest naprawdę ciężko. Zespół jest jak rodzina, nigdy nie jest łatwo się rozstać i sprowadzić nowego członka. Z Honzą założyliśmy ten zespół, więc to było jeszcze trudniejsze... Honza zrobił bardzo dużo dla Exorcizphobii i należy mu się za to uznanie. Ogólnie takiemu zespołowi jak Exorcizphobia ciężko jest utrzymać stały, stabilny skład. W dzisiejszych czasach muzykowanie to chyba dość czasochłonne i nietanie hobby? Nie wszyscy mogą sobie na to pozwolić? Zespół rzeczywiście przeszedł przez wiele zmian w składzie na przestrzeni lat. Jestem naprawdę dumny z tego, że nie ma złej krwi między mną a żadnym z byłych członków. Nikt nie został zmuszony do odejścia. W większości przypadków chodziło o zmianę priorytetów. Bycie muzykiem to naprawdę specyficzny sposób na życie, wymagające hobby, jak to się mówi. Musisz poświęcić wiele rzeczy, szczególnie tych związanych z życiem osobistym. Czuję, że obecny skład ma naprawdę dobrą chemię i wszyscy jesteśmy w pełni oddani muzyce. To jest naprawdę ważne. Mam nadzieję, że ten skład będzie trzymał się razem tak długo jak to możliwe. Czy wy też nudzicie się w pandemii? Jest szansa, że pod koniec tego roku usłyszymy nowy album Exorcizphobia? To straszne, mówię ci, ostatni koncert graliśmy jakieś pół roku temu. Szaleństwo. Nikt w zespole nie był jeszcze tak długo bez koncertu. Jest kilka ciekawych koncertów w Czechach zarezerwowanych na lato i jesień, więc miejmy nadzieję, że sytuacja wkrótce się poprawi. Nie mamy w planach na ten rok kolejnego albumu, ale pracujemy nad splitem/EPką z naszymi braćmi z Heresy z Kostaryki! Muzyka jest już nagrana, więc nadszedł czas, by zająć się uciążliwą częścią pozostałego procesu. Szukanie wytwórni i załatwianie wszystkich innych szczegółów wokół tego. Jak na razie wszystko idzie całkiem nieźle, więc wierzę, że wkrótce będziemy mieli w zanadrzu kolejne wydawnictwo. Michał Mazur Tłumaczenie Joanna Pietrzak

EXORCIZPHOBIA

69


pomysł i w ciągu godziny powstaje gotowy utwór. Jednak w przypadku innych utworów, czasami potrzebujesz tygodni, aby poskładać w całość poszczególne pomysły. Dla mnie osobiście zawsze są takie fazy, w których naprawdę nic mi nie przychodzi do głowy, a w inne dni pomysły po prostu buzują.

Drobne, ale ekscytujące szczegóły Squealer to jeden z tych niemieckich zespołów, które od wielu lat grają power/heavy/thrash metal i podobnie jest na najnowszym albumie "Insanity". Pewnie gdyby nie spóźniony debiut fonograficzny w 1990 roku byliby teraz w zupełnie innym punkcie, ale panowie nie rozpamiętują przeszłości, tylko grają. Czasem z zacnymi gośćmi, tak jak na najnowszej płycie, która powstała z udziałem Bernharda Weissa (Axxis), Zaka Stevensa (Circle II Circle, Savatage) i Rolanda Grapowa (Masterplan, ex Helloween). HMP: Wasz, można rzec, powrotny album "Behind Closed Doors", wydany po blisko dziesięciu latach milczenia, spotkał się z życzliwym przyjęciem fanów, zebrał też pozytywne recenzje, dlatego dość szybko przygotowaliście jego następcę "Insanity"? Lars Döring: W tym długim okresie nagromadziło się całkiem sporo kawałków. Ponieważ Sebastian dołączył do zespołu dość późno, wybraliśmy na album "Behind Closed Doors" utwory, do których teksty i linie wokalne były dostępne stosunkowo szybko. Sporo pomysłów nie trafiło na płytę, choć były tej samej jakości, a jeszcze więcej pomysłów rozwinęło się po nagraniach. W końcu na "Insanity" mieliśmy więcej dobrych pomysłów i utworów niż potrzebowaliśmy. To pozwoliło nam na nagranie kolejnego albumu w krótkim czasie. Po długiej przerwie wróciliśmy do rozmów o "Behind Closed Doors" - wydawało się, że to najlepsza okazja, żeby wykorzystać ten moment i od razu wydać kolejny krążek. Poszło wam sprawnie mimo pandemii i zmiany perkusisty, bo gra teraz z wami Peter Schäfer. Godny podkreślenia wydaje mi się też fakt, że to już drugi album Squealer powstały z udziałem wokalisty Sebastiana Wernera, który dobrze zaaklimatyzował się w zespole? Z pandemią poradziliśmy sobie bardzo dobrze, bo studio miało dość duże pomieszczenia, w których mogliśmy realnie zachować dystans. Niektóre rzeczy mogliśmy też nagrywać sami w domu, choć najpierw musieliśmy się nauczyć, jak pracować bez dobrego technika

przy sterach. Chórki nagrywaliśmy z kilkoma wokalistami jednocześnie, dzięki dużej sali nagraniowej. Sebastian od dawna jest muzykiem. Jednak wyzwaniem dla niego było napisanie tekstów i opracowanie melodii. Otrzymał wsparcie od naszego basisty Manuela Rotha, który lubi pisać teksty i był w to szczególnie zaangażowany. Ta współpraca między nimi układała się bardzo dobrze i w znacznym stopniu przyczyniła się do powstania nowego albumu "Insanity". Czasami Sebastian brzmi łudząco podobnie do Andreasa "Hennera" Allendörfera. Myślę jednak, że ma duży potencjał, aby jeszcze lepiej wykorzystać swój głos w naszej muzyce. Dla tak doświadczonych muzyków jak wy nagrywanie kolejnej płyty nie jest chyba jakimś szczególnym wyzwaniem, dlatego też kolejny materiał Squelaer powstał bez więk szych problemów? W pisanie muzyki Squealer jest zaangażowanych całkiem sporo osób. To nie jest tylko jedna osoba, która pisze utwory i w ten sposób wyznacza dla zespołu kierunek. Z pewnością jest to też powód, dla którego każdy z kawałków wychodzi inaczej. W sumie my - a mam na myśli Michaela, Manuela i mnie - nagrywamy mnóstwo pojedynczych riffów i melodii, które przechowujemy na naszych komputerach. W przyszłości mogą zostać przetworzone na kolejne kompozycje. Jest to niestety bardzo żmudne, czasami, kiedy rozwijasz pomysł, pozostałe części utworu niemalże wypływają z ciebie. Czasami w niedzielne popołudnie, podczas ćwiczeń wpadasz na prosty

Foto: Squaler

70

SQUEALER

Kluczowe wydaje się tu odpowiednie przygo towanie wszystkich utworów przed samą sesją nagraniową, żeby już w studio nie marnować cennego czasu? W studiu eksperymentujemy tylko w niewielkim stopniu. Utwory są zazwyczaj w pełni zaaranżowane i każdy zna swoje partie. Mamy już w głowie co trzeba zagrać, oprócz sytuacji, kiedy utwór jest bardziej złożony. Tym razem podkłady również były zaaranżowane, wokaliści musieli tylko śpiewać. Podkłady zostały nagrane w ciągu jednego dnia. Kiedy jeszcze nagrywaliśmy analogowo na dwucalowych taśmach, mieliśmy oczywiście perfekcyjnie przygotowane wszystkie solówki, tak że musieliśmy je po prostu nagrać w studio. Ostatnio jednak zaczęliśmy stosować inne podejście. Mianowicie nagrywaliśmy solówki w domu, co pozwoliło nam trochę poeksperymentować i wypróbowywać kilka pomysłów, a na koniec oddać do studia gotowe nagrania. Okazało się to bardzo skuteczne i będziemy to kontynuować. Mieliście też komfortową sytuację pod tym względem, że Pride & Joy Music byli zainteresowani wydaniem również tego albumu? Oczywiście. Gdybyśmy musieli szukać nowych partnerów czy kanałów dystrybucyjnych, nie bylibyśmy w stanie wydać albumu w 2020 roku. Tak więc w przypadku Pride & Joy mogliśmy po prostu ustalić terminy i być tam na czas. Wytwórnia zajęła się resztą. Chcielibyśmy wyprodukować więcej albumów. Naszym zdaniem jednak zachodzi duża zmiana i wciąż nie wiadomo, jak taki zespół jak Squealer będzie musiał sobie z nią poradzić. Wszystko zmienia się bardzo szybko. My i wytwórnia wkładamy dużo czasu i energii w wydanie albumu. Zostaje on wydany i po krótkim czasie nie przyciąga już uwagi. W ciągu ostatnich kilku miesięcy wiele zespołów i artystów wydało pojedyncze utwory i zaprezentowało je na platformach streamingowych czy YouTube. Przypuszczalnie album będzie dostępny do kupienia dopiero dużo później. Być może w przyszłości nikt nie będzie miał już żadnego zapotrzebowania na albumy. W jaki sposób muzyka będzie wydawana i jak zespoły będą mogły finansować swoją pracę na rynku? To będzie ekscytujące. Power/heavy/thrash metal w waszym wyko naniu jest z jednej strony dość tradycyjny, zakorzeniony w dokonaniach niemieckiej sceny metalowej lat 80., z drugiej zaś pełen świeżości, tak jakbyście dopiero zaczynali grać - to wasza recepta na sukces, entuzjazm i niegasnąca pasja do muzyki? To nie jest nasza recepta, ale muzyka Squealer jest wynikiem naszego entuzjazmu i pasji do niej. Sukces może być oczywiście definiowany na różne sposoby. Może przejawiać się w kategoriach czysto finansowych, w przyciąganiu publiczności lub w opinii krytyków. Z naszego doświadczenia, szczególnie w przypadku albumu "Insanity", wynika, że niektórzy słuchacze mieli problem z mieszanką stylów reprezentowanych na płycie. Jeśli więc de-


finiujesz sukces w tym kierunku, to z pewnością odnieślibyśmy większy sukces, gdybyśmy nie wprowadzili do naszej muzyki nowoczesnych wpływów. Ale nie chcemy ulegać wpływom czy zewnętrznym sugestiom, a raczej produkować i prezentować naszą muzykę tak, jak uważamy to za słuszne i dobre. Konstruktywna krytyka jest oczywiście wiele warta i nie powinna być ignorowana. Jeśli uda nam się zainspirować ludzi naszym sposobem tworzenia i produkcji muzyki, to jest to dla nas sukces. A sukcesem dla nas jest również to, że możemy udzielić wywiadu dla Heavy Metal Pages. Co ważne, a o czym wielu fanów zdaje się nie pamiętać, zespół powstał w 1984 roku tyle, że nie wyszliście wtedy poza etap kaset demo, a EP "Human Traces" wydaliście dopiero w 1990 roku, kiedy większość zespołów zaczynających razem z wami była już na znacznie wyższym etapie? W 1984 roku miałem 14 lat, a założyciele zespołu byli niewiele starsi. Poza tym mieszkamy w wiejskim regionie. Gdybyśmy mieli po dwadzieścia lat i dorastali w okolicach Ruhry, kariera zespołu prawdopodobnie potoczyłaby się inaczej. Po raz pierwszy wyszedłem na scenę z Squealer 13 stycznia 1989 roku, krótko przed moimi dziewiętnastymi urodzinami. Byliśmy naprawdę młodzi i nie mieliśmy żadnego kontaktu z dużą sceną muzyczną, ale świetnie się bawiliśmy. W latach 90. rynek był już dość mocno zapełniony. Dodatkowo nasze pierwsze płyty nie były wystarczająco dobre oraz pojawiły się nowe style, które skierowały zainteresowanie młodych słuchaczy z dala od tradycyjnego speed/power/thrash metalu. A może byliśmy tylko o krok od wielkiego sukcesu w tamtych czasach? Zawsze łatwo jest szukać przyczyn w otoczeniu, ale wymaga to również autorefleksji. I to jest też moja rada dla młodych zespołów. Słuchajcie uważnie i rozmawiajcie o problemach, szukajcie możliwości poprawek i dyskutujcie o nich otwarcie. Jeśli coś można zrobić lepiej, powinno to być postrzegane jako wyzwanie, a nie jako obraza. Często kończy się to rozwiązaniem zespołu. Ale to nikomu nie pomaga. Odcinaliście się wtedy od tych wszystkich, grających lżej, mainstreamowych zespołów i teraz jest podobnie, Squealer równa się metal? Jak już wspomniałem, łatwiej byłoby uprościć utwory i postawić je w bardziej tradycyjnym świetle. Może nawet udałoby nam się dzięki temu sprzedawać więcej płyt, ale nie chcemy podążać za tłumem i zgubić się w chaosie rynku. Ta koncepcja jest również reprezentowana na okładce "Insanity". Nie wybraliśmy kolejnego powermetalowego obrazu do ustawienia na półce. Sądzimy, że nadszedł czas, aby umieścić na okładce samych siebie. Heavy metal pulsuje w mojej klatce piersiowej. Chcę to wyrazić swoimi kompozycjami i to jest właśnie to, co charakteryzuje zespół. Pamiętasz jeszcze swój pierwszy kupiony w latach 80. LP? Nie zdziwiłbym się, jakbyś jeszcze go miał - jeśli nie ten sam, to kolejny egzemplarz, albo wersję CD... Nie jestem do końca pewien, czy moim pierwszym LP było "Piece Of Mind" Iron Maiden, czy "Kill' Em All" Metalliki, myślę, że to była Metallica. I oczywiście, wciąż mam oryginały na mojej półce.

Foto: Squaler

Wielu muzyków chętnie wymienia epokowe płyty Kreator, Destruction czy Running Wild, które miały na nich ogromny wpływ. Podejdźmy do tego inaczej: pokusiłbyś się o wymienienie najsłabszych płyt niemieckiego metalu lat 80., takich, których nie warto poz nawać, a tym bardziej mieć, na przykład "Stronger Than Ever" Digger, komercyjnego projektu muzyków Grave Digger? To trudne zadanie. Zazwyczaj nie spędzasz czasu z kiepskimi albumami. Z pewnością były takie, które w ogóle do mnie nie przemawiały i tym samym nie miały na mnie wpływu. Na przykład Venom w ogóle mnie nie zachęciło, ale odniosło ogromny sukces. W tej chwili nie przychodzi mi do głowy żaden zespół, który w jakikolwiek sposób brzmi jak Venom, tzn. jest pod ich bezpośrednim wpływem. Obecne internetowe pokolenie ma co prawda błyskawiczny dostęp do muzyki, ale jednak coś traci, bo to bardzo powierzchowny kon takt, pobieżne słuchanie fragmentów piosenek czy płyt - za dawnych czasów jednak bardziej się w to wszystko wgłębialiśmy? Byliśmy wtedy zdecydowanie bardziej zainteresowani zespołami. Wczytywaliśmy się w teksty, godzinami patrzyliśmy na okładki i czytaliśmy każdy dostępny artykuł na ich temat. Do dziś zazwyczaj słucham całych albumów za jednym zamachem. Prawie nigdy nie słucham playlist. W kręgu moich znajomych jest przeważnie tak samo. Młodsze pokolenie ma inne podejście do muzyki, zarówno pod względem fizycznym, jak i psychicznym. Jak już wspomniano, pozostaje pytanie, jak my jako artyści powinniśmy na to zareagować, aby nadal docierać do młodego pokolenia i móc kontynuować naszą pracę. Jak zespół, który nie odbywa regularnych tras koncertowych i nie zarabia odpowiednich honorariów, ma sfinansować produkcję, jeśli nie można uzyskać żadnych dochodów ze sprzedaży? Dochody z reklam na YouTube również mogą być generowane tylko wtedy, gdy w atrakcyjny klip zainwestowano dużo pieniędzy. W dzisiejszych czasach wszyscy chcą, aby wszystko było swobodnie dostępne. To się nie sprawdza. Życie utrudniają nadmierne przepisy o ochronie danych osobowych i prawnicy, którzy wykorzystują każdy najmniejszy błąd na stronie internetowej zespołu lub samodzielnie wygenerowanego sklepu do opróżnienia kie-

szeni. Wszystko, co pozostaje, to mainstream i kilku idealistów. Jest to dla sztuki smutny rozwój wydarzeń. Odnoszę jednak wrażenie, że fani Squealer czy generalnie takiego grania, są jednak w większym stopniu tradycjonalistami - wciąż kupują płyty, a do niedawna chodzili na kon certy, wspierając tym samym swoje ulubione zespoły? Tak z pewnością jest w tym przypadku. Na szczęście. Niestety, ich średnia wieku jest coraz wyższa, a bywalców koncertów coraz mniej. To może się udać tylko wtedy, gdy uda nam się dotrzeć do młodszej publiczności. To jest wyzwanie na najbliższe lata. Gitarzysta Roland Grapow i pianista Ingmar Klippert wspierali was już wcześniej, ale na "Insanity" mamy też innych, zacnych gości, wokalistów Bernharda Weissa (Axxis) i Zaka Stevensa (Circle II Circle, Savatage) - skąd pomysł na ich zaproszenie? Michael napisał wspaniały utwór "Black Rain" i wpadł na pomysł, żeby do nagrań zaprosić kilku gości. Ingmar to wieloletni kompan, który na wielu koncertach wyczarowywał dla nas na mikserze doskonałe brzmienie na żywo. Jest wszechstronnym muzykiem i naprawdę miłym facetem. Towarzyszył nam również na festiwalu 70000 Tons of Metal i miksował dla nas. Michael zna zarówno Rolanda jak i Bernharda od bardzo dawna. Miał do czynienia z Zakiem wiele lat temu i miał z nim bliski kontakt w roku poprzedzającym przyjęcie do zespołu. Nie było więc dla Michaela trudne, by podekscytować ich naszym projektem. Michael wykonał dobrą robotę przy "Black Rain" i zawczasu przygotował głosy dla Bernharda i Zaka. W końcu wszystkie elementy układanki pasowały do siebie idealnie. Jesteśmy bardzo wdzięczni, że ci znakomici muzycy przyczynili się do powstania "Insanity". "Insanity" to zestaw bardzo zróżnicowanych i urozmaiconych kompozycji - pewnie macie niezły dylemat które z nich będziecie grać na żywo, kiedy już wrócą koncerty? Nasza agencja bookingowa obecnie planuje trasę koncertową na styczeń 2022 roku i tak, właśnie dyskutujemy o tym, które utwory chcemy zagrać. Niektóre z utworów na "Insa-

SQUEALER

71


nity" wymagają określonych ustawień, strojenia lub pewnych instrumentów, które komplikują sytuację grania na żywo. Z pewnością można to osiągnąć tylko przy dużym wysiłku. Niektóre utwory mogą też nie działać dobrze na żywo, tak jest zawsze. Kiedy słucham starych albumów, zawsze odkrywam jedną lub drugą kompozycję, przy której myślę: "Wow, to był naprawdę świetny kawałek, dlaczego nie zagramy go na żywo?". Rzeczywistość jest taka, że nie każdy utwór sprawdza się na żywo. Dużo myślimy o tym, które songi umieścić w programie, które są łatwe do wykonania, które są dobrze odbierane przez publiczność z piwem w ręku lub bez, a które pozwalają nam również rozbujać się na scenie, tak abyśmy sami mogli się dobrze bawić. Na pewno nie będziemy w stanie spełnić każdego życzenia, ale obiecujemy, że stworzymy setlistę tak, abyśmy się wspólnie dobrze bawili! Co jednak w sytuacji, gdy nie nastąpi to tak szybko? "Insanity" pójdzie w zapomnienie, bo mając więcej czasu zaczniecie pracować nad kolejnym albumem? Tak naprawdę chcieliśmy zagrać sporo koncertów na początku tego roku, żeby zaprezentować płytę na żywo. Z powodu Covid-19 tak się nie stało i musieliśmy przygotować nowe plany. To naprawdę wielka szkoda, ale dzielimy ten los z wieloma zespołami. Z drugiej strony, regularnie wpadam na nowe pomysły i również nagrywam poszczególne partie lub wypróbowuję je razem z perkusją. W najgorszym wypadku "Insanity" przepadnie w pandemii i będziemy musieli czekać do wydania kolejnego albumu, żeby zagrać na scenie na żywo. Ale mamy nadzieję, że tak się nie stanie i z pewnością patrzymy w przyszłość. Czyli nikt z was nie zamierza osiadać na laurach - najlepsza płyta Squealer wciąż przed nami? Muzycy zazwyczaj twierdzą, że ich ostatni album jest najlepszym, jaki kiedykolwiek nagrali, ale ja bym tak nie powiedział. Z mojego punktu widzenia, dostarczyliśmy świetny album i teraz musimy się upewnić, że zostanie on odpowiednio zauważony. Ale jak wspomniałem wcześniej, nie odpoczywamy. Zbieramy już nowe pomysły i myślimy także o nowym albumie. Jednak, jak już zostało powiedziane, wyzwaniem pozostaje zmierzenie się z obecnymi okolicznościami i określenie, w jaki sposób zespoły w przyszłości powinny dostarczać muzykę swoim słuchaczom. Obecnie myślimy o pewnych zmianach i skupieniu się bardziej na elementach thrashowych oraz melodyjnych refrenach. Jest duża szansa, że najlepszy album Squealer jest jeszcze przed nami. Do tej pory jest jeszcze trochę czasu, aby przejrzeć poprzednie albumy i odkryć drobne, ale ekscytujące szczegóły w naszej muzyce.

Muzyka na niepewne czasy - Kochamy thrash metal nie tylko ze względu na jego ogromną energię, ale także za to, że ma wiele twarzy - mówi Hans Christian Spies i debiutancki album "War Investment" potwierdza, że niemiecka formacja szuka w muzyce czegoś więcej. Do tego jej rzecznik prasowy ma sporo do powiedzenia i lubi dzielić się swoimi przemyśleniami, dotyczącymi nie tylko muzyki.

HMP: Jak odnaleźliście się w tej niewesołej, pandemicznej rzeczywistości? Tworzenie okazało się wystarczającym antidotum na lockdown, stąd efekt w postaci waszego, debiutanckiego albumu? Hans Christian Spies: Przyzwyczailiśmy się jak prawie wszyscy. Samoizolacja i nadzieja na poprawę sytuacji... Czy światowy kryzys spowodowany koron awirusem ma wpływ również na taki zespół jak Suicide Of Society - młody stażem i wiekiem, niezależny i dopiero debiutujący? Pandemia wpłynęła na wszystkich na świecie, więc odcisnęła się również na nas. Od połowy października nie mogliśmy mieć prób. Mając wydany album chcieliśmy też grać jak najwięcej na żywo, a jedyne, co mogliśmy zrobić, to streamowanie występu. Nie jest tak, że trochę tę pandemię demonizujemy? Jasne, nie ma koncertów, zespoły i muzycy nie zarabiają i to ogromny cios dla każdej sceny, nie tylko metalowej, ale też klasyków czy jazzmanów, jednak podczas obu wojen światowych życie muzyczne też było przez lata sparaliżowane. Poza tym z drugiej strony w muzyce dzieje się teraz naprawdę wiele - nie tylko w sieci, ale też na rynku płytowym, gdzie premiera goni premierę, po okresie wiosenno-letniej stagnacji? Nie sądzę, żebyśmy demonizowali pandemię. Mam na myśli to, że ludzie umierają, służba zdrowia pracuje bez przerwy, a nasze życie jest w niebezpieczeństwie. Również społeczeństwo jest bardziej podzielone niż kiedykol-

Wojciech Chamryk & Joanna Pietrzak

Foto: Suicide Of Society

72

SQUEALER

wiek, jeśli chodzi o teorie spiskowe. Nie powiedziałbym, że pandemia mogłaby być porównywalna z obiema wojnami światowymi. I tylko dlatego, że były gorsze, nie musi oznaczać, że niesie to wiele pozytywnych skutków. Jedyną rzeczą, która może być pozytywna, jest to, że ludzkość nauczy się czegoś z pandemii, wyciągnie wnioski z jej przyczyn i wpływu lockdownu. Ale teraz nie widzę, żeby coś takiego się działo. Wydaje mi się, że każdy chce to odcierpieć, a potem funkcjonować tak, jak wcześniej. Mimo wszystko można się z tego sporo nauczyć. Czy wynika z tego coś pozytywnego dla mnie jako fana muzyki? Cóż, z jednej strony tęsknię za koncertami tak samo jak każdy fan oraz muzyk, z drugiej strony podczas lockdownu mogłem słuchać więcej muzyki, co jest zdecydowanie dobre. Myślę, że ten zalew nowych wydawnictw jest dowodem na znaczny postęp, choć większość z nich miała zostać wydana wcześniej, podczas pierwszego lockdownu. Zobaczmy, czy kapele będą w stanie wypuścić więcej materiału, wiedząc, że cała ta pandemia trochę jednak potrwa. Ale bez względu na przyczynę, stagnacja kulturowa nigdy nie jest dobra. Mam nadzieję, że ten monolog był odpowiedzią na twoje pytanie. Wy też nie czekaliście na lepsze czasy i do przyszłego roku - nie ma co zwlekać, kiedy płyta jest już gotowa, trzeba podzielić się nią ze słuchaczami, szczególnie kiedy nie jest się zespołem formatu Metalliki i nie ma się nic do stracenia? Minęło dziesięć lat od naszego pierwszego koncertu do wydania naszego pierwszego albumu, więc nie chcieliśmy dłużej czekać. Pomyśleliśmy również, że jeśli wszyscy inni


wydadzą swoje albumy krótko po lockdownie, to nie zwrócimy na siebie tak dużej uwagi. Thrash był dla was oczywistym i jedynym wyborem, chociaż power czy klasyczny metal również ma w Niemczech ogromne tradycje i jest równie popularny? Kochamy thrash metal nie tylko ze względu na jego ogromną energię, ale także za to, że ma wiele twarzy: Heathen, Forbidden, Anthrax, Havok, Sodom… Wszystkie brzmią inaczej, ale wszystkie są thrashowe. Nie boicie się porównań do tych wszystkich wielkich zespołów z lat 80., w dodatku z powodzeniem funkcjonujących do dziś - Kreatora, Sodom, Destruction, etc.? Nie, nie boimy się być porównywani do Kreatora, Sodom, Destruction czy Tankard. W rzeczywistości jesteśmy zaszczyceni, ponieważ takie zespoły są naszymi idolami. Poza tym, kiedy większość tych zespołów zaczynała, porównywano je do Venom. Myślę, że to tylko muzyczna ewolucja. Każdy jest pod wpływem kogoś i stamtąd ewoluuje. Zobaczmy, czy i jak będziemy ewoluować. Swoją drogą ktoś będzie musiał ich w końcu zastąpić, trzeba więc próbować swojej szan sy, czyż nie tak? (śmiech) Gdybyśmy byli w stanie to zrobić, nie odmówiłbym. Ale teraz cieszę się z tego, że te zespoły są nadal aktywne. Myślę, że dopóki będziemy mogli grać przed fajną publicznością, będziemy szczęśliwi. Ale uważam też, że w przyszłości nie będzie tak wielu wielkich zespołów, za to będzie więcej mniejszych kapel. Wydaje się, że rynek muzyczny się zmniejsza, choć pojawia się coraz więcej zespołów i płyt. Ale nie mam nic przeciwko. Lubię różnorodność. "War Investment" to wasz pierwszy album. Macie więc prawo być podekscytowani, bo do tego dla większości z was to pierwsza płyta w życiu - może jeszcze nie do końca uwierzyliście, że stało się to faktem? Jesteśmy podekscytowani, ale przygotowywaliśmy się dziesięć lat, aby zdać sobie sprawę, że coś takiego się wydarzy. Cieszymy się z tego, że dotychczasowe reakcje były w większości pozytywne. Ale młodzi ludzie nie przepadają już za albumami, nawet jeśli trwają, tak jak wasz, niecałe 40 minut, wolą na swoich playlistach pojedyncze utwory. Macie inaczej, w tym sensie jesteście nieco staroświeccy i album, jako artystycznie zwarta całość, jest dla was wciąż czymś bardzo ważnym? Nie powiedziałbym, że albumy są aż tak staroświeckie, wciąż jest zapotrzebowanie na ich fizyczne wydania. Planujemy też wydać nasz album na winylu. Myślę, że jeśli ktoś chce posłuchać pojedynczych utworów na Spotify, to jego prawo. Ale rozumiem twój punkt widzenia. Przemysł muzyczny zmienia się jak wszystko inne. Ale my nie możemy pozwolić sobie na pójście do studia i nagranie tylko jednej kompozycji, za każdym razem, gdy tylko ją napiszemy. Więc nagrywamy je wszystkie naraz. Stąd zróżnicowanie waszego materiału, zarówno krótkie, bardzo intensywne utwory jak "Industrial Scavengers", dopełnione dłuższymi, bardziej rozbudowanymi kompozycjami "Planet Babylon" czy tytułową?

Foto: Suicide Of Society

Kiedy piszemy nowe kawałki, nigdy nie ma wielkiego planu. To z jednej strony zależy od inspiracji. Na "War Investment" wpłynął Sodom, na "Planet Babylon" Kreator, - i Exodus, podczas gdy "Industrial Scavengers" był pisany pod wpływem Toxic Holocaust. Z drugiej strony zależy od tego, kto napisał dane utwory. Hans napisał "War Investment" i "Planet Babylon", a Philipp "Industrial Scavengers". Jest więc zdecydowanie więcej czynników, które mają wpływ na formę i ostateczne brzmienie naszych kompozycji. Nazwę macie niezbyt optymistyczną. Ten marsz pogrzebowy w utworze tytułowym można traktować również jako podzwonne dla ludzkości, szczególnie w kontekście obec nych wydarzeń? Interesujące pytanie. To pierwsza taka interpretacja, z którą się spotykam i bardzo mi się ona podoba. Myślę, że tak. Ale może stoimy na rozdrożu i mamy wybór. Czy nadal będziemy kroczyć ścieżką, którą idziemy od tak dawna i dla zysków niszczymy ludzkie życie oraz środowisko? A może nauczymy się czegoś na własnych błędach, nie zostawimy nikogo w tyle, pomożemy sobie nawzajem i znajdziemy najlepsze rozwiązania dla większości ludzi? Tak czy inaczej, dzisiejsze społeczeństwo musi zostać unicestwione albo przez naszą wolę stworzenia czegoś lepszego, albo przez nasz upór. "Suicide Of Society" to była pierwsza kompozycja, jaką kiedykolwiek napisaliśmy. To przerażające, jak nadal jest aktualna. Nie jest to w sumie nieco dziwne, że thrash już od wczesnych lat 80. atakuje słuchaczy zaangażowanymi tekstami, piętnuje to co złe, nieprawidłowe, etc., a sytuacja na świecie jak była zła, tak jest - wychodzi na to, że to taka trochę beznadziejna sprawa i w masowej świadomości nic się nie da zmienić?

Dużo o tym myślałem. Thrash wydaje się być muzyką na niepewne czasy. Zaczęło się podczas zimnej wojny w obliczu strachu przed konfliktem nuklearnym. Ale myślę, że dopóki nie zmienimy naszych preferencji, zawsze będzie miejsce na poruszenie tego rodzaju tematów. Nieważne, czy mówimy o hip-hopie, punk rocku, thrash metalu czy czymkolwiek. Ale nie powiedziałbym, że to przegrana sprawa. Docieramy do innych ludzi, a inni do nas. Szczególnie młode pokolenie chce zmieniać świat, np. Fridays For Future i myślę, że sprawy powoli zmieniają się na lepsze. A może to ta pandemia ujawni, co jest nie tak? Pokaże, że nieszczęście człowieka nie jest jego własną winą, ale wynikiem wielu czynników społeczno-ekonomicznych i naturalnych? Zobaczymy. Jeśli chcemy coś zmienić, przynajmniej możemy spróbować. Czasami wystarczy usunąć jedną cegłę, aby zburzyć całą wieżę. Jak więc widzisz siebie i zespół za powiedzmy pięć lat? Da się w ogóle coś takiego przewidzieć i zaplanować, szczególnie w dzisiejszych, niepewnych czasach? Nie mamy planu pięcioletniego ani niczego takiego. Miejmy nadzieję, że nadal będziemy w stanie grać na żywo i do tego czasu wydamy więcej muzyki. Jesteście więc gotowi na podjęcie wyzwania, jeśli tylko będziecie mieli możliwość szerszego promowania Suicide Of Society, szczególnie w wymiarze koncertowym, co dla zespołu takiego jak wasz jest podstawą? Myślę, że jesteśmy gotowi. Tak czy inaczej, brakuje nam grania na żywo i nie możemy doczekać się powrotu na scenę. Do tego czasu, bądźcie thrashowi, bądźcie zdrowi i dziękuję za przeczytanie tego wywiadu. Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski

SUICIDE OF SOCIETY

73


Niemniej, czy muzyka stanowi dla Was sposob na oderwanie się od szarej codzienności? Na ogół muzyka nadaje barw życiu. Czyni nas bardziej wrażliwymi, wzmaga ogólną kreatywność i pozwala robić co chcemy, bez szefa nad głową.

Chcemy pokazać światu, że wciąż tu jesteśmy Stormhunter jest porządnym heavy metalowym zespołem z Niemiec. Ich dyskografia składa się z trzech udanych albumów "Stormhunter" (2009), "Crime And Punishment" (2011), "An Eye for an I" (2014). Przypomnieli o sobie w grudniu 2020 za sprawą krótkiej, ale ciekawej EP "Ready For Boarding", a na początek 2022 zapowiadają kolejne LP. O najnowszych utworach oraz o towarzyszących im emocjach opowiedział nam założyciel kapeli, gitarzysta Stefan Müller. HMP: Gratuluję najnowszej EP-ki "Ready For Boarding". Stefan Müller: Dzięki. Mamy już gotowe utwory na pełen czwarty longplay Stormhunter. Och, dobrze to słyszeć. Czyli Stormhunter na dobre powraca z nowymi wydawnictwami po sześciu latach, które upłynęły po ukazaniu się albumu "An Eye for an I", tak? Nie powiedziałbym, że powracamy, ponieważ nigdy tak naprawdę Stormhunter się nie rozpadł. Cały czas regularnie się spotykamy i muzykujemy. Wasz ostatni longplay "An Eye For An I" (2014) był bardzo obiecujący. To trzeci duży album w Waszej dyskografii, ale pierwszy nagrany z twórczym udziałem wszystkich

dowych lotniskach, a tymczasem w wyniku skandalu sanitarnego musieli pozostać w domach. Czego uczy nas okładka zdobiąca "Ready For Boarding"? Podejrzewam, że masz na myśli restrykcje ograniczające podróżowanie. Wszystkie utwory, które znalazły się na tej płycie, zostały napisane znacznie wcześniej i okładka nie ma nic wspólnego z tym tematem. Cóż, moja interpretacja minęła się z waszym zamysłem. Oczywiście słowo "boarding" ma też inne znaczenia, niż tylko odprawę na lotnisku. Podejrzewam, że wasz motyw do wydania owej EP był głębszy niż tylko zabawa dźwiękami w wolnym czasie? Jak sam zwróciłeś uwagę, minęło sporo czasu od wydania "An Eye For An I" i chcieliśmy pokazać "światu", że wciąż tu jesteśmy. Najwa-

Właśnie. Słychać u was tą swobodę. Pomimo, że "Ready For Boarding" trwa zaledwie siedemnaście minut, ewidentnie nie dusiliście każdej sekundy, nie przedobrzyliście z gęstością motywów i wasza muzyka oddycha. Napięcia nie słychać nawet w szybszych momentach EP. Czy mógłbyś rozwinąć stwierdzenie, że ciężko pracowaliście w studiu? Wypuściliśmy cztery utwory po to, aby dać fanom znak życia od Stormhunter. Było dla nas jasne, że potrzebujemy odpowiednio dużo czasu na nagrania. To nie piekarnia. Nie mieliśmy żadnego deadline czy czegoś w tym stylu. W tym sensie zgodziłbym się, że sesja faktycznie była swobodna. Czy wspomniana sześcioletnia przerwa poz woliła wam również nabrać pewnego dystansu do twórczości Stormhunter i spojrzeć na nią jeszcze dojrzalej? Zrozumieliśmy, że muzyka znaczy dla nas znacznie więcej niż rozrywka. To nie tylko hobby. Dźwięki potrafią zmieniać emocje i uczucia w sposób niemożliwy do wyrażenia za pomocą słów. Zakres, w jakim utwór wpływa na słuchacza zależy jednak nie tylko od samego utworu, ale też od nastroju, w jakim znajduje się słuchacz. (To ciekawe. Wydaje mi się, że słuchanie muzyki nie powinno polegać jedynie na uważnym śledzeniu poszczególnych instrumentów oraz głosu, ale też na wprowadzeniu się w swoisty trans, podczas którego można wręcz pozwolić ponieść się własnym myślom i emocjonalnie odpłynąć na dźwiękowej fali - przyp. red.)

Foto: Stormhunter

muzyków. W okresie jego premiery byliście perfekcyjnie zgrani i dysponowaliście mate riałem o bardzo wysokiej jakości. Wielu fanów dostrzegło w tym nagraniu Wasz potencjał. To był Wasz moment. Mogliście szturmem wbiec na niemiecką scenę power metalową. Tak się jednak nie stało i przyszło nam czekać aż sześć lat na kolejny wasz album. Dlaczego? Było to spowodowane naszym życiem prywatnym, a poza tym pozostali członkowie zespołu udzielają się również w innych formacjach (Bitterness, Nuclear Warfare, Bowtome). W grudniu 2020 doczekaliśmy się wreszcie nowych utworów Stormhunter w postaci EP "Ready For Boarding". Tytuł trafnie wieńczył zeszły rok, jako że faktycznie mnóstwo ludzi było gotowych na "boarding" na międzynaro-

74

STORMHUNTER

żniejszym celem było stworzenie zestawu świetnych utworów o odpowiednim brzmieniu. Nie chcieliśmy, żeby "Ready For Boarding" brzmiało jak jakieś garażowe demo. Przyłożyliśmy się do uzyskania pożądanej jakości, a teraz dzielimy się tym z metalowcami, a także zamierzamy występować na żywo. Udziela mi się szczery entuzjazm, jaki zawarliście na "Ready For Boarding". Przyznaj, jak dobrze bawiliście się w studiu? "Two Bears (Or Not Two Bears)" - bo więcej piw? Nagrania nie przebiegały w atmosferze imprezowej. Ciężko pracowaliśmy, aby uzyskać dobre nagrania. To zdecydowanie nie była zakrapiana alkoholem biesiada. Na takie rzeczy mieliśmy czas po, ale absolutnie nie w trakcie sesji.

Przechodząc do analizy zawartości EP, "Crown Of Creation" doskonale nawiązuje do stylu znanego przez waszych obecnych fanów, ale też niezwykle sprawnie potrafi wprowadzić nowych słuchaczy w wasz świat. Czy mógłbyś ujawnić, w jakich okolicznościach skomponowaliście ten kawałek? Ta kompozycja przyszła naturalnie. Grałem przypadkowe rzeczy na gitarze i nagle z moich palców wyszła sekwencja, która złożyła się na główny akord "Crown Of Creation". Nigdy nie zdarza mi się usiąść i powiedzieć "ok, teraz wymyślę coś nowego". Pomysły same przychodzą. Zdarza się też tak, że piszę tekst utworu z ogólnym wyobrażeniem, jakiego rodzaju melodia by do niego pasowała, a dopiero później powstaje partia gitarowa. Czy można powiedzieć, że tekst "Two Beers (Or Not Two Beers)" sprowadza się do picia? Właśnie, że nie. Główny pomysł na tytuł wziął się z zabawy słowami z szekspirowskiego "Hamleta". Tekst przywołuje wspomnienia dwóch festiwali, na których graliśmy. Jeden odbył się w Belgii, a drugi we Francji. Z zarejestrowanego wówczas video złożyliśmy teledysk. Świetnie się bawiliśmy i ten utwór wiernie to oddaje. A więc śpiewamy o czymś więcej niż tylko o piciu, bo też o przyjaźni oraz o naszej heavy metalowej "rodzinie". O czym konkretnie jest "Sharp Invaders"? Nasze liryki są dostępne on-line, zachęcamy wszystkich do zapoznania się z nimi. Tematem


są w tym przypadku korporacje bez skrupułów wykorzystujące ludzi oraz inne zasoby, w ujęciu ogólnym. Na wyróżnienie zasługuje tutaj tempo, w jakim gra wasz perkusista Andreas Kiechle. Andreas jest znakomitym, regularnie grającym perkusistą. Takie tempo nie stanowi dla niego najmniejszego problemu. "Antisocial" zdaje się rozpoczynać jak piękna ballada, ale szybko przeradza się w dynamiczny, surowy rock'n'rollowy numer (żeby nie powiedzieć punkowy)… ...Tak, tak, ale to nie jest nasz utwór, lecz cover francuskiego zespołu Trust. Pochodzi z 1980 roku, więc nie należy w nim się doszukiwać żadnych odniesień do współczesnych spraw społecznych. Mieszkałem w młodości we Francji i Trust należał do jednych z pierwszych hard rockowych zespołów, jakie usłyszałem. Wydaje mi się, że "Ready For Boarding" per fekcyjnie balansuje pomiędzy tradycyjnym heavy metalem a euro-power metalem. Jak postrzegasz miejsce Waszej najnowszej muzyki wśród euro-power metalowych albumów, które ostatnio się ukazują? Nie zaprzątam sobie głowy szufladkami. Określamy swoją muzykę mianem "heavy metal" i nie staramy się, aby na siłę wpisać się w żaden konkretny podgatunek. Gramy to, co chcemy. Bardzo różna muzyka nas inspiruje - rock, hard rock, heavy metal, thrash, a nawet death i black metal. Z drugiej strony, nie zmienimy drastycznie naszego stylu, a przynajmniej nie zrobimy tego pod nazwą Stormhunter.

Foto: Stormhunter

Wasza miejscowość Balingen jest znana z festiwalu Bang Your Head. Czy jest szansa, że wystąpicie tam w 2021 roku wraz z Saxon, Diamond Head, Phil Campbell oraz wieloma innymi legendami metalu? Jak myślisz, czy w ogóle do tej imprezy dojdzie 15-17 lipca 2021? Oczywiście, byłoby wspaniale tam zagrać. Myślę, że zostanie to jednak ponownie przełożone z powodu restrykcji. Udział zapowiedziało już tak wiele kapel, że trudno byłoby nam dołączyć do kolejnej edycji. Mam nadzieję, że wkrótce będę mogł zadać

Ci więcej pytań o duży album Stormhunter, hm? Mamy już gotowe utwory na ten album. Noszą one wszystkie charakterystyczne cechy Stormhunter, za wyjątkiem dwóch kawałków, które mogą okazać się zaskakujące dla naszych fanów. Czekamy w tej chwili na wolny termin w studiu nagrań. Mamy nadzieję, że ukaże się on na początku 2022 roku. Bądźcie czujni! Sam O'Black


dołączenia do nas na stałe. Wprawdzie nie brał on udziału w komponowaniu "Return Of The Dragon", ale muszę przyznać, że zagrał na nim piękne sola gitarowe.

Powrót ducha zaklętego w żywiołowej naturze ludzkiego życia

Rozmowa z człowiekiem głęboko pogrążonym w żałobie może być przeżyciem terapeutycznym dla obu stron. Nawet, jeśli nie jesteśmy w stanie udzielić profesjonalnej pomocy psychologicznej, nasz rozmówca otrzymuje szansę spojrzenia kardynalnym sprawom prosto w twarz oraz wyrzucenia z siebie tłumionych emocji. My zaś możemy uczyć się empatii i rozważyć przewartościowanie własnego światopoglądu. Zapraszamy więc do spotkania z wokalistą, gitarzystą, kompozytorem, producentem i liderem power metalowego Sacred Oath (Rob Thorne) oraz z perkusistą zaangażowanym od samego początku istnienia tej kultowej amerykańskiej kapeli (Kenny Evans). Opowiedzieli oni o kulisach powstania najnowszej płyty Sacred Oath "Return Of The Dragon" i wyjawili, że smok powrócił nie tylko dla nich, ale dla każdego z nas. Nic nie dzieje się przypadkowo, ani po nic smokowi chodzi o wytrącenie wszystkich ze strefy komfortu, abyśmy bardziej świadomie korzystali ze swoich zdolności do poszukiwania szczęścia w iluzorycznym świecie. Nie przegapcie tego! HMP: Cześć Rob. Jak się miewasz tej zimy? Rob Thorne: Niedawno zmarł mój ojciec. Nie mogę się po tym otrząsnąć. Odczuwam żałobę połączoną ze złością na okrutny los. Mój ojciec odszedł zbyt wcześnie. Mam wrażenie, że moglibyśmy spędzić wspólnie znacznie więcej czasu na tym świecie. Aby ująć to bardziej obrazowo - siedzę przy komuniku, gapiąc się w okno i wspominając nasze ostatnie wspólne momenty. Ciężko mi z tym. Przyjmij wyrazy współczucia i żalu. Rob Thorne: Cóż, moją tragedię pogłębia lockdown. Czas dziwnie płynie. Wydaje się, że dni ciągną się w nieskończoność, chociaż to zaskakujące, że minął już cały rok, odkąd świat pogrążył się w chaosie. Izolacja jest uciążliwa. Kiedy to się skończy? Czy w ogóle się skończy? Każdy zmaga się w tym na swój własny sposób. Z mojej perspektywy, widzę jak ciężko jest moim dzieciom i mojej mamie. To frustrujące dla Sacred Oath, że wydajemy nową płytę w kwietniu 2021, a jednocześnie nie wiemy, kiedy będziemy mogli grać koncerty. Tyle rzeczy jest dla nas niewiadomych. Inne problemy w USA jeszcze bardziej pogłębiają frustrację. Obawiamy się nadejścia nowej ery. Mrocznej ery. Smutno mi, że moje dzieci dorastają w tak popierdolonym świecie. Siedzisz zatem w izolacji, ale w ostatnim

76

SACRED OATH

wywiadzie udzielonym przez Ciebie dla Heavy Metal Pages, powiedziałeś, że wolisz komponować nowe utwory, niźli grać koncer ty. Czy podtrzymujesz tą opinię? Rob Thorne: Tak. Komponowanie nowej muzyki było zawsze dla mnie najbardziej satysfakcjonującą częścią bycia muzykiem. Uwielbiam pracować w studio. Nie zmienia to faktu, że tęskno mi do występów na żywo; chciałbym to robić, a nie mogę. Ale jeśli zapytasz, co wolę? Zawsze wybiorę opcję "tworzenie nowego albumu". Jak tylko ukończę jeden, od razu zabieram się za kolejny! Minęło cztery lata pomiędzy Waszym przedostatnim "Twelve Bells" i najnowszym "Return of the Dragon". Co więc złożyło się na tą przerwę pomiędzy kolejnymi wydawnictwami Sacred Oath? Rob Thorne: Fakt. Tym razem sytuacja wyglądała nieco inaczej niż w przeszłości, ze względu na naszą dwuletnią trasę koncertową po wydaniu "Twelve Bells". Przed jej rozpoczęciem ogłosiliśmy konkurs na dodatkowego, piątego członka zespołu. Szukaliśmy osoby, która jednocześnie potrafi dobrze grać na gitarach, klawiszach oraz śpiewać poboczne partie. W takich okolicznościach dołączył do Was Damiano Christian. Co dobrego mógłbyś o nim powiedzieć? Rob Thorne: Damiano świetnie wpisał się w konwencję Sacred Oath. Jest niesamowitym muzykiem i dobrze się z nim dogadujemy. Wniósł wiele pozytywnej energii do naszych występów na żywo. Myślę, że przyczynił się do sukcesu wspomnianej trasy koncertowej. Włożyliśmy wiele wysiłku w odpowiednie wpisanie jego roli w nasze koncerty, tak aby na nim zyskały. Dodało to zupełnie nowy wymiar do naszego show, a przy tym zdjęło ze mnie presję i pozwoliło mi na lepszą interakcję z publicznością, na głębszym poziomie. Bawiliśmy się przednio, a reakcje fanów były bardzo pozytywne. Pracowało nam się na tyle dobrze, że złożyliśmy Damianowi propozycję

Ostatni występ wydaliście jako "Thunder Underground - Live From NYC" w maju 2019. Czy jest to dla Was najbardziej nieza pomniany gig? Rob Thorne: To znakomita impreza. Wprawdzie mieliśmy wiele niezapomnianych chwil na tej trasie, ale ostatni wieczór w Nowym Jorku był bardzo energiczny i dobrze się stało, że nasz inżynier Alexey Menkov to nagrał. Co ciekawe, nie planowaliśmy owej rejestracji; była to z jego strony niespodzianka. Pamiętam, że kiedy tydzień później dostaliśmy ścieżki, pomyślałem "całkiem niezłe; możemy to wydać". Tak też zrobiliśmy. Następnie powróciłeś do własnego studia. Co nagrywałeś? Rob Thorne: Zazwyczaj produkuję we własnym studio solowe wokalistki i wokalistów. Bardzo rzadko metal. Może dlatego, że w naszych okolicach po prostu nie ma obecnie wielu zespołów metalowych. Tymczasem, moje obie córki są wokalistkami. Niemałą przyjemność sprawia mi ich nagrywanie. Moja najstarsza córka Farrah Hale nagrała w tym roku singiel "Fighter" wraz z video. Ekscytujące doświadczenie. Natomiast moja młodsza córka Rosie skomponowała kilka utworów, które będziemy nagrywać jeszcze tej zimy. Obie zostały obdarzone pięknymi głosami, także czuję się wręcz zazdrosny! Owe studio jest nieodzowną częścią istnienia zespołu Sacred Oath. Rob Thorne: O, tak. Dużo w tym prawdy. Moje studio jest wspaniałym miejscem do pracy. Główne pomieszczenie jest przestronne i zapewnia dobre warunki akustyczne. Mam też sporo odizolowanych pomieszczeń, w których nagrywamy. Zawsze dodaję albo wymieniam sprzęt, starając się pozostać na bieżąco z nowinkami technologicznymi (ale też nie zbankrutować). Najbardziej zależy mi na szukaniu kreatywnych sposobów, aby każdy kolejny album brzmiał inaczej, niż poprzedni. Przyznam, że jest to wyzwanie, dlatego, że zawsze nagrywamy w tej samej przestrzeni i na tej samej konsoli. Czy dobrze rozumiem, że nowoczesne brzmienie "Return of the Dragon" wynika ze świadomie podjętej przez Was decyzji? Rob Thorne: Yeah, wraz z Kennym (Kenny Evans, perkusista - przyp. red.) przyjęliśmy założenie na samym początku prac nad "Return of the Dragon", że ten album musi brzmieć tak nowocześnie, jak to tylko możliwe, od strony produkcji. Nie powiedziałbym, że komponowaliśmy na siłę nowocześnie, ale miksowane zdecydowanie takie było. Ostateczny efekt brzmi inaczej, niż nasze pierwsze dema, chociaż wykorzystaliśmy niektóre ciekawe techniki zarówno na demie, jak i na ostatecznej wersji albumu. Wszystko fajnie wyszło. Otrzymaliśmy właściwą kombinację tradycyjnego stylu muzyki z nowoczesnym brzmieniem. Kenny, czy chciałbyś coś dodać? Kenny Evans: Cofnę się nieco w czasie. Zanim jeszcze ukazało się "Twelve Bells", wydaliśmy album "Ravensong", który stanowił dla nas eksperyment dźwiękowy. W tym kontekście, "Twelve Bells" to efekt świadomego po-


wrotu do takiego, rzekłbym, surowego-niemalthrashowego i mrocznego brzmienia, z jakim byliśmy kojarzeni w latach osiemdziesiątych. Przy okazji "Return of the Dragon" powiedzieliśmy "pieprzyć to; używajmy wszystkich dostępnych nam narzędzi, bez żadnego ograniczania ekspresji twórczej". Najpierw zarejestrowaliśmy ścieżki perkusji w kompletnie nowy dla nas sposób, pozwalając Robowi na odizolowanie dźwięku na niespotykaną dotąd w naszym przypadku skalę. Był to punkt wyjścia do ciągłego unowocześniania wszystkich pozostałych składowych brzmienia. Z mojej perspektywy słuchacza, "Return of the Dragon" ma znacznie "jaśniejsze" melodie, które kontrastują z mroczniejszym i agresywniejszym "Twelve Bells". Kenny Evans: Dla mnie "Return of the Dragon" nie tylko jest "jaśniejsze", ale też dojrzalsze. Przyłożyliśmy się do nadania mu bardziej wysublimowanej i majestatycznej formy. Czy jest bardziej melodyjnie? No pewnie. Myślę też, że bardziej ekspresyjnie, emocjonalnie, ale nie brak tutaj agresji. "At The Hates" jest jednym z najbardziej gniewnych kawałków w całym dorobku Sacred Oath. "Empire's Fall" oraz "Root Of All Evil" nie mogłoby być bardziej metalowe.

po Slayer i Megadeth. Chodzi mi o to, że nie reprezentowaliśmy jednego czy dwóch mikronisz, lecz szerokie spektrum muzycznych ekspresji. Sacred Oath istnieje już sporo czasu, a nadal mamy możliwość swobodnego grania tego, co zechcemy. Chcieliśmy więc "powrócić" do wyrażania pełnego spektrum istoty Sacred Oath. W pewnym sensie Wasze nowe logo wskazuje na ów powrót do podstaw, prawda? Kenny Evans: To logo powstało bardzo dawno temu, zaprojektowałem je już na nasz debiut "A Crystal Vision" (1987 - przyp. red.). Wtedy użyliśmy nieco innego projektu, ale kiedy Sentinel Steel wznowił płytę w 2001 roku, użyliśmy właśnie tego samego, co na "Return Of The Dragon". Pozostałe płyty faktycznie były opatrzone innymi grafikami. Nie wiem, czy można to nazwać zbiegiem okoliczności, ale pasuje. Które fragmenty instrumentalne z "Return Of The Dragon" wymagają szczególnej uwagi słuchaczy? Kenny Evans: Wow, trudne pytanie! Uwiel-

konieczne do zaprezentowania naszym fanom, m.in. "Two Powers", "The Ferryman's Liar" i "Counting Zeros". Nie wiem, czy wystarczy nam czasu na to wszystko. Na pewno zagramy "Hammer Of An Angry God" i "Return Of The Dragon". Myślę, że będziemy się raczej musieli dowiedzieć po premierze, które utwory lubią najbardziej nasi słuchacze. Czy zgodzilibyście się ze stwierdzeniem, że

Zastanawiam się, czy może miały na to wpływ Wasze muzyczne inspiracje? Czy nie jest przypadkiem tak, że słuchacie obecnie nieco innej muzyki? Kenny Evans: Jako perkusista, uważam za swoich mistrzów: Mickee Dee (King Diamond, Motorhead, teraz Scorpions - przyp. red.), Kima Ruzza (Mercyful Fate - przyp. red.), Scotta Rockenfielda (Queensryche przyp. red.) i Garego Samuelsona (wczesne Megadeth - przyp. red). Ostatnio słuchałem sporo: Mario Duplantiera (Gojira), Brana Dailora (Mastodon) i JP Gastera (Clutch). Wszystkie te inspiracje są słyszalne na "Return Of The Dragon". Jak powinniśmy rozumieć słowo "return/ powrót" w tytule "Return Of The Dragon"? Rob Thorne: Z mojej, lirycznej perspektywy, "The Dragon/Smok", uosabia dziką, niepowstrzymaną moc ducha zaklętego w żywiołowej naturze ludzkiego życia, który odpowiada za takie zjawiska jak twórcze napięcie, sztuka wyłaniająca się z chaosu, innowacyjne wizje. Ale też za konflikt wytrącający nas ze strefy komfortu. W ostatnich latach, widzimy powrót tego ducha w globalnej ludzkiej świadomości, następujący po okresie powszechnie odczuwanej satysfakcji i zadowolenia. Na samym początku działalności Sacred Oath, utożsamialiśmy smoka z dwoma oddzielnymi, przeciwstawnymi siłami, co znalazło swój wyraz w takich utworach, jak np. "Two Powers". Teraz jednak widzę wyraźnie, że smok stał się jednorodną, złożoną formą mocy wewnątrz każdego z nas indywidualnie, a także wewnątrz nas wszystkich jako gatunku ludzkiego. Kenny Evans: Jako perkusista odpowiem, że jest to dla mnie próba powrotu do podstaw muzycznych. Kiedy Sacred Oath powstawało, chcieliśmy grać muzykę utrzymaną w stylach, które sami lubiliśmy słuchać. W tamtych czasach, między 1985 a 1988 rokiem, były to nazwy takie jak Black Sabbath, Dio, Judas Priest, Iron Maiden, Mercyful Fate/King Diamond, Fates Warning, Queensryche, aż

Foto: Sacred Oath

biam całość. Końcówka utworu tytułowego jest kurewsko majestatyczna. Najszybsza część wieńcząca "Empires Fall" podnosi mi ciśnienie - to stary, dobry Sacred Oath. Swoją drogą, dostaję gęsiej skórki kiedy Rob krzyczy "Evil" w "Root Of All Evil", co podpada pod Mercyful Fate/King Diamond. Rob Thorne: Mój ulubiony fragment instrumentalny? Uwielbiam początek utworu tytułowego z łomoczącymi odgłosami kroków smoka na tle jazgoczących gitar. W mojej wyobraźni ukazuje się tutaj prawdziwy smok. A co z "Return Of The Dragon" będziecie grać na żywo? Kenny Evans: Mamy nadzieję, że tej jesieni będziemy grać wszystko od początku do końca. Wkrótce rozpoczynamy próby z nadzieją, że nie będzie ograniczeń w miejscach, do których polecimy! Rob Thorne: Yeah, rozmawialiśmy już o wykonywaniu całości. Nie jestem do końca przekonany, czy to dobry pomysł. Jest tyle utworów z naszej przeszłości, które uważam za

spędzacie swoje życie goniąc za marzeniami, tak jak Rob Thorne śpiewa w kawałku tytułowym? Kenny Evans: Nigdy nie miałem co do tego wątpliwości. Nie wyobrażam sobie, żeby mogło być inaczej. Mój ojciec był perkusistą, zanim ja siadłem za garami. Realizuję swój życiowy potencjał w tej roli, dlatego, że spotykamy się wręcz z fanatyczną reakcją słuchaczy. Chciałbym jednak, aby więcej osób nas usłyszało. Dajemy z siebie wszystko, aby dotrzeć do jak największej grupy odbiorców. Fajnie, że ktoś zwraca uwagę na teksty naszych utworów. Rob Thorne: Czyż nie jest tak, że wszyscy ludzie na świecie gonią za marzeniami? Żyjemy w iluzji, lecz kiedy odczuwasz radość w próbie ich realizacji, to jesteś szczęśliwym człowiekiem. To wszystko, na czym mi zależy. Sam O'Black

SACRED OATH

77


Tygrysy z Włoch i z Ghany Kompilacja "Majors & Minors" jest doskonałym wprowadzeniem nowych słuchaczy w świat Tygers Of Pan Tang. Przy okazji jej wydania nadarzyła się znakomita okazja, aby podsumować wciąż żywą historię tego czołowego reprezentanta NWOBHM oraz podpytać o szczegóły dotyczące przyszłych koncertów. Przed Wami wspomnienia gitarzysty i założyciela formacji Robba Weira oraz obecnego wokalisty Jacka Meillea. HMP: Cześć. Tygers Of Pan Tang to świetny zespół, który odniósł sukces w dwóch wcieleniach: klasycznym lat osiemdziesiątych oraz jeszcze wspanialszym obecnego stulecia. Jak czujecie się ze statusem żyjącej ikony hard'n'heavy? Robb Weir: Cześć. Miałem szczęście uczestniczyć w obu tych odsłonach Tygersów. To były dwie kompletnie inne ery. Założyłem zespół w 1978 roku, czyli - wyobraź to sobie bez Internetu, bez komputerów ani telefonów komórkowych. Pracowaliśmy ciężko, aby zdobyć uznanie. W tym samym roku udało nam się zdobyć pierwszy kontrakt z małą firmą wydawniczą (Neat Records - przyp. red.). Jej właściciel wybrać się na nasz lokalny koncert i spodobało mu się to, co zobaczył. Kiedy zakończyliśmy grać, zwrócił się on do naszego ówczesnego managera z propozycją rejestracji kilku naszych utworów. Skorzystaliśmy z okazji i ostatecznie nagraliśmy dziesięć autorskich utworów. "Don't Touch Me There" ukazał się jako siedmiocalowy singiel w 1979 i rozszedł się w nakładzie 50 000 sztuk. W efekcie, pod koniec 1979 przeszliśmy pod skrzydła dużej wytwórni MCA Records. Nasza kariera nabrała rozpędu. Nie ukrywam, że wpływy oraz pieniądze dużej firmy znacznie nam pomogły. Na początku 1980 odbyliśmy aż pięć tras koncertowych (trwających łącznie cztery miesiące) po Wielkiej Brytanii wraz z Magnum, Def Leppard, Scorpions, Saxon oraz Iron Maiden. Uwielbialiśmy życie w drodze, ponieważ niemal wszystko mieliśmy zorganizowane i jedynym naszym zadaniem było wyjście na 40 minut na scenę i rozkręcenie publiczności. Niestety bańka pękła w 1983r., ale tylko po to, aby odnowić się w następnym stuleciu. Zebrałem nowy skład Tygersów w 2000r. (właściwie to Tygers Of Pan Tang działał aż do 1987 roku i wydał jeszcze dwa albumy w innym składzie - przyp.red.). Jako jeden z głównych, oryginalnych kompozytorów, do-

skonale czułem i rozumiałem, o co chodzi w tym zespole. Oczywiście świat wygląda teraz kompletnie inaczej, z mediami dostępnymi za jednym kliknięciem. Wciąż jest to ekscytujące, ale w inny sposób. Stałem się nieco dojrzalszy (tylko trochę!) i nadal cieszę się każdą chwilą koncertowania, komponowania i nagrywania. To fanastyczne, że dokądkolwiek się udajemy, występujemy jako główny zespół wieczoru. Czasami wolimy jednak ustąpić miejsca innej formacji, zwłaszcza na dużych festiwalach, po to aby zrelaksować się i chłonąć atmosferę wokół. Nigdy nie narzekałem na życie w zespole i nigdy nie będę tego robić. Tygers Of Pan Tang zakończyło pierwszy rozdział swojej historii, ponieważ Wasz label usiłował naruszyć waszą artystyczną niezależność. Robb Weir: MCA oczekiwało od nas w 1983r., że będziemy nagrywać utwory innych ludzi, a nie własne. Podjąłem stanowczą decyzję, że nigdy w życiu do tego nie dopuszczę. Kompletnie nie rozumiem, dlaczego duży label narzuca utwory kogoś innego. Zwłaszcza, że Tygers Of Pan Tang udowodniło, że doskonale radzi sobie z komponowaniem takich albumów, których mnóstwo ludzi chce słuchać. "Wildcat" uplasował się na 13. miesjscu list brytyjskich a "Spellbound" na 18. Nasze zdolności kompozytorskie były dobrze udokumentowane i potwierdzone w praktyce. Ale cieszycie się pełną kreatywną swobodą odkąd powróciliście? Robb Weir: Wznowiłem Tygers w 2000 z silnym przekonaniem, że nikt nie będzie mi mówić, jakiego typu muzykę mam grać. Po tych wszystkich latach to ja wiem najlepiej, jak powinien brzmieć Tygers Of Pan Tang! Mam więc pełną artystyczną kontrolę nad każdym aspektem naszej twórczości. Tak powinno być zawsze.

Wokalista Richie Wicks wystąpił z wami tylko na jednym albumie i został zastąpiony przez Jacka tuż po wydaniu LP "Noises From The Cathouse" (2004). Jaka była tego przyczyna?Robb Weir, utrzymujesz przecież przyjazne relacje z wszystkimi poprzednimi członkami zespołu. Robb Weir: Richie był świetnym wokalistą o szerokim zakresie. Doskonale wpasował się ze swoim głosem na "Noises..." Ale patrząc wstecz, uważam, że ten album odbiega od naszego stylu. Nie zrozum mnie źle, nie brakuje mu udanych utworów - choćby mój faworyt "Master of Illusion" do dziś daje radę. Ale w pewnym momencie nasz manager pokłócił się z Richiem, nie udało nam się załagodzić konfliktu i zasugerowano nam, że Richie powinien odejść. Wydaje mi się, że może on mieć do nas żal, ale myśmy nie mieli z tą awanturą nic wspólnego. W każdym razie, ogłosiliśmy poszukiwanie nowego wokalisty. Włoska agencja skontaktowała się z nami, abyśmy przesłuchali Jacopo Meille ("Jack"), który wcześniej śpiewał w zespole Mantra. Sprawdziliśmy ich CD i zaprosiliśmy Jacka do Wielkiej Brytanii na próbę. Od pierwszych dźwięków "Take It" wiedzieliśmy, że to strzał w dziesiątkę. Jak czas pokazał, mieliśmy rację. Podobno Jonathan Deverill potrzebował "pokonać" 130 konkurentów, aby dołączyć do Tygers w 1981r., a byliście wówczas rozpoznawani jedynie w Wielkiej Brytanii. Czy w tym przypadku też braliście pod uwagę innych wokalistów? Robb Weir: Tak. Rozważaliśmy przyjęcie kilku osób z Wielkiej Brytanii, ale ostatecznie nie zaprosiliśmy ich na próbę. Jack wywarł na nas tak silne wrażenie, że zaufaliśmy naszym uszom, iż to on jest tym właściwym kandydatem. Lubiliśmy jego CD na tyle, że poprosiliśmy, aby przyleciał z Florencji pojammować z nami w UK. Jack odcisnął swoje piętno na klasycznych numerach Tygersów oraz śpiewa nowy materiał głośno i dumnie. Teraz już nie mógłbym wyobrazić sobie naszego zespołu bez Jacka robiącego burzę na przodzie sceny. Myślę też, że wszyscy staliśmy się bardziej dojrzali, odkąd połączyliśmy siły w 2004r., ale nadal z każdym dniem rozwijamy się. Mamy jeszcze wiele dobrego do zaoferowania. Które wydarzenie/wydarzenia w ciągu ostatnich 13 lat (czyli po dołączeniu obecnego wokalisty - przyp. red.) uważacie za najbardziej

Foto: Tygers Of Pan Tang

78

TYGERS OF PAN TANG


przełomowe dla historii Tygers Of Pan Tang? Jacopo Meille: Osobiście wskazałbym na współpracę z Chrisem Tsangridesem (producent, - przyp. red.) jako na jedno z najwspanialszych moich doświadczeń muzycznych. Wiele się od niego nauczyłem. To on pokazał mi, jak dać z siebie wszystko co najlepsze podczas nagrywania. Bez niego nie śpiwałbym tak jak śpiewam. Poza tym wyjątkowo dobrze wspominam wyprawę do Japonii. A w jakich okolicznościach Francesco Marras zasilił w zeszłym roku szeregi Tygersów? Jacopo Meille: Nie byliśmy w stanie zorganizować standardowego przesłuchania (z powodu restrykcji). Poprosiliśmy kandydatów, żeby przesłali nam video, na którym grają utwory "Hellbound" oraz "Don't Stop By". Zszokowała nas liczba chętnych gitarztystów. Mój dawny znajomy Alessandro Del Vecchio (producent, wokalista i klawiszowiec) napisał mi, żebym koniecznie zwrócił uwagę na Francesco, ponieważ dysponuje on niesłychanie technicznym warsztatem oraz talentem. Miał rację. Wszyscy polubiliśmy Francesco, bez cienia wątpliwości. Doskonale wie, jak komponować piosenki oraz jak współpracować z ludźmi. Jest otwarty na wypróbowywanie nowych rozwiązań i bardzo zależy mu na każdym utworze. Osobiście czuję się dumny, że jest on drugim Włochem w składzie Tygers Of Pan Tang. Z roku na rok pojawia się coraz więcej utalentowanych hard'n'heavy muzyków z naszego kraju. Wasza nadchodząca składanka "Majors & Minors" ma za zadanie "kontynuować spóściznę zespołu ze starannie wyselekcjonowanymi utworami, które napisaliście i nagraliście przez ostatnie 13 lat" (zgodnie z notką prasową). Czy zgadzacie się, że właśnie ten repertuar oddaje właściwie dorobek artystyczny Tygers Of Pan Tang z wokalistą Jackiem Meille? Jacopo Meille: Szczerze mówiąc, jako kolekcjoner albumów, nigdy nie interesowały mnie kompilacje. Zazwyczaj jeśli lubię jakiś zespół, to wolę kupić jego całą dyskografię. Z drugiej strony, nigdy dotąd nie doświadczyłem uczucia wydania składanki odzwierciedlającej wiele moich lat w tym samym zespole. Śpiewam w Tygersach niezmiennie od dłuższego okresu czasu, w którym ukazały się cztery LP oraz cztery EP. Dołączyłem w 2004r., więc tego listopada stuknie 17 lat. Jestem dumny zarówno z osiągnięć zespołu, jak i z własnych osiągnięć jako człowiek oraz wokalista. To wręcz surrealistyczne, że moje imię zapisało się w historii Tygersów. "Majors & Minors" okazuje się najlepszym możliwym sposobem na wyrażenie mojej miłości oraz poświęcenia dla Tygers of Pan Tang. Zastanawiam się przy okazji nad dwoma sprawami: momentem ukazania się takiej kompilacji oraz doborem utworów. Wydaje się, że maj 2021r. to perfekcyjny czas ze względu na obecną koncertową stagnację. Wiem jednak, że macie już 20 nowych utworów ukończonych z myślą o następnym LP, więc "Majors & Minors" stanie się wkrótce niekompletne w roli "prezentacji Tygers Of Pan Tang z Jackiem Meille". Za chwilkę fani popatrzą na tą składankę i powiedzą: "cóż, ten zespół ma kilka lepszych kawałków z Jackiem".

Robb Weir: Tak, to prawda. Nowe kawałki brzmią świeżo i są perfekcyjnie zrównoważone jak na współczesny hard rock. Oczywiście, jak tylko ukaże się kolejny LP, nasz repertuar ulegnie znaczącej zmianie. Postrzegałem zawsze karierę Tygerów jak chodzenie pod górę schodami. Wraz z każdym wydanym albumem wspinamy się o stopień wyżej. Decydującym czynnikiem pozwalającym nam na to jest przychylna nam prasa. Pozytywne recenzje bardzo nam pomagają. Już teraz mogę jednak powiedzieć, że nasz nowy materiał wnosi wiele nowego, po części z uwagi na nowego gitarzystę, Francesco Marrasa. Jego wkład okazał się nieoceniony - nie mogę doczekać się rozpoczęcia sesji nagraniowej. Pragnę, aby wreszcie wszyscy usłyszeli nasze nowe utwory. Odnośnie Twojego przypuszczenia, że "wkrótce Tygers będą mieć lepsze kawałki z Jackiem"... Czasy się zmieniają. Pierwsze cztery

Natomiast "If You See Kay" prawie się załapało - jest moim ulubionym kawałkiem na "Animal Instinct" (obok "Dark Rider" i "Rock Candy"). Ale to "Let It Burn" pozytywnie nas zaskoczyło, kiedy ją sobie przypomnieliśmy. Nie pamiętaliśmy, jak dobry był ten utwór, ale po jego ponownym usłyszeniu uświadomiliśmy sobie, że to idealny reprezentant części "minor". Wspaniała kompozycja, która nie dostała dotąd swojej szansy, aby zabłysnąć. Może dlatego, że "Let It Burn" napisaliśmy tuż przed wejściem do studia. Co do "I Got The Music In Me", jestem bardzo zadowolony z tego, jak mój głos tam wypadł, ale zakładaliśmy umieszczenie tylko naszych autorskich utworów na kompilacji. Cieszę się, że o nim wspomniałeś. Poza dobrze znanymi piosenkami, "Majors & Minors" zawiera również nowe "Plug Me

Foto: Tygers Of Pan Tang

albumy Tygersów z początku lat osiemdziesiątych są teraz podnoszone przez prasę do rangi kultowych. To są fundmanety naszego stylu. Bez nich nie istniałoby coś takiego jak "brzmienie Tygersów". To one pojawiły się jako pierwsze. Jack wiele nowego wniósł (wraz ze swoim niekwestionowanym talentem), ale w ramach już istniejących podstaw. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem po otrzyma niu "Majors & Minors", było spisanie tytułów moich ulubionych utworów z waszych ostatnich czterech LP. Dopiero w drugiej kolejności spojrzałem na wasz wybór. Największa różnica polegała na tym, że nie zdecydowaliście się na "If You See Kay" ani na "I Got The Music In Me" (cover The Kiki Dee Band), podczas gdy ja tak. Jak trudne było dla was dokonanie selekcji? Czy zdarzyło się np. tak, że ktoś upierał się przy którejś kompozycji, ale pozostali nie zgodzili się? Jacopo Meille: Kiedy nasz label Mighty Music poprosił nas o wskazanie odpowiedniej setlisty, od razu wiedzieliśmy, że będzie to trudne. Zmotywowało mnie to jednak do refleksji i do ponownego wysłuchania ostatnich czterech LP. Robb od razu wymyślił tytuł "Majors & Minors", co w pewnym sensie pomogło nam dokonać selekcji. Z albumu "Animal Instinct" wszyscy chcieliśmy "Hot Blooded", ponieważ często graliśmy go na żywo. To bardzo intensywna piosenka hard rockowa.

In" i "What You Say", a "Spoils Of War" otrzymało alternatywny, okiestrowy mix. Podoba mi się to. Jacopo Meille: Cóż, chcieliśmy dodać coś extra. Od początku planowaliśmy umieścić "What You Say" na regularnym LP, a nie zrobiliśmy tego tylko ze względu na ograniczenia dopuszczalnej długości formatu płyty winylowej. Wszyscy jednak uwielbiamy "What You Say" do tego stopnia, że chcieliśmy je na "Majors & Minors", zamiast wybrać w to miejsce coś innego. Pozwól, że przy okazji sprostuję ten kawałek pojawił się wcześniej, dokładnie na stronie B 7" singla "Only The Brave". Co do "Plug Me In", wyróżnia go zaraźliwy groove, wobec czego kojarzy mi się on z wczesnym Tygersem. Zdaję sobie spraę, że nieliczni to

TYGERS OF PAN TANG

79


wcześniej słyszeli, ponieważ stanowiło to stronę B 7'' singla "Never Give In". Kiedy miksowaliśmy LP "Ritual", potrzebowaliśmy zdecydować, którą wersję "Spoils Of War" wolimy i padło na tą zorientowaną bardziej na hard rock. Ale zarówno Robb, ja, jak i nasz perkusista Craig, lubiliśmy również pompatyczną wersję orkiestrową. Kiedy więc label zaproponował kompilację, nie mieliśmy najmniejszej wątpliwości, że musi ona zawierać orkiestrową wersję "Spoils Of War". Podobają mi się wszystkie cztery ostatnie LP Tygers Of Pan Tang na tyle, że polecam wszystkim słuchanie ich w całości. Czy rozważaliście też przygotowanie specjalnej edycji zawierającej je wszystkie? Podobnie jak

czonych muzyków? Robb Weir: Nasze uszy to nasza kariera w muzycznym biznesie. Ochrona słuchu jest kluczowa, niezależnie od tego czy gramy w zespole, pracujemy w studiu, jesteśmy dziennikarzami muzycznymi czy didżejami. Wszyscy kochamy hałas, potrzebujemy dokładnie słyszeć każdy dźwięk, lubimy kopiące uderzenie perkusji. Musimy jednak pamiętać o umiarkowaniu. W zasadzie, słyszymy wszystko dokładniej wtedy, gdy wzmacniacz jest odkręcony na 8 zamiast na 11. Mamy dostępne rozmaite metody ochrony słuchu, więc nie powinno się zdarzyć, że ktoś głuchnie. Łatwo powiedzieć, chociaż osobiście nigdy nie używałem żadnej ochrony słuchu w ciągu moich 43 głośnych lat na scenie i cieszyłem się w pełni każdą jedną

chodziło, to tworzenie świetnych utworów oraz granie ich na żywo. To nas zawsze napędzało. Teraz nie możemy występować, ale i tak żonglujemy pomysłami, riffami i melodiami. Od września 2020 napisaliśmy (ja, Francesco i Craig) 20 nowych kawałków opartych o ciężkie riffy. Chcemy nagrać je tak szybko, jak to możliwe, aby fani wreszcie je usłyszeli. W tym samym wywiadzie wspomnieliście również o Rosji. A co powiedzielibyście o show w Ghanie? Legenda głosi, że Twoi rodzice (rodzice Robba Weira - przyp. red.) byli brytyjskimi lekarzami na misji medy cznej w Ghanie, gdzie urodziłeś się w 1958. Robb Weir: Ta legenda jest prawdziwa. Bardzo chętnie poleciałbym do Ghany lub do Rosji, ale w tej chwili nie da rady. Nie słyszałem, żeby jakiś brytyjski zespół zagrał kiedyś w Ghanie, co czyni ów pomysł wyzwaniem. Nie pytałem jeszcze naszego agenta o organizację występu w ich stolicy Accra, ale właściwie mógłbym teraz to zrobić. Chętnie wybrałbym się też na trasę po głównych rosyjskich miastach. Zobaczymy, co będzie możliwe w 2022r. Jakie są Wasze dokładne zamiary odnośnie Ritual Over Europe Tour? Jacopo Meille: Zostaliśmy zmuszeni do przełożenia tych imprez na rok 2022r., choć większość z nich i tak była już raz przekładana. Możliwe są jednak nasze występy 28 sierpnia 2021r. na Stoneded Festival w UK, a także we Francji i w Norwegii pomiędzy wrześniem a październikiem 2021r. Zachęcam do śledzenia naszej oficjalnej strony internetowej. Mamy nadzieję, że do nich dojdzie. Problemem jest fakt, że mieszkam we Włoszech, Francesco w Niemczech, a pozostali w Wielkiej Brytanii. Mam nadzieję, że restrykcje zostaną zniesione do czerwca 2021r.

Foto: Tygers Of Pan Tang

dziesięć lat temu wyszedł limitowany do 1000 egzemplarzy box z waszymi pierwszymi czteremi albumami studyjnymi, tj. "Wild Cat" (1980), "Spellbound" (1981), "Crazy Nights" (1981), "Cage" (1982). Robb Weir: Nie. Te pierwsze albumy pojawiły się, a następnie zniknęły (choć oczywiście nie przepadły) wraz z rozsypaniem się oryginalnego składu. Jack ma się dobrze i jest regularnym członkiem zespołu. Wciąż tworzy z nami następne albumy. Teraz jest czas na nagrywanie nowych rzeczy, a nie na wznawianie starszych. W "Majors & Minors" chodzi jedynie o podsumowanie naszych ulubionych utworów dla nowych słuchaczy, którzy wcześniej nas nie słyszeli i nie są pewni od czego zacząć. Ta składanka idealnie sprawdza się w takiej właśnie sytuacji. Wewnątrz znalazły się wysokiej jakości grafiki i zdjęcia oraz osobiste wspomnienia członków zespołu, ponieważ zależy nam, żeby fani dostali od nas to, co najlepsze, a nie jakieś tanie CD ze śmietnika. Zwykliśmy przykładać wagę do szczegółów. Wasz basista ze "złotych" lat osiemdziesiątych, Richard "Rocky" Laws powiedział kiedyś: "moje dni w Tygersach pozostawiły mnie z permanentnie uszkodzonym słuchem; niektóre gigi są tak głośne, że odczuwam ból dopóki nie założę ochraniaczy słuchu". Czy jest to powszechny problem wśród doświad-

80

TYGWERS OF PAN TANG

nutą, więc co ja tam do cholery wiem. Robb Wier, w poprzednim wywiadzie dla Heavy Metal Pages powiedziałeś, że chciałbyś zagrać na Islandii. Przykuło to moją uwagę, ponieważ największą grupą obcokrajowców na Islandii stanowią Polacy (około 14 000 Polaków wśród populacji 340 000, czyli 4%). Jestem jednym z nich. Bruce Dickinson był tutaj, Metallica była, Guns'n' Roses, Robert Plant, Patti Smith też. Nawet Judas Priest planowało, ale ostatecznie to odwołali. Czy chcielibyście do nas przy jechać np. wraz z Judas Priest? Rob Halford jest wielkim fanem kotów, więc podejrze wam, że lubi też tygrysy. Odbywają się tu całkiem duże festiwale, np. Solstice Festival i Iceland Airways. Byłoby super, gdybyście do nas zawitali! Robb Weir: Jak najbardziej tak. Szczerze mówiąc, wszędzie chętnie zagralibyśmy, ponieważ nasz ostatni koncert odbył się 8 marca 2020 w Belgii i nie widzieliśmy się od tego czasu. Nigdy nie mieliśmy aż tak długiej przerwy w ciągu mojej 17 letniej kariery w Tygers Of Pan Tang. Czy czuliście się bardziej energiczni (żeby nie powiedzieć podekscytowani) w 2008, ale bardziej ograniczeni w 2021? Robb Weir: Nie. Jedyne, o co nam zawsze

Co robicie ze swoją kreatywną energią, kiedy nie możecie w pełni zajmować się muzyką? Jacopo Meille: Jestem maniakalnym pasjonatem muzyki. Kiedy nie komponuję, nie nagrywam ani nie występuję z Tygersami, pracuję nad innymi projektami, np. Sainted Sinners z Frankiem Pané (Bonfire) lub moim włoskim zespołem Damn Freaks. Ponadto uczę muzyki w szkole muzycznej, pokazuję jak pisać własne kawałki. Pomaganie młodym zespołom jest wdzięcznym wyzwaniem. To cieszy, że ludzie odkrywają dzięki mnie nowe dźwięki oraz rozwijają własne umiejętności. Co przyniesie przyszłość? Jacopo Meille: Chcę kontynuować tworzenie takiej muzyki, jaką kocham. Pozostaję niewzruszonym optymistą. Śpiewanie w Tygersach pokazało mi, że bez względu na wszystko, jeżeli wierzysz w to co robisz, osiągniesz swój cel. Sam O'Black


Brzmiało po prostu morderczo Solitary jest brytyjską kapelą thrash metalową, która swoją działalność rozpoczęła w trudnych dla thrash metalu czasach, czyli w latach 90. O historii i muzyce zespołu, o tym jak pokonywali problemy stojące na jego drodze oraz o najnowszym albumie "The Truth Behind the Lies", opowie nam wokalista i gitarzysta rytmiczny Richard Sherrington wraz z basistą Gareth Harrop'em. HMP: Cześć. Jak opisalibyście muzykę Solitary dla ewentualnych nowych słuchaczy? Richard Sherrington: Nasza muzyka to definitywnie thrash metal. Myślę, że w ciągu ostatnich lat, kiedy tradycyjne podejście do thrash metalu powróciło, byliśmy w stanie dodać tego staro-szkolnego klimatu do naszego materiału. To zabawne, bo taka muzyka nie pasowałaby do 1994 roku, w którym powstał Solitary. Sądzę, że tak naprawdę "The Gathering" Testamentu było czymś, co ponownie otworzyło drzwi powracającym standardom thrash metalu, tej specyficznej perkusji i rytmicznym gitarom grającym tryplety. To był definitywnie moment, w którym zdecydowaliśmy, że będziemy pisać riffy takie jak w 1989r. Muzycznie próbujemy tworzyć agresywny materiał, skupiając się na tym, by był tak intensywny, jak to tylko możliwe, jednak zawsze potrzebne jest coś, co przyciągnie uwagę w kompozycji; coś co sprawi, że utwór stanie się wyjątkowy. Jesteście w przemyśle muzycznym 25 lat, czy mam rację? Co zmieniło się dla was przez te wszystkie lata? Richard Sherrington: Tak, jesteśmy obecni przez ostatnie 26 lat. Przez ten okres czasu wiele się dla nas zmieniło. Internet nie istniał, kiedy zaczynaliśmy. Sprzedaż kaset i pisanie listów były jedynymi sposobami, dzięki którym mogliśmy się rozreklamować. Wtedy głównie chodziło o nagranie dema i zdobycie kontraktu. Winyle wtedy powoli zaczęły odchodzić do lamusa. Gdyby ktoś nam powiedział, że w 2020r. będziemy wydawać album na winylu, to nie uwierzylibyśmy. Jednak by być szczerym, nikt nie spodziewał się tego, że wciąż będziemy istnieć jako zespół, ani tego, że będziemy nagrywać album z Simonem Efemeyem. Musieliśmy dostosować się do sytuacji, w której byliśmy przez te wszystkie lata. Po 2000r. była to kwestia przetrwania nas jako zespołu. Mieliśmy duże długi przez nagranie "Nothing Changes" i promującą go trasę. Z całym długiem, który musiał zostać spłacony, nasze szanse na nagranie kontynuacji tego albumu w rozsądnym czasie zostały całkowicie zniszczone. Pomimo faktu, że wydanie "Requiem" zajęło nam kilka lat, sam album pozwolił nam stać się finansowo stabilnym podmiotem i prawdopodobnie to pozwoliło nam przetrwać jako zespół. Zasadniczo w 2013 roku zbudowaliśmy własne studio, w którym odbywaliśmy próby. Pozwoliło nam to zmniejszyć koszty nagrywania dema i ułatwiło próbowanie nowych konceptów. W tym czasie zaczęliśmy rezerwować sobie miejsca na małych festiwalach w Wielkiej Brytanii, zaś nasza sytuacja zaczęła się naprawdę dla nas roz-

wijać. W zasadzie, byliśmy w stanie wypuścić pięć wydawnictw, licząc od 2014 roku. To wszystko zaczęło się z koncertówką "I Promise to Thrash Forever" (2014), następnie wydaliśmy "The Diseased Heart of Society" (2017), a rok później nasze pierwsze dwa albumy jako "Nothing Changes 20th Anniversary Edition" (zawiera EP "The Human Condition" i LP "Nothing Changes" - przyp. red.), przy współpracy z niderlandzkim labelem Doc Records. Rok potem ukazało się EP

jest to album dopracowany pod każdym względem. Myślę, że zadziałała ta dodatkowa przestrzeń, którą daliśmy utworom. Naprawdę jestem podekscytowany produkcją. Jest masywna i czuć ciężar. Złożyło się na nią sporo ciężkiej pracy i pasji. Uważam, że końcowy rezultat jest wart tych wysokich standardów, które sobie wyznaczyliśmy w procesie twórczym. Richard Sherrington: "The Diseased Heart of Society" - naprawdę lubię ten krążek, jest na nim kilka wspaniałych utworów. Kiedy pisaliśmy ten album, skupiliśmy się głównie na tym, by dobrze się to grało na koncertach. Kierowaliśmy się zasadą, że każdy utwór ma być krótki i przebojowy, co sprawiło, że cały album utrzymuje podobny charakter. To był nasz pierwszy raz, kiedy pracowaliśmy z Simonem, co również dla nas okazało się przełomowym doświadczeniem. Był to także moment, w którym sytuacja zaczęła się dla nas intensywniej rozwijać. Ten album otworzył nam wiele drzwi. Natomiast mam mieszane uczucia co do "Requiem". Nagraliśmy sekcję rytmiczną w roku 2004, jednak kolejne cztery lata zajęło nam, by dopracować inne części i wydać cały album. Ale to już inna historia. Jeśli chodzi o porównanie do tego jak

Foto: Solitary

"XXV". Teraz zaś wydajemy nasz pierwszy album "The Truth Behind Lies" (2020) za pośrednictwem Metalville. Rezultatem tych działań była możliwość zagrania na większości z największych brytyjskich festiwali, a także trzy występy w Europie kontynentalnej (licząc od 2017 roku). Który album polecacie do rozpoczęcia przy gody z waszym zespołem? Czy byłby to debiut "Nothing Changes", album "Requiem", a może najnowszy krążek "The Truth Behind the Lies"? Richard Sherrington: Uważam, że zawsze powinno się zaczynać z ostatnim wydawnictwem i wracać do początku. "The Truth Behind Lies" jest sumą naszych poprzednich wysiłków. Gareth Harrop: Nowy album "The Truth Behind Lies" jest z pewnością dobrym startem. Jest agresywny i jednocześnie chwytliwy, a sposób w jaki został napisany sprawia, że

śpiewam obecnie, to różnica jest olbrzymia. To powiedziawszy, był to styl popularny w tamtym czasie, więc wydawał się prawidłowym kierunkiem. Album wydaje się zróżnicowany stylistycznie, bo wiele utworów mogłoby zostać zawarte na "Nothing Changes", ale dwa lub trzy położyły fundament pod to, jak brzmimy dzisiaj. Wciąż mam grymas na twarzy słysząc wokale na tym albumie. Gareth Harrop: Nasz pierwszy longplay "Nothing Changes" był tak naprawdę miksem pierwotnego thrashu w stylu kapel takich jak Testament i Slayer, oraz rzeczy typu Machine Head i Pantera. Jeśli podobają Ci się nasze nowsze albumy, to możesz wrócić i posłuchać początkowych zmagań zespołu próbującego znaleźć swoje brzmienie. Jest na nim parę klasyków - taki "Within Temptation" wciąż jest grywany na koncertach, kiedy tylko mamy na to ochotę. "The Truth Behind the Lies" został nagrany

SOLITARY

81


przy współpracy z nowym/starym basistą, Gareth Harropem. Richard, czy mógłbyś powiedzieć coś więcej o współpracy z nim? Richard Sherrington: Świetnie jest móc znowu współpracować z Garethem. Nie widzieliśmy się od lat, jednak od momentu, w którym zaczął z nami ponownie grać próby, czujemy się, jakby nigdy nas nie opuszczał. Tutaj przekażę pałeczkę Garethowi, jednak chciałbym podkreślić, że wniósł do nas coś, czego brakowało na dwóch ostatnich albumach. Gareth Harrop: Jako nastolatek w latach 90. zacząłem chodzić na koncerty, a mój przyjaciel Matt zaczął mnie zabierać na występy kapeli swojego kuzyna, Richa, o nazwie Solitary. Zrobili na mnie ogromne wrażenie, chodziłem więc wszędzie tam, gdzie oni grali. Kiedy Matt w końcu dołączył do kapeli jako gitarzysta prowadzący, ja zacząłem prowadzić korespondencję i zajmować się sprzętem na występach. Zacząłem trenować w moich własnych

łem zespół, tak więc jedyną osobą, z którą do tamtej pory nie grałem, był gitarzysta prowadzący Andy. Od razu przeszliśmy do pisania i nagrywania demówek z nowym materiałem. Mieliśmy zarezerwowanych kilka letnich festiwali w Wielkiej Brytanii oraz w Europie kontynentalnej, tak więc znowu rzuciliśmy się w wir aktywności, tym razem na jeszcze większą skalę. Inną różnicą pomiędzy tym okresem a moim początkiem w Solitary było to, że nie brałem udziału w pisaniu "Nothing Changes", perkusja była też nagrana, więc dawniej wszystko sprowadzało się do nauki. Jednak tym razem mogłem dodać więcej od siebie do procesu nagrań i napisać moje własne motywy. Nowoczesna technologia umożliwia pracę nad pomysłami w domu i szybkie dzielenie się nimi z innymi. Jest to użyteczne. Reszta pozostaje kwestią nauczenia się materiału w sali prób i dopracowania go.

zespołach w salce prób obok Solitary. Pewnego dnia, po tym jak weszli do studia nagrywać "Nothing Changes", dostałem telefon. To byli oni. Mówili, że potrzebują basisty i że nadałbym się. Ten telefon rozpoczął szalony okres uczenia się zarówno materiału do nagrań, jak i wczesnego katalogu ich utworów, który składał się na godzinny set. Na szczęście znałem już strukturę utworów całkiem dobrze, stąd zajęło mi to tylko kilka tygodni, by wszystko doszlifować, zanim zaczęliśmy nagrywać bas i jeździć w trasy. Trzy kolejne lata wypełniły niezliczone trasy, które graliśmy weekendami, oraz ciągła praktyka po trzy cztery razy w tygodniu. W pewnym momencie okazało się to męczące. Ze względu na pracę we wczesnych latach 2000 wyprowadziłem się z Preston, co poskutkowało opuszczeniem przeze mnie zespołu. Wciąż jednak występowałem, tym razem w moich własnych kapelach, a jednocześnie śledziłem poczynania Solitary. Niespodziewanie pod koniec roku 2018 (podobnie jak 20 lat wcześniej) dostałem od nich telefon. Wspaniale było powrócić do sali prób Solitary. Byłem pod wrażeniem ich nowego studia. Zaczęliśmy grać i wszystko od razu pasowało. Nasz perkusista Roy doszedł parę lat wcześniej zanim opuści-

Z tego co czytałem na Metal Archives, pięć na dziewięć zmian w kapeli dotyczyło stanowiska basisty. Czy to jest czysty przypadek? Richard Sherrington: Myślę, że to jest kwestia tego, że bycie w zespole wymaga dużego poświęcenia. Ja, Roy oraz Andy, zawszę dążyliśmy do osiągnięcie tych samych celów, przyzwyczailiśmy się do bycia w kapeli i byliśmy przygotowani na wzloty i upadki, tak samo jak zadawaliśmy sobie sprawę z kosztów utrzymania grupy. W przeszłości mieliśmy wielu basistów i pomimo tego, że podobało im się w Solitary, często przytłaczało ich techniczne zaawansowanie naszej muzyki lub koszta finansowe, które musieli ponosić. Granie w lokalnym barze w piątek wieczorem nie wpływa na twoją pracę lub życie rodzinne, ale podróż do Austrii już tak, a to drugie w naszym przypadku było bardziej prawdopodobne.

Co jest w ogóle z basistami w waszej kapeli?

Foto: Solitary

82

SOLITARY

Czy moglibyście opisać, jak powstał wasz najnowszy album? Jak długo nad nim pracowaliście? Richard Sherrington: Myślę, że zaczęliśmy myśleć nad pomysłami na album pod koniec roku 2018, wiedząc, że będziemy nagrywać w 2019r. Pracowaliśmy nad nimi intensywnie

przez sześć lub siedem miesięcy. To najkrótszy okres czasu, w którym zdołaliśmy napisać i nagrać cały album. Rok 2019 okazał się dla nas naprawdę stresujący. Nasz management powiedział, że musimy mieć album gotowy do rozesłania po wydawnictwach na początku roku 2020, co wydawało się osiągalne w momencie zawarcia umowy w roku 2018. Jednak po tym dostaliśmy parę ofert z letnimi występami w Europie oraz możliwość zagrania na festiwalu Bloodstock. W rezultacie przeznaczyliśmy kilka miesięcy na przygotowywanie się do nich. Gareth Harrop: Pre-produkcja wstępnych wersji utworów zaczęła się zanim ukończyliśmy komponowanie całego materiału. Rich po ukończeniu swoich wersji przesyłał je od razu do Simona, potem my je dostawaliśmy i dopracowywaliśmy. Ze względu na to, że perkusja jest instrumentem najbardziej czasochłonnym i kosztownym do nagrania w stosunku do ceny całej sesji, zdecydowaliśmy się nagrać ją w naszym studiu. Z Rayem, Andym i Richem spędziliśmy nad nią sporą ilość czasu. Kiedy przyszedł moment na gitary, Simon sprawił, że gitarzyści używali swoich wzmacniaczy Engl wraz z kemperami, tworząc w studio naprawdę potężną ścianę dźwięku. Bas był bardzo surowy. Grałem przez pełny zestaw Ampeg podkręcony tak głośno, że aż cały budynek wibrował. Simon to wszystko połączył i brzmiało to po prostu morderczo. Masywny dźwięk gitar z w pełni obecnym basem - nie muszę chyba wspominać, że nie mogłem być bardziej szczęśliwy. Simon to legenda; przez lata zrobił wiele różnych nagrań, które były moimi ulubionymi. Naprawdę miałem frajdę mogąc z nim nagrywać. Było coś szczególnego w sposobie, w jakim nagrywa i miksuje niskie tony - pomaga on uwydatnić sound tak, by wszystko brzmiało potężnie, a jednocześnie naturalnie i "prawdziwie". To jest jedna z tych rzeczy, którą naprawdę wyróżniają się jego produkcje. Myślę, że Rich miał najtrudniej w studiu. Simon zmusił go do poszerzania horyzontów wokalnych, co oczywiście wiąże się ze sprzeczkami i stresem. Było parę nerwowych sesji, ale Rich zawsze dawał sobie z tym radę i w końcu wszyscy mogli się zrelaksować. Nic, co jest coś warte, nie przychodzi łatwo. Czym się różni "The Truth Behind the Lies" od "The Diseased Heart of Society"? Richard Sherrington: Uważam, że nowy album w porównaniu do poprzedniego jest krokiem naprzód, jeśli chodzi o jakość produkcji i wykonanie. Utwory na "The Truth Behind the Lies" są dłuższe. Pomimo tego, że poprzedni album zawiera dziesięć utworów, ma krótszy czas trwania niż nasz najnowszy. Obecnie uznaliśmy, że mamy napisać bardziej zaangażowane utwory, co jest spoko, ale tylko do momentu, w którym potrzebuję napisać tekst, ponieważ trzeba się przebić przez więcej sekcji. Powiedziałbym, że utwory są bardziej agresywne, ale również bardziej przystępne. Simon przymusił mnie do zmiany podejścia do śpiewu w porównaniu z poprzednim albumem, a same utwory też są bardziej eksperymentalne. Gareth Harrop: Nowy album wydaje się być bardziej albumem dla mnie. Te utwory zostały napisane razem i pasują do siebie. Naprawdę lubię przedostatnią płytę, jednak bardziej wydaje się ona składanką utworów do grania na żywo. Oba albumy zostały wyprodukowane przez Simona, ale ten brzmi potężniej oraz


bardziej energicznie, agresywnie, naturalnie i dynamicznie niż poprzednik. Czy wasz najnowszy album został stworzony z jednym motywem przewodnim? A może jest raczej kolekcją różnych myśli bazowanych na waszym doświadczeniu i inspiracjach? Richard Sherrington: Nie jest to album koncepcyjny, jednak wszystko obraca się wokół wytrwałości i pokonywania własnych demonów. Mam to szczęście, że nie zmagałem się z problemami natury zdrowia psychicznego, stąd nie pisałem tych utworów z mojego osobistego doświadczenia. Było to jednak coś, co chciałem napisać, ponieważ jest to bardzo widoczne w obecnym społeczeństwie. Utwór tytułowy stanowi jedyny wyjątek, który napisałem w całości na temat Brexitu. Zdumiały mnie otaczające mnie kłamstwa oraz to, jak rasistowskie i chciwe wyrzutki naszego społeczeństwa dążyły do powtórki mrocznych dni z początku roku 1980. Zbliża się okres desperacji.

pory jest najbardziej wymagającym materiałem do zagrania. Jeśli jednak miałbym wybrać jeden utwór, to wskazałbym nasz pierwszy singiel, "Abominate". Są w nim pewne fragmenty, po których wciąż miewam koszmary odnośnie ich bezbłędnego wykonywania. Kto i jak stworzył grafikę na "The Truth Behind the Lies"? Richard Sherrington: Udało nam się przekonać Koota by wrócił z emerytury i stworzył dla nas okładkę na EPki z okazji 25-lecia "XXV" oraz na najnowszy album. Odpowiadał on za wiele okładek brytyjskiego metalu we wczesnych latach 90. Współpracowały z nim kapele takie jak Saxon, The Exploited oraz The Almighty. Na szczęście udało mi się z nim spotkać i zapytać, czy byłby zainteresowany powrotem do pędzla. Spodobało się mu to co robiliśmy i z chęcią przystał na współpracę. Jeśli chodzi o koncept okładki, wysłałem mu demo z utworem tytułowym oraz z

downów. A co sądzisz o najnowszym albumie Xentrix? Richard Sherrington: Nagrałem wokale wspierające do dwóch utworów na tej wersji, na której śpiewał Chris Astley, stąd mam obie wersje tego albumu. Naprawdę lubię to, co Jay zrobił z tekstem "World of Mouth" - jest to mój ulubiony utwór. Szczerze mówiąc, nie byłem przekonany do oryginalnej wersji tego kawałka i uważam, że Jay zrobił go lepiej. Jest to ich najlepiej brzmiący album. Naprawdę cieszę się, że Den i Stan prowadzili tą kapelę tak dobrze, że w końcu stała się powszechnie znana wśród metalowców. Zasługiwali na to. Szkoda tylko, że tak ze 30 lat za późno. Poza tym, gdyby nie oni, to pewnie z tobą bym nie rozmawiał. Co zamierzacie robić w 2021r? Richard Sherrington: Obecnie naprawdę

Czy "Truth Behind the Lies" jest bardziej o tym, co ktoś czuje niż o tym, co ktoś widzi? Richard Sherrington: Szczerze powiedziawszy nie myślałem o tym tak głęboko, jednak tytuł i grafika pokazują, że to co widzimy powierzchownie, nie zawsze wydaje się tym, czym jest. Myślę, że powinieneś zagłębić się w album by odkryć znaczenie utworów, bo wiele osób podczas tego zgłębiania się znajdzie rzeczy, które z nimi współgrają. Prawda kryjąca się za kłamstwem zarówno zawiera to, co czujesz, jak i to co widzisz. Chciałbym, aby skłoniło cię to do zastanowienia się, co kto do ciebie mówi. Co sądzicie o tym, że kłamstwo ma zawsze w sobie ziarenko prawdy? Richard Sherrington: Z tego co widzę, całym sensem kłamstwa jest ukrycie realności sytuacji. Na przykład drugi utwór "The Dark… The Resilient" jest o kimś odpowiedzialnym za wypadek, którego skutkiem była sytuacja zagrażająca życiu poszkodowanej osoby (The Resilient). Pierwszy wers określa perspektywę ofiary oraz tego, w jaki sposób ona pokonała ową sytuację. Drugi wers przedstawia zaś perspektywę sprawcy (The Dark), to w jaki sposób chce zaprzeczyć wydarzeniu oraz jego niechęć do wzięcia odpowiedzialności za swoje czyny. Refreny określają zaś to, w jaki sposób obie strony, każda na swój sposób, są prześladowane przez konsekwencje wypadku. Gareth Harrop: Myślę, że najbardziej wiarygodne kłamstwa są częściowo oparte na prawdzie. A nawet kiedy nie są, to wciąż tkwi w nich sugestia, co kłamca chciał ukryć, dzięki czemu kłamstwo łatwo może się zdradzić. Który utwór z najnowszego albumu jest was najciężej zagrać? Richard Sherrington: Nie jestem pewien, ponieważ jeszcze ich nie śpiewałem ani nie grałem (ze względu na lockdown). Myślę jednak, że utwór tytułowy będzie cholernie ciężki. Już był trudny do grania bez śpiewania, jednak zobaczymy, jak to będzie wyglądało, kiedy wreszcie wrócimy do koncertowania. Masa liryków została napisana podczas pre-produkcji, kiedy nie graliśmy prób, stąd mogą być pewne elementy, przy których będę wręcz potrzebował wspomagaczy. Zobaczymy. Gareth Harrop: Cały nowy album jak do tej

Foto: Solitary

wszystkimi lirykami, które napisałem do tamtego momentu, zaś on po prostu stworzył arcydzieło. Uwielbiam, że za każdym spojrzeniem na tą okładkę odkrywa się coś nowego. Gareth Harrop: Oglądanie szkiców koncepcyjnych Koota okazało się wspaniałym przeżyciem. Kilka szkiców, które nam wysłał, wystarczyło, by wzniecić w nas ekscytację. Niektóre zamieściliśmy w teledysku do "Abominate". Rzeczą, która naprawdę wywarła na mnie ogromne wrażenie, było oko w centrum grafiki, wyglądające naprawdę niezwykle. Żeby to uzyskać, dosłownie stworzył on pełny fizyczny model, który mógł potem odpowiednio oświetlić i namalować jak prawdziwy obiekt. Po prostu coś zdumiewającego.

ciężko cokolwiek planować. Szczególnie, że nie wiemy, jak będzie wyglądał nasz kolejny rok, jeśli chodzi o koncertowanie na żywo. Wszystkie występy, które mieliśmy zaplanowane na 2020r. zostały przeniesione na rok 2021. Zakładając, że powrócimy do jakiejś "normalności", najprawdopodobniej zawitamy do Europy. Jeśli nie, to po prostu zaczniemy pracować nad kolejnym albumem i nagramy kilka teledysków do utworów z tego albumu. Gareth Harrop: Będę się modlił do dowolnego bóstwa, które zwróci na nas uwagę oraz pozwoli nam wyjść i zagrać kilka koncertów. Koncertowanie jest częścią tego, kim jestem jako muzyk. Nie mogę doczekać się powrotu na scenę.

Czy moglibyście wymienić kilka dobrych i świeżych kapel thrash metalowych? Richard Sherrington: Szczerze powiedziawszy, przez to, że graliśmy koncerty przez ponad dwanaście miesięcy, nie byliśmy w stanie dokładnie poznać twórczości żadnej nowej kapeli. Jednak powiedziałbym, że każdy powinien sprawdzić album zespołu naszych przyjaciół Sharpnel o tytule "Palace For The Insane". Jest świetny, to jeden z głównych albumów na mojej playliście podczas tych lock-

Jacek Woźniak

SOLITARY

83


Monstrualny penis Wokalista MP okazał się pierwszoligowym gadułą. Wyczerpująco i z dbałością o szczegóły przybliżył żywot grupy, ale też podzielił się kilkoma prawdziwie archiwalnymi anegdotami. Chyba nie można wyobrazić sobie lepszych odpowiedzi na przygotowane pytania! Mam nadzieję, że muzyka MP po tym wywiadzie zyska szersze grono odbiorców, bo na pewno zasługuje na większą uwagę. Także nie ma co zwlekać - zapraszam na przepełnioną szczerością i humorem rozmowę z Thomasem Zellerem! HMP: Witam serdecznie z ramienia Heavy Metal Pages. Jak Twoje samopoczucie we współczesnym świecie? Thomas Zeller: Dziękuję, wszystko w porządku. Żyję i mam się dobrze. Mieszkam z moją wspaniałą żoną w małej wiosce w południowozachodnich Niemczech (niedaleko Freiburga). Jak dotąd wirus mnie oszczędził. Dziękuję za przeprowadzenie ze mną tego wywiadu. Najważniejszym powodem moich pytań są nadciągające dużymi krokami najnowsze reedycje starych płyt MP. Powiedz na początek, kto wpadł na pomysł, żeby Dying Victims wydało kolejne, skoro tak naprawdę dosłownie chwilę temu Repulsion Records zabierał się za przypomnienie waszej muzyki? Thomas Zeller: Obie wytwórnie miały ten sam

Thomas Zeller: Zostawiamy to profesjonalistom. Ale oczywiście dostali ode mnie wszystkie pliki i zdjęcia. I w obu wytwórniach zrobili to bardzo dobrze! Naturalnie takie wznowienia są też okazją do wspomnień. Czy w przypadku tych ostatnich reedycji mieliście okazję powspominać sobie tamte sesje, tamten czas w historii MP i czy są jakieś ciekawe anegdoty, oczywiście nadające się do publikacji (śmiech)? Thomas Zeller: Tak, oczywiście że są. Dnia 12 sierpnia 1986r, roku miał miejsce legendarny występ telewizyjny na niemieckim kanale Sat1 w programie "Music Box". Fani MP do dziś mają wspaniałe wspomnienia z tego programu. Koncert był odtwarzany, ale po nim rzecznik prasowy zespołu, czyli ja, został przesłuchany

Foto: MP

pomysł, jednak niezależnie od siebie. Właściwie Repulsion Records chciało wydać płytę rok temu, ale pandemia to uniemożliwiła. I tak się składa, że oba wydania ukazują się w tym samym czasie. Nie jest to problem, bo Repulsion Records sprzedaje tylko w Ameryce Południowej, a Dying Victims w pozostałej części świata (śmiech)... Czym będzie się różnić robota Dying Victims od tego, co zrobiło Repulsion? Thomas Zeller: Dying Victims i Repulsion wykonali wspaniałą i bardzo profesjonalną pracę. Różnice leżą głównie w książeczce i bonusowych utworach. Dying Victims ma ich pięć, a Repulsion wydało płytę z trzema dodatkowymi kawałkami. W przypadku tej pierwszej dostępny jest również winyl. Jestem zadowolony z obu wytwórni. Czy jako zespół byliście mocno zaangażowani w ostatnie wznowienia czy oddaliście pole fachowcom z wytwórni?

84

MP

przez gospodarza programu, Annette Hopfenmüller, która była w tym czasie dziewczyną słynnego niemieckiego piosenkarza Petera Maffaya. Do tego wywiadu przed występem należało przeprowadzić próbę dźwięku. Kazano mi odpowiadać na pytania o czymkolwiek co mogłem wymyślić na miejscu - nawet jeśli to były kompletne bzdury. Chodziło przede wszystkim o to, by mówić bez przerwy, tak by inżynier dźwięku mógł wprowadzić wszystkie niezbędne poprawki. Podczas występu miały być zadawane te same pytania, a mnie kazano w międzyczasie wymyślać "prawdziwe odpowiedzi". Oto, co się stało: Annette Hopfenmüller: Drogi Thomasie. Czy mógłbyś mi jeszcze raz wyjaśnić, co oznacza wasza nazwa MP? Czy jest to skrót od…? Thomas Zeller: Oczywiście, że jest to skrót. Nazwa MP to skrót od Monstrualny Penis!!! Co o tym sądzisz? Annette Hopfenmüller: (z trudem powstrzymuje się od śmiechu) Świetny pomysł, to pewnie dlatego wasz perkusista biega w tych na-

prawdę obcisłych spodniach, żeby szczególnie dobrze było widać ten element. (Tak przy okazji, Thomas Schneider wyglądał absolutnie śmiesznie) Thomas Zeller: Tak, tak właśnie musi być!!! (z absolutnie poważnym wyrazem twarzy) Annette Hopfenmüller: Cóż, Thomas, dlaczego ktoś decyduje się grać heavy metal? (ledwo może wydobyć z siebie słowa bez śmiechu) Thomas Zeller: Jakieś dwa lata temu wypiłem benzynę po pijaku i zatrułem się nią. To musiało doprowadzić mnie do szaleństwa. Od tamtej pory gram heavy metal. Annette Hopfenmüller: A co z pozostałymi dwoma muzykami? Dlaczego są na pokładzie? Czy oni również pili benzynę? Thomas Zeller: Nie, nie pili. Są częścią zespołu tylko dlatego, że ich do tego zmusiłem. Koniec próby. Reżyser spektaklu wyszedł ze swojego pokoju śmiejąc się do łez i mówiąc, że dźwięk był absolutnie świetny. Powiedział nam, że już nagrał ten wywiad, że i tak nie da się opowiedzieć wielu szczegółów ze swojego życia w 2 minuty, i że te odpowiedzi były najzabawniejsze, jakie kiedykolwiek słyszał. Nie przestawał się śmiać i powiedział: "Wyemitujemy ten wywiad dokładnie w ten sposób. Nie będziemy go więcej nagrywać"... i tak się właśnie stało. Pomyśleliśmy, że pomysł jest całkiem zabawny... Program został wyemitowany kilka razy w ciągu następnych tygodni. W międzyczasie przestaliśmy myśleć, że to wszystko jest śmieszne, ale było już za późno. Sprzedaż płyt znów poszybowała w górę, ale na scenie wybuchł nowy skandal. Nie wszyscy mieli takie samo poczucie humoru jak reżyser programu. W Metal Hammer ukazał się paskudny list od fana metalu. Uważał on, że w wywiadzie chciałem się naśmiewać z fanów metalu i był głęboko urażony. Dla wielu jednak byłem bohaterem. Cytat z Metal Hammera; "More fun in Heavy Metal" był odtąd cytowany za każdym razem, gdy pisano coś o MP. Z czasem jednak muzycy przestali uważać to za zabawne, a raczej czuli się tym skrępowani. Słuchając dwóch pierwszych albumów MP, "Bursting Out" i "Get It Now", nie sposób odnieść wrażenie, że duże piętno na tych numerach odcisnął chociażby Accept. Domniemam, że słuchaliście dużo takiego klasy cznego heavy. Co jeszcze kształtowało Was jako muzyków w tamtym okresie? Thomas Zeller: Tak, masz rację. Accept miał na nas największy wpływ. Szczególnie dla naszego gitarzysty Andy'ego Wolka. Na początku Andy nawet podobnie wyglądał jak Wolf Hoffmann. Inne wpływy pochodziły od AC/ DC, Judas Priest, Saxon, i oczywiście Motörhead. Zanurzmy się w głęboką przeszłość. Może pytanie banalne, ale na pewno odpowiedź ważna - jak to się stało, że zająłeś się muzyką i to akurat jej cięższą odmianą? Thomas Zeller: Od wydania płyty AC/DC "Dirty Deeds, Done Dirt Cheep" w grudniu 1976 roku w Niemczech byłem fanem hard rocka. Trwało to do lata 1977 roku, kiedy to wraz z najbliższymi przyjaciółmi założyłem pierwszy hard rockowy zespół Cry. Wcześniej nie graliśmy na żadnych instrumentach, ale ćwiczyliśmy dzień i noc. Ja byłem basistą. Czy wyobrażasz sobie, że w styczniu 1978 roku mieliśmy nasz pierwszy koncert? Graliśmy na prywatnym przyjęciu urodzinowym... Później, w latach 80., stałem się fanem wszystkich bohaterów "Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu". Ale, naturalnie... To AC/DC było głów-


nym powodem, dla którego zostałem muzykiem. Ten pieprzony zespół zmienił moje życie! Chciałbym zapytać o okładki wczesnych albumów. Wyglądają bardzo oldschoolowo, dziś może odrobinę kiczowato. Na pewno jednak wpisują się w klimat heavy metalu lat 80. Kto był pomysłodawcą i jak mają się do zawartości muzycznej albumów? Thomas Zeller: Jeden z moich najstarszych przyjaciół - Peter Walter - był malarzem okładek płyt. Oczywiście, dzisiaj powiedzielibyśmy: "och, co za pieprzone kiczowate gówno", ale w latach 80. tego typu dzieła sztuki były normalne. Peter zawsze sam wpadał na pomysły. W większości przypadków nie ma żadnych odniesień do tekstów. Co skłoniło zespół do zmiany nazwy w 1992 roku na Melting Point? Thomas Zeller: Było zbyt wiele zmian w zespole i wokół niego. Gitarzysta i autor utworów Paul Samson, który wcześniej pracował z takimi gwiazdami jak Bruce Dickinson (Iron Maiden) i Nicki Moore, z legendarnego zespołu Samson, okazał się prawdziwym błogosławieństwem dla nowo powstałego kwintetu. W przeciągu zaledwie kilku miesięcy nowy album Melting Point został skomponowany i nagrany w nowo otwartym wówczas L-Sound Studio w naszym rodzinnym Emmendingen. Był to pierwszy album z nowym producentem, co pociągnęło za sobą również zmianę wytwórni. Szwabska wytwórnia Savage Records, oddział firmy Online Productions, okazała się być idealnym partnerem dla MP. Wszyscy zaangażowani ludzie byli w podobnym wieku co muzycy i motywacja była wysoka. W październiku 1992 roku "Melting Point" został wydany. W ten sposób akronim MP nabrał dodatkowego znaczenia, ponieważ nie postrzegaliśmy się już jako "projekt", bo pierwotnie skrót znaczył Metal Project. Według źródeł MP jest zespołem aktywnym od 1986 roku. Jednak ostatnią płytą studyjną jest wspomniany wyżej krążek z 1992 roku. Jest jakaś szansa na to, żebyście wrócili do studia i napisali nowy, całkowicie premierowy zestaw utworów? Thomas Zeller: W ciągu ostatnich czterech lub pięciu lat nagraliśmy kilka nowych utworów. Zrobiłem to z Uwe Ulmem i Andym Wolkiem - oryginalnymi członkami zespołu. Nie jestem do końca zadowolony z tego materiału. Wiem, że utwory muszą być lepsze niż w latach 80. Nasi fani powinni usłyszeć, że rozwinęliśmy się po tych wszystkich latach. Ale jesteśmy na dobrej drodze i mam nadzieję, że w niedalekiej przyszłości ukaże się nowy album. Poniekąd może sytuacja epidemiologiczna na świecie byłaby ciekawym tematem na warstwę tekstową? Thomas Zeller: Oczywiście, że tak. Mam swoje przemyślenia na temat niektórych tekstów. Zobaczymy, co jeszcze się wydarzy. To jest straszna sytuacja dla wszystkich ludzi na świecie. W 1999 roku nakładem Shark ukazał się album koncertowy. Rozumiem, że mimo braku regularnych albumów graliście sporo koncertów. Graliście chyba wtedy w całości pierwszy album..? Thomas Zeller: Tak, ale pozwól, że opowiem Ci co się wydarzyło od wydania naszego ostatniego studyjnego albumu "Melting Point". Na początku 1995 roku nasza firma Online Pro-

ductions ogłosiła upadłość, co oznaczało koniec wytwórni Savage Records. Trudno jest uwierzyć, że nawet rzekomo oszczędni Szwabowie zdołali zrujnować młodą firmę w ciągu zaledwie kilku miesięcy. Zyski, na które liczyliśmy i których tak bardzo potrzebowaliśmy, nigdy nie nadeszły. Produkcja "Melting Point" nie była tania i w dużej mierze została opłacona przez muzyków i menadżera Waltera Holtfortha. Po tym, jak organizator trasy koncertowej na domiar złego zniknął z całym dochodem, upadku MP nie dało się już zatrzymać. Mimo to zespół do końca 1995 roku sporadycznie koncertował, aby spłacić długi. Czasami nawet graliśmy - głównie klasyki Deep Purple - jako zwyczajny cover band pod nazwą Burn. Dnia 11 listopada 1995 roku jako MP daliśmy swój ostatni, pamiętny koncert, w beznadziejnie przepełnionej sali koncertowej baru muzycznego "Blume" w Emmendingen. Po nim zespół rozpadł się na ponad cztery lata! Oryginalny gitarzysta Andy Wolk i były basista Interims, Wolfgang Nübling utworzyli nowy lineup MP z Klausem Sperlingiem i mną na początku 1999 roku. Początkowo reunion miał obejmować tylko jeden koncert (Czy to przypomina ci Led Zeppelin?), ale jak to często bywa, prawdziwie potężna reakcja naszych fanów doprowadziła do kolejnych występów i zaczęliśmy grać z większymi zespołami takimi jak Chinchilla i Primal Fear. Nagrania z jednego z tych koncertów z marca 1999 roku, który odbył się w Backnang w Szwabii, zostały poddane studyjnej obróbce i wydane jako "live" CD "Bursting Out, Live & Loud". Wkrótce nowy/ stary zespół przekonał do siebie Axela Thubeauville z Shark Records i wystarczyła chwila, by MP powrócił z nowym albumem - w sam raz na millenium. Nigdy wcześniej recenzje nie były tak pozytywne, mimo że zespół grał tylko swoje stare, poprawione utwory. Działalność na żywo musiała być jednak zredukowana do minimum, ponieważ Klaus Sperling był oczywiście nadal w trasie po świecie z Primal Fear. I tak - wydaje mi się, że zagraliśmy najwięcej utworów z albumu "Bursting Out". Tytuł "Bursting Out, Live & Loud" był pomysłem Axela Thubeauville'a. Zespół po prostu chciał być "Live & Loud" (dosłownie: żywy i głośny)! Pewnie brakuje Wam kontaktu z fanami i koncertów. Zresztą jak każdemu. Ciężko było się jakoś "przestawić" z uwagi na sytuację z wirusem czy akurat mieliście jakieś inne zajęcia oprócz grania muzyki? Thomas Zeller: Mam stałą pracę jako kierownik imprez w banku we Freiburgu w południowych Niemczech od 1982 roku!!! Cały zespół pracował "półprofesjonalnie" od samego początku! Więc nie mieliśmy żadnych problemów finansowych. Dzięki Bogu - ale to jest kurewsko okropna sytuacja. Jestem totalnie smutny i, tak, bardzo brakuje mi kontaktu z fanami - jak wszystkim innym.... Zastanawiasz się czasem, co mogło wpłynąć na to, że MP nie jest dziś zespołem znanym szerzej? Thomas Zeller: Myślę, że nie pracowaliśmy wystarczająco profesjonalnie! Nie byliśmy gotowi rzucić naszej normalnej pracy. I to, paradoksalnie, było najlepsze w tym wszystkim. Przynajmniej mieliśmy normalny dochód! Ale nigdy nie mieliśmy prawdziwego menedżera lub agencji. To jest fakt: trzeba pracować profesjonalnie, jeśli chce się odnieść sukces! Z drugiej strony bycie grupą niszową jest w jakiś sposób dobre. Przynajmniej mało ludzi może powiedzieć, że się "sprzedaliście"

(śmiech)… A jak Ty oceniasz gdzie jest granica przejścia na tak zwaną komercję? Thomas Zeller: Większość naszych koncertów była wyprzedana. Czasami mieliśmy ponad 1000 fanów w hali. Zdarzało się poprzedzać takie zespoły jak Nazareth, The Sweet, Victory, Girlschool, Samson, Axxis i Primal Fear. Nie miało znaczenia, że należeliśmy do drugiej czy nawet trzeciej ligi. Myślę, że z lepszym zarządzaniem i większą wytwórnią na zapleczu, moglibyśmy odnieść większy sukces. Patrząc optymistycznie w przyszłość - macie jakieś plany związane z MP w najbliższych miesiącach albo latach czy raczej trudno mówić o czymś bardzo sprecyzowanym? Thomas Zeller: Jeśli pojawi się szansa na wydanie nowego albumu, zrobię wszystko co w mojej mocy, aby wrócić na scenę i zrobić małą trasę. Jednak myślę, że będziemy musieli trochę poczekać, aż ta pandemia się skończy... No dobrze, zbliżając się do końca pytań chciałem jeszcze poruszyć kwestię boksu "Complete MP Songs" wydanego w liczbie 300 kopii w 2015 roku. Nadal takie wydawnictwo pozostanie swoistym rarytasem czy może w jakiejś przyszłości rozważacie podobny prezent dla zagorzałych fanów czy maniaków gatunku? Thomas Zeller: Box z kompletem utworów był pomysłem GS-Productions w Moskwie. Wiem, że to było bardzo drogie. Ale tak czy inaczej - powtórzenie czegoś takiego może być dobrym pomysłem. Poczekajmy i zobaczmy, co się wydarzy. Najpierw jednak chciałbym nagrać nowy album. Koniec wywiadu zostawiam tobie - proszę o jakiekolwiek przesłanie, dobre słowo czy cokolwiek innego dla czytelników Heavy Metal Pages! Thomas Zeller: Czy wiesz, że pierwsze reedycje "Bursting Out" i "Get It Now" zostały wydane w Polsce? To było około 2006 roku. Jestem pewien, że znasz Barta Gabriela. Jest on wielkim zwolennikiem metalu w Polsce. I to on sprawił, że oba albumy zostały wydane przez Headbanger Records. Od tego czasu chcę odwiedzić Polskę. Z zespołem lub bez. Mam nadzieję, że to się spełni. Moim największym życzeniem jest, żeby ten pandemiczny koszmar się skończył. Wszyscy jesteśmy już tym zmęczeni. To jest chyba najgorsza rzecz, jaka nam się przytrafiła. Dzięki serdeczne i życzę dużo zdrowia! Thomas Zeller: Bardzo dziękuję za zainteresowanie. Adam Widełka Tłumaczenie: Joanna Pietrzak

MP

85


Iść własną drogą Velvet Viper zamilkł na długo, ale po wznowieniu działalności grupy Jutta Weinhold stała się nad wyraz aktywna, niemal co roku wydając płytę z nowym materiałem. "Cosmic Healer" na pewno ucieszy zwolenników patetycznego heavy z "wagnerowskim tonem", a jeśli komuś będzie mało, może też sięgnąć po wznowienia klasycznych albumów Zed Yago, ale wydanych pod nazwą Velvet Viper. HMP: Od momentu reaktywacji zespołu w roku 2017 w ciągu czterech lat wydaliście już trzy albumy Velvet Viper z premierowym materiałem. Uznałaś, że nie ma co robić jakichś sztucznych przerw, skoro ten metalowy ogień i twórcza aktywność są wciąż w tobie tak silne, a zespół nabrał wiatru w żagle? Jutta Weinhold: Tak, zawsze piszę teksty i myślę o nowych pomysłach - moja potrzeba pracy nad wszystkim jest tym, czego potrzebuje nasza muzyka. I właśnie w tym momencie przychodzi mi do głowy dobry pomysł na tekst. Źródła kreatywności są głębokie, zwłaszcza jeśli chodzi o wyobraźnię, chociaż nie tyl-

i Johannesem bardzo nas zainspirowało i doprowadziło do powstania szybszych i bardziej zwartych kawałków, ponieważ wiedzieliśmy, że będą dobrze sprawdzać się na scenie. Kiedy biorę gitarę i podkręcam wzmacniacz, często przychodzą mi do głowy nowe pomysły. W mojej głowie zawsze jest muzyka, którą wystarczy odkryć i uporządkować. Wydaje mi się, że bez akcesu Holgera i jego udziału w tym wszystkim nie byłoby to możliwe - z takim utalentowanym gitarzystą, a do tego sympatycznym człowiekiem, pracuje się szybko i łatwo, co tylko odbija się na ja-

Foto: Volker Wilke

ko. Co ciekawe już kiedy rozmawialiśmy krótko po premierze "The Pale Man Is Holding A Broken Heart" to wspominałaś, że pracujecie już nad kolejnym albumem - zmora wielu innych muzyków, to jest blokada twórcza, jakoś ci nie dokucza? Jutta Weinhold: Nigdy nie miałam blokady podczas pisania i rozmyślaniu o muzyce. To determinowało moje życie od ponad 50 lat. Muzyka to nie tylko hobby. Traktuję to poważnie i to moja praca. Zawsze, gdy odkrywam jakiś temat, myślę: "OK, muszę to przedstawić naszym znajomym i fanom". Po co mam szukać z pasją, jeśli nie mogę pokazać ludziom tego, co znalazłam? Niestety, moje teksty nie są tak intensywne, jak bym chciała. Oczywiście zawsze staram się pisać je uczciwie i z całą odpowiedzialnością za efekt końcowy, ale czasy się zmieniają, a my się do nich dostosowujemy. Holger Marx: Zanim uderzył w nas Covid, graliśmy regularnie koncerty, a granie z Michą

86

VELVET VIPER

kości powstałego materiału? Jutta Weinhold: Tak, Holger był pozytywnym odkryciem. Spotkałam go w 2015 roku i od razu poczułam, że razem możemy ponownie sprowadzić Velvet Viper na scenę. Ma wszystko o czym wspomniałeś. Jest młody i bardzo utalentowany. Nawiasem mówiąc, cały zespół jest o połowę młodszy ode mnie. Holger pilnuje aktualności muzycznych. To daje mi dostęp do nowych zespołów i nowych metalowych stylów. Każdy do kompozycji dokłada własną kreatywność. To dobrze, bo czerpię z tego inspirację i wydaje mi się, że nie trzymam się starych pomysłów. Holger Marx: Nie wiem, czy jestem sympatyczny i młody (śmiech), ale Jutta i ja mamy podobne przemyślenia na temat tego, czym jest dobra kompozycja i jakie elementy mogą być częścią naszej muzyki. Nie musimy rozmawiać o naszym stylu, ani o tym, jaki na przykład rodzaj perkusji mógłby pasować do danego utworu. Po prostu to wiemy. Lockdown, paradoksalnie, chyba wam to

wszystko ułatwił, bo z braku innych zajęć można było skupić się na komponowaniu, pisa niu tekstów? Jutta Weinhold: Tak, nie pozostaje nic innego do robienia. Nie ma koncertów, a moja praca w szkole muzycznej z chórem gospelrockowym również została wstrzymana. Piszę więc nowe utwory i dużo czytam. W tej chwili "Pieśń lodu i ognia" George'a Martina. Pięć grubych tomów fantastycznej literatury (na dzień dzisiejszy). Widziałam "Grę o tron" i podobało mi się, ale książki są jeszcze lepsze. Twórcza praca może być tutaj czymś w rodzaju terapii, stąd istny wysyp nowych płyt? Jutta Weinhold: Zdecydowanie. Tak mam od kiedy straciłam prawa do nazwy Zed Yago. Oto w skrócie smutna historia. Zed Yago założyłam w latach 1985/86, do tego stworzyłam jego koncept muzyczny. Mieliśmy w zespole zasady demokratyczne. Kiedy problemy z ego zniszczyły kapelę i chciałam kontynuować karierę z innymi muzykami, niebo się nade mną zawaliło: nie miałam żadnych prywatnych praw autorskich do nazwy Zed Yago, więc nie mogłam jej używać. Nazwa przypadła większości zespołu, a ja byłam w mniejszości. Co za tragedia. Straciłam córkę Latającego Holendra i byłam zdruzgotana. Teraz odnośnie kreatywności. Poświęciłam cały rok na pisanie, czego efektem była książka "Córka Latającego Holendra w poszukiwaniu straconej wyobraźni". Ta twórcza praca powstrzymała mnie od zostania alkoholiczką lub ćpunką. To było moje wybawienie. Wiem, jak pomocna jest kreatywność, ona zawsze pochodzi z wnętrza i nie ma nic wspólnego z wpływami zewnętrznymi; jest więc uzdrawiająca, dzięki czemu możesz przetrwać zły czas. Myślicie, że ten pandemiczny kryzys jest jednocześnie szansą na jakiś nowy początek, nie tylko w kontekście muzyki, bo wiele spraw ulegnie przecież ogromnym zmianom? Jutta Weinhold: Zobaczymy, co stanie się z ludzkością, jak sprawy się rozwiną. Mam nadzieję, że uda nam się opanować chorobę. Cokolwiek innego byłoby smutnym przebudzeniem. Literatura mówi: na każdym końcu jest też początek. Jest w nas cierpliwość i jeszcze więcej nadziei. Holger Marx: Obawiam się, że wiele rzeczy w tej chwili przepada i już nigdy nie wróci. Wiele osób z branży muzycznej podejmuje różne prace i tak naprawdę przestaje być muzykami. Wyrządzone szkody staną się widoczne, gdy dotrzemy do końca, ale nic nie będzie już takie jak wcześniej. Przerwa trwa już za długo. Przy tak sprecyzowanym stylu, jaki reprezen tuje Velvet Viper, pisze się kolejne utwory łatwiej czy przeciwnie, jest trudniej, bo staracie się unikać powtórzeń, schematycznych rozwiązań charakterystycznych dla zespołu? Jutta Weinhold: Zawsze chcę tworzyć muzykę, która odpowiada mojej mentalności i koniecznie musi wyłonić się z niej coś oryginalnego. To jest dla mnie bardzo ważne. Fakt, że niektóre rzeczy nieświadomie powtarzają się, to po tylu latach dotyka każdego. Holger Marx: Kiedyś bardziej uważałem, żeby nie tworzyć materiału, który jest trochę podobny do innych kawałków, ale to automatycznie prowadzi do bardziej interesujących lub nowatorskich utworów. Teraz po prostu gramy kawałki tak, jak powinny brzmieć. Czasami są one w dziwnych podziałach, jak na przykład "Sassenach", który jest w metrum 5/8, ale gen-


eralnie dość często próbujemy i testujemy różne rytmy, ponieważ po prostu to jest to, co chcemy grać. Z tekstami i głosem Jutty nasze kompozycje i tak są wyjątkowe, choć nigdy nie są spontaniczne. "Cosmic Healer" bardzo według mnie zyskał na tym, że podstawowe ślady nagraliście w studio na żywo - skąd taki pomysł? To rezul tat znużenia nowoczesną technologią, chęć powrotu do dawnych czasów i organicznego brzmienia, kiedy naprawdę trzeba było umieć grać, żeby zarejestrować płytę? Holger Marx: Właśnie zdaliśmy sobie sprawę, że "nowoczesne" sposoby nagrywania z odtwarzaniem do ścieżki w oprogramowaniu ułatwiają nagrywanie inżynierowi, ale nie jest to dobre dla samej muzyki. Czasami kompozycja wymaga niewielkich różnic w tempie i po prostu brzmi lepiej, gdy faktycznie grasz utwór od początku do końca bez kopiowania i wklejania poszczególnych części. Kiedy dobrzy muzycy grają razem, kreują specjalny rodzaj energii, która może się zgubić przy zbyt dużej liczbie komputerów i edycji.

Jutta Weinhold: To samo dotyczy dnia dzisiejszego, jak już wspomniałam odnośnie muzyki. Musisz iść własną drogą, niezależnie od aktualnych wyznaczników. O sukcesie decyduje wyłącznie społeczność metalowa. Holger Marx: Musisz przedstawić swoje kompozycje w wiarygodny sposób. Kiedy ktoś gra muzykę, którą się tak naprawdę nie interesuje, ludzie to zauważą. Metal zawsze był muzyką outsiderów, czasem mniej, czasem bardziej. Prawdziwi fani metalu zawsze będą słuchać metalu, to po prostu sposób na życie. Skąd pomysł na akustyczną wersję utworu "Götterdämmerung", znanego z poprzedniej płyty, tylko na gitarę i głos? To jednorazowy eksperyment, czy może zapowiedź całego albumu akustycznego? Jutta Weinhold: Przez rok mieliśmy dużo czasu by pozostać w formie, mój głos wciąż nie rdzewieje. Holger i ja zaplanowaliśmy projekt akustyczny: Acoustic Pilgrimage. Na gitarze akustycznej gramy kompozycje Zed Yago i Velvet Viper. To bardzo dobry, znaczący sposób na spędzenie czasu. Ciekawe jest również, które utwory można odtworzyć akustycznie, a

puje: "Hej, Jutta, Izyda nie jest obecnie tak silna, ponieważ na Bliskim Wschodzie robią naprawdę złe rzeczy. Rozumiesz!". Więc znaleźliśmy alternatywę jako tytuł kawałka. Mój osobisty stosunek do życia również całkowicie pasuje do tego utworu, ponieważ wszyscy mamy więcej siły i energii, niż myślimy, a to skądś pochodzi. "Holy Snake Mother" opowiada za to moją historię Velvet Viper, zainspirowaną samobójstwem Kleopatry. Uwielbiam opowiadać historie. Holger Marx: Nakręciliśmy teledysk z Kleopatrą i naprawdę fajnym wężem, wkrótce będzie dostępny w YouTube. Patetyczny "Let Metal Be Your Master" brzmi z kolei niczym prawdziwa deklaracja - to miał być utwór tego typu, a do tego też hymn, idealny na koncerty, do wspólnego śpiewania z fanami? Jutta Weinhold: Jesteśmy częścią wszystkiego, czego kiedykolwiek spotykamy w naszym życiu. Podjęłam właściwą decyzję w 1985 roku, przerzucając się z rocka na metal. Do dziś nie żałuję tej decyzji. Uwielbiam heavy metal, a "Let Metal Be Your Master" to podziękowania

Ponownie zaprosiliście do studia kilkoro gości, wokalistów i instrumentalistów, choćby klawiszowca Axela Rudiego Pella Ferdy'ego Doernberga - to wszystko w celu podrasowa nia poszczególnych kompozycji, nadania im wyjątkowego charakteru? Jutta Weinhold: Czasami używamy w tle brzmienia keyboardu. Tym razem o wykonanie tej pracy poprosiliśmy Ferdy'ego. O wsparcie przy chórkach poprosiliśmy dwóch przyjaciół, Holgera i Johannesa. Po prostu lubię męskie głosy. Holger Marx: Ferdy zna wszystkie możliwe brzmienia dla metalu, gra metal od bardzo dawna. Klawisze mogą wzmocnić atmosferę utworu i czasami lepiej prezentują harmoniczną strukturę kompozycji niż w przypadku wykorzystania samych gitar. Tworzycie mroczną, monumentalną muzykę, czerpiącą zarówno z różnych odmian ciężkiego rocka, jak też i muzyki klasycznej - to atut o tyle, że efekt końcowy waszej pracy jest interesujący nie tylko dla fanów tradycyjnego, ale też power czy epickiego metalu, dzięki czemu zyskujecie szerszą rzeszę odbiorców? Jutta Weinhold: Nie myślę za bardzo o tym, który styl daje nam więcej odbiorców. Piszemy utwory i jeśli spodobają sie nam, to je produkujemy. Osobiście nie uważam wielu szuflad w heavy metalu za zbyt korzystne, ponieważ tak naprawdę chodzi o podstawową muzykę metalową. Ale prawdopodobnie tylko ja tak myślę. Holger Marx: Kiedy twoim głównym celem jest zdobycie naprawdę dużej publiczności, prawdopodobnie w ogóle nie grasz heavy metalu. Ale jest tak wiele różnych gatunków metalu, od Nightwish do Mastodon, od Volbeat do Lamb Of God... myślę, że w tej chwili nie ma jednego stylu, który pomógłby ci komercyjnie sam z siebie. Kiedy w połowie lat 80. zaczynałaś na dobre swoją przygodę z metalem (wcześniejszego epizodu z Breslau nie liczę, bo tam pojawiłaś się niejako awaryjnie, zastępując Frau Lehmann), nie wyglądało to tak samo, scena była bardziej podzielona i przeciętny fan lżejszego grania zwykle nie słuchał Zed Yago czy Running Wild i na odwrót - pod tym względem jest obecnie zdecydowanie lepiej, na czym zyskują i fani, i zespoły?

Foto: Volker Wilke

które nie. Myślę, że w przyszłości będą dozwolone małe koncerty klubowe, na których będzie można celebrować naszą akustyczną pielgrzymkę. Holger Marx: Wpadliśmy na pomysł bardzo małych, akustycznych koncertów i nagraliśmy "Götterdämmerung" głównie po to, by móc ocenić ten pomysł. Ale potem ta wersja naprawdę nam się spodobała i skończyła na albumie. Niezmiennie też dbasz o to, żeby podsuwać fanom ciekawe teksty i teraz jest podobnie, bo zabieracie nas tym razem choćby do starożytnego Egiptu, w towarzystwie tamtejszych bogów, ale i Kleopatry, w pewnym sensie też bogini - dla Marka Antoniusza na pewno? Jutta Weinhold: Tak, wiesz, lubię pisać o legendach, mitologii, literaturze, poezji i oczywiście fantazji. To najlepsze tematy dla metalu. Świetna muzyka wymaga wspaniałych słów. Dla "Cosmic Healer" pierwszym wyborem była mitologia egipska. Opowiada on o Izydzie, matce mężczyzn. Była wielce czczona i była jedną z najpiękniejszych bogiń. Gdy tylko wymyśliłam ten tekst, Holger zauważył, co nastę-

dla najbardziej lojalnych fanów na świecie. Holger Marx: Tekst Jutty do tego kawałka jest tak metalowy, że utwór nie może być niczym innym niż tym, czym się stał. Teraz o czymś takim możemy tylko wszyscy pomarzyć - kiedy zagraliście ostatni koncert i jak zapatrujesz się na to, że kolejne mogą odbyć się nawet nie w przyszłym roku, a nawet jeszcze później? Branża przetrwa taką kilkuletnią stagnację, skoro to koncerty dawały muzykom i nie tylko, gros dochodów? Jutta Weinhold: Powiedziałeś, że możemy tylko pomarzyć. Ostatni koncert Velvet Viper odbył się 6 marca 2020 roku na Full Metal Festival w Niederjossa w Niemczech. Mamy nadzieję, że wkrótce wrócimy na scenę. Niestety wszystkie nasze koncerty zostały odwołane i przełożone. Holger Marx: Jak wspomniano wcześniej, wielu zespołów (i klubów, promotorów, serwisów sprzętowych itp.) już nie będzie, kiedy koncerty będą ponownie możliwe. Minie dużo czasu, zanim wyrządzone szkody zostaną zapomniane.

VELVET VIPER

87


Niedawno dyskografia Velvet Viper wzbogaciła się o dwie kolejne płyty, "From Over Yonder" i "Pilgrimage". To zremasterowane albumy, wydane oryginalnie w latach 80. pod nazwą twego poprzedniego zespołu Zed Yago - domyślam się, że doszło do tego, ponieważ przed laty utraciłaś prawa do tamtej nazwy? Jutta Weinhold: Tak, straciłam prawa do nazwy, ale nadal mam wszystkie prawa do kompozycji. Tak więc w zeszłym roku zdecydowaliśmy z naszą wytwórnią Massacre Records wydać remaster obu albumów Zed Yago, w tym bonusowe utwory. Minęło już ponad 33 lata i wiele osób prosiło mnie o przypomnienie tych utworów. Dlatego użyliśmy nazwy Velvet Viper. Alex Krull naprawdę wykonał dobrą robotę. I mam dobre przeczucie, że moje kawałki Zed Yago powróciły tu i teraz. Nie wydaje ci się, że jest to zabieg dość kontrowersyjny, bo dla starszych fanów, takich jak ja, owe płyty są nierozerwalnie związane z nazwą Zed Yago i oryginalnymi okładkami - nie było szansy na ich reedycję pod poprzednim szyldem i w dawnej szacie graficznej? Jutta Weinhold: Nie mogłam użyć nazwy i nie chciałam też mieć problemów z używaniem okładek, więc mieliśmy tylko taką szansę, aby wydać te wszystkie kawałki. Tu chodzi przede wszystkim o muzykę. Przepraszam tych, którym te zmiany nie przypadły do gustu, ale nie było innego wyjścia. Jak więc doszło do tego, że można było je wydać pod nazwą Velvet Viper, a Jimmy Durand, z którym raczej nie darzycie się sympa tią, ujrzał swe nazwisko na płytach twego obecnego zespołu? Jutta Weinhold: Oczywiście wszyscy zaangażowani w obie produkcje są wymienieni z nazwiska. To był zespół. Nie będę wchodziła w dalsze szczegóły dotyczące jednego z byłych muzyków. Możemy więc zapomnieć o jakimkolwiek pojednaniu, choćby przy okazji okolicznościowego reunion z okazji 35-lecia powstania zespołu, które Zed Yago powinien obchodzić w ubiegłym roku - koncentrujesz się obecnie na Velvet Viper, a te reedycje nieodwołalnie zamknęły temat przeszłości? Jutta Weinhold: Zmarł nasz perkusista "Bubi the Schmied", głownie dlatego nie może dojść do ponownej reaktywacji Zed Yago. Velvet Viper jest jego następcą, tu i teraz. Wraz z Holgerem Marxem nadajemy kierunek marszu Velvet Viper. Na koniec do wszystkich czytelników i utalentowanych ludzi: muszę to powtórzyć! Każdy powinien tworzyć muzykę odpowiadającą jego mentalności. Muzyka powinna być najważniejsza w twoim życiu. Nie kopiuj innych zespołów ani utworów. Zawsze bądź sobą, a osiągniesz to, że ludzie polubią dokładnie to, co robisz, muzykę, którą grasz. Tylko w ten sposób rock i metal przetrwają. Nasza muzyka to coś więcej niż tylko konsumpcja czy biznes, buduje wartości, które są teraz praktycznie zagubione w naszym materialnym świecie. Wspieraj więc lokalne zespoły, chodź do klubów i poświęć trochę czasu na zrozumienie ich muzyki i tekstów. Bądźcie zdrowi. Muzyka jest najlepsza!

Jeśli fani tego będą chcieli i wytwórnia tak powie Attika wydała w lutym całkiem fajną płytę po trzydziestoletniej przerwie "Metal Lands". Wokalista Robert VanMart nie przykłada jednak wagi do tego, co pisze się o muzyce, gdyż, jak sam przyznaje, nie kupiłby żadnej płyty, gdyby czytał recenzje. To się nazywa mieć niezależny gust i robić swoje, nie oglądając się na innych. Szkoda tylko, że nie opowiedział nam więcej o powrocie Attika. Szczerze mówiąc, lepiej wyjdziecie przeznaczając pięć minut na sprawdzenie nowego clipu Attika na YouTube, niż czytając poniższy wywiad, dlatego, że praktycznie nic się z niego nie dowiecie. Na wspomnianym serwisie znaleźć można m.in. oficjalne lyric video do tytułowego utworu nowej płyty. Dobrze zaprezentowany tam został heavy metalowy charakter płyty, chociaż Attika ma bardziej chwytliwe i ciekawsze nowe kawałki. Jeśli ten klip Wam odpowiada, to zaopatrzcie się w nową płytę i tyle. W przeciwnym razie, nic straconego. HMP: Czy jesteś gotowy, aby ponownie stawić czoła cieniom upadłych imperiów, tak jak robiłeś to ponad 30 lat temu? Robert VanMart: Hell yeah, do dzieła. Attika to klasyczny US metalowy zespół, który istniał w latach 1983 - 1996, a następnie powrócił w 2018 roku z Tobą na wokalu oraz z perkusistą Jeff'em Patelski'm jako oryginal nymi członkami. Czy czujecie tą ciągłość, że nowa Attika oraz stara Attika to wciąż ten sam zespół? Czy w ogóle utożsamiacie się z tamtym okresem? To ten sam zespół. Na każdym naszym albumie grał inny basista, a poza nim obecny skład jest taki sam jak od 1994 roku (gitarzysta Bill Krajewski dołączył po przedostatnim "When Heroes Fall, wydanym w 1991r. - przyp. red.). Jaki jest Wasz stosunek do krytyki materiału nagranego przez Was w poprzednim wcieleniu Attika? Cóż, zupełnie nie przejmuję się tym, co czytam o jakiejkolwiek muzyce. Sprawdzam audio clip, utwór, itp. Gdyby krytyka miała jakiekolwiek znaczenie, to nie posiadałbym ani jednej płyty w swojej kolekcji. To w sumie ciekawe, że zbierasz tylko te płyty, które otrzymują negatywne recenzje w prasie. Niektórzy nazywają dwie pierwsze

Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski

Foto: Kevin Roberts

88

VELVET VIPER

płyty Attiki "legendarnymi". Co myślisz dzisiaj o "Attika" (1998) oraz "When Heroes Fall" (1991)? Myślę, że dają radę. Zawsze staraliśmy się, aby teksty naszym utworów nie były ulokowane w swoim czasie, tak aby się nie przedawniły. Pure Steel Records wznowił "When Heroes Fall" w 2019, ale nie (jeszcze?) "Attika". Czy będziecie może chcieli nagrać te utwory jeszcze raz, tak aby nowy line-up nadał im współczesne brzmienie? Naprawdę nie wiem. Jeśli fani będą tego chcieli i wytwórnia tak powie, to rozważymy ten pomysł. Jak wyglądała Wasza aktywność muzyczna pomiędzy 1996 a 2018 rokiem? Wydaje sie, że pozostaliście nie tylko w formie, ale też staliście się lepszymi kompozytorami i wykon awcami? Mogę tylko powiedzieć o sobie, że śpiewałem z rozmaitymi muzykami. Każdy z nich czegoś mnie nauczył i pozwolił wzbić się na wyższy poziom. Dziwne, że Metal Archives o tym milczy. No dobra, a jak zwerbowaliście nowego basistę Dana Rubela? To była prosta decyzja, dlatego że znaliśmy go jeszcze z lat dziewięćdziesiątych.


Nazwiska Waszego gitarzysty Bill Krajewski oraz perkusisty Jeff Patelski, nakazują mi zapytać, czy mają oni jakieś szczególne relacje z Polską? Myślę, że to tylko polskobrzmiące nazwiska. Pierwsze show po powrocie jako Attica, zagraliście podczas Up The Hammer Festival w 2018r. Czy to był pomysł na tylko jeden występ, a może od razu mieliście ambitniejszy plan na regularną działalność? Byliśmy zaskoczeni, że w ogóle nas zaproszono na ten festiwal. Nic nie planowaliśmy.

Foto: Kevin Roberts

Dzięki za wywiad i za Wasze zainteresowanie Attiką. Keep the horns up! Zachęcamy wszystkich, abyście szepnęli promotorom, ludziom z radia i z magazynów, że chcecie więcej Atti-

ka! Możliwe, że dzięki Waszej pomocy, będziemy mogli się zobaczyć na koncercie w Polsce. Sam O'Black

Co ciekawego mógłbyś nam opowiedzieć o komponowaniu i nagrywaniu "Metal Lands"? Czy jest to efekt starań każdego z Was? Jaka atmosfera panowała w studiu? Nagrywaliście wspólnie na setkę, czy każdy instru ment oddzielnie? To efekt wysiłku całego zespołu. Wszyscy mają jednakowy wkład w cały album. Każdy z nas był obecny podczas nagrań perkusji. Pozostałe instrumenty nagrywaliśmy oddzielnie, w miarę jak czas nam na to pozwalał. Moim ulubionym utworem z "Metal Lands" jest "Like A Bullet", dlatego że jest jednocześnie agresywny i mocno zapadający w pamięć. Odnośnie tekstu tego kawałka, czy jakaś konkretna laska doprowadziła któregoś z Was do szału do tego stopnia, że postanowiliście zadedykować jej cały utwór? (śmiech) Nie, to czysta fikcja. Jesteście politycznie zaangażowani w lirykach. Czy zgodziłbyś się ze stwierdzeniem, że niewiele światowych wydarzeń dzieje się przypadkowo, dlatego że większość grubych spraw jest uprzednio planowanych przez polityków z premedytacją? Czyż nasz świat nie byłby lepszym miejscem do życia dla każdego, gdyby nie nadużycia polityków? Coś w tym jest. Ja to widzę tak: światowi politycy są bezużyteczni. Wprawdzie potrzebujemy reguł i prawa do życia w rozwiniętym świecie, ale nie potrzebujemy płacić ludziom za to, że walczą między sobą jak dzieci. Swoją drogą, politycy to okropny wzór do naśladowania dla dzieci. Kończycie album kawałkiem "One Wish". Jakie byłoby Wasze jedno marzenie odnośnie przyszłości Attika? Mam nadzieję nagrać więcej płyt. Poza tym, super byłoby zrobić trasę koncertową, podczas której moglibyśmy poznać wielu metalowców. Czy chciałbyś coś jeszcze dodać dla polskich fanów?

ATTIKA

89


Hołd Marta Gabriel to już uznana marka w świecie heavy metalu. Prawda jest jednak taka, że Marta bardzo ciężko pracuje, żeby tę markę budować. W dobie pandemii, gdy wielu artystów po prostu się zatrzymało czekając na lepsze czasy, wygrywają Ci, którzy mimo przeciwności losu, twardo idą do przodu. I Marta właśnie idzie, ba, pędzi do przodu. Dopiero co na naszych łamach rozmawialiśmy o nowym albumie jej macierzystej formacji, Crystal Viper, a już rozmawiamy znowu, tym razem na temat solowej płyty wokalistki. Płyty, dodam, dość specjalnej, bo stanowiącej hołd dla kobiecych głosów w heavy metalu. Jeśli chcecie dowiedzieć się nieco więcej na temat metalowych królowych, kreatywności i o tym, komu w metalu można więcej - zachęcam do lektury! HMP: Cześć Marta! Nowa płyta Crystal Viper, inicjatywa Rock Out Sessions, dołączenie do Blazon Stone a teraz solowy album! Wygląda na to że pandemia wykrzesała z Ciebie nowe pokłady energii twórczej! (śmiech) Marta Gabriel: Cześć! I tak i nie, generalnie nie należę do osób, które lubią siedzieć bezczynnie. Od kiedy pamiętam, prawie każdą wolną chwilę spędzałam nad czymś kreatywnym - zawsze w moim pobliżu znajduje się albo jakiś instrument albo sprzęt do nagrywania. Ale fakt, pandemia chwilowo wykluczyła granie koncertów, więc mam dużo więcej czasu na inne projekty. Przyznam szczerze, że urzekł mnie pomysł płyty-hołdu dla śpiewających, metalowych dziewczyn. Opowiesz mi skąd wziął się taki pomysł? Od dawna wiedziałam, że prędzej czy później nagram płytę solową, zresztą kilka razy dostałam już taką ofertę od różnych wytwórni płytowych. Uwielbiam zarówno grać i nagrywać własne utwory jak i covery. Jest cała masa świetnych utworów innych wykonawców, które chciałabym nagrać, ale nie wszystkie pasują do Crystal Viper. W pewnym momencie wszystkie te wątki, czyli płyta solowa, chęć nagrania coverów, i do tego koncept płyty hołdu dla moich ulubionych wokalistek, spotkały się w jednym miejscu, i tak właśnie powstał pomysł nagrania płyty "Metal Queens". Bardzo podoba mi się dobór utworów i wykonawców. Opracowałaś jakiś klucz wg którego dobierałaś utwory i płyty z jakich pochodzą? Nie, nie było żadnego klucza ani schematu, po prostu zrobiłam listę moich ulubionych zespołów z wokalistkami, a potem listę utworów, które chciałabym nagrać. Sprawdzaliśmy po kolei wszystkie utwory: jak zabrzmią z mo-

90

MARTA GABRIEL

im głosem, czy muszę zmieniać tonację czy mogę śpiewać w oryginalnej, i tak dalej. Drogą eliminacji doszliśmy do listy 10 utworów, bo podstawowym formatem miał tu być winyl, a wersja CD dostała bonus track. Płyta brzmi świetnie i faktycznie, jest to swego rodzaju metalowy monolit. Słucha się jej z wielką przyjemnością! Z tego co wiem, w nagraniach wspomogli Cię gitarzysta Eric Juris i perkusista Cederick Forsberg, czyli koledzy z Crystal Viper. Mam wrażenie że pod względem współpracowników, osiągnęłaś bezpieczną stabilizację i masz obok siebie ludzi, którzy zawsze sprawią że Twój materiał będzie brzmiał pierwsza klasa! Tak, obecny skład Crystal Viper to bardzo dobrzy muzycy, z którymi świetnie się rozumiem. Płyta "Metal Queens" została nagrana w prawie takim samym składzie co ostatni album Crystal Viper - aczkolwiek nie można powiedzieć, że obie płyty brzmią tak samo, chyba zresztą jedyne podobieństwo to mój głos. I Eric i Cederick bez większych problemów dostosowali swój styl gry właśnie do tego co było potrzebne płycie "Metal Queens", są bardzo elastyczni. Sięgnęłaś na tej płycie po taki hymn jak "Metal Queen" Lee Aaron. Aaron, podobnie jak Doro na swoich późniejszych płytach, odpuściła skóry i łańcuchy na rzecz bardziej przebojowego, radiowego rocka. Mimo to, obie panie wciąż są szanowane w metalowym środowisku. Wobec tego prosty wniosek: dziewczynom w metalu można więcej? Nie widzę zbyt dużego związku z płcią. To trochę tak, jakbyś muzyków Judas Priest po wydaniu płyty "Turbo" spytał, czy facetom w metalu wolno więcej (śmiech). Ciężko mi powiedzieć, czym się kierowały wymienione wokalistki - czy była to jakaś sugestia ze strony wytwórni lub producenta, lub może najzwyczajniej w świecie miały ochotę na taką zmianę. Moim zdaniem, każdy muzyk i zespół powinien grać i nagrywać to na co ma ochotę i to z czym się dobrze czuje (oczywiście pomijam tutaj kwestię muzyków sesyjnych, wynajętych do nagrania konkretnego materiału w konkretnym stylu). Jasne, my jako fani w jakiś tam mniej lub bardziej świadomy sposób oczekujemy, że nasi ulubieni wykonawcy będą nagrywać coś w stylu naszych ulubionych płyt połowa fanów zespołu Metallica chciałaby znowu usłyszeć granie w stylu "Master Of Puppets", połowa fanów Judas Priest chciałaby dostać kolejnego "Painkillera" (hej, w sumie w 2018 roku "Firepower" wcale tak daleko od "Painkillera" nie był! - przyp. red.), i tak

dalej. Ale trzeba mieć na uwadze, że muzycy to przede wszystkim ludzie. Mamy do czynienia z innymi inspiracjami, innymi emocjami, innymi etapami życia, innym doświadczeniem. Ciężko wymagać, żeby dany muzyk grał dokładnie to samo przez 20 czy 30 lat, czy żeby wokalista, który jest po 50-ce, brzmiał tak samo jak kiedy miał 20 lat. Kiedy jakiś zespół który lubię, drastycznie zmienia styl na taki który mi nie odpowiada, to po prostu słucham takich płyt rzadziej lub nie słucham ich wcale, cały czas jednak ciesząc się ich wcześniejszymi dokonaniami, które lubię. Nie siadam do komputera i nie wypisuję jak to dany zespół się skończył (śmiech). Kolejnym hymnem, z którego bardzo się ucieszyłem widząc go na playliście, jest "Rebel Ladies" nieco zapomnianego już Zed Yago… Tak, między coverami zespołów z moimi ulubionymi wokalistkami nie mogło zabraknąć czegoś z repertuaru Jutty Weinhold. Miałam okazję zobaczyć jej koncert 4 czy 5 lat temu, nadal jest w świetnej formie! Pewną niespodzianką jest dla mnie natomi ast umieszczenie na płycie "Reencarnacion" hiszpańskiej Santy, zwłaszcza, że odważnie zmierzyłaś się w tym kawałku z językiem, w którym chyba jeszcze nie śpiewałaś.... Z drugiej strony, czemu ja się dziwię, skoro kilka lat temu wyszłaś obronną ręką z potyczki z językiem węgierskim (śmiech). Uwielbiam płyty zespołu Santa z Azuzeną na wokalu. Prawdę powiedziawszy, już od jakiegoś czasu chciałam nagrać cover tego utworu z Crystal Viper. Kiedy pracowaliśmy nad EP'ką "At The Edge Of Time", wybieraliśmy pomiędzy utworem Quartz, utworem Diamond Head, i właśnie utworem Santy. Stanęło na Quartz, bo był bardziej nietypowy, z rototomami i gitarą akustyczną. Kiedy zaczęliśmy pracować nad "Metal Queens", nazwa Santa padła chyba na samym początku. Muszę przyznać, że spośród gości, świetnie wypadł Todd Michael Hall z Riot V w coverze Blacklace. Wiesz, myślałem że skoro jest to płyta w hołdzie dla kobiet za mikrofonem, to wokalne popisy faceta mogą efekt nieco zepsuć. Okazało się jednak, że Todd dał radę! Todd jest świetnym wokalistą, i uwielbiam z nim pracować. Z jakiegoś powodu nasze głosy naprawdę dobrze brzmią razem - parę lat temu nagraliśmy wspólnie cover Riot, potem nagraliśmy cover utworu "Shallow", z filmu "Narodziny Gwiazdy". Przyjaźnimy się i jesteśmy w stałym kontakcie, więc kiedy zaczęłam pracować nad "Metal Queens", napisałam do niego czy nie miałby ochoty znowu czegoś wspólnie nagrać. Zresztą myślę, że to nie był ostatni raz. Tak swoją drogą, lubisz tę obecną inkarnację Riot? Ze swojej strony powiem, że jestem absolutnym ich fanem i naprawdę podzi wiam w jak umiejętny sposób kultywują tradycję robiąc przy okazji coś naprawdę dobrego jeśli chodzi o nowości. Tak, jestem fanką obecnego wcielenia Riot, zresztą można powiedzieć, że byłam obecna przy wydarzeniach, które doprowadziły do tego, że Todd z nimi śpiewa. Jakiś czas temu grałam gościnnie na gitarze w Jack Starr's Burning Starr - Todd był wtedy ich woka-


listą. Zresztą tak się poznaliśmy, Bart (Gabriel, mąż Marty - przyp. red.) był wtedy producentem nagrań i Crystal Viper i Burning Starr. Graliśmy próby w Niemczech, i Bart spytał Todda czy nie miałby ochoty spróbować czegoś z Riot, bo akurat szuka dla nich wokalisty… Jak widać spróbowali, no i wyszło (śmiech). Kiedy spotkaliśmy się kilka miesięcy później na kolejnych koncertach Burning Starr, Todd puścił nam nowe nagrania Riot (wtedy już Riot V), w tym m.in. "Take Me Back". Utwór tak mi się wrył w głowę, że jakiś czas później nagraliśmy akustyczny cover, zresztą chyba nadal można znaleźć tą wersję na YouTube. Nie korciło Cię, żeby do współpracy w którymś z kawałków zaprosić jednak jakąś wokalistkę? Tego chyba jeszcze nie próbowałaś? Zastanawiałam się nad tym kiedy zaczęliśmy nagrywać "Metal Queens", ale rozważając wszystkie za i przeciw, stwierdziłam, że mógłby nie być to najlepszy pomysł. Przyjaźnię się z kilkoma z wokalistek, których covery nagrywałam, i przyjaźnię się z kilkoma wokalistkami innych młodszych zespołów. Nie było szans, żeby zaprosić wszystkie, bo płyta całkowicie straciłaby swój charakter i spójność, pomijając już wszystkie kwestie logistyczne, no i nie chciałam żeby któraś z nich poczuła się pominięta. Na płycie nie mogło zabraknąć czegoś z repertuaru Doro i Warlock. Padło na "Mr. Gold", otwieracz z chyba najbardziej przebojowego ich albumu, "True As Steel". Potrafisz wskazać swój ulubiony album Warlock? Bo ja to chyba mam w tym temacie spory dylemat... "Mr. Gold" znalazł się na tej płycie z trochę innego powodu. Wiele lat temu nagraliśmy ten utwór z Crystal Viper, ale zabrakło i czasu i pieniędzy, i na składankę "A Tribute To Warlock" poszła wersja demo. Kiedy wiesz, że to demo - nie jest tak źle, ale na tle innych utworów z tej płyty, mocno odstawała jeśli chodzi o jakość. Nowa wersja "Mr. Gold" która znalazła się na "Metal Queens" to wreszcie sprawiedliwe potraktowanie tego utworu - brzmi tak, jak na to zasługuje. Nie, chyba nie mam ulubionego albumu Warlock, lubię wszystkie albumy które nagrali. Jutta Weinhold, Doro Pesch, Kate de Lombaert, Leather Leone… Czy te panie, dumnie stojące na czele metalowych ekip, pozwoliły Marcie Gabriel uwierzyć w siebie i koniec końców także stanąć na czele Crystal Viper? Uwielbiam te wokalistki, i miały ogromny wpływ na to co robię z Crystal Viper, ale o tym, że będę wokalistką zespołu heavymetalowego wiedziałam dużo wcześniej, zanim poznałam ich twórczość. Jestem muzykiem od 6 czy 7 roku życia, przez lata występowałam jako pianistka, potem jako nastolatka odkryłam takie zespoły jak Iron Maiden, Black Sabbath, Judas Priest i Virgin Steele i to tak naprawdę wtedy zdecydowałam, że to jest to co chcę robić w życiu. Nie przypominam sobie takiego momentu, żebym się zastanawiała "czy ja też mogę grać heavy metal, w końcu nie jestem facetem". Tak więc wszystko zaczęło się od zespołów z wokalistami, i dopiero później, kiedy zaczęłam się zagłębiać w gatunek, odkrywałam po kolei zespoły z wokalistkami.

Marta, pogadajmy teraz o… brakach. Nawet jeśli zaproponowałaś naprawdę solidny zestaw metalowych hymnów i słucha się go naprawdę świetnie, gdzieś z tyłu głowy kołacze mi myśl, że takich nazw jak węgierska Metal Lady, rosyjska Markiza, japońskie Show-Ya czy - tu pewne zaskoczenie - brytyjskie Girlschool najzwyczajniej w świecie brakuje. To co, kiedy "Metal Queens vol 2"? (śmiech) Jest takie powiedzenie, że "możesz być najsłodszą pomarańczą na świecie, ale zawsze znajdzie się ktoś, kto nie lubi pomarańczy". Nie da się zadowolić wszystkich, więc nawet nie próbuję - staram się być szczera w tym co robię, i jeśli komuś się podoba to co gram i nagrywam, to wspaniale. Tobie brakuje utworów Metal Lady, Markizy i Show-Ya, komuś innemu będzie brakowało nagrań Robyn Danger czy Messiah Force… Ale wiesz co? To dobrze. Fajnie, że ludzie Foto: Marta Gabriel dyskutują o płycie, widziałam wpisy na swoim Facebooku, że na te z dziewczynami i bez. Nigdy nie zwracaludzie sugerują już kolejne utwory, które łam uwagi na płeć, i raczej nie zacznę. Dla chcieliby usłyszeć. Czy będzie "Metal Queens mnie liczy się to czy ktoś jest dobrym mu2"? Na dzień dzisiejszy nie wiem, w głównej zykiem, i czy gra muzykę, która mi się podomierze zależy to od tego jak będzie przyjęta ba. część pierwsza. Jakby nie patrzeć, Twoja działalność może Skoro już wspomniałem taką nazwę jak być inspiracją dla młodych dziewczyn które Girlschool... Nawet jeśli w heavy metalu próbują swoich sił na scenie hard'n'heavy mieliśmy wiele wspaniałych składów z pa- osiągnęłaś już naprawdę sporo w tym śroniami za mikrofonem, tak heavy metalowych dowisku. Są jakieś rady lub wskazówki które girlsbandów było i jest wciąż stosunkowo chciałabyś przekazać młodym adeptkom memało i w zasadzie jedynie Japończykom pod talowej sztuki? tym względem nie można niczego zarzucić. Nie poddawać się, ciężko pracować, i być Jak myślisz, jaka jest tego przyczyna? Dzie- świadomą swoich wad i słabości, i pracować wczyna z mikrofonem spoko, ale z gitarą czy nad ich wyeliminowaniem? To są raczej uniwza perkusją to już gorzej? ersalne rady, które nie mają związku z płcią Nie mam pojęcia. Naprawdę. Nie mam żadnej ale to są naprawdę ważne rzeczy, i mają duży teorii na ten temat. Dość często jestem pytana wpływ na to czy ktoś wytrwa w swoich muzyw wywiadach, dlaczego jest tak mało wokalis- cznych planach i działaniach, czy też nie. tek, gitarzystek, i generalnie dziewczyn na scenie metalowej i rockowej. Faktycznie tak jest, Marta, rok 2021 mimo wciąż utrzymującego nie da się tego ukryć - dziewczyna w rock- się stanu epidemicznego, wygląda dla Ciebie owym czy metalowym składzie to nadal jakaś pracowicie. Masz jeszcze jakieś niespo--tam egzotyka, i coś rzadkiego. Nie wiem, mo- dzianki dla swoich fanów w zanadrzu? że większość dziewczyn nie odczuwa potrzeby Oczywiście (śmiech). Nie wiem, kiedy będę grania, nie jest to coś co sprawiałoby im przy- mogła zdradzić informacje o kolejnych nagrajemność? Trudno mi powiedzieć, tym bar- niach, wydawnictwach i projektach, ale zapedziej, że sama jestem tutaj tym odstępstwem wniam Cię, że nowy album Crystal Viper, od normy. Stwierdziłam, że chcę być muzy- moja płyta solowa, i nowy album Blazon Stokiem, że chcę grać i śpiewać heavy metal, i ro- ne, na który nagrałam partie gitary basowej, biłam i nadal robię wszystko co w mojej mocy, to tylko część rzeczy, w które byłam zaangaaby tak było. żowana w tym roku. Ok, girsbandów nie ma, ale za to dziew czyny za mikrofonem wciąż są obecne i wydaje się że ich głos jest aktualnie mocno słyszalny na scenie heavy metalowej. Takie bandy jak Midnight Dice, Smoulder czy Sign of the Jackal wydają się kroczyć ścieżką wydeptaną przez Metalowe Królowe w latach 80-tych. Śledzisz młode składy z kobi etami na wokalach? Są jakieś bandy którym szczególnie kibicujesz? Znasz polski Shadow Warrior? Dają radę (śmiech). A tak poważnie, to nie rozdzielam zespołów których słucham i którym kibicuję,

Ok, to wszystko co na dziś przygotowałem dla Ciebie. Wracam słuchać "Metal Queens" a Tobie zostawiam ostatnie słowo dla fanów! Bardzo dziękuję za wywiad i za wsparcie. Mam nadzieję, że płyta "Metal Queens" się Wam spodoba. Bardzo zależało nam na tym, żeby powstał solidny, spójny heavymetalowy album, a nie po prostu składanka z coverami i myślę, że udało się nam osiągnąć ten efekt. Do zobaczenia na koncertach! Marcin Jakub

MARTA GABRIEL

91


Nowe życie Nie od dziś wiadomo, że kariery nawet największych gwiazd to prawdziwa sinusoida. Doświadczyła tego również Suzi Quatro, ulubienica młodej publiczności pierwszej połowy lat 70. Kiedy jej single przestały okupować czołowe miejsca list przebojów nie poddała się jednak, a od pewnego czasu jest już nie tylko ikoną glam rocka, ale też prawdziwą legendą. Najnowszą płytą "The Devil In Me" Suzi potwierdza, że w żadnym razie nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa, a do tego zapowiada już kolejny album. HMP: Wyraziłaś się niedawno, że "The Devil In Me" to najlepszy album w twojej karierze ("The Devil In Me" is the best album in my career to date) i trudno się z tą opinią nie zgodzić. Można jednak zastanowić się, dlaczego, starając się przecież zawsze nagrać jak najlepszą w danym momencie płytę, czasem trafia się w gusta słuchaczy, a czasem nie? Suzi Quatro: Nie znam odpowiedzi na to pytanie... Z każdym nowym dziełem zawsze starasz się z całych sił... Teraz było to jednak coś wyjątkowego. Richard (mój syn) i ja zaczęliśmy stawiać pierwsze kroki przy pisaniu tego materiału bez żadnej kontroli, nie obowiązywały żadne reguły, ponieważ wcześniej nie pracowaliśmy razem... Ten projekt miał

udany, LP "Rock Hard", ale muzyczne trendy wyglądały już wtedy zupełnie inaczej i nie zainteresował większej publiczności, nie wylansował też tak dużego hitu jak choćby "Can The Can", "Devil Gate Drive" czy "48 Crash"? "Rock Hard" wypadł w porządku... Celowo zebraliśmy wtedy ten sam zespół i próbowaliśmy odtworzyć emocje z pierwszego materiału... To był hit w wielu krajach, a jego tytułowy kawałek znalazł się w filmie "Times Square", więc kiedy wykonuję go na żywo publiczność z pewnością go rozpoznaje. Wielu artystów w takiej sytuacji załamuje się, czasem nawet rezygnuje z grania, ale ty za bardzo kochasz muzykę, żeby zdecydować

Foto: Suzi Quatro

swój plan. Chcieliśmy, żeby był tak przełomowy jak mój pierwszy album i myślę, że nam się to udało. Chcieliśmy też pójść o krok dalej niż na "No Control" i to też nam się udało. Richard wniósł tu swoją 36-letnią energię i doświadczenie jego pokolenia muzycznego zawartego w jego DNA. Od kiedy pamięta, obserwował swoją mamę, którą była Suzi Quatro. Ja wniosłam 57 lat w biznesie, 70 lat życia i swoje doświadczenie życiowe. Może i urodziłam mojego syna, ale to on dał mi nowe życie i widzę siebie, jakby po raz pierwszy, jego oczami. Miałaś do czynienia z taką sytuacją w roku 1980, kiedy ukazał się, bardzo według mnie

92

SUZI QUATRO

się na taki krok? Jestem artystką, muszę tworzyć, komunikować się i zabawiać... To jest to, kim jestem... Nie mogę przestać współtworzyć tego biznesu tak samo jak nie mogę przestać oddychać... Dopóki oczywiście pewnego dnia przestanę oddychać! Ale mam nadzieję, że kolejne albumy i kolejne trasy koncertowe jeszcze przede mną... Czuję się całkiem dobrze... Nie jestem osobą z depresją i z każdej sytuacji wyciągnę to, co najlepsze. Poza tym nawet w tych chudszych latach mogłaś liczyć na odzew ze strony swych wiernych fanów, których dorobiłaś się na całym świecie?

Jedyną rzeczą, która była wtedy "chudsza", to brak przebojowych singli. Jeśli chodzi o pracę, to nigdy nie przestałam koncertować. Każda kariera ma swoje wzloty i upadki... Proponuję obejrzeć mój dokument "Suzi Q", który odniósł sukces na całym świecie... Wyjaśnia wszystko, co musicie wiedzieć. Wiedziałaś w latach 70., że jesteś bardzo popularna również w Polsce, czy świadomość tego faktu pojawiła się nieco później, kiedy w roku 1980 nagrałaś program dla polskiej telewizji? Nie wiem, czy coś się zmieniło... Zawsze tam koncertowaliśmy... Zawsze czułam się tak samo, bez względu na to, która to była dekada. Masowa popularność i wysoka sprzedaż płyt były kiedyś marzeniem każdego młodego muzyka. Jak jednak oceniasz to wszystko ze swojej perspektywy, gdzie większość tantiem autorskich za twoje przeboje zgarniali obcy kompozytorzy, gdy twoje piosenki traktowano po macoszemu i nie były lansowane, a sława okazała się czymś ulotnym? Sława z pewnością nie była ulotna; wyrobiłam sobie nazwisko w latach 70. i jestem tu do dziś, koncertuję po całym świecie, daję 75-80 solowych dwugodzinnych występów, wydałam mnóstwo albumów, opublikowałam aktualny materiał i nie mam absolutnie nic nikomu do udowodnienia. Moje tantiemy nigdy nie zostały mi odebrane przez innych twórców, ponieważ to ja napisałam większość moich albumów, wszystkie strony B i niektóre single... Jestem ustawiona na całe życie, jeśli chodzi o pieniądze i nigdy więcej nie muszę pracować... Jestem w tym biznesie już 57 lat jako profesjonalna artystka... Wydaję albumy co kilka lat... Gram trasy koncertowe non stop, i mam wyprzedane bilety gdziekolwiek się pojawię... W 2019 w sylwestra grałam dla 14.000 osób... Nie powiedziałabym, że sława jest ulotna, prawda? Jestem bardzo rozczarowany tym, że w Stanach Zjednoczonych, było nie było ojczyźnie rock'n'rolla, publiczność jest tak nies tała w swych gustach, podąża wyłącznie za najnowszymi trendami, szybko zapominając o niedawnych ulubieńcach. Też tego doświadczyłaś, ale z drugiej strony zawsze miałaś wsparcie choćby ze strony niemiec kich czy australijskich fanów, dzięki czemu nie musiałaś zawiesić gitary na kołku? Po pierwsze, to nie jest gitara, to jest gitara basowa... dwie różne rzeczy... (gitara basowa też jest gitarą - red.). Szczerze mówiąc, nawet o tym nie myślę. Odniosłam sukces w Ameryce, zarówno sprzedając albumy, jak i jeżdżąc w trasy koncertowe, sprzedając je w milionach... Stałam się sławna dzięki mojej roli w "Happy Days". To był największy serial komediowy w USA przez ponad 15 lat... Gusta idą w górę i w dół, w kółko i w kółko... Jest jak jest... Jak już mówiłam... Nie mam nikomu nic do udowodnienia. Dlaczego miałabym w ogóle rozważać porzucenie mojej gitary basowej... Odnoszę wrażenie, że w ostatnich latach twoja kariera nabrała sporego przyspieszenia, dlatego po albumie "No Control" szybko przygotowałaś kolejny? W ciągu ostatnich kilku lat wydarzyło się kilka rzeczy. Zaczęło się od "Back To The Drive" w 2006 roku. Został wspaniale przyję-


ty, był wyprodukowany przez Andy'ego Scotta, a producentem wykonawczym był Mike Chapman. W 2011 zrobiłam mój pierwszy od wielu lat album z Mikiem, "In The Spotlight". W 2017 roku, nagrałam z moimi przyjaciółmi, nasz super album "Quatro, Scott & Powell". W niektórych krajach wszedł na listy przebojów. "No Control" z 2019 roku odniósł ogromny sukces. Film dokumentalny, "Suzi Q" to też był ogromny sukces. A teraz w 2021 roku mam "The Devil In Me". Myślę, że to nastąpiło po moim rozwodzie, przed którym miałam kilka trudnych lat. To było w 1992 roku, wtedy całkowicie wróciłam do muzyki. To był trudny okres. Ale przeszłam przez niego silniejsza niż kiedykolwiek, a od 27 lat jestem związana z niemieckim promotorem Rainerem Haasem. SPV podjęło decyzję o wydaniu drugiego albumu. Powinniśmy być w trasie przez cały rok, ale ta pandemia i lockdawn... Dlatego po prostu zabraliśmy się do pracy i zaczęliśmy tworzyć i nagrywać "The Devil In Me". "The Devil In Me" to nie tylko jedna z najlepszych płyt w twojej dyskografii, ale też swoisty manifest: chciałaś pokazać wszystkim malkontentom, wysyłającym cię na emeryturę, że jest na to zdecydowanie zbyt wcześnie? Nikt nie próbował mnie wysłać na wcześniejszą emeryturę. Pracuję cały czas. Nagrywam cały czas. Jestem znana jako jeden ze stałych elementów rock'n'rolla... Odpowiadając na twoje pytanie... to z pewnością nie było moje doświadczenie. Czy pandemia przysłużyła się temu materiałowi w tym sensie, że miałaś więcej czasu na twórczą pracę, stąd takie zróżnicowanie tego materiału i jego muzyczne bogactwo? Oczywiście wszyscy mieliśmy więcej czasu... Ale ja jestem bardzo kreatywną artystką, zawsze piszę piosenki, wiersze, książki itd. To co się stało, to zwolnienie tempa pracy, pozwoliło na trochę refleksji. Nie było harmonogramu i pośpiechu, pojawiły się miłe warunki do tworzenia. I uznałam pandemię, poza jej trudnymi częściami, za cudownie twórczy czas. Wciąż piszę materiał na kolejny album. Nie mogę przestać. Wydaje mi się, że celowo nie chciałaś się ograniczać, stąd mamy tu nie tylko przebojowe, glamowe utwory, za które pokochaliśmy cię w latach 70., ale też klasycznego rocka, bluesa, rock'n'rolla czy stylowe ballady, jak choćby czerpiącą z soulu "My Heart And Soul"? Tak, zawsze mówiłam, że nie daję się zaszufladkować, w żaden sposób. Mam szeroki zakres doświadczenia i wiedzy muzycznej. Jestem wykształconym muzykiem co do gry na fortepianie i perkusji, samoukiem co do grania na basie... Dorastałam w muzycznej rodzinie, chłonąc piosenki z epoki mojego ojca i mojego starszego rodzeństwa, a także mojego młodszego rodzeństwa... Mam to wszystko w sobie... I to wychodzi ze mnie. Jesteś kojarzona z rockowym, gitarowym brzmieniem, ale na "The Devil In Me" mamy naprawdę urozmaicone aranżacje, z wykorzystaniem smyczków, organów, fortepianu, trąbki, saksofonu czy harmonijki - kiedy można wzbogacić dany utwór, nie ma warto się wahać?

Nie ma kontroli nad tym wszystkim... Kiedy piszesz piosenkę, ona sama sugeruje, jakie inne instrumenty powinny się na niej znaleźć.. .Jest to dość oczywiste, jeśli jest się kreatywną osobą. Przebojowy "Motor City Riders" to hołd dla twego rodzinnego Detroit, w którym zaczy nałaś razem z siostrami muzyczną karierę? Tak, w stu procentach. Chciałam napisać taki prawdziwy utwór-hołd i opisać dokładnie jak wyglądało dorastanie w Detroit w latach 60... Wydaje mi się, że to uchwyciłam. Na przeciwnym biegunie jest z kolei ascety czny, surowy "Isolation Blues" - pandemia tak odcisnęła się na naszym życiu, że nie można było tego nie dostrzec? Mieliśmy piosenkę i tytuł... Zakochałam się w jego pomyśle... Więc zabrałam tę piosenkę w ustronne miejsce, gdzie mogłam pomyśleć... I po prostu ją napisałam... Z głębi duszy, dokładnie to co czułam. Wygląda na to, że uchwyciłam ten nastrój odczuwany przez wszystkich i wszyscy się do niego odnoszą. Dla artysty jest to spełnieniem marzeń. Koronawirus został z nami na dłużej i nie odpuszcza - jak widzisz w tej sytuacji dalsze losy branży muzycznej, bo przecież wielu artystów bez koncertów długo nie pociągnie, nie każdy jest na finansowym poziomie Stonsów czy U2? Nie mam pojęcia. Nikt nie ma na to odpowiedzi. Kto wie, kiedy wszystko wróci do normy. Albo czy kiedykolwiek to się stanie... Tak długo, jak publiczne zgromadzenia są zakazane, występy na żywo są również zabronione. Jest to bardzo smutne dla nas wszystkich z tej branży. Nie możemy kontrolować tego, co się dzieje, więc po prostu musimy z tym żyć... Ja mam to szczęście, że moje życie nie jest zależne od koncertowania, bo mam komfortowe warunki do końca życia. Ale wielu ludzi: muzyków, z ekip obsługujących trasy, dźwiękowców, montażystów sceny, firm oświetleniowych, transportowych, itd. ma znacznie gorzej - to było "ich" życie. To chyba nie przypadek, że współpracujesz obecnie z niemiecką firmą Steamhammer/ SPV, bo to z jednej strony solidny wydawca, z drugiej zaś tamtejszy rynek wciąż jest dość chłonny, jeżeli chodzi o płyty dostępne fizy cznie? Wszystko co wiem to, że SPV chcieli podpisać ze mną kontrakt i tak zrobili... na dodatek robią dobrą robotę. Mam swoją własną firmę wydawniczą Butterfly/Rak. Jeśli Niemcy kupują płyty CD w większej ilości niż ludzie w innych krajach, to jest to dla mnie nowość, ale cieszę się z tego. Jako osoba z winylowego pokolenia pewnie doceniasz fakt, że czarne płyty znowu wróciły do łask słuchaczy, ale ciekawi mnie też jak oceniasz te wszystkie nowości typu streaming, muzykę dostępną w cyfrowej postaci? To trudna sprawa, bo artyści dostają bardzo, bardzo mało z powrotem od cyfrowego świata. Wiele wielkich nazwisk mówiło o tym publicznie. Ten problem musi zostać nazwany, a warunki winny być uczynione bardziej sprawiedliwymi dla artysty.

frapuje i nie fascynuje już słuchaczy tak jak w latach 60. czy 70., albo jeszcze 10-20 lat temu, stała się tylko rozrywką. Oczywiście kiedyś też tak było, sama przecież grałaś bardziej przebojowego rocka, a nie progresywne suity, wypełniające całą stronę płyty, ale jed nak muzyka jako taka przestała być dla ludzi czymś bardzo ważnym, a to chyba nie jest dobre? Nie wiem, czy się z tym zgadzam. Owszem, wcześniej świat był "inny". Ale hej, jesteśmy w erze komputerów. I to by było na tyle. Nie można zatrzymać postępu... Ja po prostu piszę, nagrywam i mam nadzieję, że będę koncertować... Jestem szczęśliwa. Jak więc myślisz, kto będzie sięgać po "The Devil In Me"? Twoi fani na pewno, ale może też i młodzi słuchacze, lubiący na przykład klasycznego rocka, który od kilku lat jest znowu modny? Dostaję odzew od dużo, dużo młodszych słuchaczy. Wielu z nich to ci, którzy nie zauważyli mnie za pierwszym razem. To jest wspaniałe. Singlowe, opatrzone teledyskami utwory "My Heart And Soul" i tytułowy "The Devil In Me" na pewno pomogą w promocji płyty. Jednak brak koncertów wydaje mi się, szczególnie dla kogoś takiego jak ty, na sce nie istnego wulkanu energii, prawdziwym przekleństwem - zamiast grać koncerty z tym nowym, świetnym materiałem, musisz siedzieć w domu, więc gorszej sytuacji wyobrazić sobie nie sposób? Równoważymy to właśnie teledyskami. Teraz na YouTube dostępne są trzy i odzew na nie jest "oszałamiający". Są to "My Heart And Soul", "The Devil In Me" oraz "I Sold My Soul". Media społecznościowe są tym, co mamy teraz do dyspozycji. To jest coś, czego musimy używać, dopóki nie wrócimy do jakiejś formy normalności. Musimy więc wytrwać w zdrowiu i w dobrej kondycji psychicznej do momentu, kiedy będziemy już mogli wybrać się na twój kon cert, co będzie dobrą rekompensatą za min iony, pod każdym względem fatalny, rok? Tak... Mam nadzieję, że w przyszłości zobaczę wszystkich na normalnym koncercie, uśmiechniętych i otoczonych rock'n rollem... To jest moje marzenie. Wojciech Chamryk & Joanna Pietrzak

Wygląda na to, że muzyka nie interesuje, nie

SUZI QUATRO

93


2013r. razem z Event Urizen grałem support przed Turbo. Dzięki temu, jak Krzysiek powiedział, czuję się niczym człowiek, który podprogowo zainspirował tych młodych ludzi do założenia Ironbound. To musiało się tak skończyć, żeby dopiero się zaczęło. (śmiech)

Każdy z nas włożył w to całe serducho Tak jak Alcoholica przyciąga tłumy metalowców spragnionych doświadczania coverów Metalliki w wydaniu koncertowym, tak też Ironbound ma w Polsce duże i jasno zdefiniowane przez jeden zespół grono potencjalnych odbiorców - mianowicie jest to muzyka idealna dla lokalnych fanów Iron Maiden. Rybnicka kapela jeszcze nie wypracowała własnego, indywidualnego charakteru, który wyróżniałby ich twórczość na bardzo gęstej scenie NWOTHM, ale całkiem możliwe, że ich debiutancki longplay "Lightbringer" przypadnie go gustu lokalnym fanom Żelaznej Dziewicy. We wprowadzeniu w ten temat z pewnością pomogą Wam entuzjastyczne wypowiedzi gitarzystów Krzysztofa Całki i Michała Halamody, a także wokalisty Łukasza Krauze. HMP: Odpalam Wasz Facebook i czytam: "Jest seksownie, jest mrocznie, jest krew, pot i łzy". Czy te słowa dobrze oddają obecny stan ducha Ironbound? Krzysztof Całka (gitarzysta): Klimat w zespole jest bardzo dobry, naładowany pozytywnymi emocjami, w końcu wydajemy właśnie naszą debiutancką płytę. Powyższe słowa nawiązywały do sesji zdjęciowej, którą w tym dniu odbyliśmy. Były wygłupy, niejednoznaczne pozycje ze statywami, groźne metalowe miny. Nie jesteśmy drętwiakami i mamy wielki dystans do siebie, każdy z nas dobrze się bawi. Dla nas Ironbound to niezła przygoda i zabawa, tak więc powyższe słowa mogą śmiało

gąc cieszyć się owocami naszej pracy. Czy decyzja o utworzeniu Ironbound w 2014 roku na pewno była spontaniczna? A może z perspektywy czasu widzicie, że dojrzewało to u Was przez dłuższy okres czasu, przyjaźniliście się, lubiliście podobną muzykę, wspólnie wybieraliście się na rozmaite kon certy, wymienialiście się płytami, narzekaliś cie lub zachwycaliście się tymi samymi niuansami twórczości tych samych muzycznych ikon? Zresztą, nie jesteście nowicjuszami i każdy z Was grał (a być może wciąż gra!) już wcześniej w innych zespołach. Krzysztof Całka: Plany założenia zespołu

Foto: Ironbound

określać stan ducha, jaki panuje w naszym zespole. Michał Halamoda: Jest dokładnie tak jak Krzysiek mówi. Swoją drogą dzień sesji zdjęciowej był dla nas wyjątkowo wymagający. Żaden z nas specjalnie urodą nie grzeszy, a koniec końców trzeba było jakoś wyglądać na tych zdjęciach (śmiech). Tak więc nasza Pani fotograf miała pełne ręce roboty. Krew, pot i łzy to zresztą słowa, które ostatnimi czasy każdy z nas może wydziarać sobie na czole. Jesteśmy bardzo podekscytowani premierą naszego pierwszego albumu, ale z drugiej strony chcielibyśmy już zakończyć wszelkie dopinanie spraw powiązanych z wydaniem. Pochłania to sporo naszego czasu i chcielibyśmy już przejść do tej części "po wydaniu płyty", mo-

94

IRONBOUND

grającego klasyczny heavy metal rodziły się w mojej głowie już dużo wcześniej, jednak z uwagi na ilość różnych zobowiązań ciężko było wygospodarować czas na kolejny zespół. Impuls do podjęcia pierwszych, poważnych kroków w tym temacie pojawił się po pijaku podczas wspólnego powrotu z koncertu Turbo w katowickiej Leśniczówce pod koniec 2013 roku (śmiech). Tak jak zauważyłeś, zespół składa się ze starych przyjaciół, którzy wypili razem hektolitry wódki i zjeździli wspólnie masę koncertów. Myślę, że dla każdego z nas Ironbound jest na dzień dzisiejszy priorytetem, ponieważ nikt poza Michałem nie gra już w innym zespole. Łukasz Krauze: Chciałbym tylko dodać, że w

Podobno z rodziną i przyjaciółmi najlepiej wypada się na zdjęciu. A jak Wy dogadujecie się wewnątrz zespołu? Kto (i jakie?) ma u Was atrybuty lidera? Kto najczęściej przej muje inicjatywę i motywuje pozostałych, a kto jest najbardziej ugodowy i najłatwiejszy w efektywnej pracy zespołowej? Czy zdarzył się Wam kiedyś niekontrolowany wybuch emocji kiedy np. spieraliście się o ostateczny kształt jakiejś kompozycji? Krzysztof Całka: Myślę, że to powiedzenie ("z rodziną i przyjaciółmi najlepiej wypada się na zdjęciu" - przyp.red.) do nas nie pasuje. W zespole znamy się od lat i jesteśmy już niemal jak rodzina. Tak przy okazji, ja i Adam jesteśmy braćmi. Co do osoby lidera to przypisuje się to mnie. Staram się trzymać ten zespół w ryzach i nadawać jakieś tempo. Oczywiście każdy z chłopaków ma swój wkład i pomysły. Łukasz wprowadził w zespole spore rozluźnienie i stąd na naszym Facebooku pojawiają się czasem jakieś śmieszne posty i zabawne akcje. Jeśli chodzi o całokształt wizji zespołu, to jesteśmy zgodni. Naturalnie, czasem zdarzają nam się różne drobne rozbieżności w detalach, ale wojen z tego powodu nie prowadzimy. Michał Halamoda: Muszę powiedzieć, że klimat w zespole jest bardzo unikalny i chyba rzadko komu udaje się w dzisiejszych czasach nawiązać takie relacje. Jesteśmy bardzo mocno zżyci ze sobą, faktycznie prawie jak rodzina. Oprócz samego grania, po prostu bardzo dużo czasu spędzamy wspólnie. Od wyjazdów, przez grille, imprezy, itp. Łukasz na przykład jest naszym świeżym nabytkiem, ale swoją charyzmą i humorem wpasował się wprost idealnie w klimat kapeli. Był faktycznie ostatnim elementem układanki. Oczywiście, że zdarzają się jakieś tam zgrzyty, ale jest to raczej popularna rzecz w relacjach międzyludzkich. Szczególnie jeżeli każdy z nas ma jakiś inny pogląd czy wizję na dany temat i próbuje ciągnąć w swoją stronę. Wtedy ważna jest sztuka kompromisu i wypracowania wspólnego rozwiązania problemu, co na razie wychodzi nam całkiem dobrze. W kwestii lidera, to Krzysiu pełnił te funkcję zanim jeszcze dołączyłem do Ironbound, a w swojej roli spełnia się znakomicie. Tak naprawdę nie wyobrażam sobie nikogo innego, kto mógłby wskoczyć w jego buty. Wiem, że czasami jest wykończony sprawami organizacyjnymi, szczególnie teraz w przededniu wydania płyty, bo w zasadzie większość jest na jego głowie. Jednak pomimo tego wszystkiego, Krzysiu niczym cierpliwy ojciec stara się wysłuchać swoje rozkapryszone dzieci i spełnić w miarę możliwości ich oczekiwania, tak że i wilk syty i owca w ciąży… a przecież mógłby czasem zwyczajnie przypierdolić (śmiech). Co dobrego moglibyście powiedzieć o Waszym poprzednim wokaliście Bartoszu Bieżuńskim? Dlaczego już Was nie reprezentu je? Krzysztof Całka: Bartosz był dobrym wokalistą. Dodał nam skrzydeł po długotrwałych poszukiwaniach wokalisty. Co się takiego wydarzyło, że go nie ma już w zespole, jest dla


nas niewyjaśnione. Bartosz na cztery godziny przed koncertem (w naszym rodzinnym mieście Rybniku) po prostu nas powiadomił, że nie przyjedzie. O tak, po prostu, bez jakiegokolwiek wyjaśnienia. Dla mnie był to jego koniec w zespole. Dodam, że nie był to pierwszy jego taki wybryk, ponieważ bez jakiegokolwiek uprzedzenia nie pojawił się także rok wcześniej na koncercie w ramach Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy w Wodzisławiu Śląskim - tam zagraliśmy koncert instrumentalnie. Czy tak zachowuje się zaangażowany w życie zespołu kolega…? Michał Halamoda: Odejście Bartka z zespołu było potwornym ciosem dla nas wszystkich. Faktycznie przed oczami stanęło nam widmo rozwiązania kapeli, co bolało każdego z nas. Wiedzieliśmy, ile czasu zajęły nam wcześniejsze poszukiwania wokalisty i chyba żaden z nas nie miał już dość determinacji i siły, aby przechodzić przez ten cały proces od początku. Prawdopodobnie to byłby powolny upadek Ironbound. Dla mnie odejście Bartka było podwójną zdradą. Wiesz, przyjaźniliśmy się ze sobą przez 17 lat i niejednokrotnie żartowaliśmy, że niedługo będziemy mieć okrągłą rocznicę. Gdyby Bartek przyszedł i po prostu z nami pogadał, albo chociaż pogadał ze mną w cztery oczy, to wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej. Przecież nie zawiązywał z nami współpracy pod groźbą śmierci. Mógł zwyczajnie odejść z zespołu, podziękować za współpracę i zagrać z nami ten ostatni koncert. Nikt nie miałby do niego pretensji i prawdopodobnie utrzymywalibyśmy kontakt po dziś dzień. Możliwe, że Ironbound również by tego nie wytrzymało, ale wydźwięk byłby zupełnie inny. Niestety, Bartek wolał obrać drogę na skróty i wysłać nam sms-a. Zamiast uczciwie pogadać, zwyczajnie wsadził nam nóż w plecy i kilka razy obrócił dla efektu końcowego. Dlaczego to zrobił? Musiałbyś zapytać jego, bo my do dzisiaj nie wiemy. Teraz te wydarzenia nie budzą już takich emocji, a bardziej uśmiech politowania. W zasadzie to powinienem Bartkowi podziękować w tym miejscu, że sprawy potoczyły się, jak się potoczyły. Gdyby nie tamte wydarzenia, to nie wiadomo czy Łukasz byłby dzisiaj naszym wokalistą. A tak mamy świetnego wokalistę, który wniósł masę nowych pomysłów, energii i humoru do zespołu. Coś, czego bardzo potrzebowaliśmy. Do tego mamy już na koncie prawie wydaną płytę, z której każdy z nas jest mega zadowolony. Jesteśmy wszyscy naładowani energią i już myślimy o drugim długograju, który zresztą powoli powstaje. Tak więc podsumowując, Bartku, jeszcze raz Ci dziękujemy, że losy potoczyły się jak się potoczyły. Czy obecny skład Ironbound jest stabilny? A może poszukujecie jeszcze dodatkowej osoby? Krzysztof Całka: W obecnej, klasycznej formie, uważamy, że zespół jest kompletny. Atmosfera w zespole jest bardzo dobra, więc myślę, że nie ma także obaw o zmiany personalne. Szukamy natomiast żony dla najlepszego gitarzysty na świecie - Michała (śmiech). Dziewczyny, posłuchajcie jego solówek na płycie i zakochujcie się w nim! Michał Halamoda: Tak, "Gitarzysta szuka żony", mógłby być z tego niezły show (śmiech). A tak na poważnie, atmosfera w kapeli jest świetna i w mojej opinii nikomu na razie nie świta myśl o opuszczeniu naszych szeregów. Choć jak życie pokazuje, mogę się

zwyczajnie mylić. Jednak ja kurczowo będę trzymał się tej myśli. Tak jak wspominałem, każdy z nas i wszyscy razem jesteśmy ogromnie podekscytowani naszym albumem, ponieważ niezależnie jak zostanie przyjęty, to każdy z nas dał z siebie sto procent z hakiem i włożył w to całe serducho. Miejmy nadzieję, że słuchacze podzielą naszą opinię i będą równie zachwyceni. Jeżeli chodzi o powiększanie naszego składu, to ja również nie widzę takiej konieczności. Czasem może by i przydała się dodatkowa gitara, żeby podegrać jakieś dodatkowe partie, ale radzimy sobie świetnie tak jak jest. Choć w przyszłości kto wie jak będzie… Jak myślicie, dlaczego śląska ziemia rzekomo dawno nie słyszała o zespołach inspirowanych Turbo, Iron Maiden i Saxon? Młodzież nie była zainteresowana czy brakowało młodych talentów w tej niszy? Krzysztof Całka: Śląska scena metalowa od zawsze kojarzyła mi się z ekstremalnym graniem (thrash, death czy black metal). Oczywiście, miałem na ten temat pewną teorię, która potwierdziła się w trakcie przygody z Ironbound. Otóż myślę, że wiele zespołów chcących grać klasyczny heavy metal borykały się z takim samym problemem jak my, czyli brak odpowiedniego wokalisty. Tutaj nie wystarczy "drzeć ryja" do mikrofonu. Wokalista musi mieć odpowiednią barwę oraz pojęcie o technice śpiewu. Rola wokalisty w zespole heavy metalowym to ciężki kawałek chleba. Mimo tego, że kochamy grać heavy metal, to kto wie, jak skończyłby Ironbound, gdyby nie Łukasz Krauze. Michał Halamoda: Zgadzam się z Krzysztofem w stu procentach. Niestety brakuje na scenie typowych wokalistów heavymetalowych. Tego typu śpiew to ciężki kawałek chleba, który wymaga ogromnych umiejętności, ciągłego doskonalenia i rozwoju. Bez poświęcenia odpowiedniej ilości czasu na szlifowanie warsztatu, większość młodych wokalistów odbija się jak od ściany. Dodatkowo, prawda jest też taka, że okolice miasta, jak i samo miasto Rybnik, zawsze słynęły z mocno rozwiniętej sceny death i black metalowej. Thrash przeżywał swój renesans jakieś 10 lat temu i młode kapele rosły wtedy jak grzyby po deszczu. Niestety większość nie przetrwała próby czasu i dziś pozostali już tylko nieliczni. Wszystkie te czynniki składały się na trudność znalezienia odpowiedniego kandydata na stanowisko wokalisty. Całe szczęści nam się udało. Wydaje mi się, że Clive Burr jest znacznie bliższy stylistycznie Adamowi Całce (niż Nicko McBrain), za to Łukasz Krauze brzmi bardziej jak Blaze Bayley niż jak Bruce Dickinson. Czy Waszym świadomym zamiarem jest kontynuacja spuścizny Iron Maiden, dlatego że albumy Maidenów wychodzą stanowczo zbyt rzadko? Im lata lecą, a Wy jesteście młodzi i gniewni? Krzysztof Całka: Cała scena NWOBHM, a w szczególności zespół Iron Maiden, inspiruje nas od młodzieńczych lat i to słychać w naszej muzyce. Lubimy, kiedy się nas porównuje do nich, bo to w końcu nasi idole, daje nam to mocnego kopa do działania. Po jednym z koncertów na Słowacji ktoś napisał o nas "Polskie Iron Maiden". Mimo wszystko Adam zawsze zostanie Adamem, a Łukasz Łukaszem. Michał Halamoda: Nie da się tego ukryć, że Iron Maiden jest dla nas wszystkich ogromną inspiracją... Pamiętam jeszcze, że mając lat

naście, kiedy stawiałem swoje pierwsze koślawe kroki jako gitarzysta, oglądałem z rodzicami fragment "Rock in Rio" (Iron Maiden) i wtedy też ojciec powiedział mi, że ciężko pracując i ćwicząc codziennie, może kiedyś będę tak dobry jak oni. No i cóż… stało się to dla mnie pewnym wyznacznikiem. Wracając jednak do sedna, może i staramy się kroczyć tą samą ścieżką co Iron Maiden, jednak nie idziemy po ich śladach. Inaczej mówiąc, robimy pewne rzeczy po swojemu tak jak czujemy, ale korzystamy z zabiegów powszechnie słyszalnych w muzyce Iron Maiden, tj. charakterystyczne galopy sekcji rytmicznej, dwugitarowe melodie i wysokie, często mocno rozciągnięte partie wokalne. Każdy z nas jest sobą i każdy z nas ma swoje inspiracje, co daje nam razem świetną mieszankę. Mogę na koniec jeszcze dodać tyle, że muzyka heavymetalowa, jak i cała muzyka metalowa, jest już bardzo mocno wyeksploatowanym gatunkiem i bardzo ciężko o coś nowego. Zawsze ktoś powie ci "już to gdzieś słyszałem". My po prostu nie chcemy wyważać otwartych drzwi. Oczywiście, ludzie będą nas za to różnie oceniać, ale my i tak będziemy dalej robić swoje. Rozumiem, dlaczego niektórym możecie kojarzyć się z poznańskim Turbo, ale najwybitniejszym przedstawicielem śląskiego metalu jest zespół Kat. Tak się zastanawiam, czy przypadkiem nie podążając za mistrzowski mi wzorcami, chcecie budować własną tożsamość muzyczną wychodząc od Maidenów, analogicznie jak Kat zbudował własną tożsamość wychodząc od Metalliki? Krzysztof Całka: Coś w tym jest. Jak już wspomniałem, zespół Iron Maiden jest najbliższy naszym sercom i to on jest dla nas główną inspiracją. Sukces Iron Maiden jest imponujący, więc ciężko nie wzorować się na najlepszych. Oczywiście, ich sukces był kreowany w zupełnie innych czasach i my musimy zmierzyć się z inną rzeczywistością, co uważamy za wyzwanie. Michał Halamoda: Niestety muzyka rockowa czy metalowa nie cieszy się już taką popularnością jak kiedyś, co działa po prostu na naszą niekorzyść. Jesteśmy realistami i zdajemy sobie sprawę, że odniesienie sukcesu na tym polu to przeogromne wyzwanie i jeszcze nie wiemy, jaka będzie nasza przyszłość, ale nadzieja zawsze umiera ostatnia. Oczywiście ciągle żyjemy marzeniami i usilnie dążymy do ich realizacji. Zobaczymy jednak co czas przyniesie. Jakie największe trudności spotkały Was od momentu wystartowania z Ironbound? W jaki sposób sobie z nimi radzicie? Czego one Was uczą? Czego brakuje polskiej scenie

INCURSION

95


metalowej? Krzysztof Całka: Największym problemem, z jakim się borykaliśmy, było odnalezienie odpowiedniego wokalisty. Przez zespół przewinęło się parę osób, jednak przez długi czas nikt nie był w stanie stanąć na wysokości zadania. Czuliśmy bezradność i zwątpienie, czy uda się w ogóle kogoś znaleźć. Z perspektywy czasu wiemy, żeby się nie poddawać i robić swoje, bo w końcu ciężka praca i dążenie do celu daje swoje owoce. A które dotychczasowe "wzloty" Ironbound cieszą Was najbardziej? Krzysztof Całka: Powoli budujemy swoją pozycję na polskiej scenie metalowej oraz NWO THM. Każdy kolejny materiał zostaje ciepło przyjęty. Wydanie debiutanckiego longplay'a samo w sobie traktujemy jako sukces. Mamy nadzieję, że materiał na niej zawarty przypadnie do gustu słuchaczom i otworzy nam to kolejne drzwi w naszej karierze. Michał Halamoda: Gdyby to pytanie padło za jakieś pół roku, chciałbym, żeby moja odpowiedź dotyczyła sukcesu naszego albumu. Jednak na razie, ta kwestia pozostaje w sferze marzeń. Dla mnie największą dotychczasową przygodą była trasa ze słowackim zespołem Eufory i czeskim Power 5. Było to wszystko nowym i fascynującym doświadczeniem. Jedy-

Jaka historia kryje się za jego komponowaniem i nagrywaniem? Krzysztof Całka: Większa część muzyki oraz wszystkie tesksty utworów na płycie "The Lightbringer" zostały napisana przez Michała. Michał jest niezwykle płodnym muzycznie człowiekiem. Jeżeli chodzi o samą rejestrację materiału, to podeszliśmy do tego trochę mniej standardowo, ponieważ nie wynajęliśmy studia do tego celu. Zaaranżowaliśmy własną salę prób na studio. Sam proces nagrywania trwał przez to troszkę dłużej, ale nie mieliśmy żadnych ograniczeń czasowych związanych z rejestracją materiału. Michał Halamoda: Faktycznie jakoś się tak poskładało, że większość utworów wyszła spod mojego pióra. Jak Krzysiek wspominał, jeszcze szukają dla mnie żony, więc mam czas na pierdoły (śmiech). Ale tak na poważnie, z przyczyn oczywistych dysponuję trochę większą ilością wolnego czasu od reszty chłopaków, więc korzystam z każdej okazji, kiedy natrafia się jakiś chwytliwy riff. Z samym procesem tworzenia bywa różnie. Niektóre piosenki powstają w ciągu paru godzin, niektóre zaś ciągną się całymi tygodniami, a nawet miesiącami, nie mogąc doczekać się swojego finału. Dużo zależy od weny i nastroju. W studiu to też jest inna historia. Tak jak Krzysiek powiedział, nagrywanie ogarnialiśmy w większo-

Foto: Ironbound

ne czego chcę, to więcej. Czy dobrze widzę, że debiutancki longplay "The Lightbringer" ukończyliście 27 lutego 2021? Kiedy się on ukaże? W jakiej formie (CD/LP/MC/digi)? Krzysztof Całka: Tak jest! 27 lutego odebrałem płytę matkę od naszego dobrego znajomego Daniela Azara Arendarskiego ze studia Lighthouse Audio, który odwalił kawał dobrej roboty, zajmując się mixem oraz masteringiem materiału. Premiera naszego debiutanckiego albumu odbędzie się 30 kwietnia 2021 za pośrednictwem Ossuary Records. W pierwszej kolejności będzie można nabyć materiał na CD w klasycznym wydaniu jewel case oraz dosłuchać albumu na portalach streamingowych. Wraz z wydawcą planujemy także wydanie albumu w postaci LP, ale jego premiera odbędzie się troszkę później.

96

IRONBOUND

ści we własnym zakresie, więc możemy w zasadzie śmiało powiedzieć, że jedyne co nas blokowało to granice naszej wyobraźni. Nie musieliśmy się martwić o czas czy pieniądze wydane na studio. Faktem jest, że rozpoczynając nagrywanie wchodzimy z prawie gotową koncepcją, ale całe piękno ujawnia się w spontanicznych pomysłach, które wiesz, że działają, powodują u ciebie ciary i napędzają do dalszego działania. Te właśnie drobne elementy czy smaczki wynikające z pewnej spontaniczności powodują, że przenosisz swoją muzykę na inny poziom. O czym śpiewacie w utworze "Light Up The Skies"? Czy ma to cokolwiek wspólnego z brytyjską komedią dramatyczną o tym samym tytule? Przyznam, że macie tam bardzo chwytliwy i angażujący słuchaczy wątek przewodni.

Michał Halamoda: Stety czy niestety, jest to przypadkowa zbieżność tytułów. Szczerze to "Light Up…" był moim kompletnym wymysłem, jak się okazuje nie byłem jednak pierwszy (śmiech). Podobnie jak film, tekst nawiązuje do wydarzeń II Wojny Światowej, ale sam film nie był inspiracją. W zasadzie cała koncepcja zrodziła się jakieś dwa lata temu, kiedy miałem okazję wybrać się z moimi przyjaciółmi na wycieczkę do Anglii, na pokazy lotnicze w Duxford "Flying Legends". Moi znajomi to piloci - fanatycy, bardzo pozytywnie zakręceni na punkcie latania, pokazów, lotnictwa, historii lotnictwa, itd. Jeżdżą na tego typu imprezy prawie wszędzie i widać, że tym żyją (śmiech). W każdym razie, pojawiła się okazja, żeby wybrać się na taki wypad. W trakcie pobytu miałem okazję nie tylko zobaczyć same pokazy, ale również na przykład pić piwo w knajpie, gdzie przesiadywali piloci m.in. Dywizjonu 303. Takie doświadczenia potrafią być mocno inspirujące, więc żal byłoby tego nie wykorzystać. W swoich tekstach jednak staram się nie oceniać w żaden sposób przedstawionych wydarzeń. Nie są to pieśni pochwalne ani dziękczynne. Starałem się opowiedzieć jakąś krótką historię, skupiając się na emocjach moich bohaterów. Jako autor próbuję wejść w czyjeś buty i oddać emocje, jakie ta osoba czuła czy mogłaby czuć. Dlatego też "Light Up The Skies" opowiada o chęci walki, ale również o wątpliwościach i strachu, jakie mogły towarzyszyć ludziom, którzy po prostu chcieli obronić swoje domy i rodziny. Ta tendencja zresztą pojawia się we wszystkich naszych tekstach. Czy jest to polowanie na czarownice, czy bitwa z udziałem husarii, nacisk położony jest na warstwę emocjonalną, a same wydarzenia są tłem akcji. Co planujecie na przyszłość? Krzysztof Całka: W normalnych czasach pewnie planowalibyśmy trasę koncertową promującą nasz debiut "The Lightbringer", pilibyśmy dużo wódki podczas spotkań z fanami, dawalibyśmy autografy na cyckach fanek. Trochę się rozmarzyłem (śmiech). Tak na serio to, w najbliższym czasie chcemy skupić się na promowaniu debiutanckiej płyty i dotarciu do jak największej liczby odbiorców. W planach także mamy nagranie teledysku. Michał Halamoda: Promocja, promocja i jeszcze raz promocja… trochę jak w Lidlu albo Biedronce (śmiech). Ale na serio, to priorytetem jest dopięcie i wydanie płyty, a później jej promowanie na każdy możliwy sposób. Mamy szczerą nadzieję, że wszystko za jakiś czas wróci do normy, a my powrócimy do aktywnego koncertowania. Dziękuję za Wasz czas i odpowiedzi. Krzysztof Całka: Dziękujemy również za zaproszenie do wywiadu i mamy nadzieję, że niebawem wrócimy do normalności i koncertów! Życzę tego nam wszystkim, ponieważ pewnie nie tylko my jesteśmy już wygłodniali imprez na żywo. Pozdrawiamy wszystkich fanów heavy metalu! Sam O'Black


Manilla Road rozgrzała publiczność przed naszym występem Gdy w marcu 2020r ukazał się drugi album Natur "Afternoon Nightmare", ludzie byli bardziej zainteresowani zakupem papieru toaletowego. Teraz Dying Victims Productions oddaje sprawiedliwość heavy metalowemu longplay'owi Nowojorczyków, wydając go po raz pierwszy w formacie CD. Perkusista Tooth Log oraz śpiewający gitarzysta rytmiczny Ryan Weibust na co dzień nie gadają o graniu metalu, tylko po prostu to robią. Tym bardziej cieszy nas, że tym razem wyczerpująco odpowiedzi na pytania o ich twórczy dorobek, koncerty i inspiracje. HMP: Cześć Wam. Jak prawidłowo powinienem wymówić nazwę Waszego zespołu, skoro to jest Natur a nie Nature? Tooth Log: Normalnie. Tak jak Nature. Brak ostatniej litery jest zabiegiem estetycznograficznym, a nie artykulacyjnym. Kiedy szukaliśmy nazwy dla naszego zespołu, zastanawialiśmy się, które słowo brzmi najmocniej i najpełniej oddaje naszą energię. Doszliśmy do wniosku, że natura jest równie potężna. Jak widzicie swoje miejsce na scenie NWO THM? Tooth Log: (zastanawia się) To zjawisko rozpoczęło się na początku XXI wieku, a Natur powstał w 2008 roku. Był to idealny moment na granie heavy metalu. Kiedy ktoś nas pyta, co gramy, odpowiadamy zazwyczaj, że "tradycyjny heavy metal". Ryan Weibust: Ale nie słyszymy, żeby ktoś nas klasyfikował do NWOTHM. Pamiętam, że podczas jednego z naszych pierwszych koncertów, fan powiedział o nas "old metal" ("stary metal" - przyp. red.). Z takim określeniem bardziej się utożsamiamy. Trudno jest opisywać muzykę słowami. Dobrze jest, kiedy inni ludzie robią to za muzyków. Prawdopodobnie jedną z największych zmian, jakie nastąpiły ostatnio w Natur jest dołączenie do labelu Dying Victims Productions. W marcu 2021 wznowili oni wasz drugi longplay "Afternoon Nightmare" na CD (pierwotnie ukazał się on w marcu 2020 na winylu oraz w wersji cyfrowej). Jakie nowe możliwości pojawiają się przez wami w związku z tą współpracą? Ryan Weibust: "Afternoon Nightmare" ukazało się w dziwacznym momencie, kiedy ludzie na całym świecie byli przejęci innymi sprawami niż muzyką. Bardziej zależało im na tym, aby kupić papier toaletowy niż album z muzyką. Wznowienie poczynione przez Dying Victims Productions daje nagraniu drugie "skrzydła". Czujemy się niemal tak, jakby to było wydawane po raz pierwszy. Wprawdzie "Afternoon Nightmare" był dostępny wcześniej na winylu, ale dopiero teraz więcej osób się o nim dowiaduje i go słucha. Po wysłuchaniu waszych obu albumów "Head Of Death" (2012) i "Afternoon Nightmare" (2020) jestem skłonny zgodzić się z opinią Crypt Of The Wizard, że "brzmicie jak motocyklowy gang napierający na imprezę w nawiedzonym domu". Czy czujecie się jak gang motocyklowy? Ryan Weibust: (śmiech) Nikt z nas nie jest motocyklistą.

Tooth Log: Ale nie mamy nic przeciwko motocyklistom. Problem w tym, że z naszym temperamentem jazda na jednośladzie szybko by nas zabiła. Ryan Weibust: Zdarzyło nam się grać na zlotach harleyowców. Dobrze się wśród nich czujemy. A jak to jest z drugą częścią zdania - nawiedzone domy? Tooth Log: Nawiedzone domy są nam znacznie bliższe. Zazwyczaj błąkamy się po nich w wolnym czasie. Ryan Weibust: Pasuje do klimatu naszych utworów. Ale gdy rejestrujecie muzykę, korzystacie z regularnego studia, a nie np. z cmentarza na-

rodem z horroru. Gracie jednak zbyt szybko, aby nazwać to doom metalem. Druga sprawa, która was wyróżnia - nie stosujecie ściany dźwięku, za to sporo synkop oraz dynam icznych zmian. Tooth, słyszę, że czasami lubisz zrobić pauzę, po której zrywasz się do bardzo szybkiej gry. Tak to wygląda z perspektywy fana. A jak z Waszej? Ryan Weibust: Myślę, że kiedy zaczynamy komponować, jammować lub eksperymentować, wychodzi nam często muzyka brzmiąca zbyt "happy"/"wesoło". W takiej sytuacji potrzebujemy dokonać zmian, wprowadzić dysonans i dodać mroku. Nie pasowałyby do nas utwory w stylu "oh, we are happy, let's go for a party". Natur ma mieć złowrogą atmosferę. Tooth Log: Wprowadzamy też kreatywne napięcie; iluzję, że za chwilę wydarzy się coś paranormalnego. Chcemy utrzymywać słuchacza w niepewności, tak aby się nie nudził. Nawet dla nas granie utworów bywa przerażające. Uwielbiamy zmiany dynamiczne. Wydaje mi się jednak, że łatwiej byłoby mi odnieść się do inspiracji innymi zespołami, zamiast analizować naszą twórczość. Na pewno nikogo nie kopiujemy, ale mnóstwo zespołów grało podobnie przed nami. Jestem przekonany, że wypracowaliście swój własny charakter. Nie przedwczoraj, lecz już na debiucie z 2012 roku. Na jego następcy nie zmieniliście drastycznie stylu. Oba longplaye brzmią w miarę podobnie. Czy dużo eksperymentowaliście w międzyczasie? Ryan Weibust: Jedną z naszych dewiz jest, żeby nie naprawiać czegoś, co dobrze działa.

Foto: Fireforce

Foto: Natur

graniowego? Widziałem wasze zdjęcie w kościele... Ryan Weibust: Następnym razem zrobimy więcej zdjęć. To z kościoła pokazuje nas w miejscu, w okolicy którego wszyscy dorastaliśmy. Tooth Log: Zdjęcie z przodu okładki "Afternoon Nightmare" zostało wykonane w tym samym kościele, do którego należy cmentarz ukazany na okładce "Head Of Death". Wasza muzyka jest przepełniona mrokiem. Doceniam unikalny nastrój oraz atmosferę

Mamy już trochę zróżnicowanych kawałków. Dobrze bawimy się próbując dopasowywać do siebie odmienne pomysły. Nasz rozwój polega na tym, że staliśmy się wraz z upływem czasu sprawniejsi technicznie i teraz pewniej używamy instrumentów. Rozumiem jednak, co masz na myśli mówiąc, że styl pozostał taki sam. Staramy się wyrazić to samo poprzez naszą muzykę. Tooth Log: Zastanawialiśmy się na samym początku komponowania "Afternoon Nightmare", czy może by tak zmienić to i owo? Wymyślaliśmy różne riffy przez wiele lat. Niektóre z nich wykorzystaliśmy na albumie, in-

NATUR

97


nych nie. Styl pozostał nienaruszony, ale różnice tkwią w detalach. Czym jeszcze różnią się wasze dwa longplay'e? Ryan Weibust: "Head of Death" pisaliśmy indywidualnie, a nad "Afternoon Nightmare" pracowaliśmy zespołowo. Tooth Log: Oba albumy odzwierciedlają moment, w jakim znajdował się Natur w momencie ich rejestracji. Podobnie będzie z trzecim longplay'em. Będziemy nieść pochodnię Natur najlepiej, jak to możliwe. Z pewnością w utrzymaniu stylistycznej konsekwencji pomógł wam fakt, że nie zmieniliście składu Natur. Świadczy to o tym, że potraficie pracować zespołowo oraz że jesteście zgraną paczką przyjaciół. Czy rozwa-

Koncerty gracie głównie w nowojorskich klubach, czy wybraliście się również na zagraniczną trasę? Tooth Log: Byliśmy już pięć razy w Europie. Ryan Weibust: W Niemczech, w Skandynawii (dwa razy: Szwecja, Dania, Norwegia), w Londynie i w Pradze. Mamy nadzieję powrócić do Europy, kiedy tylko będzie to możliwe. Który z tych występów wspominacie najlepiej? Tooth Log: (zastanawia się) Najlepiej gra nam się wtedy, gdy fani szaleją. Wino, rozbite butelki na podłodze i krew - to są najlepsze koncerty. Ryan Weibust: Wolimy występować na mniejszych imprezach, bo wtedy nawiązujemy lepszy, bardziej bezpośredni kontakt z ludźmi. Dominuje tam znacznie lepsza energia.

Foto: Natur

żaliście kiedyś zaproszenie osoby, która zajmowałaby się wyłącznie śpiewaniem? Ryan Weibust: Ja śpiewam wszystko, za wyjątkiem utworu "Metal Henge", w którym słychać głos Tooth Loga. Zazwyczaj jednak zaczynamy komponowanie od warstwy instrumentalnej i to ona jest dla nas najważniejsza. Wraz z graniem, w mojej głowie kształtują się melodie wokalne. Są one oparte o gitary. Po prostu gramy i w trakcie okazuje się, co pasuje najlepiej. Nie potrafię śpiewać jak Rob Halford ani jak King Diamond. Ale czuję się pewnie w roli wokalisty i jestem zadowolony z efektu końcowego. W przeciwnym razie, nie wydalibyśmy albumu wcale. Wydaje mi się, że większość osób zna i prawidłowo ocenia własne możliwości wokalne. Nie brałem nigdy lekcji śpiewu. Gdy byłem znacznie młodszy, próbowałem samodzielnie doskonalić warsztat wokalny, ale nie udało mi się osiągnąć mistrzowskiego poziomu. Nie byłem w stanie. Mierzę siły na zamiary. Stosuję tak szeroki zakres śpiewu, jak potrafię. Można by trochę zamieszać w studiu, użyć rozmaitych narzędzi i technicznych zabiegów (typu pogłos), ale nie dałoby rady odtworzyć tego na koncertach. Dla nas ważne jest, żeby album przypominał możliwie jak najwierniej to, czym Natur jest na żywo. Nie chciałbym, żeby ludzie zawiedli się, gdy usłyszą co innego na gigu a co innego na "Afternoon Nightmare".

98

NATUR

Zdarza nam się otwierać wielkie amerykańskie festiwale, ale na wysokiej scenie w znacznej odległości od tłumu jesteśmy totalnie rozłączeni z publicznością. Afterparty pierwszej berlińskiej edycji Live Evil (2016) było wspaniałe. Metalowców rozgrzało przed nami Manilla Road, więc wszyscy byli w ekstazie, gdy już weszliśmy na scenę. Przyszło tam bardzo dużo osób, a jednocześnie perfekcyjnie się z nimi bawiliśmy. Zależy nam, żeby być blisko słuchaczy, a nie błyszczeć samotnie w oddali.

Heep? Tooth Log: Tak. Są tam klawisze. Używamy takich, jakie są nam dostępne. Hammondów nie mamy. Trudno je znaleźć. Szukaliśmy metody, żeby jak najwierniej imitować ich brzmienie i ostatecznie wyszło tak jak wyszło. Klawiszy nie ma jednak wiele. To dodatek, a nie główny instrument. Ryan Weibust: Czasami zapraszamy znajomego, żeby zagrał z nami kilka utworów na klawiszach podczas koncertu. Ale to zależy od wielkości sceny - czy jest tam dość miejsca na piątą osobę? Zazwyczaj nie ma klawiszy na żywo. Tooth Log, kto jest Twoim ulubionym perku sistą? Tooth Log: Neil Peart (Rush) jest moim numerem jeden. Poza tym Uno Bruniusson (In Solitude) oraz Chuck Biscuits (Danzig, D.O.A.). Jim Sadist (Nunslaughter) jest nie tylko perkusistą, ale też niesamowitym showmanem. On jest jak stand-up comedian. Żaden inny bębniarz nie zachowuje się tak jak on. Dostarcza mnóstwa radości swoją obecnością. Jeżeli jeszcze go nie widziałeś, koniecznie musisz to zrobić. Jest taki moment w "Poison King", gdzie pozostaje sama perkusja i nic poza nią, a następnie sama gitara ze sporadycznymi uderzeniami perkusji. Po chwili kawałek rozpędza się z impetem. Bardzo mi się to podoba. Czy będziecie stosować więcej tego rodzaju patentów w przyszłości? Tooth Log: Tego rodzaju partie nadają naszej muzyce dodatkowej dramatyczności. Nie zawsze to się sprawdza, ale w "Poison King" zdecydowanie pasuje. Przekonujemy się o tym dopiero wtedy, gdy nagrywamy siebie w akcji i potem słuchamy. Takie rzeczy nie są wynikiem kalkulacji, tylko dzieją się spontanicznie. Nie rozmawiamy o tym. Samo tak wychodzi. Pozwalamy sobie na swobodną grę zespołową, a dopiero później patrzymy na siebie nawzajem i bez słów rozumiemy, że wyszło fajnie. To najlepszy, organiczny sposób tworzenia, który z powodzeniem stosujemy od samego początku istnienia Natur. Perkusiści zwłaszcza z niemieckiej szkoły grania power metalu niekiedy przesadzają. Przytłaczają. Trudno słucha mi się muzyki, w której mam wrażenie, że występuje dwóch perkusistów w tym samym czasie. Ty, Tooth Log, przeciwnie. Wiesz, kiedy czas na pauzę. Co o tym myślisz? Tooth Log: Cóż, nasz heavy metal czyni nas spragnionymi (śmiech). Musimy się napić. Robię przerwy w trakcie utworów, żeby przechylić puszkę z energetykiem i dopiero wtedy uderzyć z podwójną mocą. W międzyczasie ktoś inny może wypełnić dźwiękiem moją pauzę. Jak tylko każdy się napije, możemy wznowić grę. Obaj, czyli ja i Tooth Log, wolimy napoje energetyczne niż cokolwiek innego.

Wspomniałeś o Manilla Road i zastanawiam się teraz, czy jest w Natur coś z metalu epickiego. Czy inspirowaliście się np. Omen (obaj muzycy kiwają twierdząco głową a Tooth Log pokazuje kciuk w górę przyp. red.)? Gdybym jednak miał wymienić nazwy najbliższe Natur, wspomniałbym o Anvil i Trouble (obaj ucieszyli się po wskazaniu Omen, Anvil i Trouble - przyp. red.). Ryan Weibust: Trouble perfekcyjnie balansowali pomiędzy powolnym doom metalem a szybszym heavy metalem. Najlepiej łączyli oba te światy. Często w ich kawałkach zmieniało się tempo. Uwielbiamy Trouble.

Wiem, że to nie tylko metafora, bo widziałem na YouTube. Tooth Log: (śmiech) Tak. Są powszechnie dostępne i bardzo dobre.

Oprócz gitar, perkusji i wokalu, slyszymy na "Afternoon Nightmare" klawisze. Czy próbowaliście kiedyś zrobić coś z organami Hammonda w stylu Deep Purple i Uriah

W efekcie, nawiązując jeszcze do "Poison King", po napiciu się energetyka zarażacie nas intensywnością gry. Byłem zawsze pod wrażeniem, jak skutecznie udawało się Hel-


starowi akcentować metalową intensywność. Pod tym względem, końcówka "Poison King" ma coś wspólnego z Helstarem z okre su "Remnants of War" / "A Distant Thunder". Który zespół byłby waszym wzorem metalowej intensywności? Ryan Weibust: (zastanawia się) Trudne pytanie. Nie kierujemy się chęcią zainkorporowania czegoś, co wywarło na nas wrażenie u innych muzyków. Koncentrujemy się wyłącznie na własnych utworach. Mamy do przekazania jakiś temat i rozwijamy kolejne fragmenty w oparciu o niego. Nie mówimy: "wow, Helstar zrobiło to czy tamto, super, też tak chcemy". Staramy się zbudować własny muzyczny świat, położyć fundamenty, nadać sens chaosowi. Dodatkowe harmonie gitarowe mogą wzmocnić intensywność muzyki. Nie mam jednak konkretnych wzorców w postaci innych zespołów. Oczywiście doceniamy muzyków, którzy jako pierwsi wymyślili coś kompletnie nowego w metalu, ale grając jesteśmy pochłonięci swoimi kompozycjami i te legendarne kapele tkwią jedynie w naszej podświadomości. A zatem, byłbym ignorantem, gdybym np. stwierdził, że "Unsolved Mysteries" to wasza odpowiedź na Overkill "Overkill"? Ryan Weibust: Utwór "Unsolved Mysteries" (z "Afternoon Nightmare" - przyp. red.) jest odpowiednikiem "Mutations in Maine" (z "Head of Death" - przyp. red.). Oba kończą album i oba mają swoje własne, niepokojące intro, podobnie jak Overkill "Overkill". Tooth Log: Nie pamiętam już, ale to chyba ostatni nasz kawałek, który ukończyliśmy. Jakie "nierozwiązane tajemnice" są dla was najbardziej interesujące? Tooth Log: (zastanawia się) Jest ich wiele. Najbardziej przejąłem się morskim potworem z Rhode Island. Ryan Weibust: Po rozmowie wyślę Ci link do filmu o tym potworze z Rhode Island. Powinieneś go zobaczyć (dziękuję - przyp.red.). Nie wiadomo jeszcze, czy ta legenda jest prawdziwa, czy fikcyjna. Trzeba to dopiero ustalić. Ma to dla nas doniosłe znaczenie, ponieważ mieszkamy w odległości dwóch godzin jazdy samochodem od Rhode Island. Kolejny album rozpoczniemy melodią nawiązującą do "Unsolved Mysteries".

Foto: Natur

Czy Covid podpada waszym zdaniem pod kategorię "nierozwiązanej tajemnicy"? Ryan Weibust: Natur nie jest zespołem zaangażowanym politycznie. Staramy się raczej kreować utopijny świat w lirykach, a nie odnosić się do konkretnych wydarzeń z życia wziętych. Co chcielibyście powiedzieć o utworach, które stworzyliście już po ukazaniu się "Afternoon Nightmare"? Ryan Weibust: Mamy trochę pomysłów, ale nie ukończyliśmy jeszcze żadnego nowego kawałka. Mieszkam obecnie w Austin (Texas), pozostali w Nowym Yorku. Dołączę do nich tego lata i wtedy będziemy komponować. Wiesz, mieliśmy tego roku wiele niezależnych od nas zakłóceń. Widzę, że na Twojej ścianie wisi gitara, Ryan. Czy to dokładnie ta sama, którą nagrywasz i z którą występujesz? Ryan Weibust: Nie. Używam jej wyłącznie w domu do ćwiczeń. Bardziej profesjonalną trzymam w Nowym Yorku. Na zakończenie powiedzcie proszę, jak fani mogą kontaktować się z Nature? Tooth Log: Bardzo ostrożnie! Mogą do nas napisać e-mail lub zadzwonić.

OK. Bardziej chodzi mi o waszą obecność w social mediach. Widziałem już waszą stronę na Facebook-u. Czy jesteście też aktywni na innych serwisach jak Twitter lub Instagram? Ryan Weibust: Jesteśmy tam, ale mało aktywni. Nie lansujemy się. Irytuje mnie w innych zespołach, kiedy bez przerwy wrzucają mnóstwo rozmaitych, nudnych postów. Natur robi wszystko we własnym zakresie. Nie mamy agencji reklamowej. Robieniem szumu wokół zespołu byłoby raczej zadaniem agenta, a nie muzyka. Może Dying Victims Productions pomoże wam z tym w przyszłości? Ryan Weibust: O tak, oni dobrze promują. To porządny label z wieloma świetnymi zespołami. Tooth Log: Od dzisięciu lat przyjaźnię się z ich właścicielem, Florianem Grillem. Jest on naszym zaufanym metalowym sojusznikiem. Cieszę się, że w końcu możemy razem działać. Powiedzcie jeszcze proszę, gdzie w zasadzie możemy zakupić "Afternoon Nightmare"? Tooth Log: Mam setki egzemplarzy obu albumów a także singla "Spider Baby" (2010) we własnym domu, więc najlepiej napisać do nas e-mail w tej sprawie: natur666@gmail. com Ryan Weibust: Wydaje mi się, że Cryptic Of The Wizard sprzedaje winyle w Europie. Nie jestem pewien, jak wygląda dystrybucja online, możliwe że da się to znaleźć na Bandcampie (czasami jest tam dostępne). Zazwyczaj zabieramy egzemplarze na nasze koncerty, więc można też kupić przy okazji show. Jesteście mile widziani w Polsce. Ostatni call-to-action dla czytelników HMP? Tooth Log: Wrzućcie dwie kostki lodu do energetyka i czekajcie. Wkrótce będziemy z powrotem w Europie. Sam O'Black

Foto: Natur

NATUR

99


Szczęśliwy zespół W latach 80. ubiegłego wieku nie zdołali wydać płyty, nawet singla czy MLP, ale w końcu doczekali się. Wraz z nimi zaś wszyscy fani surowego, tradycyjnego metalu, łączącego NWOBHM z amerykańską szkołą gatunku. Gitarzysta Maxx Havick już zapowiada, że koncepcyjna EP "The Hunter" z materiałem sprzed lat to tylko początek, bo Incursion usilnie pracuje nad debiutanckim albumem o roboczym tytule "Blinding Force". HMP: Powstaliście na początku lat 80., ale wtedy Incursion nie wyszedł poza etap nagrań demo - mieliście zbyt dużą konkurencję, czy też inne powody sprawiły, że nie zdołaliście wtedy podpisać kontraktu, przebić się? Maxx Havick: Nie udało nam się znaleźć odpowiedniego wokalisty. To przeciwieństwo do zbyt dużej konkurencji! Na południu Florydy było wielu "podobnie myślących" ludzi, a Michael był jeszcze w szkole średniej, więc nie przyszło nam do głowy, żeby spróbować przenieść się do Tampy, gdzie tamtejsza scena na pewno dobrze by nas przyjęła. Reaktywowaliście się dwa lata temu i niedawno wydaliście debiutancką EP-kę "The Hunter". Trochę wam z nią zeszło, ale koniec końców jest już dostępna, co pewnie bardzo was cieszy? Jesteśmy bardzo szczęśliwi, że jest już dostępna na winylu, CD i wszystkich platformach streamingowych. Covid był powodem opóźnienia, ale teraz, kiedy rozwiązaliśmy wszystkie te problemy, jesteśmy naprawdę zadowoleni, że jest już wydana. Czyli bez względu na wiek, dorobek czy staż każde takie nowe, muzyczne dziecko raduje tak, jakby było się nieopierzonym małolatem, a waszym przypadku dochodzi do tego jeszcze fakt, że to debiut Incursion, możecie wreszcie pochwalić się czymś więcej niż kaseta? To była dla nas długa droga, ale jesteśmy mile

zaskoczeni reakcjami ludzi. Gdyby to było w innym czasie, moglibyśmy dać kilka koncertów i dać słuchaczom szansę, by zrozumieli, kim jesteśmy jako zespół grający na żywo. W obecnej sytuacji jesteśmy jednak wdzięczni ludziom, że angażują się w to, co robimy. Może to właśnie jest najwłaściwsza metoda na bycie ciągle młodym? (śmiech). Dlaczego zaczęliście od EPki, nie korciło was, by otworzyć oficjalną dyskografię długogrającym materiałem? To była szansa, by zobaczyć, w jakim punkcie jesteśmy jako muzycy, a także sprawdzić, kto może polubić to, co robimy. Mercyful Fate, Armored Saint, Jag Panzer, Iron Maiden, Znowhite i wiele innych zespołów zaczynało od EP-ki i zawsze myśleliśmy, żeby zrobić to samo. Wykorzystaliście wyłącznie starsze utwory. Miało być to symboliczne pożegnanie się z przeszłością, zaprezentowanie tego mate riału w brzmieniu i formie, jakie marzyły wam się już w latach 80.? Podczas gdy większość zespołów nie ma tak długiego okresu czasu pomiędzy napisaniem utworów, a zaprezentowaniem ich publiczności, nie jest niczym niezwykłym to, że nowy zespół, który jeszcze nie napisał kilku własnych utworów, wchodzi od razu do studia, dostaje kontrakt i ma możliwość zaprezentowania się światu. Być może jest to nowe spojrzenie na karierę zespołu, ale Raven powstał w 1974 roku, a swój pierwszy album wydał dopiero w 1981. Twisted Sister ma za sobą dziesięć lat oczekiwania od powstania do wydania pierwszego albumu. Jesteśmy tacy jak oni. "The Hunter" to materiał koncep cyjny - skąd pomysł na taką właśnie opowieść i zawarcie jej w sześciu utworachrozdziałach? Byliśmy fanami Rush i Iron Maiden, którzy są znani z dłuższych utworów i od kiedy usłyszeliśmy Mercyful Fate "Satan's Fall" oraz Venom "At War With Satan", to zainspirowało nas, żeby spróbować napisać coś dłuższego, gdzie wszystkie kompozycje byłyby połączone ze sobą. Byliśmy aktywnym zespołem grającym na żywo w wielu klubach punkowych i byliśmy przekonani, że publika nie będzie tolerować ponad dwudziestominutowych suit, więc napisaliśmy je jako pojedyncze kawałki.

100

INCURSION

Teraz początkującym zespołom, nawet jeśli zaczynały grać wiele lat temu, jest trudniej o tyle, że młoda publiczność jest bardzo niecierpliwa, a ogrom dostępnej muzyki sprawia, że utwory odsłuchiwane są przez nią fragmentarycznie. Z kolei nasi rówieśni cy, przyzwyczajeni do celebrowania muzyki poznawania całych płyt, w większości "wyrośli" już ze słuchania czegokolwiek. Paradoksalnie więc: świetnych zespołów jest coraz więcej, tylko mało kto o nich wie, a jeszcze mniej ludzi ich słucha - jaka jest wasza metoda, żeby dotrzeć do potencjalnych słuchaczy, zainteresować ich dźwiękami Incursion? Tak, to prawda! To jest proces uczenia się. Mamy nadzieję, że teraz, kiedy EP-ka jest dostępna w formie fizycznej, uda nam się dotrzeć do tych, którzy wolą słuchać płyt w całości. Jesteśmy również świadomi świata, w którym ludzie słuchają platform streamingowych i YouTube. Strona NWOTHM - Full Albums na YouTube dała nam ogromną ilość wyświetleń. Jesteśmy też na około dwudziestu playlistach na Spotify i dostaliśmy sporo recenzji EP-ki. Staramy się po prostu znaleźć fanów tego rodzaju muzyki i mamy nadzieję, że kiedy nas usłyszą, to się do nas przekonają. Czyli teraz nadeszła pora swoistego eksperymentu, na ile wasze gusta są zbieżne z tym, czego oczekują słuchacze, przede wszystkim tacy, którzy nie mieli jeszcze okazji was słyszeć, choćby na koncertach, kiedy jeszcze mogły być organizowane? Chyba tak, ale jesteśmy dość pewni tego, kim jesteśmy jako twórcy, a Steve Samson, który jest teraz w zespole, wnosi inną perspektywę pisania utworów. Piszemy tak, jak piszemy i jeśli możemy dotrzeć do ludzi, którym podoba się to, co piszemy, to jest to obopólna korzyść. Nie przewiduję, żebyśmy próbowali robić coś, czego nie uwielbiamy grać. "The Hunter" miał pokazać prawdziwe oblicze Incursion i potwierdzić, że wciąż najbardziej kręci was tradycyjny heavy metal lat 80.? W rzeczy samej. Kończymy etap pisania pierwszego albumu (wstępnie zatytułowanego "Blinding Force") i jesteśmy szczęśliwie zespołem grającym tradycyjny heavy metal. Brzmienie tej EP jest jednak potwierdze niem, że pod tym względem nie cofnęliście się do lat 80., bo to byłaby już zbytnia prze sada, taka nadmierna stylizacja na old school, a do tego nie warto powielać sprawd zonych rozwiązań, zwłaszcza gdy pojawiają się inne możliwości? Jesteśmy bardzo zainteresowani brzmieniem tego, czym jesteśmy, zespołu, który gra na instrumentach przy pomocy wzmacniaczy i żywej perkusji. Wszyscy wiemy, że technologia może zrobić niesamowite rzeczy, by brzmieć jak z innej epoki, ale to nie jest nasze podejście. Początkowo próbowaliśmy nagrywać na taśmę, ale nie mogliśmy tego zrobić, więc poszliśmy za Chrisem i Jorgiem, którzy mają ogromną wiedzę i doświadczenie jak sprawić, żeby zespół brzmiał tak jak brzmi i zrezygnowaliśmy z jego "naprawiania". Ale większość ludzi i tak słucha muzyki z telefonów, przez słabe słuchawki czy na kom puterowych głośniczkach - będą w stanie wychwycić i docenić wasze starania o odpowie-


dnie brzmienie tego materiału, nie będzie tak, że praca Chrisa Shorta pójdzie, po częś ci, na marne? Nie nagrywaliśmy z myślą, że "słuchacze nie usłyszą naszego wysiłku". Nagrywaliśmy w taki sposób, żebyśmy mieli przyjemność z tego, co usłyszymy później. Tak jak z naszych tekstów. Kiedy nas usłyszycie, przedstawimy wam utwory w taki sposób, w jaki naprawdę chcemy, żeby brzmiały. Mamy nadzieję, że pokochacie je tak bardzo jak my; chcieliśmy, żeby brzmiały w określony sposób. Początkowo wydaliście "The Hunter" samodzielnie i tylko w wersji cyfrowej, ale zain teresowanie tym materiałem No Remorse Records musiało was bardzo ucieszyć, bo to firma specjalizująca się w takim właśnie graniu, dzięki której będziecie mogli dotrzeć do większej liczy fanów? Oczywiście! Byliśmy gotowi z nagraniem i oprawą graficzną na długo przed majowym wydaniem cyfrowym. Wysłaliśmy je do prawie wszystkich wytwórni, które zajmują się muzyką NWOTHM. Zainteresowały się nami dwie wytwórnie, ale chciały wydać to tylko na CD. Byliśmy bardzo zainteresowani wydaniem "The Hunter" na winylu. No Remorse początkowo nie zgodziło się na wydanie winylu, ale namyślili się i zaproponowali układ, który okazał się korzystny dla obu stron. Dzięki temu okładka autorstwa samego Phila Lawvere zyska odpowiednią ekspozycję w 12" formacie? Jego praca przy tym projekcie jest niesamowita! Jesteśmy wdzięczni, że dał nam szansę,

zanim jeszcze skończyliśmy nagrywać. Posiadanie tej grafiki na winylu jest naprawdę niesamowite. Jesteście teraz w szczególnym momencie: niebawem ukaże się oficjalne wznowienie "The Hunter", pracujecie nad wspomnianym już, debiutanckim albumem, który ma ukazać się jeszcze w tym roku - nie mogło być lepiej, mimo tego, że o koncertach w pandemicznych realiach nie ma mowy? Covid zmienił możliwości koncertowania dla wszystkich. Wpłynęło to również na nas osobiście. Buddy, nasz perkusista, zaraził się wirusem, ale przeżył i nie ma żadnych nawrotów choroby, ale ciągle jesteśmy bardzo ostrożni. To wpłynęło na nasz harmonogram nagrań, nie mamy jeszcze planu, kiedy możemy rozpocząć ten proces. Ci którzy pamiętają was z dawnych lat podchodzą pewnie do zespołu z ogromnym sen tymentem, ciekawi mnie jednak, jak reagują na was młodzi ludzie, obecne pokolenie fanów metalu? Ogólnie rzecz biorąc, reakcja jest pozytywna. Najbardziej reagują na nas ludzie, którzy słyszą nas po raz pierwszy, co jest świetne. Wszyscy jesteśmy zaskoczeni reakcją i wsparciem. Nie jesteśmy jeszcze w miejscu, w którym chcielibyśmy być, ale wszystko zmierza w dobrym kierunku. Czyli wciąż macie dla kogo grać, a chęć sprawdzenia się w zupełnie odmiennej niż lata 80. rzeczywystości jest dla was dodatkową motywacją, tym większą, że kolejnej szansy

od losu już raczej nie dostaniecie, to sytuacja typu: teraz, albo nigdy? Wszyscy jesteśmy zdrowi i nie widzimy potrzeby podejmowania muzycznych kompromisów. To wszystko dzieje się według nas dokładnie tak, jak powinno. Teraz musimy skupić się tylko na tworzeniu muzyki, z której będziemy dumni, a pewnego dnia będziemy mogli myśleć o wyjściu na scenę i dodaniu nowego wymiaru do tego, kim jesteśmy. Nie możemy się doczekać, żeby zobaczyć co będzie dalej! Wojciech Chamryk, Sara Ławrynowicz, Kacper Hawryluk


Metal zdolny odmienić sposób bycia, myślenia i postrzegania O korzyściach wynikających z aktywnego udziału w globalnej metalowej społeczności opowiedział nam jeden z pionierów południowoamerykańskiej sceny heavy metalowej, psycholog kliniczny, podróżnik, gitarzysta, wokalista i lider heavy/speed metalowego Revenge, Esteban "Hellfire" Meija. HMP: Zespół Revenge został utworzony w 2002 roku w jednym z najpiękniejszych miast Południowej Ameryki, Medellin. Wydaje się ono wspaniałym miejscem do życia wśród 2 milionów przyjaznych mieszkańców, z dostępem do znakomitych restauracji oraz urokliwych parków. Czy nie jest przypadkiem tak, że Wasza muzyka dobiega do nas z nieba na ziemi? Esteban "Hellfire" Meija: Yeah! (śmich) Medellin to super miejsce do życia, zwłaszcza że mamy tu wiele zespołów metalowych tworzących godną uwagi scenę ekstremalnego metalu. Ostatnio Kolumbia zmaga się z poważnymi wewnętrznymi problemami, ale to fakt, że

Upraszczam sobie niekiedy pogląd na historię heavy metalu, uznając, że heavy metal odzyskał swą popularność po fali grunge'u w momencie, gdy Iron Maiden powróciło z Brucem Dickinsonem na "Brave New World", zaś Judas Priest z Rob'em Hal-for dem na "Angel Of Retribution". A jak to wyglądało z Waszej, południowoamerykańskiej perspektywy? Czy czuliście, że tłumy poszły za grunge'm pod koniec ubiegłego stulecia, a sam heavy metal odzyskał swoją zasłużoną pozycję w kolejnej dekadzie? Mogło tak być. Ja również tak to widzę. Z lokalnej perspektywy, cóż, za każdym razem, gdy w Południowej Ameryce ukazuje się no-

postęp technologiczny, są tego kluczowymi przyczynami. Kolumbia doświadczyła znacznej przemiany odkąd zaczynaliśmy w 2002 roku, zarówno na płaszczyźnie technologicznej, jak i kulturalnej oraz społecznej. Sta-rzejemy się a to też wpływa choćby na brzmienie mojego głosu. Kiedy teraz o tym pomyślę, uznaję, że Revenge znacznie zmienił się z wymienionych względów, ale czujemy się z tym komfortowo i jesteśmy zadowoleni, że tak się wszystko potoczyło. Pozostaliśmy jednocześnie wierni speed heavy metalowemu stylowi. Właśnie. Lata upływają, a Wy pozostajecie wierni metalowej sztuce. Osiem albumów studyjnych składają się na Waszą imponującą dyskografię. Jak się z tym obecnie czu jesz? Znakomicie. Zdołaliśmy wiele dokonać na kolumbijskiej scenie w ciągu 19 lat. Mało tego, udało nam się też dotrzeć ze swoją muzyką do innych części świata. Pomimo wielkich różnic kulturowych i społecznych, okazuje się, że wielu ludzi na innych kontynentach ma identyczny do nas gust muzyczny. Mieliśmy także możliwość koncertowania w innych krajach. Rozmawiając z fanami, za każdym razem odnajdujemy wspólny język oraz wspólny punkt zainteresowania. Wierzymy w nasze metalowe ideały. Jaki status posiada Revenge? Czy jesteście uznawani za najlepszy speed metalowy zespół XXI wieku w Kolumbii? Cieszymy się znaczącym miejscem na kolumbijskiej scenie metalowej. Świadczy o tym fakt, że jesteśmy słuchani i powszechnie znani wśród tutejszych metalowców, którzy kupują nasze albumy i przychodzą w naszych koszulkach również na gigi innych zespołów. Istnieje tutaj sporo heavy metalowych oraz speed heavy metalowych grup, ale nie będzie przesady w stwierdzeniu, że Revenge jest jednym z pionierów tego zjawiska w całej Ameryce Południowej. Każdego dnia staramy się wspierać inne zespoły. Jako właściciel Rata Mutante Records produkuję i wydaję od niedawna albumy heavy/thrash metalowców z całego kraju.

Foto: Revenge

akurat Medellin jest fantastycznym miejscem dla metal maniaków. Czy Revenge jest Waszym akt buntu? To bardzo interesujące pytanie, ponieważ skłania do refleksji nad moim odwiecznym poglądem, że tworzenie muzyki metalowej jest aktem buntu w najczystszej postaci. Tak się jednak składa, że akurat w naszym przypadku było inaczej. Dwadzieścia lat temu byliśmy czwórką nastolatków przepełnionych pozytywną energią i chęcią zrobienia czegoś, co nie kojarzyło się absolutnie z niczym w naszym kraju. Old schoolowego speed heavy metalu tutaj się po prostu nie grało i mało kto postrzegał to jako akt buntu.

102

REVENGE

wy, dobry album metalowy, dostajemy kopa do działania i umacniamy wiarę w nasze możliwości. Dorobek muzyczny legend kolumbijskiej sceny takich jak Kraken (hard'n'heavy przyp. red.) lub Masacre (death metal przyp. red.), które stanowią prawdziwy trzon kolumbijskiego metalu, jest czymś, co motywuje nas do działania i kontynuowania łojenia heavy metalu. Wiele zespołów z Medellinu odwołuje się do ich spuścizny. Podejrzewam, że Revenge ma długą i zawiłą historię. Na potrzeby tej rozmowy wspomnij po krótce, które wydarzenia uważasz za przełomowe? Cóż, zmiany są nieuniknione wraz z upływem czasu. Roszady w składzie zespołu, a także

Jeśli chodzi o metalowe albumy, wyzwaniem dla Ciebie mogło być stworzenie następcy Revenge "Spitting Fire" (2017), ponieważ był to jak dotąd Wasz najbardziej udany krążek. Czy odczuwałeś pewnego rodzaju presję, aby trzy lata później, za sprawą "Trust In Metal" (2020) wznieść się na jeszcze wyższy poziom? Fakt. Każdy nasz album stanowi dla nas takie wyzwanie. Każdego roku staje się to więc coraz trudniejsze. Najnowszy album "Trust In Metal" pod wieloma względami bije na głowę "Spitting Fire". Ważne jest dla nas, aby kolejne płyty Revenge miały wyjątkowe i odróżniające je cechy, a także odmienną dynamikę. Zamiast ścigać się sami ze sobą, sięgamy po rozwiązania muzyczne, których nie spotkasz na naszych poprzednich wydawnictwach. Nie minął jeszcze rok od premiery "Trust In Metal", a mogę już powiedzieć, że jestem naprawdę zadowolony z efektu końcowego, jaki udało nam się tutaj uzyskać. Fani odnajdą na "Trust In Metal" charakterystyczną dla Revenge speed metalową chłostę, na którą składa się sporo niezwykle ostrych momentów. Zgadza się, jednak wydaje mi się, że nad -


miernym uproszczeniem byłoby zaszufladkowanie "Trust In Metal" w kategorii speed metal. Znaczna część Waszego najnowszego albumu nie jest aż tak szybka. W żadnym razie nie stanowicie południowoamerykańskiego klona Exciter. Wręcz przeciwnie, udało Wam się już dawno wypracować własny, niepowtarzalny styl. Chciałbym to jednak usłyszeć od Ciebie. Czy uważasz szybkość za kluczowy element Twojej muzyki? A może jest tak, że lubisz bawić się kontrastem w swoich utworach po to, aby szybsze momenty nabrały jeszcze większego impetu? Zgodzę się z tym. "Trust In Metal" ma dwa dobrze uzupełniające się oblicza: oprócz speed metalu, sporo tutaj klasycznego heavy metalu. Niektóre kawałki pędzą na złamanie karku od początku do końca, ale są też i takie, które w całości wpisują się w konwencję klasycznego heavy metalu. Zależało nam na nadaniu odpowiedniej dynamiki i zaprezentowaniu szerokiego spektrum metalowych motywów jako sposobu na uniknięcie monotonii. Wierzymy, że nie wolno nam odejść od speed metalowej konwencji, ponieważ to ona nas najlepiej charakteryzuje. To jest to, co najbardziej kochamy w metalu. Jesteśmy przekonani, że speed metal jest najważniejszą częścią tożsamości Revenge. Jaka historia kryje się za tym albumem, której fani nie byliby w stanie odgadnąć za pomocą jego słuchania? W jakich konkretnie okolicznościach to powstawało? Otóż sesja "Trust In Metal" okazała się najbardziej skomplikowaną i najtrudniejszą w naszej historii. Niektóre utwory zostały napisane już w 2019r., a inne na początku roku 2020. Nadciągały wówczas restrykcje kowidowskie. Ledwo co zabraliśmy się do nagrywania, a musieliśmy przerwać. W związku z tym, odbyły się dwie, a nie jedna sesja. Całość zajęła nam sześć miesięcy. Doszło nawet do tego, że musieliśmy część dokończyć wbrew rozporządzeniom. "Hellish Hammer" oraz "Fuel To The Fire" są w moim odczuciu najagresywniejszymi utworami na "Trust In Metal". Tkwi w nich swego rodzaju niesforna wulgarność (żeby

Foto: Revenge

Foto: Revenge

nie powiedzieć barbarzyństwo), która wymy ka się chłodnej intelektualnej ocenie. Te dźwięki momentalnie dodają nam adrenaliny i wytrącają nas z ewentualnego znudzenia czy też zobojętnienia na bodźce zewnętrzne. To bardzo angażujące doświadczenie. Nasuwa się pytanie, czy speed metal ma moc oczyszczania naszych dusz i czynienia nas istotami bardziej empatycznymi? Jak już wspomniałem, pracuję jako psycholog kliniczny i podpisałbym się pod takim podejściem. Absolutnie tak. Bardzo często zdarza się, że po zakończeniu koncertu podchodzą do nas fani, chcą zrobić sobie z nami zdjęcie lub dostać autograf na swoich egzemplarzach płyt. Wiele razy mieliśmy też okazję usłyszeć, jak nasza muzyka odmieniła ich życie, dodała im energii, uczyniła ich bardziej empatycznymi, poskromiła ich brutalność lub powstrzymała przed popełnieniem przestępstwa. Metal to nie tylko świetna muzyka, ale też potężne medium, zdolne odmieniać nasz sposób bycia, myślenia i postrzegania całego świata. Zaryzykuję też stwierdzenie, że metal to dobre

lekarstwo na depresję. Jako psycholog kliniczny pracujesz z nielet nimi świadkami wojen oraz przemocy w stre fach Kolumbii objętych konfliktami, a także z osobami uzależnionymi. Czy metal może pełnić funkcję terapeutyczną? Muzyka znakomicie sprawdza się w psychoterapii. Rozpoczynam obecnie wstępną fazę badań naukowych nad użytecznością heavy metalu w zapobieganiu negatywnych nastrojów u osób z rozdwojeniem jaźni. Jest to jeszcze eksperyment, ale bardzo przyszłościowy. O ile każdy z nas jest inny, myślę, że metal jest bardzo obiecującym sposobem na terapię. Kilkakrotnie udało mi się już pomóc pacjentom za sprawą heavy metalu (psychoedukacja i przewodnictwo teraputyczne). W takim razie, jak powinniśmy interpre tować okładkę "Trust In Metal"? Wygląda ona tak, jakbyśmy, pełni zaufania do metalu, stali razem dzierżąc w dłoniach miecze wymierzone przeciwko jakimś abstrakcyjnym wrogom. Popatrz, zaufanie do metalu to złożona sprawa. Oznacza ono, że nie tylko wierzymy w swoją metalową tożsamość, ale też, że dzisiaj, bardziej niż kiedykolwiek dotąd, potwierdzamy naszą gotowość do kontynuowania wzmacniania pozytywnych wibracji świata oraz wzmacniania samej sceny metalowej. Ręce trzymające miecze to motyw, którym Revenge reprezentuje scenę. Wzywamy do trzymania się razem, zjednoczeni w metalu, tak długo, jak to możliwe. W tle widać potwory wzięte z okładek naszych poprzednich albumów. Są one świadkami spotkania metalowców oraz zawieranego przez nich paktu. Jest to scena rytualna. Dokładnie to chcieliśmy przekazać. Jak zarekomendowałbyś komuś, aby spróbował zaangażować się w jakieś muzyczne przedsięwzięcie? Zapraszam i polecam przetestowanie muzyki jako jedno z głównych źródeł rozwoju umiejętności społecznych. Muzyka metalowa tworzy magiczną przestrzeń, która nie jest namacalna, ale którą bardzo mocno odczuwamy. Szczególnie w obecnych czasach wiele osób zmaga się z samotnością, ludzie są często po-

REVENGE

103


zbawieni przyjaciół i wspierającej sieci społecznej. Udział w heavy metalowym przedsięwzięciu błyskawicznie usuwa ten problem. Metalowcy tworzą świetną grupę na całym świecie, w której każdy ma wiele ze sobą wspólnego - wszyscy jej członkowie bez końca mogą dzielić się swoimi wspomnieniami z koncertów i wymieniać się nazwami zespołów oraz albumów. Czy mógłbyś opowiedzieć o swoim przykładowym, międzynarodowym doświadczeniu w zastosowaniu tej koncepcji? Rok temu wybrałem się w turystyczną podróż do Japonii. Spotkałem tam metalowca, z którym utrzymywałem kontakt przez Internet już dziesięć lat, chociaż nigdy wcześniej nie widzieliśmy się osobiście. Przegadaliśmy aż 8 dni o metalu, koncertach, albumach; pokazał mi też kilka lokalnych sklepów z CDs oraz winylami. W pewnym momencie powiedział mi, że zanim mnie poznał, nie radził sobie z dynamiką własnego życia i miewał myśli

Co dobrego chciałbyś dodać o ludziach, których spotkałeś w swojej muzycznej karierze? Są zajebiści. Totalnie. Spotkałem metalowców w ponad dwudziestu różnych krajach i wszędzie miałem wiele okazji do dzielenia się metalem. Utrzymuję z nimi bardzo dobre relacje i nie ukrywam, że Revenge wiele na tym zyskuje. Moje trzy największe pasje w życiu to heavy metal, turystyka i psychologia. Mam niesamowitą możliwość podróżowania dookoła świata i spotykania najrozmaitszych ludzi. Wiele świetnych wspomnień. A jak konkretnie czujesz się z obecnym składem Revenge? Zależy mi zwłaszcza na Twojej opinii na temat nowego basisty Camilo Hernandez? Bardzo dobrze się dogadujemy. Camilo jest bratem naszego perkusisty Daniela Hernandeza (Daniel "Hell Avenger" Hernandez bębni w Revenge już od 2009 roku - przyp. red.). Oznacza to, że Camilo wie wszystko o Revenge od dawna. Myślę, że odegrał on zna-

Kolumbijczyków, ale też przez reprezentantów innych krajów, w których graliśmy: Argentyna, Paragwaj, Ekwador, USA i Peru. Z jakimi największymi zespołami dzieliliście jak dotąd scenę? M.in. z Onslaught, Sabbath, Heaven & Hell z wielkim Dio, Kreator, Destruction, Primal Fear, Voivod, Suffocation, Cannibal Corpse oraz Exciter. Uwielbiamy dzielić scenę z zespołami, których sami jesteśmy wieloletnimi fanami. Zbliża się dwudziestolecie Revenge. Jak zamierzacie je uczcić? Czy planujecie opublikować jakieś specjalne wydawnictwo z tej okazji? Może jakieś wyjątkowe koncerty? Obchody dwudziestolecia Revenge to ambitny projekt. Planujemy wydać rocznicowy album w specjalnej oprawie graficznej. Wyruszymy w trasę po pięciu kolumbijskich miastach, zwieńczoną huczną imprezą w Medellinie. Zaczynamy już to przygotowywać, dlatego że czas pędzi szybko i musimy włożyć wiele wysiłku w realizację tych planów. Mamy nadzieję, że ten rocznicowy album spotka się z zainteresowaniem na całym świecie.

Foto: Revenge

104

samobójcze. Ale właśnie dzięki temu, że miał z kim dzielić się pasją do metalu, zaczął kolekcjonować LPs oraz CDs zespołów z całego świata; w konsekwencji teraz czuje się dobrze i przede wszystkim nadal żyje. Jeśli to nie jest terapeutyczny efekt związany z heavy metalem, to ja nie wiem co innego mogłoby nim być.

czącą rolę na "Trust In Metal" i mam nadzieję, że pozostanie z nami przez wiele lat. Nasz poprzedni basista Jorge "Seth" Rojas (który grał na wszystkich poprzednich albumach Revenge - przyp. red.) również wnosił do zespołu mnóstwo pozytywnej energii. Nasze drogi rozeszły się z jego prywatnych przyczyn i doskonale to rozumiemy.

Czy zgodziłbyś się z poglądem, że świat bardziej ceni konsekwencję i wytrwałość wbrew przeciwnościom losu niż perfekcję? Może tak być, ale nie wiem. My, jako muzycy, w ogóle nie jesteśmy zainteresowani dążeniem do perfekcji, ponieważ uważamy, że nie istnieje coś takiego jak muzyczna perfekcja. Natomiast pracując na co dzień jako psycholog kliniczny, można powiedzieć, że zmagam się z ludzkimi niedoskonałościami. To jest istota problemów moich pacjentów. Inaczej jest z muzyką - jesteśmy metalowcami i chcemy wieść żywot metalowców tak długo, jak to możliwe. Nie moglibyśmy być bardziej wytrwali w tym względzie.

Czy to prawda, że kolumbijscy fani są niewiarygodnie wręcz entuzjastyczni, przy chodzą na koncerty z flagami i zawsze wykupują wszystkie albumy ze stoiska z merchem? Dokładnie tak jest. Powiedziałbym wręcz, że otrzymujemy nie mniejsze wsparcie ze strony fanów, co ze strony oficjalnych promotorów. Wszyscy dzielą się wzajemnie naszymi materiałami zarówno podczas, jak i po występach. A zanim jeszcze wejdziemy na scenę, każdy widz otrzymuje od kogoś z publiczności naszą koszulkę i inne gadżety. Jesteśmy z tego powodu szczęśliwi i czujemy wdzięczność za wsparcie okazywane nam nie tylko przez

REVENGE

Bardzo dziękuję za inspirującą rozmowę. Czy chciałbyś coś jeszcze dodać dla polskich fanów? Dziękuję za wsparcie, jakie otrzymujemy od Was przy okazji wydawania każdego albumu. Myślę, że tylko kilka zinów na świecie przeznacza odpowiedni czas na gruntowny research i formułowanie tak interesujących pytań dla zespołów, jak robi to Heavy Metal Pages. Ta konwersacja naprawdę była dla mnie przyjemna. Dziękuję wszystkim fanom za Wasze wsparcie oraz zainteresowanie kolumbijskim metalem. Mam nadzieję, że pewnego razu będziemy mogli do Was zawitać i zagrać dla Was na żywo. Revenge działa na pełnych obrotach, wkrótce damy Wam znów o sobie znać. Zapraszamy na naszą stronę na Facebooku "Revenge Speed Metal". Możecie nabyć nasz materiał od Rata Mutante Records. Stay metal and trust in metal! Sam O'Black


Zmartwychwstały Lemmy nie znał ani słowa po angielsku Gothenburg słynie z nietuzinkowego, luzackiego poczucia humoru. Nie oznacza to jednak, że tamtejszy hard rock'n'rollowy zespół, odziany w jednakowe czerwone kurtki, gra bezrefleksyjne, napisane na kolanie piosenki kabaretowe. Wręcz przeciwnie. Ich najnowszy, pierwszy longplay "Rubbery Lips" prezentuje zestaw dziesięciu utworów, przemyślanych do granic absurdu. Włożyli w nie wiele serca i artystycznej pasji. Stworzyli album, na którym każdy jeden dźwięk jest absolutnie konieczny, i który wiele straciłby, gdyby cokolwiek z niego usunięto. Tymczasowo są uziemieni w domach i nie mogą występować na żywo, ale co chwila wypuszczają fajne teledyski i z ekscytacją patrzą w przyszłość. Są zgrani, napaleni i gotowi na wejście z impetem na hard rockową scenę. Przeprowadzenie wywiadu z basistą Antonem Frick Kallmin było dla mnie niesamowitą przyjemnością i cieszę się, że Anton też był zadowolony z tej konwersacji. Po jej ukończeniu znalazłem na swojej skrzynce wiadomość "Thank you!! Enjoyed your questions, you really put the (sic!) into checking out Hot Breath and Rubbery Lips. Respect!" Yeah, Hot Breath zasługuje na uwagę, ze względu na perfekcyjną jakość tworzonej muzyki. HMP: Cześć Anton. Fajnie, że możemy dzisiaj porozmawiać o Hot Breath. Czy dobrze mnie słychać? Anton Frick Kallmin: Tak, dzięki. Super. Przedstawmy zatem Hot Breath czytelnikom polskiego magazynu "Heavy Metal Pages". Jest to hard rockowy zespół ze Szwecji, który wydaje właśnie swój pierwszy longplay "Rubbery Lips". Zgadza się, z tym że opublikowaliśmy jeszcze w 2019 roku EP "Hot Breath", a ja przed przystąpieniem do Hot Breath udzielałem się w innych zespołach hard rockowych: Honeymoon Disease i Hypnos. Hot Breath został założony przez wokalistkę i gitarzystkę Jennifer Israelsson oraz perkusistę Jimmy'ego Karlssona. W jakich okolicznościach do nich dołączyłeś? Kiedy Honeymoon Diseases się rozpadł, dla Jimmy'ego i Jennifera było jasne, że chcą kontyunować współpracę i stworzyć nowy zespół. Zapytali mnie oraz gitarzystę Karla Edfeldta, czy chcemy dołączyć? Chętnie zgodziliśmy się. Pierwszą próbę odbyliśmy w dokładnie tym samym składzie, który mamy obecnie. Nie istniało Hot Breath, zanim nasza czwórka połączyła siły. Można więc powiedzieć, że wspólnie założyliśmy Hot Breath i jesteśmy jego oryginalnymi członkami. To świetnie, że od początku tworzycie zgrany zespół. Które pomysły, zdarzenia, plany związane z Hot Breath, nakręcają Ciebie teraz najbardziej? W czasach przedkowidowych graliśmy sporo koncertów i mieliśmy wiele planów odnośnie kolejnych tras. Latem 2020 szykowaliśmy się do supportowania znacznie większego zespołu, ale nie mogę zdradzić jego nazwy, dlatego że nie doszło to wtedy do skutku. Wszystkie występy zostały anulowane, zanim podaliśmy oficjalną informację, kto zagra, a niewykluczone, że powrócimy jeszcze do tematu, i wówczas będzie nam miło podać taką informację oficjalnie. Początkowy plan był taki, żeby nagrać dużą płytę studyjną po zakończeniu tej trasy, ale ponieważ doszło do zamieszania z koroną, skoncentrowaliśmy się na dopracowywaniu kompozycji i rejestracji longplay'a "Rubbery Lips" nieco wcześniej. W konsekwencji, album ukazuje się 9 kwietnia 2021.

Jest to obecnie najważniejsza sprawa dla Hot Breath. Mamy nadzieję, że wkrótce będziemy mogli promować go grając koncerty, chociaż w tej chwili nie jest to jeszcze możliwe. Niektóre zespoły robią streaming ze swoich występów on-line. My również zrobiliśmy coś w tym stylu, ale nie wydaje mi się, żeby to była właściwa metoda występowania na dłuższą metę, dlatego że ludzie nie dostają w ten sposób pełnego doświadczenia i omija ich "the real deal". Poza tym, mamy mnóstwo innych planów i pomysłow, ale nie wiemy, czy dojdzie do ich realizacji. Cóż, wiele rzeczy chcielibyśmy zrobić, i jesteśmy przekonani, że wiele rzeczy moglibyśmy zrobić, jeśli sprawy potoczą się zgodnie z naszymi nadziejami. Dla przykładu, mogę wskazać na już zabookowany występ w lokalnym szwedzkim festiwalu Muskelrock pod koniec maja 2021. Był on już przekładany z maja 2020, i w tym roku również słyszymy, że prawdopodobnie nie dojdzie on do skutku. Niektórzy mówią, że w ogóle nie będzie żadnych gigów w Szwecji latem 2021. Też mi się tak wydaje. Natomiast naszymi zamiarami, o których wiem, że się udadzą, są: opublikwanie kolejnego videoclipu oraz wypuszczenie nowego merchu.

Chciałbym Ci szczerze pogratulować "Rubbery Lips", bo słuchałem go wielokrotnie, i naprawdę doceniam jakość, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że jesteście stosunkowo młodym zespołem. Czy odliczasz dni do oficjalnej premiery 9 kwietnia 2021? Yeah, dziękuję. Obecne czasy nie są zabawne, ale każde wydanie singla to jak małe święto dla mnie. Zawsze czekam z niecierpliwością w piątek nowy singel, w kolejnym miesiącu nowy singel, a głównym prezentem świątecznym jest cały album! A więc tak, odliczam dni do premiery "Rubbery Lips". Odczuwam szczerą satysfakcję, że ludzie dostaną możliwość usłyszenia nas z płyty, ponieważ ja z niej jestem w pełni zadowolony, a każdy głos, że komuś ta muzyka też przypadła do gustu, to dla mnie extra bonus. Sama praca w studiu była niesamowitym doświadczeniem, świetnie się bawiliśmy. Wiesz, to trochę tak, jak spotykasz nową dziewczynę, zakochujesz się, i cały świat oglądasz przez różowe okulary, czujesz się znakomicie. Taki też jest obecny stan ducha wewnątrz Hot Breath. Niezmiernie cieszymy się istnieniem tego zespołu, jesteśmy zgrani i gotowi na wejście do Twojego odtwarza płyt z impetem! Nie mogę się doczekać premiery. Ale jeśli zadasz mi to samo pytanie tuż przed premierą piątej płyty, kto wie, możliwe że zachowywalibyśmy się niczym stare małżeństwo czy coś w tym stylu (śmiech). Teraz jesteśmy podekscytowani i napaleni. W jakim stopniu utwory zawarte na "Rubbery Lips" są efektem improwizacji w studiu, a w jakim efektem dłuższej ewolucji początkowych pomysłów? Nie zmienialiśmy wiele w studio. Bardzo przykładaliśmy się do komponowania, znacznie wcześniej przed sesją nagraniową. W każdy jeden dźwięk włożyliśmy wiele namysłu. Spędzaliśmy mnóstwo czasu analizując każdy detal. Zdarzało się, że przeznaczaliśmy do pięciu spotkań, dyskutując tylko o jednym motywie. Jest to coś, czego prawdopodobnie nie słychać na płycie, ale gdybyś uczestniczył w naszych próbach osobiście, na pewno byłoby to dla Ciebie jasne. Nigdy nie mówiliśmy: "OK, może być, lećmy dalej". Zawsze eksperymentowaliśmy z rozmaitymi wariantami, nagrywaliśmy pró-

Foto: Hot Breath

HOT BREATH

105


by na telefonach, słuchaliśmy wszystkiego w domu, aby na kolejną próbie przyjść z nowymi spostrzeżeniami i znów dyskutować o każdym detalu od nowa. Zależało nam na zbudowaniu efektu końcowego, z którego bylibyśmy w pełni zadowoleni. Kiedy dziś słucham "Rubbery Lips", przypominam sobie, jak ta praca przebiegała przed nagrywaniem... Więc kiedy już weszliśmy do studia, czuliśmy się pewnie i stosunkowo łatwo było nam wykonać swoje zadanie. Byliśmy perfekcyjnie przygotowani i wiedzieliśmy doskonale, co i jak. Wydaje mi się, że nasz gitarzysta Karl mógł improwizować z niektórymi solami gitarowymi, chociaż i on przyszedł w pełni świadomy, co chce zagrać. Nagrywaliśmy w znakomitym, świetnie wyposażonym Svenska Gramofonstudion, gdzie mieliśmy do dyspozycji sporo najwyższej jakości sprzętu, który moglibyśmy dotknąć, wypróbować i użyć. Stąd mogły wynikać improwizacje Karla z solami gitarowymi. Zupełnie inaczej było w przypadku moich wcześniejszych zespołów, kiedy wchodziliśmy do studia spontanicznie i w związku stresowaliśmy się. Wprawdzie materiał był niemal ukończony, ale nie w pełni. Musieliśmy dopracować go w pośpiechu, bo

szweddzcy death metalowcy Vampire, The Dudesons... Wiele rozmaitych zespołów. To studio jest ogromne. Stół mikserski mają dokładnie ten sam, który David Bowie używał podczas nagrywania "Heroes", a Rolling Stones podczas sesji "Black And Blue". OK, czyli dobre miejsce do rejestracji wszys tkiego począwszy od pop, aż po death metal. Yeah, praktycznie uniwersalne. Brzmienie tam uzyskiwane jest świetne... wiesz, zwłaszcza w przypadku perkusji: naciskasz przycisk, ustawiasz mikrofon, grasz, i po dwóch minutach uzyskujesz niesamowity efekt. Znakomite studio. Czy mógłbyś rozwinąć kwestię Waszych kolejnych wideoklipów? Pierwotny plan zakładał osobne video dla każdego singla, a mamy ich cztery. Zrobiliśmy już dwa video: jedno proste, zrobione przez nas samych, do utworu "Bad Feeling", i drugie komiksowe do "What You're Looking For, I've Already Found". Ostatniej soboty ukończyliśmy montowanie ostatniego video do "Right Time", które ukaże się w następny piątek (rozmawialiśmy w czwartek 4 marca - przyp. red).

stolicy, zanim przeniosłem się do Gothenburgu. Dobrze czuję się w obu, ale wiesz co? Jest między oboma miastami pewnego rodzaju rywalizacja, którą można porównać do Los Angeles i San Francisco (czy też do Warszawy i Krakowa - przyp. red). Wiele krajów ma taką szczególną parę. Zgodziłbym się, że ludzi w Gothenburgu cechuje niepowtarzalne poczucie humoru, wierzę w to i zgodzam się z tym. Jednocześnie mieszkańcy Stockholmu również są wesołymi ludźmi z humorem, ale musiałbyś ich dobrze poznać, aby odkryć ich z tej strony. W Gothenburgu możesz przejść się ulicą, zagadać do kogoś przypadkowego, i po dwóch minutach wygłupiacie się w najlepsze. W Stockholmie tak to nie działa. Otrzymałem od szefa trzy zdjęcia przedstawiające Hot Breath, i na każdym z nich nosi cie podobne czerwone kurtki. Czy stanowią one kluczowy element Waszego nowego image'u? Howlin' Pelle z The Hives mawiał coś bardzo mądrego - najlepszym sposobem, aby dać innym znać, że tworzycie zespół, jest ubieranie się wszystkich muzyków tak samo. Sprytne, a przy tym tanie. To dlatego mamy te czerwone kurtki. Zamierzamy rozwinąć ten pomysł w przyszłości. Cool. Prosta sprawa, a wyróżnia Was to wśród innych zespołów. Nie znam innego bandu, w którym wszyscy nosiliby czerwone kurtki. Yeah, więc jest coś, co udało nam się osiągnąć (śmiech). Powiem Ci, że od samego początku Jennifer namawiała nas, żeby coś w tym stylu wymyśleć. Dużo z nią o tym rozmawiałem. Wyobraź sobie, jedziemy do Niemiec, a tam wszyscy wiedzą że to Hot Breath, bo widzą nas w czerwonych kurtkach (śmiech). W tej chwili przywykliśmy już do nich na tyle, że naturalnym było ich założenie do sesji zdjęciowej. Będziemy w nie odziani również na nadchodzącym, najnowszym video do "Right Time". Ludziom to odpowiada, a wręcz zdarzyło nam się usłyszeć pytanie, czy można je nabyć w ramach merchu? (śmiech). Może więc powinniśmy rozważyć przygotowanie ich dla fanów? Póki co, mamy tylko cztery sztuki, które sami nosimy. Poważnie, jest to ważny element naszego image'u.

Foto: Hot Breath

przecież nie moglibyśmy pozwolić sobie na tkwienie tam wiecznie. Mieliśmy np. dwa tygodnie, po których upływie potrzebowaliśmy uzyskać pełen album. Szaleństwo. Tym razem, z Hot Breath, było inaczej. Dostępny nam czas wykorzystaliśmy w najlepszy możliwy sposób. Ile czasu zajęła Wam sama sesja nagraniowa? Żebym teraz Ciebie nie skłamał... cztery... e, osiem dni... Myślę, że to było dokładnie osiem dni (śmiech). Bardzo krótko! Czy wspomniane Svenska Gramofonstudion jest popularnym studiem, w którym wiele innych hard rockowych zespołów nagrywa swoje płyty? Yeah, bardzo popularnym. Czy znasz zespół The Soundtrack Of Our Lives? Nie znam. Oni tam nagrywali. Poza tym The Hives,

106

HOT BREATH

Chcieliśmy zrobić również video do naszego ostatniego singla "Who's The One", ale doszliśmy do wniosku, że zaczekamy z tym, i w przyszłości zainwestujemy w nie znacznie większy budżet. Naszym zdaniem "Who's The One" ma bardzo głęboki, wyjątkowy charakter, więc chcemy podejść do sprawy z większym rozmachem. W mojej opinii, oba Wasze dotychczasowe video wyglądają zabawnie, i nie da się ukryć, że trochę w nich żartowaliście. Tymczasem znalazłem taką informację w Internecie, że podobno jedną z głównych różnic pomiędzy Waszym miastem Gothenburg, a stolicą Szwecji Stockholm, jest słynny gotenburski humor, podczas gdy mieszkańcy Stockholmu wydają się na ogół bardziej spięci i poważni... (śmiech) cieszę się, że to powiedziałeś (śmiech). Wiesz, mamy wielu dobrych znajomych zarówno w Gothenburgu, jak i w Stockholmie. Sam mieszkałem przez rok w

Niektóre zespoły zwykły podawać melodię jako najważniejszy składnik dobrego utworu muzycznego. Ale w Waszym przypadku, uważam, że inne kluczowe czynniki jakości są nie mniej istotne: rytm, energia, autenty czność i humor. Czy zgodziłbyś się, że to te cztery elementy, a nie melodie, są najważniejsze w Hot Breath? Zgadzam się. Rozumiem, dlaczego niektórzy wskazują na melodię, ale nam to nie wystarczy. Potrzebujemy też innych elementów, żeby wszystko razem nabrało odpowiedniego wydźwięku. Dla mnie, jako basisty, bardzo ważny w kompozycji jest wyrazisty, dynamiczny rytm. Kocham utwory, w których bas i perkusja mają wiele do zaoferowania. Posłużę się analogią. Hot Breath jest dla mnie jak Titanic, gdzie perkusja i bas reprezentują pasażerów marznących w chłodzie na znacznie niższych piętrach, zaś gitary pasażerów stołująch się w pierwszej klasy powyżej. Wokal Jennifer to cztery kotły buchające parą. To by się nie trzymało kupy, gdyby chodziło jedynie o fajne gitary i melodie. Wszystko musi do-


brze współpracować - rytm, dynamika, a nade wszystkim humor. Wszystkie te składniki są nieodzowne. Wyczuwam w Waszej muzyce unikalny stosunek wobec perfekcji. Antoine de Saint Exupéry napisał kiedyś, że "doskonałość osiąga się nie wtedy, kiedy nie można już nic dodać, ale raczej wtedy, gdy nie można nic ująć". Na ile, Twoim zdaniem, pasuje to do Hot Breath? Yeah, bardzo ciekawe pytanie. Mógłbym opowiedzieć Ci o wielu przypadkach związanych z powstawaniem "Rubbery Lips", kiedy dyskutowaliśmy, które motywy należy wyrzucić, a którym pozwolić pozostać. Osobiście bardzo lubię, gdy mogę dodać swój pomysł do nagrania, ale też zdarza mi się pytać pozostałych: "może powinniśmy pominąć tą część?". Zazwyczaj, gdy zadaję takie pytanie, ktoś inny odpowiada, że warto to jednak zostawić, i wówczas dochodzi do twórczego konfliktu. Ostatecznie, uważam, że nie pozostało na "Rubbery Lips" nic, co można by ująć. Pozostawiliśmy te elementy układanki, wobec których czuliśmy, że naprawdę muszą koniecznie tam być. Zwróć uwagę, że wszystkie nasze utwory są krótkie, poza jednym trwającym pięć minut. W jednym z moich poprzednich, heavy metalowych zespołów, mieliśmy kawałki po sześć/ siedem minut, więc musiałem się przestawić na zaakceptowanie krótszych form w Hot Breath, co było dla mnie zdrowym wyzwaniem. Widziałem zatem oba podejścia. Swoją drogą, znam wiele zespołów, w Szwecji i nie tylko, które obracają się w już dawno ogranych dźwiękach, tak jakby mówili "yeah, musimy teraz napisać piosenkę, więc potrzebujemy refrenu, zwrotki, podwójnego refrenu, sola i zakończenia". Powstaje trywialna muzyka. Nie zrozum mnie źle. Nie chcę przez to powiedzieć, że jesteśmy lepsi ani specjalni, ale naprawdę przeznaczamy niesamowitą ilość czasu na dopracowywanie każdego jednego motywu w każdym jednym utworze. Myślę, że "Rubbery Lips" wiele na tym zyskało. Może nie będzie to oczywistym wyborem, ale zastanawiałem się dzisiaj, który kawałek jest moim ulubionym z zestawu "Rubbery Lips" i wyszło mi, że prawdopodobnie "Adapted Mind". Co mógłbyś powiedzieć o historii kryjącej się za "Adapted Mind"? Cool. Karl przyszedł z tym riffem na próbę zespołu, ale zazwyczaj jest tak, że ktokolwiek przyniesie jakiś pomysł na próbę, ogrywamy go wspólnie i ostatecznie wychodzi coś, co może w pewnym stopniu przypominać początkową ideę, ale jednak jest w znacznej mierze efektem ewolucji i zmian dokonywanych przez każdego z nas. Kiedy zaczęliśmy grać ten początkowy riff, od razu wiedzieliśmy, jak powinna tutaj wyglądać współpraca perkusji z gitarami, że będziemy podążać za jednym wzorem. Fajnie było to rozwijać (Anton nuci tutaj poszczególne motywy, żeby wyjaśnić co w jakiej kolejności powstawało, odwołując się ponownie do Titanica - przyp. red). Przez pewien czas zamierzaliśmy rozpocząć cały album właśnie od "Adapted Mind", ale to się zmieniło. Kilkakrotnie bywało tak, że coś sobie planowaliśmy, a po kilku miesiącach dochodziliśmy do wniosku, że jednak zrobimy to inaczej. Fajnie obserwować, jak pomysły ewoluują.

twychwstałym Lemmy'm. Jak czujesz się będąc prezentowanym w magazynie poświęconym muzyce metalowej? (długi śmiech) To było dziwne spotkanie, bo Lemmy nie znał ani słowa po angielsku. Oczywiście mowa o sobowtórze. Był on "legendą" małego czeskiego miasteczka. Odpowiadając na pytanie, cieszę się na myśl o prezentacji Hot Breath w czasopismie metalowym. Ostatecznie, podziały na gatunki mają niewielkie znacznie, każdy słucha to co lubi, a nie szufladek. Osobiście słucham bardzo różnej muzyki, łącznie z black i death metalem. Myślę też, że wielu metalowców lubi styl, w jakim obraca się Hot Breath, i na odwrót: wielu hard rockowców przepada za ekstremalnym metalem. Heavy metal, classic rock, hard rock, art rock, speed, thrash - to tylko nazwy kategorii, a jedyne co się liczy, to czy mamy do czynienia z dobrymi dźwiękami, czy z kiepskimi. Dla mnie normalną sprawą jest np., że puszczę sobie coś Abba, a zaraz po tym Bathory. W skrócie, odpowiadając skromniej:

Byłoby fajnie, gdybyście przyjechali zagrać w Polsce. Oh, naprawdę bym chciał. Możemy napić się Żubrówki. Poczekaj, muszę Ci pokazać. Mam tutaj, w swoim pokoju, prawie pustą buetlkę po Żubrówce. Dostałem ją od pewnego polskiego zespołu. O, i to również, bimber. Pracuję na co dzień z Polakami, i oni dali mi ten bimber. Fuckin' awesome. To raczej negatywny stereotyp, że Polska jest kojarzona z alkoholem. Oczywiście, nie myślę, że wszyscy Polacy nie robią nic innego poza piciem wódki. Analogicznie jest ze Szwecją: za granicą postrzegają nas jako Vikingów bawiących się nago w śniegu. (śmiech) Ech, raczej jako miłośników przy rody, lasów i ekologii. Yeah, jest coś w tym, kolego. Faktycznie wielu Szwedów uwielbia lasy i tego typu środowisko. Ale musisz też przyznać, że wielu Pola-

Foto: Hot Breath

cieszę się, że metalowy magazyn pokazuje Hot Breath. Dzięki za przeznaczenie czasu na przeprowadzenie z nami wywiadu; widzę że osłuchałeś się z "Rubbery Lips", fajnie. Z pewnością warto zapoznać się z "Rubbery Lips". Powiedz jeszcze proszę, co planujecie robić w 2021 roku? Powiedziałeś już o wideoklipie, o trasie koncertowej, a czy może pracujecie nad drugim longplayem? Więc głównym planem na 2021 rok jest, o ile świat na to pozwoli, wyruszenie na trasę koncertową po Europie. Będziemy grać tak dużo gigów, na ile będzie to możliwe. Czujemy pewien niedosyt, ponieważ nie występowaliśmy wiele razy przed 2020, a teraz mamy wiele znakomitych utworów do zaprezentowania. Może się zdarzyć i tak, że będzie trzeba zaczekać aż do 2022. Ponieważ jesteśmy teraz uziemieni w Gothenburgu, zaczęliśmy komponować nowe kawałki, myślę że powstały już trzy lub cztery szkice. Trochę zbyt wcześnie, żeby o nich opowiadać. Niewykluczony jest mini album, z dodatkowym coverem, ale nie wiadomo jeszcze.

ków lubi Żubrówkę, przecież prawda? Tak, lubią. Osobiście nigdy nie piję, ale Żubrówka jest polskim napojem. Więc wyjaśnione. Czy chciałbyś dodać jeszcze coś dla czytelników? Mam nadzieję, że jak najwięcej osób zauważy nasz album i polubi go, a jak zrobimy koncert w Polsce, to sporo osób się na nim pojawi. Dziękuję za rozmowę. Również dziękuję. Sam O'Black

Widziałem Twoje zdjęcie z Czech ze zmar-

HOT BREATH

107


nierem nagrań. Na początku nie wiedzieliśmy, czy bez niego Witchbound będzie miało jakąkolwiek przyszłość. Ale zainwestowaliśmy już tyle czasu, pracy, serca i duszy w nowy album, że postanowiliśmy to kontynuować.

Muzyka to nasza pasja! Witchbound mógł pozostać zespołem jednej płyty, bowiem po wydaniu "Tarot's Legacy" problemów Niemcom nie brakowało. Zdołali je jednak przezwyciężyć, poszerzyli skład o wokalistkę i w końcu wydali powrotny materiał "End Of Paradise". Według mnie nie jest on tak udany jak debiutancka płyta, ale fani Stormwitch pewnie i tak go sprawdzą, skoro w składzie są perkusista Pete Lancer, czyli Peter Langer i gitarzysta Steve Merchant, to jest nasz rozmówca Stefan Kauffman. HMP: Mogło wydawać się, że "Tarot's Legacy" pozostanie jedynym albumem Witchbound, uznaliście jednak, że rzecz warta jest kontynuacji, stąd wydanie drugiej płyty "End Of Paradise", którą zapowiadaliście już po premierze debiutu? Stefan Kauffman: Tak, zaczęliśmy pisać i pracować nad nowymi utworami wkrótce po wydaniu pierwszego albumu. Niestety ukoń-

Jakie było główne założenie, kiedy zaczęliś cie komponować? Co chcieliście osiągnąć, do czego dążyliście? Zawsze staram się pisać melodyjne utwory z chwytliwymi refrenami, których nie da się od razu zapomnieć. Niemniej jednak staram się wprowadzać wiele urozmaiceń, na przykład poprzez zmiany harmonii. Myślę, że tytułowa kompozycja "End of Paradise" jest tego do-

Skład firmujący obie płyty Witchbound uległ też innym, znaczącym zmianom: najważniejsza jest taka, że rozeszły się wasze drogi z Thorstenem Lichtnerem, a na jego miejsce przyjęliście doświadczoną wokalistkę Natalie Pereira dos Santos - uznaliście, że otwierając nowy etap w historii zespołu warto to zaakcentować taką właśnie zmianą? Zmiana wokalisty nie była zamierzona. Thorsten odszedł pod koniec 2016 roku, ponieważ nie mógł pogodzić rosnących zobowiązań zespołu ze swoją pracą. Potem szukaliśmy zastępstwa i zdecydowaliśmy się na Natalie, bo przekonała nas swoim wokalem i osobowością. Oczywiście musieliśmy przearanżować niektóre utwory, ale postrzegaliśmy to jako szansę i wzbogacenie dla zespołu oraz naszego stylu muzycznego. Po dwóch latach przyjęliście jednak kolejnego śpiewaka Tobiasa Schwenka, co zostało zapewne spowodowane tym, że taki duet daje wam znacznie większe możliwości co do bogactwa i aranżowania, nader zróżnicowanych, partii wokalnych? Ta decyzja miała również związek z utratą Martina. Martin zaśpiewał wiele wokali wspierających, a także główne w dwóch utworach z pierwszego albumu ("Jester's Day" i "Stranded"). Na "Tarot's Legacy" było wiele głosów i chórków, a w nowych utworach jest jeszcze więcej wokali. Poprosiliśmy więc Tobiasa, który już wcześniej pomagał nam jako wokalista na kilku koncertach, by dołączył do nas jako drugi głos. To dało nam jeszcze większą gamę i różnorodność w partiach wokalnych.

Foto: Lisa Schwenk

czenie drugiej płyty zostało opóźnione przez pewne nieprzewidziane wydarzenia, takie jak zmiany w składzie, tragiczna śmierć naszego gitarzysty Martina Winklera oraz pandemia koronawirusa. Wymagało to chyba zupełnie odmiennego podejścia, bo jednak debiut Witchbound powstał na podstawie materiału demo i ogólnych zarysów konceptu Haralda Spenglera, które tylko dopełniliście swoimi pomysłami teraz stworzyliście materiał na album od początku do końca? Utwory na "Tarot's Legacy" powstały głównie w 2005 roku, kiedy Harald zebrał nas razem do pracy nad swoim projektem, który później miał się przekształcić w zespół Witchbound. Na nowy album Martin Winkler i ja skomponowaliśmy wszystkie utwory albo sami, albo wspólnie. "End Of Paradise" jest więc nieco inny niż debiut. Ale też z racji tego, że utwory na debiut Witchbound komponowałem głównie razem z Haraldem, różnice nie są zbyt duże.

108

WITCHBOUND

brym przykładem. Co jest dla ciebie bardziej ekscytujące: komponowanie utworu, nadawanie mu jak najpełniejszej formy, czy jego rejestrowanie i dopracowywanie w studio, kiedy nabiera już ostatecznego kształtu? Myślę, że obiete rzeczy są ekscytujące. Czasami napisanie kawałka jest łatwe, ale bywa też, że ciężko walczę, aby znaleźć odpowiednie melodie i teksty. Praca w studio również bywa ciężka i wyczerpująca. Ale lubię, kiedy utwór stopniowo nabiera kształtu i w końcu brzmi tak, jak sobie wyobrażałem, albo nawet okazuje się lepszy. Pracowaliście we dwóch z Martinem Winklerem - taki twórczy duet to chyba najlepsza opcja, szczególnie jeśli zna się tę drugą osobę od lat, więc jego niespodziewana śmierć musiała być dla was ogromnym ciosem? Jasne, że to był szok dla nas wszystkich. Martin był nie tylko bardzo utalentowanym gitarzystą, ale także świetnym autorem tekstów, producentem muzycznym, aranżerem i inży-

Dwoje wokalistów w składzie może też sprawiać problemy, gdyby każde z nich chciało brylować kosztem drugiego, śpiewać więcej, być tym ważniejszym frontmanem, ale udało się wam chyba uniknąć tego niebezpieczeństwa, z korzyścią dla efektu koń cowego? Na szczęście Natalie i Tobias bardzo dobrze się rozumieją i uzupełniają. Na przemian udzielają się na równi jako główni wokaliści czy jako głosy wspierające i oboje są słyszalni we wszystkich utworach. Myślę, że to jest cecha, która sprawia, że nowy album jest bardzo wyjątkowy. W głosach Natalie i Tobiasa słychać wiele emocji, co oznacza, że bardzo zaangażowali się w proces rejestrowania tego materiału, dodali do niego wiele od siebie? Tak, Tobias i Natalie zainwestowali dużo czasu i pracy w aranżacje wokalne, co można usłyszeć na nowym albumie. Starali się jak najlepiej zaimplementować teksty utworów. Na przykład, kompozycja "Torquemada" jest o okrucieństwach hiszpańskiej inkwizycji, a Natalie zaśpiewała histerycznym głosem, który powinien brzmieć jak kobieta skazana na śmierć na stosie jako czarownica. Warto być szczerym w tym co się robi, bo to zawsze się opłaca: nawet gdy komuś coś się nie spodoba, to jest w stanie docenić takie podejście?


Zawsze staram się być szczery, także jeśli chodzi o muzykę. Myślę, że jeśli oszukujesz fanów, to w końcu to zauważą i stracą zainteresowanie. Myślę, że uczciwość w biznesie muzycznym koniec końców opłaca się. Najgorsza jest chyba obojętna reakcja? Bo negatywne, aby tylko konstruktywne, opinie też coś wnoszą, pozwalają bowiem spojrzeć artystom na to co robią z innej perspektywy? Jest takie powiedzenie, że negatywna reklama to też reklama. Ale oczywiście lepiej jest, jeśli komuś podoba się nasza muzyka. Z konstruktywną krytyką też mogę żyć, ale obojętność zawsze jest zła. Problem z obojętnością polega również na tym, że w dzisiejszych czasach jest tak wiele zespołów i nowych wydawnictw, że nawet nie znasz ich wszystkich i nie jesteś w stanie przesłuchać wszystkiego. Dlatego też wiele dobrych, mniejszych zespołów niestety przepada, zwłaszcza jeśli nie mogą grać koncertów, jak to ma miejsce obecnie. Foto: Lisa Schwenk

Was to chyba jednak nie dotyczy, bo "Tarot's Legacy" została przyjęta bardzo ciepło, nie tylko z racji waszych związków ze Stormwitch, co też musiało mieć wpływ na powstanie kolejnej płyty Witchbound? Tak, mieliśmy w większości pozytywne opinie na temat naszego debiutanckiego albumu. Szczerze mówiąc, nie wzbogaciliśmy się na nim, ale też nie oczekiwaliśmy tego. Na pewno będziemy szczęśliwi, kiedy pojawi się nowy album i będziemy mogli zdobyć nim nowych fanów. Praca nad "End Of Paradise" była dla was swoistą odskocznią od pandemii, pozwalała przestać myśleć o tym, co dzieje się dookoła? Tak, pracując nad nowym albumem mogłem odwrócić swoją uwagę od pandemii i dobrze, że miałem jakieś zadanie i cel w tym trudnym czasie. Niestety z powodu pandemii nie udało nam się jeszcze wystąpić w nowym składzie. Z drugiej strony mogliśmy wykorzystać ten czas na intensywną pracę nad nowym albumem. Staraliśmy się więc wykorzystać ten czas jak najlepiej. Rok temu mogło wydawać się, że to kwestia raptem kilku tygodni i będzie po wszystkim. Tymczasem wszystko wskazuje na to, że koronawirus pozostanie z nami na dłużej, a

rynek koncertowy czeka dalsza hibernacja uznaliście, że w tej sytuacji nie ma co zwlekać z premierą "End Of Paradise", chcieliście podzielić się tą płytą ze słuchaczami, dać im trochę radości? Pierwotnie drugi album powinien był zostać wydany dużo wcześniej. Ale zmiany w składzie i śmierć Martina opóźniły nasze plany. Zastanawialiśmy się, czy jest sens wydawać nowy album teraz, bez koncertów na żywo. Ale sądzimy, że wielu fanów będzie z tego zadowolonych, zwłaszcza w tych trudnych czasach. Chcemy również dać fanom trochę nadziei i odwagi z naszym nowym albumem. Tak jak zespół nie poddał się mimo wszystkich ciosów losu, tak i my wierzymy, że razem przetrwamy ten globalny kryzys. W warstwie tekstowej znowu jest bardzo różnorodnie, bo mamy tu zarówno historię z czasów starożytnego Egiptu ("Battle Of Kadesh") jak też hiszpańskiego inkwizytora z XV wieku ("Torquemada"), zaś utwór tytułowy można też chyba odebrać jako nawiązanie do obecnych czasów, symbolicznego końca pewnej, pod wieloma względami fak tycznie cudownej, epoki? W przeciwieństwie do debiutanckiego albumu, który dotyczył głównie tematyki średniowiecznej i historycznej, nowe teksty bardziej

złożone. To tematy historyczne i aktualne, aż po science fiction ("Interstellar Odyssey"). Apokaliptyczny utwór tytułowy "End Of Paradise" pasuje oczywiście do obecnej pandemii. Jednak napisałem ten utwór kilka lat temu i miałem na myśli globalne problemy takie jak terror, wojny, rasizm, katastrofy naturalne i zniszczenie środowiska. Te rzeczy nadal istnieją, ale z powodu koronawirusa zeszły teraz na dalszy plan. Trudno teraz liczyć na szybki powrót do sytuacji sprzed marca ubiegłego roku, pewnie więc nie będziecie mogli zagrać trasy promującej "End Of Paradise", nie ma mowy o letnich festiwalach. Jak więc zamierzacie pro mować tę płytę, żeby dotrzeć do kolejnych słuchaczy? Oczywiście szkoda, że nie możemy promować nowego albumu występami na żywo. Ale nasza wytwórnia El Puerto Records oraz wiele fan- i webzinów bardzo dobrze wspierają nas w promowaniu nowego albumu. Media społecznościowe również oferują wiele możliwości. Mamy jednak nadzieję, że publiczne koncerty będą znów możliwe, być może od jesieni tego roku i że będziemy mogli zaprezentować nowy album na żywo. Plusem jest tu chyba to, że nie jesteście uzależnieni od tych odwołanych koncertów, muzyka jest dla was pasją, ale macie inne źródła utrzymania, dzięki czemu Witchbound ma szansę przetrwać te trudne czasy? Mamy swoje normalne prace, więc na szczęście nie musimy utrzymywać się tylko z naszej muzyki. Jednak obecna sytuacja nie jest łatwa dla nas i innych podobnych zespołów, ponieważ mamy więcej wydatków niż dochodów, również w związku z produkcją nowego albumu. Zazwyczaj zespoły radzą sobie lepiej z powodu przychodów z występów na żywo i zarobków ze sprzedaży merchu w czasie koncertów. Mamy jednak nadzieję, że ta faza wkrótce się skończy i uda nam się wyjść przynajmniej na plus. Do tego czasu postrzegamy to jako ważną inwestycję dla zespołu i jego przyszłości. I żeby nie zapomnieć: muzyka to nasza pasja! Wojciech Chamryk, Joanna Pietrzak, Szymon Paczkowski

Foto: Lisa Schwenk

WITCHBOUND

109


uczyć się pisać "długie" kompozycje, trwające pięć, sześć lub siedem minut, nie nudząc wszystkich (słuchaczy i nas), ponieważ wywodzimy się z hardcore punka i przyzwyczailiśmy się do pisania krótszych kawałków.

Przede wszystkim dobra zabawa Olivier Voyou to, pomimo swej małomówności dość wesoły gość. W niektórych momentach jego humor jest widoczny aż nadto. Jest to też człowiek o szerokich muzycznych horyzontach. Bo na przykład taki botswański death metal to ja słyszałem, ale etiopski rock'n'roll to nawet dla mnie coś zupełnie egzotycznego. HMP: Witaj. Pomimo, że język francuski jest w czołówce najpopularniejszych języków na świecie, nie oznacza faktu, że jest on znany przez wszystkich. Miło by było, jakbyś zatem zechciał nam w skrócie powiedzieć, o czym opowiadają Wasze teksty? Olivier Voyou: Nasze teksty dotyczą legend o fikcyjnych lub nie do końca fikcyjnych kobietach, które walczą ze sobą w nieprzyjaznym dla nich średniowieczu. Chodzi o umocnienie własnej wartości i odmowę kłaniania się bogom, królom i komukolwiek innemu. Jestem w stanie jak najbardziej zrozumieć argument mówiące za pisaniem tekstów i śpiewaniem w języku francuskim, jednak z drugiej strony może to Wam nieco utrudnić wyjście na szerszą skalę poza granice Francji. A śmiem przypuszczać, że macie takie ambicje. Czyż nie? Nie mamy żadnego "planu kariery". Śpiewamy po francusku, ponieważ to lubimy, a z moich doświadczeń związanych z graniem w zespołach śpiewających po francusku zauważyłem, że nigdy nie przeszkodziło to w graniu na całym świecie. Ludzie za granicą postrzegają to jako coś egzotycznego i świeżego. I to jest w tym najfajniejsze. Wasz kraj ma niewątpliwe tradycje, jeśli chodzi o heavy metal. Pewnie czerpiecie wiele inspiracji z dokonań Waszych rodaków. Każdy członek Meurtrieres jest muzycznym maniakiem, więc czerpiemy inspirację z wszelkiego rodzaju doskonałej muzyki, czy to fran-

cuskiego heavy metalu, etiopskiego rock'n' rolla, amerykańskiego free jazzu czy angielskiej muzyki industrialnej. Jednak zdecydowanie lubimy francuski heavy metal i takie zespoły jak Sortilege, H Bomb, High Power czy Marecages. Wasze pierwsze EP zatytułowane po prostu nazwą zespołu ukazało się pierwotnie jako wydawnictwo całkowicie niezależne. Czy uważasz, że młode zespoły są w stanie odnaleźć się w takiej formule? Jestem zdezorientowany twoim pytaniem, ponieważ nasza EP-ka została wydana przez wytwórnie płytowe, Gates of Hell Records oraz Armee de la Mort Records Czy to był dobry ruch? Zdecydowanie tak, ponieważ Bri, Enrico i Shaxul są osobami oddanymi muzyce i wykonali niesamowitą robotę, promując płytę. Nie można też zapomnieć o Crystal Blade i Nameless Grave, którzy wydali kasetową wersję EP-ki.

OK. Przyznaję, mea culpa. Pewnie coś przeoczyłem, czegoś nie doczytałem, coś mi umknęło… Mniejsza z tym, mam tylko nadzieję, że się nie pogniewasz. Jak długo tworzyliście ten materiał? Jeśli się nie mylę, założyliśmy zespół w maju 2018 roku i nagraliśmy pięć utworów na EPkę w październiku 2019 roku. Przez cały ten czas musiałem nauczyć się grać z innymi chłopakami, ponieważ grali już ze sobą w swoich wcześniejszych zespołach. Musieliśmy również na-

Co powstało pierwsze? Muzyka czy teksty? W Meurtrieres muzyka jest zawsze na pierwszym miejscu. Flo Spector (pierwsza gitara) lub ja (druga gitara) zazwyczaj przynosimy riffy i razem konstruujemy kompozycję, a potem wokal. Ale z tego, co mi wiadomo, to właśnie Ty odegrałeś w tym procesie znaczącą rolę. U nas tak to już wygląda. Zazwyczaj coś mówię, a inni odpowiadaja: "Wow, świetny pomysł". Wspomniałes o hardcore punku. Słuchając Meurtrieres trochę trudno mi uwierzyć, że wywodzicie się z takiego muzycznego środowiska. Niektórzy członkowie zespołu otarli się także o scenę black metalową. I ten etiop ski rock'n'roll, którego tak namiętnie ponoć słuchacie… Skąd zatem pomysł, by założyć zespół grający klasyczny heavy metal? Jak wspomniałem wcześniej, jesteśmy miłośnikami muzyki, więc nic dziwnego, że można nas spotkać w zespołach blackmetalowych, punkowych czy sludge. Heavy metal to dla nas wszystkich nastoletnia miłość, która przypominam nam czasy nastolatków. Minęło dużo czasu, odkąd myśleliśmy o utworzeniu takiego zespołu, ale na początku musieliśmy trochę lepiej opanować nasze instrumenty. (śmiech) Może teraz kolej na pełny album, bo przy puszczam, że trochę materiału Wam się uzbierało. Pracę trochę się opóźniły, bo ostatnio przytrafiły nam się zmiany w składzie i musieliśmy to ogarnąć. Ale teraz bierzemy się ostro do roboty. Macie zaplanowane jakieś koncerty promujące Wasze EP? Niestety nie. Pandemia wszystko popsuła. Ostatni koncert graliśmy jakoś na początku roku 2020. I uwierz mi, naprawdę tęsknimy za graniem na żywo. Skoro nie ma możliwości grania na żywo, to sobie chociaż poteoretyzujmy. Ja Waszym zdaniem powinien wyglądać prawdziwy metalowy show? Żadnej sceny, granie prosto na parkiecie z ludźmi wpadającymi na siebie, mających aktualnie najlepszy czas w swym życiu. Chaos i energia. A przede wszystkim, dobra zabawa! (no tak, w końcu to hardcore'owcy - przyp. red). Dzięki za rozmowę. En garde! Bartek Kuczak Tłumaczenie: Syzmon Paczkowski

Foto: Meurtrieres

110

MEURTRIERES



go z tytułem płyty.

Źródło szczęścia w urojeniach Zacznę trochę nietypowo. W sumie pierwotnie tego nie planowałem, jednak Jason McMaster z zespołu Ignitor zmusił mnie do pewnych przemyśleń na temat ludzi psychicznie chorych. Otóż warto tu zadać pytanie czy ludzie, którzy znaleźli się w stanie permanentnych urojeń, braku zdolności rozróżniania świata realnego od swoich, często szalonych imaginacji oraz niekiedy prawdziwego obłędu mogą w owym stanie być szczęśliwi? Odpowiedź na to pytanie nie jest jednoznaczna. Chociaż temat ten jest motywem przewodnim nowego albumu Ignitor o wdzięcznym tytule "The Golden Age of Black Magick", to jednak nie zdominował on całej naszej rozmowy. W sumie to dobrze, bo rock'n'roll to przede wszystkim dobra zabawa, a nie egzystencjalne rozkminy. HMP: Witaj Jason. Pozwolisz, że już na samym początku zapytam Cię o najnowsze wydawnictwo Ignitor. Jego tytuł to "The Golden Age of Black Magick". Czy Ty, lub któryś z członków zespołu praktykuje czarną magię i bawi się w różne dziwne, czasem niebezpieczne rytuały? Jason McMaster: Tytuł nie jest dosłowny. Idea wiary w coś wcale nie musi oznaczać, że jest to rzeczywiste. Inspiracją do tego tytułu były problemy ze zdrowiem psychicznym, które mogą mieć realny wpływ na zaburzenie

Otwierający całość utwór nosi tytuł "Secrets of the Ram". W centralnym punkcie okładki albumu naszym oczom ukazuje się złota cza szka tytułowego barana. Jakie jest znaczenie tego zwierzęcia w Waszej twórczości? W niektórych kulturach baran był symbolem siły. Zwierzę to było otoczone szczególną czcią, która objawiała się między innymi tworzeniem złotych posągów. Tajemnice, które skrywały się w wierzeniach tych kultur, niezależnie od tego, czy są rozsądne, czy nie, tworzą interesujące powiązania z okultyzmem. A

OK. Zatem zostawmy już w spokoju warstwę liryczną, a pomówmy o muzyce. Ignitor jest kapelą, która od samego początku zdaje się być oddana idei starego dobrego rock'n' rolla. Idealnym przykładem jest kawałek "Countess Apollyon". Interesuje mnie jed nak, czy nie zastanawiałeś się przypadkiem nad pójściem w bardziej ambitne rejony? A może wręcz przeciwnie, jesteś zatwardziałym zwolennikiem tej formuły i nawet nie chcesz słyszeć o jej zmianie? Jak słusznie zauważyłeś, zespół ten zaczynał od tej formuły. Zawsze staramy się pisać utwory, który wpasowują się w ten wzorzec. Moglibyśmy w każdej chwili dodać jakieś dziwne ozdobniki, ale wydaje się, że nie jest to, czego oczekują nasi słuchacze. Zresztą nawet my sami, jako twórcy nie mamy do tego przekonania. Takich rzeczy możesz oczekiwać od kapel power metalowych, jednak nie szukaj tego w Ignitor. To po prostu nie nasz styl. Za to na "The Golden Age of Black Magick" znajdziemy sporo odwołań do NWOB HM. Weźmy chociażby "Hell Shall Be Your Home" czy wspomniany już przez Ciebie "Steel Flesh Bone". Nie odkryję Ameryki stwierdzeniem, że dziś obserwujemy odrodzenie klasycznego heavy metalu. Śledzisz może poczynania jakichś młodych grup uprawiających ten gatunek? W naszym zespole są starzy wyjadacze. Trudno nam nadążyć za nowymi kapelami grającymi metal. Jest tak wiele podgatunków. Skupiamy się na naszym sposobie pisania, a nie na wymyślaniu nowego metalowego stylu. Wspieramy zaś wszystko, co jest szczere i niezależne. Powiedzieć, że cokolwiek nowego wpływa na nasze pisanie, nie byłoby prawdą. Uważam, że "Tonight We Ride" mogłby być prawdziwym hitem w latach 80. Tęsknisz za tamtymi czasami? Nie tęsknię za latami 80. Po prostu tworzę to, co ma dla mnie sens. Jeśli kawałek brzmi dobrze, to nie próbuję na siłę go zmieniać.

Foto: S. Miller

zdolności w ocenie różnic między tym, co istnieje w rzeczywistości, a tym, co istnieje tylko w głowie danej osoby. Mam tu na myśli na przykład sytuację, gdy dziecko ma wyimaginowanego przyjaciela. Ale spójrzmy na to nieco szerzej. Fakt, że dana osoba ma urojenia, może być źródłem jej szczęścia. Często ludzie ci są szczęśliwi, gdy nie są faszerowani lekami, za to są przygnębieni i otumanieni, gdy biorą psychotropy i inne medykamenty. Tytuł dotyczy wyczarowania nowej istoty z mocy własnego umysłu. Niektórzy mogą nazwać to czarną magią. Jeśli wyimaginowany przyjaciel, w tym przypadku demon, został zniszczony przez lekarza podającego pacjentowi lekarstwa, powoduje to, że pacjent tęskni za swoim "przyjacielem".

112

IGNITOR

stąd już jeden krok do metalowej estetyki. Facet z okładki "The Golden Age of Black Magick" wykonuje jakiś dziwny rytuał... Gdybym Ci zdradził szczegóły, byłbyś w niebezpieczeństwie. Powiem tylko, że ten facet to kapłan, który potrafi odczytać Twoje najgłębsze pragnienia… Wygląda na to, że większość utworów, które znalazły się na "The Golden Age of Black Magick" kręci się wokół okultystycznej tematyki. Czy zatem Waszym założeniem było stworzenie concept albumu? Nie było tego w planach. Teksty "Stoned at The Acropolis", "Tonight We Ride" i "Steel Flesh Bone" nie mają kompletnie nic wspólne-

Na okładce Waszej poprzedniej płyty, "Haunted by Rock & Roll", widzimy gramo fon ustawiony w centralnym punkcie. "The Golden Age of Black Magick" jak na razie jest dostępny na CD oraz jako mp3. Jakieś szanse na winyl? "Haunted by Rock & Roll" jest dostępny na winylu. "The Golden Age of Black Magick" też się ukaże na LP, ale nie ma jeszcze ustalonej daty. Czy myślisz, że w dobie muzyki cyfrowej fizyczne formaty zapisu dźwięku mają jeszcze rację bytu? W moim świecie, tak. Stwierdzić, że śledzę statystyki sprzedaży płyt winylowych i CD, byłoby rozminięciem się z prawdą, ale wiem, że w tej chwili wzrost sprzedaży płyt winylowych jest faktem. I to faktem bardzo ekscytującym. Słuchanie muzyki z Internetu jest może wygodne, ale brakuje w tym odpowiedniego rytuału. Chcę, aby właśnie ten rytuał był jednym z powodów dla porządania dźwięku, czytania nut, tekstów i wpatrywania się w sztukę. Ostatnimi czasy zmieniliście wytwórnię. Jak znaleźliście się pod skrzydłami Metal On Metal?


Optymiści grający pesymistyczną muzykę Wbrew pewnym opiniom, rosyjska scena klasycznego heavy metalu wciąż żyje i ma się całkiem dobrze. Jednym z przedstawicieli młodego pokolenia kapel uprawiających ten gatunek jest pochodzący z St. Petersburga zespół Blazing Rust. W zeszłym roku zespół wypuścił na rynek swój drugi album zatytułowany "Line Of Danger". Z tej to okazji wokalista Igor Arbuzow opowiedział nam trochę o tym albumie oraz o realiach w Rosji i ich wpływie na muzykę metalową. Metal on Metal wykazało duże zainteresowanie twórczością Ignitor, więc nasz wybór był oczywisty. By wydać album z takim zespołem jak Ignitor, potrzeba zaangażowania. Trzeba uwierzyć w ten materiał. Płyty wydawane z innych powodów potem tylko się kurzą na półkach. "The Golden Age of Black Magick" to drugi album Ignitor nagrany dokładnie w tym samym składzie, co poprzednik. Czy uważasz, że wreszcie po wielu latach męczarni ze zmianami w składzie odnaleźliście stabilizację? W życiu nigdy nic nie wiadomo, ale na chwilę obecną odpowiem krótko: tak. Po nagraniu świetnej płyty fajnie by było ją promować na żywo. Myślisz, że są jakieś szanse na powrót koncertów w 2021 roku? Jeśli szczepionka będzie skuteczna, a ludzie będą nosić maseczki, to nie widzę większych przeszkód. Powiedz mi zatem, jakie Twoim zdaniem są niezbędne składniki idealnego metalowego show? Zapełniona widzami sala oraz miks nowych i starych fanów. Dobre oświetlenie i nagłośnienie. Żadnych bójek. Publiczność i zespół śpiewają z radością razem refreny, mimo, że finalny efekt takiego śpiewania bywa różny. Wszystko to oczywiście przy dużej ilości decybeli OK, padł już ten nieszczęsny temat koron awirusa, więc zapytam Cię jak spędziłeś ten tak zwany lockdown? Komponowałem nowe utwory. Słuchałem głównie nowego AC/DC, starego repertuaru Bathory i Angel Witch. Oczywiście tylko z winyli!

HMP: Witaj Igor! Blazing Rust swój pierwszy album "Armed To Exist" wydał w 2017 roku. Co tak właściwie zmieniło się w zespole od tego czasu? Igor Arbuzow: W ciągu ostatnich kilku lat przytrafiły się nam pewne zmiany w składzie, ale na szczęście były one związane tylko ze stanowiskiem basisty. Eric Strom, który dołączył do zespołu podczas nagrywania "Armed to Exist", odszedł tuż przed sesjami nagraniowymi do kontynuacji tego albumu. Musieliśmy zatrudnić muzyka sesyjnego w trybie awaryjnym, żeby skończyć album. Na szczęście był to nasz dobry przyjaciel Dmitrij Pronin, który szybko opanował nasz materiał. Teraz za bas jest odpowiedzialny Viktor Kozin i nie możemy się doczekać grania koncertów z nim w składzie. Przypuszczam, że Wasze doświadczenie zdobyte przy realizacji debiutu bardzo Wam pomogło podczas prac w studio nad Waszym nowym wydawnictwem "Line Of Danger". Jasne. Pomogło i to bardzo. Tym razem poszliśmy znacznie dalej niż poprzednio. Podczas gdy przy pracy nad "Armed to Exist" nadal używaliśmy profesjonalnego studia nagraniowego do nagrywania perkusji, tym razem nagraliśmy wszystko "na taśmę" (oczywiście, było to nagranie cyfrowe) w naszym własnym studiu, będącym jednocześnie naszym miejscem prób. Nazywamy je ironicznie Deaf Enough Studio. A z naszym gitarzystą Sergem Iwanowem na czele udało nam się osiągnąć najlepszą jakość, na jaką nas na ten moment stać.

Ile trwało, zanim poskładaliście Wasze pomysły do kupy? Cóż, napisałem demo, które z czasem stało się utworem "Let it Slide". To było wkrótce po tym, jak skończyliśmy poprzedni album. W przypadku innych kawałków połączenie wszystkich naszych pomysłów zajęło prawie rok. Roman ma w telefonie dosłownie setki riffów. Mieliśmy więc kilka sesji odsłuchowych, aby dowiedzieć się, które z nich ewentualnie wykorzystać. Potem zaczęło się sklejanie wszystkiego do kupy, ale najbardziej ekscytujące dla mnie jest nagrywanie. Wtedy widzisz, jak konkretne utwory nabierają ostatecznego kształtu. Moim ulubionym kawałkiem zdecydowanie jest utwór tytułowy. To najbardziej chwytli wy utwór na albumie. Ten kawałek był naprawdę spontaniczny. Pamiętam, jak Roman grał swoje riffy i szybko zorientowałem się, który z nich powinien być refrenem, przejściem i zwrotką. Nie miałem więc nic innego do roboty, jak tylko ułożyć te riffy we właściwej kolejności i melodia przyszła natychmiast. Stworzenie rdzenia utworu zajęło dosłownie około 15-20 minut. Jeden z Waszych utworów nosi tytuł "The Son Of Lucifer". Nie boicie się, że niektórzy mogą to odczytać jako satanistyczną deklarację? Tacy ludzie byliby strasznymi ignorantami. Jeśli choć raz spojrzysz na tekst, nie zobaczysz tam niczego związanego z czczeniem Szatana. Sam Lucyfer jest tam dość metaforyczną postacią. Nawet nie mówimy tam o TYM Lucyferze. Więc jedynymi, którzy mogą uważać nas za satanistów, są ci, którzy nie słuchali

Dziękuję bardzo za rozmowę. Cała przyjemność po mojej stronie. Bartek Kuczak, Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

Foto: Blazing Rust

BLAZING RUST

113


tego utworu. Jak w ogóle podchodzicie do Waszych tekstów? Mają one dla Was jakieś szczególne znaczenie, czy może stanowią bardziej dodatek do Waszej muzyki? Większość z nich ma mocne przesłanie. Niektóre są po prostu zabawne i nie należy ich brać do końca na serio. Dla mnie główną rolą tekstów jest to, że dają możliwość przekazania emocji związanych z muzyką. Na początku kawałka "Race With Reality" słyszymy męski głos mówiący coś po rosyjsku. Nie ma tam nic ważnego. To tylko przypadkowa audycja z telewizora. Kolejny nudny program polityczny. O ile pamiętam, rozmawiają o stosunkach politycznych między Japonią a Rosją. Powiem Ci, że okładka albumu jest dość interesująca. Autorem okładki jest Augusto Peixoto z Portugalii. Połączyło nas Pure Steel Records. Myślę, że wykonał świetną robotę! To jest chwytliwe, a to jest nasze główne wymaganie. No właśnie, "Line Of Danger" został wydany właśnie przez Pure Underground Records będącą częścią Pure Steel Records. Nie udało się Wam znaleźć żadnej wytwórni w Rosji? Może po prostu powiedzieliście sobie "pieprzyć ograniczenia, podbijamy świat!" Cóż, myślę, że wydawanie albumów w swojej ojczyźnie jest bardzo ważne. Niestety, nie udało nam się to z naszym poprzednim albumem "Armed to Exist". Ale tym razem Nick Mamajew z Kattran Records polubił naszą płytę tak bardzo, że we wrześniu 2020 roku wydał ją na winylu. Ale oczywiście nie chcemy trzymać się wyłącznie rosyjskiej publiczności. Zwłaszcza, że większość tutaj nie chce słuchać żadnych angielskich tekstów śpiewanych przez naszych lokalnych artystów. Cały czas jesteśmy w kontakcie z Pure Steel, który jest obecnie naszym pomostem do międzynarodowej publiczności. Zespoły śpiewające po angielsku nie są tu szanowane. Niemniej jednak jest ich dużo. Muszę powiedzieć, że sprzedajemy więcej płyt i gadżetów fanom z zagranicy. Więc tak, wygląda na to, że jesteśmy tam bardziej potrzebni. Mamy jednak pewną sympatyczną grupę zwolenników w Moskwie i Sankt Petersburgu, które są największymi miastami Rosji. Na Waszym profilu na Facebooku utrzymujecie, że chcecie przywrócić złotą erę heavy metalu z lat 80. Powiedz mi jak wówczas

wyglądała ta scena w Rosji będącej wów czas częścią ZSRR. Arię zna chyba każdy fan metalu, ale było u Was przecież więcej kapel. Aria była niesamowita. Byłem wielkim fanem tego zespołu, dopóki nie wywalili swojego drugiego wokalisty Arthura Berkuta bez konkretnego powodu. Ale w latach 80. był też Master, który jest pochodną Arii, ale jest szybszy i bardziej thrashowy. Black Coffee był wtedy wielkim zespołem, może nawet bardziej popularnym niż Aria. Muzycznie byli mieszanką AC/DC, Rainbow i prawdopodobnie Mötley Crüe. Ale tylko ich pierwsza EPka i kilka pierwszych albumów ma sens. Później kontynuowali działalność jako jednoosobowy zespół z niekończącą się karuzelą zmieniających się członków. A to miało bardzo negatywny wpływ na ich muzykę. Kruiz i Shah wyglądali niesamowicie na radzieckiej scenie thrashmetalowej. Ale to są zespoły z Moskwy. Ruch metalu w ZSRR w tamtych czasach był wyjątkowy i bezprecedensowy. Wiele zespołów z innych stron kraju też było świetnych. Ale nie mieli szansy na porządne nagranie, ani nawet na zakup jakichkolwiek dobrych instrumentów muzycznych i sprzętu. Na przykład istniał zespół hardrockowo-heavymetalowy Southern Cross, który pochodzi z syberyjskiego miasta Omsk, skąd pochodzę. Koncertowali w całym ZSRR, ale ich dwa albumy z 1988 i 1990 roku nigdy nie zostały oficjalnie wydane. Sprawdź je! Sprawdzę. Nie wątpię, że jesteście wielkimi fanami heavy metalu, ale Wasi członkowie udzielają się w kapelach uprawiających inne podgatunki metalu. Tak, bliźniacy Dowżenko, Roman i Dmitry, są w zespole Pyre, który gra death metal na swój oldschoolowy sposób. Oczywiście bardzo lubią ekstremalne gatunki metalowe. Właściwie Blazing Rust początkowo powstał z ich dawnego zespołu Drama. Właściwie był to zespół blackmetalowy. Obecnie pracuję nad drugą częścią mojego projektu alternatywnoprogresywnego o nazwie Circle Story. Jak więc widzisz, jesteśmy raczej metalowcami o otwartych umysłach. Jednak metal lat 80-tych jest tym, co nas łączy, ponieważ na tej muzyce wszyscy się wychowaliśmy. Kochamy heavy metal! A może by tak wykorzystać elementy tamtych podgatunków w muzyce Blazing Rust? Kto wie. Myślę, że w pewnym momencie będziemy musieli doświadczyć pewnych muzycznych zmian. Jednak wszystko to powinno przyjść naturalnie. Nie chcemy podążać za żadnymi trendami i paść ofiarą mody. To nie w naszym stylu. Jaki był rok 2020 dla Blazing Rust? Cóż, przynajmniej udało nam się wydać nasz drugi album w Rosji i poza nią. Uważamy, że to spore osiągnięcie. To był trudny rok dla nas i naszych rodzin. Nie chcę wchodzić w szczegóły. Nowy rok zaczniemy w naszym studiu nagrywając kilka coverów na różne składanki. A potem, jeśli pandemia będzie się utrzymywać, będziemy ciężko pracować nad nowym materiałem. Miejmy nadzieję, że latem uda nam się zagrać kilka koncertów. Ale kto wie. Bartek Kuczak Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

114

BLAZING RUST

HMP: Diamond Chazer to młoda kapela. Istniejecie zaledwie trzy lata. Mimo to, jak na tak krótki czas macie dość bogatą dysko grafię. Skąd czerpiecie inspirację do działania? Stiven Giraldo: Cóż, szczerze mówiąc, ciągle wpadam na nowe pomysły. Inspirację czerpię głównie z moich zainteresowań, takich jak słuchanie muzyki, oglądanie filmów lub czytanie książek. Kiedy słucham muzyki, zwracam szczególną uwagę na moje ulubione riffy i próbuję znaleźć inspirację do swoich własnych, a czytając książkę lub oglądając dowolny film, zaczynam myśleć o tekstach, które pasowałyby do naszego stylu. Ciągle myślę o komponowaniu muzyki. Następnie przedstawiam moje pomysły reszcie zespołu i razem nad nimi pracujemy. Wasz pierwszy singiel "Stranger Things" zdobył dość spora popularność nawet poza granicami Waszego kraju. To było niesamowite, wielu ludziom się to podoba, a nawet tym, którzy nie są wielkimi fanami metalu. Fajnie się zaczyna ten kawałek. Dość specy ficznie wykorzystałeś syntezator i automat perkusyjny. Czego użyłeś, by uzyskać taki efekt? Mojego keyboardu! (śmiech) Szczerze mówiąc, to nie było takie wymyślne. Spędziłem sporo godzin, próbując uzyskać efekt, który miał za zadanie naśladować to brzmienie z lat osiemdziesiątych. Następnie ukazała się EPka pod tytułem "Chained In Tokyo". Skąd u Was ta fascy nacja Japonią? Zawsze lubiłem ten kraj. Głównie dlatego, że dorastałem oglądając filmy o samurajach i niektóre japońskie anime. Potem kiedy zacząłem korzystać z Internetu zacząłem również odkrywać japońską mitologię i tradycje. Jako maniak heavy metalu wiem, że historycznie w latach osiemdziesiątych Japonia była najlepszym miejscem na koncerty. Poza tym czujemy się bardzo zainspirowani tamtejszymi zespołami. Początkowo wspomniana EPka ukazała się jedynie w formie kasety magnetofonowej w bardzo małym nakładzie. Da się ją jeszcze dostać? Cóż, początkowo rzeczywiście została wydana jako kaseta w limitowanym nakładzie przez Repulsion Records. Ale ponieważ kolekcjonerzy stale byli nią zainteresowani, została ponownie wydana na CD przez kolejną wytwórnię (Metal Force Records). Teraz czekamy na wydanie winylowe, które wkrótce uka-


Pracujemy w sposób demokratyczny.

Ciągle myślę o komponowaniu Kolumbia to kraj, który powszechnie kojarzy się z kawą, telenowelami oraz kokainą. Ci, którzy nie przepadają za używkami albo romantycznymi do porzygu tasiemcami, ale za to lubią klasyczny heavy metal, również znajda tam coś dla siebie. Diamond Chazer to jeden z przedstawicieli młodego pokolenia tamtejszej sceny. O swej fascynacji Japonią, muzyką syntezatorową oraz krótkiej historii swojego bandu opowiedział nam klawiszowiec Stiven Gilardo. że się nakładem Awakening Records. Niestety na tę chwilę wersja kasetowa jest niedostępna. Podoba mi się intro w kawałku "Tokyo Rendezvous". Intro zostało napisane przeze mnie oraz naszego byłego gitarzystę. Chcieliśmy brzmieć "azjatycko", więc natchnienia szukaliśmy w samurajskich filmach z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Miało to na celu nadanie pewnej atmosfery już na samym początku

szwedzkiej sceny heavymetalowej, która wraz z francuskimi zespołami heavymetalowymi z lat osiemdziesiątych są naszą największą inspiracją, w szczególności ich melodie i melancholia. Jak wspomniałeś, prace nad albumem trwają. Czego możemy po nim oczekiwać? Poprzez ciężkie, kołyszące dźwięki usłyszycie

Pochodzicie z Kolumbii. Wydaje mi się, że mimo rozwoju Internetu i łatwości dostępu do muzyki, metalowa scena tego kraju ciągle dla przeciętnego Polaka ciągle jest czymś egzotycznym. Jakie zespoły poleciłbyś na początek? Kolumbia zawsze była znana z ekstremalnego metalu, ale wspomnę o kilku rodzimych zespołach heavymetalowych, które osobiście bardzo lubię. Są to Hellbreaker, Nightmare, Sorceress, Snow Blind, Acid Moon, Tyger Tank, Axe Steeler, Steelhammer, Heavy Madness, Adrenaline, Hellroar, White Thunder, Hex Crow, ADS i tak dalej! Może znasz jakieś polskie kapele? Znam kilka kapel takich jak Kat, Lord Vader, Fatum, Stos, Open Fire, Shadow Warrior i Crystal Viper. Chwalicie się tym, że często uatrakcyjniacie swoje koncerty. Zwykle używamy kolorowego dymu i przebieramy się w różne stroje w zależności od utworu, który akurat gramy. Mamy też kilka "cho-

Używacie instrumentów klawiszowych w sposób dość nietypowy dla heavy metalu. Nie boisz się, że dla niektórych fanów może to być trochę kontrowersyjne? Ten pomysł miałem już w głowie zanim zacząłem na poważnie z Diamond Chazer. Ponieważ w moim kraju nie ma zbyt wielu zespołów grających tradycyjny heavy metal z klawiszami, zdecydowałem się wypełnić tą lukę. Naprawdę lubię brzmienie tego instrumentu, bo nadaje naszej muzyce trochę dodatkowej melancholijnej atmosfery i bardzo, ale to bardzo wyjątkowego charakteru. Na rynku dostępna już od pewnego czasu jest Wasza składanka zatytułowana "Chasing Diamonds", która zawiera m. in. utwory z Waszego EP oraz singla "Diamond Chazer/Poltergeist". Skąd pomysł na ten krok? Zamierzaliśmy zebrać wszystkie nasze nagrania w jedną kompilację, ponieważ wszystkie nasze płyty były wydane w niskim nakładzie. Wiem, że wiele osób szukało ich i nie mogło ich nigdzie dostać. Drugi powód to sentyment. Były to nasze pierwsze kompozycje i mamy do nich przeogromny sentyment. Aktualnie piszemy trochę bardziej złożone utwory. Na tej składance możemy usłyszeć trzy nowe kawałki. Nie myśleliście o wydaniu ich w formie osobnego EP? Nie. Właściwie to "Zero to Hero" i "The Whip" miały znaleźć się na naszej pierwszej EP-ce, ale zdecydowaliśmy się zachować jej krótką formę. Następnie zagraliśmy je z myślą o naszym pierwszym pełnym albumie. Jednak ten pomysł też odrzuciliśmy, gdyż to co przygotowujemy na nasz pierwszy longplay trochę odbiega stylistycznie od tych utworów. Jednym z tych wspomnianych powyżej niepublikowanych kawałków jest Wasza wersja utworu Gotham zatytułowanego "Sword And Chains". Skąd w ogóle ten wybór? Gramy ten utwór już od jakiegoś czasu na naszych próbach. Był to również hołd dla

Foto: Diamond Chazer

całe spektrum muzycznej eksploracji. Spodziewajcie się chwytliwych refrenów, melodii stworzonych wręcz do wspólnego śpiewania, tripowych pasaży oraz ciężkich riffów. Chcemy zaproponować wam heavymetalową wycieczkę inspirowaną synthwave, psychodelicznym rockiem, hard rockiem, a także speed metalem. Jednym z tematów Waszych tekstów jest wolność. To słowo ma naprawdę bardzo szerokie znaczenie i może być bardzo rożnie rozumiane. Jak Ty je definiujesz? To możliwość wyboru, którego nie będziesz żałował. To także perspektywa dokonania wszystkiego, czego tylko zechcesz. To również możliwość nieskrępowanej wypowiedzi oraz swoboda dryfowania w odmętach swego własnego świata.

reografii" dla naszych kawałków, aby nasze koncerty były bardziej ciekawe wizualnie. Dziękuję bardzo za rozmowę. Dzięki za możliwość zaprezentowania naszej kapeli! Long Live Heavy Metal! Bartek Kuczak Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

Czy Wasz zespół posiada osobę lidera, który ma ostateczne słowo, czy może panuje u Was pełna demokracja?

DIAMOND CHAZER

115


Łączy nas specyficzne poczucie humoru Jeden z kawałków na nowym albumie Forsaken Age "Heavy Metal Nightmare" nosi tytuł "Time Warrior". Jest to historia gitarzysty heavy metalowego z lat osiemdziesiątych. Gościu ze swoich czasów przenosi się w przyszłość i próbuje ocalić heavy metal od zapomnienia. Fajny pomysł na tekst, prawda? Puśćmy jednak wodzę fantazji, że opisana sytuacja nie jest fikcją, a całkowitą prawdą. Pomyślmy, czy metalowiec, który przybył by w nasze czasy bezpośrednio z roku 1985 byłby zadowolony z tego, w którym miejscu jest jego ukochana muzyka? Czy może raczej złapałby się za głowę… Myślę, że nie jest tak źle skoro istnieją takie kapele, jak chociażby Forsaken Age. HMP: Hej. Wasz nowy album to "Heavy Metal Nightmare". Skąd w ogóle pomysł na taki tytuł? Chrissy Scarfe: Cześć. Tytuł albumu to tytuł pierwszego kawałka, który w ogóle napisaliśmy z myślą o tej płycie. Jest to moja bardzo osobista historia. Dotyczy ona naszego przyjaciela, który niestety odebrał sobie życie. Chciałam pokazać wpływ jego śmierci na

metal przy życiu. Tak więc motywy liryczne w każdej kompozycji są zupełnie inne. To ja napisałam większość tekstów, oprócz "Running in the Dark" (Tam Cramer) i coveru "Ride On", którego autorem jest Jimmy McCarthy. Od Waszego debiutu "Back From Extinction" upłynęło dziewięć lat. Kiedy zaczęliście tworzyć "Heavy Metal Nightmares"?

Foto: Forsaken Age

wszystkie bliskie mu osoby. Spoczywaj w pokoju, Big Steve. Jest to dość poważna tematyka. Nie jest to jedyny utwór, na tym albumie, w którym się ona pojawia. Każdy kawałek ma swoją indywidualną historię. Nie znajdziesz tu czegoś takiego, jak jedna ogólna koncepcja albumu jako całości. "Hail and Farewell" opowiada na przykład o żołnierzu z II Wojny Światowej, który pisze list do swojej matki. "Time Warrior" to opowieść o gitarzyście z lat osiemdziesiątych, który udał się w podróż w przyszłość, aby utrzymać heavy

116

FORSAKREN AGE

Wydaliśmy EP-kę w 2014 roku, nie zaczęliśmy pisać albumu aż do 2018 roku ze względu na zmiany w składzie. Kiedy już mieliśmy stały skład, pisanie przychodziło dużo łatwiej i mogliśmy nagrać nasze pierwsze demo, a albumu niedługo potem. Pierwszym singlem promującym Wasze nowe wydawnictwo był utwór "Raven's Cry". Skąd ten wybór? Wybraliśmy "Raven's Cry" na pierwszy singiel z kilku powodów. Prezentuje on nasz nowy styl oraz ma dodatkową atrakcję w postaci głosu Tima "Rippera" Owensa. Ogólnie czu-

liśmy, że ten kawalek przyciągnie uwagę ludzi i zachęci ich do zapoznania się z pełnym albumem. Fajny zwiastun tego, co miało nadejść. Jak w ogóle udało się zachęcić Tima do gościnnego udziału w tym kawałku? W 2012 roku graliśmy z Timem podczas jego trasy po Nowej Zelandii. Pozostawałam z nim w kontakcie za pośrednictwem mediów społecznościowych. Tim wspomniał, że chętnie podejmie współpracę z różnymi zespołami jako gość. Skorzystaliśmy więc z okazji, aby taka legenda miała swój wkład w nasz album. Jesteśmy tym faktem bardzo zaszczyceni. "Iron Overlord" zaczyna się dość charakterystyczną przemową… "Iron Overlord" to opowieść o wywozie ludzi pociągami do obozów koncentracyjnych podczas holokaustu. Intro to deklamacja cytatu Simona Wiesenthala, który przeżył pobyt w takim obozie. Riff "Hail And Farewell" bardzo mi przy pomina twórczość Black Sabbath, zwłaszcza z okresu, gdy za mikrofonem tego zespołu stał Ronnie James Dio. Przypuszczam jednak, że nie jest to Wasza jedyna inspiracja. Owszem. Nie jesteś pierwszą osobą, która ma takie skojarzenia, chociaż szczerze mówiąc nie pisaliśmy tego utworu z takim założeniem. Nasze inspiracje pojawiają się w pozostałych kawałkach. Wszyscy jesteśmy wielkimi fanami Saxon, Judas Priest, Iron Maiden, Dio, Accept, Motörhead i oczywiście Black Sabbath. Mamy też własne, indywidualne gusta muzyczne. Lee (Scarfe, basista, prywatnie mąż Crissy - przyp. red.) uwielbia Venom, Mayhem, Deicide, Obituary czy Mortician. Ogólnie siedzi w bardziej ekstremalnych klimatach. Aidan (MacNaughton, gitarzysta) i ja kochamy zarówno folk metal, jak i black metal. Silnie inspirują mnie również wczesne zespoły hard rockowe, takie jak Uriah Heep i Led Zeppelin. Billy (Freeman, gitarzysta) jako nastolatek zaczął słuchać glam rocka, a następnie jego gust ewoluował w stronę metalowych zespołów, takich jak Annihilator i Diamond Head. Tam (Cramer, perkusista) jest zagadką. Jego wpływy są tak różnorodne, że trudno to opisać, ale jego ulubionym zespołem jest Y & T. Za to Adam Freeman, który niedawno zastąpił Tama na perkusji, wciąż rozwija swoje zainteresowania, odkrywając świat klasycznego metalu. Jest on wielkim fanem Thin Lizzy. Ciekawym motywem są te dłonie na okładce albumu. Bardzo chcieliśmy mieć okładkę prostą i przej-


rzystą, by przykuć uwagę za pierwszym razem. Motyw, o którym wspominasz jest luźno oparty na temacie tytułowego utworu. Adam, nasz perkusista, dopracował ten pomysł i wykonał finalną wersję tej grafiki. Jeśli chodzi o projektowanie, można śmiało go nazwać czarodziejem. Potrafi luźny i mało konkretny pomysł przekształcić w coś, co się spodoba nam wszystkim. Przez większy okres Waszej działalności pracowaliście jako zespół całkiem niezależny. Teraz jednak trafiliście pod skrzydła wytwórni Pure Steel Records. Zdecydowanie uważamy, że wsparcie wytwórni jest dla nas zaletą. Mają dobrych ekspertów od marketingu. Potrafią załatwić recenzje czy wywiady oraz dbają o to, by nasza muzyka docierała do jak największej liczby osób na całym świecie. Daje to nam więcej czasu i możliwość skupienia całej energii na muzyce. Zauważyłem duży przedział wiekowy pomiędzy poszczególnymi członkami zespołu (23-50 lat). Pomaga Wam to we współpracy, czy może bywa raczej źródłem konfliktów? To bardzo pomaga. Wszyscy jesteśmy pasjonatami naszej muzyki, ale nasz wachlarz wpływów z pewnością przyczynia się do niektórych nieszablonowych pomysłów, jeśli chodzi o tworzenie. Wszyscy mamy bardzo różne osobowości, łączy nas jednak bardzo specyficzne poczucie humoru. To naprawdę pomaga w ogólnej dynamice. Przy pisaniu muzyki mamy wspólny styl, który pozwala każdemu na osobisty wkład. Oprócz muzyki wszyscy mamy swoje mocne strony, takie jak kreatywny umysł Billy'ego, magia Adama w projektowaniu, moje szalone zdolności organizacyjne i przywództwo Lee. Lee zawsze myśli o koncertach, patrzy na wszystko z szerszej perspektywy, a najlepsze pomysły przychodzą mu do głowy, kiedy jest w toalecie lub pod prysznicem. Co najważniejsze, wszyscy jesteśmy przyjaciółmi i chcemy ten stan utrzymać. Tworzyliście kiedyś cover band zwany Twisted Metal. O rany, to bardzo zamierzchłe czasy (śmiech). Grał tam Lee, Tam i ja, ale zespół przestał istnieć, gdy powstał Forsaken Age, ponieważ chcieliśmy skupić się na naszej oryginalnej muzyce. Skład Twisted Metal, który pierwotnie stworzył Forsaken Age, to Lee, ja, Tam, Denni Bryant i Warren Davies. Myślę, że ostatni koncert Twisted Metal miał miejsce chyba w 2011 roku. Wciąż gramy jeden lub dwa covery, "Breaking the Law" oraz "Denim and Leather" to kawałki, po które sięgamy do chwili obecnej

Foto: Forsaken Age

stronie barykady jako promotorzy z Chaos NZ. Wraz z przyjaciółmi mieliśmy wizję koncertów, ponieważ wtedy u nas nie było ich zbyt wiele. Skończyło się na tym, że sprowadziliśmy wiele międzynarodowych zespołów, takich jak Nightwish, Absu, Marduk, Goatwhore, Inquisition, i wielu innych. Jednak aby nadążyć to wymagało dużo pracy, a ponieważ wszyscy mieliśmy własne zespoły oraz pracowaliśmy na co dzień, więc zdecydowaliśmy się zrezygnować z tej funkcji. Wtedy Valhalla Touring rozpoczęło się w miejscu, w którym my zakończyliśmy. Ben z Valhalli wykonuje naprawdę świetną robotę. Jak się u Ciebie zaczęła ta fascynacja? Pamiętasz swój pierwszy heavy metalowy album? Dla mnie był to występ Motörhead w programie telewizyjnym The Young Ones. Moim pierwszym albumem metalowym był Iron Maiden "Piece of Mind", słuchałam go na okrągło. Lee miał już wtedy szpulę magnetofonową z "Kill 'Em All" od swojego kuzyna, ale kupił "Powerslave", ponieważ podobała mu się okładka. Pierwszym albumem Billy' ego, który skierował go w stronę metalu, był "Blizzard of Oz". Natomiast "Rust in Peace" to album, który wprowadził Adama w metalo-

wą podróż. Nowa Zelandia to kraj, który jeśli chodzi o metal jest trochę na uboczu. Zresztą można to też wywnioskować z Twoich wypowiedzi. Jak wygląda u Was metalowa społeczność? Na naszej scenie metalowej w 2020 roku zdecydowanie panowała cisza, ale było za to wielkie poczucie wspólnoty. Ludzie wspierali małe kluby, które nie były w stanie działać, kupując specjalnie wyprodukowane gadżety i przekazując darowizny, aby pomóc im w kosztach stałych. Wszyscy wiemy, że bez takich miejsc nie ma prawdziwej muzyki. W tej chwili na pewno czujemy, że łączymy się ponownie bez żadnych ukrytych ograniczeń i było to widoczne na ostatnim festiwalu Smashfest (niestety przegapiliśmy tegoroczny festiwal z powodu zobowiązań zawodowych), ale wszystkie filmy, zdjęcia i anegdoty pokazują, że wszyscy świetnie się bawili i mogli znowu zobaczyć znajomych, których nie widzieli przez ten rok. Bartek Kuczak Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

Wszyscy członkowie Forsaken Age wydają sie byc ludźmi bardzo oddanymi klasycznemu heavy metalowi. Czy ta muzyka definiu je Wasz styl życia również poza sceną? Absolutnie! Kochamy wszystko, co jest związane z heavy metalowym stylem życia. Wszyscy uwielbiamy kolekcjonować winyle, to najlepszy sposób na słuchanie muzyki! I jeśli tylko jest to możliwe, uwielbiamy podróżować, aby zobaczyć nasze ulubione zespoły, zwłaszcza do miejsc takich jak Wacken. To doświadczenie, które powinien przeżyć każdy metalowiec. Moim zdaniem jest spore prawdopodobieństwo, że jeśli raz tam pojedziesz, nie będziesz mógł przestać. To miejsce jest dla nas jak dom. Ja i Lee byliśmy również po drugiej

FORSAKEN AGE

117


Nie chcę się poddać! Od jakiegoś czasu hiszpańska scena tradycyjnego metalu rośnie w siłę, a tamtejsze młode zespoły bez kompleksów idą w ślady weteranów z Barón Rojo, Obús czy Zarpa. Kramp z Madrytu jest jednym z nich, proponując na debiutanckim albumie "Gods Of Death" świeże spojrzenie na klasyczny heavy lat 80. Do tego wokalistka Mina Walkure zapewnia, że nie jest to ostatnie słowo ze strony jej zespołu, mimo ustawicznych problemów ze składem i pandemii. HMP: Czekaliście na debiutancki album aż 10 lat, ale z drugiej strony mieliście dzięki temu pewność, że nie popełnicie falstartu, mieliście czas na dopracowanie materiału, choćby ponowne nagranie trzech utworów z EP "Wield Revenge"? Mina Walkure: To nie było tak, że czekaliśmy 10 lat na album jako taki, czy też, że mieliśmy pomysły na udoskonalenie tego materiału. Niestety, to oczekiwanie było spowodowane wieloma zmianami w składzie i innymi podobnymi problemami. Materiał był już gotowy od dawna. Większość utworów została napisana niedługo po wydaniu EP-ki, ale ciężko było zacząć nagrywanie tego materiału.

kcją, która pomoże pracować szybciej i lepiej przy naszych kolejnych płytach. W każdym razie, pożądany rezultat jest zawsze taki sam: sto procent gotowości do grania na czas (gra słów zamierzona). Przy okazji mam nadzieję, że nasze kompozycje są właśnie tego rodzaju materiałem. Kiedy piszę muzykę, nie wybieram pierwszego lepszego szajsu, który akurat mi wpadnie. Mam ogromną bibliotekę pomysłów, w której je ukrywam, ponieważ uważam, że nie są wystarczająco dobre. Wstępna selekcja utworów jest procesem krytycznym, ponieważ zanim pokażę je światu, a nawet reszcie zespołu, muszę być pewna, że podobają mi się i nie będę nudzić się ich graniem i słucha-

Foto: Kramp

Decyzja o włączeniu trzech kawałków z EP-ki miała na celu wyłącznie zadośćuczynienie sprawiedliwości, bez żadnych zmian w utworach, może poza jakością nagrania. Nie dążyliście więc do jak najszybszego wydania albumu za wszelką cenę, bo nie byliście na to od razu gotowi; woleliście zadebiutować materiałem dopracowanym w stu procentach, który zniesie próbę czasu i nie będzie za rok czy dwa generować opinii: "kurczę, chyba jednak trochę za bardzo pospieszyliśmy się z tą płytą"? Gdybym mogła, wydałabym ten album wiele lat wcześniej (śmiech). Ale było ciężko. Te lata były dla nas bardzo trudną, ale też cenną le-

118

KRAMP

niem. Niemniej przy tak skrupulatnym procesie jest miejsce na błędy, ale zawsze podejmuję wyzwanie! Nieustannie pracuję, co oznacza, że jeśli sprawy nie idą gładko lub szybko, to nie z braku materiału. Ale oczywiście, kiedy już masz wymyślone utwory, które mają stworzyć kompletny album i jego podstawę, która ma sens, jest dużo dodatkowej pracy, która może być pomocna. Cederick pracował "w pośpiechu" przy "Gods Of Death", więc nie pozwoliło to nam pracować z nim przy przedprodukcji, tym bardziej, że już nagraliśmy nasze partie. Będziemy więc potrzebować więcej czasu na przygotowanie tego wszystkiego do następnego albumu. W tak zwanym. międzyczasie mieliście też

zmiany na stanowisku gitarzystów, ostatnią w ubiegłym roku, była też roszada na stołku perkusisty - to wszystko też miało pewnie wpływ na pewne zakłócenia waszej działalności, bo jednak każda nowa osoba w składzie musiała opanować materiał, zgrać się z wami, etc.? Tak, zgadza się, zmiany w składzie wydają się przekleństwem. Tym razem nie zmieniliśmy perkusisty, Alberto wciąż jest w zespole, ale to Cederick nagrał perkusję na album, jeśli o to ci chodzi. Po albumie, właściwie to w międzyczasie, skład ponownie się zmienił, było trochę problemów w przypadku gitar. Szczerze mówiąc, zmiany w składzie były trudniejsze do przełknięcia wcześniej; byliśmy wtedy trochę zdesperowani, a to oznaczało, że zespół ciągle pracował od zera, nie będąc w stanie nagrywać, grać na żywo czy cokolwiek innego. Ale teraz jesteśmy w punkcie, w którym każdy, kto dołączy do zespołu, wie, czego się od niego oczekuje. Chyba za bardzo nie kombinujecie przy pisa niu nowych utworów, nie silicie się na jakieś eksperymenty - tworzycie tak jak robiono to kiedyś, powiedzmy w przedinternetowych czasach, a takie podejście jest chyba najzdrowsze i najrozsądniejsze, szczególnie przy muzyce jaką wykonujecie? Nie mam problemów z pisaniem nowych utworów. Czasami mam więcej inspiracji, czasami wcale nie mam pomysłów, to się po prostu dzieje. Słuchając naszych kawałków, można usłyszeć mnóstwo eksperymentów, zwariowane struktury, "dziwne" wykorzystanie melodii, dodatkowe instrumenty, nietypowe podejście, nawet teksty. Jest pewne intro, w którym nagrałam siebie 30 razy, za każdym razem innym głosem (śmiech). Ale mam własny, osobisty styl i cieszę się, że każda kompozycja, nawet najbardziej szalona, ma w sumie sens. To naprawdę super! Jeśli masz na myśli, że próbuję szukać pomysłu na utwór to nie robię tego. Muzyka przychodzi naturalnie. 11 utworów, które przygotowaliście na "Gods Of Death" to tradycyjny metal w chemicznie czystej postaci - byliście zbyt młodzi by to pamiętać, albo nawet nie było was jeszcze na świecie, gdy takie granie święciło największe triumfy, ale w żadnym razie nie przeszkadza to wam w kultywowaniu tych najlep szych tradycji? Magia heavy metalu polega na tym, że ona nigdy nie zniknęła. Jasne, że lata 80. były wielką eksplozją dla wielu świetnych zespołów, ale w latach 90. również działało kilka niesamowitych kapel, które wciąż stawiały opór. Nawet w następnych dziesięcioleciach istniały grupy, które walczyły o to brzmienie, nie zmieniając stylu i z pomysłem na granie innym niż mój. I o to chodzi: możemy spojrzeć w przeszłość, cieszyć się muzyką i uczyć się na niej. W moim przypadku to oczywisty wpływ, to moja główna pasja i życie, więc nasz styl jest bardzo naturalny. Jak myślisz, co jest takiego szczególnego w metalu lat 80., że nie dość, iż jest aktualny do dziś, to wciąż inspiruje młode zespoły, takie jak wasz? Lata 80. były bardzo ważną dekadą dla tej muzyki. Wszędzie był heavy metal. Nie mówię tylko o wielkich zespołach i ich najlepszych płytach, ale o filmach, grach wideo, programach telewizyjnych, a nawet animowanych


kreskówkach dla dzieci! Nie mówię o słabym pseudo-metalu, mówię o prawdziwym heavy metalu, ponieważ dzisiaj problem polega na tym, że bardziej komercyjne zespoły próbują dopasować się do niemetalowego profilu. Nie chcę się poddać! Chcę robić to, co chcę, i to właśnie robię. Nagrywaliście z Cederickiem Forsbergiem, który zajął się też miksem i masteringiem "Gods Of Death" - domyślam się, że nie był to przypadkowy wybór? Nie był to przypadkowy wybór. On jest najlepszy, był pierwszą opcją, jeśli chodzi o wszystko związane z brzmieniem dla Kramp. Nawet w przypadku EP-ki, ale w tamtej chwili nie było to możliwe. Jest bardzo profesjonalny, zna się na brzmieniu, zna Kramp, pracuje z pasją i bardzo łatwo oraz przyjemnie jest wiedzieć, że twoje "dziecko" jest w tak dobrych rękach. Jednak nie nagrywaliśmy z nim, ponieważ my byliśmy w Hiszpanii, a on w Szwecji, gdzie nagrał perkusję oraz dodatkowe gitary i chórki. Po hiszpańskim zespole spodziewałbym się prędzej coveru Barón Rojo, Obús czy Zarpa, wy jednak nagraliście "Child Of The Damned" Warlord, cyfrowy singel, który będzie też jednym z bonusów na japońskiej wersji CD - skąd ten właśnie wybór, epicki czy generalnie amerykański metal lat 80. to jedna z waszych większych inspiracji? Cóż, każdy z tych zespołów brzmi jak Kramp (śmiech). Prawdę mówiąc, a wręcz założę się, że nie można zliczyć wielu hiszpańskich zespołów z tym konkretnym brzmieniem. Poza tym, nie lubię śpiewać po hiszpańsku. Warlord bardziej pasuje do tego, co prezentuje sobą Kramp. Amerykański power metal i epickie zespoły z lat 80., które często współpracowały z tymi samymi wytwórniami, są moim zdaniem najlepszym porównaniem dla stylu Kramp. Ale lubicie też chyba inne kapele, na przykład europejskie, słyszę w waszej muzyce również wpływy nurtu NWOBHM? Mam ogromną listę zespołów z całego świata, które uwielbiam. Kocham tradycyjny heavy metal, w tym NWOBHM. Nie wydaje mi się, żebym mogła wskazać dobrze brzmiący album NWOBHM, ale pewne charakterystyczne elementy zawsze tam były. Wiele osób stawia Saxon obok naszego zespołu, co jest zaszczytem. Niemniej nie wydaje mi się, żeby był on najlepszą kapelą z nurtu NWOBHM oraz był zbliżony do naszego brzmienia, ale oczywiście są tu i tam pewne wspólne szczegóły. Najbardziej oczywistym przykładem może być Iron Maiden, ale mogę powiedzieć, że największy wpływ na mnie mają ich bardzo długie kompozycje (typu "Powerslave", "Seventh Son Of A Seventh Son"), w odróżnieniu do pierwszych dwóch płyt, które mają więcej tego czystego, metalowego dźwięku. To naprawdę zależy... gdyby dla przykładu umieścić jeden kawałek Kramp obok utworu Ethel the Frog, nie byłabym w stanie dostrzec wyraźnych podobieństw (śmiech). Ale weźmy też więcej przykładów europejskich kapel, jak Judas Priest (z tym Anglicy by się nie zgodzili przyp. red.) czy innych potężnych brzmień, takich jak Running Wild, Grave Digger czy Heaven's Gate. Wykrusza się ta stara gwardia - my jeszcze

Foto: Kramp

mieliśmy i teoretycznie wciąż mamy szansę posłuchać na żywo gigantów rocka z lat 70., 80. czy nawet 60., ale każde nowe pokolenie fanów już ją traci. Wyobrażasz się co będzie, gdy te wszystkie zespoły w rodzaju Deep Purple, Black Sabbath, UFO czy nawet Iron Maiden w końcu przestaną istnieć? Szczerze mówiąc, to trochę męczące. Uwielbiam tych wszystkich muzycznych dinozaurów, ale mamy 2021 rok i jest dużo świeżej krwi walczącej w ich imieniu. Oczywiście, jeśli mogę, pójdę zobaczyć Iron Maiden, ale kocham muzykę do tego stopnia, że szukam nowych opcji, nowych koncertów, nowych zespołów, którymi można się cieszyć. Te zespoły też musiały zacząć swoją działalność. Czasy były na pewno inne, ale nie zdobyły popularności w ciągu dwóch dni. Kto wie, co się wydarzy w przyszłości? Nie wiem nawet, czy w najbliższych latach będzie można zagrać koncerty, bo nikt nie był przygotowany na pandemię. Może to zmieni całą koncepcję muzyki na żywo, promocji płyt, prób, a nawet zespołów lub projektów. Jednak jestem pewna, że muzyka nigdy się nie skończy. Może jest to jednak szansa dla takich zespołów jak wasz? Oczywiście czasy mamy już diametralnie inne, trudno zrobić tak spek takularną karierę jaka stała się udziałem wyżej wymienionych grup ale z drugiej strony przykłady Hammerfall czy Sabaton potwierdzają, że można zaczynać od zera i stać się powszechnie znanym zespołem? Cóż, kariera Hammerfall jest prawie tak stara jak ja (śmiech). Mieli dużo czasu na rozwój i karierę. Chciałabym zobaczyć młodych ludzi zajmujących ich miejsce i jestem pewna, że tak się stanie, ponieważ nie możemy ciągle używać tej samej pary wygodnych butów. Kto wie, czy po ich zużyciu następna para nie będzie jeszcze wygodniejsza w użyciu? Nie wiem, co przyniesie przyszłość, ale jestem tu, by walczyć. Mam nadzieję, że inne zespoły mają tego samego ducha i może razem uda nam się coś zmienić. Tradycyjny metal cieszy się ogromną popu larnością w Niemczech czy w krajach skan dynawskich, a jak wygląda sytuacja w Hiszpanii, dorobiliście się już fanów, macie dla kogo grać? Na pewno mamy fanów w Hiszpanii. Ale jeśli

porównasz ich liczbę z wymienionymi krajami, to te na pewno wygrywają. Nic dziwnego, że większość egzemplarzy naszych płyt sprzedaliśmy poza Hiszpanią. Jednak udało nam się tu znaleźć dobre możliwości. Hiszpania to ogromny kraj z 47 milionami mieszkańców, więc oczywiście jest gdzieś wśród nich ktoś, kto uwielbia Kramp. I nawet jeśli ich liczba nie jest tak duża w porównaniu z innymi krajami, kogo to obchodzi?! Dzięki internetowi łatwo jest dotrzeć do ludzi z każdego miejsca na świecie. Nie zamierzacie więc zaniedbywać swej ojczyzny, jednak bardziej rozpoznawalni jesteście poza jej granicami? Może znają nas w Hiszpanii ale wolą nas ignorować? Kto wie? (śmiech). Prawdą jest, że nie zobaczysz nas w większości hiszpańskich gazet, przynajmniej tych dużych, podczas gdy możemy mieć swoje miejsce w magazynach z Wielkiej Brytanii, Niemiec, Japonii, Polski… Teraz pewnie jesteście skoncentrowani na jak najefektywniejszym promowaniu "Gods Of Death" - co zaplanowaliście na najbliższe miesiące, skoro o koncertach nie ma mowy i pewnie jeszcze szybko nie wrócą? Kolejny teledysk, koncert w sieci, a może coś ekstra, na co dotąd nikt jeszcze nie wpadł? Nie widzieliśmy się od marca! Dlatego nie możemy nagrywać razem teledysków, być na próbach, czy robić czegokolwiek innego. Naszą jedyną opcją jest więc zwiększenie aktywności w mediach społecznościowych, bycie aktywnym, praca z domu. Jestem bardzo wdzięczna za możliwość udzielania wywiadów na odległość. Jak powiedziałam wcześniej, wiele się zmienia, co jest wymuszone sytuacją i jestem pewna, że pojawią się nowe sposoby radzenia sobie z promocją płyt i utrzymywania aktywności muzycznej. Mam nadzieję, że napotkam na kilka takich pomysłów, ponieważ teraz jest średnio… Chcemy robić różne rzeczy, chociażby streamować koncert, ale większość jest poza naszymi, bardzo zdezynfekowanymi, rękami. Życzę wam więc powodzenia i dziękuję za rozmowę! Dzięki za pytania! Trzymajcie się zdrowo! Wojciech Chamryk, Szymon Paczkowski, Sara Ławrynowicz

KRAMP

119


Grom z Bałkanów Południowy region Europy raczej próżno nazywać zagłębiem heavy metalu. Mimo pięknych tradycji w postaci Jugosłowiańskich, Węgierskich czy Czeskich bandów, nowych zespołów grających klasyczny heavy metal jest tam jak na lekarstwo. Mimo to, czasem zdarza się jakiś rodzynek, który wyskoczy z nienacka i potrząśnie solidnie sceną. Takim rodzynkiem jest pochodzący z Belgradu Kamenolom. Powstały w 2018 roku kwartet póki co nie wydał ani jednej płyty, jednak zdążył już uraczyć fanów ośmioma singlami, które zdobywają w regionie coraz większą popularność. Nie dziwię się, bo to naprawdę porządny kawał prawdziwej, metalowej stali a Kamenolom to zespół, którego zwyczajnie możemy Serbom zazdrościć. Na spytki wziąłem wokalistę i gitarzystę, Rastko Rasicia, który otworzył przede mną nieco inny, bardziej nowoczesny, heavy metalowy świat, niż znałem go dotychczas. HMP: Cześć Rastko, dzięki że znalazłeś czas na ten wywiad! Z tego co zdążyłem wyczytać, Wasz zespół powstał na gruzach for macji Rune w 2018 roku. Opowiesz mi nieco więcej na ten temat? Co się stało że Rune przestało istnieć? Rastko Rašić: Cześć, dzięki za zaproszenie! Na wstępie muszę sprostować: to nie jest tak, że powstanie Kamenolom było związane z rozpadem Rune. Historia wygląda nieco inaczej. Rune przestało działać, ze względu na zbyt duże różnice pomiędzy mną a resztą chłopaków. Inicjatywa po prostu się posypała, umarła śmiercią naturalną. W międzyczasie namawiałem mojego kumpla z dzieciństwa, Dzoniego, żeby wrócił do grania na bębnach. Mówiłem mu, że będziemy grali covery Hammerfall, a on się zajarał. Mój plan więc zadziałał! Jak tylko skończyliśmy nagrywać ścieżki bębnów do tych coverów, porzuciliśmy cały ten pomysł i po prostu wystartowaliśmy z nową kapelą, razem z Crvenim i Kecem. Szybko okazało się, że do tego co gramy, potrzebny jest wyścigowy gitarzysta, więc Laza zastąpił Keca. Nazwa zespołu została taka jaka miała być dla projektu z coverami Hammerfall, wiesz, potrzebowaliśmy czegoś brzmiącego ciężko i zarazem mocarnie, więc nazwa wydawała się idealna!

Ok, rys historyczny mamy za sobą, pogadajmy więc już konkretnie o Waszych muzy cznych aktywnościach. Powiedz mi na początek, dlaczego zdecydowaliście się zamiast wydawania całej płyty, na publikację pojedynczych numerów w różnych odstępach czasu? Muszę przyznać że to dość niekon wencjonalne podejście na heavy metalowej scenie. Tak, powód jest dość pragmatyczny. Stwierdziliśmy że w dzisiejszych czasach, gdzie jest zalew różnej muzyki, a lokalne sceny i uwaga odbiorcy są dość specyficzne, lepiej będzie przedstawić zespół wpuszczając pojedyncze kawałki do sieci. Jeśli wrzucilibyśmy od razu cały album, możliw,e że wiele osób w ogóle by go nie usłyszało. Nie chcieliśmy, żeby ktokolwiek przeoczył którykolwiek z numerów. Tak więc uznajmy, że najpierw zdecydowaliśmy się zbudować swoje grono odbiorców i myślę że za jakiś czas będziemy mogli zaatakować czymś w nieco bardziej tradycyjnym formacie. Wasze kawałki jak i otoczka jest zorientowana dość mocno w kierunku słowiańskiej mitologii, co również jest dość nieoczywistą tematyką wśród heavy metalowych bandów. Powiedzmy, że to chyba bardziej działka folk metalowców. Nie baliście się że ktoś przyp nie Wam łatkę z napisem "folk metal" albo

"pagan metal"? Cóż, jesteśmy Słowianami, więc siłą rzeczy takie wątki nie są dla nas żadnym taboo. Nasze kawałki to nie tylko słowiańska mitologia, bo mamy też numery traktujące o historii Serbii np. numer "Povratak" to opowieść o losach serbskiej armii podczas pierwszej wojny światowej. Jak już, to wspólnym mianownikiem naszych utworów są heroizm, walka, starzy bogowie - wszystko to, co może dać słuchaczowi solidnego kopa, tak aby mógł odnieść się do bohatera i samemu postawić się na jego miejscu a nie tylko słuchać z boku. Co do generalizowania, wiesz, nie bardzo jesteśmy fanami szufladkowania samych siebie, ludzie zawsze będą próbowali zdefiniować jakiś podgatunek i to jest oczywiście jak najbardziej normalne, ale my nie myślimy w tych kategoriach kiedy robimy swoje kawałki. Kiedy słuchałem Waszego materiał za pier wszym razem, słyszałem dużo Manilli Road, Grand Magus czy Manowara. Trafiłem? Tak, dlaczego nie? Ale ja dodałbym do tego zestawu znacznie więcej. Każdy z naszej czwórki ma swoje ulubione zespoły i muzyczne smaki, a materiał, który aktualnie przygotowujemy wykorzystuje jeszcze więcej inspiracji niż mogłoby się wydawać. Twój głos, przypomina mi czasem wielkie głosy Jugosłowiańskiej sceny metalowej: Mladena Vojcica czy Alena Islamovica. Lu-

Foto: Kamenolom

120

KAMENOLOM


bisz Divlje Jagode i Bijelo Dugme? Ała, prosto we flaki! (śmiech) No nie jest to komplement, który chciałem usłyszeć (śmiech). Powiedzmy, że nie jesteśmy zbyt wielkimi ich fanami. Nie wdając się w szczegóły, to były oczywiście wielkie zespoły Jugosłowiańskiej sceny rockowej i należy im się szacunek. I tyle. Ok, porozmawiajmy zatem nieco szerzej o Waszych utworach. Pierwszy kawałek który zrobił na mnie piorunujące wrażenie, to szybkostrzelna "Sloboda", z bardzo melodyjnym refrenem... "Sloboda" oznacza "Wolność", więc to po prostu szybki, optymistyczny numer, który traktuje na temat ideałów wolności i potrzebie walki o taką wolność. Fajnie, że lubisz ten kawałek! "Grom Peruna" to również jeden z moich ulubionych kawałków. Riffy brzmią tu jak gromy z nieba! Tak, użyliśmy tutaj motywu gromowładnego Boga jako sprawiedliwego sędziego. To historia o tym że sprawiedliwość przyjdzie po każdego z nas, więc lepiej być przygotowanym aby stawić temu czoła. Ten numer jest chyba najbardziej politycznym kawałkiem jaki mamy, mówiąc całkowicie szczerze. Wspomniany już przez Ciebie "Povratak" brzmi z kolei jak nowoczesny track Iron Maiden, zwłaszcza biorąc pod uwagę intensywną sekcję rytmiczną. Hmmm, nikt jeszcze nie odniósł tego numeru do Iron Maiden, wydaje mi się, że warstwa tekstowa jest bardziej Ironowa niż sama muzyka. Ale cóż, Maiden to potężny zespół, więc grając heavy metal ciężko ustrzec się pewnych nawiązań (śmiech). Wasz materiał brzmi naprawdę bardzo dobrze. Gdzie nagrywacie i kto produkuje tak dobry stuff? To zawsze czysta przyjemność zareklamować mojego dobrego przyjaciela Milosa Mihajlovica Pileci i jego Blaze Studio. To na pewno jeden z najlepszych producentów jacy są w Serbii i jestem pewien że nawet gdyby to nie był mój kumpel, i tak pracowalibyśmy u niego.

Foto: Kamenolom

chaj, mimo iż znam kilka kapel z tradycyjnej rockowej sceny Bałkańskiej, nie bardzo orientuje się jak wygląda sytuacja jeśli chodzi o młode zespoły. Istnieje coś takiego jak Nowa Fala Bałkańskiego Heavy Metalu? Wiesz co, kiedy my zaczynaliśmy, nic takiego nie istniało, a już na pewno jeśli chodzi o heavy metal śpiewany w ojczystym języku. Mamy całkiem dobrze rozwiniętą scenę nowothrashową i masę świetnych kapel blackowych, ale heavy… Wybacz, nie pomogę Ci. Wasz region został zapamiętany jako niezbyt stabilny politycznie - na przestrzeni lat wiele się zmieniło, kraje powstawały i przestawały istnieć, były krwawe starcia w Bośni i Kosowie. Czy ta sytuacja ma jakiś wpływ na Waszą muzykę? Sytuacja jest stabilna na tyle na ile może być, mówiąc szczerze. Konflikty zbrojne były dawno temu i wiesz, zawsze znajdzie się ktoś kto rozleje trochę złej krwi wśród krajów byłej Jugosławii. Tak naprawdę to całe podżeganie do wojny wychodzi od skorumpowanych polityków, którzy wciąż starają się rysować obraz konfliktu, tak by ludzie nie skupiali się na ich oszustwach i złodziejstwie. Ale to jest temat, który moglibyśmy rozbroić przy okazji kilku piwek albo rakiji po koncercie, kiedy sytuacja

z pandemią wróci w końcu do normalności. Ok, bardzo dobry pomysł! Jak tylko skończy się pandemia, przylatuję do Serbii! Rastko, jakie są Wasze plany na przyszłość? Pełny album? No tak, następne wydawnictwo to będzie zdecydowanie album, zawierający wszystkie kawałki, które już opublikowaliśmy oraz kilka nowych. Chcemy aby to co wypuścimy, miało jakieś 60 minut muzyki. Kończymy robić nowe kawałki, rozglądamy się za wytwórnią, która zadba o realizację fizyczną. Więc spodziewajcie się sporo dobroci od nas w niedalekiej przyszłości! I tym sposobem pierwszy wywiad Kamenolom dla Polskich fanów dobiegł końca. Ostatnie słowo dla Polskich maniacs? Pozdrowienia od Serbów! Mamy nadzieję, że niebawem wrócimy do grania na żywo i będziemy mogli promować nasz pierwszy album. Póki co sprawdźcie nasze kawałki na bandcamp i cóż, niechaj ogień płonie! Marcin Jakub

Wasza produkcja brzmi dość nowocześnie, choć Wasze granie jest jednak stosunkowo staroszkolne. Nie chcieliście pójść tropem innych kapel i nadać swoim numerom bardziej oldschoolowego brzmienia? No ten old school jest naturalny, bo po prostu tak lubimy. Ale hej, żyjemy w latach 20-tych XXI wieku, więc dlaczego nie wykorzystać tych wszystkich dobrodziejstw technicznych w naszym brzmieniu? Nie chcieliśmy robić dokładnej kopii heavy metalu z lat 80-tych. Stroimy się nieco niżej niż standardowo, więc ta nowoczesna produkcja pasuje zdecydowanie lepiej do tego, co siedzi nam w głowach a później przelewane jest na instrumenty. Tak swoją drogą, znacie nurt NWOTHM? Zapala mi się lampka kontrolna, że to coś jakby kopia NWOBHM. Lubię NWOBHM, więc niechaj to będzie odpowiedzią na Twoje pytanie. Wydaje mi się, że to jednak zbyt duże uproszczenie, ale niech Ci będzie (śmiech). Słu-

KAMENOLOM

121


Przezwyciężaj wytrwale trudności bezwzględnego świata

Rzecz tyczy się rockowej magii. Podobno zaprzedali duszę Ritchie'mu Blackmore'owi w zamian za umiejętność gry na instrumentach, a teraz śpią z mieczem pod poduszką każdej nocy, bo za dnia potrzebują do przetrwania naturalnego światła słonecznego. Barłożę, bajam, mieszam... Hej, pięcionogi wędrowniku! Nie oglądaj się na innych; musisz przecież dzielnie kontynuować walkę o swoje metalowe wartości. Pobudka. Surówka wzywa na obiad, pizzy dziś nie będzie. Skoro dwóch Szwedów wraz z jedną Kanadyjką nagrywają cztery fajne utwory pod czujnym okiem jędrnych powiek czarodzieja, to i Ty jesteś w stanie realizować swoje nieziemskie marzenia i pasje, bez względu na ograniczenia w czasie i przestrzeni. Upadły anioł zje Ciebie, albo to Ty zjesz jego, popijając lemoniadą z pokruszonych paszportów, które dodają ponoć energii południowo-wschodnio-azjatyckich piramid. Nie powiedziałbym, żeby ta wizja była w pełni ukształtowana, ani nawet rozkwitnięta; dopiero okaże się, do jakich sekretnych miejsc i fal dźwiękowych nieznanych obecnej epoce rozwoju gatunku ludzkiego, ona nas doprowadzi. Cnota duszy wróży piekło, zrzućmy jej kajdany i podejdźmy do źródła, u którego rozgrzewa się już Reptile Anderson wraz z P.J. "The Butcher" La Griffe. HMP: Słucham właśnie Waszej EP "Desert Warrior" i zastanawiam się, czy czujecie magię podczas grania? Reptile Anderson: Tak. Czasami nachodzi nas ochota na pogranie sobie na gitarze, basie lub na perkusji, i nagle orientujemy się, że robienie tego w ramach Sandstorm nabiera

kompletnie nowego dla nas wymiaru. To coś większego i znacznie bardziej doniosłego, niż tylko gra na instrumencie. To uczucie ogarnia nas w sposób nie do opisania, bardziej lub mniej intensywnie, np. podczas koncertów jest to zdecydowanie bliższe magii, niż podczas prób. Powiem tak. Technicznie, następu-

je forma magicznej transformacji za każdym razem, gdy chwytamy instrumenty z zamiarem rockowego hałasowania, tyle że czasami jest ona bardziej, a czasami mniej uświadomiona. W jakim stopniu Wasz przekaz jest fantastyczny, a w jakim rzeczywisty? Reptile Anderson: Nasze teksty mają przede wszystkim sprawdzać się jako składnik utworu, ale też pasować do heavy metalowej stylistyki. Zazwyczaj jest tak, że jeśli czytasz teksty utworów, to nie jesteś w stanie w pełni zrozumieć, o co w nich chodzi, dopóki nie posłuchasz przy tym całego kawałka. W naszym przypadku, teksty absolutnie nie miały być czystą abstrakcją. Nasz przekaz dotyczy wytrwałości, przezwyciężania trudności bezwględnego świata i walki o swoje wartości. Hmm... Czy wobec tego powinniśmy dać spokój temu pięcionogiemu potworkowi z okładki "Desert Warrior", pozwolić mu zostać zjedzonym przez diabła i nie przejmować się abstrakcją? Reptile Anderson: A może wręcz przeciwnie: to Ty jesteś tym wojownikiem, i nie pozostało Ci nic innego, jak tylko kontynuować walkę? Sypiaj tylko z mieczem pod poduszką! Czy nie spotkałeś przypadkiem żadnego rep tilianina podczas podróży w czasie? W końcu nosisz pseudonim Reptile... Czy Ludzie - Jaszczurki wyglądają tak samo, a może kompletnie inaczej, niż przedstawiają to teo retycy konspiracyjni? Reptile Anderson: Yeah, są całkowicie inni. Przypominają raczej dinozaury czy coś w tym stylu. Nie starają się ukryć swojej prawdziwej tożsamości. Szczerze wierzę w to, że pochodzą z naszej planety. Są zimnokrwiści i potrzebują światła słonecznego do przetrwania.

Foto: Macbeth

Dlaczego Wasz wokalista i gitarzysta Stevie Whiteless nosi pseudonim "Broke"? P.J. "The Butcher" La Griffe: Legenda głosi, że Stevie złożył w ofierze swoją duszę wraz z całym swym majątkiem Ritchiemu Blackmore'owi, w zamian za tajemną wiedzę i umiejętność mistrzowskiej gry na gitarze... W konsekwecji, Stevie "broke" się na amen. A czy "The Butcher" odnosi się do cięcia krwawiącego mięcha na scenie? Podążycie za Ozzym...

Foto: Sandstorm

122

SANDSTROM

Osbournem w tym względzie? A może to dopiero zwiastun początku Waszej black metalowej przyszłości? Reptile Anderson: Myślę, że ten pseudonim ma za zadanie podkreślać bezkompromisowe umiejętności i surową energię gry P.J. na per-


kusji. Nie planujemy organizowania festiwalu pizzy mięsnej na scenie, odkąd zniechęcono nas uporczywym dodawaniem do niej ananasu. Nie zmienia to faktu, że pozostajemy pod wpływem inspiracji najlepszych mistrzów. Dawniej np. uskutecznialiśmy eksplozje na scenie, ale z tym naprawdę trzeba być bardzo ostrożnym, zwłaszcza w przypadku produkcji na małą skalę. O ile udało mi się dowiedzieć, Wasza perku sistka pochodzi z Edmonton (Kanada), zaś dwóch pozostałych muzyków ze Szwecji. Co jeszcze dobrego moglibyście o składzie Sandstorm powiedzieć? Co czyni Was zgranym zespołem? Reptile Anderson: Zgadza się. Nasz zespół jest złożony z dwóch Szwedów oraz jednej Edmontonianki, co jest wybuchową mieszanką. Poznaliśmy się wszyscy w 2017 roku w Vancouver (Kanada), tak to się zaczęło. Obecnie, w czasach "pandemii", mamy problem z wizą - to jest bieżący problem dotykający wszystkich. Niemniej jednak, wierzymy, że wszystko się ułoży i metal przeważy szalę ziemskiego losu. Na "Desert Warrior" znalazły się zaledwie cztery utwory. Jakość ponad ilość? Reptile Anderson: Z całą pewnością. Każdy z nich jest wysokiej jakości, mocnym utworem. Myślę, że te cztery kawałki to w sam raz. Pracujemy w tej chwili nad kolejnym wydawnictwem, które będzie dłuższe. Czym chcielibyście się podzielić z nami w sprawie kreacji "Desert Warrior"? Reptile Anderson: O ile pamiętam, materiał ten został skomponowany latem 2019r., i zarejestrowany w dalszej części tego samego roku. Większość pomysłów nawiedziła nas podczas długich przechadzek wokół miasta, a ogrywaliśmy je samotnie w domu oraz wspólnie podczas spotkań zespołu. Przed wejściem do studia opracowaliśmy demo. Co moglibyście powiedzieć o studiu? P.J. "The Butcher" La Griffe: Nagrywaliśmy wraz z czarodziejem Josh Wellsem w małym, ale dosyć dobrze wyposażonym studio w Vancouver. Uporaliśmy się ze wszystkim w zaledwie kilka dni, ale jesteśmy w pełni usatysfakcjonowani z końcowego efektu. Mastering został dokonany przez Josha Stevensona.

Foto: Sandstorm

wiele, ale brzmi ciekawie. Zobaczymy, czy uda nam się znaleźć kogoś, kto pomógłby nam to zorganizować.

seeker. Nasi znajomi z Time Rift (Portland), wydali ostatnio u Dying Victims znakomity album zatytułowany "Eternal Rock".

Jaką rolę pełnią filmy gatunku horror w Waszych źródłach inspiracji? Reptile Anderson: Osobiście nie oglądam horrorów, ale moja teściowa opowiadała mi właśnie dziś historię o tym, że jakaś para utknęła na wyspie w Południowo - Wschodniej Azji i zgubiła paszporty. Później zapili i zaczeły się dziać dziwne rzeczy. Myślę, że to zagrożenie dla utraty ludzkiego życia jest inspirujące.

Co zamierzacie osiągnąć w następnych latach? Reptile Anderson: Ukończymy wkrótce utwory na nasz kolejny album. Rozpoczynamy w tej chwili nagrywanie demo, a zaraz po nim wchodzimy do studia. Mamy nadzieję na granie koncertów w niedalekiej przyszłości, w Szwecji, w Niemczech, i gdziekolwiek ludzie będą chcieli nas zobaczyć.

No jest. "Desert Warrior" zostało wydane przez Dying Victims Productions. Czy sprawdzaliście inne albumy przez nich pro mowane? Mi np. bardzo spodobał się debiut Significant Point (przedstawiony w poprzednim wydaniu HMP - przyp. red.). P.J. "The Butcher" La Griffe: Też go lubimy. Poza tym: Crypt Dagger, Toronto, Witch-

Bardzo Wam dziękuję za ten wywiad. Nie możemy się doczekać, żeby usłyszeć więcej Waszej muzyki. P.J. "The Butcher" La Griffe: Dzięki! Cała przyjemność po naszej stronie. Sam O'Black

Wciąż eksperymentujecie i szukacie swojej muzycznej tożsamości, czy też starożytnie brzmiący epic heavy metal jest dokładnie tym, co chcecie wykonywać również w przyszłości, na Waszych kolejnych płytach? Reptile Anderson: Nie powiedziałbym, żeby nasza wizja była już w pełni ukształtowana. Dopiero okaże się, jakiego rodzaju utwory będą nam wychodzić w przyszłości, i w jakim kierunku to wszystko podąży. W pewnym sensie będziemy kontynuować, ale to nas prawdopodobnie doprowadzi do sekretnych miejsc i fal dźwiękowych nieznanych obecnej epoce rozwoju gatunku ludzkiego. Co powiedzielibyście na pomysł zorganizowania sesji Q&A live streaming? Niektóre zespoły robią obecnie tego typu rzeczy i jest to świetna okazja do otworzenia się na bezpośredni kontakt z fanami. Czy chcielibyście spróbować? Reptile Anderson: Ok, nie widziałem tego

SANDSTROM

123


Może przeżyjesz wystarczająco długo, aby przekazać swą opowieść Servants to the Tide to całkiem nowy zespół, grający epic doom metal na najwyższym poziomie. Ich debiutancki album przykuwa natychmiast uwagę słuchacza i utrzymuje go w skupieniu, aż do wieńczącego całość fortepianowego outro. Założyciel, lider i multiinstrumentalista Leonid Rubinstein nie może się doczekać możliwości zagrania na żywo dla polskiej publiczności, dlatego warto właśnie teraz sprawdzić jego nietuzinkową muzykę. Miałem przyjemność porozmawiać z nim osobiście poprzez komunikator popularnego serwisu społecznościowego. Poniższy wywiad jest więc spontaniczny i na luzie, ale jednocześnie treściwy. Leon opowiedział nam szczegółowo o kulisach jego muzycznej wędrówki, o desperacji żeglarzy zdanych na kaprys natury podczas sztormu, a także o inspiracjach wizualnych związanych z poruszającą okładką jego płyty, która reprezentuje walkę na śmierć i życie na morzu. HMP: Cześć Leon. W której części Niemczech teraz jesteś? Leonid Rubinstein: Hej, w północnej (Schleswig-Holstein). Mieszkam tutaj w niewielkim miasteczku obok Hamburga. Cool, to nieopodal granicy z Danią. Dzwonię do Ciebie, ponieważ chciałbym przedstawić Servans to the Tide polskojęzycznej publiczności. Co chciałbyś powiedzieć pol skim metalom na początek?

Tymczasem Servants to the Tide gra co innego: melancholijny, podniosły, melodyjny i epicki doom metal, tak bardzo lubiany przez fanów Atlantean Kodex, While Heaven Wept, Solstice and Candlemass. Właśnie, w tym dokładnie kierunku zmierza muzyka Servants to the Tide. Craving to bardziej black/death/folk - fajnie było, nie powiem, ale tradycyjny metal (zwłaszcza heavy metal, epic doom, ale też thrash i speed metal) jest tym, co lubię najbardziej. To super spra-

łem w międzyczasie zaangażowany w zespół doomowy Sickness Unto Death, ale oni poszli później w innym kierunku, podczas gdy mi zależało na doom metalu. Trochę pomogłem im podczas koncertów, i wcale nie uważam, żeby byli kiepskim zespołem, tylko innym. Tymczasem ja starałem się złożyć w całość nowe kompozycje samodzielnie - gitary, basy, klawisze, wszystko robiłem w tym okresie sam. Wkrótce nadeszła potrzeba dołączenia perkusisty i wokalisty. Uznałem, że łatwiej jest założyć kompletnie nowy zespół, niż szukać już istniejącego, do którego mógłbym wnieść swoje doomowe pomysły. A zatem, muzyka była pierwsza, a dopiero potem skład Servants to the Tide. Dokładnie. Miałem już gotowe pół debiutu ze ścieżkami perkusji zaprogramowanymi na komputerze, zanim zwerbowałem wokalistę, a następnie perkusistę. To ciekawe. Jak ich znalazłeś? Nasz wokalista Stephan (Stephan Wehrbein przyp. red.) śpiewał dotąd w całkiem niezłym heavy/power metalowym zespole Screaming Souls. Dzieliliśmy scenę kilka lat wcześniej (ja wówczas działałem z Craving). Pamiętam, jak wszedł na scenę w celu dokonania sound-checku i zaintonował melodię Savatage (zdaje się, że było to "Gutter Ballet" lub "Edge of Thorns"). Zrobił to wybornie! Pozostaliśmy w kontakcie, i cały czas miałem przeczucie, że być może będziemy w przyszłości robić wspólnie muzykę. Zobacz, jak się sprawdziło (śmiech). A perkusista? Lucas (Lucas Freise - przyp. red.) bębnił w melodeathowym zespole Catalyst. Pomyślałem o nim w pierwszej kolejności, kiedy rozglądałem się za muzykiem, który miałby zająć się nagraniami ścieżek utworów na prawdziwym zestawie perkusyjnym. Moim zdaniem, wykonał fantastyczną robotę na debiucie Servants to the Tide, niezależnie od tego, że najlepiej sprawdza się w nowocześniejszym graniu.

Foto: Servants To The Tide

Cześć! (prawidłowo wymówione). Doceniam wsparcie z Polski i bardzo chciałbym powrócić do Waszego kraju w celu zagrania koncertów, tak szybko jak to możliwe. Powrócić? Czy miałeś już okazję tutaj wystąpić? Może wraz z innym zespołem? Tak. Byłem w Polsce z moim poprzednim zespołem Craving. Graliśmy w Warszawie i w Poznaniu. Mam bardzo pozytywne wspomnienia z tych dni. Cieszy mnie to. Jesteś zawsze mile widziany. Zapraszamy Ciebie wraz z Servants to the Tide. Dzięki! Craving to bardziej okolice black metalu, wybacz, ale nie mam pojęcia o tym gatunku.

124

SERVANTS TO THE TIDE

wa, że mogę tworzyć dokładnie taką muzykę, jakiej sam chciałbym słuchać. Yeah, tworzysz, i wychodzi Ci to znakomi cie. Kiedy założyłeś zespół Servants to the Tide? W zimie 2018r. Miałem kilka dni wolnego pomiędzy Świętami Bożonarodzeniowymi a Sylwestrem, i zabrałem się wówczas za komponowanie epic doom metalu i nagrywanie go na własny użytek. Już wcześniej starałem się kilkukrotnie skompletować zespół w takim stylu, ale dotąd nie udawało mi się znaleźć odpowiednio dobrych muzyków, którzy byliby skłonni obrać tą konkretnie ścieżkę. Zdecydowana większość znanych mi osób była bardziej zainteresowana albo nowoczesnymi dźwiękami typu metalcore/melodeath, albo thrashem. By-

Czy szukasz jeszcze dodatkowego/dodatkowych muzyków, którzy mogliby Was wesprzeć na koncertach? W tej konkretnej chwili nie, z przyczyn oczywistych. Jest zbyt wcześnie, aby o tym mówić. Nie wydaje mi się, żebyśmy potrzebowali składu na koncerty, dopóki faktycznie nie będziemy ich mogli grać. Jednakże, jak tylko sytuacja się odmieni, powrócimy do regularnej działalności z planowanymi w kalendarzu występami. Naprawdę, bardzo chciałbym to zrobić. Wówczas będzie kompletnie inna sytuacja i z pewnością rozejrzę się za dodatkowymi osobami, którzy uzupełniliby nasz skład na żywo. Rozumiem. Porozmawiajmy więc o Waszej aktywności studyjnej. Wasz debiut został zmiksowany i zmasterowany przez Michaela Hahna z Rosenquartz Studio w niemieckim Lübeck. Jak pamiętasz tą sesję? Powiedziałbym, że poszło łatwo i płynnie. Mieliśmy już wszystko uprzednio nagrane - ja zrobiłem bas, gitary i klawisze we własnym domu, Lucas nagrał perkusję u siebie w salce prób, poza tym wybrałem się zeszłego lata na weekend do Mönchengladbach w związku z wokalami Stephena. Także miałem już wszystko zaaranżowane, wraz z próbnymi miksami, i studio doskonale wiedziało, co robić. An-


dreas (Georg Libera z Eird) wykonał wspaniałą pracę przygotowując utwory do miksu. Michael podsyłał mi po jednym utworze dziennie, odsłuchiwałem, udzielałem opinii oraz uwag. Jako, że ma on doświadczenie z innymi doom metalowymi zespołami, doskonale wiedział, o co mi chodzi, i do jakiego efektu końcowego dążę. Wobec tego, prosiłem go tylko o niewielkie zmiany jego pierwszych wersji. Osobiście udałem się do studia tylko jeden raz, aby przedyskutować ogólne aspekty (takie jak brzmienie gitar), i ta jedna sesja odbyła się w pozytywnej i twórczej atmosferze. Wszystko było zmiksowane, zmasterowane i gotowe, po nieco ponad tygodniu. O ile dobrze zrozumiałem, nagrywaliście w domu oraz w salce prób, w różnych odstępach czasu pomiędzy grudniem 2018 a latem 2020, zaś zmiksowaliście to latem 2020r. Zgadza się? Tak, z tym że miksy to była raczej jesień 2020r. Czy zatem mógłbyś zarekomendować Michaela Hahna jako uzdolnionego producenta z właściwym podejściem? Tylko do doom metalu, czy również do innej muzyki? Zdecydowanie go polecam. Współpraca była łatwa i bezproblemowa. Jestem bardzo zadowolony z brzmienia, jakie dla nas ostatecznie uzyskał. Wiem, że robił też inne dobre płyty, jak np. Iron Angel. Brzmienie jest bardzo ciężkie, ostre i surowe, więc nie wiem, czy on w ogóle zgodziłby się, aby miksować Nightwish lub Wintersun, ale do tradycyjnego, ciężkiego metalu, jest idealną osobą. Zgodzę się, że Wasz album brzmi znakomicie. Warto wspomnieć o gościach, takich jak Paul Thureau, Luc Francois i Jeff Black. Domyślam sie, że wszyscy jesteście dobrymi

Foto: Servants To The Tide

kumplami i mieliście frajdę gościć ich? O, tak! Paul to mój zaufany przyjaciel od lat. Pozwoliłem mu nagrać słowną narrację na zakończenie "On Marsh And Bones" i uwielbiam, w jaki sposób to zrobił. Podobnie Luc, równy gość. Miałem przyjemność dzielić z nim kilkakrotnie scenę. Chciałem trochę gardłowych wokaliz na wieńczącym płytę "A Servant to the Tide", i wolałem nowoczesne podejście niż old schoolowe, death metalowe growle. Uwielbiam, jak to wyszło. Jeff jest zaś osobą, z którą nie miałem jeszcze okazji pograć, ale żywię prawdziwą i szczerą nadzieję, że będziemy mieć kiedyś zaszczyt wspólnego wystąpienia Servants to the Tide z jego niesamowitym Gatekepper. Nasz album kończy się partią fortepianu, którą Foto: Servants To The Tide sam początkowo nagrałem, ale ponieważ nie czuję się wystarczająco pewnie z klawiszami, czułem, że czegoś w mojej wersji brakuje. Jeff jest nie tylko dobrym gitarzystą, ale także bardzo utalentowanym pianistą. Zaoferował mi nagranie tego fragmentu wraz z jego własną interpretacją. Przeszło to moje najśmielsze oczekiwania. Dostaliśmy perfekcyjne, emocjonujące zakończenie, którego potrzebowałem. Skoro jesteśmy już przy samej muzyce, zauważmy, że Servants to the Tide przykuwa uwagę od samego początku debiutanckiego albumu. "Departing From Miklagard" jest akusty cznym intro, które wprowadza słuchacza w odpowiedni nastrój, zachęcający do epickiej podróży. Wydaje się, że doom metal nie jest tylko o melodiach, riffach, łomocie, krzy czeniu i machaniu łbem. To jest coś więcej - kompletnie pochłaniające artysty czne przeżycie. Czy wobec tego czujesz się bardziej artystą niż rock'n'rollowo - metalowym muzykiem? Szczerze mówiąc, nie dostrzegam różnicy pomiędzy byciem artystą, a byciem muzykiem.

Muzyka to sztuka, więc w pewnym sensie każdy muzyk uczestniczy w tworzeniu sztuki, czyż nie? Jeśli ludzie słuchając mojej muzyki czują się, jakby wybierali się w podróż, i jeśli naprawdę pochłania ich ona, to nie mam pytań. Osiągnąłem zamierzony cel i efekt. Mam nadzieję, że tak właśnie będzie! Tak, dlatego że świadomie przyłożyłeś się do osiągnięcia takiego efektu, i zastosowałeś odpowiednie muzyczne rozwiązania wywołujące takie nastroje. A nie każda muzyka jest aż tak nastrojowa, jak Twoja. I nie widzę powodu, żeby zawsze miała być. Niektóre zespoły, taki jak np. Exodus lub Forbidden, byłyby po prostu nudne, gdyby starały się stworzyć podniosłą atmosferę (śmiech). No ale spoko, mówimy teraz o epickim doom metalu, i w tym kontekście cieszę się, że udało mi się osiągnąć taki efekt. Na Waszym debiucie pojawiło się bezpośrednie nawiązanie do Morza Północnego w utworze "Northern Sea", ale ja zauważyłem również coś mniej oczywistego: mianowicie gitary na początku "Your Sun Will Never Shine For Me" pobrzmiewają echem farońskich melodii (Tyr "Eric The Red"). Naprawdę? Nie zdawałem sobie z tego sprawy (śmiech). Będę musiał to sprawdzić, jako że nie potrafię teraz sobie przypomnieć niczego z muzyki farońskiej. Co się zaś tyczy Tyr, nie mieli oni dużego wpływu na mnie. Lubię "Hold The Heathen Hammer High", ale to jest w zasadzie jedyny znany mi ich utwór. Pokażę Ci więc po wywiadzie, o który dokładnie fragment mi chodzi (od 0:11 do 1:03 przyp. red.). Czy masz jakieś szczególne doświadczenia związane z morzem? Na ogół nie żegluję, ale zdarzyło mi się to raz robić przez tydzień, i myślę, że nie było źle. Odkąd pamiętam, morze zawsze było dla

SERVANTS TO THE TIDE

125


mnie atrakcyjne. Urodziłem się w Leningradzie, nad Morzem Bałtyckim, i dorastałem w Dolnej Saxonii, nieopodal Morza Północnego. Wybrzeża kojarzą mi się z uczuciami związanymi z domem rodzinnym, a utwór "North Sea" dobrze to oddaje. Podpowiedz mi proszę, czy dobrze kojarzę, Leningrad to jest to samo co St Petersburg? Tak, miasto odzyskało swoją poprzednią nazwę po rozpadzie Związku Radzieckiego. Wasz album brzmi spójnie, niesamowicie masywnie i w 100% wpisuje się w ramy doom metalu. Poziom jest wyrównany, ale to właśnie "North Sea" jest moim ulubionym kawałkiem. Bardzo epicki i progresywnie zaawansowany. Bardzo dobre fragmenty akustyczne, klawisze, efekty specjalne imitujące fale morskie, znakomita atmosfera oraz dynamiczne urozmaicenia w późniejszej części. Mam nadzieję, że usłyszę więcej takich kompozycji z Waszej strony w przyszłości. Jest to mój ulubiony utwór, więc cieszę się, że Ty również go uwielbiasz. Piszę właśnie materiał na drugi album. Nie jestem jeszcze pewien, jak to się rozwinie, ale bardzo chciałbym zrobić więcej taki rzeczy, jak "North Sea". Wychodzi więc na to, że znów pojawi się sporo epickiego doomu. Jeszcze odnośnie debiutu: wspominałeś o zaakcentowaniu zakończenia całego albumu... ale nie jest on konceptem, prawda? Czy mi coś uciekło? Nie, to nie jest koncept. Oczywiście niektóre utwory mają wspólny temat ("North Sea" i "A Servant To The Tide", jak również "Returning From Miklagard" i "A Wayward Son's Return"), ale to mimo wszystko oddzielne utwory, nie układające się we wspólny koncept.

126

SERVANTS TO THE TIDE

Co dokładnie spowodowało, że na premierę czekamy do marca 2021r? Wprawdzie mógłbym wydać album bezpośrednio po jego ukończeniu jesienią 2020r. (samodzielnie poprzez Internet), ale chciałem zrobić to w odpowiedni sposób, wraz z wytwórnią. Dostaliśmy pozytywny odzew od No Remorse, więc przeznaczyliśmy czas na odpowiednie przygotowania. A żeby zrobić to porządnie, naprawdę musieliśmy przygotować wiele aspektów od negocjacji kontraktu, po sprawy typu oddzielny mastering wersji winylowych. To wszystko zajmuje czas. Żadni z nas Guns'n' Roses, nie mieliśmy tłumów umierających z tęsknoty za naszym kolejnym wydawnictwem, a więc mogliśmy sobie pozwolić na to, Foto: Servants To The Tide aby bez ciśnienia wyznaczyć datę premiery na przyszłość i zyskać w ten sposób odpowiednio dużo czasu, zamiast śpieszyć się. Czy jesteście zadowoleni z No Remose Records? Jak dotąd, bardzo zadowoleni. Naturalnie, jest jeszcze zbyt wcześnie, aby udzielić bardzo wyczerpującej odpowiedzi na to pytanie, ale póki co, No Remorse robi wszystko profesjonalnie, odpowiedzialnie i z pasją, a to bardzo ważne. Wystąpiliście do nich z propozycją, czy to oni Was zauważyli pierwsi? Myśmy. Po prostu skontaktowaliśmy się z kilkoma wytwórniami, które cenimy, i które wydawały się idealne dla nas. No Remorse znajdowało się na tej krótkiej liście, więc naprawdę cieszymy się, że odpowiedzieli. Cieszę się, że macie odpowiednią wytwórnię od samego początku. A powiedz jeszcze proszę, co dokładnie miałeś na myśli, mówiąc "oddzielny mastering wersji winylowych" czy brzmienie winylu bardzo będzie się różnić? Album został zmasterowany oddzielnie, aby pasować do fizycznych właściwości płyty winylowej, co jest powszechną praktyką. Nie miałem jeszcze okazji usłyszeć wydania winylowego, więc nie wiem jeszcze, jak to zabrzmi (śmiech), ale nie powinno jakoś znacząco różnić się od CD, dlatego że mix jest ten sam. Być może zaskoczę Cię teraz, ale kiedy zobaczyłem okładkę Waszego debiutu, przyszła mi na myśl Manilla Road (pokazuję okładki "Open The Gates" oraz "The Deluge" przyp. red). Czy to przypadkowe podobieństwo? Tak, przypadkowe, ale pochlebia mi to. Jestem wielkim fanem Manilla Road, chociaż nigdy nie zżynałem z ich okładek. Jeśli już

miałbym wskazać jakąś okładkę, która przypomina naszą, byłoby to prawdopodobnie Fates Warning "Awaken The Guardian". Nasza grafika to dziewiętnastowieczny obraz francuskiego malarza morskiego Theodore'a Gudina pt. "Redding van de bemanning van de Columbus" (co w wolnym tłumaczeniu oznacza "Ratowanie Załogi Kolumba" przyp. red.). Zakochałem się w tym obrazie od pierwszego wejrzenia. Nie potrafię wyobrazić sobie niczego lepiej oddającego beznadzieję, którą musi odczuwać załoga żeglująca na otwartym morzu podczas sztormu, kompletnie zdana na kaprys natury. Uwielbiam tego rodzaju motywy. Spójrz też na While Heaven Wept "Vast Oceans Lachrymose", z tym że tutaj widzimy również zwiastun bezpiecznego portu, oświetlonego promieniami światła przełamującego sztorm. Totalna desperacja. Żyjesz tym, gdy służysz falom (w oryginale to zabrzmiało ciekawiej: "It's what you live through, when you, ultimately, serve the tides" - przyp. red.). I może przeżyjesz (a może nie?), wystarczająco długo, aby przekazać swą opowieść światu. Czy widziałeś originał w Rijksmuseum? To zabawne, ale kiedy wybrałem się do Rijksmuseum, nie widziałem akurat tego obrazu. Na pewno postaram się go odnaleźć następnym razem, gdy będę w Amsterdamie. Mógłbym powiedzieć dokładnie to samo. Rijksmuseum jest olbrzymie.. Jest, jest. Mieszkałem w Amsterdamie w latach 2014-2016. Ah cool! Byłem w stolicy Królestwa Niderlandów kilkukrotnie, a tego jednego razu, gdy wstąpiłem do Rijksmuseum, byłem kompletnie zajęty... ogólnie wszystkim dookoła. Azjatycka kolekcja z niższych pięter jest zdumiewająca (8000 obiektów z 50 różnych krajów azjatyckich - przyp. red.), i oczywiście te wszystkie klasyczne holenderskie obrazy ze Złotej Ery Rembrandta wprawiają w zachwyt. Naprawdę potrzebuję pójść tam ponownie, aby odnaleźć to, czego nie udało mi się zobaczyć za pierwszym razem. Zawsze warto tam wracać. Na zakończenie powiedz jeszcze proszę, jak widzisz swoją muzyczną przyszłość, oraz przyszłość Servants to the Tide? Cóż, po pierwsze, chciałbym podkreślić, że jestem dumny z naszego pierwszego albumu. Nie mogę się doczekać na reakcje metalowej społeczności. Chciałbym zobaczyć, co słuchacze o tym myślą. Rozpocząłem już komponowanie drugiej płyty, i mam nadzieję, że nabiorę twórczego rozpędu. Poza tym, bardzo mi zależy na skompletowaniu składu gotowego do koncertowania, po to aby choć trochę występować na żywo, kiedy tylko będzie to wszystko miało ręce i nogi. Wasz debiut jest z pewnością wart dostrzeżenia i ciepłego przyjęcia przez społeczność prawdziwych metalowców. Życzymy Wam wszystkiego dobrego i mamy nadzieję, że drugi album utrzyma lub przewyższy poziom pierwszego (wyzwanie!). Bardzo dziękuję za rozmowę. Było mi przyjemnie poznać Twój punkt widzenia. Bardzo dziękuję za Twój czas. Sam O'Black


(Nie)SCHEMAtyczność doom metalu Od daty premiery debiutanckiej EP -ki "Miasto nierzeczywiste" Schemy minęło kilka lat, ale warto było czekać na długogrający materiał warszawskiej formacji. "Pierwsze zauroczenie" jest bowiem perfekcyjnym zaakcentowaniem, że doom metal wcale nie musi być nudny, rozwleczony i oczywisty - nie tylko dlatego, że zespół wziął na warsztat i odczytał na nowo ponadczasowy utwór "Nim wstanie dzień" Agnieszki Osieckiej i Krzysztofa Komedy z filmu "Prawo i pięść". HMP: Dość długo musieliśmy czekać na to wasze albumowe "Pierwsze zauroczenie", zważywszy, że zespołowi "stuknęło" właśnie 20 lat? Qba: Prawda jest taka, że przez te wszystkie lata grania (i niegrania), nigdy priorytetem nie było nagrywanie. Zawsze najważniejszy był sam akt grania i tworzenia. Pierwsza myśl o nagraniu pojawiła się, co ciekawe, kiedy przestaliśmy grać. Kiedy dopadła nas rzeczywistość i każdy zajął się swoim życiem, a część graniem w innych projektach, stwierdziłem na jednej z imprez, gdzie się spotkaliśmy, że chciałbym mieć te utwory na starość i może je nagrajmy. Panowie przyklasnęli i tak zabraliśmy się za nagranie EP-ki "Miasto nierzeczywiste". W miarę szykowania się do tego nagrania, znowu spotkaliśmy się na próbach i znowu muzyka zaczęła z nas wypływać. Szybko okazało się że EPka to za mało… Filip: Nigdy nie traktowałem Schemy jako przedsięwzięcia, które ma się zamknąć w jakiś określonych ramach czasowych. Zawsze też na pierwszym miejscu stawiałem satysfakcję czerpaną z samego procesu zespołowego grania: próby, spotykanie się, towarzyszący temu klimat. To było istotne dopełnienie mojego codziennego życia, nie czułem, że muszę coś komuś udowadniać. Oczywiście z czasem materiał był tak dojrzały, że trzeba było zamknąć ten etap, żeby w ogóle myśleć o pójściu dalej. W ten sposób w roku 2016 powstało "Miasto nierzeczywiste". "Pierwsze zauroczenie" miało pojawić się dość szybko po nim, ale życie zdecydowało inaczej. I oto jesteśmy w roku 2021 - może nieco później niż było planowane, ale za to zadowoleni z efektu. Nie było jednak tak, że byliście aktywni przez cały ten okres, bo zdarzały się wam nawet kilkuletnie przerwy, ale chęć grania w końcu zwyciężyła i znowu zaczęliście regu larne próby? Qba: Zaczynaliśmy jako dzieciaki, które po prostu jarały się graniem wspólnie muzyki. Wraz z naszym dorastaniem dorastała muzyka, ale nadal nie przenosiło się to na granie koncertów czy nagrywanie. Zwyczajnie nikt nie odczuwał potrzeby. To jednak doprowadziło do tego, że z czasem ważniejsze stały się inne sprawy w życiu. A to nie odbyła się próba, bo ktoś musiał gdzieś jechać, albo zostać w pracy dłużej itp. Wszystko w końcu rozmyło się naturalnie. Do grania wróciliśmy przez dwa bodźce. Z jednej strony wspomniana przeze mnie chęć dokończenia i zamknięcia wszystkiego w formie nagrania naszych kompozycji. Z drugiej Filip pewnego razu napisał tekst do "Latarnika", którym się z nami podzielił, i który od razu zainspirował naszego

basistę Kubę do napisania muzyki. Najpierw chłopaki we dwóch spotykali się akustycznie w mieszkaniu Kuby i z czasem każdy tam po kolei dołączał. Kiedy ja przyjechałem do mieszkania, to jasne się stało, że na meblach nie mogę długo grać. Filip: Nawet kiedy nie graliśmy prób, spotykaliśmy się towarzysko i zawsze rozmowy prędzej czy później schodziły na granie. W ten sposób temat nigdy nie został porzucony i w sprzyjającym momencie okazało się, że dawne przeszkody (kto spamiętałby dziś, jakie?) zniknęły i wszyscy znów są gotowi grać. Domowe próby u Kuby zebrały trzon zespołu, do którego - już w salach prób - czasowo powrócił znakomity (choć bardzo skromny) gitarzysta, Szymon. W tym składzie nagraliśmy "Miasto nierzeczywiste". Potem dzięki kon-

Ale tak jak mówisz, kiedy zaczęliśmy znowu grać, to wstąpił w nas nowy duch. Pojawił się zarys nowego utworu "Latarnik", do tego "Katedralny pył", który tak naprawdę powinien był znaleźć się na EP-ce, tak ewoluował, że nagle przestał do niej pasować. Znowu wciągnęło nas granie i komponowanie, zwłaszcza kiedy w zespole pojawił się gitarzysta Tomek i jego świeże pomysły. Płyta skrystalizowała się sama, kiedy podliczyliśmy ile minut materiału już mamy. Filip: Idea Schemy jest we mnie tak głęboko zakorzeniona, że nigdy nie myślałem na poważnie (choć głośno mogłem to rozważać) o jej zakończeniu. Byłem raczej gotowy na jej przekształcenia lub okresy nieaktywności - i czas pokazał, że miałem rację. Jeśli idea jest wystarczająco mocna i wyraźna, to w końcu nadchodzi stosowna konfiguracja czasu i ludzi, żeby ją realizować. Pomijając trudności, które zawsze towarzyszą wszelkim twórczym przedsięwzięciom, mogę śmiało powiedzieć, że począwszy od przygotowań do "Miasta...", aż do dziś zespół konsekwentnie realizował kolejne wynikające z siebie cele. Widzę to jako proces. Długo pracowaliście nad tym materiałem, bo mamy tu przecież i starsze utwory, to jest "Katedralny pył" i "Latarnik", samo nagry wanie też chyba nie przebiegało bezproble mowo i trwało długo, ale w końcu dopięliście swego? Qba: Sam proces nagrywania płyty to trzy lata, ale tak jak mówisz niektóre utwory sięgają

Foto: Schema

sekwentnym i niestrudzonym poszukiwaniom Kuby miejsce Szymona zajął Tomek, którego drugie imię to solidna firma. Dzięki niemu, mimo odejścia nieodżałowanego Miłosza, mogliśmy nagrać "Pierwsze zauroczenie". Wydanie EP-ki "Miasto nierzeczywiste" zmotywowało was do bardziej wytężonego działania, właśnie wtedy pojawiła się myśl, że waszym kolejnym krokiem powinien być album? Qba: Wydanie EP-ki pierwotnie miało być zakończeniem wszystkiego. Stworzyliśmy te kilka utworów przez lata i chcieliśmy je po prostu nagrać, żeby mieć coś dla siebie na starość.

pamięcią do początków istnienia zespołu. Nagrywanie trwało tyle, bo po prostu przerywało nam życie. Nikt z nas nie zajmuje się muzyką profesjonalnie. W czasie nagrywania np. naszemu basiście urodziło się dziecko, co z oczywistych powodów było większym priorytetem, a ja z Tomkiem w tym samym czasie nagraliśmy płytę z zespołem Pale Mannequin. Jednocześnie fakt, że nie mamy wydawcy ani jakichś terminów sprawiał, że woleliśmy zrobić to wolno, ale dobrze. Mimo że kiedy to się działo, to szlak mnie trafiał, to teraz kiedy na to patrzę, myślę że to zrobiło nam to dobrze. Dopieściliśmy tą płytę i to słychać. Naprawdę jestem zadowolony z rezultatu, a przy-

SCHEMA

127


nazwy zespołu. Schema (?????) to starogreckie słowo oznaczające "zewnętrzny kształt, postać". Św. Paweł używa go w swoim słynnym (i bardzo doomowym!) zdaniu "Przemija postać (= schema) tego świata". W Schemie nigdy nie traktowaliśmy muzycznych form jako czegoś niezmiennego i nienaruszalnego.

znam że rzadko mi się to zdarza. (śmiech) Filip: Zawsze mówimy, że gdybyśmy nagrali to szybko, to nie byłby to doom metal (śmiech). Okazało się, że to najkrótszy czas, w jakim byliśmy w stanie to zrobić, tak chcieli bogowie. A jeśli chodzi o łączenie starego z nowym, to tworzenie jest też swego rodzaju medytacją nad tym, skąd się wyszło, bo u początków zawsze kryje się podstawowy nerw, który zdecydował o ogólnym kierunku i charakterze podjętej twórczości. Środki wyrazu mogą się zmieniać, ale nerw pozostaje ten sam i wciąż definiuje twórczą osobowość. "Pierwsze zauroczenie" pokazuje z jednej strony waszą fascynację doom metalem, ale jest też dowodem na to, że chcecie zerwać ze schematycznością i pewną przewidywalnością tej stylistyki? Qba: (śmiech) SCHEMAtyczność... Nie skłamię, kiedy powiem, że cześć z nas nie słucha już doom metalu na co dzień. Ja osobiście siedzę w muzyce afro-amerykańskiej z funkiem na czele, a nasz gitarzysta Tomek to maniak prog-rocka. To wszystko wpływa na nasze brzmienie. Podstawą jest doom, smutek i ciężar, bo od tego wyszliśmy i ta muzyka nadal sprawia nam ogromną frajdę, ale na koniec każdy chce przekazać coś swojego, indywidualnego, coś co trafia do niego. Kiedyś poszedłem z naszym wokalistą Filipem na koncert symfoniczny gdzie grali "Symfonię pieśni żałosnych" Góreckiego i ten porażający utwór zdecydowanie miał na nas jakiś wpływ. Schema na pewno nie chce być schematyczna! Filip: Nie myślałem tak chyba o tym od samego początku, ale szybko dostrzegłem, że nazwa zespołu ma przekorny wydźwięk i bardzo mi się to spodobało. Schema, mimo pozornego sugerowania swą nazwą powielania schematów, zawsze była miejscem spotkania muzycznych osobowości, które nigdy nie grały pod dyktando. Nie było narzucania jakiejkolwiek dyscypliny, każdy rozumiał doom metal po swojemu, w naszej muzyce nie istniały rzeczy nie do pomyślenia. Zresztą programową nieschematyczność Schemy można dostrzec lepiej wtedy, kiedy pozna się inspirację dla

128

SCHEMA

Doom, hard rock, a czasem nawet coś z jazzu - utwór ma być spójny i do tego ciekawy, bez ograniczania jego formy do najbardziej typowych rozwiązań, przerabianych wcześniej przez inne zespoły setki czy tysiące razy? Qba: W zasadzie już wszystko powiedziałeś (śmiech). Nie istnieje coś takiego jak ustalona forma dla mnie. Wszystko jest zależne jedynie od emocji, które chce przekazać. Oczywiście poruszamy się w pewnej konwencji, gdzie raczej na peFoto: Schema wno można się spodziewać przesterowanych gitar, ale to nie znaczy, że mają one być zawsze. Filip: W zasadzie odpowiedziałem na to pytanie przy okazji pytania poprzedniego. Mogę jeszcze dodać, że różnorodność, a szczególnie zasada kontrastu, pozwala na głębszy dialog emocjonalny - zarówno twórcy ze sobą, jak i z jego odbiorcą. Wiedział to już Kochanowski, który siedząc pod swoją lipą skonstatował, że wie się, co to zdrowie dopiero, kiedy się zachoruje (śmiech). Żeby poczuć, jak przytłaczający jest muzyczny ciężar, trzeba też momentów ukojenia, liryzmu czy wręcz ciszy. Nie jesteśmy w tym Kolumbami, ale zastosowanie tak rozumianego kontrastu wyszło nam, moim zdaniem, na nowym albumie całkiem nieźle. Przyznam, że kiedy zobaczyłem na okładce pięć tytułów, pomyślałem, że to kolejny, krótszy materiał. Szybko okazało się, że niekoniecznie, bo aż trzy z tych utworów trwają ponad 10 minut, a całość to ponad trzy kwadranse muzyki - to przypadek, czy takie było założenie? Qba: To nie przypadek. Powiem nawet, że zdziwiony jestem, że mamy na tej płycie utwory poniżej 10 minut (śmiech). To jest muzyka w pewnym stopniu medytacyjna, taka która wymaga chwili skupienia i raczej nie odniesie zamierzonego skutku, kiedy słucha się jej w biegu. W dzisiejszym świecie, gdzie utwory powyżej 4 minut to już rzadkość, a zawarte w nich emocje są mocno powierzchowne, my chcemy przekazać te głębsze. Każdy utwór jest przygodą, na którą zabieramy słuchaczy i jeżeli z nami wyruszą, to się nie zawiodą. Filip: No dobra, przyłapałeś mnie wreszcie na schematyczności (śmiech). Ogłaszam Foto: Schema

wszem i wobec, że z mojego punktu widzenia im utwór doom metalowy dłuższy, tym lepszy. I podpisuję się obiema rękami pod tym, co Kuba powiedział właśnie o medytacyjności naszej muzyki. Jeśli ktoś szuka refleksji nad życiem, niech siada (choć do biegów długodystansowych też może się nadać) i słucha. Wybranie na singiel znanego utworu to zwykle dobre rozwiązanie. Jednak w waszym przypadku nie dość, że "Nim wstanie dzień" trwa blisko 11 minut, to jeszcze z oryginalnej muzyki Krzysztofa Komedy praktycznie nic nie zostało - to bardziej wasz utwór do tek stu Agnieszki Osieckiej niż cover? Qba: Tak, coverem tego nie można nazwać, bo zupełnie nie pracowaliśmy z oryginalną muzyką Komedy. Wzięliśmy na warsztat sam tekst Osieckiej, który jest przejmujący. Wykonanie Edmunda Fettinga jest wspaniałe, ale bynajmniej nie wykorzystuje w pełni potencjału, jaki drzemie w tych słowach. To tekst wprost stworzony do ciężkiej muzyki. I jakże cały czas aktualny… Filip: Ten numer to poszukiwanie nowej formy dla wzruszającego wiersza Osieckiej. Konkurować z mistrzem Komedą nawet nie próbowaliśmy, lepiej od niego byśmy tego nie zrobili. Dobry tekst, taki jak Osieckiej, ma jednak to do siebie, że potrafi błyszczeć w różnych oprawach muzycznych. W świecie radiowych hitów 11-minutowy singiel to zapewne samobójstwo, ale to nie nasz świat, więc nie boli nas o to głowa. W moim odczuciu "Nim wstanie dzień" to swego rodzaju manifest naszego stylu, doskonale więc nadaje się na singiel. Jesteście fanami filmu "Prawo i pięść" oraz oryginalnej wersji w wykonaniu Edmunda Fettinga, czy też bliższe są wam te nowsze, choćby Katarzyny Nosowskiej czy Strachów na Lachy? Qba: Ja osobiście lubię wersje koncertową Bassa Astrala i Igo. Oni bliżej są monumentalności, jaką ten tekst ma dla mnie. Filip: I Nosowska i Strachy zmierzyli się z Komedą, którego zwyczajnie trudno przewyż-


szyć. Oryginał podoba mi się znacznie bardziej, jest w swej prostocie znacznie głębszy i prawdziwszy. Irytacja brakiem nowych, nieobliczonych na komercyjny zysk, prób muzycznego odczytania świetnego tekstu Osieckiej był istotnym impulsem, który skłonił mnie do wzięcia go na warsztat. Singiel można pobrać całkowicie za darmo z naszego profilu Bandcamp. Chyba nie przypadkiem "Nim wstanie dzień" zamyka płytę, bo po sporej dawce mroku i pesymizmu wcześniejszych utworów daje jakąś nadzieję, ma mimo wszystko pozytywną wymowę? Qba: Na tym nam zależało, żeby pozostawić słuchacza z nadzieją. Cała płyta jest trochę takim katharsis, przez które trzeba przejść, żeby te wszystkie negatywne emocje z siebie usunąć. Wtedy doczekamy się nowego i lepszego dnia. Filip: Kuba zaproponował taki układ i dobrze zrobił. Dodam tylko, że nie odbieram swoich tekstów jako pesymistyczne. Bardziej widzę je jako oswajanie świata, który, choć fascynujący, często jawi się też jako niezrozumiały i groźny. "Nim wstanie dzień" na pewno pozostawia słuchacza z jasnym sygnałem, że światło przenika ciemność. Drugi singiel "From Whence Doom Comes" to wasz hołd dla Aarona Stainthorpe'a, wokalisty My Dying Bride - czyżby mieli oni aż tak duży wpływ na Schemę? Qba: My Dying Bride miało ogromny wpływ na nas osobiście i przez to na Schemę. To jest zespół, z którym każdy z nas zetknął się za młodu, i z którym nie rozstał się do dziś. Ja osobiście przez lata czerpałem bardzo wiele z ich muzyki. To połączenie melancholii z ciężarem, ten zmieniający się wokal Aarona od growlu do melorecytacji. Znam wiele dobrych zespołów doom metalowych, ale tylko My Dying Bride przez te wszystkie lata niezmiennie pozostaje na szczycie. Filip: W moim przypadku mieli oni wpływ decydujący. Wyczarowany przez nich świat dźwięków i obrazów odcisnął się bardzo mocno na mojej wrażliwości muzycznej. A jak już przed chwilą powiedziałem, medytacja nad ko-rzeniami zawsze towarzyszy u mnie procesowi twórczemu. Nagranie numeru stanowiącego swego rodzaju spłatę zaciągniętego u My Dying Bride długu było jednym z moich priorytetów.

Foto: Schema

sądzone. Poza za oczywistym skojarzeniem z pierwszy zauroczeniem, to jeszcze wygląd tego jegomościa jest taki mefistofeliczny. A kiedy zaczniemy się wpatrywać głębiej w ten obraz, to się okazuje, że oni nie patrzą na siebie wcale. Do tego ich miny są raczej znudzone niż zachwycone. To wszystko tak pięknie kontrastuje z sielankowością tła. Uwielbiam, gdy w obrazie można odnaleźć takie zgrzyty, które na pierwszy rzut oka są niezauważalne. Filip: To kolejny przykład na ożywcze działanie kontrastu. Obraz jest romantyczny, ale podszyty melancholią, zieleń ogrodu podbita jest mrokiem, postacie milczą, ale nie jest to beztroskie milczenie. Skłania do refleksji podobnie jak nasza muzyka. Macie więc debiutancki album, pojawiają się promujące go utwory, ale co dalej? Z racji pandemii o koncertach możecie tylko pomarzyć, z kolei profesjonalny teledysk kosztuje, co dla niezależnego zespołu jest sporym obciążeniem - co planujecie, żeby "Pierwsze zauroczenie" nie przepadło w powodzi nowych płyt, odbiło się wśród słuchaczy jakimś szerszym echem? Qba: Najbardziej zależy nam, żeby ten materiał dotarł do ludzi, którzy takiej muzyki słuchają. Nie ma się co oszukiwać, że jest to mu-

zyka niszowa i nie dla każdego. Ale jednocześnie nieskromnie uważam, że jeżeli już ktoś słucha metalu, to jest to kawał naprawdę dobrej i autentycznej muzyki. I dobrze, żeby dowiedział się o istnieniu tej płyty. Mamy nadzieje, że takie rzeczy jak ten wywiad pomogą nam w tym. A co do koncertów, to tak jak mówisz, na te chwilę są one w sferze marzeń, ale jak świat się uspokoi i wstanie w końcu nowy dzień, to bardzo chcielibyśmy zagrać coś premierowego. Na pewno będziemy do tego dążyć! Filip: Nowy dzień nadchodzi, choć może się to teraz wydawać bardzo odległe. A kiedy nadejdzie, sceny zadrżą pod walcem Schemy (śmiech). Nowy album to decydujący krok w historii zespołu, ale będę się upierał, że naszym debiutem było "Miasto nierzeczywiste". Nie zaczynamy więc od podstaw, raczej konsekwentnie budujemy swoją pozycję. Tylko w ten sposób zyskuje się trwałe miejsce na scenie. Wojciech Chamryk

Aaron słyszał ten utwór, pochwaliliście mu się stworzeniem czegoś takiego, czy nie mieliście śmiałości? (śmiech) Qba: Wysłaliśmy mu i napisał, że mu się podoba. Pytanie na ile to uprzejmość angielska, a na ile prawda (śmiech). Ale poprosił nas o wysłanie mu CD, więc może faktycznie nie ma wstydu. Filip: Wymieniłem z Aaronem ładnych parę maili w tej sprawie. Wyraził zainteresowanie i wdzięczność. Chcę wierzyć, że podoba mu się to, co nagraliśmy. Okładka miała nawiązywać do tytułu płyty, a do tego być nieoczywista, stąd wykorzystanie przez was obrazu "The Pride of Dijon" Williama Johna Hennessy'ego, tym bardziej, że ten wiktoriański klimat pasuje do doom metalu jak ulał? Qba: Dokładnie. Jak nasz wokalista Filip podesłał nam ten obraz, to w zasadzie było prze-

SCHEMA

129


Własne "Masters Of Reality" Co prawda Australijczycy z Raven Black Night nie grają jeszcze na poziomie pierwszych płyt Black Sabbath, ale na ubiegłorocznym CD "Run With The Raven" udowadniają, szczególnie w "Water Well" i "Castle Walls (Tears Of Leonidas)", że są pojętnymi uczniami Tony' ego Iommiego. Metal w ich wydaniu jest też niekiedy bardziej epicki, niczym u Manilla Road, nie unikają też odniesień do rocka lat 60., szczególnie mistrza gitary Hendrixa, jest więc naprawdę nieźle. Jim Petkoff opowiada, dlaczego jego zespół do tej pory wydał zaledwie trzy albumy oraz zapowiada kolejne, bo lockdown sprzyjał twórczej pracy. HMP: Wygląda na to, że nie przepadacie za nagrywaniem płyt i jest to już stan permanentny, skoro przez ponad 20 lat istnienia wydaliście raptem trzy albumy? Jim Petkoff: Komuś z zewnątrz może wydawać się, że był to jakiś przemyślany plan, aby wydawać albumy w tak długich okresach czasu, ale tak naprawdę doszło do tego z powodu zaistniałych okoliczności. Ze współzałożycielem zespołu Rino Amorem próbujemy co dwa tygodnie nowe pomysły lub znowu uczymy się naszych utworów z nowymi muzykami. Przez ten czas nasze kompozycje mogą się rozwijać. Natomiast życiowe doświadczenia, które wkraczają do naszej muzyki to coś jak ciągła podróż, czasami jak walka o przetrwa-

skrzydła, bo mało kto, poza nielicznymi fanami, zdaje sobie sprawę z tego, że wciąż istniejecie, skoro o zespole przez lata jest cicho? Jak wspomniałem wcześniej, zawsze jamujemy, nawet podczas niedawnego lockdownu mieliśmy próby. Jeśli spojrzysz na nasze oficjalne wydania, ja i Rino ciągle tam byliśmy. Zagraliśmy wiele koncertów i tras koncertowych, festiwale w całej Australii. Doprowadziło to do zaoferowania nam koncertów w Niemczech, takich jak Headbangers Open Air, wtedy musieliśmy znaleźć kogoś innego zamiast Matta i Joe, co zaowocowało dodatkowymi występami na Hells Pleasure oraz Hard and Heavy, zagranymi w składzie: ja na

Foto: Raven Black Night

nie w naszym metalowym środowisku w Australii, gdzie naprawdę ciężko pracujemy, szczególnie, że gramy epicki doom metal. Myślę, że zawsze byliśmy w większym centrum zainteresowania za oceanem, zwłaszcza w Europie, a teraz jeszcze w innych krajach. Nasz każdy materiał: "Choose The Dark", "Barbarian Winter" i "Run With The Raven" zawiera więc wiele historii, które wplatają się w muzykę, nasze dema też w pewnym stopniu utrwalają miniony czas. W idealnym świecie, wydawanie nowego albumu co rok lub dwa lata byłoby świetną sprawą, ale sprowadza się to również do finansów. Nie jest jednak tak, że taki sposób funkcjonowania niejako na starcie podcina wam

130

RAVEN BLACK NIGHT

gitarze, mój brat Big Tom na basie i Dimitiros z greckiego zespołu Zenith na perkusji. Na naszych demach grali także inni perkusiści, którzy na początku zwrócili naszą uwagę. W Europie zagraliśmy wiele koncertów z Chrisem z greckiego Agatus na basie. Kiedy nagrywaliśmy album "Barbarian Winter" mieszkał wtedy w Australii. Przez ponad rok majstrowałem przy nim, zanim Metal Blade go wypuściło, po czym dużo graliśmy w Australii. Nie potrafiłem zabrać nas z powrotem do Europy, ale byłem aktywny w sieci. Po zagraniu paru występów, zaczęliśmy robić demo do "Run With The Raven". Co ciekawe, niektórzy mieli spory wkład w ten album, inni już niekoniecznie. Czasami ludzie też odchodzą. Mieliśmy perkusistę, z którym robiliśmy

próby przez cały rok, mieliśmy występ z Paulem DiAnno jako support, ale potem gdzieś zniknął. No ale cóż, takie jest życie. Niejako z założenia nastawiacie się więc na mniejszy zasięg tego co robicie, szczególnie po falstarcie współpracy z Metal Blade przy okazji poprzedniego albumu "Barbarian Winter", kiedy okazało się, że z takim wydawcą jest wam po prostu nie po drodze? Powiem tak, kiedy stworzyliśmy ten zespół, chcieliśmy po prostu zrobić razem kilka kawałków i grać je na żywo. Scena była trochę inna niż dzisiaj, mieliśmy z tego dużo frajdy. Potem, dostawaliśmy oferty z Sydney, Melbourne, a nawet z Hobart na Tasmanii. Gdy więc wróciliśmy z Europy i nagraliśmy "Barbarian Winter", niektórzy myśleli, że spoczniemy na laurach, ale to nie była prawda. Ja i Rino zawsze staraliśmy się dotrzeć do jak największej grupy odbiorców, czy to przez nagrania, czy przez koncertowanie. Oczywiście dzisiejsza sytuacja trochę to skomplikowała. Mieliśmy kilka zaplanowanych imprez z okazji wypuszczenia "Barbarian Winter", a oferta od Metal Blade była świetna. Jesteśmy wdzięczni, że mogliśmy wydać chociaż jeden album z tak legendarną wytwórnią, ale okoliczności, muzyczne klimaty i niektóre złe recenzje nam nie pomagały (śmiech). Wciąż sprzedajemy fizyczne kopie, które firmowała Metal Blade. Wydajemy też wersję "Run With The Raven" z SAOL/CMM. Sporo się nauczyliśmy od Jaya, Waltera, Roberta i całego zespołu, jeśli chodzi o prezentację, marketing, używania sieci i generalnie wiedzy o europejskiej scenie metalu, sięgamy więc gwiazd. Fakt, że jesteście zespołem australijskim też pewnie nie ułatwia wam życia, szczególnie w kwestii koncertów, nawet w ojczyźnie, gdzie wszędzie jest piekielnie daleko? Tak, to prawda, ale takie zespoły jak AC/DC czy Rose Tattoo musiały to zrobić i dzięki temu przetrwały i osiągnęły sukces. Przed wirusem przewijało się sporo nowych zespołów metalowych, hardcorowych, progresywnych, które dobrze sobie radziły poza oceanem, nawet niektóre thrashowe zespoły zostały zauważone. Airbourne są świetni, ustawili się. Kiedy więc założyliśmy zespół, graliśmy gdzie się dało w naszym rodzinnym mieście Adelajdzie. Rozkoszowaliśmy się tym stylem życia, graliśmy z death, black, gothicmetalowymi zespołami, podczas gdy hardrockowe zespoły zazwyczaj grały covery albo coś innego. Podróżowanie po kraju i za granicą było dla nas wyzwaniem. W Atenach graliśmy na świetnym festiwalu Up The Hammers, zarządzanym przez Manolisa i jego zespół. Byliśmy zaskoczeni jak wiele osób nas kojarzy. Mamy nadzieję, że gdy sytuacja się polepszy, to rozwiniemy się jeszcze bardziej. Mamy zaplanowane kilka występów, więc bądźcie gotowi! Chcemy być zespołem na skalę światową! Jak więc dochodzi do tego, że zaczynacie pracować nad kolejną płytą? Pojawia się coraz więcej pomysłów, więc skrzykujecie się i zaczynacie intensywne prace nad następnym materiałem? Ja, Rino i najczęściej nasz basista spotykamy się co tydzień albo z gotowymi utworami, albo już zaczętymi kompozycjami i pozwalamy im na naturalny flow. Niektóre utwory robimy latami, w końcu to Kruk (raven (z ang.) - przyp.


red.) nami rządzi! Zawszę lubię mieć więcej materiału, niż potrzebujemy. Wiadomo nie od dziś, że dobry riff to klucz do sukcesu udanej kompozycji. Ciekawi mnie jednak ile musisz odrzucić tych mniej udanych lub zbyt do czegoś podobnych, by wpaść na ten właściwy? Mieliśmy szczęście, że używamy sporej ilości dobrych riffów, podczas gdy odrzucamy zaledwie kilka. Niektóre z nich znowu się pojawiają, ale z innym podejściem, ponieważ słuchamy także innych gatunków muzycznych niż metal i czasami to pomaga nam spojrzeć na riffy z innej perspektywy. Nie pomylę się chyba za bardzo obstawiając, że to Tony Iommi i pierwsze, klasyczne wcielenie Black Sabbath miało na was największy wpływ, co potwierdza choćby "Water Well", musicie też cenić nieodżałowanego Marka Sheltona i Manilla Road? Dokładnie. Kiedy nagraliśmy album z pierwszym składem, ja byłem bardziej zafascynowany hard rockiem i blues rockiem. Rino słuchał doom albo punka i przy okazji kochał Kiss. Joe był bardziej za progresywnym graniem, w stylu Rush. Natomiast Matt lubił death metal, eksperymentalny metal, był też trochę funkowy. Ale to z twórczością Black Sabbath spotkaliśmy się najwcześniej i zawsze wplatałem trochę stylu Dio czy Iana Gillana. Lubię też Tony'ego Martina, Ray'a Gillena i Glena Hughesa. "Water Well" muzycznie jest podzielony na połowę, na mnie i na Rino, mieliśmy tam różne podejścia do muzyki Black Sabbath, a solówki brzmiały jak ukłon w stronę Tony'ego Iommiego. Jeśli chodzi o Manilla Road to jestem wdzięczny, że ludzie zaznajomili mnie z Markiem Sheltonem i jego muzyką. Dopiero co poznałem ten zespół i muszę to nadrobić. To smutne, że Mark umarł, grał do samego końca. Przedtem byłem z nim w kontakcie, niektórzy chcieli, żeby zagrali koncert w Australii z okazji ich czterdziestolecia. Szkoda, że tak się nie stanie, to byłoby świetne. Wielu muzyków w czasie komponowania czy sesji nagraniowej przestaje słuchać jakiejkol wiek muzyki, żeby mimowolnie czegoś nie zapożyczyć, nie zainspirować się za bardzo. Myślisz, że ma to sens, skoro wena może przyjść w każdej chwili i zawsze jest możliwość, że wykorzysta się jakiś zasłyszany wcześniej pomysł czy patent? Słucham muzyki codziennie, gdy jeżdżę autem, siedzę w domu, podróżuję, relaksuję się, czytam, i tak dalej. Ona zawsze mnie otacza, więc jakieś subtelne zapożyczenia mogą mieć miejsce. Ale czasami lubię też ciszę i spokój i to twoje serce lub dusza mogą być kanałami, przez które wszechświat wysyła muzykę. Sporo moich najlepszych utworów pojawiło się ot tak, gdy to gitara grała mną, albo gdy melodia pojawiała się w mojej świadomości, czy to z przeszłego lub nadchodzącego życia. Kto wie? Rozwinęliście pomysł z wcześniejszych płyt i na "Run With The Raven" mamy aż kilka instrumentalnych miniatur "Sheeba - Slight Return", który odbieram jako wasz ukłon w stronę Hendrixa czy wręcz psychodeliczny "Ancient Rivers" - uznaliście, że fajnie wzbogaci to zawartość płyty, doda jej kolorytu? Tak, od czasów naszego pierwszego dema z 2000 roku zawsze zamieszczaliśmy jakiś in-

Foto: Raven Black Night

strumentalny albo ukryty kawałek. "Sheeba Slight Return" jest ukłonem w stronę Jimiego Hendrixa, który jest moją największą inspiracją i to pod wpływem jego muzyki zacząłem grać na gitarze. Oczywiście muszę też wspomnieć o wpływach hard rocka i metalu, "Voodoo Chile" ma jedne z najlepszych riffów jakie wymyślono. Chcieliśmy też pokazać trochę delikatniejszą stronę, tak jak Black Sabbath robi to na "Laguna Sunrise", i tak dalej. Z "Ancient Rivers" i "Ancient Call" chcieliśmy uzyskać trochę więcej kolorytu, trochę jak na tych albumach z lat 60. i 70. "Run With The Raven" to materiał o kilka naście minut krótszy od waszych poprzed nich płyt - uznaliście, że czasem większą sztuką jest wyrazić się w bardziej zwartej formie niż w kolosach pokroju "Blood On My Wings" czy "Barbarian Winter"? Masz rację, że nasze kompozycje poszły trochę w bardziej mainstreamowe brzmienie. Nigdy też nie piszemy specjalnie długich utworów, by je po prostu mieć. Kiedy zaczynaliśmy, niektórzy metalowcy narzekali, że za często używamy tego samego riffu, ale potem zrozumieli. Bez urazy, ale nie jesteśmy zespołem, który gra funeral doom metal. Choć niektóre z naszych nowych utworów są długie i epickie, to takie nasze "Masters Of Reality". (śmiech!) To za każdym razem bardzo indywidualny, organiczny proces, czy też z takim doświadczeniem macie już wypracowane pewne schematy kompozytorskie i aranżacyjne, co niewątpliwie ułatwia pracę? Działamy wielotorowo. Czasami mogę mieć całą kompozycję, a Rino może mieć jakieś drobne sugestie i na odwrót. Czasami możemy mieć utwory lub riffy, które nie mają zastosowania na ten moment, ale mogą się przydać za parę miesięcy, ale zazwyczaj jest to organiczna praca.

które mają być na albumie, wybierają się same. Dobrze jest też, żeby utwory odpoczęły przez jakiś czas i żeby się odświeżyły. W końcu nie zrobiliśmy jeszcze naszego "Stairway To Heaven" albo "Smoke On The Water", by się o to martwić. Czasami niektórzy nasi perkusiści i basiści grali kawałki w swoim stylu, ale ich charakter zawsze pozostawał taki sam. Nie należycie więc do tych zespołów, które dopracowują swoje kompozycje w studio tak bardzo, że potem nie są w stanie zagrać ich jak należy, bo wykorzystano w nich zbyt dużo nakładek, dodatkowych instrumentów, etc.? Nie, większość utworów jest już napisana zanim wejdziemy do studia, ale muszę przyznać, że czasami przesadzam, gdy chcę zrobić epicką melodię w jakimś kawałku. Natomiast na żywo, to już jest zmasowany atak na zmysły doommetalowe. Niektóre zespoły wolą pisać w studiu, a my chcemy zachować pewien balans. Czyli określenie true metal jest adekwatne również w tym przypadku, nie tylko w kon tekście czystości sylistycznej? (śmiech) Wielki Lemmy mawiał: "Jesteśmy Motörhead i gramy rock and roll!" To prawda, ale "prawdziwy metal" ma w sobie to coś, to jest nastawienie umysłu lub jakiś ruch ludzi, którzy lubią utwory, solówki, czysty śpiew, i tak dalej. W obecnej sytuacji i tak nie moglibyście kon certować, może więc dzięki tej pandemicznej sytuacji wasza kolejna duża płyta ukaże się szybciej niż w roku 2028? Proszę, tak! Chcemy wypuścić aż dwa albumy w ciągu dwóch-trzch lat, jeśli będzie to możliwe! Wojciech Chamryk, Szymon Paczkowski, Sara Ławrynowicz

Wiecie od razu, który utwór sprawdzi się na scenie i zagości w waszym repertuarze na dłużej, czy też nie da się tego przewidzieć i o wszystkim decyduje konfrontacja z publicznością, albo nawet to, jak wam się gra dany numer na żywo? Do dziś, gramy sporo kawałków na żywo. Przechodziły jakieś małe poprawki, ale te,

RAVEN BLACK NIGHT

131


Greccy fani idą o krok dalej Doba jest stanowczo za krótka dla metalowca, który chce nadążyć za tym, co dzieje się na dzisiejszej scenie. Chcąc rzetelnie śledzić samo zjawisko New Wave of Traditional Heavy Metal, trzeba by odsunąć na bok gro codziennych obowiązków (nie wspominając o wysypianiu się). Stąd myślę, że pokaźną ilość wyświetleń na youtubie, a już tym bardziej wyprzedanie całego nakładu płytowego w ciągu kilku miesięcy można poczytywać już za konkretny sukces zespołu. Takowy odnotowała minionej zimy grecka "Horda Czarnych Dusz". Epicpowerowy projekt facetów wywodzących się głównie z doomowych kręgów sceny. Płyta "Land of Demise" faktycznie wywiera na słuchaczu bardzo pozytywne wrażenie i aż prosi się, aby nie zostawić jej przemilczanej. W związku z powyższym miałem wielką przyjemność porozmawiać z gitarzystą i mózgiem tej ekipy - Johnem Tsiakopoulosem. Pogadaliśmy trochę o ostatnich wydawnictwach, a także o tym, czy w obecnych czasach można w ogóle wyżyć z heavy metalu i jak to jest, że Grecja jest tak silnie zakorzeniona w epickich "kultusch"? HMP: Minęło 5 lat od Waszego ostatniego wydawnictwa (splitu z Dexter Ward). Co działo się przez ten czas w obozie Black Soul Horde? John Tsiakopoulos: Zespół był właściwie zawieszony od 2016 lub 2017 roku. Ja i Jim, którzy jesteśmy w zasadzie odpowiedzialni za muzykę i teksty, trochę oddaliliśmy się od siebie przez kilka lat. Obaj byliśmy zaangażowani w inne projekty, które wymagały dużo naszego czasu i wysiłku. To, plus codzienne życie, praca i tym podobne rzeczy, które również zbierają swoje żniwo spowodowało że ze-

Chciałbym żebyś opowiedział o zmianie wytwórni. A dokładniej o nie kontynuowa niu współpracy z No Remorse Records i wydaniu "Land of Demise" oraz "A Lonely Road" samodzielnie. Skąd taka decyzja? To dość proste. No Remorse miało bardzo napięty grafik wydawniczy. My z kolei byliśmy gotowi na wydanie płyty. Niestety harmonogramy się nie zgadzały i postanowiliśmy działać na własną rękę. Nie jestem zbyt cierpliwy jeśli chodzi o wydawanie nowej muzyki. Uważam, że kiedy jest ona gotowa, musi się ukazać. Myślę, że traci ona część swojej esen-

Foto: Black Soul Horde

spół pozostawał w oczekiwaniu. Ale w tym czasie miałem już napisane utwory na "Land Of Demise". A ponieważ jestem kimś kto lubi doprowadzać sprawy do końca, chciałem nagrać i skończyć album, i po prostu wypuścić go na rynek, żeby ludzie mogli go posłuchać. Nienawidzę mieć materiału, który siedzi w ciemności. Chyba, że to gówno. W takim przypadku po prostu go usuwam. Zadzwoniłem więc do Jima, porozmawialiśmy o tym i zdecydowaliśmy się nagrać album. I oto jesteśmy.

132

BLACK SOUL HORDE

cji i energii, jeśli przegapisz to okno i będziesz siedział nad nią miesiącami, aż zostanie wydana. Do tego czasu ekscytacja powoli zanika. Przynajmniej ja tak jestem skonstruowany. Jim jest nieco spokojniejszy w takich sprawach, podobnie jak Costas. "A Lonely Road" było akustyczną interpretacją dwóch piosenek z albumu. Nie był to nowy materiał, ale raczej świeże i zupełnie inne podejście do naszej muzyki. Myślę, że zawsze było przeznaczone do wydania w formie cyfrowej.

Do tematu "Lonely Road" jeszcze wrócimy. Zostając natomiast przy "Land of Demise", to spotkało się ono z pozytywnym odbiorem ze strony fanów. Na kanale "NWOTHM Full Albums" na youtube album znalazł się w top 16 najczęściej słuchanych płyt listopada (obok takich nazw jak Eternal Champion czy Megaton Sword), a jego pierwsze limi towane wydanie zaliczyło sold out po 3 miesiącach. Chyba możemy mówić o sukcesie nawet w kategoriach komercyjnych. Jak na to reagujecie? Jesteśmy głęboko zaszczyceni, że znaleźliśmy się na tej liście wśród takich nazw i naprawdę doceniamy wsparcie, jakie otrzymaliśmy od Andersona na kanale NWOTHM Full Albums. Wyprzedaż albumu była zupełnie niespodziewana. Podobnie jak oferta winylowa, którą otrzymaliśmy od Alone Records kilka tygodni po premierze. Jesteśmy bardzo zadowoleni z tego rezultatu. Czasami aż trudno nam w to uwierzyć. Jesteśmy niezmiernie wdzięczni wszystkim ludziom, którzy wsparli nas kupując limitowaną edycję CD, nasz merchandise czy nadchodzące winylowe wersje albumu. Dzięki nim mogliśmy kontynuować pracę nad nowym materiałem i odnaleźć utraconą wiarę w ten zespół. Myślisz że w dzisiejszych czasach młody zespół grający w niszy klasycznego heavy może odnieść sukces komercyjny? Przebić się do mediów mainstreamowych albo stać się źródłem zarobku muzyków? Klasyczny heavy metal nie jest komercyjnym gatunkiem jak na dzisiejsze standardy. I myślę, że to jest w porządku. Czy chciałbyś zobaczyć Eternal Champion występującego w tym samym secie z Cardi B czy Kanyem Westem? Wiem, że ja bym nie chciał. Więc, jeśli zgodzimy się, aby utrzymać rzeczy w obrębie społeczności heavy metalu i komercyjnego sukcesu w jej obrębie, to tak - w zależności od szczęścia, lokalizacji i tego, jak wiele jesteś gotów poświęcić, jest szansa. Mała, ale jest. To również sugeruje, że media głównego nurtu są poza zasięgiem. Chyba, że jakiś zespół postanowi spalić biblię albo mieć nagich ludzi na scenie, bo broń Boże zobaczymy sutka, a wtedy może będzie przerwa w dostawie mainstreamowych mediów. Co do bycia głównym źródłem dochodu, to nie. Bardzo niewiele zespołów utrzymuje się z muzyki. I mówimy tu o zespołach z przyzwoitą ekspozycją. Nie o gigantach rocka i metalu. Czy macie swoich ulubieńców wśród utworów na "Land of Demise"? Do moich należy "Stone Giants" - śmiem twierdzić że jesteś cie autorami jednego z moich ulubionych "otwieraczy płytowych" minionego roku - a konkurencja była spora. Wow, stary! To wiele znaczy! Dziękujemy! "Stone Giants" to zdecydowanie mocna piosenka i dlatego też wybraliśmy ją jako pierwsze lyric video z albumu. Co do ulubionych utworów, to każdy z nas ma swoje własne. Ja mogę powiedzieć za siebie, że "Into the Badlands" i "Soulships" są nieco wyżej w moich preferencjach. Ale prawdę mówiąc, naprawdę lubię cały album. A rzadkością, która zdarza mi się raz na jakiś czas, jest to, że mogę go słuchać jako fan, a nie jako facet, który go napisał, nie mówiąc już o tym, że mogę go słuchać w całości po nagraniu, zmiksowaniu i zmasterowaniu. To dla mnie wyjątkowe.


"Stone Giants" to też dobry przykład bardzo ciekawie napisanego tekstu. Skąd czerpiecie inspiracje? Czy oprócz literatury, filmów i całego świata fantasy, tworzycie też własne historie? Tak, zdecydowanie. Szczególnie na tym albumie. Jim jest odpowiedzialny za wszystkie teksty. Na tym albumie czerpał inspirację z życia w ogóle. Pojechał do Meteory, która jest wspaniałym miejscem w Grecji, budzącym respekt i zachwyt. Ogromne kamienie sięgające dziesiątek metrów wysokości, a na szczytach niektórych z nich znajdują się klasztory. Myślę, że to właśnie tam wpadł na pomysł historii tej piosenki. Widział te kamienie jako części upadłych gigantów. Bardzo szybko poszliście za ciosem pub likując EP "A Lonely Road". Czy planowal iście to dużo wcześniej? Nie, nie było żadnego planu. Ale wiecie, co się mówi o bezczynnych rękach. Skąd pojawił się pomysł na nowe aranżacje "A Neverending Journey" i "The Frail And The Weak"? W tym czasie pracowałem nad własnym albumem z akustycznymi i orkiestrowymi interpretacjami piosenek, które napisałem dla Speedblow, jednego z moich innych zespołów. Wysłałem go Jimowi, wiesz, żeby zobaczyć co myśli i pogadać o tym. Zażartował (a może nie nie jestem zbyt pewny), że może powinienem zrobić to samo z niektórymi piosenkami z tego albumu. Pomyślałem, że czemu nie? Podobało mi się "...Journey", a Jimowi "...Frail", więc zrobiliśmy oba i pomyśleliśmy, że wydamy je jako akustyczną EP-kę, darmową dla wszystkich. Czy zdecydujecie się na wydanie go w formie fizycznej? Byłoby super, gdybyśmy pewnego dnia mogli wydać je na 7", ale obawiam się, że nie jest to możliwe w przewidywalnej przyszłości. Jednak los pozwolił, że oba utwory pojawią się jako bonusowy materiał na specjalnej edycji CD "Land Of Demise", która ukaże się pod koniec kwietnia. Tak więc znaleźliśmy jakiś kompromis. Pozwolę sobie wejść na nostalgiczny w dzisiejszych czasach temat - mianowicie koncerty (śmiech) jak dotąd jednym z najbardziej prestiżowych festiwali, w których udziałem możecie się pochwalić jest Wasze rodzime Up The Hammers. Jak wspominacie ten gig? Mamy zarówno miłe, jak i pijackie wspomnienia. Jeśli o nas chodzi, to Up the Hammers jest jednym z najlepszych heavy metalowych festiwali na świecie i byliśmy zaszczyceni, że mogliśmy być jego częścią dwukrotnie, wśród takich zespołów jak Angel Witch, Lonewolf, Wretch i Storm Warrior. Dzielenie sceny z Angel Witch było spełnieniem moich marzeń, ponieważ był i nadal jest to jeden z moich głównych wpływów przy pisaniu dla Black Soul Horde. Prawdę mówiąc, występy na żywo nie były w naszych planach, kiedy zabieraliśmy się za ten album. Nigdy nie sądziliśmy, że otrzyma on taki odzew, jaki otrzymał i byliśmy raczej nastawieni na to, że po prostu wydamy go i pójdziemy dalej. Ale teraz sprawy mają się inaczej i były rozmowy o zrobieniu kilku ekskluzywnych lub starannie wyselekcjonowanych koncertów, jeśli i kiedy koncerty powrócą.

Czy macie jakieś koncertowe marzenia? Konkretny festiwal lub artystów u boku których szczególnie chcielibyście wystąpić? Keep It True byłoby spełnieniem marzeń. Up The Hammers też jest na tej liście. Artyści, z którymi chcielibyśmy wystąpić... O rany. To nie jest łatwe. Cirith Ungol, Helloween, Blind Guardian, The Night Eternal, Enforcer, Unto Others to tylko niektóre z opcji, które pierwsze przychodzą na myśl. Ale lista jest ogromna. W Waszym kraju macie cenione wytwórnie i festiwale, zasłużone kapele, a do tego pub liczność bardzo entuzjastycznie nastawioną na ten rodzaj grania. Myślę sobie, że chyba niewiele jest krajów, w których fan trady cyjnego, podziemnego heavy metalu mógłby odnaleźć się lepiej niż w Grecji. Zgadzacie się? Jak to wygląda z Waszej strony? To prawda. Publiczność heavy metalowa w Grecji jest bardzo oddana i wspiera zarówno festiwale, jak i zespoły. Wiele innych krajów jest również bardzo przychylnych temu gatunkowi, ale fani Greccy czasami naprawdę idą o krok dalej. Mimo to, bycie w greckim zespole heavy metalowym nie oznacza automatycznie, że będzie ci się dobrze powodzić. Musisz pracować, udowodnić swoją wartość i znosić przeszywające, osądzające spojrzenia ludzi na ulicy za to, że nie jesteś normalny lub - z metalowego punktu widzenia - za to, że jesteś nowym dzieckiem na scenie. Jak sądzisz, z czego to wynika? W czym tkwi na przykład specyfika tak silnego kultu kapel w stylu Manilla Road w Grecji? Naprawdę nie potrafię powiedzieć. Może dlatego, że nie mieliśmy okazji zobaczyć wielu koncertów i zespołów w latach 80-tych, bo wtedy wszystko było inaczej, teraz cenimy sobie te wszystkie możliwości. Może to stało się częścią DNA metalowca. Epiki zawsze dobrze sobie tutaj radziły. Może ze względu na rozbudowaną mitologię, którą mamy jako kraj, element epicki jest bliższy naszemu sercu. Wasz kraj nie wydał jednak na świat zespołów, które zdobyłyby rynek komercyjny, choć fani podziemia z pewnością dobrze znają i cenią takie nazwy jak Vavel czy Northwind. Wymieńcie kilka - dajmy na to 5 - grup, które wg Was są najlepszymi i najważniejszymi w historii heavy metalu reprezentantami sceny Greckiej. Tak. To dlatego, że kraj jako kraj nie wspiera ciężkiej muzyki. Promocja i możliwości są tu znikome. Przemysł muzyczny, kiedy jeszcze był przemysłem, w Grecji zawsze szedł w kierunku greckojęzycznych zespołów i muzyki lub bardziej popowych i elektronicznych stylów muzycznych. Plus tradycyjna muzyka grecka. Wszystko co ciężkie było i nadal jest undergroundem, a przynajmniej nie mainstreamem. Niektóre zespoły, które przychodzą mi do głowy i są reprezentantami naszego gatunku to Spitfire, Vice Human, Battleroar, Innerwish i Sarissa.

Więc zdecydowanie wczesny Blind Guardian i Helloween, Angel Witch, Cirith Ungol, Grim Reaper, może trochę Manowar, ale także zespoły z nowej fali heavy metalu jak Enforcer, White Wizzard i Holy Grail. Do tego dochodzi Rage z okresu "Black in Mind" i oczywiście Iron Maiden. To wszystko to tylko kilka z wpływów, które pamiętam. Album napisałem prawie 5 lat temu. Od tego czasu kilka ciężarówek Jagermeistera i piwa również zrobiło swoje. Jakie są plany na przyszłość Black Soul Horde? Chcecie ruszyć w trasę gdy sytuacja epidemiczna się uspokoi? A może zaczynacie pracę nad kolejną płytą? Najbliższe plany obejmują wydanie "Land Of Demise" na winylu oraz specjalną edycję CD, która będzie zawierała również split EP, który zrobiliśmy z Dexterem Wardem w 2015 roku, akustyczną EP-kę "A Lonely Road" oraz niepublikowany utwór z czasów "...Tales". Chcemy zagrać kilka koncertów na żywo i mamy nadzieję, że kiedy pandemia się skończy, będziemy mogli to zrobić. Jeśli chodzi o nowy album, będziecie pierwszymi, którzy się dowiedzą, że skończyłem materiał na niego i że powinniśmy rozpocząć nagrania w maju, jeśli wszystko pójdzie dobrze. Ale to wszystko, co mogę na razie powiedzieć. Bardzo tajemnicze, prawda? (śmiech) John, to wszystko ode mnie. Dziękuję Ci za świetną rozmowę! Jakieś ostatnie słowa do czytelników Heavy Metal Pages? Dziękuję Ci za możliwość przeprowadzenia tego wywiadu. Miałem wielką frajdę robiąc go. Mówiąc w imieniu naszej trójki z Black Soul Horde, życzymy Wam, abyście wszyscy byli bezpieczni i zdrowi. Wytrzymaliśmy tę gównianą burzę przez ponad rok i musimy ją przetrwać. Mamy nadzieję, że zobaczymy Was na jakimś koncercie lub festiwalu gdzieś w przyszłości. Pozostańcie wierni sobie i słuchajcie heavy metalu. Salute! Piotr Jakóbczyk Tłumaczenie Joanna Pietrzak

Będąc w temacie klasyków metalu, opowiedzcie o swoich inspiracjach, które miały największy wpływ na muzykę Black Soul Horde - szczególnie w okresie, w którym tworzyliście materiał na "Land of Demise". Cóż, zawsze byłem fanem epickiego metalu i power metalu. Uwielbiam też NWOBHM.

BLACK SOUL HORDE

133


Podróż w głąb brzmienia analogowego Pomimo istnienia od 1989 roku (jak prawi Encyclopaedia Metallum), Wizards of Hazards to zespół o którym prawdopodobnie nie mieliście szansy usłyszeć, aż do minionego roku, gdy wydali debiutanckie EP "Blind Leads the Blind" i długograja "End of Time". Panowie z Helsinek grają do bólu tradycyjny heavy/ doom metal, który na pewno przypadnie do gustu fanom Cathedral, Reverend Bizarre czy oczywiście Black Sabbath. Zachęcam do zapoznania się, bo mam wrażenie że ten materiał trochę przepadł w istnej klęsce urodzaju, z którą mamy do czynienia w ostatnich latach - a szkoda. O tworzeniu nastroju przez oprawę sceniczną, sile analogowego brzmienia i różnorodności inspiracji muzycznych opowiedział mi frontman grupy - Ville Willman. HMP: Historia waszego zespołu sięga schyłku lat 80. i nazwy Black Wizard. Działaliście pod nią ćwierć wieku, a jednak trudno znaleźć o niej jakiekolwiek informacje. Opowiedzcie co nieco o tym czasie działalności. Ville Willman: To prawda, jako Black Wizard nie byliśmy zbytnio aktywni we wcześniejszych latach. Koniec lat 80' i lata 90' upłynęły nam na jammowaniu i komponowaniu piosenek dla przyjemności. Około roku 2000 nagraliśmy na demo kilka utworów aby określić kierunek, w którym chcielibyśmy podążać. Jednak każdy miał wtedy swoje własne sprawy, rodziny, kariery i inne projekty muzyczne, a czas po prostu płynął. Od czasu do czasu zagraliśmy kilka koncertów ale głównie jammo-

nym wrażeniem tego, co ten dźwięk może zrobić w porównaniu do nagrań cyfrowych. Potem pojawił się Jaakko Tarvainen i oto jesteśmy z nowym wydawnictwem pod flagą Inverse Records. A jak to się stało że powstało Wizards of Hazards? Nagraliśmy piosenkę "Wizards of Hazards" i stwierdziliśmy, że taka nazwa pozwoliłaby na zachowanie tożsamości zespołu, a jednocześnie nie byłaby mylona z innymi zespołami. Do tego zawsze są jakieś szalone zagrożenia (ang. hazards - zagrożenia - przyp. red.) kiedy jesteśmy w trasie, więc uznaliśmy, że nazwa powinna odzwierciedlać również tę stronę ze-

Foto: Wizards Of Hazards

waliśmy i tworzyliśmy piosenki jako trio. Ale projekt Wizard wciąż żył i po tym, jak Amir dołączył kilka lat temu, zaczął nabierać kształtu. Potem wszystko potoczyło się dość szybko. Zdecydowaliśmy o zmianie nazwy, ponieważ dookoła było zbyt wielu "czarnych czarodziejów". Nie chcieliśmy aby nas mylono lub oskarżano o kopiowanie kogokolwiek. Pomysł wejścia do studia stał się bardzo kuszący. Dowiedzieliśmy się, że Astia-studio w Lappeenranta w Finlandii oferuje usługi w zakresie nagrań magnetofonowych i skontaktowaliśmy się z Anssi Kippo, który następnie poprowadził nas w niesamowitą podróż w głąb brzmienia analogowego. Anssi prowadził badania uniwersyteckie na temat tego, jak dźwięk analogowy może wpływać na ludzi. Byliśmy pod ogrom-

134

WIZAEDS OF HAZARDS

społu (śmiech). Mam parę pytań co do Waszego wizerunku. Zacznijmy od logo. Czym jest ten enigmatyczny symbol? Zostało wyrwane z logo Volkswagena (śmiech). Nie, oczywiście żartuję. Logo zostało ukształtowane z alchemicznego symbolu arsenu tak, że wraz z cieniem tworzy literę W. Nasz basista ma oko do tego rodzaju wizualnych rzeczy - zrobił także okładki naszych albumów i strony internetowe. Na scenie zakładacie habity zakonne. A może to błędne skojarzenie i jesteście pogański mi druidami? Dorastaliśmy w erze takich zespołów jak Kiss

i Iron Maiden, rządzących światem muzycznym między innymi dzięki ogromnym scenografiom. Kiedy tworzysz muzykę z pewnym skupieniem, starasz się przekazać słuchaczom odpowiedni nastrój i jest to łatwe dzięki książeczkom z albumami lub zdjęciom na stronach internetowych. Ale jeśli chodzi o występy na żywo, uważamy, że powinno być też coś dla oka, co wprawi ludzi w taki nastrój. Oczywiście możemy występować w koszulkach i to też robiliśmy, ale jest fajniej, gdy włożysz trochę wysiłku w koncert na żywo. Uważamy, że publiczność również doceni ten mały wysiłek - albo się pośmieją. Nie ma to znaczenia, dopóki ludziom się to podoba. A tak między nami tajemnica polega na tym, że pośpiesznie zamówiliśmy te sukienki z imprezowego sklepu internetowego na cholernie gorący letni koncert, ale jakoś udało nam się zagrać w tym całym pocie. Więc każdy może zdecydować, czy stroje są dla mnichów, druidów czy rycerzy, o ile pamiętają, że jesteśmy Czarodziejami. Opisujecie swoją muzykę, jako inspirowaną wpływami hard rocka i heavy metalu lat 70tych, 80-tych i 90-tych. To bardzo szerokie pojęcia. Moglibyście powiedzieć coś bardziej szczegółowego o Waszych inspiracjach? Z lat 70-tych można wymienić tych wielkich, do których odwołują się wszyscy. Z lat 80-tych lista też jest całkiem łatwa do ułożenia. Jeśli chodzi o lata 90. to już trudniej jest powiedzieć, który rodzaj muzyki był dla nas inspirujący, ponieważ przechodziliśmy od heavy do thrash, death i black metalu, grindcore'a i industrial metalu, a nawet przez okres punka. Niemniej wytyczną dla Wizards Of Hazards zawsze były nagrania z epoki analogowej, kiedy sam album był arcydziełem, dziełem sztuki, które można było odkrywać godzinami. Obecnie wydaje się, że na przykład teksty nie mają znaczenia, ponieważ nikt nie ma czasu, aby ich naprawdę słuchać. To smutne i wcale nie tak dalekie od prawdy. Podobno utwory na "End of Time" powstawały na przestrzeni dwóch różnych stuleci. Trudno w to uwierzyć, bo album brzmi bardzo spójnie. Uchylcie więc rąbka tajemnicy które z utworów należą do poprzedniego, a które do obecnego stulecia? Cóż, większość piosenek na "End of Time" została napisana w latach 2000-2010. Jedynie "Boots of Lead" pochodzi z lat 90-tych, ze starych rzeczy, które nadal mamy i miejmy nadzieję, że pewnego dnia je nagramy. "Horn of Plenty" i "Stoning" powstały kilka lat temu, ale nie są to najnowsze utwory, jakie mamy. W zasadzie wszystko na tym albumie można uznać za raczej stare.


Więc można ten album potraktować jako kompilację utworów wymyślonych na przestrzeni lat, a ostatecznie zaaranżowanych tuz przed jego nagraniem? Tak, można tak powiedzieć. Oczywiście na próbach przed wejściem do studia coś dodawaliśmy, czasem ucinaliśmy niektóre fragmenty, ale piosenki są głównie w takiej formie, w jakiej zostały skomponowane lata temu. Po raz kolejny odniosę się do Waszego opisu płyty, a dokładniej jej tekstów. Piszecie że: "Historie stojące za tekstami są inspirowane starymi wierzeniami i opowieściami z mrocznych czasów" . Z jakich konkretnie historii czerpaliście natchnienie pisząc teksty? W końcu ktoś zaczął wczytywać się w teksty, dzięki za to! Och, ciężko jest wskazać którykolwiek konkretny. Możesz nas zapytać, czy to Kalevala, a my odpowiemy, że tak. Możesz zapytać, czy inspirują nas teksty innych zespołów, a powiemy, że tak. Możesz zapytać, czy to pochodzi ze średniowiecznych pism, filmów Nordic Noir, poezji Roberta Burnsa czy z samego życia, a odpowiedź pozostaje ta sama. Z pewnością można znaleźć proste odniesienia do starych historii, takich jak Don Kichot, Alicja w Krainie Czarów i Flecista z Hamelin, ale nie ma jednego konkretnego. Intryguje mnie szczególnie "Children of the Damned", które zdaje się nawiązywać do tematów chrześcijańskiej eschatologii. Oprócz nazwy sama piosenka nie ma żadnego związku z Biblią czy chrześcijaństwem. Jest to po prostu taka pobudka skierowana do nas wszystkich w zachodniej cywilizacji, aby otworzyć oczy na cierpienia dzieci na całym świecie. Żyjemy w bańce, w której łatwo zapomnieć, że nie każdy z nas ma tyle szczęścia… Przechodząc do warstwy muzycznej, muszę przyznać, że "End of Time" to bardzo wciągający materiał. Jak na doom metal to po pierwsze bardzo chwytliwe, a po drugie na swój sposób… "wesołe" kompozycje. Poczytuję to jako zaletę tego albumu. Czy taki był cel? Nie mogę powiedzieć, że to był cel. Próbowaliśmy uchwycić nasze brzmienie na żywo, energię i atmosferę, która nas otacza zawsze gdy gramy razem. Jesteśmy bardzo, bardzo zadowoleni ze sposobu, w jaki zrobił to Anssi Kippo - po prostu cholernie doskonale. Jeśli daje ci to poczucie radości, też w tym jesteś!

Foto: Wizards Of Hazards

do czasu bywa tam The Sword i Kadavar, a nawet Wolfmother. Najczęściej jednak są to stare rzeczy z lat 70. i 80. Ciekawie było zobaczyć, z jakimi zespołami były powiązane "End of Time" i "Blind Leads The Blind" (EP), zanim się ukazały. Miło widzieć, że więcej zespołów ponownie wydaje winyle, mam nadzieję, że my zrobimy to również w najbliższej przyszłości. Być może znacie polski zespół Evangelist? Łączy Was całkiem sporo. Też grają doom metal, są bardzo tajemniczy, a na swoich rzadkich koncertach ubierają zakonne habity. Do tego podobnie jak Wy, wypuścili w tym roku bardzo dobrą płytę! Szczerze mówiąc, musiałem ich wygooglować i można było znaleźć prawdziwą armię "ewangelistów", dopóki nie doszedłem do tych właściwych... Wysłuchałem i mam wielki szacunek dla chłopaków za ich muzykę i nastawienie! Może któregoś dnia pojedziemy w trasę po Polsce w naszych trzepoczących płaszczach… Ville, muszę Cię spytać o Twoje inspiracje wokalne. A to dlatego że momentami mam wrażenie jakby w zespole Wizards of Hazards śpiewał Blaze Bayley z Iron Maiden! Nie zdziwiłoby mnie gdybym nie był pierwszym który wpadł na takie porównanie. Prawidłowo, nie jesteś pierwszym który to wymyślił, chociaż były porównania do wszelkiego rodzaju mistrzów wokalnych, co zaskakuje i

zawstydza mnie. Podobieństwo do Blaze'a to szczęśliwy zbieg okoliczności, ponieważ tak naprawdę nie słuchałem zbyt często jego utworów. Jeśli chodzi o inne inspiracje wokalne, to są dziesiątki wspaniałych wokalistów z różnych gatunków, których uwielbiam słuchać i którzy mnie zainspirowali. Oprócz oczywistych, takich jak Ozzy, Dio i Gillan, jest też na przykład Tom Jones, Shirley Bassey i Marvin Gaye. Jednak jeśli chodzi o Wizards Of Hazards, nie chcę brzmieć jak ktokolwiek inny: chodzi tylko o to, co wydobywa ze mnie muzyka i jak lubi śpiewać ukryty we mnie Czarodziej. Jakie plany na przyszłość? Praca nad kolejną płytą? Trasa koncertowa? Ten cholerny Covid musi się przecież w końcu uspokoić. (śmiech) W najbliższej przyszłości planujemy ponownie udać się do studia, aby nagrać więcej oldschoolowej ciężkiej muzyki, która czeka w naszych szufladach: jest tam dużo nowego i starego materiału - nieskończenie wiele dobra. A potem kto wie, co przyniesie przyszłość; będziemy mieć otwarty umysł i grać dla tych, którzy lubią to co oferujemy. Wielkie dzięki za interesującą rozmowę ostatnie słowa na zakończenie? Rock on hard and stay healthy! Piotr Jakóbczyk

Czy czujecie się jeszcze jak debiutanci? Macie za sobą konkretne doświadczenie jako muzycy, a jednak trudno mówić o jakiejś rozpoznawalności w kontekście Black Wizard. Tak, jako zespół jesteśmy debiutantami i jest to trochę dziwne, ale z drugiej strony też odświeżające. Przez lata wszyscy robili mniejsze lub większe rzeczy przy innych projektach, ale wydaje się, że ta saga dopiero się zaczęła. Mamy dużo materiału czekającego na włączenie do naszego repertuaru i miejmy nadzieję, że dostaniemy nowe szanse, aby zagrać go na płytach, a także na scenie. Tradycyjny doom ma się obecnie całkiem nieźle. Jesteście na bieżąco z tą sceną? Słuchacie nowości? Słuchamy wszelkiego rodzaju zespołów, chociaż głównie tych starszych, i nie ograniczamy się do żadnej sceny. Na przykład u naszego gitarzysty goszczą teraz płyty winylowe kilku Szwedów, takich jak nowszy Candlemass, Witchcraft i Horisont, a regularnie od czasu

SHES OF ARES

135


Czekając na zielone światło Monarch byli na fali wznoszącej, mieli plany i nadzieje na ich realizację, ale od marca ubiegłego roku są w takiej sytuacji co niezliczone rzesze muzyków z całego świata. Dobrze przynajmniej, że przed pierwszym lockdownem zdołali niemal w całości nagrać drugi album "Future Shock", by później już tylko ten materiał dopracować. Gitarzysta Casey Trask nie bez powodu ma podstawy do optymizmu, bo ta płyta faktycznie może być dla Monarch punktem zwrotnym. HMP: Nieźle musiałem się naszukać, nim trafiłem na wasz zespół w sieci - wygląda na to, że wśród thrashowych kapel z USA nazwa Monarch była i jest dość popularna? Casey Trask: Właściwie nie natknęliśmy się na żaden thrashmetalowy zespół o tej samej nazwie. Jest za to zespół doomowy z Francji i psychodeliczno-rockowy z naszego miasta San Diego w Kalifornii. Na pewno wyróżniają nas muzyka i oprawa wizualna, poza tym nigdy się tym nie martwiliśmy, wszystkim życzymy powodzenia i sukcesów. Nie obawiacie się, że wybór akurat tego szyldu nieco was ograniczy, bo ludzie będą najzwyczajniej w świecie mylić wasz zespół

Cóż, większość z nas była w tym czasie w liceum, a zespół tak naprawdę zaczął działać kilka lat wcześniej, kiedy mieliśmy 15 lat. Byliśmy po prostu niezorganizowanymi dzieciakami, którzy rozstali się na kilka lat po tym, jak nasz ówczesny gitarzysta/wokalista Aaron Chipp-Miller opuścił grupę. W tamtych czasach pojawiło się wiele pomysłów na pierwszy album, ale kiedy się rozstaliśmy, po prostu wszystko zostało wstrzymane. Zespół nie był niczym poważnym, dopóki znów się nie spotkaliśmy i zaczęliśmy współpracę z niesamowicie utalentowanym gitarzystą/wokalistą Mattem Smithem. Zebraliśmy kompozycje, które mieliśmy z dawnych czasów, każda z nich została nieco zmodyfikowana

nam to świetny pomysł na to, co musimy zrobić w następnym roku i udało się. Udział w Wacken Metal Battle USA chyba sporo wam dał w sensie popularności, szczególnie wśród tych najbardziej aktywnych fanów metalu, chodzących na koncerty i kupujących płyty, czego nie można przecenić? Tak to było więcej, niż mogliśmy sobie kiedykolwiek wymarzyć. Jesteśmy bardzo wdzięczni, że dano nam tę szansę. Prawdopodobnie zyskaliśmy setki, jeśli nie tysiące nowych fanów i po prostu mogliśmy grać te kawałki, w które włożyliśmy tak wiele, dla tak licznych, nowych ludzi. Nic nie może tego zastąpić. Zespołów metalowych jest tyle, że naprawdę trudno je zliczyć, więc każda szansa szerszej promocji jest dla nieznanej grupy na wagę złota? Tak, nawet nie próbowałbym policzyć ich wszystkich (śmiech). Sama liczba zespołów na Wacken 2019 była niesamowita. Mieli tam ogromne tablice z harmonogramem, gdzie były dosłownie setki zespołów. Ale jeśli wtedy ktoś po raz pierwszy usłyszał naszą muzykę, to już był sukces. To jakbyśmy znaleźli największą sieć, na jaką byłoby nas stać i zamieścili w niej informacje o naszej muzyce, która pocztą pantoflową rozejdzie się po niej całej, dzięki czemu ludzie, jak przypadnie im do gustu, zaakceptują ją. Mogliście więc spoglądać w przyszłość z pewnym optymizmem, bo pracowaliście już nad drugim albumem "Future Shock". Marzec 2020 roku zmienił jednak wszystko - to był ogromny cios dla całego świata, muzyki metalowej również, ale nie załamaliście się, kontynuowaliście prace nad nową płytą? Do tego czasu album był już prawie nagrany. Straciliśmy wtedy naszego basistę Alexa Pickarda, ale mogliśmy ponownie nagrać partie, które potrzebowaliśmy w naszych domowych studiach i wysłać całość bezpośrednio do Seana Tolleya z Clarity Recordings w El Cajon w Kalifornii. Od tamtej pory było to tylko tam i z powrotem, z miksami i wszystkimi drobniejszymi szczegółami, więc nie było potrzeby dalszej pracy w studiu.

Foto: Monarch

z tymi innymi, nawet jeśli już nie grają? Nasza nazwa została wybrana bardzo dawno temu przez członków, których już nie ma w zespole. Nadal są dobrymi przyjaciółmi, ale myślę, że to tylko flaga, którą niesiemy i to z dumą. Według mnie jest tak wiele zespołów, nazw i ludzi na świecie, że w pewnym momencie możesz mieć taką samą nazwę lub pomysł, jaki miał już wcześniej ktoś inny. Za to liczy się to, co z tym zrobisz, jaką nadasz wyjątkowość swojej muzyce. Jedno słowo może znaczyć wiele rzeczy dla różnych ludzi. Powstaliście w roku 2008, zapewne na ówczesnej powrotnej fali popularności thrashu, ale werwy starczyło wam wtedy tylko na EP "Dawn To Night" - granie w innych zespołach było bardziej absorbujące, Monarch był początkowo tylko takim niezobowiązującym projektem?

136

MONARCH

oraz dostroiliśmy gitary nieco niżej. W ostatnich latach ta sytuacja uległa jednak zmianie: debiutancki album "Go Forth... Slaughter", zwycięstwo w Wacken Metal Battle USA 2019 - czasem bywa tak, że pewne sprawy muszą poczekać, ale kiedy już się za nie zabierzemy, to efekty potrafią zadziwić? Tak, byliśmy absolutnie podekscytowani tym, że wygraliśmy Wacken Metal Battle USA. W tamtym czasie "Go Forth... Slaughter" był naszym jedynym krążkiem, ale byliśmy mocno zaangażowani w pisanie następnego albumu, więc tak właściwie inne utwory zdobyły nam ten tytuł: kompozycje, których ludzie jeszcze nie słyszeli, co było naprawdę fajne. Braliśmy udział w tym konkursie już rok wcześniej i awansowaliśmy do drugiej rundy, ale to nie był nasz czas. Jednak przyniosło

Najgorsze w tej sytuacji byłoby chyba odpuścić, dać sobie na wstrzymanie, co akurat dla Monarch mogłoby być ogromnym ciosem, bo na coś takiego może pozwolić sobie grupa już znana, z dużą bazą fanów, etc.? Cóż, wszyscy jesteśmy dość dobrymi przyjaciółmi, zwykle widujemy się codziennie. Kilku z nas pracuje nawet razem w szkole muzycznej, więc zachowujemy ostrożność podczas prób, dzięki czemu wszyscy jesteśmy zdrowi. Na pewno nie ma odpoczynku; aktualnie pracujemy z naszym nowym basistą Gabe Mendezem nad naszym starszym repertuarem, a także nad kilkoma nowymi kompozycjami. Pandemia nie utrudniła wam więc rejestrowania "Future Shock", obyło się bez problemów, udało się ze wszystkim wstrzelić pomiędzy kolejne lockdowny? Byliśmy już w punkcie, w którym praktycznie skończyliśmy nagrywanie, ale nawet teraz możesz nagrać dźwięk studyjnej jakości w swoim domu. Nagranie perkusji było najtrudniejsze, ale zadbaliśmy o to w pierwszej kolejności, zanim to wszystko się wydarzyło. W


rzeczywistości trudniej byłoby się spotkać, gdy nie było pandemii, ponieważ mieliśmy napięty harmonogram pracy, moglibyśmy wchodzić do studia i nagrywać tylko w weekendy. Praca zdalna jest, zdaje się, czymś, do czego będziemy musieli w najbliższych latach przyzwyczaić się, nie tylko w kontekście muzyki. Jasne, da się to wszystko ogarnąć, trudno jednak funkcjonuje się w takiej sytuacji zespołowi, pozbawionemu nie tylko możliwości koncertowania, ale też przeprowadzania prób? Wszyscy wciąż się spotykamy, staramy się też spotykać na próbach, mniej więcej raz w tygodniu. Trzymamy się na dystans, ale brak koncertów to zdecydowanie coś, do czego można się przyzwyczaić. Myślę, że ostatecznie wszystkim wyjdzie to na dobre. Ludzie będą tęsknić za występami, a my będziemy tęsknić za graniem, ale to przyniesie nowy głód i da nam czas, aby usiąść na sekundę i zaakceptować to, że wszystko jest poza naszą kontrolą oraz znaleźć sposób, aby jak najlepiej wykorzystać nasz czas. Kiedy ostatni raz graliście na żywo i jak myślisz, ile potrwa ta sytuacja, że znowu będziecie znowu mogli stanąć na scenie i dać czadu? Właściwie jesteśmy w stanie zagrać kilka małych prywatnych imprez, co zapewniłoby nam świeżość. Dorzucimy też fajne covery, żeby zobaczyć, co możemy z nimi zrobić, a mogą to być "Detroit Rock City" i "I Stole Your Love" Kiss, "Fast As A Shark" Accept, "Welcome Home" King Diamond, "Ram It Down" Judas Priest, "Shattered" Pantery, "Moonchild" i "The Clairvoyant" Iron Maiden. Któregoś dnia chcielibyśmy wydać album z coverami, może to być dla każdego coś fajnego, na co czekamy, a dla nas będzie świetną zabawą. Trudno powiedzieć, kiedy znowu będziemy mogli grać prawdziwe koncerty, myślę, że wielu ludzi odpowiedzialnych za kluby jest teraz przestraszonych i nie winię ich za to. Jestem pewien, że chcą się otworzyć, ale ich odpowiedzialność za koncert oraz za bezpieczeństwo uczestników jest prawdopodobnie o wiele większa. Chcę wrócić go grania, ale przede wszystkim chcę, żebyśmy wszyscy byli zdrowi. Pewnie tęsknicie za tym podwójnie, tym bardziej, że "Future Shock" to materiał stworzony do prezentacji na żywo? Cóż, zabawne jest to, że gramy te kawałki na żywo od kilku lat. Myślę, że zanim będziemy gotowi do powrotu i zagrania koncertu, będziemy mieli kilka kolejnych nowych utworów do zagrania. Zawsze staramy się utrzymywać tempo i dążyć do wspólnego celu. Fajnie jest mieć do wyboru kilka kompozycji więcej, ale myślę, że wszyscy tylko czekamy na zielone światło aby ruszyć z występami. Wielu muzyków twierdzi, że nagrywanie płyt jest OK, lubią to, ale jednak dopiero możliwość koncertowania z nowym materiałem daje im najwięcej frajdy. Teraz nie ma o tym mowy, a tak, jak można sobie wyobrazić koncert muzyki klasycznej czy jazzowy z rygorami, dystansem i z miejscami siedzącymi, to już metalowy nie bardzo - nie masz poczucia, że metal został przez pandemię odcięty od swej esencji, życiodajnych korzeni?

Foto: Monarch

Zawsze myślałem, że nagrywanie jest naprawdę fajne, to jak malowanie obrazu: próbujesz nadać mu porządek, ale zachowujesz charakter i osobowość, o ile dobrze znasz swoje utwory. Perfekcyjne wykonywanie niektórych riffów przez Matta podczas nagrań staje się męczące, ale on sprawia, że jestem lepszy jako muzyk (śmiech). Społeczność jest zdecydowanie największą atrakcją w metalowej kulturze i tak, jesteśmy teraz odcięci od grania, ale wszyscy cierpimy razem. Jednak internet trzyma nas wszystkich zjednoczonych i czekających. Śledzę świetne grupy na Facebooku, na których ludzie nieustannie dzielą się nowymi zespołami. I o ile potrafisz przesiewać całe ich ego i negatywne nastawienie, znajdziesz tam kilku niesamowitych ludzi i zespołów, które są po prostu w to zaangażowane z miłości do metalu. Jestem dumny z bycia częścią tej społeczności. "Future Shock" to wasze kolejne samodzielne wydawnictwo - nie szukaliście wydawcy, chcecie być dla siebie i sterem, i okrętem, decydować samodzielnie o wszystkim? Na razie wydaje nam się, że poradzimy sobie z większością ciężkich obowiązków; po prostu nie natknęliśmy się na ofertę, która byłaby dla nas wyjątkowa. Chcemy mieć pewność, że jeśli nawiążemy z kimś profesjonalną relację wymagającą naszej ciężkiej pracy, będzie to koniec końców korzystne dla obu stron. Słyszy się jednak, że wsparcie wydawcy pozwala dotrzeć do liczniejszych odbiorców, zapewnia lepszą promocję - dacie radę wypromować się sami? Zwróciliśmy się do Asher Media o pomoc w promocji nowego albumu i to wyszło nam bardzo dobrze, wieści o nas z pewnością rozprzestrzeniły się. Spotkaliśmy Johna Ashera w Niemczech na festiwalu w Wacken, tam wyraził zainteresowanie pomocą w promocji naszej płyty. Wcześniej pomógł naszym znajomym, którzy potwierdzili, że jest świetny w tym co robi, więc jesteśmy wdzięczni za pomoc, jakiej nam udzielił. Zobaczymy, co stanie się po wydaniu płyty, mieliśmy kilka innych ofert, ale to jest coś, o czym wszyscy będziemy musieli porozmawiać, gdy nadejdzie właściwy czas.

calach (śmiech). Oczywiście niesamowite dzieło Marca Sasso będzie wyglądało doskonale na winylu, ale myślę, że bylibyśmy głupcami, gdybyśmy w dzisiejszych czasach nie zrobili wersji winylowej, a to z powodu ogromnego odrodzenia się ich popularności, nie wspominając o doskonałej jakości dźwięku. Nasi kumple z Glory Or Death Records pomogli nam w ich wydaniu. Skoro Marc pracował wcześniej dla Cage, to wasz kontakt był ułatwiony, a fakt, że ma też na koncie współpracę z Dio czy Halfordem, tym bardziej was rajcuje? Tak, spotkałem Marca kilka razy w Nowym Jorku, gdzie mieszka, podczas trasy koncertowej z innymi zespołami, w których gram, Cage i The Three Tremors. Jest fajnym, normalnym gościem i wszystko, co wymyśla, jest po prostu niesamowite. Tak naprawdę nie mieliśmy nawet żadnych poprawek; pierwszą rzeczą, którą wysłał, było to, co widzicie na okładce. Po prostu od razu powiedzieliśmy: "To wszystko!". Zatrudniliśmy również Stana Deckera, który pracował dla Ross The Bossa i chyba Primal Fear. Zleciliśmy mu wykonanie zabójczego projektu koszulki "Sonic Reaper". Bardzo podoba mi się to, co robi z kolorem. Co więc planujecie na najbliższe miesiące, żeby o Monarch i "Future Shock" usłyszało jak najwięcej fanów metalu? Codziennie docieram do nowych fanów, wysyłając im muzykę i wchodząc z nimi w interakcję. Spróbujemy również nagrać materiał wideo. To naprawdę inspirujące, to co robią teraz niektóre zespoły, kiedy nie mogą grać na żywo. Nasi przyjaciele z Immortal Guardian są mistrzami w promocjach wideo. Mamy zaplanowane wideo, które wkrótce wyjdzie w momencie ukazania się nowego albumu i szczerze mówiąc, po prostu nie możemy się doczekać, aż wszyscy usłyszą cały album. Tak ciężko pracowaliśmy nad tymi utworami i mieliśmy mnóstwo frajdy z ich tworzenia, dlatego fajnie będzie dzielić się nimi z każdym, kto będzie chciał ich posłuchać. Wojciech Chamryk, Szymon Paczkowski, Joanna Pietrzak

Wydacie ten album również na winylu - chyba nie tylko dlatego, że warto w 12" formacie wyeksponować okładkę, autorstwa Marca Sasso? O matko, tak, chcę tę okładkę na dwunastu

MONARCH

137


Odpowiednia nazwa Po wydaniu debiutanckiego albumu thrashers z Insane trochę zwolnili obroty, ale pandemia zmotywowała ich do intensywniejszej pracy. Jej efektem jest udany album "Victims", potwierdzający, że Szwecja nie tylko tradycyjnym czy death metalem stoi. Odpowiadają gitarzysta Erik i śpiewajacy gitarzysta Gustaf. HMP: Zakładając zespół kilkanaście lat temu nawet nie mogliście przypuszczać, że jego nazwa - bardzo popularna wśród metalowców, bo Insane mieliśmy w latach 90. i w Polsce - stanie się jeszcze bardziej aktualna w odniesieniu do obecnych, szalonych czasów? Insane: Jeśli chodzi o nazwę… Nie, szczerze mówiąc, nie mieliśmy pojęcia, jak idealnie Insane pasuje do tego świata. Właściwie ma to znaczenie w większości aspektów naszego życia, także w okresie przedpandemicznym. Nowa era zimnej wojny, trwająca między Wschodem a Zachodem i niekończące się wojny wstrząsające naszym światem oraz coraz bardziej widoczne zagrożenie globalną katastrofą z powodu problemów środowiskowych, broni

dziemy mogli znowu grać na żywo. Myślę też, że większość ludzi jest naprawdę zirytowana i dotknięta obecną sytuacją, co doprowadzi do jeszcze bardziej prawdziwych koncertów i miejmy nadzieję, że dzięki temu pozyskamy jeszcze bardziej oddaną publiczność chodzącą na koncerty. Przynajmniej przez kilka pierwszych lat, zanim ludzie znów się nie rozleniwią. Ale mogę być niewłaściwą osobą by to oceniać, ponieważ tak naprawdę nie przejmowałem się transmisjami na żywo i takimi rzeczami, nie jestem więc na bieżąco z tym tematem. Szczerze mówiąc, mam nadzieję, że koncertowe życie jak najszybciej wróci do normy, a jeśli "pandemiczny" sposób rozpowszechniania muzyki zniknie, to nic nie się nie stanie. Należy również wziąć pod uwagę fakt, że sto

Foto: Insane

138

jądrowej, metalcore'u lub Donalda Trumpa... Tak, Insane całkiem dobrze pasuje do naszego współczesnego świata. Może podobnie myślały inne zespoły o tej samej nazwie?

lat temu świat cierpiał na grypę hiszpankę. W końcu świat tak naprawdę nie zmienił się tak bardzo z powodu tej pandemii, więc może za kilka lat ten cały covidowy też szum zniknie, kto wie?

Myślisz, że pandemia koronawirusa nie dość, że przewartościuje wszystko, to stanie się początkiem czegoś nowego, również w branży muzycznej, którą już teraz widzimy w wersji, której jeszcze rok temu sobie nie wyobrażaliśmy? Świat bez koncertów? Niemożliwe! A tu proszę, nie tylko możliwe, ale i boleśnie realne? To dość trudne pytanie. Wydaje mi się, że niektóre zespoły będą częściej transmitować występy na żywo itp., a może też będzie więcej streamowanych koncertów, nawet jeśli bę-

Sam uzmysłowiłem to sobie jakoś pod koniec marca ubiegłego roku, kiedy okazało się, że pierwszy lockdown na pewno nie będzie ostatnim i nie ma najmniejszych szans, że po dwóch tygodniach wrócimy do świata, jak znaliśmy wcześniej. Miałeś podobnie, czy w twoim przypadku wyglądało to inaczej? Mam podobne odczucia. Minęło trochę czasu, zanim zdałem sobie sprawę, jak naprawdę zła jest sytuacja. Byłem całkowicie pewien, że możemy planować koncerty na jesień 2020 roku.

INSANE

Ale kiedy dotarło do mnie, że tak nie jest, popadłem w depresję. Było to również blisko końca nagrań "Victims", więc nie mieliśmy w ogóle nic zaplanowanego, co było naprawdę smutne. Nie mieszkamy w tych samych miastach, więc kiedy nie mamy planów, rzadko się spotykamy. Właściwie jedynie raz zebraliśmy wszystkich, aby zrobić małą uroczystość z okazji wydania "Victims". Było to kilka tygodni temu i po raz pierwszy od września 2020 roku. Plusem w waszej sytuacji było i jest jednak to, że możecie w takiej sytuacji zająć się pisaniem i komponowaniem - mogło być i tak, że "Victims" właśnie by się nie ukazała, gdyby nie pandemia, skoro od premiery debiutanckiego albumu "Evil" minęło pięć lat, bo nieoczekiwanie zyskaliście więcej czasu, który skwapliwie wykorzystaliście? To częściowo prawda. Mieliśmy bardzo mało zabukowanych koncertów na ubiegły rok i zaplanowaliśmy nagrać album w ciągu 12 miesięcy. Na początku były pewne problemy z lockdownem, który opóźniał proces pisania, ale kiedy faktycznie zebraliśmy się razem, pracowaliśmy naprawdę ciężko przez kilka miesięcy, a potem jesienią weszliśmy do studia. Więc fakt, że nie graliśmy żadnych koncertów, ułatwił nam to, żeby mieć czas na próby i pisanie nowych utworów, ale myślę, że i tak byśmy to nagrali. Miejmy nadzieję, że nagranie i wydanie następnego albumu nie zajmie nam więcej niż pięć lat. Wraz z wiekiem trudno więc wykrzesać w sobie ten entuzjazm nastolatka, dla którego pierwsze demo było niewyobrażalnym osiągnięciem, ale wciąż próbujecie, bo muzyka jest dla was wciąż bardzo ważna? W pewnym sensie tak. Na początku wszystko, co robiliśmy, było związane z zespołem. Wszyscy spotykaliśmy się codziennie w szkole, rozmawialiśmy o zespole i snuliśmy najróżniejsze plany. Nawet jeśli teraz jesteśmy tak samo oddani i entuzjastycznie nastawieni do muzyki, jak i do zespołu, musimy też ogarnąć nasze życia, czego nie było, kiedy w 2012 roku pisaliśmy "Hollow Death". Ale z drugiej strony fajnie jest mieć zespół w dzisiejszych czasach, ponieważ to przywilej, żeby spotykać się, pisać muzykę, organizować i grać koncerty oraz po prostu spędzać wolny czas słuchając muzyki - w przeciwieństwie do naszego normalnego życia. Tak długo, jak będziemy się tak czuć, myślę, że będziemy dalej walczyć i szerzyć thrashmetalowy atak. W samej Szwecji jest od licha metalowych zespołów, a co mówić o reszcie Europy czy świata - liczycie, że znajdzie się wśród nich


miejsce również dla was, że zdołacie przebić się w tym tłoku, nawet w takiej lokalnej skali? Fakt, mamy dużo zespołów. Myślę, że tak było od zawsze i uważam to za dobre. Według mnie jako fana fajnie jest zagłębić się w zasoby muzyki metalowej i znaleźć nowe skarby do słuchania. Obecnie wydaje się, że thrash nie jest tak popularny, przynajmniej nie w Szwecji, więc myślę, że trochę się wyróżniamy, zwłaszcza że gramy thrash już od tak dawna. Ale oczywiście trudno jest przedrzeć się do większej publiczności. Naszym celem jest tworzenie muzyki, której chcemy słuchać, a jeśli napotkamy ludzi, którzy ją doceniają, będziemy za to bardzo wdzięczni oraz cieszyć się, że możemy im ją dać. Oczywiście skłamałbym, gdybym powiedział, że nie chcemy występować na większych scenach i sprzedawać więcej płyt, ale wiem też, że tak naprawdę jest kilka osób, które nas wspierają i to wystarczy! Metal jest w Skandynawii dość popularny, ale klasyczny thrash wciąż chyba trafia do tych największych maniaków, nie jest szerzej rozpoznawalny, tak jak choćby grupy grające black, co jednak pewnie w niczym wam nie przeszkadza? Jak wspomniano powyżej, myślę, że masz całkowitą rację. Jest kilka klasycznych szwedzkich zespołów thrashmetalowych, takich jak Hypnosia, Merciless, Mezzrow, Agony, ale ogólnie rzecz biorąc, thrash metal nie jest u nas czymś wielkim. Myślę, że Szwedzi bardziej interesują się heavy metalem i death metalem, a jeśli chodzi o thrash, polegają na starych zespołach. Odpowiadając na twoje pytanie, nie przeszkadza nam to. Tak długo, jak będzie podobało się nam grać thrash, będziemy to robić. Stabilny skład też jest niewątpliwym atutem i bardzo ułatwia pracę na każdym etapie powstawania nowego materiału? Absolutnie. Od 2014 roku jesteśmy w zespole z tymi samymi ludźmi i to jest jeden z powodów, dla których zaczęliśmy wypracowywać bardziej efektywny sposób pisania muzyki i organizowania funkcjonowania zespołu. Wszyscy mamy szczególną rolę do odegrania, zarówno muzycznie, jak i praktycznie, co sprawia, że bycie w zespole jest pozbawione rutyny. Hołdujecie klasycznej szkole thrashowego grania, czerpiąc zarówno od zespołów amerykańskich, jak i europejskich - ograniczanie się to początek końca, niezależnie od tego, co się gra? Kiedy stworzyliśmy zespół, byliśmy bardzo przywiązani do amerykańskich zespołów. Wydaje mi się, że młodsze zespoły często zaczynają od Metalliki i Anthrax. Ale kiedy poznaliśmy niemieckie zespoły, a także bardziej ekstremalną muzykę, zdaliśmy sobie sprawę, że możemy tworzyć inny rodzaj thrash metalu niż ten, który próbowaliśmy grać przez pierwsze lata. Obecnie staramy się łączyć ze sobą wpływy różnego rodzaju, myślę, że to jeden z powodów, dla których wiele starych zespołów brzmi tak interesująco i wciąż żyje w porównaniu z wieloma nowymi zespołami. Osobiście wolę wczesne materiały takich zespołów jak Possessed, Mercyful Fate, Sodom, Kreator itp. Ich propozycje wydają się o wiele bardziej dziwne, straszne i agresywne niż wiele innych rodzajów metalu. Myślę, że w ten

Foto: Insane

sposób próbowali dowiedzieć się, do czego chcieli dojść, a muzyka tworzona w tego typu trybie kreatywności jest wciągająca i interesująca, a do tego ma osobisty charakter.

Cieszymy się, że możemy z nimi współpracować. To świetna wytwórnia z wieloma fajnymi wydawnictwami i jesteśmy zaszczyceni, że możemy w niej być.

Wynika to pewnie z waszych muzycznych fascynacji, tym bardziej, że kiedy zaczynaliś cie grać rodzima scena nie miała zbyt wielu zespołów grających w takiej stylistyce? W okolicach 2009 roku było w Szwecji wiele zespołów grających thrash metal. Trochę się spóźniliśmy, ale była taka "scena" z zespołami takimi jak Entrench, Raging Steel, Elimination, Immaculate itp., którą poznawaliśmy w naszych pierwszych latach. Niestety większość z tych zespołów jest dziś nieaktywna. Dla nas to było naprawdę inspirujące widzieć inne zespoły grające ten rodzaj muzyki, ponieważ w naszym rodzinnym mieście od wielu lat nie było zespołów thrashowych, więc byliśmy bardzo podekscytowani, kiedy zaczęliśmy koncertować i spotykać te wszystkie starsze zespoły. Mieliśmy okazję dzielić scenę z niektórymi z nich i nadal jesteśmy bliskimi przyjaciółmi Entrench.

Było warto, choćby z racji kilku wersji nowej płyty: nie tylko cyfrowej, ale wydanej też na CD i w dwóch edycjach winylowych? Będzie też kaseta, zważywszy wasz zauważalny sentyment do tego nośnika? Jesteśmy kolekcjonerami płyt i wydawanie muzyki w fizycznych formatach jest dla nas całkowicie naturalne. Zawsze myślimy o naszej muzyce w kontekście tego, jaki format zamierzamy wydać. Utwory napisane na LP to jedno, a kawałki napisane na demo, EP itp. to co innego. Pisząc materiał na LP uważamy, że ważne jest, aby stworzyć coś zróżnicowanego na obu stronach, co sprawia, że ważne jest, aby dokładnie zaplanować listę utworów. Zauważyłem, że nie ma zbyt wielu ludzi, którzy myślą w ten sposób (poza naszymi przyjaciółmi z różnych zespołów), ale tak jak mówiłem wcześniej, tworzymy muzykę dla siebie, więc uważam, że dlatego nie myślimy zbyt dużo o cyfrowej promocji i wydawnictwach. O wiele ciekawiej jest słuchać prawdziwych płyt. Będzie też wersja kasetowa. Nie jest jeszcze oficjalnie ogłoszona, ale planujemy jej wypuszczenie latem tego roku. Miej więc oczy szeroko otwarte, jeśli lubisz kasety tak samo jak my!

Czujecie, że "Victims" to płyta dla was przełomowa, początek nowego rozdziału w historii zespołu? W pewnym sensie tak myślę. Jesteśmy naprawdę dumni z tego albumu i wydaje się, że jest to płyta, którą próbowaliśmy nagrać przez długi czas. Rozwinęliśmy się jako muzycy oraz ludzie, co umożliwiło nam pisanie utworów, które próbowaliśmy napisać wcześniej, ale nie udało się. W porównaniu z naszą pierwszą płytą "Evil" pracowaliśmy razem znacznie intensywniej przez cały proces twórczy. Tym razem właściwie napisaliśmy kawałki wyłącznie na tę płytę. Mam nadzieję, że płyta spodoba się ludziom i wygląda na to, że wzbudziła trochę więcej uwagi niż "Evil", myślę więc, że to dobry znak. Liczycie, że Dying Victims Productions wam w tym pomoże, sami nie zdołalibyście wypromować "Victims" tak efektywnie, dotrzeć na przykład do polskich mediów? Myślę, że Dying Victims z pewnością nadało temu albumowi dodatkowego smaczku.

Co teraz, kiedy "Victims" jest już wydana? Będziecie czekać bezczynnie na koncerty, czy też przygotujecie coś nowego, choćby mate riał na jakiś split czy EP-kę, które kiedyś tak chętnie wydawaliście? W tej chwili pracujemy nad kilkoma projektami z naszymi innymi zespołami i czekamy, aż będziemy mogli wyruszyć w trasę. Ale mamy kilka pomysłów, których nie umieściliśmy na "Victims" i w ciągu ostatnich miesięcy powstało kilka nowych riffów, więc myślę, że powoli zaczniemy pisać następny album. Ale naprawdę nie możemy się doczekać, aby zacząć promować "Victims" i miejmy nadzieję, że wkrótce nam się to uda. Wojciech Chamryk, Szymon Paczkowski, Joanna Pietrzak

INSANE

139


Jest on bardzo osobisty Bułgaria nie jest krajem, który bezpośrednio kojarzy się z muzyką metalową. Jednak czasami na moim radarze pojawiają się warte uwagi kapele z tego kraju. W tym wypadku jest to kapela, którą najpewniej przypisał bym do nurtu power/thrash. Myślę jednak, że basista zespołu Mosh Pit Justice, Mariyan Georgiev, pomoże mi lepiej określić grany przez nich gatunek muzyki. Opisze również to, co inspiruje zarówno ich, jak i niedawno wydany piąty album "The Fifth of Doom". HMP: Cześć. Czy mógłbyś opisać swój sposób grania? Mariyan Georgiev: Mieszamy amerykański thrash z US power metalem i pewnymi akcentami klasycznego heavy metalu. Możesz również dostrzec parę wpływów bułgarskiej muzyki ludowej. Ogólnie gramy thrash z duża ilością melodii oraz harmonii.

"The Fifth of Doom" został wydany z pomocą naszych przyjaciół (fanów), którzy wsparli nas przy opłacie nagrań i projektu okładki. Proces komponowania przebiegł stosunkowo łatwo. Nie brakowało nam pomysłów, dlatego tak szybko wydaliśmy ten album.

Czy zgodziłbyś się, że gracie coś w stylu mieszanki Forbidden, Artillery oraz Hexx? (śmiech) Można tak powiedzieć. Dorzuć trochę Metal Church, Sanctuary oraz Helstar do tego i dostaniesz przepis na naszą muzykę. Nie za bardzo skomplikowana receptura, ale wciąż interesująca dla słuchacza.

Czy mieliście jakieś problemy z nagraniem lub produkcją tego albumu? Jak przebiegał jego proces produkcji? Nie, wszystko przebiegło płynnie. Znamy się od trzydziestu lat i graliśmy ze sobą w innych zespołach i projektach, więc nie było żadnych problemów, gdziekolwiek byśmy nagrywali. Dobrze się bawiliśmy podczas pracy nad tym albumem, było świetnie.

Czy mógłbyś opowiedzieć nam krótko o waszym poprzednim albumie, wydanym w roku 2019 i zatytułowanym "Fighting the Poison"?

Czy powiedziałbyś, że ludzie są predestynowani do cierpienia? Jeżeli tak to dlaczego? Być może jesteśmy predestynowani do cierpie-

wasze poprzednie? Tak, jest on bardzo osobisty. Wszyscy straciliśmy swoich ojców. Wspomniany utwór został napisany by uczcić ich pamięć. Chcieliśmy zrobić coś, co pozwoli nam o nich pamiętać. Czy "Down We Bleed" ma pozytywne przesłanie? Czy uważasz, że walka do końca zawsze ma sens? Myślę, że walka do końca ma sens, jednak zależy też od powodu, dla którego walczysz. Jeśli walczysz w czyjejś wojnie… wtedy to nie ma sensu. Ale jeśli walczysz by chronić ludzi, których kochasz lub za swoją ziemię - tak, powinieneś walczyć do końca. Czy "The Fifth of Doom" jest albumem kon cepcyjnym? Nie jest konceptem, ale ma powtarzające się motywy. Co sądzisz o "Riders of Doom" Deathrow? Czy słyszałeś ten album? Czy motyw jeźdźców apokalipsy jest czymś, co inspiruje wiele kapel? (śmiech) Oczywiście, że lubimy Deathrow! I tak, uważamy, że motyw apokalipsy jest często obecny w wielu metalowych utworach. "The Four Horsemen" Metalliki czy "Sceptic Apocalypse" Agent Steel od razu przychodzą na myśl. Sami używaliśmy motywów bibilijnych na "The Fifth of Doom". Jak myślisz, czy bułgarska scena nie jest tak popularna, jak być powinna? Cóż, jest wiele dobrych zespołów z Bułgarii, jak chociażby The Outer Limits, The Revenge Project czy Vrani Volosa.

Foto: Mosh Pit Justice

Czy był udany? "Fightinig The Poison" jest naszym najcięższym i najbardziej thrashowych albumem, w którym jesteś w stanie poczuć klimat V10 (silnik dziesięciocylindrowy ułożony w literę V przyp. red.). Znalazło się na nim trochę bardziej politycznie zaangażowanych liryków i wewnętrznych poglądów oraz nadziei. Album był całkiem dobrze przyjęty przez małą, acz lojalną rzeszę fanów. Swoją drogą, chcę podziękować każdemu z osobna za wsparcie, które nam do tej pory daliście. Jesteście najlepsi! Co pomogło wam wydać kolejny album, zatytułowany "The Fifth of Doom" już rok później?

140

MOSH PIT JUSTICE

nia w naszym życiu. Przechodzimy przez bezgraniczne epizody bólu i cierpienia, jednak jesteśmy również zaprojektowani do pokonywania ich i zdrowienia po nich. Poza tym wciąż jest wystarczająco miłości, radości i dobrych chwil, które sprawiają, że warto żyć. Co zainspirowało "Voices Below"? "Voices Bellow" zostało zainspirowane przez sen, w którym słyszałem śpiewający chór dusz zapraszających mnie głęboko do podziemi. Mocno surrealistyczne uczucie. Swoją drogą, jest to jeden z moich ulubionych utworów na albumie. Czy ten album jest bardziej osobisty niż

Co sprawiło, że wzięliście goryla za swoją maskotkę? A co jest bardziej potężnego niż agresywny goryl noszący thrasherską katanę (śmiech)? Myślę, że pasuje dobrze do naszej muzyki. Nazywa się Apeshit, tak swoją drogą (śmiech). Dziękuje za wywiad. Powodzenia! Dziękuje wam za okazję do pokazania się w waszym magazynie. Wszystkiego najlepszego. Pozdrawiamy z wybrzeży morza czarnego! Jacek Woźniak


Bas jest niedocenianym instrumentem Takie zdanie na temat pozycji basu w muzyce metalowej ma Javier Trapero, wokalista meksykańskiego thrash metalowego zespołu Tulkas. W tym wywiadzie przeczytamy także o tym, co chcą przekazać swoją muzyką, w jaki sposób przebiegały prace nad albumem oraz jak dużą estymą darzą "...And Justice For All". HMP: Cześć. Czego nowy słuchacz może spodziewać się po waszej muzyce? Javier Trapero: Nowi słuchacze mogą znaleźć w naszej muzyce odniesienia do staroszkolnego thrashu, zmieszanego ze współczesnymi, bardziej technicznymi i szybszymi elementami nowej szkoły. To wszystko razem tworzy muzykę melodyczną, coś jak thrash na pograniczu z progresywnym metalem. Co chcecie przekazać waszą najnowszą muzyką? "The Beginning of the End" jest idealną ścieżką dźwiękową do zobrazowania obecnej pandemii. Pracowaliśmy nad tą EPką od wczesnego 2019r. i od tamtego czasu chcieliśmy wyrazić muzyką apokalipsę lub coś zbliżonego do niej. Spróbowaliśmy podzielić się cząstką tego, co czujemy, widząc wszystkie światowe problemy dwudziestego pierwszego wieku. Myślimy, że rok w rok zbliżamy się do momentu kulminacyjnego w społecznym, ekonomicznym i ekologicznym kontekście. Być może nadchodzi czas, w którym my wszyscy pójdziemy do diabła (metaforycznie bądź nie). Tak więc możesz usłyszeć w naszych utworach wiele nienawiści, bezsilności, mroku oraz oczywiście parę przełomowych zmian w kompozycjach, które doskonale pasują do tego, jak odbieramy rozwój świata. Niedawno wydaliście wspomnianą EPkę "The Beginning of the End". Co sądzicie o reakcji na nią fanów i prasy? Jest wspaniała. Pomimo aktualnej sytuacji z globalną epidemią, jesteśmy zadowoleni z tego, jak wyszedł nowy materiał. Z Noble Demon Records wspierającym nas, jesteśmy w stanie z naszą muzyką osiągnąć nowe granice. Dostajemy recenzje z całego świata i jesteśmy świadkami niezwykłego odbioru EPki na platformach streamingowych. Czym się różni wasz najnowszy album w porównaniu do waszego poprzedniego długograja, "Take the World"? Uważam, że jest o wiele bardziej techniczny i skoncentrowany niż "Take the World". Na "The Beginning of the End" dodaliśmy zdecydowanie techniczne i progresywne elementy. Sądzimy, że w końcu znaleźliśmy to brzmienie, którego szukamy od momentu powstania naszej kapeli. Czy jesteście zadowoleni z "Take the World"? Czy chcielibyście coś zmienić na tym albumie? Uważam, że był to wspaniały album przejściowy. Pomógł nam wyrobić sobie markę na meksykańskiej scenie metalowej oraz otworzył nam drzwi do międzynarodowych festiwali i koncertów, pozwalając nam iść dalej oraz rozwijać się. Czy powiedziałbyś, że Tulkas przykłada większą uwagę do basu niż inne zespoły? Zawsze wierzyliśmy, że bas jest (zwykle) po prostu niedocenianymi instrumentem w kulturze metalowej, szczególnie w thrash metalu.

Zawsze poświęcaliśmy basowi dużą rolę, co słychać we wszystkich naszych utworach od początku kariery. Uważamy również, że jest to jedna z tych rzeczy, która sprawia, że nasza muzyka jest wyjątkowa. Jak duży wpływ ma Twoim zdaniem chciwość na nasz świat? Ma wielki wpływ. Chciwość jest jedną z głównych sił, które obecnie rządzą światem. Większość obecnie istniejących problemów na pla-

wszystkie utwory na EPce łączy wspólny koncept, którego "Conquer Evil" nie ma. Od strony muzycznej, ten singiel jest bliższy do "Take The World" niż do "The Beginning of the End". Czy mógłbyś opisać jak powstał teledysk do tego utworu? Nagraliśmy w naszym kraju dwa koncerty. Jeden to był nasz występ w Mexico City, zaś drugi na międzynarodowym festiwalu w León. Chcieliśmy tym teledyskiem pokazać oraz podzielić się energią i tym, czego ludzie mogą spodziewać się na naszych występach. Dlaczego wasza interpretacja "The Shortest Straw" znalazła się na najnowszej EPce? Dla nas, "… And Justice For All" jest jednym z najwspanialszych albumów, nawet bez żadnego basu. Jednak gdybyśmy mieli taką możliwość, to skupilibyśmy się bardziej na basie i zagrali trochę szybciej. Nie oddalibyśmy tego za nic na świecie. Poza tym uważamy, że "The

Foto: Tulkas

necie czerpie swoją genezę z żądzy siły, pieniędzy, itd. Czy "Beginning of the End" nie powinien otwierać tego albumu? Chcieliśmy żeby kolejność utworów na EPce odzwierciedlała to, w jaki sposób nasza muzyka ewoluowała. Dla nas "The Beginning of the End" jest tym utworem, w którym dajemy więcej elementów nowego stylu Tulkas, bardziej technicznego i progresywnego. Stąd uznaliśmy, że to będzie idealne zakończenie albumu. Czy zgodziłbyś się ze stwierdzeniem, że głównym tematem albumu mogłaby być teza: człowiek nie jest w stanie być niezależny od sił mocniejszych od siebie? To nie jest tylko to, że człowiek nie jest w stanie być niezależny, ale głównie to, że człowiek często nie chce być niezależny. Przez całą historię ludzkość tworzyła bogów, religie, instytucje oraz rządy dla siebie, by zrzucić winę na coś innego. Nie chcemy być niezależni, bo to by znaczyło, że tylko my jesteśmy odpowiedzialni za zniszczone społeczeństwo i śmierć planety.

Shortest Straw" jest utworem idealnie pasującym do "The Beginning of the End" pod względem kompozycji i tekstu. Czy możesz powiedzieć trochę więcej o grafice na Waszej EPce? Kto stworzył ją, gdzie i jak? Okładka została stworzona przez Antonio Nolasco, niezwykłego meksykańskiego grafika. Do tej pory stworzył dla nas wszystkie nasze obwoluty (single, EP i LP). Na "In The Beginning of the End" chcieliśmy zaprezentować wszystkie elementy społeczeństwa, które trzymają nas w nieustannym kryzysie. Jak ciężko jest stworzyć w Meksyku muzykę z jakością, jaką przedstawiacie na swoich albumach? W Meksyku są wspaniałe studia nagraniowe jak i producenci muzyczni, nawet jeśli nie są znani poza jego granicami. Od naszego pierwszego materiału pracowaliśmy z Erikiem Monsonizem, hiszpańskim producentem. Wszystkie nasze nagrania zostały zrealizowane w Meksyku. Jacek Woźniak

Dlaczego "Conquer Evil" nie znalazł się na waszej EPce? "Conquer Evil" od początku był singlem, zaś

TULKAS

141


Od punka do thrashu - Nie mamy biznesplanu. Po prostu gramy thrash metal - mówi Doyle Fascinator i drugi album Skeleton Pit potwierdza to w całej rozciągłości. "Lust To Lynch" nie jest do tego tylko łojeniem na najwyższych obrotach, bo nie brakuje na tej płycie utworów, z "The Evil Horde" na czele, potwierdzających, że zespołowi nie brakuje też pomysłów na dłuższe i efektowniejsze utwory. HMP: Kiedy zaczynaliście grać nazwa Pissdolls wydawała się wam odpowiednia, ale z czasem ten szyld chyba przestał wam odpowiadać, stąd pojawienie się poważniejszej nazwy Skeleton Pit? Patrick Options: Tak, nadszedł w pewnym momencie odpowiedni czas na dokonanie zmiany. W tym celu muszę zagłębić się nieco bardziej w historię. Założyliśmy zespół jako nastolatkowie, mieliśmy wtedy jakieś 16 lat. Nawiasem mówiąc, mieliśmy już skład, który

odmienne, bardziej dojrzałe oblicze Skeleton Pit niż przed pięciu laty? Doyle Fascinator: Myślę, że w ciągu tych pięciu lat dojrzeliśmy nie tylko jako zespół, ale także jako ludzie. Oznacza to, że w tym czasie uderza w ciebie wiele wpływów. Nawet najmniejsza zmiana ma na ciebie wpływ i na muzykę, którą słuchasz lub tworzysz. Oczywiście już nie skupiamy się wyłącznie na imprezach i gorzale. Mamy nowe tematy, którym możemy poświęcić czas. Mimo to na nowym albumie

Foto: Skeleton Pit

gra do dzisiaj. Oczywiście nie mieliśmy wówczas żadnego stylu. Jak każdy młody zespół graliśmy kawałki, które lubiliśmy. Utwory Metalliki, Motörhead, Misfits i tym podobnych. Zdecydowanie już wtedy mieliśmy pewien punkowy sznyt. Myślę, że z tej postawy narodziła się również nasza nazwa. Wiele osób zawsze kojarzyło nazwę Pissdolls z zespołem punkowym. Kiedy znaleźliśmy nasz styl jako zespół, było dla nas jasne, że thrash metal i nazwa Pissdolls nie pasują do siebie. Chcieliśmy mieć nazwę, która bezbłędnie pokaże, że jest to zespół thrashmetalowy. Myślę, że poradziliśmy sobie bardzo dobrze i wciąż uwielbiam nazwę Skeleton Pit. W okresie komponowania i nagrywania debiutanckiego "Chaos At The Mosh-Reactor" mieliście chyba nieco inne podejście do tworzenia, będące efektem waszych, stricte podziemnych, korzeni. Przy okazji tworzenia materiału na "Lust To Lynch" doszły też do głosu wasze inne fascynacje, stąd nieco

142

SKELETON PIT

znów pojawiają się stare tematy, ale nieco sparafrazowane. Generalnie ukończenie nowych utworów było długim procesem. Nie powiedziałbym, że jakoś wpłynęły na nas inne rzeczy, ponieważ pragnienie grania mocnego thrash metalu nie zmienia się zasadniczo, nawet w ciągu tych pięciu lat. Old school thrash metal to wasz w pełni świadomy wybór, już od najmłodszych lat wiedzieliście co i jak chcecie grać, zafascynowani thrashowymi gigantami z lat 80.? Doyle Fascinator: Pamiętam nawet całkiem dobrze swoje pierwsze spotkanie z thrash metalem. To było, kiedy pewnego wieczoru jako nastolatek wróciłem do domu pijany i włączyłem metalowy kanał telewizyjny. Testament grał "Practice What You Preach". Ciężkość, wokale, rytm i szybkość. Od razu się zakochałem. Zawsze lubiłem szybki punk i hardcore, ale to otworzyło mi nowy świat. Po takim doświadczeniu wchłaniasz wszystko, co możesz dostać. Tak więc moje własne brzmienie sta-

wało się coraz bardziej wyrafinowane i twardsze. Thrash metal jest nadal moim ulubionym stylem. Fakt, że nie zamierzaliście się zbytnio spieszyć z pracami nad następcą "Chaos At The Mosh-Reactor" był dla was sporym ułatwie niem, wszystko zostało dopracowane co do najmniejszych szczegółów, bo ponad pięć lat to sporo czasu? Patrick Options: Proces pisania i nagrywania utworów nie był dużo dłuższy niż zwykle. Ostatecznie od pierwszego pomysłu do gotowego albumu minęło około dwóch lat. Wcześniej odnieśliśmy spory sukces z "Chaos At The Mosh-Reactor" i zagraliśmy wiele koncertów. Cieszyliśmy się tym wszystkim, ale oczywiście w tym samym czasie mieliśmy już nowe pomysły na kolejne kawałki. Po prostu zajęło nam trochę czasu, zanim podjęliśmy decyzję o nagraniu nowego albumu. Oczywiście pięć lat to dużo czasu, ale jesteśmy w pełni zadowoleni z nowych utworów i uważam, że wskoczyliśmy na wyższy poziom. Jeśli nie czujesz dużej presji, czasem lepiej jest poczekać trochę dłużej, aż pomysły się rozwiną. Seryjna praca typu "płyta co rok, bo tak każe kontrakt/wytwórnia" nie sprawdza się zdecy dowanie. Dlaczego więc wciąż tyle firm i zespołów wpada w taką pułapkę, nie dostrze gając, że same wpędzają się w kłopoty, zmuszając swych podopiecznych do wydawania słabych płyt, których potem nikt ani nie kupi, ani nie posłucha? Toż w dzisiejszych czasach to już nawet nie głupota, ale biznesowe samobójstwo popełniane z pełną premedytacją! (śmiech) Z obecnym wydawcą nie macie, domyślam się, takich prob lemów - są zbyt długo w tym biznesie, by pozwalać sobie na takie błędy, tym bardziej, że Niemcy słyną z solidności? Doyle Fascinator: Zgadza się. Jesteśmy w szczęśliwej sytuacji, że nie musimy co roku wydawać albumu. Mogę mówić tylko za siebie, ale uważam, że pisanie każdego roku nowego albumu dobrej jakości jest wręcz nierealne. Może to dobrze, że nie musimy zarabiać na muzyce. Możemy się nie spieszyć i pozwolić kompozycjom odpowiednio dojrzeć. Współpraca z wytwórnią zawsze była świetna. Niestety nie wszystkie zespoły są w takiej sytuacji. Przynajmniej mam wrażenie, że pod presją czasu niektóre płyty po latach straciły na jakości. Ale w końcu każdy musi sam zdecydować, co jest dla niego dobre. Szanujemy całą wykonaną pracę, bo wiemy, ile trudu za nią stoi. Z drugiej strony czasami "diamenty powstają pod naciskiem". W przeszłości zawsze pracowaliśmy z niemieckimi wytwórnia-


mi, i zawsze dobrze się nam układało. Nie wiemy, czy w innych krajach jest inaczej. Wciąż dopracowujecie wspólnie utwory podczas prób, tak jak powszechnie czyniono to kiedyś, kiedy nie było internetu, plików, etc., a przynajmniej czyniliście tak do momentu pojawienia się koronawirusa? Doyle Fascinator: Szczerze mówiąc, nie napisaliśmy wiele nowego materiału na nowy album w sali prób. Tym razem Patrick i ja zdigitalizowaliśmy wiele pomysłów i fragmenty nowych utworów, a także pozwoliliśmy utworom rozwijać się za pomocą komputera. Oczywiście była to mieszanka pracy w sali prób i domowym studio. Nagrania na nowy album ze względu na Covid zostały przeprowadzone bez większych, zespołowych spotkań. Generalnie, to był szalony rok dla naszej kapeli. Obecnie nie możemy nawet spotykać się na próbach. Patrick Options: Ale w końcu się udało. Udało nam się zagłębiać w szczegóły i wielokrotnie nagrywać wszystkie kompozycje. Dzięki udanej przedprodukcji mieliśmy znacznie więcej czasu na słuchanie powstającego materiału i zmiany w utworach i ich aranżacjach. W zasadzie jesteśmy grupą przyzwyczajoną do prób, ale w przyszłości połączymy te obie metody. Takie podejście wydaje mi się idealne zwłaszcza dla zespołów metalowych czy rockowych, gdzie zespołowa praca przekłada się później na poziom samego materiału czy dobre przygotowanie do sesji nagraniowej? Doyle Fascinator: Tak, próby z zespołem są niezastąpione. Niezwykle ważne jest również, aby grupa pozostawał na fali, a jej duch był wciąż obecny. Wiele pomysłów na muzykę, a nawet na występy na żywo, pojawiają się, gdy wspólnie gramy na próbach. Nasz zespół tworzy nasza trójka i każdy ma swoje pomysły. Czy to chodzi o riffy, prezentację, sprzęt czy wykonanie. To właśnie tworzy zespół. Więc niech żyje sala prób! (śmiech) Uwinęliście się więc z nagraniem nowej płyty naprawdę szybko, bo mieliście konkretną wizję tego materiału, a do tego byliście tak dobrze przygotowani, że wszystko poszło jak z płatka? Patrick Options: Myślę, że jednym z powodów, dla których wszystko poszło tak dobrze, było to, że mieliśmy okazję nagrać gitary i wokale w naszym własnym domowym studio. Stanowiło to pewne odprężenie. Presja nie była tak duża, znajdowaliśmy się w znajomym środowisku i byliśmy wyluzowani. Wyszło nam świetnie i myślę, że to powód, dlaczego nam się udało. Następnie zatrudniliśmy Marcela Kühna do miksowania i masteringu. Wszystko więc było dobrze zaplanowane i otrzymaliśmy dokładnie taki rezultat, jakiego chcieliśmy. Cały proces tworzenia nowego albumu był świetną zabawą. Nie bez podstaw obstawiam, że zależało wam na konkretnym, mięsistym i pozbawionym cyfrowego posmaku brzmieniu - za dużo już tych syntetycznych, pozbawionych mocy dźwięków na metalowych płytach? Doyle Fascinator: Niekoniecznie. Myślę, że to absolutnie zależy od gatunku, jaki grasz. Najważniejsze, żebyś był zadowolony z brzmienia. Dopiero wtedy odnajdujesz się w tym, co robisz. W ogóle jest nie możliwe, abyś za-

dowolił wszystkich. Jeden pokocha twoje brzmienie, drugi go znienawidzi. Kogo to obchodzi? Nie możesz uszczęśliwić wszystkich. Ciesz się i buduj swoje brzmienie tak, jak chcesz go słyszeć. W sumie wolimy bardziej analogowe brzmienie.

oczach naszych fanów. Jesteśmy zdecydowanie zespołem grającym na żywo, tam możemy najlepiej wyładować naszą energię. Myślę, że jest to również zauważalne podczas naszego występu. Chcemy tylko jak najszybciej ponownie zobaczyć spoconych fanów thrashu.

Tęsknisz za czasami, kiedy technik uruchamiał taśmę, a zespół, bądź pojedynczy muzyk, zaczynał grać i wszystko było w jego rękach, a nie możliwościach komputerów? Doyle Fascinator: Dziś nie jest inaczej. Tylko wtedy, gdy dostarczasz coś wspaniałego, możesz uszczęśliwić swoich fanów. Nawet zespoły, które używają dużo więcej technologii niż my, muszą grać dobre występy, aby uszczęśliwić swoich fanów. Myślę, że szczególnie na żywo nie można wiele ukryć. Musisz dawać

Też macie tak, jak wiele innych zespołów: nagrywanie płyt jest fajne, ale dopiero w trasie ma się największą frajdę z grania nowych numerów, bo dochodzi do tego interakcja z publicznością, przepływ energii, a do tego imprezy, więc nie możecie się już tego doczekać? Patrick Options: Jak najbardziej. Nagrywanie jest w porządku, ale z pewnością nie jest naszą ulubioną czynnością. Po prostu nasze miejsce jest na festiwalowej scenie. Nie możemy się

Foto: Skeleton Pit

wszystko na tacy i zniszczyć tę pierdoloną scenę. To jedyny sposób. Ale oczywiście korzystamy z nowszych technologii. Nie jesteście więc, mimo młodego wieku, niewolnikami nowoczesnych technologii? Jakby co dalibyście sobie radę w każdej sytuacji, nawet w 100 % studio analogowym? Patrick Options: Nie mogę tego ocenić. Jeszcze nie nagrywaliśmy w pełni analogowym studiu. Obrana przez nas droga - do tego momentu - zawsze się sprawdzała. Jednak byłoby to dla nas trudne, ponieważ wszyscy jesteśmy bardziej muzykami scenicznymi niż muzykami studyjnymi, ale myślę, że moglibyśmy to zrobić. Po prostu trzeba ćwiczyć jeszcze więcej. Co istotne "Lust To Lynch" jest płytą znacznie intensywniejszą, bardziej urozmaiconą od debiutu - tym większa szkoda, że nie będziecie mogli prezentować tego materiału na żywo, przynajmniej w najbliższych miesiącach? Doyle Fascinator: To totalna katastrofa. Szczególnie rozczarowujące jest to, że jako zespół nie mamy jak świętować wydania nowego albumu. Nie mieliśmy nawet okazji wykonać na żywo ani jednej nowej kompozycji. W każdym razie, narzekanie jest bezużyteczne. Po prostu oszczędzamy energię i w odpowiednim momencie eksplodujemy na

doczekać, aby ponownie zagrać na żywo. Widzieć ludzi, czuć fanów, odczuwać poziom głośności i oczywiście towarzyszące temu imprezy. Po koncercie kilka piw z fanami i wymiana pomysłów. Ogromnie za tym tęsknimy. Z dnia na dzień radzenie sobie z tą sytuacją staje się coraz trudniejsze. Mamy tylko nadzieję, że wkrótce powróci jakaś normalność. Do tego czasu szykujemy się w domu, żeby znów się zabawić. W thrash metalu też będzie powoli następować zmiana warty, starsze zespoły, tak jak niedawno Slayer, będą odchodzić, jak więc widzisz przyszłość Skeleton Pit za 10-15 lat? Doyle Fascinator: Trudno powiedzieć. Myślę, że staramy się umocnić swoją pozycję na scenie thrashmetalowej, zarówno w kraju, jak i za granicą. Mamy nadzieję, że w przyszłości będziemy mogli grać więcej za granicą. Chcemy również sprawdzić, czy możemy wyruszyć w jakieś trasy. W przeciwnym razie zobaczymy, co się stanie. Nie mamy biznesplanu. Po prostu gramy thrash metal. Wojciech Chamryk, Szymon Paczkowski

SKELETON PIT

143


Pokora, zapał i pasja Nie spodziewałem się, że otrzymam tak wyczerpujące i ciekawe odpowiedzi. John Lutzow okazał się szalonym gadułą i prawdziwym maniakiem technologii. To nie przypadek, że człowiek tak bogaty intelektualnie tworzy tak pokręconą muzykę. Jeśli twórczość Fates Warning czy Dream Theater powoduje u was szybsze bicie serca, to na pewno Leviathan na dłużej zagości w odtwarzaczu. Myślę też, że po przeczytaniu tego wywiadu wyjątkowość tej formacji i sympatia do niej wzrośnie o kilka punktów. Dlaczego? O tym poniżej… HMP: Cześć John! Cieszę się, że znalazłeś chwilę na zapoznanie się z treścią pytań. Dla wielu osób będzie to okazja do poznania muzyki Leviathan, a myślę, że warto, ponieważ gracie ciekawe rzeczy. Chciałbym od razu zapytać o przepis na to, w jaki sposób utrzy mać skład zespołu przez długi czas? John Lutzow: Cześć. Dziękuję za skontaktowanie się ze mną i danie mi okazji udzielenia tego wywiadu. Jeśli chodzi o utrzymywanie zespołu razem lub jakiekolwiek relacje w tej sprawie, sprowadza się to do otwartej komunikacji. Gdy stworzyliśmy Leviathan zawsze uważaliśmy, że znalezienie dobrych ludzi jest lepsze niż posiadanie najlepszych muzyków. Ponieważ jestem teraz jedynym pozostałym członkiem (z pierwszego składu), łatwiej jest funkcjonować jako zespół, kiedy jest się bardziej studyjnym projektem, niż gdybyśmy spotykali się w jednym mieście. Perkusista mieszka na Hawajach, drugi gitarzysta, z którym pracuję, mieszka w Północnej Kalifornii, a Raphael w Sao Paulo w Brazylii. Pytam, ponieważ tak naprawdę nową osobą w szeregach grupy jest wokalista Rafael Gazal, z którym nagraliście dwie ostatnie płyty. W czym przekonał Ciebie i chłopaków Rafael, że to akurat on stał się następcą Jeffa Warda? Jestem bardzo szczęśliwy, że znalazłem Raphaela. Jest niesamowitym muzykiem i fenomenalnie utalentowanym wokalistą. Nie była to trudna decyzja, by uznać go za najlepszego, który zastąpi Jeffa Warda. Po naszych koncertach w 2010 roku, Jeff tak naprawdę nie angażował się na tyle, jak było to wymagane do funkcjonowania na tym poziomie. Wciąż pomagał, śledząc wokale na kilku albumach, ale nie było muzyki w jego sercu. Poza tym,

Foto: Leviathan

144

LEVIATHAN

on i ja oddaliliśmy się od siebie i ostatnio mamy bardzo różne poglądy polityczne i ideologiczne, które uniemożliwiają spotkanie się osobiście. Leviathan istnieje już, z przerwą, trzydzieści dwa lata. To szmat czasu. Powiedz John, co uważasz za swój największy sukces z formacją? Leviathan był moim życiem odkąd skończyłem dziewiętnaście lat. Coś takiego, co pochłonęło tyle czasu, pieniędzy i duszy, po prostu staje się częścią ciebie. Uważam, że to, co zrobiliśmy na naszym albumie "Deepest Secrets Beneath", jest naszym największym sukcesem. Otrzymaliśmy świetną prasę z głównych wydawnictw, takich jak Guitar, Guitar World, Hit Parader, Modern Drummer, RIP, Rolling Stone itp. Nasza sprzedaż albumu "Deepest Secrets Beneath" była świetna (chociaż nigdy nie zarobiliśmy na nim ani grosza). Ten sukces zapewnił nam kontrakt z Century Media i wydanie albumu "Riddles, Questions, Poetry & Outrage", który dał nam możliwość zaprezentowania utworu na płycie poświęconej Judas Priest. Czad! Niestety, nasza relacja z Century Media pogorszyła się i doprowadziła do naszego upadku. Wyewoluowaliście z power metalu na jego progresywną odmianę. Wasze płyty, jak np. "Beholden To Nothing, Braver Since Then" czy też ostatnia "Words Waging War" stały się bardzo złożone. Postawiliście na klimat i bogactwo instrumentalne. Ta zmiana przyszła naturalnie czy jednak od początku miałeś chęć grania czegoś bardzo, hmm, intelek tualnego? Ewolucja naszego brzmienia między pierwszą EP a albumem "Words Waging War" została

zapoczątkowana przez zmianę autorów muzyki. Ron Skeen i jego tekściarz napisali wszystkie kawałki na EP. Kiedy wyszło "Deepest Secrets Beneath", zmiana warty była w toku. Zacząłem pisać większość materiału. Sześć z dziewięciu utworów na tym albumie. Sześć z dziewięciu kawałków na albumie "Riddles, Questions, Poetry and Outrage" i jedenaście z piętnastu kompozycji na "Scoring the Chapters". Ron stał się bardziej managerem Leviathana niż gitarzystą czy twórcą. Był trochę starszy od reszty z nas. Kiedy Leviathan rozwiązał się w 1998 roku, Jeff Ward, Trevor Helfer, Derek Blake i ja planowaliśmy kontynuować bez Rona. Pomyśleliśmy, że musielibyśmy zmienić nazwę grupy, ponieważ Ron nadal był właścicielem znaku towarowego Leviathan. Frustracja związana z próbami znalezienia motywacji w muzyce po tym, jak biznes muzyczny skopał nam tyłki, była wielka. Naprawdę zniszczyła naszą motywację i nadzieję, że damy radę zwyciężyć. Doprowadziło to do tego, że wszyscy przez chwilę szliśmy w różnych kierunkach. Derek i ja pracowaliśmy razem przy projektach pobocznych i koncertach akustycznych, ale nie pisaliśmy nic cięższego przez wiele lat. Wracając do pierwotnego pytania, obecne brzmienie i styl Leviathan jest kierunkiem, w którym zawsze chciałem iść. Jeśli porównasz materiał, który napisałem na "Deepest Secrets Beneath", "Riddles, Questions, Poetry and Outrage" lub "Scoring The Chapters", nie ma aż tak wielu różnic między nowszym materiałem, który teraz publikujemy. Jestem produktem moich wpływów, jak każdy twórca. Są one widoczne w moich kompozycjach. Poruszyłem już kwestię ostatniej płyty. Przyznam, że album "Words Waging War" mi się podobał. Wcześniej nie trafiłem na Waszą muzykę, dopiero niedawno zapoznałem się z kilkoma rzeczami. Czy praca nad tym krążkiem różniła się jakoś znacząco od prac nad poprzednimi? Główna różnica między "Words Waging War" a kilkoma ostatnimi albumami, które wyprodukowałem, sprowadza się do miksu. W przeszłości sam zajmowałem się nagrywaniem i produkcją we własnym studiu. Obejmowało to miksowanie, które okazało się błędem, który staram się przezwyciężyć. Z każdym dniem jestem coraz lepszy w produkcji w moim studio, ale ograniczenia są oczywiste. Chciałem spróbować wrócić do jakości produkcji, jaką mieliśmy w latach 90-tych. Wymagało to współpracy z prawdziwym studiem i


inżynierem. Skontaktowałem się z naszym starym producentem, Jimem Morrisem z Morrisound. Bardzo chciałbym z nim pracować, ale nie stać mnie na jego stawki. Następnie sięgnąłem do następnego, bardziej logicznego wyboru. Kevin Clock, właściciel Colorado Sound. To jest studio, w którym została nagrana większość naszego starszego materiału. Kevin zmiksował i opracował oba albumy Titan Force, które uwielbiam. Byłem więc niesamowicie wdzięczny, że zgodził się współpracować z Leviathanem. Pracował w ramach mojego budżetu i dostarczył coś, z czego jestem niezwykle dumny. Brzmienie "Words Waging War" jest dokładnie takie, jakie powinno być. Czy wobec tego możesz zdradzić jak rozplanowujecie tworzenie nowych utworów Leviathan? Używacie do tego specjalnego klucza, a może stawiacie na naturalny rozwój pomysłów i burzę mózgów? Będąc maniakiem technologicznym, polegam na narzędziach usprawniających tworzenie moich kompozycji. W latach 90-tych zaczęliśmy grać razem z technologią "click track" i sekwencerami, aby zapewnić brzmienie naszego albumu podczas występów na żywo. Wymagało to zaprogramowania utworu na midi syntezatorze. Obecnie piszę riffy organicznie na gitarze lub klawiszach, jak każdy, kto bierze swój instrument i zaczyna grać. Kiedy mam kilka wartościowych pomysłów, zapisuję je jako notację w moim oprogramowaniu DAW. Na tym etapie nie ma znaczenia, w jakim tempie, tonacji czy metrum się znajdują. Po jakimś czasie, gdy mam wystarczająco dużo pomysłów, zaczynam składać je w szkielet utworu. Zaletą pisania i komponowania w ten sposób jest to, że surowe dane są już w komputerze. Mogę nimi manipulować w dowolny sposób. Następnie rozwijam utwór jako przed produkcję z zaprogramowanymi bębnami, basem, gitarą, klawiszami, wokalami itp. Modyfikuję kompozycję, aż uzyska odpowiednią płynność. Następnie przygotowuję pliki dla perkusisty, aby zastąpić bębny z midi jego prawdziwymi pomysłami. Udostępniamy pliki przez Dropbox lub dysk Google. Odzyskuję perkusję, dokładam bas i gitarę rytmiczną, a następnie wysyłam pliki do Raphaela. On dodaje swoją magię. Później dopieszczamy utwory warstwami i dźwiękami, aż otrzymam jakościowy wstępny miks. Ostatnim krokiem jest wysłanie poszczególnych utworów do Kevina, aby mógł miksować. Po wybraniu miksu spotykam się z nim w studiu i finalizuję wynik. Muzyka, jaką proponujesz z Leviathan, skojarzyła mi się z dokonaniami Fates Warning czy też Dream Theater. Pobrzmiewają też echa starego, dobrego rocka progresywnego. Jeśli mógłbyś się chwilę zastanowić to co jest Twoją inspiracją do pisania własnej muzyki? Wspomniałem o tym wcześniej. Ludzie są produktami naszego środowiska. Rozwijamy naszą kreatywność, ucząc się z jak największej liczby różnych wpływów. Posiadanie bardzo eklektycznych gustów muzycznych pomaga poszerzać nasze możliwości. Jestem niezmiernie dumny, że kojarzę się z legendami, takimi jak Fates Warning czy Dream Theater, ale myślę, że Leviathan stworzył unikalne brzmienie i pod każdym względem rozwijamy się bardziej niż inne zespoły progresywno-metalowe. Ponieważ jesteśmy stosunkowo nieznani

i nie ograniczamy się do sukcesu, mogę tworzyć muzykę, która nie musi pasować do zatwierdzonej struktury. Najprawdopodobniej jest to dobra a zarazem zła rzecz. Zdarza Ci się czasem korzystać z jakichś niewydanych pomysłów, kiedy kreujesz nowe kawałki Leviathan? Jeśli chodzi o stare pomysły, to tak, wiele kompozycji, które nigdy wcześniej nie zostały wydane, w ostatnich latach zostało przerobionych i wykorzystanych na albumach Leviathana. John, jak starasz się nie zwariować w tym t r u d n y m o k r e s i e z w ią z a n y m z p a n d e m i ą ? Paradoksalnie ten nadmiar wolnego czasu, jaki dostaliśmy w kontekście lockdownu, może przyczynić się do powstawania nowych rzeczy. Zdarza Ci się siadać częściej do tworzenia czy może wręcz przeciwnie - robisz sobie dłuższe przerwy? Praca nad nowym materiałem sprawia, że jestem skupiony na czymś, więc nie daję się zbytnio wciągnąć w piekło, jakim jest współczesne życie. Polityka i pandemia mogą być naprawdę inspirujące lub druzgocące. Spędzanie czasu z moją żoną i synem daje mi poczucie bezpieczeństwa. Jestem zagorzałym fanem motocrossu, więc jazda na torze, utrzymuje mnie w formie fizycznej. Lockdown nigdy nie spowodował u mnie żadnej przerwy. Pracuję w IT, więc w lutym ubiegłego roku obciążenie pracą wzrosło drastycznie, ponieważ większość świata zaczęła pracować zdalnie. Chciałbym odpocząć. Następny album, który chcemy wydać w 2022 roku, jest prawie w połowie ukończony. Piszę razem ze starym przyjacielem z Kalifornii. Mamy zamiar wydać nowy materiał na winylu, jako gadżet kolekcjonerski z okazji naszego 30-lecia. Numerowany winyl plus płyta CD zawierająca wszystkie niewydane dema z lat 90-tych oraz koszulkę. Spoglądam w dyskografię Leviathan i widzę, że wydaliście tylko jedną płytę koncertową "Leviathan Ressurected" z 2010 roku. Jesteś z niej zadowolony? Myślałeś może nad tym, żeby po dziesięciu latach znów sportretować grupę nagraniami na żywo? Mamy nadzieję, że znajdziemy organizatora koncertów, który w 2022 roku zaprosi nas do Europy na kilka występów. Jeśli znajdziemy kogoś, kto pomoże nam finansowo, zarezerwujemy tyle koncertów, ile będzie to możliwe logistycznie. Jeśli nie zdołamy wrócić do Europy, możemy zarezerwować występ w nowym miejscu należącym do Kevina Clocka i zarejestrować wersję na żywo albumu, który planujemy na rok 2022. To album koncepcyjny o długości 44 minut. Ten materiał jest świetny, aby zademonstrować moc perkusji Kyle'a i głosu Raphaela oraz naszego nowego sposobu pisania muzyki. Chciałbym zapytać o tematykę tekstów. Poruszacie dość poważne zagadnienia dotyczące spraw społecznych, etyki, moralności… Jakie, według Ciebie, utwory Leviathan z całej kariery zasługują na szczególną uwagę i skąd akurat taka tematyka? Teksty zawsze były dla mnie najważniejszym elementem muzyki. Jednymi z moich najbardziej znaczących i osobistych materiałów są utwory, które napisałem na "Words Waging War", poświęcone mojemu synowi, Leviemu. Również kawałek z naszego albumu "Can't Be

Seen By Looking", który napisałem dla mojej żony Dany, ma duże znaczenie emocjonalne. Natomiast utwór "Turning Up Broke" z "Scoring The Chapters" jest jedną z moich ulubionych kompozycji wszech czasów. John, a prywatnie jesteś fanem muzyki? Szukasz, kolekcjonujesz muzykę? Jestem kolekcjonerem muzyki i filmów. Miałem szczęście pracować w jednym z najfajniejszych sklepów z płytami w latach 90-tych. Stamtąd udało mi się zdobyć wiele rzadkich pozycji. Wciąż posiadam ponad 700 płyt CD i 1200 DVD. Trochę nawiążę do poprzedniego pytania. Ciekawi Cię to, co wychodzi współcześnie czy raczej hołdujesz starym, klasycznym brzmieniom? Szczerze mówiąc, nie obserwuję zbyt wielu nowych grup. Głownie kupuję nowe wydawnictwa znanych zespołów, takich jak Fates Warning, Dream Theater itp. Większość grup, które nadal obserwuję, to zespoły lub artyści, których śledziłem wiele lat temu. Artyści tacy jak The Beatles, Queen, Black Crowes, Counting Crows, Jellyfish, Peter Gabriel, Tori Amos, Shawn Colvin, Martin Sexton, Ellis Paul. Rzeczy w tym stylu. Dobrze, wróćmy jeszcze do ostatniej płyty Leviathan. Możesz pokrótce opowiedzieć jak przebiegała sesja i czy możemy spodziewać się wydania później jakichś odrzutów? Z perspektywy efektywności, moje pisanie nie kończy się na niczym, co mógłbym nazwać odrzutami. Rozwijam pomysły, edytuję je lub pracuję nad nimi, aż zabrzmią dobrze. Wszystkie moje niewydane kompozycje albo zostały wydane, albo nie są już warte by do nich wracać. Nasi czytelnicy często sami tworzą swoją muzykę. Jakich rad udzieliłbyś dla młodych adeptów tak skomplikowanych dźwięków, jak twórczość Leviathan? Radziłbym, aby dowiedzieć się jak najwięcej o komputerach i technologii. Jest to wymóg, jeśli chcesz pisać i produkować własne materiały na poziomie porównującym z dużymi studiami. Nauka teorii muzyki jest również dużą korzyścią. Pokora, zapał i pasja również idą z tym w parze. Masz może swoje ulubione modele gitar, których chętnie używasz? Pewnie są te, które są niezastąpione w studio, a pewnie i takie, bez których nie wyobrażasz sobie grać koncertu… W 2010 roku sam zrobiłem swoje gitary. Zależało mi na zbudowaniu czegoś niestandard-

LEVIATHAN

145


owego. Miałem już kilka unikalnych siedmiostrunowych Carvinów (obecnie Kiesel). To sprawiło, że pomyślałem: "hej, mógłbym zbudować własną gitarę i zaoszczędzić pieniądze". Za cenę jednego Carvina mogłem kupić materiały i z pomocą stolarza, który pozwolił mi korzystać ze swojego warsztatu, zbudowałem dwie gitary elektryczne typu neck thru body z siedmioma strunami dokładnie tak, jak chciałem. Kupiłem całe drewno na eBay'u. Mogłem w konstrukcji zastosować to z gatunku egzotycznych, którego nie kupiłbym w markowej firmie budowlanej. Niektóre z moich innych, cenionych instrumentów, to wydanie kolekcjonerskie Takamine Sante Fe z 1994 roku ze stalowymi strunami akustycznymi. Ta gitara została zmodyfikowana przy użyciu elektroniki Fishman i Seymour Duncan. Uwielbiam nylonowe struny akustyczne Cordoba GK Studio. Ta gitara jest jedyna w swoim rodzaju. Posiada pełny system ghost midi, pakiet elektroniczny piezo i K&K Trinity z wewnętrznym mikrofonem i przetwornikami. Mam też elektryczną obudowę typu hollowbody firmy Ibanez Artstar z tym samym systemem. Używam tych gitar midi z moim Rolandem GR-20. Do obróbki gitary używam Fractal Ax-FX II. A właśnie - koncerty. Dobrze wiemy, jaka jest teraz sytuacja, ale zawsze miło powspominać. Słuchaj, czy są jakieś miejsca na świecie, w których uwielbiasz grać sztuki? Niemcy zawsze byli największymi fanami Leviathan. Odkąd byłem dzieckiem, miałem dziwny związek z tym krajem. Wydaje mi się, że w Niemczech jest miasto o nazwie Lutzow. Następnym razem, gdy będę w Europie, pojadę tam i rozejrzę się za moimi przodkami. Bardzo chciałbym też grać w Japonii. Może kiedyś…

Ukrop, antyczne ruiny i femme fatale Możliwe, że poniższa rozmowa z gitarzystą i kompozytorem Fortress Under Siege będzie Waszym pierwszym kontaktem z grecką sceną progresywnego heavy metalu. Jak się jednak dowiecie, kolebka Zachodniej Cywilizacji ma coś ciekawego do zaoferowania nie tylko w ramach epickiego true metalu. HMP: Gratulę wydania Waszego trzeciego longplay'a "Atlantis". Co działo się z Fortress Under Siege podczas sześcioletniej przerwy po poprzednim krążku "Phoenix Rising"? Fotis Sotiropoulos: Najważniejszym wydarzeniem była praca nad "Atlantis". To kompletnie nowe zadanie dla Fortress Under Siege, ponieważ zmieniliśmy skład. Oprócz mnie, z oryginalnego line-up'u pozostał jedynie klawiszowiec Georgios Georgiou. Pozostali są nowi, aczkolwiek zdążyliśmy się już zgrać na greckich koncertach. Nie będziecie czekać aż tak długo na następcę "Atlantis", ponieważ mamy już cały kolejny album w fazie przedprodukcji. Czy mógłbyś wyjaśnić, jak dokładnie doszło do owej zmiany składu? Zaczęło się od tego, że nasz wokalista Alex "Hanibal" Balakakis odpóścił zaraz po premierze "Phoenix Rising". Jego miejsce zajął natychmiast Nick Roussakis, ale wkrótce dały o sobie znać różnice wizji rozwoju muzycznego. Udało nam się wprawdzie skomponować wspólnie jeden utwór, ale na dłuższą metę nie bylibyśmy w stanie pogodzić naszych gu-

stów muzycznych. Nick zdecydował więc, że nie widzi swojej przyszłości w Fortress Under Siege. Tak było lepiej dla każdego z nas. Następnym wokalistą został zaś Mike Livas, który był bliski ukończenia z nami całej płyty, ale też nie było między nami odpowiedniej chemii. Uznaliśmy wówczas, że nie akceptujemy kompromisu w jakości naszej muzyki i potrzebujemy zrobić wokale ponownie. Tasos Lazaris przeszedł z funkcji naszego ówczesnego drugiego gitarzysty na stanowisko wokalisty. Dodatkowo skład uzupełnił nowy członek, Themis Gourlis, na gitarze rytmicznej. Nowy album i nowy label. Jak doszło do Waszej współpracy z Rock of Angels Records? Kiedy rozesłaliśmy nasz materiał do kilku wytwórni rozsianych po całym świecie, okazało się, że wszystkie są zainteresowane podpisaniem z nami kontraktu. Oferowane przez nich warunki były jednak niesatysfakcjonujące i nie zaakceptowaliśmy żadnej propozycji. Natomiast kiedy podjęliśmy już decyzję, że najlepiej zrobić wszystko samemu, Rock of Angels Records zaskoczyło nas dokładnie taką ofertą, jakiej od początku chcieliśmy.

Czy mógłbyś zdradzić jakieś anegdoty z tras? Chyba, że nie nadają się do publikacji… (śmiech) Nie mam do opowiedzenia żadnych szalonych historii. Leviathan zawsze był skromny i poważny na swoich trasach. Nie jesteśmy zapalonymi imprezowiczami. Po koncertach woleliśmy oglądać filmy, żeby się zrelaksować, niż się nawalić i niszczyć pokoje hotelowe. Kiedy byłem nastolatkiem, pozbyłem się tego dzikiego nastawienia gwiazdy rocka. No dobrze, John, czas kończyć. Tradycyjnie poproszę o słowo dla czytelników Heavy Metal Pages i fanów dobrej muzyki metalowej w Polsce… Jedno słowo? Nadzieja. Myślę, że ludzkość i planeta potrzebują teraz nadziei bardziej niż czegokolwiek. W kilku słowach - "opuść świat lepszy niż go zastałeś". To jeden z moich ulubionych cytatów i mój życiowy cel. Dziękuję za czas i odpowiedzi. Życzę zdrowia i mam nadzieję do zobaczenia szybko na koncertach! Dzięki za daną mi okazję, żebym mógł podzielić się szczegółami o sobie i Leviathanie. Adam Widełka, Tłumaczenie: Szymon Paczkowski, Sara Ławrynowicz

Foto: Fortress Under Siege

146

LEVIATHAN


Umowa była korzystna dla obu stron. Poszliśmy za ciosem. Album nazwaliście "Atlantis". Czy wierzycie, że mityczna Atlantyda istniała w rzeczywistym świecie? Jedynym źródłem pisanym wspominającym o bogatym i fantastycznym mieście Atlantis, które rzekomo zatonęło, są dwa dialogi Plato "Timaeus" oraz "Critias", ale nie mają one wartości historycznej. Spotkaliśmy się także z innymi współczesnymi teoriami oraz interpretacjami, ale na tą chwilę wszystko wskazuje na to, że Atlantis była krainą mitologiczną, a nie rzeczywistą. Skąd zatem taki a nie inny wybór tytułu? Nazwa "Atlantis" faktycznie może być myląca dla wielu odbiorców, ponieważ utwór tytułowy nie dotyczy helleńskiej mitologii. Słowem tym posłużyliśmy się jako alegorią tych wszystkich rzeczy, które ludzie bardzo pragną przez całe życie, ale nie udaje im się ich zdobyć lub osiągnąć. Chodzi o rozmaite ambicje, które ludzie starają się realizować, no ale nie udaje im się. Można to też rozumieć jako symbol femme fatale, czyli pięknej kobiety, która kusi, mami, uwodzi i stawia wysokie wymagania swoim wielbicielom, ale ostatecznie każdego z nich doprowadza do zguby. Czy do napisania utworu "Seventh Son" zainspirowała Was nowela Orsona Scotta Carda? Zupełnie nie. Siódmym synem jest tu Theseus, starożytny król Aten. Legenda głosi, że wybrał się on w podróż na Kretę, aby zostać oddany w ofierze Minotaurowi (Minotaur pół człowiek pół byk, zrodzony ze związku żony sędziego zmarłych w Hadesie - Minosa, z bogiem mórz i żeglarzy Posejdonem; Minotaur sam miał być złożony w ofierze, ale Minos do tego nie dopóścił i uwięził go na Krecie; następnie Minos zarządał, żeby 7 młodzieńców i 7 panien było cyklicznie przesyłanych Minoaturowi w ofierze - przyp. red). Jaką rolę pełnią dwa krótkie instrumentale na Waszym najnowszym albumie? Te motywy były oryginalnie częściami następujących po nich utworów: "The Silence of Our Wrods" i "Spartacus". Pierwotnie stanowiły ich uwerturę (po prostu intro - przyp. red). Po głębszym zastanowieniu zaprezentowaliśmy je jako osobne kawałki, tak aby wszystkie kompozycje były zwarte. A jak wygląda Wasze komponowanie? Dosłownie wszystkie dotychczasowe pomysły muzyczne wychodzą ode mnie. Nie oznacza to jednak, że pozostali mają zabronione wno-

Foto: Fortress Under Siege

szenie swoich propozycji, ani nic z tych rzeczy. Nawet gdyby nasi znajomi, spoza Fortress Under Siege, przyszli do mnie z czymś ciekawym, na pewno wziąłbym to pod uwagę. Warunkiem jest jednak, aby spełniało to wysokie standardy jakości, jakich się trzymamy. Widziałem dwa video promujące "Atlantis": do utworów "Love Enforcer" oraz "Atlantis". Czy będziecie może mieć ich więcej? Istnieje również video do "Seventh Son". Nie wydaje mi się, żebyśmy zrobili więcej video. Ciekawe, że Waszym producentem jest Fotis Bernardo, ponieważ brał on wcześniej udział w nagraniach Rotting Christ oraz Septicflesh, podczas gdy Wy gracie coś kom pletnie innego. Jak doszło do Waszej współpracy? Jest on po prostu naszym dobrym przyjacielem, a także znakomitym profesjonalistą, znającym bardzo szerokie spektrum metalowej sceny. Perfekcyjnie przeprowadził nas przez wszystkie studyjne zawiłości w Devasoundz studio. Zmiksował całość, a następnie zarekomendował George'a Neratzisa do masteringu. Ten drugi profesjonalista wykonywał wcześniej fantastyczną robotę dla Pain Of Salvation, Abbath, Dark Funeral i Gus G.

reprezentantka alegorii Atlantis. Zrobiłbyś dla niej wiele, ale nie podołasz, niezależnie jak bardzo się starasz. Chciałbym jeszcze zapytać o "A Tribute to Iron Maiden's Somewhere In Time", na którym wykonaliście "Heaven Can Wait". Dlaczego wybraliście akurat ten numer? Ponieważ akurat ten dostaliśmy do opracowania. Prawdopodobnie wolelibyśmy jakiś inny, i przyznam, że dziennikarz magazynu, do którego miał być dołączony ten tribute, próbował odpowiednio skontaktować się z nami w sprawie wyboru utworu, ale nie udało mu się nas zastać, i w konsekwencji zagraliśmy to, co pozostało do zagrania z ich puli. Grecja kojarzy się z epickim true heavy metalem. Tymczasem Wy gracie progresywny heavy metal. Jak to działa? W rzeczywistości mamy obecnie bardzo silną power-prog'ową scenę w Grecji. Bardzo zależy nam na takiej muzyce. Polecam sprawdzić w szczególności zespoły Wardrum oraz Need, ponieważ reprezentują one światowy poziom. Bartek Kuczak, Sam O'Black

Dlaczego zdecydowaliście się użyć obrazu Yiannis'a Koutrikas'a na okładce "Atlantis"? Ponieważ jest on jednym z najlepszych greckich artystów. To bardzo znana i ceniona postać w naszym kraju. Jesteśmy dobrymi znajomymi i wspólpracujemy również poza zespołem. Prowadzę własną galerię sztuki. Kiedy zobaczyłem jego dzieło, od razu pomyślałem, że świetnie pasuje do idei naszego utworu "Atlantis". Jest to dokładnie femme fatale, o której Ci wcześniej wspominałem,

FORTRESS UNDER SIEGE

147


Nie odnajdujemy satysfakcji w powtarzaniu się Rozmowa z trzema muzykami tworzącymi Adamantis - zespół grający europejski power metal w stylu lat dziewięćdziesiątych z silnym wpływem tradycyjnego heavy metalu. HMP: Cześć. Spotykamy się dzisiaj, aby przedstawić Adamantis czytelnikom pol skiego magazynu "Heavy Metal Pages". Wasza dyskografia składa się z dwóch power metalowych albumów: EP "Thundermark" (2018) oraz LP "Far Flung Realm" (2020). Jeff Taft: Yeah, Adamantis jest zespołem grającym power metal w stylu lat dziewięćdziesiątych. Kiedy ludzie nas słuchają, dostrzegają mocne wpływy Blind Guardian, Running Wild, Gamma Ray. Te wpływy ujawniają się w niemal każdym naszym utworze. Ukazał się właśnie Wasz atmosferyczny teledysk do kawałka "Voron (The Ravensong)". Gdzie to kręciliście? Dostrzegłem jedno ujęcie z Islandii.

Pracowaliśmy nad nią już w 2018 roku. Tekst utworu został napisany w Hiszpanii w grudniu 2018. Evgeny Gromovoy: Pamiętam, że zależało mi zawsze na ukazaniu fal morskich rozbijanych o klif. Jak już zabieraliśmy się za produkcję, uznałem, że chcę mieć te fale na samym początku. Poszczególne pomysły pojawiały się powoli, przez dłuższy okres czasu. Jakie pomysły, wydarzenia, plany związane z Adamantis są dla Was najbardziej ekscy tujące w tym momencie? Jeff Taft: Z całą pewnością wskazałbym na album "Far Flung Realm". Początkowo nie planowaliśmy go w winylowej odsłonie. Chcieliśmy, ale Adamantis był w momencie premiery "Far Flung Realm" niezależny, bez wy-

Foto: Adamantis

Evgeny Gromovoy: Te ujęcia pochodzą z Massachusetts. W zeszłym tygodniu napadało tutaj mnóstwo śniegu, więc mieliśmy perfekcyjne widoki do zrobienia atmosferycznego video. Zaprosiliśmy do udziału lokalnego aktora. Pojawiły się tam też pojedyncze ujęcia z Norwegii oraz z Islandii. W zeszłym tygodniu opublikowaliśmy krótki teaser w mediach społecznościowych, aby dać ludziom znać, że coś nadchodzi. Cały pomysł został dopracowany dwa miesiące temu (rozmawialiśmy 3 marca 2021 - przyp. red), kiedy wykonaliśmy nagrania video wraz z aktorem. Produkcja nie zajęła nam wiele czasu, uporaliśmy się z nią raz dwa. Ale pierwsze zalążki pomysłu na to video pojawiły się już trzy lata temu. Jeff Taft: "Voron (The Ravensong)" był jedną z naszych najstarszych kompozycji spośród tych, które ukazały się na "Far Flung Realm".

148

ADAMANTIS

twórni, więc nie widzieliśmy takiej opcji. Myśleliśmy, że może uda się to zrealizować znacznie później. Na szczęście Cruz del Sur Music szybko zainteresowało się Adamantis i od razu usłyszeliśmy od nich, że jak najszybciej powinniśmy zrobić winyl. Byliśmy podekscytowani, odkąd zobaczyliśmy, jak to wygląda w tym dużym formacie. Jest to specjalna, limitowana edycja z fajnym plakatem. Jak już wspomnieliśmy, Adamantis wydał dwa albumy: EP "Thundermark" oraz LP "Far Flung Realm". Ten pierwszy posłuchałem tylko jeden raz, i zauważyłem, że longplay jest od niego tak ze trzy razy szybszy i znacznie dynamiczniejszy. Chciałbym zapytać, jak postrzegacie swój rozwój pomiędzy 2018 a 2020 rokiem? Jeff Taft: Oba albumy powstały w kompletnie

różnych okolicznościach. W momencie rejestracji "Thundermark" byliśmy już całkiem ograni na lokalnej scenie Massachusetts. Zrobiliśmy je po to, aby rozszerzyć nasz zasięg i otworzyć sobie drzwi do klubów również w innych miejscach. W przypadku "Far Flung Realm" myśleliśmy znacznie ambitniejszymi kategoriami - chcieliśmy wydobyć to, co najlepsze, z kreatywnego potencjału Adamantis. Zwłaszcza, że mamy nowego wokalistę. Chcieliśmy więc rozwinąć nasz zespół za pośrednictwem całkiem nowych utworów. Włożyliśmy w ich aranżację znacznie więcej namysłu. "Thundermark" brzmi bardziej jak heavy metal, podczas gdy "Far Flung Realm" bardziej jak power metal, więc z pewnością różnica nie sprowadza się tylko do nowego wokalisty, ale też do zmian w warstwie instru mentalnej. Zgadza się? Jeff Taft: Yeah, zdecydowanie można tak powiedzieć. Myślę jednak, że elementy tradycyjnego heavy metalu wciąż są obecne na "Far Flung Realm". Słychać to chociażby w utworze "The Siege Of Arkona". Czy uważacie, że znaleźliście już pełnię swojej muzycznej tożsamości na "Far Flung Realm"? Evgeny Gromovoy: Nie sądzę, żeby jakikolwiek zespół powiedział: "oh, to jest to" (Jeff śmieje się). To dlatego, że każdy muzyk ewoluuje. Wszyscy w Adamantis są doświadczeni na tyle, aby zdawać sobie sprawę, że niekoniecznie to, co kręci nas dzisiaj, będzie nas również pochłaniało za ileś lat wprzód. To nie jest nasz koniec, tylko nasz początek. Im bardziej wzajemnie rozumiemy się w Adamantis, tym bardziej komfortowo czujemy się eksperymentując z nowymi dźwiękami i poszerzając ramy stylistyczne. Dla mnie to jest podróż, której "Thundermark" stanowił początek, a "Far Flung Realm" jest kolejnym etapem. W przyszłości możecie się spodziewać wielu elementów stylistycznych już obecnych na naszych dotychczasowych albumach, ale też nowych inspiracji. Adamantis nie posiada jasnych struktur, w których ramach musimy koniecznie się obracać, czy coś w tym stylu. Jeff Taft: Nie jesteśmy ludźmi, którzy odnajdywaliby satysfakcję w powtarzaniu się. Mamy poczucie, że możemy zrobić wiele rzeczy inaczej w przyszłości. Widzimy wiele przestrzeni do dalszego rozwoju, będziemy chcieli eksplorować inne wymiary, przesuwać granice istoty Adamantis. Zawsze staramy się iść naprzód. Nie mówimy "to jest Adamantis, nie ma tu miejsca na nic innego". Dla mnie, jako słuchacza, "Far Flung Realm" jest dosyć wymagające w odbiorze, ponieważ ten album jest znacznie intensywniejszy niż typowy, tradycyjny heavy metal. Czy Wy również uważacie te utwory za trudne do wykonywania? Evgeny Gromovoy: Z mojej perspektywy perkusisty, tak, ale sprawia mi to wiele frajdy. Ćwiczę wraz z perkusistą Blind Guardian. Nauczył mnie on wiele tricków, nie tylko jak komponować partie bębnów, ale też jak nadać im odpowiedniej mocy, a także innych aspektów power metalu. W dłuższej perspektywie widzę znaczny postęp w swojej grze. Uwielbiam ten szybki, techniczny, a przy tym kreatywny, power metalowy styl. Nie postrzegam tego jak problem, lecz pozytywnie. Jeff Taft: Dla mnie również jest to bardzo wy-


magające. Zwłaszcza z uwagi na tempo. Gramy zdecydowanie szybciej niż większość heavy metalowych zespołów. Niemniej, mam pozytywny stosunek wobec muzycznych wyzwań. Tak jak powiedział Evgeny, sprawia mi to wiele frajdy. Czuję, że zawsze chciałem właśnie tak grać. Fajnie jest przekonywać się, na co mnie stać, stylistycznie i technicznie. Wymagające granie, ale jest to część naszej muzykalności. Czujemy przy tym, że rozwijamy się i coraz lepiej wychodzi nam przekuwanie szalonych pomysłów w dźwięki. Czym chcielibyście się z nami podzielić odnośnie studyjnej rejestracji "Far Flung Realm"? Jeff Taft: Zaczęliśmy od perkusji w grudniu 2019, zaś gitary i bas nagraliśmy w styczniu 2020. Mieliśmy dostępną salę do ćwiczeń w piwnicy Evgeny'ego. Rejestrację wokali przełożyliśmy o kilka miesięcy z powodu "pandemii". Pracowaliśmy z tym samym inżynierem dźwięku (do rozmowy dołączył w tym momencie wokalista Jeff Stark, wymieniliśmy się krótko uprzejmościami, a Jeff Taft powtórzył mu swoją odpowiedź na ostatnie pytanie przyp. red). Jeff Stark: To interesujące, że kiedy dołączyłem do Adamantis i zgrałem się z pozostałymi muzykami, nagle ogłoszono "pandemię". Dostałem więc extra czas na pracę nad strukturami wokalnymi wszystkich utworów, doprowadziłem je do perfekcji i tak minęło kilka miesięcy. Wymieniałem się pomysłami z kolegami on-line. Dzięki temu opanowałem je lepiej i jak już wszedłem do studia, czułem się pewnie i swobodnie. Wprawdzie nie wiadomo, co przyniesie przyszłość, ale nagrywanie wokali było dla mnie pozytywnym doświadczeniem. Widziałem, jak wszyscy w Adamantis przykładają się i jak bardzo każdemu zależy na nagraniu możliwie jak najlepszej płyty. Zdaję sobie sprawę, że niektóre inne zespoły mają przestój, ale w naszym przypadku - ukazuje się nowy album, jest fajnie. Jeffie Stark, czy brałeś udział w pisaniu tek stów utworów? Jeff Stark: Część spośród nich tak. Może połowę lub odrobię więcej. Resztę napisali pozostali. Jakie historie kryją się zatem za tymi tekstami? Jeff Taft: Wiele rozmaitych - autorefleksje, sny, tajemnicze przepowiednie. Inspirowaliśmy się m.in. nowelami Stevena Eriksona. W utworze "The Siege Of Arkona" nawiązaliśmy bezpośrednio do słowiańskiej mitologii. W ogóle ten ostatni, "The Siege Of Arkona" zdaje się być Waszym najfajniejszym kawałkiem. Jeff Taft: (śmiech) mamy tyle różnych utworów na "Far Flung Realm", a Ty mówisz: "o, ten jeden lubię". Evgeny Gromovoy: Adamantis składa się z bardzo utalentowanych muzyków. Ciężko jest nam zaakceptować każdy pojedynczy pomysł, ponieważ tak wiele dobrych powstaje. Każdy z nas jest bardzo zaangażowanym kompozytorem, sypiącym całą masą świetnych pomysłów, a każdy pomysł jest lepszy od poprzedniego. Jeff Taft: "The Siege Of Arkona" to znakomity utwór. Pamiętam, jak Evgeny przyszedł z tym do nas, nagrał jak nuci tą melodię, i od razu

Foto: Adamantis

pokazał nam, jak to powinno się rozwijać. Wszystko doskonale tam do siebie pasuje. Ostatni kawałek "Voron (The Ravensong)" odwołuje się do kruka, który symbolizuje nie tylko śmierć, ale też moc uzdrawiania, a więc może w pewnym siebie dawać nadzieję, że przyszłość niekoniecznie musi być zła. Dlaczego użyliście rosyjskiego/ukraińskiego słowa "voron" jako główny tytuł, zaś angiel ski odpowiednik "raven" ujęliście w nawiasie? Evgeny Gromovoy: Dobre pytanie. Opowiem Ci. Zostało to oparte o rosyjską folkową piosenkę "Black Raven", w której kruk krąży wokół umierającego żołnierza, a ten prosi kruka, aby poleciał do jego domu i powiedział, wyczekującej na jego powrót z wojny, żonie, że mąż nie tyle umiera, co zaczyna nowe życie z nową kobietą. Tą kobietą jest ziemia. Żołnierz będzie żyć, ale w innej formie, z nową towarzyszką - ziemią. Nie należy już do swojej doczesnej żony, lecz do ziemi. Kiedy usłyszałem "Black Raven", wywarło to na mnie na tyle silne wrażenie, że postanowiłem stworzyć własną interpretację. Tematem jest tutaj nie tylko śmierć, ale też rodzina i jej filozoficzny kontekst. Najpierw stworzyłem melodię, a następnie uświadomiłem sobie, że wiem, jaka dokładnie aranżacja będzie do niej pasować. Jest tam pewien nordycki aspekt estetyczny, który bardzo lubię. Myślę, że słowo "voron" celniej reprezentuje przesłanie tego utworu, niż "ravensong". Widziałem w jednym wywiadzie, jak opowiadaliście, że image jest dla Was bardzo ważny. Teraz chciałbym zapytać, na ile ważne jest dla Was poczucie przynależności do metalowej społeczności? Jeff Taft: Myślę, że jest to kluczowa sprawa w tworzeniu zespołu metalowego. Nie tylko z punktu widzenia pracy zespołowej, ale też ze względu na wymianę pozytywnej energii pomiędzy metalowcami, która stymuluje nas do tworzenia i rozwoju muzycznego. Nawiązywanie nowych kontaktów pełni witalną rolę. Przyjaźnimy się z innymi zespołami, i w ten sposób cała scena metalowa rośnie w siłę. Trzymamy się razem i wzajemnie zarażamy kreatywnością. Metal jest nierozerwalnie związany z opowiadaniem historii, które są tym ciekawsze dla odbiorców, im bardziej jest się osadzonym w metalowej społeczności.

Dziękuję za tą wypowiedź. Zamierzacie wydać nowe EP pod koniec 2021, prawda? Jeff Taft: Eee... Skąd o tym wiesz? (wszyscy się śmieją). Evgeny Gromovoy: Kto Ci o tym powiedział? (śmiech). Już nie pamiętam, ale widziałem to w jakimś wywiadzie. Evgeny Gromovoy: To sekret! Ale skoro już padło takie pytanie, przyznam, że pracujemy nad nową EP, którą chcemy wydać pod koniec 2021. Myślę, że nie powinniśmy jeszcze o tym mówić. Sami nie wiemy, co tam się dokładnie znajdzie. Jeff Taft: Nie wiemy, które i ile utworów pojawią się na tym wydawnictwie. Evgeny Gromovoy: Aczkolwiek mamy już pierwsze szkice kompozycji. Będzie epicko, mrocznie, progresywnie. Wykorzystamy trochę elementów folkowych. Czy nie macie nic przeciwko, jeśli o tym napiszę? Evgeny Gromovoy: Możesz napisać. Nie ma specjalnego powodu, abyśmy za wszelką cenę utrzymywali to w tajemnicy. I tak ukaże się to pod koniec tego roku. Jesteśmy już doświadczeni w nagrywaniu wbrew obowiązującym restrykcjom. Jeff Taft: Yeah, eksplorowaliśmy już nowe metody pracy zespołowej, więc damy radę i tym razem. Niemal całą zawartość "Far Flung Realm" skomponowaliśmy samotnie w domu, ale później ogrywaliśmy to wspólnie. Powodzenia i dziękuję za rozmowę. Evgeny Gromovoy: Dzięki. Chcielibyśmy jeszcze dodać, że ukazała się specjalna, limitowana edycja winylowa "Far Flung Realm" z pysznym plakatem. Mamy nadzieję, że ludzie będą śledzić poczynania Adamantis, ponieważ ciężko pracujemy już nad kolejnym EP. Jesteśmy skoncentrowani na rozwijaniu z pasją nowych utworów, które wyróżniają się jakością i pomysłowością. Nie odnowiliśmy jeszcze kontraktu z Cruz del Sur Music, ale zachodzi duże prawdopodobieństwo, że będziemy kontynuować pod ich szyldem. Dzięki za wywiad. Sam O'Black

ADAMANTIS

149


Siódme odrodzenie Dla Thomasa Chr. Hansena metal jest czymś więcej niż tylko muzyką. Gra go od blisko 30 lat, a Gaia Epicus jest obecnie jego solowym projektem. Nie z wyboru, ale z konieczności, bo jak tłumaczy ciężko znaleźć na stałe kompetentnych i zaangażowanych muzyków, chcących grać power metal. Z drugiej strony dzięki temu na "Seventh Rising" wsparli go gościnnie Tim Ripper Owens czy Mike Terrana, dzięki czemu płyta zdecydowanie zyskała. HMP: Gaia Epicus miała różne okresy: początkowo był to projekt typowo solowy, w okresie drugiego i trzeciego albumu miałeś pełny, regularnie funkcjonujący skład, by od roku 2008 znowu działać w pojedynkę, tylko z udziałem gości podczas sesji nagraniowych - samemu pracuje ci się lepiej, to optymalne rozwiązanie? Thomas Chr. Hansen: Właściwie to od samego początku, od 1992 roku, wszystko zaczęło się od zespołu i przez trzy pierwsze albumy miałem pełny skład. Wcześniej też miałem zespół, ale nie było to nic poważnego. W ciągu tych lat muzycy przychodzili i odchodzili, styl muzyczny i nazwa zespołu zmieniały się wiele razy, ale od 2001 roku jest to

mogłoby wyglądać inaczej, ale teraz najlepiej pracuje mi się samemu, mimo, że jest to dużo pracy. Mimo wszystko wciąż dążę do posiadania pełnego składu, ponieważ to ułatwia sprawę, szczególnie jeśli chodzi o koncerty, ale także nagrywanie. Wiele razy musiałem odrzucać świetne oferty koncertowe i propozycje tras, ponieważ nie miałem muzyków gotowych do działania. Nie jest czasem tak, że określony skład ma pewien graniczny potencjał, zasób pomysłów czy energię tylko na jakiś czas, potem zwykle wszystko zaczyna się psuć, więc może faktycznie lepiej decydować o wszystkim samodzielnie i tylko dobierać sobie odpowie-

Po "Dark Secrets" miałeś nieco dłuższą prz erwę, ale już po wydaniu "Alpha & Omega" wszystko wróciło na właściwe tory, bo minęły dwa lata i proszę, wydałeś niedawno siód my już album Gaia Epicus? Powiedziałbym, że wszystko jest już na dobrej drodze (śmiech). Ale tak, znalazłem więcej czasu i inspiracji, by znów stać się bardziej aktywnym. Gaia Epicus to zespół, który przez lata doświadczył wielu niepowodzeń i myślę, że większość kapel po prostu by się poddała. Dla mnie muzyka jest wielką pasją i nawet jeśli byłem przez długi czas bardzo zmęczony i pozbawiony inspiracji, nigdy nie myślałem, że przestanę grać lub komponować muzykę. Już siedem albumów, kto by pomyślał? (śmiech) Pandemia była tu pomocna w tym sensie, że podczas lockdownu miałeś nieco więcej czasu na dopracowanie materiału i nagranie "Seventh Rising"? Tak, absolutnie! Dało mi to dużo więcej czasu na dokończenie albumu, ponieważ miałem przerwę w pracy z powodu koronawirusa. Tytuł w żadnym razie nie jest tu przypad kowy, podkreślasz fakt, że to siódmy album Gaia Epicus? Tytuł jest oczywiście związany z tym, że jest to nasz siódmy album, ale jest również związany z kilkoma utworami, które są o podnoszeniu się po ciężkich czasach. Więc to coś jak Feniks odradzający się z popiołów, nowy początek. Można powiedzieć, że ten album jest siódmym odrodzeniem. Jesteś obecny na metalowej scenie od wczes nych lat 90. Nie masz czasem obaw, że w końcu wypalisz się, jeśli cały czas będziesz pracować tak intensywnie, jak do tej pory, bo wydajesz zwykle długie albumy, to nie są płyty trwające po pół godziny czy maksy malnie 40 minut? Jeśli spojrzysz na minione lata robię muzykę od dłuższego czasu, ale jeśli chodzi o faktyczne tworzenie czy granie muzyki, to nie byłem aż tak aktywny. Największe nazwiska w historii metalu, czy też mniejsze, jeśli wolisz, muzykę traktują jako swoją pracę od 30-40 lat, więc nie sądzę, abym był w jakimkolwiek niebezpieczeństwie. (śmiech)

Foto: Gaia Epicus

ten sam styl i muzyka. Nigdy nie chciałem, żeby Gaia Epicus stała się solowym projektem, ale tak się po prostu stało, a głównym powodem jest to, że bardzo trudno jest znaleźć ludzi, którzy są dostępni i potrafią grać power metal. Ludzie, których spotykam mogą być bardzo utalentowani, ale zazwyczaj są już w innych zespołach, nie są uzdolnieni w kierunku power metalu lub nie chcą dać z siebie stu procent w graniu muzyki. Od samego początku byłem główną siłą napędową, która robiła wszystko: komponowała muzykę, ćwiczyła, rezerwowała koncerty itd., więc mam długie doświadczenie w działaniu "solo". Myślę, że w przypadku niektórych zespołów najlepiej sprawdza się kilku szefów, ale dla innych, takich jak mój, najlepiej sprawdza się, gdy to ja jestem szefem. Gdybym od początku był przyzwyczajony do pracy w inny sposób, wszystko

150

GAIA EPICUS

dnich współpracowników? W moim rozwoju jako muzyka i kompozytora najlepiej pracuje mi się samemu, ponieważ w ten sposób mogę robić rzeczy dokładnie tak, jak chcę i wiem, że wszystko zostanie zrobione, w dodatku będzie to zrobione dobrze. Kiedy komponuję utwory, piszę także partie takie jak perkusja, bas, czasami klawisze/fortepian, a to wszystko po to, by moja wizja kompozycji stała się rzeczywistością. Kiedy jednak przychodzi czas nagrywania, daję perkusiście pewną swobodę, by tworzył własne partie perkusyjne i nadał im swój sznyt. Chyba, że chodzi o coś bardzo specyficznego, co chciałbym, aby zachował w danym nagraniu. Praca samemu dało mi oczywiście więcej wolności i możliwość współpracy z kilkoma wspaniałymi muzykami.

Czujesz się bardziej wokalistą czy gitarzystą? Łączenie tych dwóch funkcji pozwala ci spojrzeć na komponowanie z nieco innej per spektywy, bo sam wiesz najlepiej co i jak zro bić, żeby efekt końcowy był optymalny? Właściwie to widzę siebie jako perkusistę, bo tak zaczynałem swoją przygodę z muzyką i to właśnie za perkusją czuję się najlepiej. Mimo, że nie grałem na niej zbyt wiele przez ostatnie 20 lat, tylko od czasu do czasu, i to gitara oraz wokal były moim głównym zajęciem, ale nadal uważam się za perkusistę. Kiedy zespół powstał w 1992 roku, miałem być perkusistą, ale wydarzyły się różne rzeczy i zamiast tego wylądowałem z gitarą. Natomiast gdybym nadal był perkusistą i nie wziął do ręki gitary, nie sądzę, że byłbym tu, gdzie jestem dzisiaj, mając na koncie siedem albumów. Gram też na basie i trochę na klawiszach i myślę, że razem z grą na gitarze i perkusji daje mi to dużo więcej wolności i świadomości, jeśli chodzi o komponowanie muzyki. Zespół, własna wytwórnia, a do tego jesteś


też przecież od wielu lat fanem ciężkiej muzyki - jak ważny w twoim życiu jest heavy metal i czy wyobrażasz sobie codzienną egzystencję bez niego? Mimo, że słucham wielu różnych rodzajów muzyki, heavy metal jest moim absolutnym faworytem. Nie słucham teraz tak dużo muzyki jak kiedyś, ale świat bez metalu byłby okropnym miejscem. W czasie nagrywania "Seventh Rising" wsparło cię tylko trzech gości, ale dwóch z nich to prawdziwe gwiazdy metalu, co nie zdarzało się wcześniej, może poza udziałem Rolanda Grapowa - od razu miałeś wizję, że w "Gods Of Metal" powinien zaśpiewać też ktoś bardzo znany, taki jak Tim "Ripper" Owens? Ci muzycy, których wymieniłeś, to być może największe nazwiska, z którymi pracowałem, ale pracowałem też z innymi, którzy są znani z grania w znanych zespołach. Kiedy napisałem "Gods Of Metal" wiedziałem, że ten utwór musi mieć gościnnego wokalistę, po prostu dlatego, że nie potrafię śpiewać w taki sposób, w jaki chciałbym, żeby ten wokal był wykonany. Pomyślałem o Robie Halfordzie, ale nawet nie próbowałem się z nim skontaktować, jestem pewien, że to by się nie udało. Więc kto inny, jak nie sam Ripper pasowałby idealnie do tej piosenki? Poprosiłem go, zgodził się i dostarczył dokładnie to, czego chciałem. Teraz gościnny udział kogoś znanego nie jest już czymś tak wyjątkowym jak choćby w latach 70. czy 80., ale to jednak coś, mieć na swojej płycie byłego wokalistę Judas Priest, Iced Earth czy Malmsteena? Tak, jestem bardzo zaszczycony, ale uhonorowany również współpracą z wszystkimi innymi gościnnymi muzykami, z którymi pracowałem. Bez moich gości nie mógłbym nagrywać moich albumów w taki sposób, w jaki to robię. Wiele zespołów zapomina niestety, że partie perkusji to swoisty kręgosłup każdej płyty, podpierając się triggerami, syntetycznym brzmieniem czy wręcz automatem perkusyjnym. Ty jednak zawsze przywiązywałeś dużą wagę do tego aspektu, a na "Seventh Rising" udziela się legendarny Mike Terrana podczas pierwszego odsłuchu tego materiału, nie mając jeszcze pojęcia kto gra, od razu zwróciłem uwagę na to, że robi to świetnie, na czym cały materiał bardzo zyskał - o taki efekt właśnie ci chodziło? Rozglądałem się za tym, jakiego perkusistę tym razem namówić do współpracy i z jakiegoś powodu, którego teraz nie pamiętam, pomyślałem: "dlaczego nie skontaktować się z Mike'm i zobaczyć, co się stanie?". Nie spodziewałem się, że cokolwiek z tego wyjdzie, ale on odebrał mój telefon i od razu się dogadaliśmy. Zaczęliśmy prowadzić długie rozmowy o muzyce, ale także ogólnie o życiu. Mike usłyszał dema moich nowych kawałków, sprawdził też kilka utworów z moich albumów, a ponieważ też miał dużo wolnego czasu z powodu pandemii, zgodził się nagrać ten album. Większość rzeczy, które gra, jest oparta na moich zaprogramowanych pomysłach perkusyjnych, ale sam również dodał swoje akcenty i pomysły tu i tam - jestem zaszczycony, że wziął udział w nagrywaniu tego albumu i wspaniałą przyjaźnią z nim. Chyba nie przepadasz za graniem solówek,

stąd tym razem obecność Lukky'ego Sparxxa? Sugerowałeś mu to i owo, czy miał wolną rękę podczas rejestrowania swoich partii? Nie chodzi o to, że nie lubię solówek, ale nie jestem typowym gitarzystą solowym, po prostu nie potrafię grać takim szybkim i zawiłym stylem. Gram solówki, ale są one prostsze. Zawsze mówię gitarzyście prowadzącemu, jakie solówki lubię, potem to od niego zależy, jakie pomysły nagra. Następnie mówię, co mi się podoba, a co nie. Zachowuję jedno, usuwam drugie, zaczynam od tej części, a kończę na innej, i tak dalej. Mają więc swobodę w wymyślaniu pomysłów, a ja tylko formuję te pomysły w najlepsze solo do danego utworu, tak jak ja to widzę. Twórcza swoboda podczas nagrań wydaje mi się bardzo istotnym aspektem powstawa nia każdej płyty, niezależnie od tego, w jakim stopniu dany materiał został wcześniej dopracowany, aranżacyjnie i nie tylko, bo przecież zawsze może pojawić się jakieś nowe, znacznie lepsze rozwiązanie? Powiedziałbym, że co najmniej 95% wersji demo trafia na ostateczne nagranie, ale może się zdarzyć, że w trakcie sesji nagraniowej wyskoczą mi jakieś pomysły i jeśli uznam, że brzmią lepiej, to pójdę w tym kierunku. Kiedyś bywały sytuacje, że zespół ogrywał jakiś nowy utwór w studio, albo grał go wręcz po raz pierwszy, a czujny realizator włączał nagrywanie, dzięki czemu nie trzeba było go powtarzać - z racji charakteru składu Gaia Epicus taka opcja nie wchodzi w grę, ale przyznasz, że brzmi to kusząco? Kiedyś mieliśmy magnetofon w sali prób, nagrywał on gdy "jamowaliśmy" lub próbowaliśmy nowe utwory. Tęsknię za próbami z zespołem przygotowującym się do nagrania nowego albumu, ponieważ w ten sposób możesz usłyszeć utwór z prawdziwym zespołem. Na moich ostatnich trzech albumach zrobiłem dema w domu, a potem je nagrałem, bez testowania utworów z zespołem. To działa również w ten sposób. Uznałeś, że nie ma co czekać z wydaniem "Seventh Rising", skoro płyta jest już gotowa, bo o koncertach, póki co i tak nie ma mowy? Nagrywam, a potem wydaję, nigdy nie ma czekania na odpowiedni moment. Jak już jest zrobione, to jest zrobione, wydaję to i przechodzę do następnego rozdziału. Mam nadzieję, że wkrótce uda mi się zebrać nowy skład i zagrać kilka koncertów po zakończeniu pandemii koronawirusa. Rynek metalowy jest dość ustabilizowany, a do tego niesamowicie zatłoczony, ale to cię nie zniechęca, liczysz, że fani zainteresują się Gaia Epicus, choćby z tego powodu, że mają teraz więcej czasu na słuchanie muzyki w domowym zaciszu? Rynek jest stale zalewany nowymi nagraniami i ciężko jest za tym nadążyć, a także ciężko jest zespołom wyróżnić się na tle innych. Gaia Epicus nie jest znaną marką, ale mam kilku fanów, którzy są ze mną od pierwszego albumu z 2003 roku i wciąż pojawiają się nowi. Ciężko jest dziś rozwijać się jako zespół, chyba, że jesteś w dużej wytwórni, która będzie cię promować i wysyłać na duże trasy koncertowe. Jestem pewien, że w 2020 roku ludzie słuchali więcej muzyki niż wcześniej, ale też

więcej zespołów wydało muzykę, bo mieli na to czas. Dobrą rzeczą w fanach metalu jest to, że są lojalni i chcą płyt CD, LP, DVD itd... chcą prawdziwych rzeczy, a nie tylko plików cyfrowych i myślę, że to pomoże wielu zespołom, ponieważ zwraca to z powrotem więcej pieniędzy niż streaming, który nie daje nic! Zawsze wierz w muzykę! - mawiali wielcy jazzmani lat 60. i 70. i nie ma co kryć, że w heavy metalu ta zasada również ma zas tosowanie, bo jest czymś na kształt uniwer salnej maksymy? Tak! Metal jest bardzo specyficzny i jest dla niektórych ludzi jak wspólnota, a nawet styl życia. Muzyka metalowa łączy ludzi. Często można ich zidentyfikować po koszulkach z nazwą ich ulubionego zespołu i w ten sposób nawiązać kontakt z nowymi ludźmi. Metal jest silnym i ważnym stylem muzycznym. Ciekawe jest również to, że scena metalowa jest nie tylko bardzo zróżnicowana, ale sam metal stał się już zjawiskiem ponadczasowym, czymś więcej niż tylko kolejnym podgatunkiem rocka i czystą rozrywką? Najprawdziwsza prawda, metal stoi na własnych nogach! Pandemiczne ograniczenia i brak koncertów dały się we znaki rzeszom muzyków, nie tylko metalowych, ale Gaia Epicus chyba na tym etapie nie dotknęły. Ale co dalej? Obawiasz się, że jeśli ta sytuacja potrwa dłużej, to twój zespół również nie przetrwa, bo to wszystko działa na zasadzie naczyń połączonych, a bez zamykanych klubów, plajtujących promotorów, agencji koncertowych, firm nagłośnieniowych czy festiwali scena będzie znacznie słabsza? Mam nadzieję, że pandemia szybko się skończy i wszystko wróci do normy, a właściwie myślę, że będzie to nowa normalność. Miejmy nadzieję, że czegoś się nauczyliśmy i zrobimy wszystko, co w naszej mocy, żeby to się nie powtórzyło. Gaia Epicus nie została przez to dotknięta, więc nie martwię się, czy będzie to trwało dłużej. Znacznie gorzej jest z tymi, dla których jest to jedyny dochód. Trzeba więc liczyć na to, że nie będzie tak źle, w myśl starej zasady "co cię nie zabije, to cię wzmocni?" Żyję według tej zasady i mogę powiedzieć, że jest ona prawdziwa. Wojciech Chamryk, Joanna Pietrzak, Szymon Paczkowski

GAIA EPICUS

151


Zdefiniowany porządek w świecie chaosu Mogło wydawać się, że ten włoski zespół nie przetrwa trudnego okresu po wydaniu trzeciego albumu. Muzycy przemogli się jednak i wrócili do gry, a obecnie, w mocno przemeblowanym składzie, przygotowali nie tylko nowy, udany album "Chaos Lord", ale też poprzedzające go, dwie EP-ki, na które trafiło sporo premierowych kompozycji. Dario, Marco i Simone wyjaśniają dlaczego zaczęli przywiązywać wagę do krótszych wydawnictw oraz jak widzą muzyczny rynek po pandemii, nie pomijając oczywiście kwestii związanych z "Chaos Lord". HMP: Po wydaniu trzeciego albumu "Razorblade God" mieliście kilkuletni okres zastoju, naznaczony zmianami składu i brakiem kolejnych wydawnictw. Ale tak od roku 2007, a już od premiery kolejnego albumu "When Lightning Strikes" na pewno, wszystko znowu weszło na właściwe tory? Dario Beretta: Tak. Fakt jest taki, że począwszy od wydania "Razorblade God", doszło do kilka sytuacji, które nałożyły się na siebie i musieliśmy skupić się na zupełnie czymś innym. Nie będę kłamać: gdyby ten album był wielkim hitem oczywiście sprawy potoczyłyby się inaczej, ale tak nie było, więc rozpoczął się okres, w którym musieliśmy się dostosować, przypasowywać i dodatkowo rozwijać. Ale myślę, że wróciliśmy dużo silniejsi i faktycznie wyprodukowaliśmy nasz najlepszy materiał w

mu tylko wtedy, gdy czujemy, że jest na to czas. Dario Beretta: Oczywiście teraz to się trochę zmieniło, dzięki Patreon (platforma crowdfundingowa - red.). Posiadanie strony Patreon oznacza, że musimy stale dostarczać naszym subskrybentom nowe, interesujące materiały, więc od teraz z pewnością będziemy publikować kolejne rzeczy szybciej, ale to dobrze. Mamy silny skład, co do którego czujemy się pewni, wszyscy jesteśmy zaangażowani, a nasza społeczność Patreon jest nam bardzo oddana i aktywnie nas wspiera, co sprawia, że praca nad nowym materiałem jest dla nas łatwiejsza i jeszcze bardziej satysfakcjonująca. Istotne wydaje mi się to, że od początku funkcjonowania zespołu mieliście wsparcie

Foto: Drakkar

ciągu ostatnich 10 lat. Co napędza was do działania na tym etapie funkcjonowania Drakkar? Pracujecie w swoim tempie, bez żadnego pośpiechu i kiedy nowy materiał - EP lub album - jest już gotowy, nagrywacie go, to cała filozofia? Marco Rusconi: Tak. Jeszcze przed "Chaos Lord" zawsze myśleliśmy o pisaniu muzyki tylko wtedy, gdy byliśmy w odpowiednim nastroju, by to robić oraz kiedy czuliśmy, że mamy nowe, świetne pomysły. Z racji, że nie utrzymujemy się z muzyki, a tym samym nie mając gwarancji wydania kolejnych płyt na podstawie umowy, piszemy nową muzykę i decydujemy się na nagranie następnego albu-

152

DRAKKAR

wydawców. Mniejszych lub większych, ale zawsze. Teraz jest podobnie, bo "Chaos Lord" firmuje Punishment 18 Records - jakie nadzieje wiążecie z tą firmą, zdoła wypromować nazwę Drakkar nieco szerzej, nie tylko wśród fanów power metalu? Marco Rusconi: Mamy wielką wiarę w umiejętności Corrada, Seby, Moniki i wszystkich innych z Punishment 18. Biorąc pod uwagę, że ostatnie dwa albumy naszego "siostrzanego" zespołu Crimson Dawn również zostały wydane pod szyldem tej wytwórni, mamy nadzieję, że będziemy mogli kontynuować tę współpracę także w wypadku naszych kolejnych albumów.

Czy te wszystkie szufladki mają jakikolwiek sens? Owszem, pod pewnymi względami ułatwiają poruszanie się w gąszczu setektysięcy zespołów, ale czy nie jest tak, że lepiej po prostu czegoś posłuchać i samodziel nie wyrobić sobie opinię na temat tego mate riału, niezależnie od tego, czy jest to trady cyjny heavy, speed czy thrash metal? Marco Rusconi: Jasne, ale czasami kategoryzowanie i dzielenie zespołów według gatunku jest nieuniknione. Musimy zawsze brać pod uwagę, że w metalu są gatunki, które są oddalone od siebie o lata świetlne i, że wielu fanów interesuje się tylko niektórymi z nich, a innymi nie. Co więcej, potrzeba kategoryzacji jest z pewnością czymś, co ludzie robią w każdym aspekcie swojego życia, aby mieć coś na kształt dobrze zdefiniowanego porządku w świecie, który czasami wygląda zbyt chaotycznie! Simone Pesenti Gritti: Podgatunki są szybkim sposobem na przefiltrowanie informacji, ale z drugiej strony mogą spowodować całkiem sporą niepotrzebną pracę. Każdy może podejść do "Chaos Lord" i wyrobić sobie własną opinię, a w efekcie zyskać satysfakcję z czegoś, co innym mogło przynieść zupełnie inne wrażenia. To jest magia muzyki. Co więcej, myślimy również o procesie pisania: mamy swoje podstawy ale także całe niezbadane tereny do poznania. Spotykam się czasem z czymś takim, że ktoś, najczęściej młody człowiek, mówi na przykład: to black, tego nie słucham. Albo: słucham tylko ekstremalnego metalu, słodkie power pitolenie mnie nie interesuje. Wydaje mi się, że tacy ludzie ograniczają się na własne życzenie, nie wiedząc przy tym co tracą, bo tak naprawdę muzyka jest tylko dobra lub zła, niezależnie od stylistyki? Marco Rusconi: Cóż, w ostatnich latach, szczególnie w obliczu masowego rozprzestrzeniania się mediów społecznościowych na całym świecie, powstała nowa moda: trzeba koniecznie być "prawdziwym" metalowcem i unikać wszystkiego, co takie nie jest. Osobiście uważamy, że jest to bardzo dziecinne podejście, które uniemożliwia słuchania wspaniałej (zupełnie nowej) muzyki. Nawet nie tak dawny nowy trend odrzucania zespołów, które weszły do "mainstreamu" lub odtrącanie wszystkiego, co zostało wyprodukowane po latach 80., wydaje nam się naprawdę śmieszny. Każdego roku jest okazja, aby posłuchać nowych świetnych zespołów i nowych świetnych płyty. Simone Pesenti Gritti: Kiedy uwalniasz umysł od barier, jesteś na dobrej drodze. Chwytliwa, zapadająca w pamięć nazwa to w takiej sytuacji niewątpliwy atut. Pamiętam jednak, że gdzieś na wysokości waszego debiutu "Quest For Glory" miałem z nią nie jaki problem, bo w pierwszej chwili pomyślałem, że to powrotny album istniejącego w latach 80. belgijskiego Drakkar, znanego z LP "X-Rated" - w czasach przedinternetowych takie sytuacje zdarzały się dość często, ale teraz chyba nikt już was nie myli, mimo tego, że Belgowie od kilku lat są znowu akty wni? Dario Beretta: Kiedy tworzyliśmy zespół, nie było w internecie strony Metal Archives, na której można szukać nazw zespołów i sprawdzić, czy są już one zajęte! Więc tak, wtedy było dość powszechne, że kilka zespołów dzieliło się tą samą nazwą. Osobiście nie wiedzie-


liśmy o istnieniu belgijskiego zespołu Drakkar. I szczerze mówiąc, dopiero po ponownym uaktywnieniu się tej kapeli, kilka lat temu, niektórzy zaczęli nas mylić. Jednak to nie jest wielka sprawa. Jedna minuta w Google powie każdemu, kto nie jest tego pewien, co jest naszym produktem, a co nie! Marco Rusconi: Jest na ten temat zabawna historia. Byliśmy kilka lat temu w Austrii z Crimson Dawn grając na "Doom Over Vienna" i miałem na sobie koszulkę Drakkar z okładką "Run With The Wolf". W pewnym momencie podszedł do nas członek innego zespołu doomowego, który przyjechał z Belgii. Powiedział: "Świetny t-shirt i świetny zespół" i zaczęliśmy rozmawiać o Drakkar, ale po kilku minutach zdaliśmy sobie sprawę, że rozmawiamy o dwóch różnych zespołach! Na szczęście w ostatnich latach, wraz z rozwojem mediów społecznościowych, trudniej już o pomyłki. Przed "Chaos Lord" wydaliście dwie EP-ki: od razu założyliście, że będą to materiały o specjalnym charakterze, z utworami, które nie trafią na ten album, taki ukłon w stronę fanów i kolekcjonerów? Marco Rusconi: Zdecydowanie tak. Osobiście nienawidziłem zespoły, które zmuszały mnie do kupowania EPek, na których mogłeś znaleźć dokładnie te same kawałki z następnego albumu! Co więcej, wraz z decyzją o otwarciu naszego kanału Patreon ten proces został wzmocniony, ponieważ co jakiś czas musimy gwarantować naszym subskrybentom nowy niepublikowany materiał, często w limitowanej edycji i zaprojektowany dokładnie tak, aby zapewnić, że niektóre utwory (być może nie wszystkie) są dostępne tylko na tych specjalnych wydaniach. A tak przy okazji, sam jestem wielkim kolekcjonerem! Kiedyś, szczególnie w latach 80., takie wydawnictwa były na porządku dziennym; praktycznie każdy zespół, począwszy od Iron Maiden, a skończywszy na grupach podziemnych, miał w dyskografii 12"EP czy MLP z niepublikowanym na albumach materiałem studyjnym i koncertowym. Staraliście się nawiązać do tych dawnych czasów, pokazać ciągłość tradycji nie tylko w obrębie obranej stylistyki? Marco Rusconi: Mniej więcej. Nadal z wielką przyjemnością wspominam niesamowitą serię 12" wyprodukowaną przez Iron Maiden... oczywiście wyprodukowanie EP-ki jest dla nas znacznie trudniejsze, ponieważ w przeciwieństwie do albumów, dla których mamy wytwórnię, zdecydowaliśmy się wyprodukować te EPki jako wydania własne, aby znacząco skrócić czas wydawania… Oznacza to również, że stać nas jedynie na ograniczoną liczbę egzemplarzy. Dario Beretta: Niedawno oczywistą stała się potrzeba, aby zespoły zawsze miały nowy materiał. Jeśli chcesz, aby projekt odniósł sukces oraz chcesz zachować grono swych fanów, oczywiste jest, że nie możesz po prostu wydawać albumu co trzy lata, nie mówiąc już o sześciu. Jest to prawdziwe w przypadku 100% zespołów, które muszą zarabiać muzyką na życie, ale myślę, że dotyczy to również, w mniejszym stopniu, zespołów takich jak my. Nie mamy złudzeń, że po czterdziestce zostaniemy kolejnym Iron Maiden, ale chcemy, aby nasz zespół prosperował, cieszył się dobrą reputacją i był postrzegany jako coś więcej niż

Foto: Drakkar

tylko hobby, a dlatego ciągły przepływ wydawnictw jest teraz tak ważny. Wszystko to spowodowało wielki powrót formatu EP-ki, który został prawie porzucony, gdy zaczynaliśmy działalność pod koniec lat 90. Coraz więcej zespołów korzysta więc teraz z okazji, by wypuszczać nową muzykę i osobiście mi się to podoba. Zwłaszcza, że EP-ki dają szansę na wypuszczenie kilku rzeczy, które mogą być nieco "na boku" w porównaniu z resztą twojej twórczości, coś osobliwego, co może nie pasować do albumu. Epoka wizualna stała się obecnie czymś jeszcze ważniejszym niż w latach 80. czy 90., kiedy to w programach stacji muzycznych królowały teledyski. Staracie się za tym nadążyć, przygotowując choćby teledysk do utworu tytułowego? Dario Beretta: Stworzyliśmy "live" wideo do utworu tytułowego, ponieważ potrzebowaliśmy go do promocji albumu. Skorzystaliśmy z okazji, gdy graliśmy na włoskim festiwalu metalowym (ostatni koncert, zanim uderzył w nas Covid…), aby zrobić ten materiał, bo wiedzieliśmy, że przyda się. Będąc szczerym, osobiście nie jestem wielkim fanem teledysków, ale nie możesz wydać albumu i ich nie mieć. Marco Rusconi: Nie mamy środków finansowych, takich jak bardziej znane zespoły, ani wsparcia finansowego wielkich wytwórni, takich jak Nuclear Blast czy Metal Blade. Wydatki na profesjonalne teledyski są przerażające (tysiące euro), więc zawsze staramy się zrobić wszystko, co w naszej mocy, korzystając z dostępnych zasobów. Fakt, że od ponad roku nie możecie zajmować się muzyką w 100 %, bo o koncertach nie ma przecież mowy, frustruje was, czy przeciwnie, motywuje do jeszcze bardziej wytężonej pracy? Simone Pesenti Gritti: Bez wątpienia jesteśmy zespołem grającym na żywo, ale jesteśmy też jak perpetuum mobile, ciągle pełni inicjatywy i pomysłów na nowy materiał. To dlatego, że jeszcze przed pandemią podążaliśmy pewną ścieżką, poprowadzoną przez pomysł Dario na kanał Patreon. Bardzo pomogło to w utrzymaniu kontaktu i więzi między nami a fanami oraz w aktywności zespołu, który mógł pracować nad różnymi projektami. Marco Rusconi: Jeśli masz prawdziwą wolę do tworzenia muzyki, nic cię nie powstrzyma!

Dotyczy to wszystkich muzyków na całym świecie, co może być jakąś minimalną pociechą, bo wszyscy jesteście w tej trudnej sytu acji i musicie koncentrować się na tym, by dotrzeć do słuchaczy w inny sposób? Marco Rusconi: Jest to zdecydowanie sytuacja, która negatywnie wpływa na każdego artystę na całym świecie, nie tylko na muzyków. Jednak, skoro nie zarabiamy na życie muzyką, raczej należymy do szczęśliwców. Jest tak wiele profesjonalnych zespołów, które w ostatnich latach aby przetrwać polegały wyłącznie na występach na żywo, i które były stale w trasie… z pewnością dla nich problem jest znacznie ważniejszy niż dla undergroundowych zespołów, takich jak my. Kolejne lockdowny inspirują do twórczego działania czy przeciwnie, zabijają kreaty wność, bo ta depresyjna sytuacja i poczucie beznadziei są na dłuższą metę trudne do zniesienia? Marco Rusconi: Szczerze mówiąc, nie zawsze jest łatwo skupiać się na muzyce. Niektórzy z nas są w domu bez pracy od ponad roku i czasami te zmartwienia generują depresję i dlatego trudno jest poświęcić się zespołowi we właściwy sposób. Musisz umieć używać muzyki w taki sposób, aby uniknąć smutku i depresji, nawet jeśli czasami nie jest to tak łatwe, jak się wydaje. Dario Beretta: Dla mnie wymyślenie nowej muzyki nigdy nie stanowiło problemu. Pisanie utworów jest tak ważną częścią mojego życia, że nigdy nie mogłem z tego zrezygnować i na szczęście jest to coś, nad czym mogę popracować, nawet jeśli utknąłem w domu. Oczywiście trudno nam wszystkim nie ulec temu uczuciu lęku. Ale uważam, że moja główna inspiracja do pisania muzyki nie zmieniła się. Dobre pierwsze recenzje bardzo udanego albumu "Chaos Lord" pewnie więc wiele dla was znaczą, są potwierdzeniem, że nie tylko nie zanotowaliście regresu, ale też ciągle stać was na coś więcej? Marco Rusconi: Od samego początku nagrań "Chaos Lord" czuliśmy, że tworzymy coś wielkiego... na szczęście recenzje to potwierdzają. Jednak szczerze mówiąc, byliśmy pod wrażeniem tego, jak bardzo wszystkim podoba się ten album! To z pewnością pomoże, gdy zdecydujemy się poświęcić naszym kolejnym nowym utworom.

GARAGEDAYS

153


Marzycie już nieśmiało o tych wszystkich koncertach, które zagracie, kiedy pandemia wreszcie się skończy? Dario Beretta: Tak, oczywiście. Wszyscy tęsknimy za sceną. Nie ma wątpliwości, że Drakkar zawsze był zespołem realizującym się na żywo. Simone Pesenti Gritti: Chcę wyruszyć w trasę! Może za granicę! Możemy teraz tylko o tym marzyć, ale moim marzeniem jest aby zagrać na tylu scenach, ile zdołamy. Marco Rusconi: O, tak! Nie możemy się doczekać! Dostrzegam tu jednak pewien minus, bo może być ich tak dużo na raz, że ta koncertowa, popandemiczna bańka po prostu pęknie, bo fanów nie będzie na te wszystkie imprezy stać, albo nie będą w stanie być na wszystkich, bo daty będą się na siebie nakładać? Marco Rusconi: Jeśli chodzi o zespoły undergroundowe, muszę powiedzieć, że jest inny problem. W ciągu ostatniego roku wiele obiektów zostało zmuszonych do zamknięcia swoich drzwi i zbankrutowało, obecnie wiele z nich jest zamkniętych na stałe. Kiedy znów będzie można organizować imprezy na żywo, niestety mogą pojawić się setki zespołów, które chcą zagrać na scenie "jak najszybciej", ale nie będzie gdzie, bo niewiele klubów przetrwało. W każdym razie, na razie jest za wcześnie, aby myśleć w ten sposób… Dario Beretta: Podzielam obawy Marco. Chodzi mi o to, że jesteśmy zespołem o podziemnej pozycji z długą historią, więc może będziemy mieli więcej szans. Ale czuję, że przeżyjemy kilka lub więcej ciężkich lat, zwłaszcza młode zespoły, nawet gdy pandemia się skończy. Prawdopodobnie będzie duże zapotrzebowanie na koncerty ze strony fanów, ale niewiele miejsc będzie w stanie sprostać temu zapotrzebowaniu. Myślicie więc, że najważniejsze będzie przede wszystkim to, że koncerty wrócą, a kwestia wyboru spośród licznych imprez, może nawet liczniejszych niż przed marcem 2020, będzie najmniejszym problemem dla słuchaczy spragnionych muzyki na żywo? Marco Rusconi: Jak już powiedziałem, tak. Innym dobrym pytaniem jest to, czy w przyszłości nadal będą dozwolone wielkie festiwale z udziałem dziesiątek tysięcy ludzi, czy też takie wydarzenia przestaną istnieć na zawsze. Zobaczymy. Trzymajcie kciuki. Dario Beretta: Nie sądzę, by imprezy masowe były zakazane, kilka tygodni temu widzieliśmy wydarzenie w Barcelonie z udziałem kilku tysięcy ludzi. Ci ludzie przed wejściem zostali przetestowani pod kątem Covid. Więc mogą pojawić się nowe ograniczenia i zasady, których jeszcze nie możemy sobie wyobrazić, i myślę, że sam przebieg koncertu może się trochę zmienić, ale mam nadzieję, że zawsze będą chętni na muzykę na żywo!

W rock 'n'rollowym stylu Kojarzona z thrashem wytwórnia Punishment 18 Records coraz częściej podpisuje kontrakty z lżej grającymi zespołami. Jednym z nich jest Animal House, wykonujący melodyjny power metal i debiutujący za sprawą albumu "Living in Black and White". Udział w jego powstaniu mieli również goście, między innymi wokalista Visions Of Atlantis Michele Guaitoli oraz gitarzysta Rhapsody Of Fire Roberto De Micheli. HMP: "Living in Black and White" - tytuł waszego nowego albumu nie jest chyba w żadnym razie przypadkowy, podkreślacie, że szczególnie w obecnych czasach nic nie jest jednoznaczne? Animal House: Niestety wydanie naszego pierwszego albumu miało miejsce w tym trudnym i bolesnym okresie. Ale tematyka tekstów na naszej płycie dotyczy bardzo introspekcyjnych i sytuacyjnych wątków. Wewnętrznych rzeczywistości, których wszyscy doświadczyliśmy lub moglibyśmy doświadczyć w ciągu życia. Treści poruszane w utworach nie wywodzą się z aktualnego, smutnego czasu, choć mogą być wiązane z chwilą obecną. Metal kojarzy się zwykle z dość konserwaty wnym podejściem, ale u was wygląda to jednak inaczej: z jednej strony jesteście bowiem tradycjonalistami, gracie przecież heavy/ power w dość klasycznej formie, ale też pokazujecie, że mamy rok 2021, nie 1984, co musi znaleźć odbicie choćby w warstwie tekstowej? Wszyscy członkowie zespołu dorastali w miłości do tych historycznych zespołów z lat 80. Jednak, jak można docenić na tym albumie, chcieliśmy, aby brzmiał jak płyta z 2021 roku, a nie z 1984 roku. W konsekwencji, nawet teksty kawałków muszą odzwierciedlać problemy ludzi ostatniej dekady.

Pandemia utrudniła, czy może paradoksalnie, ułatwiła wam w jakiś sposób prace nad "Living in Black and White"? Mogę powiedzieć, że spowolniło to nas tylko w niektórych sytuacjach, ale generalnie dzięki nowym technologiom i fachowej pracy Michele Guaitoli (Temperance, Visions Of Atlantis, Overtures) mogliśmy nagrać i wydać album zgodnie z zaplanowanym harmonogramem, nie rezygnując z możliwości zaoferowania naszym słuchaczom najwyższej jakości. Myślisz, że to, czego doświadczamy na całym świecie od ponad roku, znajdzie szersze odbicie w tekstach, nie tylko metalowych, utworów? Pierwsze przykłady, również albumów o pandemicznej wymowie, zdają się potwierdzać, że tak faktycznie będzie, bo w ostatnim stuleciu ludzkości czegoś takiego po prostu nie było? Na pewno! Heavy metal zawsze był prawdziwą i szczerą muzyką, a w tekstach zawsze odzwierciedlał całą swoją prawdziwą naturę. Więc to normalne, że tak będzie w nadchodzących latach: wiele cierpienia, myśli i refleksji zostanie wyrażonych i opowiedzianych, a każdy zespół nada swój aspekt tej smutnej chwili życia na świecie. Czy to nie paradoks, że w XXI wieku, przy tak rozwiniętych technologiach i poziomie

Wojciech Chamryk, Szymon Paczkowski, Joanna Pietrzak

Foto: Animal House

154

DRAKKAR


medycyny mogło dojść do czegoś takiego? Może to natura daje nam ostateczny sygnał, żebyśmy przyhamowali, że to ostatni moment na opamiętanie się? Ciężko odpowiedzieć na to pytanie w kilku zdaniach. Mogę tylko przedstawić moją krótką osobistą opinię. Historia zawsze uczyła nas o doskonałości człowieczeństwa, każdego dnia potrafiliśmy tworzyć i budować wspaniałe rzeczy oraz ulepszać standardy życia. Z drugiej jednak strony, ludzie mogą być także twórcami śmierci i zniszczenia, zawsze spragnionymi władzy i podbojów. Wszystko to ze szkodą dla planety, która nas gości i która dała nam życie. Uważam, że wszyscy powinniśmy zatrzymaćsię i poważnie pomyśleć o tym, jaka będzie nasza przyszła ścieżka, a dotyczy to również właścicieli banków oraz międzynarodowych korporacji. Jakby rok temu ktoś powiedział mi, że kon certy staną się czymś wyjątkowym, z racji tego, że w kolejnych lockdownach praktycznie się nie odbywają, bardzo bym się pewnie zdziwił. Teraz nikogo to już nie zaskakuje, każe jednak zastanowić się nad przyszłością rocka czy metalu, stylistyk opartych przecież na występach na żywo, na interakacji z publicznością? Nie wyobrażam sobie rocka czy heavy metalu bez występów na żywo! Ja sam przegapiłem wiele wydarzeń, na które czekałem od lat i prawdopodobnie już nigdy nie dostanę takiej szansy. Koncerty są duszą tej muzyki, ludzie są żywą częścią muzyki, dlatego nie widzę innego wyjścia, jak najszybszy powrót do normalnego toku festiwali i wydarzeń muzycznych na całym świecie! Mieliście okazję zagrać jakiś występ online, czy to nie dla was, bo to substytut prawdziwego koncertu? Jesteśmy zespołem, który żyje, by grać na scenie przy ogniskach i rzekach piwa! Jednak pracujemy nad podobnym pomysłem. Prawdopodobnie w przyszłości opublikujemy internetowy koncert prezentujący naszą debiutancką płytę, w którym wezmą udział goście z tej sesji, jak: Michele Guaitoli, Paolo Crimi i Roberto De Micheli! Co jednak, jeśli ta sytuacja potrwa jeszcze przez dłuższy czas, nawet dwa-trzy lata? Scena przetrwa bez koncertów, tylko z ogromem płyt, coraz częściej dostępnych tylko w cyfrowej formie? Taki zespół jak Animal House ma szanse w tej ogromnej konkurencji? Masz rację, bez koncertów liczba wydawnictw znacznie wzrośnie, a co za tym idzie pójdziemy w kierunku rynku z coraz większą liczbą płyt. Ale jestem pewien, że w końcu, tak jak we wszystkim, społeczeństwo będzie mogło nagrodzić grupy, które pracowały najlepiej i które były w stanie przedstawić najlepszą propozycję. W tym przypadku z pewnością jesteśmy wśród tych ostatnich ze względu na doświadczenie, produkt i pasję, którą wnosimy. Faktem jest jednak, że dziś nikt nie wie, jak będzie działał rynek muzyczny ani jak się zmieni. Nie kalkulowaliście: skoro płyta była gotowa uznaliście, że nie ma co czekać z jej pre mierą, bo tworzycie przede wszystkim dla ludzi, a nie ma nic bardziej frustrującego niż Foto: św iaChalice domość, że materiał, zamiast dawać im

Foto: Animal House

radość, kurzy się gdzieś i czeka na wydanie, bo może będzie lepiej? Frustrujące jest to, że nie jesteśmy w stanie od razu wyjść na scenę i zagrać naszych kawałków z pełną głośnością. Co do reszty: dzięki dostępnej technologii oraz środkom, nowa płyta może być obecnie sprzedana bez problemów. Pocztą, cyfrowo, przez dystrybutorów itp. W takim układzie nie uważam za sensowne czekać tylko na określone chwile z wydaniem płyty heavymetalowej, teraz na rynku nie ma dobrych ani złych momentów. Jesteś więc optymistą, czeka nas bardzo powolny powrót do normalności, ale w końcu wszystko wróci do stanu poprzedniego? Z pewnością powróci normalność, ale będzie inna od tego, co już znaliśmy, ponieważ pandemia z pewnością bardzo zmieniła ludzi. W pracach nad "Living in Black and White" wsparli was Michele Guaitoli, Roberto De Micheli i Paolo Crimi - uznaliście, że akurat te utwory potrzebują pewnego urozmaicenia, stąd obecność w nich owych gości? Współpraca zaczęła się bardzo naturalnie. Paolo Crimi brał już udział w nagrywaniu pierwszej wersji "Bintars", więc miło było go mieć z powrotem na nowej płycie. Michele miksował nagrania na nową płytę, więc chcieliśmy, aby w jednym utworze użyczył swojego wspaniałego głosu. Roberto De Micheli był naszym wielkim przyjacielem od wielu lat i zawsze obserwujemy jego doskonałą pracę. Nie chcieliśmy więc przegapić okazji, musieliśmy zaangażować go w "Eyes Of Revenge". "Living in Black and White" to tylko osiem utworów, tak jak za dawnych dobrych cza sów, kiedy na stronę winylowej płyty trafiało zwykle 4-5 utworów. Pod tym względem też jesteście tradycjonalistami? Wywodzimy się ze starej szkoły, ale w przypadku "Living in Black and White" zdecydowaliśmy się postawić na prostą i bezpośrednią płytę w rock 'n' rollowym stylu!

Zawsze bardzo trudno jest wybrać, które elementy wstawić, a które nie. Jako kompozytorzy jesteśmy bardzo produktywni i dlatego taka sytuacja często się zdarza. W przypadku "Living…" nie było to trudne, ponieważ kawałki układały się w naturalny sposób. Myślę, że muzyka jest dla was zbyt ważna, byście patrzyli na nią tylko przez pryzmat popularności, gralibyście więc nawet dla garstki ludzi. Każdy zespół ma jednak marzenie, żeby dotrzeć do jak największego grona słuchaczy - jaki macie na to patent w tych pandemicznych czasach? Zasadniczo na każdej platformie staramy się promować kawałki z albumu i wizerunek zespołu. Poza tym kręcimy nowy teledysk, który ukaże się w czerwcu. Będzie bardzo piękny i głęboki. Zagrają go aktorzy i osadzą się w naszej obecnej chwili. Później zrobimy również występ online na żywo, starając się jak najbardziej zaangażować publiczność. Tak jak już wspomniałem w tym spektaklu wezmą udział też goście z płyty! Liczycie, że Punishment 18 Records pomoże wam w wypromowaniu nazwy Animal House, a z każdym kolejnym wydawnictwem będziecie coraz bardziej rozpoznawalni, więc za kilka lat znowu będziemy mieli powód do rozmowy? Promocja działa bardzo dobrze i na pełnych obrotach. Każdego dnia działamy razem z ekipą z Punishment 18. To ważny wysiłek zespołowy, który na tym się nie kończy, ale będzie kontynuowany w nadchodzących miesiącach. Jeśli natomiast mówimy o nowej płycie, to mogę tylko przewidywać, że niektóre utwory są już napisane i na pewno zachowają nasz mocny i bezpośredni styl w manierze Animal House! Wojciech Chamryk, Szymon Paczkowski

Zwykle przy pisaniu materiału na płytę ma się jednak więcej utworów, pojawia się więc problem z czego zrezygnować na wczesnym etapie, co dopracowywać z myślą o płycie - to ważna kwestia, można nawet rzec, że być, albo nie być dla danego albumu?

ANIMAL HOUSE

155


Początek podróży do korzeni Pandemia i związane z nią restrykcje sprawiły, że kapele wypadłszy z rytmu "płyta-trasa-płyta" znalazły czas na nierealizowane wcześniej plany. Chris Boltendahl i Axel "Ironfinger" Ritt nagrali właśnie płytę z prostym, topornym heavy metalem i nie zawahają się go użyć na przyszłorocznych koncertach. HMP: Wasza nowy zespół jest utrzymany w stylu, który idealnie pasuje do grania na żywo. Wydaliście go jednak w czasie, gdy wszystkie koncerty zostały odwołane. Myślisz o "Hellryder" jako o projekcie studyjnym? Axel "Ironfinger"Ritt: Hellryder na pewno nie jest projektem studyjnym. Wręcz przeciwnie, nadciągający debiutancki krążek "The Devil is a Gambler" został wydany właśnie po to, żeby móc grać go live. Choć wydaje się to ryzykowne, ryzyko jest wkalkulowane. Jako że obecnie trasy planuje się z niemal rocznym wyprzedzeniem, pierwsze koncerty planujemy dopiero na 2022 rok i mamy nadzieję, że do tego czasu pandemia przestanie siać grozę. Skąd pomysł, żeby wraz z nowym zespołem

Ty, jako hard rockowy gitarzysta? Axel "Ironfinger"Ritt: W rzeczywistości inicjatorami byliśmy obaj, ja i Chris. Wydaje mi się, że Chris pierwszy z trzy lata temu powiedział "trzeba kiedyś obrać kierunek starego Motörhead", a ja od razu to podchwyciłem. Później rozpoczęliśmy pierwsze działania, projekt logo i tym podobne, ale Grave Digger nie pozwalał nam znaleźć czasu na rozwinięcie tego pomysłu. Dopiero pandemia nam to umożliwiła. Określiliście styl Hellryder jako "dirty kick ass heavy metal" i rzeczywiście czerpiecie z początków heavy metalu. Jestem jednak nieco zaskoczona, bo nastawiałam się raczej na coś w stylu korzeni Grave Digger, nawiązanie do"Heavy Metal Breakdown", a dostaliś-

Foto: Hellryder

wrócić do korzeni heavy metalu? Jest w nich coś, za czym tęsknisz szczególnie? Axel "Ironfinger"Ritt: Są badania, które mówią, że muzyka, którą przyswoisz do wieku około dwudziestki, odciśnie piętno na całym twoim życiu. Wszystko, co przyjdzie później, koniec końców zawsze będziesz odnosić do tych emocji, które muzyka wyzwalała w Tobie w młodości. Dlatego właśnie większość fanów za najlepsze uznaje najstarsze płyty danej kapeli, co często nie jest prawdą. Było się wtedy młodszym, miało się więcej włosów i mniej tłuszczu na brzuchu (śmiech). Chcieliśmy napisać płytę, której nadamy naturalny bieg, wolny od oczekiwań, na które każdy się nastawia przypadku płyt Grave Digger. Kto był inicjatorem Hellryder? Zgaduję, że

156

HELLRYDER

my raczej coś w stylu Motörhead czy nawet Saxon. Co było punktem zaczepienia? Axel "Ironfinger"Ritt: Po raz pierwszy po długim czasie znów napisałem kawałki prosto z trzewi. Miałem jasną wizję, że podstawa płyty powinna mieć barytonowy nastrój brzmienia instrumentów i po prostu pozwoliłem tym pomysłom się rozwijać. To było prawdziwe dobrodziejstwo. Fajny riff, dobry hook, a potem niezbędne wykończenie kawałków w przedprodukcji. Cały proces produkcji był całkowicie luzacki i bardzo efektywny. Wspaniale. Czyli nie użyłeś niewykorzystanych kawałków Grave Digger? Axel "Ironfinger"Ritt: Nie, wszystkie kawałki są zupełnie nowe!

Jak długo zajęło Wam pisanie kawałków do Hellryder? Podejrzewam, że prosty styl sprawił, że szybciej, niż na "typową" płytę Grave Digger? Axel "Ironfinger"Ritt: Zdecydowanie szybciej. Napisałem muzykę w niecałe dwa tygodnie, niemal po kawałku dziennie. Szacuję, że Chrisowi napisanie tekstów i linii melodycznych zajęło tyle samo czasu. Później praca w studio i przedprodukcja zajęła nam niecały miesiąc. Do tego tyle samo na końcową produkcję, co oznacza, że cały album był gotowy w niecałe trzy miesiące. W Grave Digger tyle czasu zajmuje nam samo pisanie kawałków. "Harder Faster Lauder" to jakiś hołd dla Wacken Open Air? Axel "Ironfinger"Ritt: Pasowałoby idealnie, no nie? Może rzeczywiście Chris pisząc ten kawałek miał na myśli wszystkie trzy główne sceny Wacken. Oczywiście będziemy kiedyś ten numer grać na festiwalu Wacken, który obaj świetnie znamy. Zaciekawił mnie Wasz image. Zarówno w klipie do "Hellryder", jak i na zdjęciach pro mocyjnych jesteście ubrani w czarne garnitu ry. Axel "Ironfinger"Ritt: Kiedy zastanawialiśmy się nad image zespołu, najpierw rozważaliśmy zwykły pomysł na "znoszony" look, który przecież praktykuje tysiące kapel. Byłem tak znużony tym outfitem, że wpadliśmy na pomysł wizualnego przeciwstawienia muzycznej zawartości zespołu. Pomysł spadł na nas jak grom z jasnego nieba i się przyjął. Przyjmiemy tę koncepcję jako integralną część image'u zespołu. Chris, Twoje poprzednie poboczne projekty, jak "Digger" czy "Hawaii" to była jeszcze inna bajka. Jak porównujesz pracę nad nimi do pracy jak obecnym projektem - Hellryder? Domyślam się, że "dirty kick ass heavy metal" jest Ci bliższy niż "Stronger than Ever"? Chris Boltendahl: Zarówno Digger, jak i Hawaii nigdy nie były pobocznymi projektami Grave Digger, ale zespołami, które stworzono z tego, co Grave Digger pozostało. To zespoły, które powstały w zamroczeniu i których żywot nie był długi. To, co doprowadziło to powstania tych kapel można by nawet nazwać desperacją. Hellryder nie ma z tego rodzaju zespołem nic wspólnego. Hellryder to kapela, która zrodziła się z miłości do tego rodzaju muzyki, i z którą wiążemy masę kreatywności i koncertów. "Dirty Kick Ass Heavy Metal" to tylko metafora nieskrępowanej energii Hellryder. Hellryder to początek długiej podróży... do korzeni hard rocka i heavy metalu! Jak sądzicie, "rock'n'roll" to do dziś nie tylko muzyka, ale też styl życia? Axel "Ironfinger"Ritt: Bez wątpienia, choć muzyka w tym kontekście straciła swoją siłę uderzeniową. Dzisiejsze dzieciaki są tak rozproszone grami, smartfonami i youtuberami, że tylko niektóre z nich odnajdują w muzyce długotrwałą drogę. Jest to zrozumiałe, nie trzeba uczyć się grać dziesięć lat na instrumencie, żeby go opanować, podczas gdy studia ekonomiczne lepiej zadbają o finanse. Rock'n'roll, który znam, i którego nauczyło mnie życie, jest już martwy. Katarzyna "Strati" Mikosz


Glejt od Roba Halforda Takie rzeczy też się dzieją! Finalista American Idol nagrywa świetną, klasycznie heavymetalową płytę z nutą Dio i Judas Priest. I nie, nie jest to produkt wytwórni. Tego rodzaju płyty po występie w talent show James już nagrywał. Tym razem jest to płyta, jaką wokalista sam chciał nagrać. Pierwszą osobą, która posłuchała demówek i "zatwierdziła" je był sam Rob Halford. HMP: Klasyczny heavy metal w ogóle nie jest mainstreamową muzyką. Wybierając się do American Idol, brałeś pod uwagę, że pokazanie swojej pasji do tego rodzaju metalu może się w ogóle nie udać? James Durbin: Mówiąc szczerze, idąc do American Idol, nastawiałem się tylko na świetne doświadczenie. Fakt, że kawałek "You' ve Got Another Thing Coming'" Judas Priest był na liście, to cud. Producent show nie wiedział, jak ten numer znalazł się na ich liście! Tak widocznie miało być. Naprawdę pragnąłem zaśpiewać coś, co mogłoby nakreślić jurorom, jaki rodzaj płyty chciałbym nagrać. Zabawne, że nagrałem ją dopiero dziesięć lat później. Zaśpiewałeś na scenie z Judas Priest. To na pewno było dla Ciebie jak spełnienie marzeń. Dla wielu osób z publiczności I przed telewizorami to był pierwszy kontakt z Judas Priest a może i z heavy metalem. Spotkałeś się z ludźmi, którzy mówili, że poznali heavy metal lub Priest właśnie dzięki Tobie? Do dziś niektórzy mi to mówią nawet teraz, dziesięć lat później! Bardzo mnie to cieszy, a im jestem starszy, tym więcej czuję pokory. Taki moment zdarza się raz w życiu. Dużo o tym myślę. To był również pierwszy występ Richiego Faulknera z zespołem w ogóle! Rzeczywiście ostatnio udzielałem wywiadu gościowi w wieku 20, może 21 lat, który jest największym i najbardziej oddanym metalowi facetem, jakiego spotkałem, zwłaszcza jak na jego wiek, a poznał metal właśnie dzięki mojemu występowi z potężnym Priest. Było to w zasadzie wprowadzenie go w metal jako gatunek i w metalową społeczność. To mnie rozwala! W Polsce w drugiej edycji programu Idol finalistą był chłopak, który ówcześnie był fanem tego rodzaju muzyki. Niestety po rozpoczęciu muzycznej kariery zmienił gust i tworzy zupełnie inne rzeczy. Wspaniałe jest to, że udział w programie i późniejsze działania nie wpłynęły na Twoją pasję do heavy metalu. Będę szczery. Na moich solowych krążkach popłynąłem daleko od metalu. Zrobiliśmy kilka mainstreamowych, rockowych płyt, jeden album z alternatywnym popem, jeden w stylu americana i garść innych EPek oraz pobo-cznych projektów z muzyką od country, przez pop punk, po klasyczny rock. Zawsze kochałem metal, nawet jeśli w tamtym momencie życia nie była to muzyka inspirująca moją twórczość. Obecnie różnica jest taka, że jestem teraz bardzo zainspirowany tworzeniem metalowej muzyki, to mój priorytet. Odnalazłem gałąź, czy też podgatunek metalu, który naprawdę lubię pisać i tworzyć. W połączeniu ze wsparciem, jakie mam od Frontiers Music, od rówieśników i moich niesamowitych fanów

sprawia to, że jestem ogromnie wdzięczny, że znów tworzę metal. Jak udało Ci się nawiązać współpracę z tak świetnym i znanym basistą, jakim jest Barry Sparks? Barry skontaktował się ze mną pod koniec 2019 roku, kiedy zaczynałem rozmawiać z Frontiersem. Chciał dołączyć do tego, co zamierzałem zrobić. Jestem zaszczycony, że mam w zespole talent jego kalibru, który wniósł do albumu swoją wiedzę. Kto był głównym kompozytorem utworów na "The Beast Awakens"? Domyślam się, że nawet jeśli nie Ty, to Twoje "tak" grało ważną i decydującą rolę? Każdy kawałek na tej płycie był napisany w 100% przeze mnie. Wszystko zaczęło się od numeru tytułowego "The Beast Awakens". Po napisaniu głównego riffu i stworzeniu demo do kawałka, pokazałem do czego jestem zdolny nie tylko Frotniersowi, ale też sobie samemu, że mogę napisać taki album, którego naprawdę pragnę, i że to jest dokładnie to, co chcę zrobić. Kiedy napisałem utwory, uderzył covid i wszyscy wylądowaliśmy na kwarantannie. Nagle okazało się, że znalazł się czas na pisanie kawałków i tekstów. Zbierałem pomysły na riffy albo grając na gitarze, albo śpiewając melodie i przekładając je na gitarę. Chciałem znaleźć riffy, które będą na tyle melodyjne, żeby mogły stanowić bazę dla całego utworu. Z mojego fanowskiego doświadczenia wiem, że to sprawia, że tych klasycznych metalowych utworów do dziś nie da się zapomnieć i są tak samo znaczące dziś, jak wtedy, gdy były wydawane. Są stworzone wokół czegoś, co zapada w pamięć - zarówno linii wokalnych, jak i gitarowych riffów. Znajdziesz to w każdym utworze na "The Beast Awakens". Każdy kawałek ma jakiś cel. Wszystkie są tutaj z jakiegoś powodu - żeby opowiedzieć konkretną historię. Dokładnie, a płyta brzmi jak "best of" wszystkiego, co najlepsze w heavy metalu i hard rocku lat 80. Wiele współczesnych zespołów próbuje przywołać ten klimat na swoich płytach, ale niewielu udaje się napisać tak dobre kompozycje. Poza tym, wielu tego typu płytom brakuje chwytliwości i przebojowości. Twoja płyta jest chwytliwa, ale w bardzo dobrym tego słowa znaczeniu. Nie ma tam cienia kiczu. Oglądałem z moją żoną, Heidi, dokument o Quincym Jonesie. Quincy powiedział coś w rodzaju, że "jest tylko 12 minut do wykorzystania. Wszyscy kompozytorzy mają tylko 12 minut". Myślałem o tym sporo, gdy pisałem kawałki. Wydaje mi się, że na moją korzyść działa fakt, że jest to moje pierwsze podejście do napisania tego rodzaju metalowej płyty. W przypadku kapel, które odnalazły już swoje brzmienie, uchwycenie istoty ich pierwszych prac może

być trudniejsze, bo one już to zrobiły i być może wcale nie chcą robić tego ponownie. W zasadzie wiem to z własnego doświadczenia. Na Twojej płycie słychać wiele inspiracji. Nie sposób nie zauważyć oczywiście Judas Priest. Słychać to w całym "By the Horns", który - od riffów i sekcji rytmicznej, po wokale - brzmi jak hołd dla Judas Priest, ale też w kawałku tytułowym "The Beast Awakens", w którym akcentujesz literę "r" dokładnie jak Rob Halford. Wiele wokalistów w świecie rocka i metalu podkręca swoje "r" - od Roba Halforda przez Freddiego Mercury'ego, Tobiasa Forge'a po Gerarda Waya. Myślę, że jest to coś, co może wzmocnić konkretne słowo. Myślę, że każdy wokalista inspirował się różnymi niuansami swoich ulubionych wokalistów. Fajnie jest wypróbowywać nowe rzeczy i sprawdzać, czy pasują. Rob Halford był jedną z pierwszych osób, które w ogóle słyszały utwór "The Beast Awakens". Jak tylko wypuściłem demo i cały album, dostały od niego "glejt". Czegóż można chcieć więcej? Dwie kolejne inspiracje, jakie u Ciebie słychać to Ronnie James Dio i Manowar. Takie kawałki jak "Riders of the Wind" i "The Sacred Mountain" brzmią jak skrzyżowanie obu wykonawców. W "Riders of the Wind" nawet pierwsze wejście perkusji na i zwol nienie brzmi jak hołd dla Dio. Ronnie James Dio to zdecydowanie jedna z moich największych inspiracji jeśli chodzi o tworzenie mojej własnej marki metalu. Jest niezrównanym wokalistą. Odkryłem jego muzykę w szkole średniej i nawet nagrałem cover "Holy Diver" wraz z moim pierwszym zespołem, Leviathan. Manowar nigdy nie słuchałem, aż do czasu, gdy sam byłem w studiu, żeby nagrać końcowe wokale. Jak sądzisz, jak potoczyłaby się Twoja kariera jako wokalisty bez udziału w American Idol? Nie lubię się zastanawiać na d tego typu sprawami, ponieważ to jest ścieżka, jaką obrałem, a tu doprowadziła mnie ciężka praca. Każdy konkurs wokalny jest szansą i trampoliną. Od ciebie zależy, ile włożysz w to pracy, wysiłku i pasji. Nie wydaje mi się, żeby do osiągnięcia tego celu istniała jakaś dobra lub zła droga. Dzięki Ci za Twój czas na wywiad dla Heavy Metal Pages! Bardzo to doceniam. Dzięki za gościnę i za wspaniały wywiad. Keep the metal, keep the magic! Katarzyna "Strati" Mikosz, Tłumaczenie pytań: Szymon Paczkowski

DURBIN

157


Równowaga jest kluczem Grecki Black Fate pokusił się o bardzo udany album "Ithaca". Zawiera on ambitny progresywny power metal, wtłoczony w znakomicie skrojone kompozycje. O albumie, muzyce i wszystkich innych elementach z nimi związanymi opowiada znakomity gitarzysta Gus Drax... HMP: Powiem tak, jestem oszołomiony zawartością waszego nowego albumu. Dzięki "Ithaca" od razu zestawiłem was z takimi kapelami, jak Pyramaze, Conception, Evergrey, Pagan's Mind, itd... ale moje pytanie jest takie, dlaczego do tej pory was nie słyszałem? A może słyszałem tylko wasze wcześniejsze płyty nie były tak dobre? Opowiedz proszę o wszystkich waszych wcześniejszych albumach... Gus Drax: Cóż, przede wszystkim bardzo dziękuję za miłe słowa. Bardzo się cieszę, że podoba Ci się "Ithaca". Moim zdaniem jest to nasze najlepsze dzieło, ale to nie znaczy, że nasze poprzednie płyty są złe. Z każdym albumem chcemy robić kolejne kroki i doskonalić się w każdym aspekcie. Pod względem pisania kompozycji, produkcji, oraz pod każdym in-

mowitej muzyki. Jak myślicie przyjdzie taki dzień, że nowe propozycje z tego gatunku będą tylko ciężkostrawnymi odbiciami najlep szych dokonań ich największych poprzedników? Progresywny metal wciąż ewoluuje dzięki zespołom, które chcą podejmować ryzyko i próbować różnych rzeczy, zarówno w kwestii pisania muzyki, jak i brzmienia. To nigdy nie przestanie się dziać, a gatunek ten będzie ewoluował szybciej lub wolniej. Ale to nie jest jedyny czynnik na to wpływający. Jest to również rola fanów, którzy muszą być gotowi zaakceptować zmiany i ewolucję oraz przyjąć je. To także pomaga gatunkowi ewoluować. Kompozycje na "Ithaca" to zestawy najlep szych cech ambitnego i melodyjnego power

czem. Zawsze stawiamy kompozycję na pierwszym miejscu. Czasami utwór prosi o trochę więcej techniki i wtedy po prostu bardziej zagłębiamy się w techniczne granie. W innych kawałkach kluczem jest prostota. Nigdy nie gramy technicznie tylko dlatego, że tak możemy. Intensywność waszej muzyki można przetrzymać dzięki jej niezwykłej melodyjności i nie są to błahe popowe melodie, ale poru-szające często sprzeczne uczucia, dojrzałe melodie... Dziękuję. Melodia jest jednym z najważniejszych czynników w naszej muzyce. Niebagatelną rolę w tym wypadku odgrywa śpiew Vasilisa Georgiou. Jego barwę i umiejętności umieściłbym gdzieś między Ray'em Alderem a Roy'em Khanem. Posiadanie wyśmienitego wokalisty wiele ułatwia w promocji zespołu ale w dzisiejszych czasach nie jest to gwarancją uzyskania sukcesu. Dzisiaj chyba publiczność, szczególnie ambitnego power metalu i progresywnego metalu, prze-sycona jest ogromną liczbą znakomitych wo-kalistów... Moim zdaniem obecnie jest bardzo trudno znaleźć znakomitych wokalistów. Zwłaszcza tak czysto śpiewających jak Vasilis. To rzadkość, a posiadanie takiego wokalisty robi ogromną różnicę dla każdego zespołu. Na jakich wokalistach wzorował się Vasilis Georgiou i gdzie szkolił swój głos? Vasilis zawsze był fanem takich wokalistów, jak Roy Khan, Geoff Tate, Ray Alder, Daniel Gildenlow, Tony Harnell, James Labrie ale także śpiewaków z spoza rocka i metalu, jak Michael Jackson, George Michael i wielu innych. Natomiast fani gitarowego rzemiosła z pewnością będą zafascynowani Twoimi umiejętnościami Gus, a masz je nie najmniejsze, ale także łatwo odnajdujesz się w różnych konwencjach, chociażby w thrashowym Suicidal Angels... Cóż, dziękuję. Lubię wiele różnych stylów muzycznych i zawsze staram się doskonalić jako muzyk i próbować nowych, jaki i nieznanych mi rzeczy.

Foto: Black Fate

nym względem. I tym właśnie jest "Ithaca". Wielkim krokiem naprzód w stosunku do "Between Visions and Lies", który był moim pierwszym albumem z zespołem. Moim zdaniem, "Between..." jest wciąż świetnym krążkiem oraz udoskonaleniem w stosunku do "Deliverance of Soul", który z kolei był pierwszym albumem, na którym zaśpiewał Vasilis. "Uncover" był ogólnie pierwszym wydawnictwem grupy, ale nie pierwszym jej dziełem, przed nim były jeszcze dwa dema. To był wtedy zupełnie inny czas dla produkcji płyty. Każdy nasz album reprezentuje zespół w danym okresie. Atutem, który moim zdaniem robi wielką różnicę na "Ithaca" jest produkcja Steve'a Lado. Album brzmi fantastycznie i pozwala utworom zabłysnąć. Progresywny power metal czy też progresy wny metal od dawna wykorzystuje podobne patenty, ale ich nieograniczona możliwość interpretacji pozwala na ciągłe tworzenie niesa-

158

BLACK FATE

metalu. Jak długo dochodziliście do kunsztu budowy takich kompozycji, a może po prostu tak macie i to wasze naturalny sposób pisania muzyki? To jest po prostu nasz naturalny sposób pisania. To jest to, co wychodzi nam naturalnie. Kilka elementów progresywnych, niektóre elementy power metalu, trochę etnicznych... Wiele różnych rzeczy odgrywa ważną rolę w naszym komponowaniu muzyki. Nagromadzona w nich ilość pomysłów, tematów muzycznych, emocji i zagrywek poszczególnych instrumentalistów oszałamia. Nie macie obaw, że wraz z następnymi albumami wpadniecie w pułapkę jeszcze większych technicznych zawiłości i intensywności w muzyce? Przegięcie w tym kierunku raczej nigdy się nie sprawdza... no chyba, że jest się Dream Theater... Myślę, że w tym wypadku równowaga jest klu-

Klawisze w stylu, w którym gra Black Fate to normalna sprawa, jednak ich brzmienia preferowane przez Themisa Koparanidisa są przeważnie wyrafinowane i wybrane ze smakiem oraz co najważniejsze nie drażnią ego metal-maniaka... Rzeczywiście. Themis ma świetny gust zarówno, jeśli chodzi o dźwięki jak i pomysły na orkiestracje. On naprawdę sprawił, że nasze kompozycje brzmią lepiej. Z jego orkiestracjami nasze utwory weszły na zupełnie nowy poziom. Równie kunsztowne są jego orkiestracje, długo czasu poświęca ich aranżacji? Nie za bardzo, on jest naprawdę szybki zarówno w pisaniu jak i nagrywaniu. Robota basisty Vasilisa Liakosa i perkusisty Nikosa Tsintzilonisa nie rzuca się od razu w uszy ale bez ich wyobraźni i umiejętności całość muzyki Black Fate nie zabrzmiała by tak jak powinna... Całkowicie się zgadzam z tobą! Obaj wykonują fantastyczną robotę, a nasza sekcja rytmicz-


na jest bardzo ważna. Black Fate nie byłby taki sam bez nich. Ich styl gry i umiejętności są głównym aspektem naszej muzyki. Ostatnio dość modne jest posiadanie domowego studio przez muzyków, ba nawet budowanie przez nich takich już w pełni profesjonalnych. Niestety z promo nie dotarły do mnie informacje, gdzie i z kim nagrywaliście, o co proszę was teraz... To prawie tak samo jak u nas. Tylko perkusja i gitary akustyczne zostały nagrane w Fabric Music Studio. Reszta została nagrana w naszych domowych studiach, a album został zmiksowany i zmasterowany przez Steve'a Lado. Nie mam też informacji co do treści utworów, ale że progresywny metal lubi tzw. kon cepcyjne albumy, a tytuł "Ithaca" kojarzy mi się z Odyseją" Homera, to wyobrażam sobie, że ten album to też jedno wielkie opowiadanie? Mam rację? O czym opowiada ten album? "Ithaca" nie jest albumem koncepcyjnym, jeśli chodzi o przekazanie treści "Odysei" w kontekście naszej muzyki. Mamy kilka utworów, które są powiązane razem. Natomiast historii "Odysei" używamy jako symboliki i metafory. Itaka dla Odyseusza była czymś więcej niż tylko miejscem. Chciał tam wrócić, aby odnaleźć swoją miłość, całe swoje życie. Jest to coś, z czym człowiek może się identyfikować na co dzień w normalnym życiu. Dokładnie tak jak Odyseusz, człowiek może cieszyć się z powrotu do domu i rodziny po ciężkim dniu i ogólnie w ten sposób radzić sobie z naszymi codziennymi problemami i życiem.

Lubicie tak zbudowane albumy, które przez czas swojego trwania opowiadają jedną całą i intrygującą opowieść? Tak, naprawdę lubię albumy koncepcyjne i niektóre z moich najbardziej ulubionych płyt w ogóle to właśnie takie koncepty jak "Scenes From a Memory" czy Operation: Mindcrime. Dla mnie "Ithaca" pod względem muzycznym też stanowi całość, dlatego trudno mi wyróżnić którąś z kompozycji. Po prostu chłonę muzykę z tej płyty w całości a często zapętlam ją i słucham kilka razy pod rząd. Zdaje sobie jednak sprawę, że w zasadzie każdy utwór z tego krążka może byś singlem, przebojem... Czym się kierowaliście, że na singiel i video wybraliście kawałek "Maze"? Potrzebowaliśmy teledysku, który oddałby ideę całego albumu, a jednocześnie był "hitem". "Maze" był świetnym wyborem, bo choć nie pokazuje wszystkich elementów albumu, to ma ich naprawdę większość i daje dobre wyobrażenie o tym, czym jest album i zespół. Moim zdaniem ma jeden z najlepszych refrenów, riffów i solówek na płycie, a środkowa część utworu jest przejmująca. Natomiast parę miesięcy przed wydaniem albumu wypuściliście singiel "Nemesis" tym razem z liryc video... Najpierw wypuściliśmy "Savior Machine", a potem lyric wideo do "Nemesis". Wybraliśmy te dwa utwory i "Maze" jako single z albumu, ponieważ czuliśmy, że są to trzy różne kompozycje, które uzupełniają się wzajemnie i dają całkiem dobre pojęcie o albumie.

Dzięki "Ithaca" nabrałem ochotę na poznanie waszych poprzednich płyt. Jednak, żeby je zdobyć nie będzie łatwo. Może pomyślicie o ponownym wydaniu tych albumów przez waszego nowego wydawcę? Wiem, że "Between Visions and Lies'' i "Deliverance Of Soul" można dość łatwo znaleźć. Ze znalezieniem tych dwóch albumów nie powinno być problemu. Nie mogę jednak powiedzieć nic o poprzednich wydawnictwach. Czas między albumami "Between Visions & Lies" i "Ithaca" to sześć lat. Obiecajcie mi, że na następny wasz krążek nie będziemy czekali aż tak długo... Mogę ci to obiecać. Natomiast jeżeli jesteś niecierpliwy albo Wasi czytelnicy polecam sprawdzić Sunburst, kapelę, w który ja i Vasilis również działamy. Michał Mazur Tłumaczenie: Sara, Ławrowska, Szymon Paczkowski


Stawianie sobie wyzwań Royal Hunt istnieje od końca lat osiemdziesiątych i nieprzerwanie wydaje zajmujące albumy studyjnie. Muzycznie niezmiennie jest to połączenie klasycznego rocka, muzyki progresywnej i klasycznej, także fan zespołu ma również zachowany komfort ciągłości odbioru. Co prawda mam wrażenie, że tak jakby, zwolennicy szeroko pojętego progresywnego grania, lekko zapomnieli o Royal Hunt, ale mam nadzieję, że najnowszy krążek "Dystopia" to zmieni. Niniejszym, nie tylko zapraszam do zapoznania się z najnowszym dziełem Duńczyków ale także z wywiadem, który udzielił nam lider tej grupy Andre Andresen. ment) i Warner Chappell Publishing. HMP: NorthPoint Production to wasza wytwórnia, która powstała do promocji i wydawania płyt Royal Hunt i artystów związanych z tym zespołem? Andre Andresen: North Point Productions zaczęło się jako rozszerzenie działalności mojego studia, w którym powstają są wszystkie nasze albumy. Zaczęliśmy od dostarczania naszym poprzednim wytwórniom dodatkowych zdjęć, EPK i innych wizualizacji, utrzymywaliśmy naszą obecność w mediach społecznościowych, i tym podobne. Później przeszliśmy do dystrybucji cyfrowej, jednocześnie tworząc własną platformę. Potem wprowadziliśmy PR i ostatecznie przejęliśmy faktyczną produkcję i dystrybucję fizyczną (za pośrednictwem różnych firm dystrybucyjnych). W ten sposób staliśmy się wewnętrzną marką, kontrolującą wszystkie aspekty działalności mechanicznej, wydawniczej, licencyjnej i handlowej, ściśle współpracując z naszym managementem (Michaelem Raitzinem z Majestic Entertain-

Czy w planach macie rozszerzenie działalności? Jesteście otwarci na wszystkich artys tów, czy też ograniczycie się do zespołów ze sceny hard'n'heavy? My zawsze rozszerzamy działalność, ale w tym momencie skupiamy się na projektach Royal Hunt. Mógłbyś wyjaśnić... Czy kondycja współczesnego show bussinesu jest tak zła, że zespoły będą zmuszone wziąć swoje sprawy w swoje ręce, czy wręcz odwrotnie, bo powstały tak dogodne warunki, że prowadzenie wytworni i biznesu stało się bardzo łatwe i warte jest podjęcia ryzyka przez zespoły i muzyków? Jeden i drugi aspekty wchodzą w grę. Oczywiście nie mogę mówić za całą społeczność, ale w naszym przypadku był to naturalny postęp. Dzisiejsze wytwórnie płytowe mają mnóstwo zespołów i naturalnie mogą poświęcić jedynie tylko tyle i aż tyle czasu każdemu ze-

społowi, więc zaczęliśmy od zrobienia kilka dodatkowych zadań i tak przez pewien okres czasu przejęliśmy cały projekt. Muzyka Royal Hunt zrodziła się z twojej fascynacji i miłości do Deep Purple i zespołów, które tworzą jego najbliższą rodzinę, to jest Rainbow, Whitesnake, Gillan itd. Do tego scaliłeś ją ze swoistym spojrzeniem na muzykę progresywną, heavy metalową, sym foniczną i neoklasyczną. Ten sam szkielet muzyczny możemy odnaleźć także na najnowszym albumie Royal Hunt "Dystopia"... To jest właśnie brzmienie Royal Hunt, połączenie klasycznego rocka, muzyki progresywnej i klasycznej. Mimo, że zawsze opierasz swoja muzykę na tych samych podstawach, to każda płyta, każdy utwór Royal Hunt jest zawsze świeży i zawsze niesie ze sobą nową przygodę. Jak to robisz? Wszyscy kochamy naszą pracę, uwielbiamy tworzyć i wykonywać muzykę. Myślę, że stawianie sobie wyzwań jest kluczem i elementem parcia do przodu (przynajmniej w moim wypadku). Za każdym razem, gdy zaczynamy pracę nad nowym albumem, nieustannie szukamy sposobów, aby coś ulepszyć. To po prostu sprawia, że proces tworzenia muzyki jest przyjemny. Nigdy nie próbowaliśmy powtórzyć naszych wcześniejszych dokonań (nawet tych udanych), zawsze zaczynamy od zera, znajdując nowe sposoby wyrażania naszych muzycznych pomysłów. I nie zapominajmy o najważniejszej części. Mam ogromne szczęście pracować z grupą niesamowicie utalentowanych facetów: Andreasem Passmarkiem, Jonasem Larsenem, DC Cooperem i Andreasem Habo Johanssonem, wszyscy wnoszą swoje własne "rzeczy", które rozprzestrzeniają się na te utwory. Zawsze jest to coś nieoczekiwanego, ale niezaprzeczalnie wspaniałego. Jedną z cech muzyki Royal Hunt są krótsze instrumentalne formy utrzymane w konwencji symfoniczno-rockowej z niesamowitym filmowym klimatem. Przynajmniej na "Dystopia" takie są utwory z serii "Inception"... "Dystopię" postrzegam w pewnym sensie jako ścieżkę dźwiękową do sztuki teatralnej, filmu, opery rockowej (kilku recenzentów zwróciło uwagę na "prawie kinowe" brzmienie i klimat albumu). W końcu to album koncepcyjny mocno zainspirowany "451 stopniami Fahrenheita" Raya Bradbury'ego, więc możesz pozwolić sobie na pójście nieco dalej w lewo lub w prawo z takim utworem muzycznym, a więc włączenie "przerw", czyli małych fragmentów instrumentalnych, między utworami wydaje się być bardzo odpowiednie. Wśród utworów z nowego albumu znalazła się kompozycja "I Used to Walk Alone", która odbiega od muzycznego stylu Royal Hunt. Bardziej pasuje ona do zespołów typu Within Temptation, Nighwish, Epica, Amaranthe. Dlaczego wybrałeś taką formę tego utworu, jaką rolę spełnia na płycie? To wszystko jest częścią historii. W tej konkretnej kompozycji masz dialog/duet między postacią męską i żeńską, a Mark Boals i Alexandra Andersen wykonali tam świetną robotę.

Foto: Evergrey

160

ROYAL HUNT

Tak przy okazji... Może to dobry pomysł na założenie pobocznego projektu, który byłby utrzymany w stylu wspomnianych zespołów


z kobietami za mikrofonem. Ten scena zdaje się bardziej popularna niż progresywny rock/ metal... Nie sądzę, żeby w tej chwili scenie brakowało zespołów symfoniczno-rockowych z wokalistką za mikrofonem… poza tym, będąc tak zajęty, jak teraz z Royal Hunt, po prostu nie miał bym czasu na więcej projektów pobocznych. "I Used to Walk Alone" to jest jedyny utwór na płycie, na którym nie śpiewa DC Cooper, facet, który ma niesamowity talent i głos. Jak dla mnie jest nierozłącznym elementem Royal Hunt... Na pewno jest olbrzymią częścią brzmienia Royal Hunt. To jest bardzo, bardzo utalentowany facet i naprawdę błyszczy na tym albumie. Jednak na "Dystopia" Coopera wspomagają inni wokaliści. Są to Mats Leven, Mark Boals, Henrik Brockmann, Kenny Lubcke oraz Alexandra Andersen. Niestety wersja promo, którą otrzymałem nie posiada opisu i nie zdołałem rozszyfrować, który z wokalistów kiedy i gdzie śpiewa. Jedynie ustaliłem, że na "The Art of Dying" śpiewa Mats Leven, a na -"I Used to Walk Alone" Alexandra Andersen. Mógłbyś pomóc ustalić kto i w jakim utworze wspomaga DC Coopera? Mieliśmy zaszczyt współpracować z Matsem Levenem ("The Art of Dying"), Markiem Boalsem i Alexandrą Andersen ("I Used to Walk Alone"), Kennym Lubcke ("Hound of the Damned") oraz Henrikiem Brockmannem ("Snake Eyes"), podczas gdy DC Cooper wystąpił jako główny bohater na całym albumie. W ustaleniu faktu, że w "The Art of Dying" śpiewa Mats Leven pomogło mi wideo do tego utworu. Dlaczego wybraliście właśnie tę kompozycję na wasz singiel i wideo? Wygląda na to, że wszyscy zaangażowani w to przedsięwzięcie czuli, że ta konkretna kompozycja była lub jest najbardziej reprezentatywna dla brzmienia i nastroju tego albumu. Dyskutowaliśmy na ten temat wiele razy i po jakimś czasie wybrano właśnie "The Art of Dying". W zasadzie każdy album Royal Hunt to osobna historia. Wcześniej już trochę zdradziłeś o czym jest "Dystopia", więc proszę, rozwiń ten temat. A także powiedz jak dobieracie tematy do płyt Royal Hunt? "Dystopia. Part 1" to pierwsza część albumu koncepcyjnego, zainspirowana wspaniałą książką Raya Bradbury'ego - "451 stopni Fahrenheita". Ogólnie, inspiracja opowiadania może pochodzić zewsząd, może to być książka, którą czytasz, nagłówek w gazecie, który przykuwa twoją uwagę, film, który oglądasz, a nawet czyjeś zdanie, które zdarzyło Ci się podsłuchać przy zakupie artykułów spożywczych. Tak naprawdę nie ma to znaczenia, ponieważ najważniejsze jest to, jak długo, takie wydarzenia rozpalają w twojej głowie, muzyczny temat, dźwięk, tytuł utworu lub po prostu budują nastrój dla niepisanej kompozycji. W dzisiejszych czasach sporo muzyków swoje płyty nagrywa w studiach domowych lub przez siebie zbudowanych w pełni profesjonalnych studiach. O czym na początku wywiadu wspomniałeś. Opowiedz nam o

Foto: Evergrey

tym miejscu... Mam stale rozwijające się i znacznie wyposażone studio, które działa od dziesięcioleci w różnych miejscach Kopenhagi. Wszystkie nasze albumy zostały nagrane właśnie tam, podczas nagrywania wszyscy tam czujemy się komfortowo i mamy mnóstwo czasu na eksperymentowanie (ponieważ przez te lata zebrałem naprawdę sporo sprzętu) z różnymi dźwiękami, aranżacjami, itp. Bardzo wyzwalająca jest praca, gdy masz ochotę pracować i nie masz żadnych ograniczeń czasowych. Rok 2020 z powodu pandemii pozbawił zespoły bardzo ważnego elementu promocji jakie są koncerty. Czy ta okoliczność wymusiła na wytwórniach, zespołach i muzykach inne sposoby na promocję muzyki? Zauważyłeś jakieś zmiany w tym temacie? Brak możliwości odbycia trasy koncertowej jest zdecydowanie najgorszą częścią obecnej sytuacji. To druzgocący cios dla wszystkich zaangażowanych, muzyków i ich ekip, promotorów, wypożyczalni sprzętu nagłośnieniowego i oświetlenia, firm autobusowych, klubów i sal koncertowych… lista jest nieskończona. Nie zaczęliśmy jeszcze nawet liczyć "ofiar", ale już teraz wygląda na to, że ostateczny rezultat tej niefortunnej sytuacji będzie znacznie poważniejszy, niż przewidujemy w tej chwili.

opisać ogólną ideę obrazu profesjonalistom, ale nie jestem zaangażowany w żaden techniczny aspekt tego, "jak to się robi". Jestem bardzo zadowolony ze sposobu, w jaki wyglądają nasze okładki, odzwierciedlają główny motyw muzyczno-liryczny albumu i po prostu są dla mnie spoko. Macie swoja wytwornię, więc liczę, że zachować dwu - trzy letni cykl wydawniczy, ale bardziej liczę, że na nowo zaczniecie koncertować i promować tak swoja muzykę. No i może tym sposobem znowu traficie do Polski... Ja też mam taką nadzieję. Dzięki za wywiad. Jeśli jesteście zainteresowani dodatkowymi informacjami o nas albo chcecie kupić "Dystopię", wbijajcie na naszą stronę. Michał Mazur Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

ak jestem ogromnym zwolennikiem muzyki Ja Royal Hunt, to niestety za bardzo nie przepadam za waszymi okładkami. Po prostu nie bardzo lubię elektronicznie przetworzonych obrazów w Photoshopie. Co kryje się za wyborem takiej estetyki waszych okładek? Oczywiście nie jestem artystą czy grafikiem, ale mam dość jasną wizję tego, co powinno znajdować się na okładce. Na tym kończą się moje umiejętności i kwalifikacje. Mogę tylko

ROYAL HUNTL

161


płytach bardzo brakuje mi kawałków w rodzaju "The Great Deceiver" czy "Nosferatu". Ja też uwielbiam te płyty. I były one bardzo ważne dla ewolucji zespołu. Ale to było dawno temu, a teraz jesteśmy innymi ludźmi. Możemy patrzeć na tamte płyty z dumą, ale nie z nostalgią.

Zwyciężać przegrywając Obecny Evergrey to zupełnie inny Evergrey niż 15 lat temu. Basista Johan Niemann przyznaje, że na dawne płyty zespół patrzy z dumą, choć nie z nostalgią. Teraz liczy się Evergrey ten tu i teraz. Przeczytacie o nim w naszej rozmowie. HMP: Słucham Waszej nowej płyty i po raz kolejny mam podobne wrażenie. Jak to robicie, że Wasze linie wokalne są tak rozpoznawalne? Niezależnie od stylu utworu czy stylu płyty, kiedy słucham nowego utworu Evergrey, po kilku pierwszych taktach wiem już, jak zabrzmi linia wokalna. Johan Niemann: Wszyscy mamy swoje dziwactwa, sposoby robienia rzeczy i podejście do muzyki. Jest to oczywiście uwarunkowane wychowaniem muzycznym, upodobaniami i niechęciami. Niezależnie od stylu płyt Evergrey, zawsze słychać, że to Evergrey. Wiadomo, że na tę rozpoznawalność wpływają charakterysty czne linie wokalne i głos Toma Englunda, ale też inne czynniki. Oczywiście, głos Toma to główna rzecz, która czyni nas wyjątkowymi. Kolejną rzeczą jest sposób, w jaki aranżujemy utwory. No i oczywiście każdy z nas ma swój indywidualny dźwiękowy odcisk palca. Zastąp jednego z nas i to już nie jest to samo. Właśnie, Jonas po swoim powrocie nagrał już więcej płyt z Evergrey niż zdążył nagrać, zanim odszedł. Jak Jonas oraz Henrik postrze -

gają granie w Evergrey i swój udział w tworzeniu koncepcji zespołu przed odejściem i po powrocie? Na to pytanie tylko oni mogą odpowiedzieć. Jednak moim zdaniem są oni tak samo ważni jak zawsze. Jeśli nie bardziej. Oboje mają teraz większe role. Pod względem brzmienia i ciężaru Wasza nowa płyta nawiązuje nieco do "Monday Morning Apocalypse", a kawałek "Leaden Saint" dodatkowo kojarzy się z kawałkiem "Still in the Water". Nadanie płycie ciężaru i brzmienia zbliżonego do "Monday Morning Apocalypse" było celowe? Jakiekolwiek podobieństwo do tego albumu, czy jakiegokolwiek innego jest czysto przypadkowe. Nie staramy się niczego odtworzyć. Te kawałki potrzebowały pewnego brzmienia i klimatu. Następna płyta może wymagać czegoś innego. Podzielę się osobistą refleksją. Przyznaję się, że najbardziej lubię Wasze pierwsze płyty, zwłaszcza od "Solitude, Dominance, Tragedy" do "The Inner Circle". Zawsze mi się podobało połączenie dynamicznych, heavymetalowych riffów z nastrojem. Na nowych

Muzyka Evergrey zawsze była melancholijna, jednak od kilku płyt ten aspekt stał się jeszcze bardziej widoczny, stał się niemal wyróżnikiem Evergrey. Zauważyliście, że pójście tą drogą - jeśli chodzi o muzykę i kli mat - przyciągnęło do Evergrey zupełnie nowych fanów, wywodzących się z innych niż "metalowych" kręgów? Właściwie to tak. Wydaje się, że mamy teraz nieco szerszą publiczność. Ale to nie jest coś, do czego świadomie dążymy. Nadal po prostu piszemy muzykę przede wszystkim dla siebie. Wielokrotnie czytałam, że teksty Toma są o nim, o jego odczuciach, emocjach. Wydaje się, że jego dusza czy psychika to niewyczerpane źródło inspiracji. Próbuję się postawić w jego roli i myślę, że może udałoby mi się napisać jeden czy dwa teksty, nie więcej (śmiech). Jak Tom dba o ubogacanie doświadczeń i życia wewnętrznego tak, żeby wciąż mieć inspiracje na nowe teksty? Bardzo dobre pytanie. Pisanie muzyki może być bardzo terapeutyczne, a jeśli piszesz zarówno muzykę, jak i teksty, masz podwójną okazję, by wyrzucić z siebie różne rzeczy. To może być bardzo uzdrawiający proces. Wielu muzyków próbuje pisać "od siebie" lub "o sobie", lecz w wielu przypadkach teksty wychodzą pretensjonalne i kiczowate. Tego nie da się powiedzieć o tekstach kawałków Evergrey. Wydaje mi się, że jest to połączenie talentu, ciekawości i ciężkiej pracy. Potrzeba dużo pracy, żeby napisać ponad dwanaście albumów pełnych tekstów. Doświadczenie pandemii i lockdownu odcis nęło jakieś piętno na tekstach na nowej płycie? Jestem pewien, że tak jest. Nie potrafię wskazać konkretnych utworów czy wersów, ale pojawiają się tematy związane z zagubieniem i frustracją. Bardzo ciekawy jest tytuł płyty i słowa tytułowego utworu. Jak sądzisz, nadaliście tymi słowami pozytywne znaczenie "poddawaniu się"? To odważne, zwłaszcza że wciąż zewsząd słyszymy: "nie poddawaj się!". To kwestia perspektywy. Poddanie się niekoniecznie musi być czymś negatywnym. Jeśli znajdujesz się w niezdrowej sytuacji i jedynym sposobem na uratowanie siebie jest poddanie się i odejście, to jest to właściwa rzecz do zrobienia. Zwyciężasz "przegrywając".

Foto: Patric Ullaeus, Giannis Nakos

162

EVERGREY

Oglądałam wywiad z Tomem, który przeprowadziła Floor Jansen. Tom przyznaje się w nim, że około 10 lat temu miał gorszy okres jeśli chodzi o pisanie muzyki. Muszę przyznać, że z wszystkich płyt Evergrey zawsze najmniej lubiłam "Torn" i "Glorious Collision". Teraz myślę sobie, że być może na ich powstanie miał właśnie gorszy nastrój Toma? Jak z dzisiejszej perspektywy oceni asz te płyty? Były one niezbędne, aby móc wyrzucić pewne


tematy z systemu i ruszyć dalej. Czy nam się to podoba, czy nie, były one ważne dla kontynuacji zespołu. Domyślam się, że tego rodzaju kryzys nie jest niczym rzadkim w świecie muzyki. Do gorszych nastrojów przyznają się Marco Hietala czy Alissa White-Gluz, ale pewnie jest wielu innych muzyków, którzy w ogóle nie mówią o tym publicznie. Muzycy jako ludzie pracujący pod presją czasu wydania płyty dla wytwórni, czy zmęczeni trasami są szczegól nie narażeni na depresję i zaburzenia nastrojów, niż inne grupy ludzi? A może zmęczenie życiem "płyta-trasa-płyta-trasa" to po prostu odpowiednik zmęczenia w "zwykłej" pracy, jaką uprawia większość ludzi? Myślę, że ogólnie rzecz biorąc kreatywni ludzie, tacy jak muzycy, pisarze, artyści są bardziej wrażliwi i podatni na wzloty i upadki życia. I również, tak jak niesamowite jest koncertowanie, podróżowanie i nagrywanie, jest to również ciężka praca. To jest praca. Ale zamiast wracać do domu po długim dniu w robocie, spędzasz tygodnie bez swoich bliskich. To jest bardzo obciążające dla związków i życia rodzinnego. Wydaliście płytę w samym środku pandemii. Wydając ją, braliście pod uwagę, że w 2021 nadal nie będzie możliwości grania kon certów, żeby ją promować? Kiedy to nagrywaliśmy, nie mieliśmy o niczym pojęcia. Mogliśmy się tylko domyślać. Albo mieć nadzieję. Ale jesteśmy muzykami w zespole. Robimy jedyną rzecz, którą umiemy robić. A to jest robienie muzyki. Jeśli komuś nasza muzyka przynosi ulgę, nawet tylko na chwilę, to znaczy, że wykonaliśmy naszą pracę. A biorąc pod uwagę odzew, jaki otrzymaliśmy, myślę, że zrobiliśmy to dobrze. Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie Joanna Pietrzak, Szymon Paczkowski

EVERGREY

163


ko to tanie jak barszcz i od lokalsów.

LESS IS LESSIE Muzyczny portret pewnej dzielnicy Wrocławski zespół Less Is Lessie proponuje na swym debiutanckim albumie nie tylko szeroko rozumianą muzykę progresywną w formie klasycznego konceptu, ale też bardzo ciekawy temat. "The Escape Plan" opowiada o wrocławskim Nadodrzu, dzielnicy z długą i barwną historią. Jak mówi lider grupy Filip Kozak to ucieczka od szarej codzienności i hałasu ulicy. Bez dwóch zdań warto wybrać się na ten muzyczny spacer, co czego zachęca nie tylko bardzo dopracowana, efektowna muzyka, ale też artystyczna oprawa płyty. HMP: Albumy koncepcyjne w szeroko rozu mianym, ambitniejszym rocku nie są żadną nowością, ale wasz długogrający debiut zaskoczył mnie nietypowym tematem, bo to de facto portret jednej dzielnicy Wrocławia. Dlaczego wybraliście akurat Nadodrze, a nie na przykład ścisłe centrum miasta, Krzyki czy Kozanów? Mieszkacie tam, przynajmniej część z was, lub tam dorastaliście, więc ten wybór nasunął się niejako sam? Filip Kozak: Powodów jest wiele. Po pierwsze, szkic albumu powstał właśnie na Nadodrzu, przy ulicy Jana Ursyna Niemcewicza 20/20. Utwory powstawały więc pod silnym wpływem tamtejszych miejsc. Po drugie, część z nas wciąż tam mieszka, część pracuje lub pracowała przez kilka lat. Po trzecie zaś, jest

Nadodrzu prestiżu. Jest troszkę hipsterstwa, ale większość nowych zjawisk to oddolne inicjatywy. Myślę, że takiego miksu kulturowego nie znajdzie się w innych częściach Wrocławia. Smutne jest jeszcze to, że obecnie miasto wyprzedaje luki w zabudowie deweloperom, którzy wstawiają tam swoje styropianowe pudełka. Było to szczególnie widoczne w pierwszej połowie lat 90.: tam rodzący się kapitalizm, a na Nadodrzu życie miało inny rytm: pamiętam choćby na Pomorskiej zakład RTV z zabytkowymi już wtedy lampami na wystawie, prowadzony przez starszego pana, albo księ garenkę w bocznej uliczce, do której mało kto zaglądał i długo po zmianie ustroju nie prze-

Dobrze odbieram, że wybraliście też akurat Nadodrze, bo jest ono dobrym miejscem wytchnienia od wielkomiejskiego zgiełku, cho ciaż nie jest przecież peryferyjną dzielnicą Wrocławia, stąd też ten tytułowy "The Escape Plan"? Niezupełnie. Nadodrze jest bardzo trudną dzielnicą do mieszkania. Wszędzie panuje spory bałagan. Powiedziałbym, że tego zgiełku jest tam całkiem sporo. My jednak proponujemy ucieczkę od szarej codzienności i hałasu ulicy czy podwórka i zagrzebanie się w historię i muzykę. Czyli tak naprawdę wsłuchanie i przyjrzenie się głębiej niż zwykle. Można określić tę płytę mianem nietypowego przewodnika audio po Nadodrzu, bo zabieracie słuchaczy w miejsca wam bliskie lub według was ciekawe, fundując im spacer od Wyszyńskiego do Reymonta, niemal aż do Portu Miejskiego? Zdecydowanie tak. Taka była koncepcja. Nie marzył się wam, choćby znacznie krótszy do płyty, film ilustrujący tę wędrówkę? Właściwie to mamy taki film przygotowany. Jest nawet odrobinę dłuższy od płyty i będzie odtwarzany na dużym ekranie w czasie koncertów. Aktualnie przygotowujemy pokaz specjalny z jednym z wrocławskich kin, ale więcej powiemy gdy sytuacja epidemiczna się trochę unormuje. Zawsze staramy się dostarczać obraz razem z muzyką. Bardzo lubimy koncerty z bogatą warstwą wizualną, a nie tylko zawierające podrygujące postacie na scenie. (śmiech) Która perspektywa odbierania tego materiału wydaje się wam ciekawsza, typowego turysty czy poszukującego czegoś uciekiniera? To zależy ile masz czasu. Na pewno w wypadku naszej płyty zyskuje typ poszukiwacza. Tak jak odwiedzając nadodrzański obiekt musisz pogrzebać w starych zdjęciach i porozmawiać z mieszkańcami, żeby dowiedzieć się co tam kiedyś było i z jakimi wydarzeniami się wiązało, tak w "The Escape Plan" też możesz szperać. Cytatów muzycznych i tekstowych jest co najmniej kilka.

Foto: Less Is Lessie

to taki kawałek Wrocławia, w którym warstwy historii i znaczeń odłażą niczym płaty farby na kamienicach, odsłaniając znaki naszych czasów, ale też czasów przedwojennych oraz powojennej Polski. Można w sumie powiedzieć, że to taka wrocławska Praga, dzielnica o specyficznym klimacie i charakterze, z zabytkami i bogatą historią, gdzie nowe budownictwo sąsiaduje z domami sprzed wielu lat. Sporo się też tam obecnie dzieje pod względem różnych inicjatyw mieszkańców, a do tego, mimo niedużej w sumie odległości od Starego Miasta, jest to swoista enklawa ciszy, spokoju? Trudno tutaj mówić o ciszy i spokoju. Na pewno jest niepowtarzalny koloryt, masa nowych inicjatyw i biznesów, często artystycznych. Ale myślę, że próżno szukać na

164

LESS IS LESSIE

trwała - chcieliście pokazać klimat tego miejsca, jego nietypowość i unikalność, nawet w kontekście innych dzielnic miasta? Mamy niestety pecha i prawie każda przestrzeń, którą pokażemy na klipie wideo zaraz potem zostaje przebudowana lub zburzona tak było z Przejściem Świdnickim i z kominami EC Wrocław. Teraz wyburzono Szkołę Rzemiosł Artystycznych przy ulicy Drobnera, a niedawno dowiedzieliśmy się, że Dworzec Nadodrze idzie do remontu. Bardzo nam zależało, żeby na materiale filmowym w teledyskach pokazać właśnie te staromodne już sklepy, warsztaty i jadłodajnie. To dzięki nim na Nadodrzu mieszka się lepiej. Usługi są tanie jak barszcz i wysokiej jakości. Na jednej ulicy masz najlepszy chleb we Wrocławiu, a zaraz obok najsmaczniejsze ryby i sery, że o owocach i warzywach już nie wspomnę, a wszyst-

Od początku założyliście, że pomiędzy głównymi utworami pojawią się te krótsze przerywniki -interludia, również z głosem lektora, żeby całość materiału była jeszcze bardziej spójna? Najpierw powstały utwory, które inspirowane były poszczególnymi miejscami. Na przykład "The Great Escape" wymyśliłem wracając ulicą Wyszyńskiego z dużego centrum handlowego, a "Blackout" spacerując między ulicami Niemcewicza i Jagiellończyka. Pomysł na zrobienie z tego trasy wpadł nam do głowy gdy spacerowaliśmy z Weroniką po Toruniu podczas naszego udziału w 13 Festiwalu Rocka Progresywnego im. Tomasza Beksińskiego. Wtedy właśnie założyliśmy, że utwór będzie miejscem, a interludium drogą do kolejnego punktu. Musieliście mieć sporo zabawy dokonując tych różnych nagrań w terenie, a do tego nadały one płycie swoistego, dźwiękowego autentyzmu, bo po co na przykład samplować głosy ptaków, skoro na Nowowiejskiej nagraliście piegżę, a na Kurkowej jerzyki?


To prawda. Moim zdaniem zdecydowanie lepiej brzmi płyta z autentycznymi nagraniami niż np. kupionymi samplami. Zwłaszcza, że nagrywaliśmy dźwięk czterokanałowo i mogliśmy potem decydować jak skomponować docelowe stereo. Zdarzały się też wpadki, np. szliśmy w upragnione miejsce, w którym dźwiękowo nic się nie działo i trzeba było szybko zmieniać koncepcję. Innym razem telefon komórkowy działał za blisko mikrofonu i cała sesja szła do kosza. Czasami też przeszkadzał wiatr. Nagrania sampli zajęły nam dobre kilka miesięcy. Macie w składzie skrzypaczkę, ale to wam nie wystarczyło, stąd gościnny udział trębacza, akordeonisty i harmonijkarza - aranżacje miały być jak najbardziej urozmaicone, to miał być rock progresywny w najbardziej nieoczywistym ujęciu? Nie mieliśmy na celu koniecznie komplikować, chociaż lubimy być muzycznie zaskakiwani. Poprosiliśmy znajomych Wojtka Kowala (akordeon), Radka Śniadowskiego (trąbka) i Emila Madalińskiego (harmonijka), żeby poimprowizowali wokół podobnego motywu muzycznego na interludiach. Pojawił się pomysł, że te improwizacje będą grane za każdym razem na innym instrumencie, czasem gwizdane albo jak w jednym miejscu grane na dzwonkach tramwajowych. To była przy okazji dobra zabawa i ciekawa forma wciągnięcia w projekt kogoś z zewnątrz. Zaprosiliście też dwoje gościnnie śpiewających wokalistów, Anę Nguyen w "Fast And Furious" i Michała Wojtasa w "Blue Steel (Less Is More)" - szczególnie chyba udział Michała, znanego przecież z Amarok, przysłużył się kompozycji w której śpiewa, bo to nie tylko finał opowieści, ale też singel, w dodatku z tekstem autorstwa jego żony? To prawda. Z Michałem i Martą zaczęliśmy korespondować po Festiwalu w Toruniu, na którym dzieliliśmy scenę. Zagrali oczywiście fenomenalnie. Od słowa do słowa, Michał posłuchał kilku szkiców i stwierdził, że napisze wokal do "Blue Steel". Dla nas brzmiało to jako spore wyzwanie, bo już w wersji instrumentalnej sporo się działo. Gdy dostaliśmy nagrany wokal od Michała z tekstem Marty byliśmy pod mega wrażeniem. Bardzo fajnie wpasował się w ten numer. Z Aną było bardzo podobnie. Ana jest wokalistką i aktorką. Często pracuje z naszym gitarzystą Emilem przy różnych projektach. Zaproponowaliśmy jej zaśpiewanie "Fast And Furious", a ona zrobiła to tak, że kapcie nam spadły. Moim skromnym zdaniem, bardzo dobrze się stało, że ci Państwo wsparli nas na tej płycie. Wybieranie singlowych utworów z takiego zwartego materiału ma sens, szczególnie przy obecnym podejściu większości słuchaczy do dłuższych kompozycji? Nie jest czasem tak, że rzucacie te przysłowiowe perły przed wieprze, bo jednak wątpię, by statystyczny użytkownik streamingu doczekał do rozwinięcia tej, długiej przecież, kompozycji? Myślę, że obecnie nawet z krótkimi numerami trudno przykuć uwagę kogokolwiek. Gramy muzykę niszową i wierzę, że z czasem trafimy do słuchaczy, którzy właśnie czegoś takiego szukają. Dla nas ważniejsze jest robienie czegoś w co się wierzy niż trafianie do każdego. Inaczej nie biegalibyśmy z mikrofonem po

Foto: Less Is Lessie

Nadodrzu. Kto według was powinien więc sięgnąć po "The Escape Plan", jak wyobrażacie sobie idealnego odbiorcę muzyki Less Is Lessie? Z czystym sumieniem polecamy płytę słuchaczom, których interesują koncept-albumy i z reguły słuchają płyt jako całości, od początku do końca. Nie zmienia to faktu, że utworów z płyty można słuchać osobno i mamy tutaj, moim zdaniem, kilka ciekawych piosenek i instrumentali. Coś jednak mówi mi, że fani progresji docenią te kompozycje najbardziej. Ciekawą muzykę dopełnia efektowna książeczka - plan. Odnoszę jednak wrażenie, że jeśli ktoś nawet odnajdzie się w czasie tej wycieczki, to może pogubić się w opisie płyty, bo nie zamieściliście w nim typowej listy utworów - to też zabieg celowy, żeby słuchacz jeszcze bardziej zagłębił się w dźwięki? Zdecydowanie. Powiązaliśmy numery z nazwami utworów jedynie w tagach na płycie. Na mapie zostawiliśmy same nazwy aby sprowokować przynajmniej do jednego odsłuchu po kolei i podróżowania palcem po mapie. Zdjęcia ilustrujące ten plan też zapewne nie trafiły tam przypadkowo; warstwę lirycznowokalno-instrumentalną płyty miał dopełnić również obraz, bo jednak przede wszystkim jesteśmy wzrokowcami? Tak. Zdjęcia pochodzą z dziewięciu miejsc, do których odnoszą się utwory. Najczęściej dotyczą charakterystycznych form występujących w tych lokalizacjach. Zdjęcia dodatkowo opisaliśmy współrzędnymi, aby można było pozwiedzać również wirtualnie. Autorem fotografii jest Szymon Sztajer.

2021, ale nikt nie wie jak to się wszystko dalej potoczy. Zakładam jednak, że kiedy już sytuacja wróci do stanu chociaż przypominającego to, co było jeszcze przed rokiem, będziecie chcieli promować "The Escape Plan" live, nawet jeśli z racji stopnia złożoności tego ambitnego albumu nie zdołacie dotrzeć do szerszej publiczności i będą to tylko okazjonalne wys tępy? Z racji tego, że mamy nieco większe wymagania techniczne przy występach live niż inne zespoły (duży ekran, dobra widoczność, ciemne pomieszczenie itd.) staramy się grać rzadziej, ale za to w dobrych warunkach. Jeśli sytuacja pandemiczna się uspokoi, to na pewno chcemy zagrać kilka koncertów wyjazdowych w ciągu roku. Zadebiutowanie takim albumem daje na pewno dużo satysfakcji - pewnie jest jeszcze za wcześnie na to pytanie, bo przecież ledwo co go wydaliście, myślę jednak, że planujecie już powoli kolejne kroki i czego byście na przyszłość nie wymyślili, to formułę takiego właśnie konceptu na "The Escape Plan" wyczerpaliście, będziecie musieli stworzyć coś nowego, równie nieoczywistego? Tworzenie "The Escape Plan" było, muszę przyznać, dość wyczerpujące, ale cały czas wymyślamy też nowe rzeczy. Póki co brzmi to wszystko raz jak Archive, innym razem jak Massive Attack, ale wszyscy są bardzo zaangażowani w proces twórczy i kto wie dokąd nas te pomysły zaprowadzą. Wojciech Chamryk

W dobie pandemii taka muzyczna podróż wydaje się jeszcze bardziej interesująca, ale z waszej perspektywy cała związana z nią sytuacja chyba już niekoniecznie, bo o koncer tach nie ma przecież, przynajmniej na tę chwilę, mowy? Zgadza się, próbowaliśmy zorganizować koncert z nowym materiałem już trzykrotnie w roku 2020 - niestety bez powodzenia. Za każdym razem rozbijaliśmy się to o lockdown, to o inne obostrzenia. Na ten moment planujemy koncert premierowy w okolicach wakacji

LESS IS LESSIE

165


praca (jak to w przypadku naszego dawnego wokalisty), więc po krótkim spotkaniu między mną a Dimitrisem i Steliosem w 2015 roku zdecydowaliśmy się nagrać wszystko ponownie. Początkowo nie tylko bez wokalisty, ale też bez żadnego pomysłu na to, kto w ogóle miałby nim być (śmiech).

Zacząć od nowa Sacred Outcry to dość ciekawy grecki band, którego historia jest dość zawiła. Zawiła jest również historia ich pierwszego długogrającego albumu "Damned for All Time…", na którym usłyszymy materiał skomponowany w większości około dwudziestu lat temu. Jednakże jak głosi stare polskie porzekadło "co się odwlecze to nie uciecze". Grający w Sacred Outcry na basie George Apalodimas opowiedział nam dość sporo o pierwszym długograju swej kapeli oraz wytłumaczył, dlaczego sytuacja z aktualnym wokalistą jest nie do końca jasna. HMP: Witaj George. W pierwszej kolejności chciałbym Tobie oraz Twoim kumplom z kapeli pogratulować naprawdę świetnego albumu. George Apalodimas: Cześć Bartek! Wielkie dzięki za miłe słowa! To wspaniałe uczucie, że "Damned for All Time…" wreszcie wyszło na światło dzienne. Opinie o tym wydawnictwie są bardzo pozytywne, co tym bardziej mnie cieszy! Co prawda "Damned for All Time…" jest Waszym pierwszym pełnym albumem, jednak w Waszym wypadku słowo "nowicjusz" nie przejdzie mi przez gardło. Historia Sacred Outcry rozpoczęła się w roku 1998, jednak niespodziewanie zakończyła się sześć lat później. Co było powodem pożegnania się zespołu ze sceną w 2004 roku? To prawda. Wtedy dopiero wyrabialiśmy sobie markę. W latach 2001-2002 weszliśmy do studia, aby nagrać "Damned for All Time…". Byliśmy bardzo młodzi i brakowało nam do-

świadczenia dosłownie we wszystkim. Zarówno sam proces nagrania, jak i jego efekty bardzo różniły się od naszych ówczesnych wyobrażeń. Straciliśmy zbyt dużo czasu i pieniędzy na ponowne nagranie niektórych partii. Często wynikało to z naszego niedoświadczenia i złych decyzji z niego wynikających. Spowodowało to kłótnie, rozczarowanie i ostatecznie straciliśmy ten "ogień", którego niewątpliwie potrzebujesz, by zrealizować takie nagrania. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Powróciliście do boju w 2015 roku, pełni nowych sił i doświadczeń. Zawsze chcieliśmy, aby do tego doszło, ale nigdy nie mieliśmy na to czasu, ponieważ wszyscy byliśmy zajęci innymi projektami oraz naszym życiem codziennym. Przez lata otrzymywaliśmy prośby o album, ale nigdy nie starczało nam determinacji, aby zacząć nagrania od nowa. Chciałem, aby wszyscy z oryginalnego składu byli na nowo zaangażowani, nawet jeśli nie byłaby to bezpośrednia współ-

I tu pojawia się postać znanego wszystkim fanom mainstreamowego metalu Yannisa Papadopoulosa (wokalista m.in. Beast in Black - przyp. red.). Muszę przyznać, że jego wokale idealnie wpasowują się w klimat Waszej twórczości. Paradoksalnie jednak znacznie różnią się od tego, co prezentuje w swo jej macierzystej formacji. Jak doszło do Waszej współpracy? Zawsze na swoim albumie chciałem mieć potężny wokal i przez te wszystkie lata zastanawiałem się, kto mógłby u nas śpiewać, gdybyśmy jednak ponownie zdecydowali się na nagrania. Słyszałem śpiew Yannisa już w 2013 roku i byłem nim oszołomiony, więc zacząłem uważnie śledzić jego karierę. Gdy w 2017 roku ukazał się "Berserker", debiutancki album Beast in Black, skontaktowałem się z nim i wyjaśniłem mu, jaka jest wizja i idea naszego zespołu. Spodobały mu się próbki, które mu wysłałem, więc od tego momentu wszystko poszło bardzo łatwo. Myślę, że wykonał fenomenalną robotę przy albumie i jestem naprawdę szczęśliwy, że mieliśmy niewątpliwą przyjemność razem pracować. Właściwie jaka jest rola Yannisa w Sacred Outcry? Wszędzie figuruje jako muzyk sesyjny, a nie oficjalny członek zespołu. Czy jeżeli powstanie kolejny album Sacred Outcry, to Yannis również na nim będzie śpiewał? Priorytet Yannisa to Beast in Black i nie ma co do tego wątpliwości. Jednak naprawdę świetnie się nam razem pracowało. Jest on też naszym dobrym przyjacielem. Mimo to nie chcieliśmy używać jego nazwiska jako chwytu marketingowego. Miał kilka świetnych pomysłów na album, a nawet nowy materiał został napisany z myślą o jego wokalach, więc zawsze będzie mile widziany, jeśli tylko zechce. Jeśli Yannis z jakiegoś powodu nie będzie mógł lub chciał z nami współpracować na stałe, to mam dla niego jeszcze kilka innych opcji, ale na obecną chwilę jest za wcześnie, żeby o nich mówić. Zobaczmy, co przyniesie przyszłość Porozmawiajmy o sesji nagraniowej "Damned For All Time…". Jak już wspomniałeś, jego historia jest dość nietypowa. Album powstał ponad dwadzieścia lat temu. Spędzaliśmy dużo czasu w studiu, próbując opracować własne brzmienie i wszystko dopracować. Po 2015 roku, kiedy zdecydowaliśmy się zacząć od nowa, poskładanie wszystkiego razem zajęło nam około czterech lat, z kilkoma ogromnymi przerwami spowodowanymi przeszkodami związanych z codziennym życiem. Musieliśmy też zaaranżować orkiestrację od podstaw, bo to jedyny "nowy" dodatek do naszych kompozycji. Jest to bardzo zróżnicowany materiał. Zaczyna się akustycznym intro "Timeless". Następny "Legion Of The Fallen" brzmi jak późniejszy Blind Guardian, "Sacred Outcry" to czysty klasyczny heavy w stylu lat 80.… OK, rozumiem, że od czasu gdy tworzyliście

166

SACRED OUTCRY


ten materiał upłynęło dwadzieścia lat. Może jednak pamiętasz, czy takie zróżnicowanie stylistyczne poszczególnych utworów było Waszym celem? Tak, jednym z naszych głównych celów, kiedy komponowaliśmy, było zachowanie na albumie możliwie jak największej różnorodności tak, aby nie był to album monotonny. Każdy utwór brzmi inaczej niż poprzedni czy następny. Nie znosimy powtórzeń. Jednocześnie utrzymaliśmy jednorodność albumu i mamy nadzieję, że wykonaliśmy kawał dobrej roboty. Każdy słuchacz, nawet ten wymagający, znajdzie tu coś dla siebie, ale jeśli spodziewasz się albumu pełnego podwójnej stopy, możesz być rozczarowany.

szukaliśmy, kawałek wymagał innych "emocji", więc wywaliliśmy efekt naszej 5-6 godzinnej pracy (śmiech). Następnie użyliśmy skrzypiec, wiolonczeli, altówek oraz harfy, aby uzyskać to dodatkowe średniowieczne brzmienie. Pod koniec mamy również zwykłą sekcję dętą oraz użyliśmy bardzo dyskretnego fortepianu, aby podkreślić melancholię w środkowej części. Do tego wszystkiego dodaliśmy 12-strunową gitarę i chórki Yannisa. Uwielbiam finalny efekt. Byłoby fantastycznie, gdybyśmy mogli użyć więcej starodawnych instrumentów w przyszłych nagraniach. Niedawno wydaliśmy również wersję instrumentalną, jeśli chcesz sprawdź ją, działa zaskakująco dobrze jako podkład muzyczny!

Utwór, który uważam za szczególnie intrygujący "Where Ancient Gods are Still Hailed". Posiada on wspaniałą melodię oraz przepiękne partie gitar. "Where Ancient Gods are Still Hailed" to wyjątkowa kompozycja, która powstała w studiu już w 2001 roku. Opiera się ona na dwóch oddzielnych pomysłach Dimitrisa, które staraliśmy się rozwinąć w pełne utwory, ale w pewnym momencie doszliśmy do wniosku, żeby spróbować połączyć je w jedną całość. Zaaranżowaliśmy utwór, napisałem tekst w pierwszej surowej formie, następnie wróciliśmy do studia, aby zdecydować, jakie schematy perkusji będą najbardziej do niego pasować. Kolejnym krokiem było dopracowanie drobnych szczegółów. Siedemnaście lat później, kiedy aranżowaliśmy orkiestrację, chcieliśmy sprawić, aby ten utwór miał bardzo "nieziemski" klimat, który dodatkowo podkreślałby liryczny motyw. Możesz posłuchać tego kawałka za darmo. Wystarczy, że odwiedzisz nasz Bandcamp. Daje to dobre wyobrażenie o tym, co dzieje się za kulisami oraz lepiej pokazuje nasz sposób myślenia w trakcie naszego procesu twórczego.

"Lonely Man" zawiera w sobie sporo progresywnych patentów (szczególnie w tych wol niejszych, balladowych częściach). Co ciekawe, w pozostałych kompozycjach na płycie nie zauważyłem tego typu motywów. "Lonely Man" zaczynał swą historię jako improwizacja w studiu, która przechodziła w balladę "Crystal Tears", jednakże nie chcieliśmy mieć na albumie dwóch podobnych kompozycji. Nigdy tego kawałka nie dopracowaliśmy, więc przez kilka lat pozostawiliśmy go w pierwszej, bardzo surowej wersji, zanim ponownie do niego wróciliśmy i nadaliśmy mu bardziej tradycyjny power metalowy kierunek. Tylko intro oraz fragmenty balladowe są tym, co zostało z pierwotnego szkicu kompozycji. Chcieliśmy jednak wykorzystać to niespodziewane przejście, które podobało się wielu ludziom. Nam w sumie też i trochę szkoda, gdyby się zmarnowało.

Partia klawiszy na końcu tej kompozycji to coś pięknego. Planowaliście to już podczas tworzenia, czy może ten pomysł zrodził się dwie dekady później podczas nagrywania? To klawiszowe outro pojawiło się po tym, jak skończyliśmy prace nad orkiestracjami i było dość późnym dodatkiem. Poszedłem do domu Johna, klawiszowca, aby dokończyć i wyeksportować pliki z orkiestracjami. Podczas rozmowy oraz odsłuchiwania tego utworu zaczął krótką improwizację. Obaj pomyśleliśmy wtedy, że to idealnie by pasowało do zakończenia "Where Ancient Gods are Still Hailed". Postanowiliśmy sprawdzić, jak to brzmi gdyby kawałek ten kończył się tą klawiszową miniaturką. Tak więc outro, które słyszysz na albumie, to tak naprawdę improwizacja. Co ciekawe jest to jedyny raz, kiedy John to zagrał. Zrobił to na tyle świetnie, że wystarczyło jedno podejście. W balladzie "Scared to Cry" słychać wyraźne wpływy muzyki dawnej. Jesteś miłośnikiem tego gatunku? Czy podczas nagrywania sięnęliście po jakieś dawne instrumenty? Tak, oczywiście, bardzo lubię ten styl muzyczny i czuję się bardzo szczęśliwy, że mogliśmy napisać taki utwór. "Scared to Cry" zostało napisane przez naszego oryginalnego wokalistę Vagelisa, który jest również odpowiedzialny za gitary akustyczne na albumie. Pierwszy szkic orkiestracji do niego był zupełnie inny, bardziej pompatyczny i epicki, ale nie tego

Najdłuższą kompozycją na albumie jest wielowątkowy utwór tytułowy. Nie myśleliście, by stworzyć więcej takich kawałków? Jestem naprawdę wielkim fanem takich długich eposów i mam nadzieję, że będziemy mieć jeden taki utwór na każdym albumie. Moglibyśmy podzielić tą kompozycję na kawałki i napisać trzy lub cztery oddzielne utwory, ponieważ ma ona wiele różnych nastrojów, riffów i pomysłów, ale naprawdę podobało mi się wyzwanie polegające na złożeniu w całość tak ogromnej kompozycji, jednocześnie starając się, aby wszystko było interesujące i spójne. Jest ona napisana w formie suity, więc używamy wielu różnych pomysłów i motywów w krótkich odstępach czasu. Są ludzie, którzy wolą bardziej tradycyjne podejście z wyraźnymi "punktami zaczepienia", takimi jak refren, przerywnik, itp., ale dla mnie to działa lepiej, gdy utwór nieustannie ewoluuje i rozwija się w kierunku pewnego rodzaju crescendo. Nie możesz jednak mieć na albumie więcej niż jednej kompozycji tego typu, ponieważ łatwo można się zgubić (śmiech). Kto śpiewa partie chóru w tym utworze? Niestety, koszt wynajęcia tradycyjnego chóru przekracza nasze możliwości finansowe, więc najczęściej korzystaliśmy z bibliotek VST. Jest kilka punktów na albumie, gdzie potrzebowaliśmy dodatkowej warstwy kobiecego wokalu, aby uzyskać bardziej realistyczny efekt. Partie te były śpiewane przez moją żonę Sapfo. Co z warstwą liryczną Waszej twórczości? "Damned For All Time" raczej trudno uznać za concept album. Masz rację. Uwielbiam pisać teksty i mam niezliczone historie, które chcę "opowiedzieć",

więc nawet jeśli teksty mają teraz ponad dwadzieścia lat, to każdy song opowiada inną historię. Utwór tytułowy mówi o Elricu z Melnibone (postać stworzona przez Michaela Moorcocka - przyp. red.). Uniwersum Moorcocka jest ogromnym źródłem inspiracji i oczywiście w przyszłości będę wracał do jego twórczości. Drugi album będzie jednak już pełnym konceptem. Co robiliście podczas kilkunastoletniej prz erwy w Waszej działalności? Wszyscy byliśmy zaangażowani w muzykę w takiej czy innej formie. Stelios, perkusista, był zdecydowanie najbardziej zajęty, ponieważ przez te wszystkie lata grał w kilku innych zespołach, teraz poza Sacred Otcry gra także w Dexter Ward i On Thorns I Lay. Gitarzyści Stelios i Dimitris grali również przez jakiś czas w deathmetalowym zespole Mortal Torment. Stelios i ja graliśmy razem w kilku zespołach, głównie lokalnych. W 2010 roku wydaliśmy blackmetalowy album "Miasma" z naszym innym zespołem, The Eternal Suffering, w którym gram na basie i zajmuję się wokalami. Dimitris odkrył również nowy kierunek muzyczny, tworząc solowy deathmetalowy projekt, który prawdopodobnie wkrótce powinien ujrzeć światło dzienne. Czyli nie mieliście żadnego problemu z ponownym odnalezieniem się na scenie. Naprawdę chcieliśmy wydać ten album, więc nigdy nie przestaliśmy się martwić o odbiór naszej muzyki lub o to, co mogliśmy zrobić inaczej. Jedyną trudną kwestią było to, że dzisiejsza scena jest teraz zupełnie inna, więc niektórym ludziom trudno jest nas umiejscowić. Jesteśmy zbyt "powermetalowi" dla fanów tradycyjnego heavy metalu i zbyt "oldschoolowi" dla fanów power metalu, ale ogólnie wydaje się, że album podoba się ludziom. Bardzo Ci dziękuję za rozmowę. Cała przyjemność po mojej stronie, dziękuję za wspaniałe pytania i zainteresowanie zespołem. Zachęcamy do śledzenia nas na Bandcampie lub Facebooku, aby otrzymywać wszystkie najnowsze aktualizacje i dziękuję wszystkim za wspaniałe wiadomości i kontakt. Mam nadzieję, że rok 2021 będzie lepszy dla wszystkich. Proszę uważajcie na siebie i bądźcie zdrowi i bezpieczni! Bartek Kuczak Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

SACRED OUTCRY

167


Prog-rock jest inspiracją od samego początku" Epickie trio Legendry z Pensylwanii jest unikalnym tworem, który hołdując tradycyjnemu graniu zachowuje swój bardzo oryginalny sznyt. Nie bez znaczenia są tu z pewnością szerokie inspiracje (nie tylko muzyczne) zespołu, a szczególnie lidera grupy. Wgłębiając się w działalność Vidarra znajdziemy przeszłość blackmetalową, twórczość literacką czy malarstwo. Wszystkie te pasje stanowią źródło tego, czym jest Legendry. Panowie wypuścili w minionym roku bardzo ciekawą EP-kę, a za sprawą Golden Core Records możemy cieszyć się powrotem na półki sklepowe pierwszych dwóch wydawnictw zespołu. Stworzyło nam to okazję by porozmawiać z Vidarrem o nowym materiale, planach na przyszłość i wielu smaczkach które towarzyszą starannie zbudowanej otoczce wizerunkowej Legendry. HMP: Legendry idzie jak burza, prawie co roku dostarczacie kolejną dawkę solidnego heavy metalu. W zespole musi panować ciągła atmosfera pracy i weny twórczej? David Lackner "Vidarr": Zespół i ja mamy tendencję do rozpoczynania pisania i myślenia o następnym albumie jak tylko jeden zostanie ukończony, więc tempo wydawania jest rozsądnie szybkie, ale nie jest to pośpiech. Jak traktować Wasze ostatnie EP? To zapowiedź czegoś większego, materiał promocyjny, a może rodzaj "uroczystego rozpoczęcia" współpracy z Golden Core Records? Malkontenci mogliby powiedzieć, że covery równie dobrze mogłyby się znaleźć jako bonusy do pełnych albumów, a utwór tytułowy zostać opublikowany jako singiel. Czy będzie on miał swoje rozwinięcie w przyszłości? Wydając EP-kę chcieliśmy po prostu zrobić coś, by nagrać kilka coverów i zrobić nowy

utwór, który nie jest związany z tradycją Earthwarriora. Na naszych pierwszych dwóch albumach zamieściliśmy covery, najpierw kluczowego utworu Manilla Road, "Necropolis", a następnie bardziej mrocznego "Swords of Zeus" autorstwa Lords of the Crimson Alliance. Zawsze lubiłem covery, w sensie doceniania inspiracji i nadawania rzeczom unikalnego wydźwięku, ale nie znaleźliśmy miejsca, by umieścić je na koncept albumie takim jak "The Wizard and the Tower Keep". Tak więc, w zeszłym roku złożyłem nowy sprzęt do nagrywania w mojej piwnicy i zabraliśmy się do pracy! Traktuję EP-kę jako rodzaj samodzielnego dzieła. Być może zagramy niektóre z tych utworów na koncertach, jak tylko powróci muzyka na żywo. Jak układa się współpraca z GoldenCore? Czy macie już kolejne wspólne plany? Praca nad EP-ką z Neudim i Golden Core była bardzo fajna. Ma on uznanie dla old-

schoolu, a nasze rozmowy doprowadziły do niektórych wyborów projektowych na CD i 12" wydanych w formie starych logotypów ZYX z lat 70-tych i "wkładek reklamowych". Co do przyszłych planów - zobaczymy! Reedycja Waszych pierwszych albumów bardzo cieszy, biorąc pod uwagę że ostatnimi czasy naprawdę trudno było je zdobyć. Jednak fani mają często ambiwalentny stosunek do podwójnych wydań płytowych. Skąd taka decyzja? Wypłynęła od Was czy od wytwórni? Tak, myślę, że reedycja dwóch pierwszych albumów to świetna sprawa. To była raczej decyzja wytwórni, żeby wydać je jako podwójny album. Pomysł był taki, aby zaoszczędzić fanom trochę pieniędzy i połączyć oba albumy razem z nowymi i niepublikowanymi grafikami i historią zespołu aż do wydania "Dungeon Crawler". Dołączona książeczka jest całkiem obszerna. Jak z perspektywy czasu patrzycie na swoje pierwsze płyty? Czy gdybyście nagrywali je dzisiaj, zrobilibyście coś inaczej? Oczywiście, jest wiele rzeczy, które zrobiłbym w inny sposób, ale tak czy inaczej, gdybym nagrał je dzisiaj, byłyby to inne albumy. Każdy z dwóch pierwszych albumów jest naznaczony ograniczoną wiedzą na temat nagrywania zespołu i ograniczoną ilością dobrej jakości sprzętu. Te ograniczenia nadają muzyce pewną jakość, która sama w sobie jest wyjątkowa. Macie swoich ulubieńców wśród utworów tamtego czasu? Numery z których jesteście szczególnie dumni? Powiedziałbym, że z "Mists of Time", moimi ulubionymi utworami byłyby "Metal, We Ride", "Phoenix on the Blade" i "Winds of Hyboria". Nie graliśmy tych utworów już od dłuższego czasu, ale "Phoenix on the Blade" jest jednym z tych, do których mamy tendencję powracać i dodawać do setów. Na "Dungeon Crawler", pierwsze trzy utwory: "Dungeon Crawler", "Quest for Glory" i "Rogues in the House", to kolejny pakiet, który lubimy grać po kolei, ale znowu, ostatnio skupiamy się głównie na nowszym materiale. W poprzednim wywiadzie dla naszego magazynu wspominałeś że Waszym celem jest nagranie albumu w sposób analogowy. Jak blisko realizacji tego marzenia jesteście? Hah! Zdecydowanie nie bliżej. Koszt tej metody prawdopodobnie utrzyma ją daleko poza naszym zasięgiem. Jednakże, nagrywanie "na żywo" w bardziej naturalny sposób jest czymś, co zrobiliśmy z ostatnim albumem i będziemy to kontynuować, myśląc o następnym.

Foto: Legendry

168

LEGENDRY

Pomówmy o coverach z "Heavy Metal Adventure". Zacznijmy od "Broadsword" Jethro Tull - ten utwór świetnie odnajduje się w uniwersum epickiego heavy, a jednak był to chyba dosyć nieoczywisty wybór? Też tak myślę, chociaż Jethro Tull to mój absolutnie ulubiony zespół. "Broadsword and the Beast" nie jest do końca moim ulubionym albumem (to byłoby zarezerwowane dla "Songs from the Wood i Minstrel in the Gallery"), ale utwór "Broadsword" jest jednym z tych, które zawsze chciałem zagrać. Pozmienialiśmy trochę rzeczy dodając kilka minut sekcji instrumentalnej na końcu. Zawsze uważa-


łem, że ten utwór na to zasługuje. A propos rozwijania sekcji instrumentalnej patrząc na całość Waszej twórczości widzę sporo inspiracji prog rockiem. Za przykład niech posłuży "The Conjurer" z Waszej drugiej płyty. Mimo zasadniczo surowego, speedowego brzmienia, lubicie "pokombinować" w kompozycjach. Tak, prog-rock jest wielką inspiracją od samego początku. Zespoły takie jak King Crimson, Camel, czy Wishbone Ash są kluczowe dla naszego brzmienia. Kiedy piszemy piosenki, zawsze staramy się dodać jakieś elementy, których się nie spodziewamy, a przynajmniej takie, które nie są banalne. W "The Conjurer", rozszerzona instrumentalna część utworu była rodzajem narracji, którą wymyśliliśmy, gdzie okultystyczne eksperymenty zaklinacza idą źle i dochodzi do jakiejś katastrofy. Odwołując się do Twojej przeszłości, paradoksalnie w całej gamie inspiracji które słyszę w muzyce Legendry, właściwie nie znajduje black metalu, pomimo że to przecież kawał Twojej wcześniejszej działalności muzycznej. Czy intencjonalnie odseparowałeś ten temat od tego co robisz obecnie? Myślę, że nawet kiedy skupiałem się na formacie black metalowym, styl mojej twórczości rzadko był całkowicie black metalowy, może za wyjątkiem wokalu. Myślę, że tak naprawdę jest więcej dróg do muzycznej eksploracji, a ja skupiam się bardziej na progresywnych elementach i opowiadaniu historii. Po raz drugi (a właściwie trzeci) sięgacie po repertuar Manilla Road. Trudno się dziwić, bo Wasza muzyka zdaje się od początku mocno hołdować zespołowi Sharka. Jeszcze trochę i może zbierzecie materiał żeby nagrać pełen tribute album (śmiech). (śmiech) Myślę, że "Metal" będzie naszym ostatnim nagranym coverem Manilla Road, ale możemy nauczyć się innych do grania na żywo! Kilka razy w przeszłości graliśmy "Street Jammer", ale prawdopodobnie nigdy go nie nagramy. Pewnym zwieńczeniem tej fascynacji jest udział gościa specjalnego na "Heavy Metal Adventure". Opowiedzcie o współpracy z Philem Rossem. Jak na siebie trafiliście? Znaliście się wcześniej? Pierwotnie poznaliśmy się, kiedy Legendry grało koncert z Manilla Road na ich trasie z okazji 40-lecia zespołu, a rozmowę kontynuowaliśmy trochę później, kiedy Phil skontaktował się ze mną w sprawie produkcji naszego merchu. Jedna rzecz doprowadziła do drugiej i kiedy razem z Kickerem znaleźliśmy się w potrzebie zatrudnienia basisty, zapytałem czy Phil byłby zainteresowany. Nagrał swoje partie zdalnie i miał swój wkład w proces miksowania. Dodatkowo, wydrukował koszulki "Heavy Metal Adventure" i longsleeve'y, które wydaliśmy wraz z EPką. Więc jak rozumiem Phil nagrał partię do wszystkich podstawowych utworów? Zmierzam do pytania o obecny skład Legendry. Metal Archives przedstawia Was wciąż jako trio - Vidarr, Kicker i Evil St. Clair. Tak, Phil grał na 4-strunowym basie we wszystkich utworach, a ja dodałem do wszystkich utworów również bas piccolo (gitara basowa z lekkimi strunami, nastrojona na tę

samą oktawę co zwykła gitara - coś, czego zawsze używał Manowar). Oczywiście, skład wpisany w Metal Archives jest niedokładny. Kicker i ja działaliśmy jako duet podczas sesji "Heavy Metal Adventure", w międzyczasie przeprowadzając próby na nowego basistę. Piszemy i próbujemy z nowym basistą już od kilku miesięcy i w najbliższej przyszłości ogłosimy coś na ten temat. Wracając do coverów - wielu muzyków, zwłaszcza tych z kręgów epickiego heavy metalu, wymienia pośród swoich inspiracji muzykę filmową. Myślę sobie czasem, że gdybym miał wskazać najbardziej heavymetalową rzecz, która nie jest heavymetalem, to bez wahania wskazałbym na soundtrack do "Conana Barbarzyńcy", z naciskiem na "Anvil of Crom". To wręcz książkowe intro do epic metalowego albumu! Zawsze moim marzeniem było odtworzenie "Anvil of Crom" w heavy metalowej formie. Naprawdę nie uważam go za "intro", ale za pełny utwór zawarty na tej EP-ce. Na tym nagraniu, oprócz gitar elektrycznych i basu piccolo, zagrałem na wielu ścieżkach melotronu, a nawet na bębnie taiko, aby uczynić utwór bardzo gęstym i epickim. Tworzenie go było świetną zabawą. Twórczość Howarda to chyba jedna z Waszych podstawowych inspiracji tekstowych. Czy są inne rzeczy które mają na Was tak silny wpływ? Rock progresywny z lat 70-tych był głównym źródłem inspiracji przez ostatnie kilka lat. Zespoły takie jak Camel, Eloy, Magma i wiele innych, są na stałej rotacji. Dodatkowo, słucham dużo dungeon synth podczas malowania okładek albumów i robienia projektów. Do moich ulubieńców należą Depressive Silence, Secret Stairways, Fief, Thangorodrim i Lord Lovidicus. Inni syntezatorowi artyści, których lubię to Vangelis i Jim Kirkwood. Naprawdę, jest tyle rzeczy, którymi można się inspirować, że wydaje się to nie mieć końca. Czerpię inspirację z takich rzeczy jak stare gry RPG z lat 80-tych, jak również z historycznych relacji różnych kultur. Na okładce "Heavy Metal Adventure" znów widnieje grafika Twojego autorstwa. Opowiedz o niej. Co przykuwa uwagę, to brak wyszczególnionej postaci wojownika bez twarzy. Czy to on jest tą tajemniczą zacienioną postacią, a może to jego szkielet zasiada na tronie? Tak, ta okładka jest swego rodzaju prequelem w tym sensie, że ta scena ma miejsce przed wydarzeniami z "Mists of Time" i "Dungeon Crawler". Jest ona opisana w noweli, którą napisałem do "The Wizard and the Tower Keep", i pokazuje jak Earthwarrior zdobył swój hełm i miecz. Jest on przedstawiony w cieniu na pierwszym planie, konfrontując się ze szkieletowymi szczątkami wielkiego króla wojowników z dawnych czasów. Zdecydowałem się przedstawić Earthwarriora w cieniu, aby nie ujawniać szczegółów jego wyglądu, ponieważ bez hełmu oglądający mogliby zobaczyć jego głowę. Temat okładki nawiązuje również do początków i inspiracji zespołu, i w pewien sposób jest tego symbolem.

mysł. The Earthwarrior, lub wojownik bez imienia, jest centralną postacią na wszystkich naszych grafikach. Oryginalny pomysł pojawił się kiedy Kicker i ja pracowaliśmy nad "Dungeon Crawler" i wymyśliliśmy koncepcję dla utworu tytułowego. W tym pomyśle chodziło o zbadanie, jak by to było być uwięzionym w świecie przypominającym nieco kampanię RPG "Dungeon Crawler", gdzie byłeś zmuszony do ciągłej walki o swoje życie, by zdobyć skarb i kontynuować swoją podróż. Ten koncept przerodził się w pierwszą nowelę, którą napisałem dla konceptu "The Wizard and the Tower Keep", oraz drugą nowelę "Beyond the Mirrors of Faellnoch", która została niedawno opublikowana pr-zez DMR Books. Powiedz więcej o swojej twórczości literack iej. Jak to się zaczęło? Nadszedł czas, kiedy zastanawialiśmy się, jakie ścieżki liryczne obrać na kontynuację "Dungeon Crawler". Stworzyliśmy już sporo utworów opartych na dziełach Roberta E. Howarda, a także kilka opartych na naszej oryginalnej postaci, która widniała na okładkach albumów. Zainspirowało mnie, gdy pewnego wieczoru podczas oglądania dokumentu o Rush zobaczyłem arkusze z tekstami piosenek Neila Pearta, zawierające dodatkowe historie napisane prozą, tworzące kontekst dla piosenek. Usiadłem więc przy komputerze, włączyłem Rush - "Caress of Steel" i w ciągu jednej nocy napisałem prawie cały tekst "The Wizard and the Tower Keep". Opowiadanie to zostało opublikowane w antologii zatytułowanej "Fierce Tales: Savage Lands", ale obecnie jej nakład jest wyczerpany. Napisałem następną nowelę, "Beyond the Mirrors of Faellnoch", dla wydania DMR Books "Swords of Steel Omnibus". Na podstawie tego drugiego opowiadania powstaną teksty do pełnego, czwartego albumu Legendry. Jakie są plany Legendry na najbliższy czas? Przy waszym tempie nie zdziwię się, jeśli powiecie że materiał na kolejny album jest już na ukończeniu (śmiech). (śmiech) Cóż, nie zawiodę Cię. Materiał na kolejny album jest już właściwie prawie gotowy! W tej chwili mamy utwory na około trzy czwarte albumu. Może minąć jeszcze trochę czasu zanim wejdziemy do studia, ale w tej chwili dużo się dzieje! Piotr Jakóbczyk Tłumaczenie: Joanna Pietzrak

Przy okazji - przedstawcie historię tej postaci. Kim jest tajemniczy wojownik? Opowiedz też o tym, jak zrodził się cały po-

LEGENDRY

169


Klasyczny heavy metal i Finlandia To podobno nie taka dobra para, jak nam się wydaje. Choć w tym kraju zespołów jest bardzo wiele, zwłaszcza w stosunku do liczby obywateli, okazuje się, że tradycyjny heavy metal wcale nie ma się tak dobrze. O tym, jak to jest być tradycyjnym zespołem w Finlandii, opowiadał nam gitarzysta, Tomi Mäenpää. HMP: Muszę przyznać, że Finlandia kojarzy mi się z wygładzonym, przejrzystym brzmieniem. Wasza płyta brzmi bardziej tradycyjnie, surowo. Czytałam, że za mastering odpowiadał Mika Jussila, znany ze współpracy ze Stratovarius i Nightwish. Te zespoły są na zupełnie innym biegunie, jeśli chodzi o finalnie brzmienie. Od razu wiedział, jaki cel Wam przyświeca i jak wykończyć Wasz materiał, czy był to owoc wielu dyskusji? Tomi Mäenpää: Mika jest profesjonalistą w masteringu, więc praca z nim była łatwa i bezproblemowa. Nie było tam żadnych czarów. Powiedzieliśmy, że chcemy zachować dobrą dynamikę, którą przygotowaliśmy, gdy nasz gitarzysta Lassi miksował płytę. Jussila pochwalił również miks Lassiego, że był naprawdę dobry, więc łatwo było mu dalej to doskonalić. Tutaj, w Polsce często mówimy o Finlandii, że to najbardziej metalowy kraj w Europie. Nie dość, że macie ogromną ilość kapel (a macie tak niewielką ilość mieszkańców!), to część jest znana na całym świecie, a sam metal jest popularny i obecny w "zwykłych" mediach. Domyślam się, że ta popularność metalu dotyczy zwłaszcza tych najbardziej znanych zespołów. Jak to wygląda z perspektywy debiutującego zespołu grającego tradycyjny heavy metal? Wygląda jak gówno. W Finlandii i na całym świecie znane są większe zespoły, ale tutaj nie ma zainteresowania takimi kapelami, jak my. Zawsze było tak, że fińskie zespoły metalowe musiały najpierw zacząć zdobywać uznanie za granicą, zanim Finowie zainteresowali się krajowymi zespołami. Stratovarius jest dobrym przykładem. W dzisiejszych czasach tradycyjny heavy metal nie jest modny. Wada tkwi również w scenie, kiedy zespoły nie są zainteresowane wzrostem i wolą pozostać w podziemiu. 99,9% zespołów heavy metalowych sprawia wrażenie mało ambitnych. Beast In Black z Finlandii i Enforcer ze Szwecji wydają się być jedynymi oprócz nas, którzy są

zainteresowani pójściem naprzód. Kiedy patrzę na mapę Finlandii, zawsze się zastanawiam jak to możliwe, że w kraju tak usianym pojezierzami, w którym mieszkańcy żyją głównie w małych miejscowościach, udało się nawiązać współpracę między tyloma muzykami? Czytałam, że muzycy Satan's Fall też nie mieszkają w jednej miejscowości. Działacie na odległość czy spotykacie się "raz a dobrze"? Tak, trzech z nas mieszka w aglomeracji helsińskiej, a dwóch w prowincji Pirkanmaa. Zazwyczaj w domu robię surowe wersje kawałków. Następnie udajemy się do studia Lassiego, aby je dokończyć. Finlandia ma stosunkowo dobry transport publiczny, taki jak pociąg, który może się szybko i łatwo poruszać. W Waszej muzyce można znaleźć bardzo wiele inspiracji, przede wszystkim tradycyjnym heavy metalem lat 80. Moją uwagę zwróciły szczególnie dwie rzeczy. Po pierwsze "Juggernaut", w którym dynamiczne linie wokalne przywołują Judas Priest. Są bardzo efektowne, a wbrew pozorom niewiele kapel sięga po tako zabieg. To była celowa inspiracja Judas Priest? Nie piszemy kawałków, żeby brzmiał w takim, czy takim stylu. Każdy z nas wrzuca do zupy własne przyprawy i w zasadzie po nagraniu utworu słyszymy efekt końcowy. Jak możesz usłyszeć, żaden numer na naszym albumie nie jest podobny do innego, co jest cholernie dobrą rzeczą. I świetnie, jeśli porównuje się nas do Judas Priest, ale jesteśmy zupełnie innym zespołem niż oni. Nie ukrywamy jednak naszych wpływów. Druga inspiracja, która zwróciła moją uwagę to riffy, linie wokalne, a nawet w "They Come Alive", które kojarzą mi się z włoskim Elvenking. Nigdy nie słyszałem o tym zespole. Ale jeśli to jakiś zespół heavy metalowy, to chyba nic dziwnego, że pojawiają się jakieś podobieństwa. W końcu w tej dziedzinie wszystko już zostało zrobione, choć nadal można pisać chwytliwe kawałki. Coś, co odróżnia Was od niektórych kapel z nurtu "NWOTHM", to to, że przywracacie klimat tradycyjnego heavy metalu muzyką, brzmieniem, klasyczną otoczką, ale nie naiwnymi tekstami "o heavy metalu". Niektóre zespoły sięgają po infantylne teksty, zakładając, że to część klasycznego image'u. To był Wasz cel - wyróżnić się? Tak. Mamy wizję, by się wyróżniać nie tylko tekstowo, ale jako całość. Mam na myśli riffy, melodie, dźwięki, solówki, teksty czy aranżacje. Zespoły śpiewające o smokach, kobietach

170

SATAN’S FALL

i walkach ulicznych były wystarczająco dobrze widziane i słyszane. Uważam też, że jest to trochę problematyczne, gdy zespoły chcą być częścią czegoś takiego jak ten ruch NWOT HM. Taka niepotrzebna samokategoryzacja jest całkowicie bezużyteczna i restrykcyjna. Myślę, że takie myślenie i działanie zabija kreatywność. Jeśli ktoś chce nas nazywać NWOTHM, rockiem, heavy metalem lub po prostu zespołem metalowym - to w porządku. Myślisz, że za 40 lat będziemy mówić "tradycyjny heavy metal z lat 20. XX wieku"? Jak widzisz przyszłość nurtu NWOTHM? W tej kwestii nie jestem optymistą. Ale kto wie. Przyszłość NWOTHM - trudno powiedzieć. Muzyka przebiega w cyklach, więc i jej wybije ostatnia godzina. Prędzej czy później. Jak sądzisz, jedną z misji muzyki jest zabieranie głosu w ważnych sprawach? Pytam, bo mam pewną refleksję. Jakiś czas temu widziałam na wielu polskich profilach na Facebooku wszelkiego rodzaju światopoglądowe oświadczenia. Co ciekawe, także na profi lach zespołów, które w swojej muzyce w ogóle nie podejmują tematów politycznych czy światopoglądowych. Odnoszę wrażenie, że każdy czuje się na tyle ważny, że - w obliczu jakiejś ogólnokrajowej dyskusji - ma potrzebę wypowiedzenia się. Muzyka zawsze była wykorzystywana jako kanał służący do wyrażania opinii. Zwłaszcza w metalu i punk rocku. Choć są też ludzie, którzy słuchają muzyki metalowej, a którzy uważają, że nie powinno się łączyć polityki i muzyki, ale wydaje mi się to niemożliwe. Byłoby całkiem zabawne, gdyby jakiś muzyk powiedział, że nie ma opinii i poglądów na świat. Dobrym przykładem jest Jon Schaffer z Iced Earth, który przed chwilą szalał w budynku Kongresu USA. Gra heavy metal, który może nie zajmuje politycznego stanowiska, ale tak, wśród muzyków wciąż istnieją poglądy polityczne. Nie popieramy jednak bezmyślnego gówna, w które wierzy. Miejmy nadzieję, że polskie demonstracje przyniosą zmianę na lepsze. Żadnej skrajnej prawicy i kościołowi nie należy przyznać żadnej władzy decyzyjnej. Na metal-archives.com jest informacja, że pierwotnie nazywaliście się Satan's Cross. Od razu skojarzyło mi się z zespołem Oz, który ma fińskie korzenie i hit na swoim kon cie "Turn the Cross Upside Down". Oni byli inspiracją do pierwszej nazwy? Oz stworzył dobrą muzykę, ale nie ma związku z nazwą Satan's Cross. Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Szymon Paczkowski, Sara Ławrynowicz


Magia i miecz z Wielkiej Brytanii Założenie power metalowego zespołu początkowo krążyło wśród przyszłych muzyków Sellwsord jako żart. Można by rzec, że nic dziwnego - premiera ich debiutu była 5 lat temu, a nie na obfitującym w tego rodzaju granie przełomie wieków. Żart przerodził się w zupełnie poważny pomysł, czego owocem są dwie płyty łączące klasyczny heavy metal z jego bardziej klawiszową "power metalową" odmianą. O zespole opowiadali nam Tom Keeley i Henry Mahy. HMP: W dziejach sztuki zawsze pojawiały się miejsca, w których w pewnym momencie artyści posiadali wspólny mianownik - od dramatopisarzy z Aten, przez impresjonistów z Francji po blackmetalowców z Norwegii. Mam wrażenie, że w Waszym kraju też pojawiło się takie zjawisko. Wasz heavy metal łączą dwie rzeczy. Pierwsza z nich to umiłowanie do wokali w typie Dickinsona. Słychać to także w Sellsword. Tom Keeley: Myślę, że wszyscy w zespole jesteśmy wielkimi fanami power metalu i tworząc Sellsword chcieliśmy grać to, co kochamy. Ten styl wokalny zawsze nas pociągał: oczywiście wielu w zespole kocha wszystkie gatunki metalu, więc nie jest to wyjątkowo uznanie. Zespoły takie jak Iron Maiden z pewnością były dla nas ogromną inspiracją i staramy się, na swój sposób, naśladować ten styl. Myślę, że jedną z najwspanialszych części koncertu Iron Maiden są utwory, które pozwalają publiczności śpiewać razem z nimi, a ten styl wokalny jest idealny dla fanów, aby się przyłączyć. Henry Mahy: W pewnym stopniu wynika to z zespołów, które na lokalnych koncertach wzajemnie się inspirują i tworząc sceny w taki właśnie sposób. Myślę, że w przypadku Wielkiej Brytanii mamy mocno ugruntowaną spuściznę heavy metalową i istnieje naturalne pragnienie, by to kontynuować Drugi wspólny mianownik to sięganie po tematykę legend i historii Anglii (czasem oba mianowniki występują razem, jak u Was i Dark Forest). Umiłowanie własnych legend czy mitów nie zawsze idzie w parze w przy padku zespołów z innych krajów. Tom Keeley: Ja, Stu i Alex (oryginalny perkusista) wszyscy cenimy historię, szczególnie średniowieczną, co również ma swoje przełożenie na nasze zamiłowanie do fantastyki - miecze i czary. Kiedy więc pisaliśmy teksty, zaczerpnęliśmy z historii kilka osób i wydarzeń, choć większość naszych kawałków pochodzi z umysłu wyobraźni Stu. Mamy utwór o Hardradzie i o Królu Arturze, ale większość naszych kawałków, pod względem lirycznym, może być o oblężeniu, bitwie lub grupie piratów. Nie jesteśmy więc przywiązani do pisania tylko o rzeczywistych wydarzeniach historycznych. To Wasza wspólna pasja, czy któryś z Was jest miłośnikiem zamków, legend, historii i średniowiecza i nadał kierunek Sellsword? Tom Keeley: Kiedy na początku zakładaliśmy Sellsword to był taki trochę nasz żart, żeby założyć zespół power metalowy. Myślę, że inspiracja do tekstów narodziła się z naszej wspólnej miłości do historii średniowiecza i fantastyki. Muzycznie mamy styl, który moim zdaniem łączy metal melodyjny z ciężkim.

podejścia do epic heavy metalu. Z jednej strony amerykańskie surowe granie w rodzaju Omen, Manowar czy Manilla Road, z drugiej strony podniosłe, rozbudowane epickie kawałki traktujące o wybitnych postaciach lub podniosłych wydarzeniach jak "Aleksander the Great" Iron Maiden. Słucham Waszych kawałków, jak wspomniana "Hardrada" i odnoszę wrażenie, że Wasz epic heavy metal czerpie zdecydowanie z tej drugiej tradycji. Jako Anglicy po prostu tym przesiąknęliście czy to celowa inspiracja? Tom Keeley: Myślę, że kiedy piszemy utwory, czasami mamy pomysły na wielkie epickie utwory, jakieś riffy, które wydają się pasować na podstawę do czegoś większego. Ale generalnie wydaje mi się, że skłaniamy się bardziej ku cięższej i melodyjnej stronie power metalu. Mamy kilka epickich utworów, ale większość naszych utworów jest krótsza, szybsza i cięższa niż wielkie epickie kawałki, które również gramy. Henry Mahy: Jeśli chodzi o kompozycje, zdecydowanie staram się stworzyć "epickie" brzmienie, to celowy wybór estetyki. Teksty Stu są przeważnie dość wzniosłe, więc aż się prosi, żeby muzyka była odpowiednio epicka! Słychać, że inspiruje Was też nowsza fala epic metalu, która powstała pod koniec lat 90. Te inspiracje zdradzają delikatne klawisze, które pojawiają się w Waszych kawałkach. Kto odpowiada za ich aranżacje i czym się inspiruje? Henry Mahy: Ja aranżuję warstwy orkiestrowe i syntezatorowe utworów, które odgrywają ważną rolę w próbach stworzenia wspomnianego wcześniej "epickiego" brzmienia. Jednymi z zespołów, które zainspirowały mnie swoimi klawiszowymi i orkiestrowymi aranżacjami, są choćby Bal-Sagoth, Stratovarius, Children of Bodom, Wintersun czy Power Quest. Są też jeden lub dwa fragmenty, na które wpływ miał Jordan Rudess z Dream Theater. Jeśli chodzi o takie klimaty, uwielbiam płytę "Defenders of the Crown" Human Fortress. Choć tylko część kawałków ma taką tematykę, płyta jako całość ma "średniowieczno-legendarny" klimat. Znacie tę płytę? Tom Keeley: Przepraszam, nigdy o tym nie słyszałem. Będę musiał to sprawdzić!

Skąd pomysł na rozpoczynanie tytułów płyt od wielokropka? To sugestia kontynuacji opowieści? Tom Keeley: Szczerze mówiąc nie pamiętam jak to się zaczęło, ale wydaje się, że to po prostu przylgnęło do naszych albumów, jako pewien znak rozpoznawczy. Myślę, że były jakieś rozmowy o tym, że jeśli się połączy tytuły razem, to albumy będą czymś w rodzaju opowieści. Podoba mi się, że jest w tym element fragmentu opowieści, jak słynny cytat z jakiejś historii. Henry Mahy: Myślę, że w jednym z naszych kawałków był wers "And now we ride" i w pewnym momencie stał się on tytułem albumu, a do frazy dodano wielokropek. Kiedy przyszedł czas na napisanie kontynuacji, pasowało powtórzyć ten zabieg z "...Unto the Breach" i stworzyć coś w rodzaju tradycji. Czytałam, że od zeszłego roku nie macie wokalisty. Powstrzymuje Was do od komponowania czy wręcz przeciwnie, szykujecie nowy materiał, a nowy wokalista przyjdzie "na gotowe"? Tom Keeley: Nadal szukamy nowego wokalisty, to trudne zadanie, ale jak tylko znajdziemy odpowiednią osobę i jak tylko skończy się ta pandemia, wrócimy do tworzenia muzyki. Henry Mahy: W 2020 roku wydałem ambientowy album pod nazwą Mythweaver, a obecnie pracuję nad innym projektem muzycznym, a my w międzyczasie nadal poszukujemy zastępczego wokalisty. Kiedy już będziemy mieli nowego wokalistę na miejscu, będziemy mogli zacząć myśleć o tworzeniu nowej muzyki. Mam jednak nadzieję, że będziemy mogli nadal grać muzykę z "...Unto the Breach" i promować ją przez jakiś czas, kiedy granie na żywo stanie się znowu możliwe. Większość zespołów mówi nam, że czas kwarantanny (i czas, kiedy nie grają koncertów) wykorzystywało na zbieranie sił, pisanie lub nagrywanie. Jak jest u Was? Tom Keeley: Myślę, że większość z nas skupiała się na pracy i utrzymaniu się na powierzchni w tych niepewnych czasach, ale jak tylko uda nam się wrócić razem do sali prób, na pewno wrócimy do robienia epickiej muzyki! Henry Mahy: Opublikowaliśmy "live" video zatytułowane "Beseiged - Virtually Live 2020" jako część wirtualnego festiwalu Breaking Bands, ale to wszystko. Jak już wspomniałem wcześniej, pracuję nad kilkoma solowymi projektami muzycznymi niezależnie od Sellsword. Nie możemy się doczekać powrotu, kiedy nadejdzie właściwy czas! Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie Joanna Pietrzak, Sara Ławrynowicz

Niektórzy z Was mają doświadczenie w gra niu w folk metalowych zespołach. Przyciągacie takich muzyków, czy celowo poszukujecie osób z takim doświadczeniem? Tom Keeley: Nie wydaje mi się, żebyśmy kiedykolwiek specjalnie szukali muzyków grających w zespołach folk metalowych, żeby dołączyli do Sellsword. Zawsze chodziło o to, czy mają tę samą pasję, zdolności muzyczne i czy dobrze się z nami zgrają.

W latach 80. ukształtowały się dwa różne

SELLSWORD

171


Nowy rozdział w księdze Powerwolf Choć gitarzysta Powerwolf, Matthew Greywolf tak właśnie wyraził się o nowej płycie, możecie być zaskoczeni. Na pierwszy rzut ucha, "Call of the Wild" to typowa płyta Powerwolf. Dopiero rozmowa z muzykiem odsłania, co nowego w Powerwolf pojawiło się już u progu jej powstawania. HMP: Mam wrażenie, że obecnie wiele zespołów czai się z wydaniem płyty, czekając na właściwy moment, tak, żeby nie było zbyt długiej przerwy między płytą, a koncertami. Nie obawiałeś się, że wydanie płyty właśnie teraz jest nieco ryzykowne? Matthew Greywolf: Prawdę mówiąc nie rozmyślałem nad tym. Nie mieliśmy powodów, żeby wstrzymywać wydanie płyty. Jesteśmy za to bardzo dumni i podekscytowani. Poza tym bardzo się cieszymy. Ważne jest, że nowa muzyka niesie energię, a my odbieramy feedback w postaci tej energii. Co do ewentualnego wydania płyty w późniejszym terminie, nie wiadomo jak szybko będą możliwe koncerty. Nikt nie wie, jak sytuacja będzie się rozwijać. To trwa dłużej, niż wszyscy myśleli, że potrwa.

brzmi jak Powerwolf. Jestem z tego bardzo dumny, bo wydaje mi się, że nie ma żadnego zespołu, który brzmi jak Powerwolf. Chyba nikt nie oczekuje od nas tego, żebyśmy teraz zrobili coś zupełnie innego. Dobrze, że piszemy coś, co kochamy. Pisanie kawałków to sprawa intuicyjna - musimy czuć, że jest to coś dobrego. "Call of the Wild" bardzo nam odpowiada, to album pełen energii, z wieloma ciekawymi nowymi detalami. Brzmi dla mnie jak ekscytujący nowy rozdział w wielkiej księdze Powerwolf. Jakie nowe detale możesz wskazać? Na przykład sposób, w jaki potraktowaliśmy orkiestracje, co na nowej płycie wydaje mi się nowatorskie. Po raz pierwszy użyliśmy orkies-

Foto: Matteo Fabbiani

Nie ma więc sensu czekać. Wydanie albumu było zatem absolutnie dobrą decyzją. Płyta jest gotowa, i chcemy ją ludziom dać. Mówiłeś ostatnio, że rozwijanie stylu zespołu nie jest łatwe. Z jednej strony kapela powinna być charakterystyczna, z drugiej dobrze jest dodawać nowe elementy. Słyszę na nowym Powerwolf się nowe, irlandzkie motywy, jednak poza tym, to typowy album Powerwolf. Tak. To połączenie obu rzeczy. Są tutaj nowe elementy, jak te wspomniane irlandzkie motywy w "Blood for Blood", z drugiej strony, mamy też bardzo wyraźną muzyczną tożsamość. Nie jest ona wykreowana czy celowo zbudowana, ale bierze się po prostu z tego, że brzmimy, jak brzmimy. Kiedy piszę kawałki, dopiero na końcu okazuje się, że wszystko, co robię,

172

POWERWOLF

tracji na wyjątkowo wczesnym etapie songwritingu. W przeszłości robiliśmy tak, że dopiero jak kawałki były gotowe, nakładaliśmy na nie orkiestracje. To też było trudne, ponieważ niełatwo jest dobudować coś do już gotowego utworu. Często okazywało się, że to już jest za dużo i nie było możliwości, żeby je sensownie umieścić. Tym razem pisanie kawałków już z góry było ciekawe, ponieważ już na samym początku mieliśmy pomysły, które zawierały także szkice orkiestracji i wypływały one mocno na songwriting. Dla mnie to bardzo duża różnica. Mam wrażenie, że dzięki temu płyta rozwinęła zupełnie inną dynamikę. Wiele Waszych kawałków brzmi jak już istniejące utwory Powerwolf. Choćby "Faster than the Flame", który jest podobny do "Amen & Attack" czy "Fire & Forgive".

Kombinacja podobnych riffów i melodii musi się przecież kiedyś skończyć, nie? Dobre pytanie. Oczywiście ważne jest, żeby kawałek miał własną tożsamość. Wymieniłaś otwieracze - "Fire & Forgive", "Faster than the Flame", "Amen & Attack". Te kawałki łączy wspólna linia i to jest w pełni świadome. Otwieracze są u nas zawsze typowe i mają pewną funkcję, pewien cel. Zamiar jest taki, żeby tym kawałkiem powitać słuchacza. Jeśli długo słuchasz Powerwolf, wiesz jak ten kawałek będzie brzmieć i jak rozwinie się album. Jest to coś w rodzaju powitania i przypomnienia, czym właściwie jest Powerwolf. Dla mnie jest ważne, żeby otwieracze zawierały wszystkie cechy charakterystyczne i wprowadzały słuchacza w świat Powerwolf. Kontynuujemy tradycję. Czytałam w materiałach prasowych od wytwórni, że płyta poświęcona jest legen darnym stworzeniom. Muszę przyznać, że ja słyszę tylko kilka kawałków o tej tematyce. Możesz wyjaśnić jaką rolę pełnią te stwory na nowej płycie? To jest tak, że nie wszystkie kawałki na płycie traktują o legendarnych istotach. "Call of the Wild" nie jest koncept albumem, który od pierwszego do jedenastego kawałka porusza tę samą tematykę. Jednakże są trzy kawałki traktujące o legendarnych stworzeniach: to "Beast of Gévaudan", "Varcolac" i "Blood for Blood". Wszystkie luźno traktują o wilkołakach z różnych krajów. Dla nas dużo ciekawsza jest legenda, niż samo stworzenie, jako takie. Na przykład "Beast of Gévaudan" jest o noszącym taką samą nazwę potworze, który na południu Francji w osiemnastym wieku zabił prawie 100 osób. Absolutnie fascynująca historia, ponieważ tej istoty nigdy ani nie uśmiercono, ani nawet nie schwytano. Nigdy nie udało się dowiedzieć, jaka jest, czy była w rzeczywistości. Podczas rekonesansu znaleźliśmy ciekawe interpretacje. Są na przykład naukowe wyjaśnienia mówiące o tym, że to wcale nie była jakaś jedna istota, ale duża wataha wilków. Jest też wiele niezbyt mądrych wyjaśnień. Przedstawiciele kościoła z tamtych czasów uważali tę istotę za boską karę za wszystkie grzechy. Te opowieści miały wpływ na utwory, a one zaś odcisnęły piętno na atmosferze całego albumu. Czytałeś entuzjastyczne komentarze Francuzów pod postem z klipem do tego kawałka? Nie wszystkie. Czasami czytam komentarze, ale akurat tych wszystkich nie widziałem. To naturalne, że kiedy się pisze tego typu historie związane z konkretnym krajem - na przykład w tym przypadku z Francją, jeszcze z nazwą francuską w tytule - spływają z tych krajów sympatyczne reakcje. Gra słów - "Undress to Confess", zabawna i błyskotliwa. Czemu wpadliście na nią tak późno? (śmiech) (śmiech) To jest bardzo dobre pytanie, powinniśmy to już dawno napisać (śmiech). Nie no, do Powerwolf pasuje idealnie. Zawsze mieliśmy kawałki z przymrużeniem oka, takie jak "Resurrection by Erection", "Coleos Sanctus" czy teraz "Undress to Confess". Takie kawałki są nam potrzebne, żeby pokazać, że śpiewamy o religijnych tematach i wykorzystujemy wiele religijnej symboliki, ale mamy do tej tematyki pewien dystans. W tych kawałkach nie kry-


tykujemy, nie oceniamy. W tym sensie takie kawałki dobrze jest mieć na płycie. Z drugiej strony, jest na nowej płycie numer innego rodzaju, "Glaubenskraft". To pierwszy raz w historii Powerwolf, kiedy poczuliśmy potrzebę napisania w zasadzie krytycznego kawałka o aktualnych wydarzeniach. Zazwyczaj piszemy o mitach, legendach czy wydarzeniach historycznych. Tym razem chodzi jednak o bardzo aktualne rzeczy, a mianowicie o stosunek kościoła katolickiego do młodzieży i związane z nim nadużycia. Mimo to, sam numer nie jest jednoznacznie o nadużyciach. Coś, co odbiera mi mowę, to sprawa, że przynajmniej w Niemczech, dochodzenie czy ściganie tych przestępstw pozostawia się kościołowi. Policja nie wyjaśnia tych spraw. Prawo kościele jest przed prawem państwowym. Brak słów. Mamy rok 2021, dla mnie to nie ma nic wspólnego z religią, tutaj chodzi o siłę nadużyć, które nie są ścigane, ich rozwiązanie pozostawione jest kościołowi. "Glaubenskraft" to cyniczne opracowanie i cyniczne wyjaśnienie tej tematyki bardzo poważny tekst. Jednak, jako że Powerwolf to jednak w końcu rozrywka, ważna jest też równowaga, balans. Stąd kawałek "Underss to Confess". Został napisany dla odciążenia powagi, i który należy przyznać, jest w pełni fikcyjny i także napisany z perspektywy kobiety.

Dei". Przyznam, że bardzo lubiłam te maide nowe kawałki Powerwolf, takie jak "Prayer in the Dark" czy "Saturday Satan". Dziś nie nagrywacie utworów z fragmentami, w których riffy grają główną rolę. Co się stało z tymi maidenowymi melodiami i harmoniami? Dobre pytanie! Nie porzuciliśmy ich świadomie. Osobiście też bardzo lubię "Lupus Dei" i te maidenowe fragmenty, ale nie można się zmuszać. Zdarzyły się, było super. Może czasem pojawią się ponownie, koniec końców pisanie kawałków zawsze jest intuicyjne - nie mogę tak po prostu usiąść i napisać kawałka w stylu Iron Maiden. Chociaż "Dancing with the Dead" z "Call of the Wild" kontynuuje tradycję numerów w stylu "Saturday Satan". W nim też słychać gitarowe harmonie. To tego rodzaju kawałek w odsłonie "Powerwolf 2021". Opowiedz o innym nowym wydawnictwie, "Missa Cantorem". To stare kawałki z inny mi wokalistami, czy może coś jeszcze? No-

fanami swoich zespołów. Wiele ciekawych historii. Matt zaśpiewał kawałek na żywo na platformie Twitch. Zresztą sami byliśmy podczas niej obecni jako zespół. Nawzajem się wspieraliśmy i komentowaliśmy. Bardzo fajne doświadczenie. To jest właśnie coś, co ten album spina i sprawia, że zrobiliśmy bardzo ciekawy materiał bonusowy. Mam wrażenie, że pandemia wyzwoliła kreatywność. Tak, oczywiście! Trzeba próbować szukać także zalet obecnej sytuacji i je wykorzystywać. Dla nas był to właściwy projekt we właściwym czasie. Gdyby nie było pandemii, wszystkie zespoły byłyby obecnie w trasach. Byłoby rzecz jasna bardzo trudne, sprawić, aby wszystkie kapele w tym momencie akurat miały czas. Każdy byłby po prostu w innym miejscu i cała komunikacja trwałaby o wiele dłużej. W 2020 wszyscy byli w domach, co sprawiło, że łatwiej było projekt zrealizować. Na Waszym ostatnim koncercie na Wacken

Ostatnio nie mieliśmy okazji porozmawiać przy premierze "Best of the Blessed", dlatego chciałabym o ten temat zahaczyć. Jasne. Najstarszy Wasz utwór, jaki poddaliście przeróbkom to "Kiss of the Cobra King". Kiedy wydawaliście ten kawałek, mieliście inny styl. Nowa wersja nie zawiera już klimatu Black Sabbath. Uważasz, że Wasz pierwszy krążek to nie był "właściwy Powerwolf" i należy mu się "tunning"? Tak, z dzisiejszej perspektywy "Return in Bloodred" był w fazie wynalazku, w rzeczywistości nasz styl nie był jeszcze wypracowany. Dziś da się na tej płycie słyszeć cytaty, czy ślady późniejszego Powerwolf, ale słychać też, że my, jako zespół jeszcze się nie odnaleźliśmy. Próbowaliśmy różnych inspiracji. Właściwie to ten rozwój można śledzić na pierwszych trzech płytach. "Return in Bloodred" jako bardzo eksperymentalny, bardzo nieokreślony. "Lupus Dei" zaś, cięższy, powiedziałbym, że o wiele bardziej heavymetalowy niż poprzedniczka. Jak mówiłaś, na debiucie można odnaleźć ślady Black Sabbath, ale też Deep Purple czy Mercyful Fate. Na "Lupus Dei" było więcej metalu, a na trzeciej płycie "Bible of the Beast" wydaje mi się, że mieliśmy już styl w zasadzie ustalony i w sumie można by go uznać za fundament dla Powerwolf. Nowa wersja "Kiss of the Cobra King" była relatywnie spontanicznym pomysłem, nie myśleliśmy o niej zbyt wiele. Zastanawialiśmy się, które kawałki możemy zagrać na nowo i kiedy pomyśleliśmy o "Kiss of the Cobra King" uznaliśmy, że nie możemy go już grać, bo jako zespół rozwinęliśmy się w zupełnie innym kierunku. Trzeba go nagrać tak, żeby brzmiał jak Powerwolf. W nowej wersji nie ma już tego stylu Black Sabbath. Było jasne, że jeśli mamy go grać, to trzeba go lekko zmienić. Lekka zmiana przerodziła się w grubszą zmianę. Nowa interpretacja tego kawałka to był bardzo ciekawy projekt. Wspomniałeś o bardziej metalowym "Lupus

Foto: Powerwolf

we aranżacje? Nie, muzycznie to są dokładnie te same kawałki, jednak pomysł był taki, żeby Attila pozwolił innym wokalistom zinterpretować je po swojemu. To, co się w rzeczywistości zmieniło, to tylko wokale. To bardzo ciekawe, bo można dowiedzieć się, jak brzmią kawałki Powerwolf z innymi wokalistami. Usłyszeć kawałki w interpretacji innych, dla fanów może być gratką. Dla nas to też był ciekawy projekt, dał nam dużo frajdy. Czekam z niecierpliwością, aż ta płyta wyjdzie. A jakie kryterium przyjęliście, dobierając wokalistów? Przyjaźnie, dopasowanie stylem, dostępność... Przyjaźnie. W rzeczywistości wybieraliśmy wokalistów, z którymi mieliśmy dobre doświadczenie. Na przykład Amon Amarth, których cenimy i znamy się od lat. Zawiązaliśmy przyjaźń gdy tylko spotkaliśmy chłopaków. Wspaniale jest mieć na albumie Johana (Hegga - przyp. red.). Tak samo jak Matta (Heafy'ego - przyp. red.) z Trivium, na którego wpadliśmy na Wacken, spędziliśmy razem super czas i okazało się, że jesteśmy nawzajem

stałam koło pewnej rodziny. Rodzice i dzieci aki w różnym wieku. Wszyscy się bawili, machali baniami, śpiewali. Domyślam się, że cieszysz się z takiego widoku? Tak, absolutnie! Jesteśmy bardzo dumni, że muzyka podoba się różnym pokoleniom. Widać to było na ostatniej trasie w ostatnich latach - na nasze koncerty przychodzi mnóstwo bardzo młodych fanów. I to mnie ogromnie cieszy. Nie tylko jako członka Powerwolf, ale też po prostu jako wieloletniego fana metalu. Fajnie widzieć, że młodzi ludzie odkrywają dla siebie metal. Mnie dawniej ukształtował Iron Maiden, dziś młodych ludzi może do metalu popchnąć Powerwolf. Wspaniałe jest widzieć, że scena rozwija się dalej. Są nowi headlinerzy, są nowi fani. Scena wciąż ma kontynuację. Wspaniale to widzieć. Katarzyna "Strati" Mikosz

POWERWOLF

173


więc musi to być dziwny zbieg okoliczności.

Marching Onward O Persuader można napisać wiele dobrego, ale nie to, że są mistrzami autopromocji. Dlatego w pierwszej kolejności polecam lekturę "Necromancy", bo to kolejny świetny album w ich dorobku. A do poniższej korespondencji z Emilem Norbergiem możecie wrócić, gdy już się dobrze osłuchacie. HMP: "Necromancy" i "The Fiction Maze" dzieli niemal 7 lat, więc to pytanie wcześniej czy później musi paść. A skoro tak, zacznijmy od niego i miejmy je z głowy. Dlaczego tak długo? Emil Norberg: Cóż, nad kilkoma ostatnimi albumami pracowaliśmy dość wolno i nie mogę powiedzieć, byśmy mieli na to jakieś szczególnie dobre wytłumaczenie. Nie żyjąc z muzyki, zajmujemy się nią wtedy, gdy mamy na to czas i energię. A z pracą, rodzinami i innymi rzeczami na głowie, czasu i inspiracji nie zawsze jest pod dostatkiem. (śmiech) Nie mieszkamy też tak blisko siebie jak kiedyś, co sprawia, że wspólne sesje nagraniowe wymagają nieco planowania. Natomiast z informacji pozytywnych, mamy już całkiem sporo mate-

rzę, mógłby nam dać dużo dobrego. Nasze albumy nie brzmią się, ale gdy praktycznie wszystko robisz we własnym zakresie, zarówno znajomość tematu jak i dostępny sprzęt stanowią istotne ograniczenia. Innymi słowy, jesteśmy całkiem zadowoleni z tego, co mamy, ale jednocześnie zawsze mierzymy wyżej. "Necromancy" brzmi jak naturalna, ale nieco zagęszczona kontynuacja "The Fiction Maze". Taki był zamysł? Nie. Po prostu skomponowaliśmy to, co skomponowaliśmy. Może chodziło mi po głowie, by utwory były nieco bardziej zwarte, ale zasadniczo po prostu piszemy rzeczy, których sami chcielibyśmy słuchać. Nigdy tak naprawdę nie planujemy naszych albumów w spo-

Foto: Persuader

riału na kolejny album. Mam szczerą nadzieję, że tym razem będziemy mogli wypuścić więcej nowej muzyki szybciej niż zwykle. Persuader to wasze hobby. A hobby z definicji nie generuje dochodów, hobby konsumuje dochody. To oczywisty minus. Plus natomiast jest taki, że skoro nie jest to wasza praca i w żadnym stopniu nie jesteście od niego zależni finansowo, zawsze możecie robić wszystko po swojemu. Kiedy chcecie i jak chcecie. Dlatego, choć jak fan życzę wam jak najlepiej, pasuje mi obecny stan rzeczy. (śmiech) Twój komentarz? To prawda. Ale, jeśli mogę nawiązać do poprzedniego pytana, gdybyśmy zarabiali na Persuader jakieś pieniądze, moglibyśmy w większym stopni skoncentrować się na muzyce. Sukces wiąże się również z większym budżetem na nagrania, który, szczerze w to wie-

174

PERSUADER

sób, w jaki być może potrafią to robić inne zespoły. Album nawiązuje do "The Fiction Maze", ale refren "Gateways" brzmi niczym wyjęty z "When Eden Burns". Też tak to słyszysz? Hmm… Na pewno nie robiliśmy tego świadomie, ale nadal jesteśmy tym samym zespołem. (śmiech) Refren "Raise the Dead" z kolei brzmi niczym gotowy mashup z "War of the Worlds" Rage. Startując od "voices are calling me from insanity" w "right now, everyone has to learn" można przejść praktycznie na jednym wdechu. To tylko moje wrażenie, czy te numery naprawdę idealnie do siebie pasują? Tak, już jakiś czas temu ktoś powiedział mi, że te kawałki brzmią bardzo podobnie. Rzecz w tym, że nikt w zespole nigdy słuchał Rage,

Przez głos Jensa Carlssona praktycznie od początku jesteście porównywani do Blind Guardian. Fakt, że korzystacie z usług tego samego grafika sugeruje, że raczej wam to nie przeszkadza. Nieszczególnie. To świetny zespół. Są gorsze, do których można być porównywanym. (śmiech) Na początku było to dla mnie trochę dziwne, ponieważ sam nigdy tak tego nie słyszałem, ale prawdopodobnie przez Jensa ludzie właśnie tak to słyszą. A co z recenzjami, w których porównań do Blind Guardian jest tak dużo, że można odnieść wrażenie, że opisują album Savage Circus? Te też was nie irytują? Bo mnie tak. (śmiech) Może ich autorom pomogłaby np. instrumentalna wersja "Reign of Darkness"? Na tym etapie nie robi nam to różnicy. Staramy się tworzyć muzykę, która daje nam satysfakcję a jednocześnie dobrze się przy tym bawić. To dla nas najważniejsze. Ludzie zawsze będą mieli swoje opinie. Gdy w okresie "Evolution Purgatory" zapy tałem Jensa, czy ma jakąś technikę chroniącą go przed uszkodzeniem głosu, odpowiedział, że nie. Wydaje mi się, że dzisiaj ma nad nim większą kontrolę. Tzn. nie zrozum mnie źle. Uwielbiam jego wokale na "Evolution Purgatory", prawdopodobnie już zawsze będzie to mój ulubiony album Persuader, ale zdecydowanie nie brzmi on jak materiał, który wokalista mógłby nagrywać co roku bez szkody dla strun głosowych. (śmiech) Głos Jensa tak naprawdę wiele się nie zmienił. Powiedziałbym, że ma nad nim lepszą kontrolę, ale krzykiem nadal potrafi wysadzić z butów. Czasem mix i konkretne mikrofony potrafią wyciągać różne aspekty głosu. Ale koniec końców powiedziałbym, że śpiewa tak samo. Album nagraliście bez etatowego basisty, ale sam bas jest na albumie wyraźnie obecny. Brzmi jak pełnoprawny instrument, a nie tylko generator niskich częstotliwości, co często się zdarza, gdy na basie gra gitarzysta. Czy Jens regularnie grał na basie? Czy była to decyzja podjęta w ostatniej chwili, a z trzech aktualnych lub byłych gitarzystów w zespole to właśnie Jens czuł się z basem najbardziej komfortowo? Trochę się nim dzieliliśmy. To było prostsze od ściągania kogoś i uczenia go poszczególnych kompozycji. Na dwóch poprzednich albumach sam nagrałem sporo partii basu z dokładnie tego samego powodu. Być może ktoś inny zrobiłby to lepiej, ale w kontekście sesji nagraniowej takie rozwiązanie było po prostu bardziej praktyczne. Krótko po premierze "Necromancy" ogłosiliście, że nowym basistą został Alex Friberg. Był wam potrzebny w sali prób? Czy przy gotowujecie się na szybki powrót koncertów? Na jesień mamy zaplanowaną trasę po Portugalii i Hiszpani. Dużo zależy od tego, jak rozwinie się sytuacja covidowa, ale tak czy inaczej, wcześniej czy później na koncerty będziemy potrzebowali basisty. Alex to świetny gość, więc cieszymy się, że do nas dołączył. Razem z zatrudnieniem Alexa ogłosiliście również odejście Fredrika Mannberg. Jak du-


Wiele nikczemnych riffów

ży był jego wkład w tworzenie "Necromancy"? I dlaczego zdecydował się odejść akurat teraz, gdy wszystko trwa w zawieszeniu? Właściwie to skomponował całkiem sporo. To prawdziwa kopalnia riffów, ale Nocturnal Rites, Guillotine, a także liczne sprawy prywatne sprawiły, że musiał się na nich skupić kosztem Persuader. Świetnie się bawiliśmy tworząc razem "Necromancy", ale nie sądzę, by jego odejście był dla nas problemem w kontekście na kolejnych albumach. Być może bez niego będą brzmiały trochę inaczej, bardziej w stylu "When Eden Burns"? Kto wie? (śmiech) A gdy przyjmowaliście Fredrika, czy braliś cie również pod uwagę zatrudnienie Nilsa Norberga (ex-Nocturnal Rites), który już kilkakrotnie pojawiał się u was gościnnie? Czy jednak brat w zespole to byłoby dla ciebie za dużo. (śmiech) Nie, to nie w jego stylu. Interesują go raczej bardziej agresywne rzecz. Aktualnie ma na głowie zupełnie inne sprawy, więc to nigdy nie była realna opcja. Na dziś nie gra za dużo, choć w tym roku skomponowaliśmy razem kilka numerów z myślą o projekcie Long Shadows Dawn, które właśnie skończyłem. Może jeszcze dłubie coś w domu, ale to tyle. Nadal jednak potrafi przyłożyć, kiedy trzeba. "Necromancy" ukazał się nakładem Frontiers. 10 lub nawet 5 lat temu byłaby to pewnie niespodzianka, ale zgaduję, że aktual nie bardziej niż profil wytwórni liczą się kanały dystrybucji. Pewnie. Mają też kilka innych agresywniejszych zespołów, więc myślę, że po prostu poszerzają swoje portfolio. Póki co współpraca z nimi bardzo mi odpowiada, więc mam nadzieję, że tym razem uda nam się w końcu wydać dwa kolejne albumy w tej samej wytwórni. (śmiech) Tego wam życzę. Plany Persuader na najbliższe miesiące? Pracujemy and kolejnym albumem, na który, jak wspomniałem, mamy sporo materiału. Poza tym jedyną rzeczą, jaką mamy zaplanowaną, jest jesienny wypad do Hiszpanii i Portugalii. Później chcielibyśmy nagrać nowy album, ale zobaczymy, jak rozwinie się sytuacja. O przyszłości aktualnie niewiele można powiedzieć na pewno. Marcin Książek

- Zawsze byłem pod wrażeniem tego, jak Motörhead po prostu ciągle koncertował i nagrywał. Kiedy Lucifuge zaczęło nabierać kształtów, pomyślałem, że skoro gram na wszystkich instrumentach, to mogę postawić sobie za cel pisanie nowego albumu każdego roku - mówi Equinox. Ciąg dalszy jest łatwy do przewidzenia: seria albumów wydanych od roku 2018, wypełnionych najpierw siarczystym blackiem, a teraz już black/thrash metalem starej szkoły, a do tego skompletowanie regularnego składu. W dodatku lider jest istnym pracoholikiem, bo raptem dwa miesiące po premierze "Infernal Power" ma już gotowy materiał na kolejny album. HMP: Cztery albumy w niecałe cztery lata, nie licząc krótszych materiałów - zakładając Lucifuge od razu miałeś tak sprecyzowaną wizję funkcjonowania tego projektu, czy sprawy potoczyły się w ten właśnie sposób niejako naturalnie, stopniowo? Equinox: To wszystko stało się naturalnie. Miałem te wszystkie pomysły na kawałki, które pisałem dla innych zespołów i na początku po prostu próbowałem gitarowych riffów z zaprogramowaną perkusją. Dokonałem w moim mieszkaniu kilku nagrań o naprawdę niskiej jakości. Miałem taką malutką łazienkę z kafelkami i tam nagrywałem gitary, żeby uzyskać ten szalony pogłos... Czytałem te wszystkie historie o Quorthonie nagrywającym pierwszy album Bathory w studiach Heavenly Shore, a potem o Hellhammer nagrywającym dema w swoim bunkrze, a ja po prostu uwielbiam dźwięk z tamtych płyt, jest czysty, surowy i zły. Myślę więc, że to było poszukiwanie, metodą prób i błędów, tego brzmienia zespołów pierwszej fali black metalu. Kiedyś płyta co roku był to w metalu stan dard. Bywało też, że choćby Judas Priest, Venom, Kiss, Motörhead, Thin Lizzy czy Saxon wydawali nowe albumy nawet co kilka miesięcy - w sumie trochę szkoda, że biznesowe kalkulacje zabijają obecnie artystyczną kreatywność, a do tego opublikowanie nowej muzyki w sieci to nie to samo co fizycznie dostępny album, szczególnie gdy zespół dba też o jego oprawę graficzną, ma ciekawe teksty, etc.? Zawsze byłem pod wrażeniem tego, jak Motörhead po prostu ciągle koncertował i nagrywał. Kiedy Lucifuge zaczęło nabierać kształtów, pomyślałem, że skoro gram na wszystkich instrumentach, to mogę postawić sobie za cel pisanie nowego albumu każdego roku i wyznaczyć sobie deadline. Myślę, że jedną z zalet bycia jednoosobowym zespołem jest to, że mam pomysł na to, w jakim kierunku chcę podążać, kiedy zaczynam pisać utwory i pracować nad płytą. Pierwsze demo nagrałem w dwa dni, bez metronomu, z mnóstwem błędów, których nie chciałem poprawiać. Potem podczas nagrywania "Der Antichrist" poświęciłem dwa dni na perkusję i nagrałem ją za pomocą click-track. Po raz pierwszy miałem zestaw z dwiema stopami, musiałem więc poświęcić perkusji więcej czasu. Sądzę, że możesz docenić z płyty na płytę, jak coraz szybciej grałem na perkusji, ponieważ ćwiczyłem coraz więcej - początkowo moje niewielkie umiejętności pod tym względem były głównym ograniczeniem. Ale myślę, że można to też usłyszeć na pierwszych albumach Venom,

starałem się więc zachować tę ludzką stronę i nie mieć wszystkiego wypolerowanego i zaaranżowanego komputerowo. Uważam, że takie podejście pozwoliło mi napisać nowe utwory w bardzo krótkim czasie. Nazwa Lucifuge kojarzy mi się przede wszystkim z tytułem drugiego albumu Danzig, ale to chyba tylko jeden z możliwych tropów, bo generalnie szukałeś mrocznego szyldu, pasującego do blacku? Szukałem nazwy demona, która nie była używana przez żaden inny aktywny zespół, a większość z nich była już wykorzystana. Potem znalazłem Lucifuge w "Mniejszym kluczu Salomona" z "Wielkiego Grymuaru". Przeczytałem o tym, że ten demon był odpowiedzialny za Rząd Piekła, a potem, że tylko jeden zespół używał tej nazwy, i to dawno temu. Jestem również wielkim fanem Misfits, a wczesne płyty Danzig są również świetne, więc był to dodatkowy powód, aby wybrać tę nazwę. Początkowo Lucifuge był typowym one man bandem, za wszystko, łącznie z realizacją nagrań, odpowiadałeś sam - na wysokości czwartego albumu uznałeś, że warto zrobić krok naprzód i poszerzyć skład, tym bardziej, że wcześniej korzystałeś już ze wsparcia muzyków koncertowych? Kiedy nagrałem pierwsze demo, pomyślałem, że będę miał Lucifuge jako tylko swój projekt, dla którego będę mógł po prostu robić kasety i rozdawać je przyjaciołom i byłym kolegom z zespołu. Zrobiłem 66 kopii pierwszego demo, które po prostu rozesłałem pocztą. Txusan od razu zaproponował, że zagra na gitarze, jeśli kiedykolwiek zdecyduję się na występy na żywo. Potem Aitzol w czasie podróży motocyklem po Europie wpadł z wizytą, a ja właśnie skończyłem nagrywać "Der Antichrist", więc puściłem mu surowy miks, a on zaproponował, że zagra na basie... Byłem trochę scepty-

LUCIFUGE

175


czny do tych pomysłów, ale znam tych dwóch facetów od wielu lat, dzięki wspólnym trasom i koncertom. Mają oni kilka zespołów z przyjaciółmi z różnych krajów, gdzie po prostu wysyłają pomysły na muzykę przez Whats App, a jeśli każdy uczy się swoich partii w domu, to działa to świetnie. Natomiast znalezienie perkusisty było nieco trudniejsze, a moim pierwszym wyborem był Xavi, który gra również w Cruz - świetnym deathmetalowym zespole z Barcelony. Wysłuchał moich utworów i zaoferował się grać na perkusji podczas jednej trasy. Spotkaliśmy się we Flensburgu i zrobiliśmy jedną próbę tuż przed pierwszym koncertem, a trasa była naprawdę świetna, sprzedaliśmy sporo merchu, zagraliśmy naprawdę dobre koncerty i otrzymaliśmy wiele pozytywnych opinii od ludzi, którzy przyszli zobaczyć Lucifuge. Większość z nich nie mogła uwierzyć, że mieszkamy w różnych krajach i mieliśmy przed pierwszym koncertem tylko jedną próbę. Zaproponowałem chłopakom wspólną pracę przy pisaniu i nagrywaniu następnego albumu, ale wszyscy uznali, że Lucifuge powinien pozostać moim projektem, w

naturalnym o tyle, że przecież już w pierwszej połowie lat 80. wiele zespołów, nie tylko Venom, ale też na przykład Sodom czy Destruction, łączyły w swej muzyce black, speed i właśnie thrash? Tak, myślę, że jeśli sięgniesz głęboko wstecz, to bardzo trudno jest powiedzieć, co jest black, thrash czy death metalem. Z zespołami takimi jak Celtic Frost czy Bathory, które miały w swojej muzyce tak szerokie inspiracje. Jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało, starałem się myśleć; "Czego słuchał Quorthon, kiedy pisał ten album?". Jest tam dużo Slayera, Metalliki i Sodom... Potem słuchasz Slayera i jest jak super szybkie Judas Priest, a Bathory jak super szybkie Motörhead... W kilku utworach próbowałem nawet riffowania wczesnego Autopsy/Death, ale wydaje mi się, że Sodom, Destruction i Slayer byli dla mnie tymi, którzy zrobili krok naprzód w rozwoju pierwszej fali blackmetalowego brzmienia. Czuję też, że wtedy ludzie nie martwili się tak bardzo o to, że "te riffy są zbyt thrashmetalowe, albo, że to nie jest wystarczająco blackmetalowe". Bardziej chodziło o teksty i wrażenie, które

Foto: Lucifuge

którym ja zajmuję się pisaniem i nagrywaniem, a oni uczą się wszystkiego w domu, tak abyśmy mogli wyruszyć w trasę, kiedy tylko będzie to możliwe. Krótko po tej trasie wydałem "The One Great Curse", a cztery miesiące później zacząłem nagrywać "Infernal Po-wer". Który z gitarzystów wywarł na ciebie największy wpływ, zmienił twoje podejście do muzyki i myślenie o niej, również w zakresie kompozycji? Powiedziałbym, że Jeff Hanneman, ponieważ wszystkie rzeczy, które napisał dla Slayera, szczególnie "Show No Mercy" i "Hell Awaits" są znaczącym krokiem naprzód w mieszaniu NWOBHM z punkiem i hardcorem, wyłamywaniu się z tradycyjnych skal i struktur kompozycji, do tego te wszystkie wściekłe, dysonansowe piski tremolo... po prostu posłuchaj wszystkich demówek, które nagrał, to jest po prostu genialna rzecz. Stopniowo poszerzałeś muzyczne spektrum o wpływy thrashu, co wydaje mi się czymś

176

LUCIFUGE

wywierały że to był to właśnie black metal i tak właśnie staram się do tego podchodzić. Zawartość "Infernal Power" potwierdza, że musisz też uwielbiać choćby Hellhammer, cenisz Motörhead, ale i te melodyjniej grające zespoły nurtu NWOBHM, ale wyborem coveru zaskoczyłeś - skąd pomysł nagrania "Good As It Is" z repertuaru japońskich punkowców z G.I.S.M.? Chciałeś pod kreślić, że thrash i punk mają ze sobą wiele wspólnego? W czasie każdej sesji nagraniowej nagrywałem jeden cover, ale nie byłem z tego do końca zadowolony... Zrobiłem cover Motörhead i Sodom, ale w końcu pomyślałem; "Po co słuchać coveru, skoro oryginał jest o wiele lepszy?". Pomyślałem też, że muszę pogrzebać w mojej kolekcji płyt i znaleźć coś bardziej podziemnego, co ma duży potencjał, ale jest naprawdę słabo nagrane. G.I.S.M. był idealnym kandydatem do coverowania, a o ich kawałku pomyślałem; "Mogę zagrać ten utwór jak utwór Lucifuge i uczynić go moim własnym". Nie ma też sposobu na znalezienie do niego tekstu, więc spróbowałem

zrobić tekst z tego, co śpiewają na płycie... a te solówki Randy'ego Uchidy są po prostu obłędne! Więc poczułem, że to może zadziałać i okazało się, że jest to jedna z moich ulubionych kompozycji z tej sesji nagraniowej. Młode zespoły często sięgają do dorobku klasyków, ale tobie wcześniej zdarzyło się to tylko raz, bo na singlu pojawił się "Outbreak Of Evil" Sodom - zawsze miałeś dość własnego materiału, nie musiałeś często wyko rzystywać cudzych kompozycji, a jeśli już, to miało to być coś wyjątkowego? Nigdy nie byłem przekonany do coverów, chyba, że potrafisz je naprawdę zróżnicować, sprawić, by brzmiały jak twój własny kawałek. Mam na myśli to, że Judas Priest ma świetne covery na większości swoich płyt, Slayer zrobił niesamowity cover Priest, a Sodom Thin Lizzy, ale nie zawsze to działa, a czasami jest to tylko dobra zabawa, jako bis na koniec koncertu. Zważywszy, że komponowanie nie sprawia ci większych trudności, a to tego od roku mamy sytuację jaką mamy, to miałeś pewnie wiele nowych numerów, a do tego pewnie coś niewykorzystanego z poprzedniej sesji, co też było ułatwieniem przy pracy nad "Infernal Power"? Totalnie! Skończyło się na tym, że napisałem trzynaście utworów na "Infernal Power", jeden z nich za bardzo brzmiał jak "Purgatory" Iron Maiden, a dwa inne po prostu nie były takie dobre jakbym chciał... Więc czasami wracam do tych kawałków i próbuję zagrać je w innym tempie lub zmieniając rytm perkusji. W ten sposób "Midnight Sun" pojawił się również na demo, ale z innymi riffami i był nastrojony niżej. Wolę napisać na każdy album kilka songów więcej, a potem wybrać dziesięć najlepszych, które najbardziej mi się podobają. Ciężko wybiera się utwory na płytę? Masz na przykład cztery, zbliżone do siebie, szy bkie numery i wiadomo, że dwa z nich muszą odpaść - co przeważa przy podejmowaniu takiej decyzji, bo pewnie czasem to nawet kwestia niewielkich detali czy niuansów, nawet w tak ekstremalnej stylistyce? Staram się, żeby każdy album był różnorodny, żeby miał logiczny układ i żeby znaleźć odpowiednie utwory, które zamykają i otwierają każdą stronę. Myślę, że to jest super ważne. Tak, że kiedy przerzucasz płytę i czujesz, że "kurwa, to jest fajny riff!", a nie tak, że zaczyna się naprawdę dobrze, a potem robi się nudno... Również dla masteringu dobrze jest mieć utwór z mniejszą dynamiką pod koniec każdej strony, więc wszystkie te wybory są bardzo ważne. Dobrze jednak, że czasem można do takich utworów wrócić. Zastanawiam się jednak, czy przy znacznej już ilości utworów, które napisałeś nie łapiesz się czasem na tym, że jakiś pomysł bądź riff jest podobny do czegoś, co nagrałeś wcześniej? Cały czas! Kilka utworów jest dość podobnych, ale w końcu to wszystko prawdopodobnie zostało już napisane, a ja nie próbuję wymyślać koła na nowo... Ale czuję, że na każdej płycie robię mały krok naprzód w znalezieniu brzmienia Lucifuge, co jest moim celem. Wtedy wszystkie riffy po prostu przychodzą same z siebie i czuję, jakby utwory pisały się same.


Kilka razy musiałem je zmienić, bo brzmiały zbyt podobnie do Venom czy Maiden. Potem je porównywałem i myślałem; "To nie jest ten sam riff, ale prawdopodobnie podświadomie chcę napisać taką kompozycję i to jest jak hołd dla tych zespołów, które zainspirowały mnie do pisania muzyki". Warstwa tekstowa "Infernal Power" jest dość mroczna i jednoznaczna - to wyraz twego buntu, ale też danie szansy słuchaczom na własną interpretację poszczególnych tek stów? Myślę, że ważne jest, aby muzyka pozwalała nam myśleć i znajdować własne sposoby interpretacji lub identyfikowania się z nią, więc piszę teksty, które sprawiają, że czuję się tak samo jak wtedy, gdy czytam teksty Hellhammer czy Bathory. Równocześnie stwierdzam, że gdzieś tam może być ukryte przesłanie, albo po prostu coś, co brzmi szatańsko, co jest wystarczająco dobre! Foto: Lucifuge

Sądzisz, że dające do myślenia teksty zdołają coś zmienić w podejściu ludzi, skoro ciągle mamy do czynienia z krwawymi konfliktami, wojnami, szerzy się terroryzm - czyżby postęp był tylko teorią, a w rzeczywistości rodzaj ludzki wciąż jest gatunkiem, któremu najlepiej wychodzi niszczenie wszystkiego co się da, z autodestrukcją włącznie, co pandemia zdaje się tylko potwierdzać? Nie wiem, czy teksty mogą coś zmienić, ale muzyka sama w sobie jest bardzo potężną bronią. Zdecydowanie była ona dla mnie wielką pomocą podczas tej pandemii, więc czuję, że wewnątrz całej tej mizantropii moich tematów skupiam się bardziej na kwestionowaniu chrześcijaństwa i moralności, ponieważ są to instytucje stworzone przez człowieka, ale nieodłączne dla ludzkości. Były różne społeczeństwa z innymi systemami wierzeń, które szanowały naturę i inne żywe istoty, więc nie sądzę, że korzeniem zła są ludzie, ale bardziej religia. Wcześniej byliście zespołem w 100% niezależnym, chociaż okazjonalnie współpracowałeś z różnymi wytwórniami, firmującymi LP's czy kasety Lucifuge. Obecnie wciąż jesteście zespołem podziemnym, ale można tu mówić o kolejnym etapie, z racji nawiązania współpracy z Dying Victims Productions to chyba wymarzona wytwórnia dla zespołu takiego jak wasz? Całkowicie! To naprawdę bardzo popchnęło Lucifuge do przodu. Wysyłałem dema, żeby znaleźć wydawcę dla "Infernal Power", a Dying Victims była pierwszą wytwórnią, do której napisałem, ponieważ naprawdę lubię wszystkie jej zespoły i jakość ich wydawnictw. Chcę się też bardziej skoncentrować na pisaniu muzyki niż na wydawaniu i dystrybucji naszych płyt, co jest bardzo pracochłonne. Teraz czuję, że naprawdę mogę skupić się na pisaniu utworów, kiedy wiem, że mogę zaufać wydawcy, że płyty będą wyglądały świetnie i zostaną odpowiednio rozprowadzone.

Paolo, ponieważ wcześniej namalowałem okładkę i tył "The One Great Curse". Czułem, że nie mogę zrobić wszystkiego, więc to była ta część mojego procesu skupiania się na pisaniu muzyki i pozwoleniu innym ludziom, żeby wzięli w tym udział. Mam trochę obsesję nad kontrolowaniem wszystkiego co dotyczy Lucifuge, zawsze mam bardzo jasny pomysł na to, jak wszystko ma wyglądać i brzmieć, a Paolo Girardi od razu mnie zrozumiał, zajmując się całą szatą graficzną płyty, tak samo jak w przypadku Dying Victims. Jesteś pewnie kolekcjonerem, więc z podwójną radością włączasz do swych zbiorów płyty i kasety Lucifuge dostępne na fizycznych nośnikach, bo to jednak coś zupełnie innego niż pliki w sieci czy na telefonie? To był główny powód, żeby zacząć robić te kasety. "Der Antichrist" nawet wydałem na własną rękę, na 180-gramowym winylu jako gatefold... To było trochę szalone, ale chciałem mieć płytę Lucifuge na winylu. Nie miałem odwagi prosić żadnej wytwórni o wydanie płyty zespołu, który nawet nie grał na żywo, więc po prostu poszedłem na to. To również popchnęło mnie do pisania większej ilości utworów i próbowaniu, żeby słuchało ich więcej ludzi.

Można fascynować się muzyką słuchaną w jakiejkolwiek postaci, streaming też jest bardzo wygodną formą dostępu do niej, ale jednak w metalowej stylistyce to płyty w różnych formatach są wciąż niezwykle ważne, mimo ich malejących nakładów, bo jednak najbardziej zagorzali fani i kolekcjonerzy muszą mieć prawdziwą płytę, niezależnie czy na CD, LP, bądź na kasecie? Dla mnie nic nie pobije winylu, jako rytuału. Siadanie, czytanie tekstów, kładzenie płyty na gramofon... to jest po prostu wyjątkowe. I rozmiar grafiki, szczególnie kiedy ktoś taki jak Paolo Girardi czy Lukas Escher maluje dla ciebie okładkę. To musi być na winylu! O koncertach nie ma mowy, pandemiczna sytuacja jest nader zmienna, ale jednego możemy być chyba pewni, że za rok czy maksy malnie za półtora ukaże się kolejny album Lucifuge, bo jesteś w uderzeniu i w żadnym razie nie zamierzasz zwalniać? Kończę już trzynastoutworowe demo na następny album, jest tam wiele nikczemnych riffów! Bądźcie więc czujni i dzięki za wsparcie! Wojciech Chamryk & Joanna Pietrzak

Tak dobrej okładki jeszcze nie mieliście. Współpracę z Paolo Girardim nawiązaliście sami już wcześniej, czy była to inicjatywa Dying Victims? Z takim coverem szczegól nie LP's będą wyglądać nad wyraz efektownie, stąd aż dwie wersje "Infernal Power" na winylu? To był mój pomysł, żeby skontaktować się z

LUCIFUGE

177


Bez zbędnego gadania Bunker 66 nie zawodzą fanów siarczystego black/thrash metalu, podsuwając im kolejny, czwarty już w dyskografii grupy, studyjny album. "Beyond The Help Of Prayers" jest też kolejnym dowodem na to, że muzycy tego włoskiego tria równie wielką estymą darzą tradycyjny heavy z lat 80., co daje całkiem udany efekt końcowy. HMP: Ponoć przełomowa dla każdego zespołu jest trzecia płyta w jego dyskografii. Może to i prawda, bo w końcu trzeba się nieźle sprężyć, jeśli chce się nagrać coś lepszego od pierwszych albumów, ale wydaje mi się, że to jednak każde kolejne wydawnictwo może przysparzać już jakichś trudności, stąd coraz dłuższe przerwy pomiędzy nimi, również w waszym przypadku? Dee Dee Altar: Myślę, że "Beyond The Help Of Prayers" faktycznie może być w naszym przypadku naszym "przełomowym" albumem. Używam cudzysłowu, bo oczywiście nie jesteśmy topowym zespołem, ale w naszych oczach jest to najlepszy album, jaki do tej pory zrobiliśmy i wiem, że brzmi to banalnie, ale pozwólcie, że wyjaśnię... Nasz trzeci album

już dwa utwory na 7" split z Salute i kilka następnych na kolejne 7", planowane na ten rok. Nie możesz zatrzymać stali! Macie więc tak, że kolejne płyty Bunker 66 powstają niejako naturalnie, kiedy przychodzi ich czas, co nie tylko pozwala wam zachować świeżość, ale też po prostu cieszyć się muzyką, co nie jest możliwe przy wydawnictwach produkowanych seryjnie z powodów merkantylno-kontraktowych? Tak, nie planujemy niczego, jeśli chodzi o nowe utwory, w naszym przypadku jest to w zasadzie ciągły przepływ pomysłów. Jak tylko uzbieramy około 30 minut nowego materiału, myślimy o rozpoczęciu nagrań. Uważam, że to jest dobry aspekt bycia zespołem under-

było fajnie, gdyby przyszło im grać metal tak na przykład w roku 1984, w czasach jego największej świetności i zarazem popularności. Zdają się jednak zapominać o tym, że wtedy też wszystko było na swój sposób ukierunk owane i sprofilowane, dlatego zespoły pokro ju Venom czy Celtic Frost funkcjonowały, mimo zdobycia pewnej popularności, w swoistej niszy - teraz jest, mimo wszystko, łatwej grać to, co się chce, bo ludzie jako tacy są bardziej otwarci, nawet jeśli nie są fanami ostrego czy generalnie metalu? Ja zaczynałem z muzyczną obsesją w późnych latach 90.. Miałem więc to szczęście, że były to ostatnie lata, kiedy istniała jeszcze cienka linia między wydawnictwami dostępnymi fizycznie i internetowym niepokojem streamingowym. Niby masz rację, w dzisiejszych czasach jest o wiele łatwiej zacząć przygodę z muzyką i jej subkulturą, ale myślę, że przez to zatracono trochę magii. Co do tego, że ludzie są bardziej otwarci... hmmm nie wiem, w metalowej publice jest wiele podgatunków i różnych postaw, przypuszczam, że metal był mniej paranoiczny w latach 80., bez tych wszystkich gatunkowych ram i kategoryzacji, ale znowu... również w latach 80. duża część, na przykład, fanów Sodom nie mogła znieść fanów Mötley Crüe lub bardziej melodyjnych odmian metalu, istoty ludzkie mają niestety tendencję do walki ze sobą. To powiedziawszy, przyznaję, że miałbym pewne trudności z nawiązaniem kontaktu z ludźmi słuchającymi Trivium, przynajmniej z muzycznego punktu widzenia (śmiech!). Jeśli chodzi o otwartość ludzi poza metalowym szaleństwem, to myślę, że to zależy od miejsca, w którym mieszkasz; ja wciąż wyczuwam tutaj na Sycylii pewną wrogość! Wasza poprzednia płyta "Chained Down In Dirt" była pierwszym rezultatem współpracy z nowym gitarzystą JJ Priestkillerem skoro wcześniej grał choćby w Schizo, to nie mieliście żadnych wątpliwości, że sprawdzi się również w Bunker 66? Zero wątpliwości, nie tylko ze względu na jego zaplecze muzyczne, ale przede wszystkim dlatego, że znamy się od początku lat dwutysięcznych. Przez te wszystkie lata razem jammowaliśmy i przy wielu okazjach czciliśmy bogów metalu. To był naturalny wybór.

Foto: Bonker 666

"Chained Down In Dirt" był takim trochę "albumem awaryjnym", ponieważ był pierwszym bez Bone Incineratora; wziąłem więc na siebie ogromną część riffowego ciężaru, który zazwyczaj od pierwszego dnia dźwigał Bone. Na szczęście w tym czasie doszedł J.J. Priestkiller i szybko został "zabunkrowany". Może za bardzo pospieszyliśmy się z nagraniami, ale nie było to zamierzone, byliśmy w dobrym nastroju, tak dobrym, że nie zauważyliśmy, że album nie ma nawet 24 minut długości (śmiech!). Dobry nastrój trwał i trwał, więc oto jesteśmy z naszym czwartym albumem, ale tym razem mieliśmy również o wiele więcej luzu i dołożyliśmy też starań, aby brzmiał on jak najlepiej. Tak więc, odpowiadając na twoje pytanie, w naszym przypadku myślę, że to nie jest problem, zawsze mamy riffy i pomysły, które buzują w naszych chorobliwych umysłach. Właściwie to skończyliśmy

178

BUNKER 66

groundowym, bo zarządzasz swoim czasem bez żadnej presji, ale niestety pozostajesz spłukany. (śmiech!) Do tego wygląda na to, że jest wam bardzo dobrze w tym waszym bunkrze, to jest black/thrashowej stylistyce? Tak, ale w zasadzie zawsze robiliśmy to, co chcieliśmy, od czasu naszych pierwszych jamów z Bone Incineratorem w sali prób w 2007 roku. Nigdy nie myśleliśmy "chcemy grać black/thrash", po prostu pozwalaliśmy metalowi płynąć i dobrze przy tym się bawiliśmy, tak właśnie powstał "Out Of The Bunker". Każdy z nas ma szeroki gust muzyczny, od Abby do Mayhem i wszystko pomiędzy, ale jeśli chodzi o Bunker 66 to wiemy co trzeba robić, bez zbędnego gadania. Często słyszę od młodych ludzi, jak to by

Od początku istnienia zespołu byliście znani ze stałego składu, ale do czasu: Bone In-cin erator odszedł, bo zmieniły mu się życiowe priorytety, granie metalu przestał go już interesować? Bone Incinerator po prostu nie był w stanie utrzymać tempa nagrań, koncertów i wszystkiego co związane z zespołem. Został uwięziony w życiowej triadzie zła: praca, ślub, dzieci i po prostu postanowił się wycofać. Nie żywimy do siebie żadnych złych uczuć, spotykamy się czasem na pogawędkę oraz pizzę/ piwo. Wciąż gra na gitarze i czasem nagrywa jakiegoś bedroom rocka. Kilka lat temu pomogłem mu nagrać kilka kawałków z jego projektu nazwanego po prostu Bone Incinerator, niektóre możesz znaleźć na YouTube. Nigdy nie korciło was poszerzenie składu o drugiego gitarzystę, trio to wymarzona formuła dla takiej stylistyki już od czasów Venom, etc.? Tak, to jest to. Mniej ludzi, mniej problemów, a dla zespołu takiego jak ten, formuła Ve-


nom/Motörhead jest po prostu idealna... i mieścimy się w samochodzie każdego z nas, kiedy można gdzieś grać! Na płytach korzystacie jednak z gitarowych nakładek, czego w koncertowych warunkach nie da się odtworzyć, ale to w niczym wam nie przeszkadza, bo live i tak brzmicie bardziej surowo niż na nagraniach? Tak, dla nas to żaden problem, wystarczy trochę przesteru na basie i już. Nie jesteśmy zespołem perfekcjonistów i na pewno nie próbujemy ukrywać tego na scenie. (śmiech!) Nie rezygnujecie też z czystych wokali, choćby w "To The Gates Of Hell - Lair Of The Profaner", utworze jak na Bunker 66 całkiem przebojowym - to pewnie efekt waszej fascynacji tym bardziej melodyjnym, tradycyjnym metalem lat 80.? Cieszę się, że ci się podoba! Tak, jesteśmy całkowicie za heavy metalem lat 80., od bogów Iron Maiden i Judas Priest do kultowych bohaterów jak Randy, - i tak dalej. Ja i JJ mamy nawet projekt o nazwie Temptress, który jest całkowicie poświęcony marzeniu o heavy metalu lat 80. Tworzymy kawałki na nasz pierwszy album. Również D. Thorne nagrywa utwory dla nowego heavymetalowego projektu o nazwie Helm. Ciekawostką jest to, że tak długiego, przekraczającego pięć minut, utworu nigdy wcześniej nie nagraliście - wciąż szukacie nowych rozwiązań w ramach wypracowanej formuły, swoistej przeciwwagi dla tak intensywnych strzałów jak "Regret Every Breath"? Masz rację, to zdecydowanie najbardziej "złożony" utwór, jaki do tej pory nagraliśmy, zdecydowanie chciałbym rozwinąć w ten sposób kilka naszych kolejnych kompozycji. Również krótkie hity jak "Regret..." zawsze będą mile widziane. Ważną rzeczą, jeśli chodzi o tworzenie nowych utworów w Bunker 66, jest różnorodność, trzymanie słuchacza w napięciu i czerpanie z naszych wszystkich wpływów. Naturalnie bez żadnych ograniczeń... "to jest zbyt punkowe", "ten riff niesie zbyt wiele zagłady"... nie obchodzi nas to tak długo, jak długo nasze utwory wydają się fajnie płynąć i mają dobry klimat. Wiele zespołów uważa, że album powinien być długi, co nie wychodzi ich wydawnictwom na zdrowie. Wy zdajecie się podążać śladami Slayera i ich niespełna półgodzin nego albumu "Reign In Blood", bo zawsze nagrywaliście, relatywnie krótkie, albumy, więc "Beyond The Help Of Prayers", najdłuższy z nich, to niespełna 32 minuty muzyki - czasem mniej znaczy więcej? Czcimy formułę "Reign In Blood" od pierwszego dnia. Mniej znaczy więcej zawsze było dla nas zasadą. Ale znowu: to przyszło naturalnie, rozumie się samo przez się i myślę, że jest to najlepsze dla tego co robimy. Na naszym poprzednim albumie "Chained Down In Dirt" być może posunęliśmy się trochę za daleko i z "Reign In Blood" skierowaliśmy się w stronę formuły "Hate, Fear And Power" Hirax. (śmiech!) Nie ma też co ukrywać, że współcześni słuchacze mają problemy z koncentracją, więc taki półgodzinny czy nawet o 10-15 minut dłuższy album jest skrojony idealnie na ich

potrzeby, co też jest nie bez znaczenia? Cytując Metallikę "smutne to, ale prawdziwe!" Niestety większość dzisiejszej młodzieży zdaje się mieć niezwykle powierzchowne podejście do wrażeń słuchowych, i moim skromnym zdaniem może to uleczyć tylko kupowanie fizycznych wydawnictw. Musisz być sam na sam z muzyką. Słuchanie jej podczas czatowania na telefonie lub przy komputerze w oczywisty sposób niszczy uwagę... również trzymanie w rękach okładki z artworkami, tekstami czy czymkolwiek innym pomoże ci zagłębić się w świat zespołu, którego słuchasz. Żyj powoli! Kiedyś czas trwania płyty był uzależniony

Jak w tym kontekście oceniacie rolę i pozycję Bunker 66 na metalowej scenie? Jesteście zespołem typowo podziemnym, gracie z pasji to, co uwielbiacie, nie możecie więc liczyć na jakąś szerszą popularność. Z drugiej strony zespół wciąż się rozwija, można powiedzieć, że w tej stylistyce jest jednym z bardziej liczących się i rozpoznawalnych - czujecie, że macie dla kogo grać, odzew ze strony fanów i ich wsparcie napędzają was do działania? Bunker 66 był i nadal jest koniecznością, terapią. Po prostu musimy to robić, nie myśląc o tym, co się dzieje poza naszym bunkrem, naszym małym światem. Zespół robił pierwsze próby dla czystej zabawy, nie myśląc o tym, co możemy osiągnąć w przyszłości. Jak tylko

Foto: Bonker 66

od pojemności winylowego nośnika, trzeba więc było zmieścić się w tych 18-22 minutach na stronę, bo mało kto wydawał podwójne albumy studyjne. Powstawało więc wiele arcydzieł, bo na wypełniacze po prostu nie było miejsca; często zdarzało się nawet tak, jak choćby w przypadku Iron Maiden, że świetne numery trafiały tylko na 12"EP czy MLP. Czy to nie dziwne, że teraz możliwoś ci technologiczne są znacznie lepsze, a tych płyt-perełek jest znacznie mniej, a nawet jeśli coś nam się podoba, to są małe szanse, że będzie to po latach coś ponadczasowego, co trafi do metalowego kanonu? Nie wiem, czy jest to związane tylko z formatem, ale kiedyś na pewno nie było miejsca na wygłupy w studiu nagraniowym. To było drogie, były ograniczenia czasowe i musiałeś to wykorzystać jak najlepiej. To były też czasy, w których muzycznie często miałeś carte blanche, wiele nowych ścieżek muzycznych było jeszcze nieprzetartych, a im więcej muzyki nagromadzi się w ciągu dekad, tym trudniej będzie stworzyć coś świeżego. Prawdą jest też, że klasyki pozostaną klasykami i że w dzisiejszych czasach bardzo trudno jest, aby nowy album był pamiętany i uważany za klasyk w 2040 roku, ale kto wie? Osobiście jest kilka "nowych" albumów, których wciąż słucham po dziesięciu lub więcej latach, na przykład "Forbidden World" Antichrist, pierwszy album Ghost, "Hades Rise" Aura Noir i na pewno jest jeszcze kilka innych.

mieliśmy sześć gotowych utworów, pomyślałem, że fajnie byłoby je nagrać i wytłoczyć własnym sumptem sto płyt, a potem, ku naszemuwielkiemu zdziwieniu, wszystko potoczyło się jak kula śnieżna i wciąż tu jesteśmy. Odzew ze strony ludzi, którzy uwielbiają naszą muzykę na pewno nas zaskoczył, a ich wsparcie naprawdę nas uszczęśliwia i do dziś inspiruje. W obecnej sytuacji jest jeszcze trudniej niż kiedyś, bo koncerty od początku były esencją metalowej sceny. Jak myślisz, mocna muzy ka nie da się pandemii, przetrwa tę koncertową zapaść i już niedługo zobaczymy się znowu na mniejszych czy większych gigach? Naprawdę mam taką nadzieję. Staram się o tym jak najmniej myśleć, bo koncerty były ogromną częścią mojego życia i perspektywa życia bez nich jest straszna. Wydaje się, że wiele zespołów jest obecnie bardziej zajętych aspektem nagrywania, co jest naturalną konsekwencją załej sytuacji. Dlatego myślę, że wspieranie ich poprzez kupowanie płyt i merchu jest czymś najlepszym, co możemy zrobić do czasu, aż koncerty znów będą organizowane - miejmy nadzieję, że stanie się to jak najszybciej! Wojciech Chamryk & Joanna Pietrzak

BUNKER 66

179


Pod znakiem pandemii wirusa i zła - Myślę, że Children Of Technology odzwierciedla właśnie to, czym jest w życiu: metalowym crossoverem w najsurowszej, najbrudniejszej postaci - mówi wokalista włoskiej tej grupy DeathLörd Astwülf. I w żadnym razie nie sugerujecie się tym pseudonimem, bowiem Paolo, wielki maniak podziemnej sceny metalowej, również polskiej, wie co mówi, a album "Written Destiny" wart jest sprawdzenia. HMP: Chyba nie przepadacie za nagrywaniem albumów, zdecydowanie preferujecie splity, skoro przez kilkanaście lat wydaliście raptem trzy dłuższe materiały? DeathLörd Astwülf: Wypuściliśmy demo w połowie 2008 roku pod tytułem "The Day After…". Potem, pojawiła się seria EP-ek i splitów, współpracowaliśmy z przyjaciółmi z różnych wytwórni i zespołów aż do naszego pierwszego albumu "It's Time To Face The Doomsday" z 2010 roku. Po tej płycie, powstało jeszcze jedna EP-ka i split, który nagraliśmy z pomocą Tiger Junkies i Blüdwülf. Następnie, wypuściliśmy drugi album "Future Decay" w 2014 roku i po tym czasie, nie było żadnej EPki czy splitu. Nie mamy w planach wypuszczać EP-ek czy splitów, chcemy się skupić na wydawaniu pełnych albo mini-albumów, ale kto wie… Wypuszczacie duże płyty co 4-6 lat, ale to

chyba przypadek, nie zaplanowane działanie - nie jest tak, że macie spotkanie i podejmu jecie decyzję: za dwa lata w grudniu wydajemy kolejną płytę? To zbieg okoliczności. Nasz najnowszy album "Written Destiny" był już gotowy w roku 2018 (dokładnie cztery lata po "Future Decay"), ale zmiany w składzie opóźniły wydanie go do roku 2020, akurat pod znakiem pandemii wirusa i zła. Najnowszy album "Written Destiny" to jak na was faktycznie długi materiał, bo trwa ponad 33 minuty, kiedy na dwóch pierwszych uwinęliście się w znacznie krótszym czasie. Czyżby była to sytuacja podobna do tej, którą miał kiedyś Doc z Vader, że nagrał partie perkusji tak szybko, że z materiału mającego trwać ponad pół godziny zrobiło się jakieś 25 minut i zespół musiał szybko dopisać dwa kolejne utwory? (śmiech)

Niczego nie planujemy w kontekście długości albumu czy utworów, my po prostu gramy to, co jesteśmy w stanie wyrzygać. Nie obchodzi nas czy kawałek ma dwie lub pięć minut. Nasz ogólny standard to około trzy minuty hardcore i skupienia maksimum mocy w skróconym czasie. Nazwę macie klasyczną i do tego taką zmuszającą do refleksji - teraz chyba nawet jeszcze bardziej pogłębionej, bo faktycznie jesteśmy dziećmi technologii, które jednak nie potrafią z niej korzystać, w związku z czym świat stoi u progu zagłady? Wzięliśmy tę nazwę z początku kawałka "Carnivore" z albumu o tym samym tytule, wydanego w roku 1986 przez świetny, crossoverowy zespół punk-metalowy Carnivore z Nowego Jorku. Ta nazwa odzwierciedla nasz postapokaliptyczny klimat i tematykę science-fiction, na których opieramy tematykę naszych tekstów. Teksty najbrudniejsze, najdziwniejsze, trudne, dające w mordę, zawsze są skierowane do społeczeństw i całego świata, zniszczonych przez technologię, zanieczyszczenia, wojny chemiczne i tym podobne. Sądząc po tych tekstach nie należycie do zbytnich optymistów, kondycję gatunku ludzkiego też zdajecie się oceniać dość nisko, co zresztą jakoś wcale mnie nie dziwi? Nie możemy śpiewać pozytywnie o instynkcie przetrwania w warunkach niezdolnych do życia na Ziemi, która padła ofiarą eksplozji nuklearnych. Niech inne zespoły nagrywają materiały o społeczeństwie, my mówimy o śmierci, wojnie, destrukcji, unicestwieniu, ciemności, dekadencji, przemocy, horrorze, dystopijnej przyszłości i strasznych, zniekształconych rzeczywistościach, które nie odbiegają tak daleko od tego, co mamy teraz. Włochy należały do państw najbardziej dotkniętych koronawirusem, was również dotknęło to paskudztwo, w mniejszym lub więk szym stopniu? Na całe szczęście nie pozarażaliśmy się, ale ten gówniany wirus miał wpływ na naszą psychikę. Nagle znaleźliśmy się w klimatach tych apokaliptycznych filmów z lat 80., które tak bardzo kochamy. Mam szczerą nadzieję, że to niedługo minie i wrócimy do normalności: zaczniemy koncertować, jeździć w trasy i podnosić na duchu osoby, które zostały dotknięte przez pandemię.

Foto: Children Of Technology

180

CHILDREN OF TECHNOLOGY

Apokaliptyczna okładka autorstwa Velio Josto to również nawiązanie do pandemii? Pomysł na tę okładkę był mój i nie ma nic wspólnego z pandemią. To po prostu Żniwiarz


z irokezem, który rządzi Ziemią. Velio zrobił świetną robotę, przełożył moje myśli na gotową okładkę. Gdyby nie pandemia i lockdown doczekalibyśmy się "Written Destiny" jeszcze w tym roku? Bo znając wasze podejście, to w normalnej sytuacji, mając już 3-4 nowe numery, pewnie znowu dalibyście je jako jakiś split... Tak jak już mówiłem, nie wydajemy splitów od 2011 roku. Lockdown, pandemia, trendy i wszystko inne nie przeszkadzały w tworzeniu "Written Destiny". Ale, masz rację, wydajemy nową EP-kę, która wyjdzie na winylu w edycji limitowanej (najpierw 200 sztuk) wraz z rebootem naszego kawałka "Vultures Over Cities In Flames", oraz coverem zespołu Onslaught "Shadow Of Death". Jeśli chcesz to usłyszeć, to radzę się spieszyć, bo to jest jedyna szansa, by usłyszeć Children Of Technology w takim formacie. Już od jakiegoś czasu gracie we trzech - formuła tria sprawdziła się w waszym przypadku i tak już pozostanie, będziecie niczym Motörhead czy Venom za najlepszych lat? To jest całkiem niezły pomysł, ale nie przywiązujemy się do stałych rozwiązań, nawet jeśli Borys Crossburn, który jest naszym basistą i gitarzystą od roku 2012, jest moim bliskim przyjacielem i łatwo mi się z nim gra. To samo mogę powiedzieć o perkusiście, bo Mirko Dee Dee Altar jest miłym gościem, dla którego muzyka jest w życiu rzeczą pierwszoplanową. Mamy więc chęci i moc, by kontynuować nagrywanie i wydawanie w takim składzie. Wasze zamiłowanie do łączenia różnych odmian metalu i punka jest dobre o tyle, że nie tylko wzbogaca kompozycje Children Of Technology, ale też czyni je ciekawszymi dla różnych słuchaczy, niekoniecznie tylko ortodoksyjnych metalowców? Tworzymy to, co chcemy i lubimy grać bez ograniczeń, nie skupiamy się tylko na jednym gatunku. Dlatego niektóre nasze kawałki są bardziej w konwencji speed metalu, inne można klasyfikować jako hardcore. Myślę, że dzięki temu, nasza muzyka faktycznie może odpowiadać zarówno fanom punku, jaki i metalu. Coś takiego robiły już zespoły takie jak Nuclear Assault, Suicidal Tendencies, Warfare czy Venom. Trudno wyobrazić sobie coś takiego w latach 70., dopiero kolejna dekada i pojawienie się takich zespołów jak te wspomniane, a do tego choćby Onslaught czy grup crossover' owych, zdaje się, zmieniło podejście fanów, co stało się też punktem wyjścia do późniejszego powstania kolejnych zespołów, takich jak wasz? Uważam lata 80. za wielki okres mieszania gatunków, na przykład G.I.S.M. z Japonii, Sacrilege i Onslaught z Wielkiej Brytanii czy Cro-Mags i Carnviore ze Stanów Zjednoczonych. Sporo zespołów z innych krajów poszły za tym przykładem. Lata 70. obfitowały w zespoły wykonujące progresywny space rock, a wielkie zespoły hardrockowe, takie jak Judas Priest, The Damned i oczywiście Motörhead (hmm... - przyp. red.), mogły ujrzeć światło dzienne. To dlatego Children Of Technology czerpie inspiracje z klimatów zespołów z przełomu lat 80. i 90., by pokazać nasze podejście do hardcore i punka.

Jesteście jednak przy tym zdecydowanymi miłośnikami metalowej klasyki, co potwierdza też jedno z waszych zdjęć na tle płyt, a do tego nie ograniczacie się tylko do najbardziej znanych grup, bo widzę na nim również okładkę LP "Metal And Hell" polskiego Kata? Jestem kolekcjonerem muzyki, zbieram głównie płyty winylowe i taśmy, klasycznych zespołów gotyckich i postpunkowych, zespołów black, death i thrashmetalowych, a także soundtracki, muzykę ambientową i elektroniczną z lat 70., 80. i tak dalej. Masz dobry wzrok, ta płyta na zdjęciu zespołu to "Metal And Hell" Kata w tłoczeniu Pronitu. Foto: Children Of Technology Mam też wersję wydaną pez Ambush, ale wciąż brakuje mi "666" w języku polskim. Lubię bardzo dużo polskich zespołów metalowych i punkowych, w mojej kolekcji można znaleźć nazwy mniej lub bardziej znane, takie jak metalowe Turbo, Hellias, Voo Doo, Fatum, Non Iron, Exorcist, Magnus, Slashing Death, Vader, Imperator, Quo Vadis, Manslaughter, Pandemonium, Dragon i kultowa seria Metalmania '87, gotyckie i punkowe Moskwa, Dezerter, Siekiera ("Nowa Aleksandria" jest jedną z moich najbardziej ulubionych postpunkowych płyt w życiu!) Brygada Kryzys, Zielone Żabki, Absurd, The Corpse, Inkwizycja, 1984, Made in Poland, SKTC, Październik, Variété, ale także wczesną twórczość Manaam, Republiki, Obywatela G.C., Klausa Mitffocha, Aya RL i tak dalej. Polska ma bardzo silną scenę rockową i punkową, tylko trzeba się w nią zagłębić, by odkryć prawdziwe diamenty. Ciekawostka: moja żona jest z Wrocławia, a nasz gitarzysta Borys jest na pół Polakiem i Włochem, można więc powiedzieć, że mamy jakieś wschodnio-europejskie wpływy w Children Of Technology! (śmiech) Nie ma chyba większej frajdy niż odkrycie nieznanego, świetnego zespołu? Jak więc zachęciłbyś naszych czytelników do sprawdzenia "Written Destiny", jeśli wcześniej nie znali Children Of Technology? W tym ogromnym kotle metalowych zespołów, które można liczyć wręcz w miliardach, nie jest tak łatwo znaleźć coś najlepszego, ale najbardziej zatwardziali łowcy powinni się kierować szczerością i uczciwością, gdy szukają czegoś nowego. Myślę, że Children Of Technology odzwierciedla właśnie to, czym jest w życiu: metalowym crossoverem w najsurowszej, najbrudniejszej postaci.

Kiedy słuchałeś już gotowej, nowej płyty miałeś wrażenie, że na jej tle któraś z waszych wcześniejszych produkcji okazała się mniej udana, nie zniosła próby czasu? Nie nagrywamyalbumów z myślą o przeszłości lub przyszłości. Tworzymy riffy, piszemy teksty i krzyczymy dopóty, dopóki wyjdzie od nas, czterdziestoletnich wariatów coś nowego! Czyli w surowym metalu słowo progres też ma zastosowanie, co pozwala mieć nadzieję, że jeszcze nie raz czymś nas zaskoczycie; kolejnym splitem, a może i albumem numer cztery? Nasz trzeci krążek jest wydany w trzech formatach: na kasecie, CD i na winylu, więc na razie skupiamy się na jego promocji. Ale wcześniej czy później, nowy materiał od tej wojennej machiny, zwanej Children Of Technology, wyjdzie i nie będziecie zawiedzeni, ponieważ muzyka, którą oferujemy jest i zawsze będzie tą niesławną, agresywną, punkowo-metalową, prosto z czeluści zanieczyszczonego piekła! Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski

CHILDREN OF TECHNOLOGY

181


Inne podejście Pandemic Outbreak dali o sobie znać dwiema udanymi EP-kami, po czym nastąpiła nieoczekiwana przerwa, na szczęście dość krótka. Zespół znowu zaczął funkcjonować i mimo pandemicznych utrudnień przygotował i zarejestrował debiutancki album. "Skulls Beneath The Cross" to mocarny death/thrash, intensywny, ale też błyskotliwy - nic dziwnego, że zespół szybko znalazł wydawcę, jeszcze bardziej egzotycznego niż w przypadku drugiej EP "Collecting The Trophies", a do tego zapowiada, że to dopiero początek: HMP: Wiele młodych zespołów dąży do tego, żeby jak najszybciej dorobić się debiutanckiego albumu, ale wy wybraliście inną metodę, dochodząc do długogrającego materiału stopniowo, wydając najpierw dwie EP-ki, co pozwoliło wam okrzepnąć muzycznie, nabrać doświadczenia, etc.? Mateusz Mencel: Od strony kapeli, nigdy nie było parcia, aby nagrać album. Wynikało to między innymi z braku pieniędzy. Czasy "Rise of the Damned" oraz "Collecting the Trophies" to okres kiedy byliśmy studentami. Brak stałych dochodów bardzo ograniczał nasze plany nagraniowe. Całą kasę z koncertów

any. Efektem tego jest właśnie EP-ka "Collecting the Trophies". To wtedy poczułem, że to jest to. Przy pierwszej cały czas mi coś nie grało pod względem warsztatu, jak i całości. Druga EP-ka została o wiele lepiej przyjęta niż pierwsza, co otworzyło nam wiele furtek. Jedną z nich było wydanie materiału na CD przez brazylijską wytwórnię Kill Again Records. Materiał promowaliśmy koncertami, na których poznaliśmy wiele fantastycznych osób. To właśnie wtedy zaczął się rodzić "Skulls Beneath the Cross". Zmiany składu to odwieczny problem, a w

Foto: Pandemic Outbreak

odkładaliśmy, aby nagrać coś w studio i trochę to zajęło. Z drugiej strony, nie było też konkretnego pomysłu na zespół. Graliśmy thrash, bo w takich klimatach obracały się moje poprzednie kapele i nie było parcia, żeby to zmieniać. Efektem tego jest EP-ka "Rise of the Damned". Dużym problemem okazały się ciągłe zmiany w składzie. To znacznie wydłużało proces tworzenia nowego materiału. Myślę, że kamieniem milowym było dołączenie do kapeli Pawła Snarskiego. To otworzyło mój umysł na granie innej muzy. Właśnie wtedy zacząłem mieć inne podejście do grania. Z Pawłem odkrywaliśmy nowe kapele i jaraliśmy się konkretnymi kawałkami. Analizowaliśmy ich brzmienie co napędzało wszystkie zmi-

182

PANDEMIC OUTBREAK

waszym przypadku były dokuczliwe o tyle, że zgrana sekcja jest w metalu podstawą doszło nawet do tego, że na krótko zawiesiliście działalność, ale chęć grania okazała się jednak silniejsza? Wydaje mi się, że potrzebowaliśmy chwili przerwy, aby ponownie naładować baterie. Decyzja o zawieszeniu zespołu przyszła nagle, bez konkretnego zastanowienia. Mieliśmy nawet grać koncert w Bydgoszczy, ale zrezygnowaliśmy z niego, bo ewidentnie narosło jakieś napięcie, z którym nie potrafiliśmy sobie poradzić. Ja w tym czasie dołączyłem do ekipy Frightful, gdzie gra Oskar Wańka (były basista PxOx z czasów "Collecting the Trophies") i Paweł Snarski. Do tej pory z nimi gram. De-

cyzja od nagraniu płyty narodziła się przed samą pandemią Covid-19. Na jednym z lokalnych koncertów w grudniu 2019 spotkałem się z Szymonem Wójcikiem i zdecydowaliśmy, aby w dwójkę zrobić album. Zagraliśmy kilka prób, ale szybko zostaliśmy zablokowani przez pierwszy lockdown. W domu spędzałem wiele czasu, nagrywając demówki z różnymi aranżacjami. Naprawdę było tego sporo. Gdy tylko była możliwość, to wróciliśmy do prób. Wąskie grono znajomych wiedziało o tym, że pracujemy z Szymonem nad albumem. Robiliśmy to na spokojnie, bez zbędnej presji. Dopracowywaliśmy każdy szczegół. Nagrane demówki wykorzystaliśmy później przy nagrywaniu perkusji na album. Od razu założyliście, że jak wracać to z przy tupem i zaczęliście prace nad nowymi utworami, mającymi wypełnić pierwszy album Pandemic Outbreak, co trochę potrwało? Pracę nad utworami zaczęliśmy jakoś niedługo po wydaniu "Collecting the Trophies". Oczywiście na przestrzeni czasu wiele się w nich zmieniało. W momencie zawieszenia działalności, mieliśmy skończonych pięć utworów. Był to tytułowy "Skulls Beneath the Cross", "Into the Realm of Mandess", "Obliterated Past", "Infected Identity" oraz "… In the Name of God". Wtedy miały one numerację od 1 do 5. Teksty oraz tytuły utworów powstały dużo później, w trakcie pracy w studio. Wolne chwile spędzałem z kartką i długopisem, notując pomysły na teksty. Powstało tego naprawdę sporo i nie wszystko wykorzystałem na albumie. Dwa kawałki "Along the Stream" oraz "Ritual Annihilation" powstały po powrocie do prób. Tak więc, zupełnie nowych kompozycji jest w sumie siedem. Nigdy wcześniej nie były one grane na żywo. Jedynie jakieś zalążki były wstawiane jako filmik z prób, które możecie zobaczyć na naszym Facebooku. Tym bardziej nie mogę się doczekać ich publikacji i oceny ludzi. Osobiście jestem z nich bardzo dumny. Każdy riff, każda aranżacja jest przemyślana. Zmieniłem też trochę podejście w graniu solówek. Są bardziej przemyślane, nieco bardziej melodyjne, ale też nie brakuje szybkich sekcji z aranżacjami w stylu Morbid Angel. Szymon zaczął dużo częściej wykorzystywać blast beaty, których prawie w ogóle nie było na poprzednich wydawnictwach. "Rise Of The Damned" oraz "Collecting The Trophies" portretowały was jako zespół speed/crossover/thrashmetalowy, tymcza sem na "Skulls Beneath The Cross" poszliś cie bardziej w kierunku death/thrash metalu czasy mamy jakie mamy, nad wyraz brutalne, więc znalazło to odbicie również w waszej muzyce?


"Skulls Beneath the Cross" brutalnością jest bardziej zbliżony do "Collecting the Trophies" niż do "Rise of the Damned". Chęć uzyskania takiego brzmienia narodziła się dużo wcześniej. Dobrym fundamentem okazała się druga EP-ka, gdzie poprawiłem umiejętności wokalne oraz gry na gitarze. To tylko zwykły zbieg okoliczności, że album "Skulls Beneath the Cross" wydajemy w czasach pandemii. Sam tytuł już nie jest żadnym przypadkiem, bowiem oznacza wszystkie ofiary, które zostały dotknięte niesprawiedliwością i pedofilią ze strony KK na świecie, a w szczególności w Polsce, gdzie ta instytucja jest ponad prawem. W obecnej chwili, Kościół jest traktowany jako nieomylna instytucja, która wyznacza tok rozumowania ludziom wierzącym. Niestety, wiele osób zapomniało, że ich przedstawiciele to zwykli ludzie. Tak samo jak inni ludzie, powinni ponosić pełną odpowiedzialność karną za swoje czyny. Wydaję mi się, że gdyby ta instytucja nie była bezpośrednio związana z państwem wyglądałoby to inaczej. Wypowiedzi ich hierarchów byłyby nieco bardziej przemyślane, bo ludzie mieliby bezpośredni wpływ na funkcjonowanie Kościoła. Społeczeństwo powoli dostrzega patologię tej instytucji. Zobaczymy jak szybko nadejdzie rewolucja. Nowy materiał dopełniliście starszymi kompozycjami, jak "Rise Of The Damned" i "Human Trophy" - uznaliście, że warto dać im drugą szansę, pokazać w innych, odświeżonych i mocniej brzmiących wersjach? Te kawałki to kawał historii naszej kapeli. Nie mogło ich zabraknąć na albumie. Jest to pewien łącznik między EP-kami, a pełniakiem. Kawałek "Rise of the Damned" prezentuje się zupełnie inaczej niż w przeszłości. Z drugiej EP-ki jest "Human Trophy" oraz "F.F.F", który ukrył się pod nazwą "Personification of Evil". Zmiany dotyczyły głównie perkusji. Szymon dodał blasty i tłusto tłukł w hata i rida. Zmodyfikowałem delikatnie riffy oraz solówki. Kosmetycznym zmianom uległy również teksty. Ponownie pracowaliście z Maciejem Nejmanem - zna was doskonale, mieliście więc pewność, że warto mu ponownie zaufać? Oczywiście. Bez zastanowienia wracamy do Maćka i jego Studia 147. To nasz kolega z osiedla. Sesje nagraniowe z nim są prowadzo-

Foto: Pandemic Outbreak

ne z pełnym luzem i spokojem. No i co najważniejsze, Maciek jest maniakiem oldschoolowej muzy, szczególnie death metalu. Poznaliśmy się przed nagrywkami "Rise of the Damned". Wraz z Kacprem (pierwszym gitarzystą) szukaliśmy kogoś, kto nas nagra i tak trafiliśmy do gdańskiego Pałacu Młodzieży. Zostawiłem tam kartkę ze swoim numerem i niedługo później Maciek do mnie zadzwonił. Z ciekawostek, to kartka z moim numerem do tej pory wisi w tym samym miejscu w Pałacu Młodzież,y od ponad siedmiu lat. Sesję nagraniową "Skulls Beneath the Cross" będę wspominał szczególnie. Nie chodzi o sam proces nagrywania. Mam na myśli wszystkie rozmowy o muzyce, naszych inspiracjach i pomysłach. A było tego sporo, bo przecież byłem obecny na każdej możliwej sesji. Tylko podczas jednej nic nie nagrywałem. Podczas samego miksu, bywałem często u Maćka i próbowaliśmy uzyskać jeszcze Foto: Pandemic Outbreak ciekawsze brzmienie. Często kończyło się to kilku godzinną rozmową na temat Morrisound Recordings, w którym nagrywały swoje płyty największe kapele deathmetalowe.

Kiedyś rola doświadczonego realizatora czy producenta była w procesie powstawania płyt bardzo ważna, nierzadko wręcz kluczowa - teraz wygląda to już zupełnie inaczej, ale wkładu Macieja w ostateczny kształt waszych materiałów nie można przecenić? Maciek miał ogromny wpływ na nasze brzmienie. Jest jak Scott Burns dla Death czy Deicide. Bardzo dobrze się rozumiemy w tym co robimy. Moja wiedza o nagrywaniu jest

bardzo niewielka i jestem w stanie tylko powiedzieć, czy coś mi się podoba lub nie. Maciek jest tym spoiwem finalnego brzmienia. Po prostu wie jak ukręcać death metal. Wiele godzin spędziliśmy, dyskutując na temat brzmienia płyty. Cieszę się, że udało nam się współpracować z Maćkiem i nie była to współpraca oparta tylko na zarobieniu kasy. Głównym priorytetem było nagranie dobrej płyty i udało się to osiągnąć. Wiadomo, ludzie ocenią naszą pracę, ale osobiście jestem bardzo zadowolony z finalnego efektu. Obecnie zespoły coraz częściej wydają swe płyty samodzielnie, ale wy nie dość, że szukaliście wydawcy, to jeszcze znaleźliście go w dalekich Chinach. Co sprawiło, że Li Meng zainteresował się właśnie wami? W sumie tak, jak dla nas chińska wytwórnia płytowa to sprawa wciąż dość egzotyczna, to dla nich z kolei czymś oryginalnym jest zespół z Europy, bo takich grup Awakening Records ma w katalogu dosłownie kilka? Tak naprawdę, wydawca sam nas znalazł. Meng skontaktował się ze mną w październiku 2020, przed nagrywaniem perkusji na album. Zrobiłem szybki research na temat wytwórni i szczęka mi opadła. Ich produkty to najwyższa jakość. Dosłownie. I jak sobie pomyślę, że tak będziemy wydani, to aż mam ciarki. Okazało się również, że wydawał już ekipy z Polski, między innymi Magnus i Parricide, co było dla mnie zaskoczeniem. Jeżeli chodzi o genezę współpracy to wszystko się zaczęło od wytwórni w Brazylii, która dostarczyła naszą EP do Chin, a ta trafiła w ręce Menga. Spodobała mu się na tyle, że skontaktował się ze mną. Szybko poinformowałem go o nagraniu nowego albumu i obiecałem mu, że prześlę materiał jak tylko będzie

PANDEMIC OUTBREAK

183


Foto: Pandemic Outbreak

gotowy. Czekał na niego około pięciu miesięcy. W międzyczasie pytał jak idzie nagrywanie. Jak tylko otrzymał materiał, od razu zdecydował się go wydać. To wytwórnia dość młoda stażem, w dodatku z tak daleka - nie obawiacie się jakichś problemów komunikacyjnych, liczycie na współpracę owocną dla obu stron? Nie obawiamy się tego. W dobie internetu jest to bardzo proste. W danej chwili otrzymuję miksy płyty, 20 minut później docierają one do Chin. Jeżeli chodzi o sam kontakt z Mengiem, to porozumiewamy się po angielsku i do tej pory nie było żadnych problemów z komunikacją. Mam już doświadczenie z wytwórnią z Brazylii, także na co dzień w pracy zajmuję się klientami zagranicznymi. Mam nadzieję, że z Awakening Records uda nam się przenieść nasze granie na kolejny poziom. Może po pandemii uda się zagrać kilka koncertów w Chinach. Kto wie. Możliwości są, tylko trzeba po nie sięgnąć. Będzie to wymagało sporo pracy, ale może się udać. Symbolika tej współpracy też jest niebanalna, bo jako Pandemic Outbreak zostaniemy wydani przez wytwórnię w Chinach. W odniesieniu do dzisiejszych czasów wygląda to ciekawie. Kapela idzie do przodu i to jest najważniejsze. Jest wiele pomysłów, które będziemy powoli realizować.

Podpisanie kontraktu z chińską wytwórnią może być dla was ciekawe również w tym sensie, że to olbrzymi kraj, liczący ponad miliard mieszkańców. Jeśli więc tylko niewielki procent tamtejszej populacji to fani metalu, a tylko część z nich kupi płytę Pandemic Outbreak, to i tak możecie liczyć na spory nakład CD "Skulls Beneath The Cross", nieosiągalny na innych rynkach? Będzie wyprodukowanych 1000 sztuk CD naszego albumu, a my osobiście dostaniemy 300 sztuk. Kiedy próbowałem znaleźć wytwórnię w Polsce dla "Collecting the Trophies", to proponowali nam zazwyczaj 10% nakładu. U jednych było to 50 sztuk, u drugich 100 sztuk. Finalnie i tak nikt nie podjął się wydania. Zaryzykowałem i zdecydowałem się wysłać EP-kę do Kill Again Records. W tej sytuacji też nie musiałem długo czekać na decyzję. Po jakiejś godzinie dostałem odpowiedź o wydaniu materiału w Brazylii. W Polsce było to bardziej skomplikowane. Jedni nie chcieli nas wydać, bo nasz ówczesny perkusista nie miał długich włosów. Drudzy w ostatniej chwili zrezygnowali, bo stwierdzili, że muszą wydać swoich znajomych. Własne podwórko nas nie rozpieściło. Ale podsumowując, dobrze się stało. Fajnie jest otrzymywać wiadomości z całego świata z informacją, że komuś się podoba nasza muza.

Foto: Pandemic Outbreak

184

PANDEMIC OUTBREAK

W latach 70. i 80. przerabiały to nasze zespoły, wydające płyty w byłym Związku Radzieckim - nawet milionowe nakłady nie były niczym nadzwyczajnym, bo to też duży kraj (śmiech). Oczywiście teraz na topie jest streaming, ale wy zdajecie się przywiązywać wagę również do fizycznych nośników - ba, wasze obie EP-ki doczekały się nawet wydań kasetowych! "Skulls -Beneath The Cross" też chcielibyście ujrzeć w takiej postaci, a do tego również w wersji winylowej? Oczywiście, że tak. Jakby była jakaś wytwórnia, która chciałaby z nami współpracować i wydać nasz album na kasecie, to chętnie podejmiemy współpracę. Z tego co pamiętam to wytwórnia z Chin nie ma nic przeciwko. Jeżeli chodzi o winyle, to jesteśmy dogadani tak, że jeżeli CD sprzeda się w ponad 50%, to zostanie wyprodukowanych 500 sztuk winyli, z czego my otrzymamy 200 sztuk. Pisząc to uświadamiam sobie na jak świetną wytwórnię trafiliśmy. Wydaje mi się, że ciężko takie warunki uzyskać w Polsce. "Rise of the Damned" został wydany na Węgrzech przez wytwórnię P-18 Records. Z tego co wiem to wytwórnia już nie istnieje. Ale jakość jest świetna. Można zobaczyć na Discogsie. "Collecting the Trophies" został wydany przez Sign of Evil Productions. Na pewno jest jeszcze dostępna. Jesteście bardzo młodymi ludźmi, więc muzyka dostępna w wersji cyfrowej jest dla was czymś naturalnym, jednak taka forma jej poznawania i odtwarzania nie jest dla was atrakcyjna, mimo niewątpliwej wygody, etc.? Nie ma to jak dobra płyta dostępna w fizycznej postaci, z szatą graficzną, tekstami, całym tym klimatem czegoś więcej niż bezduszne pliki? Większość kapel, które świadomie poznawałem w swoim życiu, było właśnie za pośrednictwem jakiś stron streamingowych. Za dzieciaka słuchałem z ojcem składanek jeżdżąc samochodem. Dopóki miałem kaseciaka w mojej Audicy, to często kupowałem ten nośnik. Obecnie nieco rzadziej. Teraz królują CD-ki, bo zmieniłem samochód. Uwielbiam przeglądać wkładki i przez chwilę skupić się na przeczytaniu tekstów i wpisów od muzyków. Daje to zupełnie inne przeżywanie muzy. W obecnych czasach szukasz płyty na You Tube czy Spotify, puszczasz i ona przelatuje praktycznie niezauważona. Wracając do kaset, kiedyś w drodze na koncert, Paweł wymyślił zabawę, aby sprawdzić w ile "Kill'em All'i" dojedziemy do stolicy. Po piątym razie straciłem rachubę i bardzo długo nie wracałem do tego albumu. (śmiech) Nic dziwnego (śmiech). Obecnie doświad czamy tego z jeszcze większą siłą, bo od ponad roku poza okazjonalnymi przypadkami w okresie poluzowań, nie ma mowy o kon certach. To dlatego wydajecie "Skulls Beneath The Cross" dopiero pod koniec czerw ca, licząc, że do tego czasu sytuacja unormu je się na tyle, że będziecie mogli promować tę płytę większą liczbą koncertów? Wynika to z tego, że chcemy się trochę przygotować do premiery. Planujemy nagrać teledysk do jednego z utworów, ale jeszcze nie zdecydowaliśmy do którego. Chcemy zrobić trochę koszulek do tego czasu. Na granie koncertów nie liczymy. Z tygodnia na tydzień wszystko się zmienia. Jeżeli będzie możliwość zagrania, to na pewno ją wykorzystamy. Wra-


camy do prób i przygotowania się do ewentualnych koncertów, mamy nowego basistę Michała Kotwickiego z Wrocławia znanego między innymi z Raging Death oraz Abuser. Trochę skupię się na promocji tego wszystkiego. Roześlemy trochę nakładu do recenzji. Może otworzy to jakieś nowe furtki promocji. Zobaczymy. Na razie trzeba dopiąć sprawy związane z wydaniem. Dostarczyć wszystkie materiały wytwórni. Też z drugiej strony nie mam takiej mocy przerobowej. Mam pracę, próby dwóch kapel oraz wiele innych rzeczy niezwiązanych z muzą. Każdą wolną chwilę wykorzystuję w 100%, żeby pchać ten wózek dalej. Macie jakiś plan rezerwowy na wypadek, gdyby był to scenariusz zbyt optymistyczny i koronawirus miałby pozostać z nami jeszcze przez dłuższy czas? Koncert transmitowany w sieci nie wydaje mi się w waszym przypadku dobrym rozwiązaniem, bo byłoby to coś, co kiedyś określano mianem lizania cukierka przez szybę, taki substytut prawdziwego występu live... Takich rzeczy w ogóle nie mamy w planach. Tak jak wspomniałem, zrobimy video do jednego z numerów. Jeżeli sytuacja się nie zmieni, to zrobimy mała premierę w naszej piwnicy dla kilku znajomych. Kto wie, może to nagramy i udostępnimy. Są to dosyć odległe plany, ale chętnie byśmy wrócili na deski, odwiedzili starych znajomych i zaliczyli dobrą imprezę, jak to było za czasów promocji "Collecting the Trophies". Wtedy potrafiliśmy na jeden koncert jechać 700 km, szybka kima i powrót do Gdańska. Taka była sytuacja jak jechaliśmy na Litwę w 2019 roku. Los naprawdę nie chciał dopuścić do tego wyjazdu. Mój samochód odmówił posłuszeństwa. Szukałem mechanika na ostatnią chwilę, ale bez skutku. Skontaktowałem się z organizatorem i powiedziałem, że po prostu nie mam już pomysłów jak temu zaradzić i musimy zrezygnować z koncertu, dosłownie dwa dni przed. Organizator był na tyle zdeterminowany, żeby nas ściągnąć, że zapłacił nam podwójnie dzięki czemu stać nas było na wypożyczenie samochodu. Oczywiście to okazało się wyzwaniem i na ostatnią chwilę udało mi się jedynie znaleźć Lanosa. Zapakowaliśmy się w niego i pojechaliśmy na Litwę. W 36 godzin zrobiliśmy 1400 km w 30 stopniowym upale, zagraliśmy koncert i jeszcze zaliczyliśmy dobry melanż. Jesteście teraz w ciekawym momencie, bo wykonaliście już swoje zadanie, gotowy materiał trafił do wydawcy i nie pozostaje wam nic innego, jak tylko czekać na pierwsze recenzje, a następnie wydanie płyty i opinie fanów - jak podchodzicie do tej sytuacji, "nosi" was, czy przeciwnie, zachowujecie spokój? Oczywiście, że nas nosi. Chcemy żeby wszystko było dopięte na ostatni guzik. Na pewno płyty będą wykonane dużo wcześniej i dotrą do Polski przed premierą. Pewnie zrobimy jakiś preorder na CD-ki. Do tego zrobimy merch. Myślę, że ludzie będą zainteresowani. Przypomniało mi się, jak doszło do zrobienia koszulek z drugiej EP-ki. Pojechaliśmy zagrać koncert do Gorzowa Wielkopolskiego w ramach Terror Pit. Po koncercie podszedł do nas facet, który trafił tam zupełnie przypadkiem i spodobało mu się nasze granie. Stwierdził, że chciałby nas jakoś wspomóc i doszło

do rozmowy o koszulkach. Stwierdził, że prześle nam 1000 zł na zrobienie t-shirtów. Podszedłem do tego z dystansem, bo sytuacja była niespotykana. Ale on to naprawdę zrobił. Skontaktowaliśmy się po weekendzie i wysłał nam kasę. Byłem w totalnym szoku. Chciałbym mu jeszcze raz podziękować, bo może czyta ten wywiad i przypomniał sobie o tej sytuacji. Pandemiczne realia sprzy jają jednak pracy twórczej, może macie już więc jakieś zarysy nowego materiału, w myśl zasady, że trzeba kuć żelazo, póki jest gorące i w razie dobrego odbioru "Skulls Beneath The Cross" w miarę szybko wydać drugi album, albo chociaż kolejną EP-kę? Nie mamy ani jednego nowego numeru w tym momencie. Jestem głównym kompozytorem i miałem od jakiegoś czasu blokadę twórczą. Skupiałem się na dopracowywaniu warsztatu przed wejściem do studia. W tej chwili zaczynam powoli myśleć nad nowymi Foto: Pandemic Outbreak rzeczami, ale to nie do PxOx. Mam kontakt z kilkoma zajebistymi muzykami w Polsce, z którymi chciałbym zrobić jakiś materiał i go nagrać. Pandemic Outbreak jest na etapie domykania spraw związanych z płytą. Gdybym miał więcej czasu na tworzenie muzy, to na pewno byłoby więcej materiału. Ale mamy takie realia, że musimy sami dopinać sprawy, bo nikt za nas tego nie zrobi. Idealna byłaby sytuacja, w której skupilibyśmy się tylko na muzie i mieli kogoś spoza kapeli, kto by nas odciążył. Może kiedyś dojdzie do takiej sytuacji. Cieszę się, że nagrywanie "Skulls Beneath the Cross" dobiegło końca. Fajnie jest usłyszeć efekt sześciu miesięcy ciężkiej pracy. Pewnie się zastanawiasz dlaczego tak długo to nagrywaliśmy. Wynikało to z tego, że na potrzeby albumu

musiałem nauczyć się grać na basie. Zajęło mi to kilka tygodni.. Kolejnym czynnikiem była szalejąca pandemia. Wszystkie osoby związane z nagrywaniem płyty, przeszły covid w tym czasie. Na koniec chciałbym podziękować wszystkim naszym znajomym oraz bliskim za wsparcie i pomoc przy nagraniu materiału. Wymagało to dużego poświęcenia i bez waszego wsparcia nie wiem jaki byłby tego finał. Album ten dedykuję wszystkim naszym znajomym, a szczególnie ekipie z Gdańska. Death Metal Pathology… Ayeee! Wojciech Chamryk

Foto: Pandemic Outbreak

PANDEMIC OUTBREAK

185


Relacja z koncertu: Hell Freezes Over Moi speed metalowi ulubieńcy z japońskiego Hell Freezes Over udostępnili ostatnio zapis gorącego koncertu, jaki zagrali 26 grudnia 2020 roku w Shibuya Cyclone, Tokyo. Wydarzenie to było wyjątkowe dlatego, że po raz ostatni wystąpił z nimi basista Takuya Mashiko, który budował zespół od samego początku jego istnienia, tj. od 11 marca 2013r. Pożegnanie przebiegło w przyjaznej atmosferze. Ich drogi rozeszły się dlatego, że jego wizja dalszych kreatywnych przygód Hell Freezes Over różniła się od wizji pozostałych. Poszukiwania następcy zajęły około czterech miesięcy, ponieważ potrzeby były wygórowane - nowy basista musiał nie tylko kochać metal i mieć doskonały warsztat, ale też potrafić dodać muzyce kolorytu, wzbogacając ją melodycznie. Odpowiednim kandydatem okazał się dwudziestosześcioletni "Ray". Szczerze gratuluję, ponieważ Hell Freezes Over jest wielką nadzieją japońskiego speed metalu, kapelą ze świetnym debiutanckim longplayem i szansą na niesamowitą przyszłość. Już wiele osiągnęli, bo grali wraz z Tygers Of Pan Tang, Venom, Girlschool, Flotsam And Jetsam, Blitzkrieg i Raven. Ale najlepsze jeszcze przed nimi. Wkrótce dadzą czadu w odnowionym składzie, podzielą się transmisją live na YouTube, a także przylecą do Europy (zaczynając od Niderlandów 21 października 2021 - festiwal Heavy Metal Maniacs w przylegającym do Amsterdamu miasteczku japońskich migrantów Amstelveen). Z pewnością przystąpią też do nagry-

186

wania kolejnego albumu studyjnego. Jeden z nowych utworów można było usłyszeć na wspomnianym zapisie imprezy z cyklu "Road To Hell Tour". Nie jestem do końca zorientowany odnośnie dostępu do tego świetnego video. Wygląda na to, że czasami je udostępniają na YouTube, a czasami stamtąd zdejmują. Polecałbym raczej wypatrywać ich kolejnych gigów, a tymczasem mogę podzielić się z wami własnymi wrażeniami. Widziałem to w momencie premiery live (kwiecień 2021). Całość brzmi i wygląda w miarę dobrze. Nie jest to produkcja na miarę jakiegoś oficjalnego DVD Metalliki, ale wszystko było widać i słychać. Zanim zobaczyłem sam zespół w akcji, przed moimi oczami pojawiła się odważna zapowiedź: "Jesteśmy true heavy metalowym zespołem z Japonii, zainspirowanym latami 70. i 80. Ale nasze utwory nie są starociami. Zależy nam, aby nie tylko trafić do najmłodszej generacji, z jaką sami się utożsamiamy, ale też wejść z impetem na współczesną scenę. Co może być wartościowe w świecie wszechobecnej łatwizny, prostoty i dostępności? Pomyślcie. Nasza muzyka jest przeciwieństwem takiego świata." Po chwili usłyszałem wrzask Treble Gainera: "Hellraiser!!!". Słowem tym nazywają oni swoich fanów. Po prostu mówią o swoich słuchaczach "Hellraisers". Jest to jednocześnie nazwa ich debiutanckiego LP (2021, recenzja z oceną 6/6 w HMP 78) oraz pierwszego utworu na nim zamieszczonego. Scena nie była ogromna - Shibuya Cyclone to średniej wielkości klub. Miejsca wystarczyło jednak na to, żeby wszyscy czuli się swobodnie i dawali czadu. Perkusista Tom Leaper bębnił od razu bez koszulki. Pozostali mieli dżinsowoskórzane ubrania w stylu old schoolowego thrashu, wokalista Trebre Gainer (zapamiętajcie to imię!) koszulkę Rainbow, katankę z krokodyla oraz dziurawe spodnie dżinsowe a żegnający się Takuya flanelową koszulę. Grunt, że wszyscy szaleli i świetnie bawili się ostrym speed wymiataniem. Światła raziły ostrymi czerwononiebieskimi strumieniami a podłoga wyłożona czarnobiałą szachownicą. W tle dostrzec można było ścianę Marshalli, z których wydobywał się podwójny atak gitarowy. Wraz z rozwojem kompozycji światła intensywnie migały i oślepiały (tym razem bielą) wprawionych w istny amok widzów. Gitarzyści pomagali z okrzykami "Hellraiser!" i tnęli wściekłe riffy oraz dzikie solówki. Trebre Gainer uniósł w ekscytacji obie ręce w górę, ale tylko po to, by od razu przejść do kolejnego utworu - "Roadkill" (kolejność zgod-

LIVE FROM THE CRIME SCENE

na z longplay'em). Mój ulubiony riff w dotychczasowym repertuarze Hell Freezes Over jak gdyby przepadł w natłoku hałasu. Ale to koncert i tutaj się bryka! Niestety nie jestem w stanie odtworzyć znaczenia zapowiedzi pomiędzy utworami, a zdarzało się tak, że Trebre Gainer opowiadał coś dłużej. Cały zespół prezentował się dojrzale, kiedy światła przestały dokazywać. Ujęcia pochodziły oczywiście z wielu różnych kamer, zadbano o wizualną dynamikę. Muzycy wyglądali na pełnych radości z grania. Konsekwentnie po "Roadkill" przyszedł czas na "End the Breath of the Night", które wypadło przebojowo dzięki znakomitej melodii. Zwróciłem też uwagę, że Trebre Gainer trzymał mikrofon raz lewą, raz prawą reką, a on zawsze śpiewając używa rąk bardzo ekspresyjnie. Osoby znające LP nie zdziwiło, że następne zagrali "Grant You Metal". Bardzo mnie to cieszy, bo numer jest stworzony do wspólnego krzyczenia z publicznością (nawet jeśli ta publiczność akurat siedzi przed ekranami laptopów, lol). Fenomenalne, żywiołowe wykonanie. Nic dziwnego, że potrzebowali po nim złapać tchu. Pozostał więc sam perkusista Tom Leaper. Podobnie jak Lars Ulrich, zaimponował nam solówką perkusyjną, zagraną z niewiarygodnym wręcz wyczuciem. Jego uderzeniom wtórowały niebieskie światła. Po około 150 sekundach powrócił cały zespół wraz z utworem "Burn Your Life". Wszyscy machali bez opętania długimi piórami i dali z siebie wszystko. Hirotomo Isikawa zaproponował solo gitarowe z kosmicznymi odgłosami przy użyciu wajchy i kaczki, trochę w stylu Kirka Hammetta. Nie jestem gitarzystą, więc mogę się mylić, ale ich solowe przerywniki zdecydowanie kojarzyły mi się z Metalliką. Zwłaszcza, że obaj gitarzyści nie stronili od wtrąceń melodii znanych z muzyki klasycznej (teraz Hirotomo, ale w dalszej części wieczoru też Ryoto Arai). Płynnie przeszło to w "The Last Frontier" z jakże charyzmatycznymi okrzykami "go!" (uwielbiam ten detal). W pewnym momencie odniosłem wrażenie, że Trebre Gainer dostał ochoty, żeby sobie potańczyć. Za to basista Takuya trzymał się w głębi sceny i nie wychylał na front. Żeby dodatkowo urozmaicić repertuar, Hell Freezes Over wykonało później dwa covery: Accept "Midnight Mover" (oryginalnie z 1985r.) i Queen "Stone Cold Crazy" (1974r.). Trudno byłoby mi ocenić poziom techniczny, ale z pewnością zrobiło się luźniej. Przełamanie materiału takimi hiciarskimi coverami zaakcentowało wigor i rześkość Japończyków. W końcu i Takuya zabłysnął - solem basowym. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że (zwłaszcza ze względu na fryzurę z na wpół ściętymi długimi włosami) oglądam azjatycką odpowiedź na Jasona Newsteda (znów Metallica). Użył i silny przester, i oszczędnie poplumkał. Podczas oglądania koncertu myślałem, że "Writing on the Wall" to albo jeszcze jeden cover albo całkiem nowy utwór, ale nie. Otóż "Writing on the Wall" pojawiło się już na EP Hell Freezes Over "Speed Metal Assault" (2018r.), natomiast zabrakło go na LP "Hell-


raiser" (2020r.). W każdym razie, fajnie było to usłyszeć. Kawałek nie odstawał poziomem. Trebre Gainer pozwolił sobie na beztroskie "wypluwanie" płuc, a z drugiej strony otrzymaliśmy efektywne, hard rockowe zwolnienie, po którym wszyscy zachęcali do rytmicznego wymachiwania pięścmi. Gitarzysta Ryoto też miał swój solowy moment, ale poleciał bardziej czeską klasyką (Antoni Dvorak "Straszny Dwór"), ekstremalnie ostrym jazgotem oraz harmoniczną progresją. Następnie zespół powrócił do swojego LP, czyli - jak można się spodziewać - wykonali "Phantom Helicopter Attack" z bojowym intrem. Takuya zdjął koszulę i pozostał w samym sando. Wydaje mi się, że ten kawałek nabrał jeszcze większej agresji niż na albumie studyjnym. Szczególnie uważnie obserwowałem fragment eksponujący gitarę basową, bo na LP zawładnął nim Takuya. Super. W ramach kolejnej zapowiedzi Trebre Gainer opowiadał coś długo po japońsku i wskazywałem właśnie na odchodzącego Takuy'ę. "Killing Floor" to całkiem nowy numer. Oparty o riffowanie w tempie światła. Kipiący adrenaliną. Niezbyt melodyjny, za to wzbogacony gitarowymi dialogami (najpierw unisono, jakiś czas później wymianą solówek). Na jego zakończenie Trebre Gainer wydał z siebie wywołujący gęsią skórkę finalny okrzyk, po którym nie mógł złapać swobodnie oddechu, więc Ryoto przejął początek kolejnej zapowiedzi. W mgnieniu oka główny wokalista znów się rozkręcił. "Hawkeye" zrealizowało na żywo swój piekielnie wrzący potencjał. Ujrzeliśmy cały zespół w pełnej krasie. Oj, nie chce się przy tym siedzieć przed monitorem. Wolałbym podbiec pod scenę i zgubić okulary. "See You In Hell" to też cover, tym razem Grim Reaper (1983). Wyśmienicie to smakowało, podane z japońskim entuzjazmem, odjechanymi solówkami oraz hymnicznym refrenem. Obawiam się nieco o Trebre Gainera, żeby nie zrobił krzywdy swojemu głosowi, kiedy traci kontrolę nad własną ekspresją finalny scream trochę mu się rozjechał, nie dociągną go tak jak chciał. Kiedy wszyscy zeszli ze sceny, zerknąłem na YouTube'owski chat i poprosiłem o bis. Tak bardzo dałem się ponieść występowi, że zapomniałem, iż nie był on trasnmitowany w czasie rzeczywistym, choć przedstawiony jako audycja live (nagranie sprzed czterech miesięcy, ale udostępnione w postaci live streamingu). Hell Freezes Over wyszło na kolejne dwa utwory, tym samym uzupełniając całą zawartość fenomenalnego debiutu. Ryoto i Takuya zostawili górne części garderoby na zapleczu, zaś Hirotomo ukazał koszulkę Thin Lizzy. Tym razem zamienili kolejność, bo inaczej niż na płycie, "Eternal March of Valor" (monumentalne cudo instrumentalne, które jak dla mnie mogłoby się nigdy nie kończyć) usłyszeliśmy przed "Overwhelm" (wizytówka Hell Freezes Over). Cały set trwał około siedmiu kwadransów. Pozostawił mnie naładowanego pozytywną energią i chętnego do dzielenia się światem tym, co odkryłem. Jazgot porzuconych na pełnym dymie gitar zakończył show a Takuya przybił pozostałym żółwika i z uśmiechem zszedł ze sceny. Sam O'Black

R'Lyeh # XVI Nowy numer R'Lyeh, zine'a w pewnych kręgach już kultowego, to ponownie 120 stron, tak więc jest co czytać. Wywiadów mamy tu ponad 30. Nie wszystkie są godne uwagi: krótsze rozmowy z Nekus (Niemcy) czy Death Courier (Grecja) to bardziej antywywiady, nudne i ze sztampowymi, lakonicznymi odpowiedziami. Bladziutko wypadła też rozmowa z Petem Helmcampem (Order From Chaos, AngelCorpse), bo z racji limitu 10 pytań zrobiła się z tego nudna wyliczanka zespołów w których grał oraz płyt powstałych z jego udziałem. Są tu też jednak i ciekawsze, niezbyt długie pogawędki, choćby z chilijskim Slaughtbbath, amerykańskim Cardiac Arrest czy germańskim Haxenzijrkel. Wywiadowcze gwoździe numeru to, jak dla mnie, rozmowy z Mią Wallace, basistką znaną ze współpracy choćby z Tomem Warriorem, obecnie grającą w Nervosa, Julio Viterbo (Shub Niggurath, Cenotaph), Volkerem Frerichem - to pewnie jeden z ostatnich wywiadów zmarłego niedawno wokalisty Warhammer, Demolition Hammer, Necrodeath, Forest Of Impaled naszego rodaka z USA oraz Grand Belial's Key. Z tych mniej znanych zespołów ciekawie wypadły hiszpański Sartegos czy amerykański Ossillegium, również z polskim akcentem w składzie. Nasza scena też jest w 16. odsłonie R'Lyeh silnie reprezentowana, by wspomnieć tylko Trupi Swąd, Hellcurse, Morbid Winds, Cultum Interitum, Schizodeath, a z tych starszych grup Vehement Thrower i reaktywowany niedawno, pracujący nad powrotną płytą, Schismatic. Świetny jest też długaśny wywiad, a konkretnie jego pierwsza część z Varienem (Damnation), ale zabrakło w nim redakcji tekstu, stąd znużenie częstym powtarzaniem tego samego w obrębie kilku sąsiadujących ze sobą zdań. Wywiadem tylko po części dotyczącym muzyki jest ten z Krzysztofem Azarewiczem, bo traktuje też o jego działalności wydawniczej czy pisaniu. Rozmowa z Adamem Stasiakiem ("Necroscope" zine) obraca się, zgodnie z tytułem "Skalpel vs. Covid", wyłącznie wokół pandemii i mimo tego, że powstała rok temu, czyta się ją naprawdę dobrze, bo to spojrzenie kogoś bezpośrednio zaangażowanego w jej zwalczanie. Za

to "Korono-ankieta" sprawia wrażenie przygotowanej na chybcika i niczego nie wnosi, nawet w historycznym wymiarze pandemicznych wspomnień z wiosny 2020. Najlepszy artykuł numeru to "Crowley i jego wpływ na muzykę metalową" - Artur Szokalski zrobił tu kawał świetnej roboty, chociaż nie byłbym sobą, gdybym przy okazji nie wpomniał, że LP "Blizzard Of Ozz" ukazał się w roku 1980, a i forma pisowni danych jego autora też powinna wyglądać nieco inaczej niż na przykład "Ozzyiego Osbornea". Mamy też kącik humorystyczny, bo trudno traktować inaczej bełkotliwą recenzję książki "H.P. Lovecraft. Przeciw światu, przeciw życiu" z kuriozalnymi błędami. Tradycyjnie już zresztą autorzy R'Lyeh prezentują nader swobodne podejście do zasad ortograficznych, pojawiają się też nowe słowa ("apropo") lub odmieniane w sposób iście nowatorski, np. ta horda - ten hord ("Skąd wzięła się nazwa hordu?"). Dobrze przynajmniej, że merytorycznie wszystko się zgadza: 200 recenzji płyt i zinów to zawartość w takim wydawnictwie obowiązkowa, ale można też przeczytać recenzję filmu "Władcy chaosu" czy ciekawie podaną, pierwszą część cyklu "Metal i X muza…". Koncertowych relacji, z oczywistych względów, nie ma zbyt wiele: kilka z roku 2019 i ta z gigu Autopsy 7. marca 2020, czyli tuż przed pierwszym lockdownem. Jest też blok recenzji wszystkich albumów Manilla Road z lat 1980-2017, ale to po części powtórka z rozrywki, jeśli ktoś czytał wkładkę o tym zespole w Pure Metal 2/2008. Nowościami są za to dwa płytowe dodatki: kompilacja Morbid Chapel Records, 17 siarczystych, blackowych utworów oraz drugie demo wałbrzyskiego Schizodeath "Lobotomic Genocide", pięć numerów utrzymanych w stylistyce oldschoolowego death metalu. Warto więc zapoznać się z tymi materiałami, ale podstawą jest tu jednak treść drukowana - raz lepsza, raz gorsza, ale na pewno warta uwagi każdego maniaka prawdziwego metalu. Zamówienia i kontakt: hellishband@o2.pl. Wojciech Chamryk

LIVE FROM THE CRIME SCENE

187


Reminiscencje NWOBHM Ten odcinek reminiscencji będzie trochę nietypowy. Zamiast skupić się na 3-4 zespołach, postanowiłem dzisiaj przedstawić większą ilość zapomnianych grup w bardziej ogólnym zarysie. Na dokładniejsza ich prezentację, mam nadzieję już wkrótce. Wybór zespołów będzie trochę chaotyczny, proszę nie doszukiwać się żadnego związku logicznego. Po prostu opiszę te grupy, których nagrań ostatnio słuchałem. Zacznę od nietypowego zespołu dla przedstawicieli NWOBHM. Zespół nazywał się Czar. W rzeczywistości Czar nie był technicznie częścią sceny NWOBHM. Był krótkotrwałą, czteroosobową grupą powstałą w 1982 roku. Ich wpływy pochodziły z mieszanki wczesnego metalu i jazzowej fuzji. Proszę sobie wyobrazić połączenie Black Sabbath i The Mahavishnu Orchestra. W 1982 roku, za kulisami Reading Festiwal, management Iron Maiden poprosił ich o nagranie dema. Niestety po ich usłyszeniu stwierdzili, że Czar za bardzo się różni od innych zespołów metalowych w tamtym czasie. Ich muzyka była mroczna i zawierała dziwne sygnatury czasowe. Byli zbyt daleko od NWOBHM. Ich styl metalu wyprzedzał swoje czasy, podobnie jak Tool, który pojawił się prawie dekadę później. Ja jednak mam do nich olbrzymią słabość ich muzyka działa na mnie hipnotyzującą i kiedy ją włączę słucham na okrągło przez długi czas.

aby pod koniec znowu wyciszyć. Znakomite! Piosenka ta ponownie została nagrana i umieszczona na ich drugiej taśmie demo. Niestety Roger Marsden - znany również z zespołów takich jak: Deep Machine, Angel Witch, E.F. Band - zrezygnował z bycia częścią sceny metalowej i nie śpiewa już od późnych lat 80tych. Foto: Confessor

Foto: Skitzofrenik

Teraz udamy się do Leeds do roku 1980. To tutaj zostaje założony zespól Deuce, wkrótce przemianowany na Confessor. Działali do 1982 roku. I choć zespól miał olbrzymią ilość świetnych piosenek w swoim repertuarze, nigdy nie udało im się przebić poza lokalną scenę. Tylko jedna ich piosenka "Secrets" została oficjalnie wydana na kompilacyjnym albumie Metallic Storm (1982 Ebony). Jedynym członkiem grupy, któremu udało się otrzeć o sławę był Krys Mason, który najpierw utworzył Myrmidon z którym nagrał demo, a później przeniósł się do odnoszącego całkiem spore sukcesy Chateaux.

Foto: Blaque Jaque Shallaque

Teraz przeniesiemy się na tradycyjne poletko NWOBHM. Blaque Jaque Shallaque został założony w 1981 roku. W jej składzie byli muzycy znani z Angel Witch, jednej z czołowych grup NWOBHM. BJS zrobili dwa znakomite dema. Kiedy rozmawiałem o nich z High Roller Records i wysłałem im piosenki Blaque Jaque Shallaque, bardzo chcieli wydać ich album. Zapytałem zespół czy byliby zainteresowani wydaniem tych nagrań. Na szczęście zgodzili się i podjęli rozmowę z High Roller Records na ten temat. Już wkrótce ich płyta powinna być dostępna na CD i winylu. Jeśli już jesteśmy przy koneksjach rodzinnych Angel Witch, to warto wspomnięc o Nevada Foxx. Wystartowali w październiku 1982 roku pod nazwą Kamikaze. Ich debiutanckie, 4-utworowe demo zawiera jedną z moich ulubionych piosenek "Oceans". Ta trwająca ponad 10 minut kompozycja to znakomita ballad która w około szóstej minucie przeradza się w metalowy, gitarowy galop

188

"Hard Loving Woman" 2. "Tell No Lies", 3. "Out Of My Life", 4. "Stranger", 5. "Rock City", 6. "Lightning". Na drugiej było siedem: 1. "Gypsy Queen", 2. "Run For Your Lives", 3. "Out Of My Life", 4. "Rock City", 5. "Stranger", 6. "Hell Through My Eyes", 7. "Love Rules". Jeśli pamietacie brytyjską hard rockową grupę Lone Star lub kanadyjski Starchild, to ich perkusista Dixie Lee grał w ostatniej wersji Spinx. Ciekawostką może być fakt, że był to pierwszy poważny zespół Grahama Batha, późniejszego gitarzysty w zespołach Persian Risk, Paul Di'Anno's Battlezone oraz Paul Di'Anno's Killers.

Foto: Sphinx

W tym samym czasie w 1981 roku w maleńkim miasteczku Bodmin w środkowej Kornwalii narodził się Sphinx. Liczne zmiany składu nie wpływały pozytywnie na rozwój zespołu. Udało im się nagrac dwie taśmy demo. Pierwsza zawirerała sześc piosenek: 1.

REMINISCENCJE NWOBHM

W 1981 roku nakładem Guardian Records N' Tapes ukazuje się singiel "U.S.A"/ "Lonely Road" zespołu Skitzofrenik. Piosenki te budzą wiele kontrowersji wśród fanów NWOBHM, od skrajnie negatywnych do bardzo pochlebnych. Skitzofrenik powstał w 1978 roku. Nagrali swoje pierwsze demo w Impulse? Studio w Redcar z piosenkami: "Stitzofrenik", "Night Eyes", "Light In The Sky" i "Jack The Knife". Drugie demo zostało nagrane w Londynie. Producentem był Martin Murray znany z popularnej w latach 60. grupy The Honeycombs. Trzecie i czwarte demo zespołu zostało nagrane w Guardian Studios w Durham. Zespół wrócił do Guardian Studios jeszcze dwukrotnie aby wesprzeć album Roxcalibur wraz z zespołami takimi jak Black Rose, Marauder, Battleaxe, Satan itp. Utwory na tę sesję były nagraniem ponownie ulubionego na żywo "Exodus" (z trzeciego demo) i nowej piosenki "Keep Right On". W trakcie swojej kariery zespół przeszedł kilka zmian w składzie, aż w końcu rozpadł się w 1983 roku. Kiedy umieściłem te informacje na swojeje stronie na facebooku, skontaktował się ze mną Manos z Cult Metal Classics prosząc o skontaktowanie go z zespołem. Zrobiłem to i mam nadzieję, że wkrótce będziemy mogli posłuchać tych piosenek z płyty. Z Southam pochodził kolejny zespół którego historię pokrótce chcę teraz przedstawić. HRH - nazwa zespołu pochodzi od nazwisk członków Hill, Reeves i Hopkins. Powstali w czasie kiedy Diana wychodziła za mąż za księcia Karola. Z tej okazji zespół dał ogłoszenie w lokalnej gazecie: "Royal time is a good time for this band". Zespół pozostawił po sobie 11 piosenek: 1. "Nobody Wants A Widow", 2. "Getting Action", 3."The Way Life Is", 4. "All Night", 5, "She's a Winner", 6. "Feel Alright", 7. "Shot Down Like An Animal", 8. "Story To Be Told", 9. "Power Mad", 10. "Rest


Ten zespół przekształcił się później w Vigilante. Wkrótce nagrania Rough Justice/ Vigilante również powinno ujrzeć światło dzienne.

Foto: HRH

Of My Life (Sleepless Nights)", 11. "Scream And Shout". Dwie ostatnie piosenki zostały nagrane pod nazwą Gehenna. Gehenna narodziła się, gdy Ian chciał skoncentrować się na prowadzeniu wokalu, więc na perkusję został zaproszony Yana Bodfish. Foto: Zeus

W tym samym czasie w Bishopel Auckland do podboju swiata szykował się Zeus. Plany były wielkie, ale jak w większości wypadków, niestety skończyło się na planach właśnie. Zespól oprócz coverów nagrał pięć własnych piosenek: 1. "Defector", 2. "Zeus", 3. "No Mercy", 4. "What Did I Do", 5. "House Of Four Winds". Podobno grupa szykuje się do ich wydania jeszcze w tym roku. Zachowało się również nagranie wideo z ich koncertu w Shildon, kiedy byli suportem dla Kranium. Przez zespół przewinęli się muzycy, którzy później byli znani z gry w Warfare czy Holosade. Foto: Thunderchilde

Thunderchilde to zespół który był dobrze znany w okolicach Chesterfield. Nic w tym dziwnego, ponieważ członkowie Thunderchilde udzielali się również w wielu innych grupach i byli mocno powiązani m.in. z Narcissus, Avalanche, Roxberg, Stateline, Radio Free Moscow, Axis, Skam, The Urge, Warriör, Das Raaven, Stormwatch, Wytchfynde. Jako Thunderchilde w 1982 ćwiczyli w niedzielne poranki w piwnicy z piwem Whites Bar/Golden Fleece. Po dwóch latach, w mocno zmienionym składzie, udało im się nagrać taśmę demo "First Strike" z dwiema piosenkami "Nigth Watch" i "State Of Mind". Wiele lat później ówczesny współkierownik zespołu Paul Jepson wyprodukował płytę CD z nagraniem na żywo zatytułowaną "Live At The Civil Service Sports Club, Chesterfield, 28th June 1986". Kirlian Ora - to pochodząca z Norwich grupa kilku koleżków z Heartsease Comprehensive School. Pierwotnie nazywali się Broken Dog. Nazwę zmienili po wyrzuce-

Foto: Kirlian Ora

niu z zespołu perkusisty Gary Halla, ponieważ jego obietnice zdobycia odpowiedniego zestawu perkusyjnego (zamiast odwróconych pojemników fermentacyjnych) nigdy się nie spełniły. Nowym nabytkiem został Scott Higgins, który miał prawdziwy zestaw i potrafił nawet całkiem dobrze grać. Żywot grupy był bardzo krótkotrwały i prawdopodobnie istniało tylko przez kilka miesięcy w 1984 roku, zanim przekształciło się w bardziej profesjonalny zespół Digital Bitch. Satan's Empire to niewątpliwie znany zespół wśród maniaków NWOBHM. Rozpadli się w 1984 roku i po wielu latach w 2015 roku powrócili do gry. Grupa ta wydała w 2018 roku album "Rising". Otwierającym utworem była piosenka "Slaves of Satan". Piosenka ta pochodzi jeszcze z 1984 roku i pierwotnie została nagrana na dwuścieżkowym demo zespołu Sweet Revenge w Scarf Studios z inżynierem i producentem Nigelem Palmerem. Co łączy Sweet Revenge z Satan's Empire? W rzeczywistości był to krótkotrwały zespół, o którym niewiele osób słyszało, między Satan's Empire a VHF. W skład tego zespołu wchodziło trzech byłych muzyków Satan's Empire: Derek Lyon, Sandy McRitchie i Paul Lewis, a także sekcja rytmiczna w osobach basisty Gerry'ego Browna znanego z zapomnianych, ale naprawdę świetnych zespołów NWOBHM - Vampire i Saigon oraz Jaya Melbourne'a na perkusji (Shywolf, Mama's Boys).

Foto: Incubus

Incubus z Exeter nie miał bogatej dyskografii. Tylko ich dwie piosenki "Lost Soul" i "Way of the World" ukazały się na albumie kompilacyjnym "It's Unheard Of!" (Sane Records, 1984). Kiedy przypadkowo wpadły w moje ręce ich nagrania demo, postanowiłem skontaktować się z zespołem. Podczas naszych rozmów pojawił się temat możliwości wydania płyty. Pomysł wkrótce się zmaterializował i w listopadzie 2020 roku ukazał się album "Lost Souls". Płyta zawiera pierwsze demo tzw. Bristol Demo z 1982, oraz drugie demo z 1984 zrobione z Pete Banksem (byłym gitarzystą Yes) jako producent/inżynier. Dołączone są również nagrania koncertowe z Exeter University w 1985. Po rozpadzie Incubus, gitarzysta Jerry Pett i Barry Perrin założyli zespół Rough Justice. W zespole tym grali jeszcze: Phil Crawshay, Sean Filkins (później Soma, Lorien) oraz Roly Bailey (obecnie Vardis).

Foto: Piledriver

Piledriver - nie, nie ten z Kanady, ale z Derby w Wielkiej Brytanii, jest jedynym z dziś opisywanych zespołów, któremu udało się wydać EP. Znalazły się na niej cztery piosenki: "Out of Touch", "No Wombatin Tonight", "I Want to be Free", "Mean Streak". Udało się ja wydać w 1981 roku, trzy lata po założeniu zespołu. W roku następnym grupa rozwiązuje się, ale w 1984 roku pojawia się ponownie. Zespół jednak postanowił zmienić nazwę na Pyledryver, gdy pojawił się wyżej wspomniany kanadyjski zespół thrash metalowy o tej samej nazwie. Pod tą nazwą działali z przerwami do 1998.

Foto: Plantagenet

Dzisiejszy odcinek zakończy zespół Plantagenet. Pochodzili z Kidderminster. Byli aktywni w latach 1980- 1985. Historia zespołu jest podobna do wielu innych. Zagrali wiele koncertów (między innymi w Bay Horse, Kidderminster, Broadway, Stourbridge, Coach and Horses, West Bromwich, Robin Hood, Brierley Hill, Shakespeare Inn, Bridgnorth, Talbot Hotel, Cleobury Mortimer, Waterside Club, Worcester i wiele wiele innych), nagrali demo i rozpadli się. Częśc z nich kontynuowała grę w zespole Royal Blood z perkusistą Gary Hawkes znanym z Seventh Era.

REMINISCENCJE NWOBHM

Z

189


Zelazna Klasyka

Venom - Welcome To Hell 1981 Neat

Nie wiem, czy przypomniałbym sobie dokładny dzień, kiedy po raz pierwszy usłyszałem Venom. Wiem, że na pewno stało się to dzięki kumplowi, bardzo zorientowanemu w świecie muzyki metalowej i odbyło u niego w domu. W telewizorze migały obrazy z koncertu "7th Date of Hell - Live At Hammersmith" a my gadaliśmy w najlepsze. Po spotkaniu, jakiś czas później, kiedy otrzymałem nagraną partię płyt przez kumpla, znalazłem wśród nich też Venom. Był to album "Black Metal". No i się zaczęło. Wiem, że druga płyta grupy datowana na 1982 rok to absolutny kult. To nagrania, dzięki którym trio z Newcastle stało się już w pełni rozpoznawane i osiągnęło status, o którym być może nie marzyli. Wszakże oni chcieli tylko grać szybciej, mocniej i bezcześcić wszystko na swojej drodze, a nie kandydować do panteonu wirtuozerii muzycznej. Mimo wszystko jednak uważam, że to debiut Venom jest ważniejszy, dzikszy i robi większe wrażenie. Dlatego też wybrałem do Żelaznej Klasyki "Welcome To Hell", płytę, którą poznałem w późniejszym okresie eksploracji muzyki metalowej. Po latach mogę spokojnie powiedzieć, że zarówno to klasyczne wcielenie zespołu, tworzonego przez Cronosa, Abaddona i Mantasa, jest arcyciekawe, tak jak to z Tony "Demolition Man" Dolanem z początku lat 90. Venom okazał się ikoną, chociaż tak naprawdę o nic takiego nie walczył. Dla fanów, konkurencyjnych załóg, był źródłem inspiracji i maksymalnego oddania metalowi. Nawet teraz, współcześnie, kiedy drogi muzyków po okresie 1997-2000 ("Cast In Stone" oraz "Ressurection") już chyba na dobre po raz kolejny się rozeszły, nadal pod nazwami Venom i Venom Inc. powstaje muzyka bluźniercza, szybka i próbująca zaciekawić. Naturalnie pod warunkiem, że ktoś taki sposób grania lubi i ma spory dystans do tego, że pewne czasy już nie wrócą. No ale wszystko zaczęło się w północnej Anglii w 1979 roku. Świat metalu, hard rocka, od tej pory miał już nie być taki sam. Przyszło nowe. Bezpardonowo wyważyło drzwi razem z futryną i bezczelnie rozsiadło

190

ZELAZNA KLASYJKA

się na fotelu. Panowie Conrad "Cronos" Lant, Jeff "Mantas" Dunn i Anthony "Abaddon" Bray, po krótkim epizodzie w 1980 roku z wokalistą o, jakże idealnym pseudonimie Jesus Christ, zaczęli tworzyć w trio. Inspirując się Motorhead, Black Sabbath i sceną NWOBHM, stworzyli własny charakter, chcąc być jeszcze bardziej ekstremalni. Nad muzykę stawiali satanistyczny image, a teksty utworów traktowały o czeluściach piekła, seksie, śmierci i wszystkim co plugawe i szokujące. Pamiętajmy, że kiedy ukazał się "Welcome To Hell" był rok 1981, a moc dawniej działających zespołów, takich jak Black Sabbath czy Led Zeppelin zaczęła wygasać. Nikt już nie wywoływał żadnego poruszenia, a zachowanie muzyków chociażby wyżej wymienionych było przy trio z Newcastle jak przedszkole. Z okładki łypie na nas kozioł w pentagramie. Jakie tu musiało budzić kontrowersje i szaloną ciekawość młodzieży, kiedy na półkach sklepów pojawił się taki krążek! Wszystko co było przed, sprowadzało się do naiwnej wycieczki. Venom natomiast przyłożył prosto w nos. Swoje niedostatki warsztatowe Cronos, Mantas i Abaddon maskowali zaangażowaniem i otoczką, która nie kończyła się tylko na okładce. Wystarczy rzucić okiem na zdjęcia z epoki - chłopaki w ćwiekach, w podartych t-shirtach, z czaszkami, pochodniami i średniowieczną bronią białą to efekt był piorunujący. Pozowali przed fotografem, ale poza sesją zachowywali się tak samo. Można powiedzieć, że Venom stał się takim Motorhead na sterydach (jakkolwiek byłoby to możliwe!) i z dumą kultywował przekaz Lemmy'ego o miłości do rock and rolla. Tyle tylko, że Cronos, Mantas i Abaddon wznieśli to wszystko o poziom wyżej, bo kiedy panowie Lemmy, Fast Eddie i Philthy Taylor byli dzikimi ale bardzo imprezowymi i zabawnymi kolesiami, to oni wyglądali przy nich jak wysłannicy piekieł! Gdyby mi kiedyś ktoś powiedział, że "Welcome To Hell" pomagał napisać sam diabeł, to byłbym skłonny uwierzyć. Mimo, że w tamtym okresie powstała masa świetnych i grających agresywnie kapel, to ten album od razu wbija się w głowę. Jest brudny, złowieszczy i łamiący wszelkie zasady. Nie znajdziemy tutaj żadnej ballady czy ładnych nastrojów. Dominuje duszny klimat, smagające dupę ognie piekielne i smród hektolitrów piwska. Cronos tnącym jak żyletka wokalem oznajmia, że nie mają ochoty brać jeńców. No i, że z tym całym szatanem to żadne tam żarty - oni są "Sons of Satan" zapraszający na "One Thousand Days In Sodom". Kiedy wybije "Witching Hour" albo rozbłyśnie "Red Light Fever" to spokojnie możemy czuć się już "Schizo". Każdy numer to motoryczny pęd. Jedynie krótki, instrumentalny "Mayhem With Mercy" daje wytchnienie, ale raczej stara się jeszcze zwiększyć ten chory klimat, niż zdradzić jakieś milsze oblicze grupy. Dynamika, szorstkość i wulgarność - taki jest właśnie ten album. Bas Cronosa brzmiący jak

koparka na ropę, wypuszczająca z siebie czarne chmury. Perkusja Abaddona niczym kotły wybijające rytm marszu dusz skazanych na wieczne potępienie w piekle. Z kolei gitara Mantasa jest strzykawką, przez którą prosto w żyłę słuchacza aplikuje "Poison". Ja chyba z całej, równej płyty, uwielbiam bardzo motorheadowy numer "Live Like An Angel (Die Like a Devil)" mający przesłanie tak dosadne i proste jak jego rytmika i riff. Wszystko przez to, że ja cenię sobie melodie, nawet te zakamuflowane. Venom, z całą swoją otoczką i agresywnością, dzikością i sprośnością nie zapomniał o… melodiach. Tak, tak - posłuchajcie uważnie jak tną gitary, jakie "taneczne" motywy wybrzmiewają w utworze tytułowym albo "Poison" lub jak hipnotyczne jest w swoim bluźnierczym wyrazie "In League With Satan". Już o totalnie odjechanym "Angel Dust" nie wspominam - dwie minuty z hakiem i można nie czuć się tak, jak przedtem. Pewnym jest, że w historii heavy metalu powstały lepsze albumy jeśli chodzi o warsztat i kompozycje. Jednak tak wyrazistych jak "Welcome To Hell" stosunkowo niewiele. Tutaj wszystko się zgadza i mimo jakichś braków muzyka Venom jest dla słuchacza czymś wyjątkowym. Wiadomo, że można grać szybko, szybciej i w końcu wystrzeliwać miliard dźwięków na sekundę - ale czy przez to będzie ciekawej? Niekoniecznie. Potęga debiutu tria z Newcastle ma też w sobie czynnik w postaci tego, że jest to twór niezwykle frapujący, zadziwiający, wciągający i pozostawiający częściowo bez odpowiedzi. Czy to jest gra czy to jest naprawdę? Żeby zrozumieć fenomen tego krążka należy spróbować przenieść się do roku 1981 i stać się młodą osobą, słuchającą muzyki rockowej. Współcześnie, kiedy w telewizji czy w sieci młodzi ludzie, fani metalu, mają wszystko, całe to szambo na wyciągnięcie ręki, być może "Welcome To Hell" jakiegoś wrażenia nie zrobi. Zwłaszcza, że brzmi jak z czeluści piekła a nie świeżo i sterylnie jak z lekarskiego gabinetu. Kiedyś do wszystkiego trzeba było dojść samemu - do prawd, do muzyki, do sensu pewnych działań. I, kiedy w takie uporządkowane życie wpadł taki Venom… to ciężko było się pozbierać. Niesamowite jest to, że ta, wydawałoby się prostacka muzyka, wciąż żyje. Nadal budzi emocje, nadal kopie "Welcome To Hell" znajdują nabywców. Zmieniły się czasy i podejście, ale nie można obok przejść obojętnie. Po tylu latach… To tylko pokazuje, jak wielkich rzeczy dokonują ci, którzy nikogo i niczego nie udają. Adam Widełka


Decibels’ Storm recenzje płyt CD 1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna

Aggravator - Unseen Repulsions 2021 Empire

Dyskografia Aggravator potwierdza, że albumowy format również na metalowej scenie jest w niejakim odwrocie, skoro ostatni długogrający materiał Amerykanie popełnili w roku 2016, a od tamtej pory wydają już tylko EP-ki. Poprzednia "Aggravator" była pożegnaniem ze zmarłym już po jej nagraniu gitarzystą Jesse Lopezem, najnowszą firmują tylko we trzech. Oczywiście nagrania płytowe rządzą się swoimi prawami, ale wydaje mi się, że mając w składzie tylko jednego gitarzystę zespół przesadził z nakładkami i dublowaniem partii wioseł, bo na żywo jako trio nigdy tak nie zabrzmią, choćby we "Fragmented Identity". Trzeba jednak uczciwie przyznać, że thrash w ich wykonaniu jest siarczysty, stylowy i zaawansowany technicznie, tak jak w dynamicznym openerze "Unseen Repulsions" czy "Infinite War", kojarzącym mi się trochę ze Slayerem, nie tylko za sprawą barwy głosu i maniery Dereka Jonesa. "Bounty Hunter" ma w sobie ciut klimatu Motörhead, "Seven Swords" jest bardziej speedmetalowy niż thrashowy, ale to właśnie łojenie na najwyższych obrotach, vide "Searing Gas Decomposition", wychodzi Aggravator najlepiej. I chociaż nie jest to muzyka w żadnym razie odkrywcza, to na niezłym poziomie i warta uwagi. (4) Wojciech Chamryk

wał się w niej na brytyjskich grupach bez gitary w składzie, opierając brzmienie na partiach instrumentów klawiszowych, a po latach zastoju reaktywował ją w roku 2018. W oczekiwaniu na nowy album Touch, który ma ukazać się niebawem, można więc sprawdzić "Free Angel Express", chociaż fani metalu nie znajdą na tej płycie dla siebie zbyt wiele. Za to zwolennicy Camel czy późniejszego wcielenia The Alan Parsons Project już tak ("Free Angel Express/Resist/Outta Here"), zresztą sporo tu rozwiązań typowych dla progresywnego rocka ("Set It On Fire", kojarzący się z Atomic Rooster "Can't Get Satisfied"). Ale są też utwory zdecydowanie krótsze, bardziej przebojowe, jak choćby utrzymany w stylistyce new romantic "Shadows Aching Karma" czy "Everything You Take". Nie wpływa to jednak korzystnie na spójność tego materiału, w którym nie brakuje też zresztą ostrzejszych, mimo braku gitary, kompozycji ("Roll The Stone"). W sumie jest więc nieźle, czasami tylko poprawnie. Jedyny minus to przeróbka "Blue Rondo", właściwie "Blue Rondo a la Turk" kwartetu Dave'a Brubecka; prościutka, bez jazzowego feelingu i nie umywająca się do oryginału. Finałowy instrumental "Tusk (Blood On The Ivory)" też jest tylko wypełniaczem, i tak już przecież długiej płyty. (4) Wojciech Chamryk

Andy Susemihl - Alienation 2021 SM Noise

American Tears - Free Angel Express 2020 Deko Entertaiment

Mark Mangold to dla mnie przede wszystkim wokalista i klawiszowiec Touch oraz Drive, She Said, ale przed powstaniem tej pierwszej grupy wydał też trzy albumy z zespołem American Tears. Wzoro-

Andy Susemihl to gitarzysta znany bardziej wtajemniczonym z Sinner czy U.D.O., nie jest to jednak muzyk elektryzujący masową publiczność czy jakoś bardzo rozpoznawalny. Być może nowy album "Alienation", nagrany z udziałem dawnego basisty Accept Petera Baltesa w kilku utworach oraz perkusistów Francesco Jovino (ex U.D.O., ex Jorn, ex Sinner) i Andre Labellego (Vinnie Vincent), zmieni ten stan rzeczy? Osobiście wątpię, bo na "Alienation" w przypadku żadnego z utworów nie ma mowy o efekcie "wow!", a mamy tu ich okrąglutki tuzin. Owszem, jest zawodowo i nad wyraz

profesjonalnie - można rzec solidna, niemiecka robota - ale nic więcej. Wyróżniłbym siarczysty opener "Another Day Another Turn" z melodyjnym refrenem, surowszy "The Game" czy klimatyczną balladę "Billion Dollar Light Show", ale większość pozostałych kompozycji to poprawny pop/AOR w duchu lat 80. - ładny, ale nijaki, a i lider jako wokalista też wypada tak sobie. Za to solówki wciąż krzesze świetne ("Aliens", "So Tired"), można więc mu wybaczyć wypełniacze w rodzaju "Hands On The Wheel" czy zbytnie zapatrzenie w Scorpions ("Common Sense") czy Roda Stewarta ("Medicine Wheel"). (3,5) Wojciech Chamryk

Angel Martyr - Nothing Louder Than Silence 2021 Iron Shield

Pamiętałem wokalistę Tiziano "Hammerhead" Sbaragli z Etrusgrave, tak więc drugi album jego autorskiej formacji Angel Martyr przyjąłem z zaciekawieniem, tym bardziej, że muzycy zapowiadali powrót do czystego, dawnego metalu. I faktycznie, "Nothing Louder Than Silence" to heavy niczym z lat 80., surowy, mocarny i totalnie archetypowy. Już wtedy we Włoszech nie brakowało tak grających zespołów, tyle, że nie miały takich szans na zaistnienie jak grupy z innych krajów europejskich, a Angel Martyr pięknie do owych tradycji nawiązuje, proponując siarczysty heavy/speed całkiem wysokich lotów. Mimo sporej dawki melodii nie ma mowy o nadmiernej dawce powerowego lukru, to metalowy konkret, zwłaszcza w "Legion Of The Black Angels", "Marked By The Woodblade" czy "My Name Is Legion". Ten ostatni utwór trwa ponad 12 minut, ale w żadnym razie nie dłuży się, bo sporo w nim ciekawych przejść i zróżnicowanych partii, udanie portretując Angel Martyr w bardziej epickiej odsłonie. Balladowy "The Arrival In Geresenes' Land" z kolei fajnie dopełniają etniczne akcenty perkusyjne, ale to jedyny taki delikatniejszy element na "Nothing Louder Than Silence". Lider też jest rzecz jasna przy głosie, ("Forgotten Me-

tal"!), tak więc fani starego heavy w nowym wydaniu będą mieć z tej płyty sporo frajdy. (5) Wojciech Chamryk

Animal House - Living in Black and White 2021 Punishment 18

Włoska ekipa, o której mało co wiem. Pytanie tylko, czy chcę się czegokolwiek więcej dowiedzieć, skoro chłopaki grają tak sobie - nie powiem, że źle, ale jednak na tyle przeciętnie, że nie pochłaniałem ich płyty z wypiekami na twarzy, sprawdzając przy tym nerwowo, kiedy trafi do sprzedaży. Nie ma w tych ośmiu utworach niczego zaskakującego, to typowy power metal z Italii i tyle: wyprodukowany w świetnie wyposażonej powielarni, ale bez duszy i własnego charakteru. Wyróżniłbym raptem jeden utwór "The Only Way To Live", bo to jedyny tu numer czerpiący, i to w niezłym stylu, z tradycyjnego, bardziej surowego metalu lat 80. O reszcie zapomniałem tuż po zakończeniu tego materiału, mimo tego, że w "The Ghost Of A Lonely Man" udziela się wokalista Visions Of Atlantis Michele Guaitoli, a w "Eyes Of Revenge" wymiata gitarzysta Rhapsody Of Fire Roberto De Micheli. "Eight fuckin' dangerous and noisy metal gems!"? Chyba komuś przekleił się opis z innej płyty... (1) Wojciech Chamryk

Anneke van Giersbergen - The Darkest Skies Are The Brightest 2021 InsideOut

Była wokalistka The Gathering lubi zaskakiwać. Wydając album "In This Moment We Are Free Cities" projektu VUUR wróciła do metalu, ale na krótko. Jak sama wyjaśnia nowe piosenki były zbyt osobiste, by zaprezentować je w takich mocnych wersjach, stąd po-

RECENZJE

191


mysł nagrania albumu akustycznego. W takiej dawce coś takiego zdarzyło się Anneke po raz pierwszy, nie licząc kilku lżejszych utworów projektu Aqua de Annigue, współpracy z Danny'm Cavanaghem czy akustycznych koncertów z Arjenem Lucassenem, ale okazało się, że i w tak oszczędnych aranżacjach, bo większość utworów to tylko głos i akustyczna gitara, wypada wyśmienicie - nie bez przyczyny jest przecież uznawana za jedną z najlepszych wokalistek współczesnej sceny rockowo/metalowej. Piosenki są o uczuciach, konkretnie o ratowaniu rozpadającego się małżeństwa, mamy tu więc utwory bardziej radosne ("Love You Like I Love You"), ale refleksyjne, pełne zadumy ("Losing You"). Delikatny głos Anneke i stonowane interpretacje pasują do tej tematyki idealnie, a do tego w warstwie muzycznej nie brakuje urozmaiceń. W kilku utworach słychać więc smyczki, najpiękniej chyba w openerze "Agape", zaś "Hurricane" dopełnia trąbka, pojawiają się też dodatkowe partie wokalne, nie tylko chórki. Mamy też utwory bardziej wyraziste w sensie rytmicznym, jak kojarzący się z "We Will Rock You", bardzo przebojowy "I Saw A Car" czy równie udany "Survive". Fani wokalistki na pewno nie pogardzą tym wydawnictwem, a Anneke może też dzięki niemu pozyskać nowych zwolenników, głuchych dotąd na jej wcześniejsze propozycje. (5) Wojciech Chamryk

Arion - Vultures Die Alone 2021 AFM

Melodic metal? Bez żartów, ta płyta ma tyle wspólnego z metalem co ja z naprawianiem samochodów lub jazdą figurową na lodzie. Owszem, żeby nie było wątpliwości: wśród zamieszczonych na "Vultures Die Alone" 10 numerów są też i metalowe, nawet niezłe utwory, ale raptem dwa-trzy (mocniejszy, surowiej brzmiący "I Love To Be Your Enemy" najbardziej na plus) rozmywają się więc w mdłej, syntetycznie brzmiącej papce asłuchalnych koszmarków typu "Break My Chains" (symfoniczny metal dla ubogich) czy "I'm Here To Save You" (utwory The Rasmus to przy nim mistrzostwo świata, naprawdę). Nawet udział w "Bloodline" Noory Louhimo niewiele tu wnosi; coraz częściej odnoszę zresztą wrażenie, że tych gościnnych występów w wykonaniu wokalistki Battle Beast jest ostatnio zdecy-

192

RECENZJE

dowanie za dużo. Lassi Vääränen ma więc kawał głosu, popowa, quasi instrumentalna ballada "Where The Ocean Greets The Sky" też jest niczego sobie, ale jako całość "Vultures Die Alone" jest dla mnie najzwyczajniej w świecie niestrawna, mimo tego, że lubię przecież melodyjny metal. Jednak z jednym zastrzeżeniem: prawdziwy, nie tak koniunkturalny, jak w przypadku Arion. (2) Wojciech Chamryk

Artillery - X 2021 Metal Blade Records

Artillery wydało dziesiąty album studyjny pomimo niedawnej śmierci jednego z ich założycieli. Gitarzysta Morten Stützer przejdzie do historii jako współtwórca najlepszego thrashowego zespołu z Danii, świetny kompozytor i szczery metalowiec. Liryki najnowszych utworów świadczą o tym, że pozostali muzycy uporali się ze stratą, ponieważ dotyczą różnych tematów, niekoniecznie kwestii życia i śmierci. Jestem pod wrażeniem, że znów dynamicznie wymiatają, bez smęcenia. "X" faktycznie jest dziesiątym regularnym albumem, a nie jakimś sequelem. Możecie zarzucić mi, że skorzystam przy jego ocenie ze ściągi, ale udane recenzje są po to, by zastanawiać się nad nimi również po latach. Sprawdziłem więc, co o poprzednich trzech dziełach Artillery napisali moi redakcyjni koledzy. Postaram się odnieść ich kryteria oceny do "X", wierząc jednocześnie, że prawidłowo oddają wątpliwości i nadzieje większości fanów. "Legions" (2013, HMP nr 55, str. 86) dostało 3.5/6 od Aleksandra "Sterviss" Trojanowskiego, ponieważ z jednej strony znalazły się na nim udane orientalne motywy, nawiązania do atmosfery klasycznych płyt Artillery z lat 80., połamane rytmy i świetne solówki, a z drugiej - mdłe, nudne i mało porywające riffy; ponadto całości brakowało oryginalnego charakteru, wschodnie melodie nie zostały w pełni rozwinięte, niektóre kawałki się dłużyły, a mało metalowy wokalista nie wykazał się energicznością. Jak to się ma do "X"? Bliskowschodnie patenty pojawiły się już w intrze, a także w "Silver Cross" oraz "Varg I Veum". Artillery tak zręcznie je wkomponowało, że potrzebowałem wysłuchać całości ponownie, aby je w ogóle odnaleźć. Nie zastanawiałem się nad tym przy okazji pierwszych sześciu odsłuchów. Bardziej oczywiste okaza-

ło się za to nawiązanie do poprzednich albumów Artillery (np. "When Death Comes" - często), zwłaszcza że właśnie je sobie odświeżam; Jackowi Woźniakowi (Heavy Metal Pages) zawdzięczam też spostrzeżenie, że "Force Of Indifference" zawiera riffy jak z "By Inheritance". Podobały mi się rozpędzone solówki otoczone rytmicznymi urozmaiceniami (np. "Devils Symphony", "Mors Onthologica", "Beggars In Black Suites"). Zespół starannie zaaranżował utwory, tak żeby te gitarowe odjazdy zręcznie wpasowały się do całości kompozycji. Zamiast analizować riffy, przyznam, że cały album został zagrany z werwą i ogniem. Nikt tutaj nie odkrywał piekła na nowo - wszyscy tak grają, ale nikt tak nie gra. Wokalista Michael Bastholm Dahl wypadł równie heavy metalowo, co Tomasz Struszczyk (w Turbo). Zaproponował fajne melodie. Spisał się też jako tekściarz. Fakt, że znacznie częściej przeciągał wersy niż wściekle krzyczał, ale broniłbym go, gdyby ktoś czepiał się go na "X". Trzy kwadranse to nie jest długo, a za każdym razem dostawałem taki zastrzyk adrenaliny, że chciałem więcej. Recenzent "Sterviss" bezlitośnie zjechał "Penalty by Perception" (2016, HMP nr 63, str. 121, ocena 2/6). Jako dodatkowy mankament dorzucił: zbytnio wyeksponowany bas, płaską perkusję, powtarzanie jednego dźwięku przez wokalistę i brak hitów. I znów popatrzmy, jak te kryteria mają się do albumu "X". Otóż, jest ono wręcz brutalnie podbasowane, chociaż ja to postrzegam jako XXIwieczną nowoczesność, a nie jako mankament. Kiedy wsłuchałem się w samą perkusję, wyszło mi, że Josua Madsen sporo miesza i bębni nieprzewidywalnie. Nie wspomnę już o urozmaiceniu partii wokalnych, bo to jest na "X" ewidentne. Michael Bastholm Dahl doskonale wie, czego się trzymać, ale cieszy się czystym głosem w ramach swojej maniery oraz skali. Osobiście nie chciałbym, żeby próbował np. growlu lub falsetu. No po co? A dzięki temu, że robi co najlepiej mu wychodzi, album staje się przystępny dla heavy metalowców i wykracza poza thrashową ortodoksję. Potencjałem na hity wykazują się: "In Trush We Trust", "Turn Up The Rage", "In Your Mind", "The Ghost Of Me" (nie spodziewałem się takiej ballady), "Eternal Night". Ostatni "Beggars In Black Suites" też wyróżnia się fajnie bujającą zwrotką, choć to raczej petarda a nie hit. Wychodzi na to, że wymieniłem połowę tytułów. Pozostał ostatni zestaw kryteriów. Jacek Woźniak przychylniejszym uchem podszedł do "The Face of Fear" (2018, HMP nr 71, str. 157, ocena 4.5/6). Uznał jednak, że ciepła barwa Michaela Bastholma oraz jego melodie nie zawsze pasują do muzyki. Ja na to patrzę inaczej. Artil-

lery zawsze dbało o wpadające w ucho motywy, które dodają dodatkowego, ciekawego wymiaru do ich muzyki. Do sekcji instrumentalnej z "X" można by wściekle krzyczeć, a nawet rytmicznie skandować. Artillery zdecydowało się na mniej oczywiste podejście, dzięki któremu paradoksalnie mogą trafić do szerszej grupy publiczności. Czyli rozumiem uwagę fanów ekstremy, ale obiektywnie wielu osobom może się to podobać. Zakończenie recenzji Jacka Woźniaka "The Face of Fear" pasuje dobitniej do "X", mianowicie: "Ten album ma takie samo prawo być sygnowane nazwą Artillery jak jego poprzednie albumy". I to jest super! (4.5) Sam O'Black

Astrakhan - A Slow Ride Towards Death 2021 Black Lodge

Mroczny, kinowy rock progresywny ze Szwecji o bardziej nowoczesnym podejściu niż Opeth, bla bla bla. Zamierzałem słuchać, ale 22 kwietnia mieliśmy pierwszy dzień lata na Islandii, słońce oślepia blaskiem i wyprasza mnie z domu. Zdecydowałem się więc zabrać ten album na spacer (nie biegałbym przy takiej progresji) po Rejkjawskim Parku Olimpijskim, co mogę w sumie potraktować jako eksperyment z użytecznymi dla was wnioskami. Nie potrącił mnie żaden rowerzysta ani nie przełączyłem na żadną inną muzykę zatem najnowszy Astrakhan nie jest ani hipnotyzująco odjechany, ani nie przytłacza słuchacza znajdującego się akurat w kompletnie innym klimacie. Patrząc na polski dwór, wskazałbym na podobieństwo do Dianoya, a i nie zdziwiłbym się, gdyby tak zagrało na swoim następnym albumie reaktywowane po 17 latach Aion (odpukać, bo kto wie). To są niedoskonałe, ale przynajmniej lepsze punkty odniesienia dla osób, które po wklepaniu "Astrakhan" do Metal Archives zobaczyłyby kanadyjską kapelę progresywno - sludgeową i zastanawiałaby się, co to takiego (kompletnie inny twór). Po powrocie do domu poczułem się bardziej zmęczony słońcem niż usłyszaną progresją, więc zasłoniłem okna kotarą. Zapadła ciemność tym przyjemniejsza, że powodowana moją decyzją, którą w każdej chwili mogę przecież zmienić. Chętnie uruchomiłem "A Slow Ride Towards Death" ponownie i zacząłem ją uważniej kontemplować. Poznałem wówczas, że tematem liryków jest głównie miłość do muzyki oraz


emocje towarzyszące rozpadowi związku pomiędzy dwojgiem ludzi. Podobno miłości się nie wybiera, więc tylko częściowo mamy na nią wpływ, ale powinniśmy się starać. Dojrzałe i głębokie przesłanie liryczne Astrakhan pozostawię waszej ciekawości. Dodam za to, że chce się tego słuchać więcej niż dwa razy, bo warstwa instrumentalna jest bogata i aranżacyjnie zaawansowana, a nad wszystkim snuje się gęsta atmosfera. Rozumiem, dlaczego określają się mianem "mroczny, kinowy rock progresywny". Ich muzyka to specyficzny język do przekazywania myśli i uczuć w bardziej obrazowy i empatyczny sposób, niż możnaby to zrobić przy pomocy samej mowy. Pobudzają dźwiękami wyobraźnię i oddziałują na zmysły słuchacza dosadniej, niż robi to większość filmów w kinie 4D. Kluczem do pozytywnego odbioru jest mimo wszystko zachowanie przez nich perfekcyjnego balansu pomiędzy zwartą treścią a imponującą formą. Po wszystkim uśmiecham się serdecznie i stawiam piątkę. (5) Sam O'Black

Asylum - Independent 2010/2021 Metal Blast

Zakopiańska formacja nadrabia kilkunastoletnie zaległości, wydając w końcu oficjalnie debiutancki album zarejestrowany w 2010 roku. To dziwne, że "Independent" nie znalazł wtedy uznania u potencjalnych wydawców, bo to kawał solidnego thrashu z elementami hardcore - może zespół zbyt szybko odpuścił? Fakt faktem, że po reaktywacji szybko znalazł wytwórnię chcącą wydać ten stary materiał, a do tego w kompletnie przemeblowanym składzie (czterech nowych muzyków) nagrał też kolejny, zapowiadany przez singlowy, siarczysty numer "Self Destruct". Co do "Independent" to jakoś nie dziwi mnie zainteresowanie tym materiałem niemieckiej Metal Blast Records, bo na tamtejszym rynku thrash był zawsze mile widziany, nawet gdy na świecie szalał grunge, a Asylum naprawdę potrafi go grać. Wśród swych mistrzów zespół wymieniał wtedy Destruction czy Kreatora; dodałbym tu jeszcze Slayera oraz Sepulturę ze środkowego okresu, co najpełniej słychać w "Rwandzie", utworze traktującym o rzezi Tutsi w tym kraju w połowie lat 90. To na pewno jeden z najmocniejszych punktów programu "Independent", jednak rozpędzony "You

Will Die", zróżnicowany "Like Animal" czy mroczny "About Gods" niczym mu nie ustępują. Ciekawostką jest też "State Of Oppression" w którym gościnnie udziela się Uappa Terror z Terrordome, co dodatkowo urozmaica warstwę wokalną tej kompozycji. Dobrze więc się stało, że ten album ujrzał w końcu oficjalnie światło dzienne, bo chociaż nie stanie się raczej ogólnoświatową sensacją, to reprezentuje poziom na tyle wysoki, by zainteresować fanów konkretnego thrashu. (4) Wojciech Chamryk

Attika - Metal Lands 2021 Pure Steel

Poprzednie płyty amerykańskiego Attika ("Attika" 1988 oraz "When Heroes Fall" 1991) uchodzą w pewnych kręgach za kultowe, chociaż niektórzy opisują je jako monotonne, banalne, powtarzające się, pozbawione oryginalności i przebrzmiałe już w momencie premiery. O najnowszym "Metal Lands" można by w zasadzie powiedzieć to samo, z tym że fani tradycyjnego heavy metalu kochają tą muzykę taką, jaka była dawniej. Ważne, żeby utwory były udane, a nie żeby album był na czasie. Trzydzieści lat przerwy pomiędzy kolejnymi albumami Attika oczywiście odcisnęły swe piętno na charakterze brzmienia (jest ono bardziej klarowne, poszczególne instrumenty lepiej słyszalne, tym razem nic nie piszczy, nic nie wyje, nic nie irytuje), ale wciąż jest to drapieżny US heavy/power metal, zorientowany bardziej na moc przekazu niż na przesadne melodyjkowanie. Fani powinni być więc zadowoleni. Niektóre kawałki wpadają w ucho ("Like A Bullet", "The Price", "Thorns In My Side", "Gold", ten ostatni to zdaje się cover), inne są przeciętne, ale 100% true ("Metal Lands", "8 Track Days", "Darkness Of The Day", "Run With The Horseman", "Sincerely Violent"), a nie brakuje też akustycznej ballady ("One Wish"). Dosyć długo tytułowy numer "Metal Lands" wisiał na YouTube w postaci oficjalnego, promocyjnego video clipu, ale w mojej opinii ten akurat kawałek należy do grupy przeciętnych, dlatego, że brakuje mu wyróżniającego motywu; można go natomiast uznać za wiarygodną deklarację, że "my to metal, a metal to metal". W każdym razie, skoro muzycy znajdują radość w powrocie do młodzieńczych lat, i tworzą przy tym kolekcję utworów nadających się

do posłuchania, no to spoko, gratuluję udanej realizacji. Wykonawczo jest prawidłowo, dynamika się zgadza, pomysłami się wykazali. Takiego archetypowego heavy metalu nigdy za wiele. Wątpię jednak, żeby "Metal Lands" zostało uznane za kultowe. Niestety, to nie ten poziom. Kultowym to można nazwać coś, co wzbudza silne emocje i niewiarygodnie wybija się w krajobrazie, a "Metal Lands" nie nosi znamion takiego potencjału. Dysponujący ostrym metalem w gardle, wokalista Robert VanMart ma teraz 54 lata, pozostali członkowie Attica też są pewnie koło pięćdziesiątki; to jest ten wiek, że z pewnością warto jeszcze wskrzesić regularnie koncertujący zespół i nagrywać kolejne płyty (zespoły metalowe są przecież długowieczne). Może pokuszą się o odświeżenie swoich starszych kompozycji, a może wydadzą album z tradycyjnie heavy metalowymi coverami? Zwolennicy "metalu środka" przyjęliby to jako "swoje klimaty", a więc publiczności im nie braknie, jest dla kogo grać. Potrzebuję jeszcze postawić jakąś liczbę "Metal Lands" - 3 byłoby dla przeciętnej, 4 dla dobrej, więc pewnie gdzieś pośrodku. (3.5) Sam O'Black

Axewitch - Out Of The Ashes Into The Fire 2021 Pure Steel

W roku 1985 Axewitch wydali trzeci, najsłabszy w dyskografii, LP "Hooked On High Heels" i to było na tyle. Próbowali jeszcze szczęścia z kolejnym demo, ale w roku 1987 było już po wszystkim. Okazjonalne powroty poprzedziły prawdziwą reaktywację w roku 2007, ale od tego czasu zespół milczał, dopiero w kwietniu tego roku wypuszczając powrotny album "Out Of The Ashes Into The Fire". Płyta powstawała długo, można więc było zakładać, że będzie dopracowana i udana, tym bardziej, że wydawca zapowiadał "piece of true metal". I chociaż trudno mówić tu o jakiejś wtopie, to nie ma też mowy o klasie wydawnictw Szwedów z lat 1982-84, tak jakby nie dało się wejść drugi raz do tej samej rzeki. Stało się tak, chociaż 4/5 składu to starzy wyjadacze, tylko basista jest reprezentantem młodszego pokolenia. Aż posłuchałem "The Lord Of Flies" i "Visions Of The Past" i sorry, "Out Of The Ashes Into The Fire" nie ma do nich najmniejszego startu. Są tu rzecz jasna udane utwory, jasna sprawa, choćby surowy, mroczny

opener "The Pusher" czy "Violator", ale już to, że jednymi z najlepszych w tej 12 są nagrane na nowo "Nightmare" i "Axewitch" ze starego demo 1982 też o czymś świadczy. A mamy tu jeszcze bardziej współczesny "Dues To Pay" z niskim, zduszonym głosem Andersa Wallentofta - lata lecą, co słychać, nijakie zżynki z Accept ("Let Sleeping Dogs Lie") i Black Sabbath ("Going Down"), sztampowy wypełniacz "Boogie Of Death", który ma tyle wspólnego z dynamiką tytułowej stylistyki, co ja z baletem, albo grany na jedno kopyto "Lie To Me"... Dziękuję za takie powroty, wolę pamiętać Axewitch z czasów ich świetności. (2) Wojciech Chamryk

Betrayed - The Unbeliver 2021 ThrashBack

Betrayed to formacja z Chile, która działa z przerwami od 1988 roku. W pierwszej fazie swojego istnienia nagrali demo "Our Option" (1989) oraz album "1879 Tales of War" (1990). Po reaktywacji nagrali dwie EPki "Looters Will Be Shot" (2016) oraz "The Unbeliever" (2017). Tę ostatnią postanowili przypomnieć włodarze Thrash Back Records. Uzupełnili ją nagraniami z "1879 Tales of War" ale nagranymi w studio na próbę w roku 2015. Chilijczycy to typowi przedstawiciele thrashu lat 80., którzy sami go współtworzyli i być może dlatego można dość szeroko szukać u nich porównań, począwszy od Overkill, Testament, Forbidden, Flotsam And Jetsam, a skończywszy na Heathen czy Nuclear Assault. Oczywiście z powodu pochodzenia muzyków tych odnośników należy szukać również na scenie południowo-amerykańskiej. Być może pewną ciekawostką jest fakt, że ja wyłapuję również pewne elementy amerykańskiego power i power/thrashu, typu Helstar, Metal Church a nawet Iced Earth (a może to moja słabsza dyspozycja). Niemniej Betrayed preferuje szybkie, agresywne oraz zaciekłe granie i właśnie na taką ekspresję stawia. Także kawałki utrzymują przeważnie wściekłe tempo, riffy tną niemiłosiernie, a solówki świdrują uszy, choć nie są pozbawione smaku. Jednak nie tylko bezpośredniością chcą wziąć nas Chilijczycy, wbrew pozorom w ich kompozycjach trochę się dzieje, dzięki czemu ci ambitniejsi odbiorcy, też mogą zainteresować się tym zespołem. Brzmienie tych nagrań jest surowe, w ten sposób tylko

RECENZJEG

193


podkreśla wspomniane walory tej formacji. Także ogólnym przesłaniem Betrayed jest szczery, ognisty oldschoolowy thrash metal i do fanów takiego grania jest skierowany. Wydaje mi się, że warto zainteresować się Betrayed. (4) \m/\m/

Bewitcher - Cursed Be Thy Kingdom 2021 Century Media

Diabolic Might - Shadow Kingdom - Century Media. Tak właśnie wyglądał rozwój fonograficznej kariery Bewitcher, amerykańskiej grupy hołdującej black/speed metalowi w najbardziej klasycznej odmianie. Zapotrzebowanie na takie dźwięki pojawia się falami od połowy lat 90., ale te okresy chwilowej popularności są tylko czymś na kształt wisienki na torcie, bo fani prawdziwego metalu i tak wciąż darzą wielką estymą klasyczne płyty Venom, Celtic Frost, Sodom czy Running Wild. W poszczególnych utworach z "Cursed Be Thy Kingdom" słychać wpływy tych, a także innych grup z najlepszego dla metalu okresu lat 80., ale Bewitcher w żadnym razie nie zatraca się w bezmyślnym kopiowaniu ten zespół zdecydowanie podąża własną ścieżką, tyle, że wytyczoną lata temu przez swych poprzedników. Nie musi więc operować maczetami na dziewiczym gruncie, ale wciąż przedziera się przez chaszcze, jakże odległe od zainteresowań masowej publiczności. Robi jednak swoje, gra z pasją, dobór coveru ("Sign Of The Wolf" Pentagram z roku 1985) również to potwierdza, a i poczucia humoru też im nie brakuje (mający coś z rock'n'rolla "Metal Burner", trzy minuty motörycznego czadu). Ludziom siedzącym w takich klimatach od lat nie muszę więc "Cursed Be Thy Kingdom" rekomendować; młodsi fani metalu mogą bez większego ryzyka sprawdzić singlowe numery "Satanic Magick Attack", "Mystifier (White Night City)" i "Valley Of The Ravens", co na pewno będzie wstępem do dłuższej przygody z muzyką Bewitcher. (5) Wojciech Chamryk Beyond The Border - Voyces

ra również Rebellion. Ogólnie formację zalicza się do przedstawicieli progresywnego metalu. Niemniej w ich muzyce jest sporo tradycyjnego heavy metalu ("Temptation"), są nieliczne nawiązania do folk metalu ("Reveal The Thruth") czy muzyki orientalnej ("I Am"). Także pomysłowości jest trochę na tej płycie. Z elementów typowych dla progresywnego metalu najbardziej w uszy rzucają się fragmenty grane bardzo technicznie. W ten sposób muzyka Beyond The Border brzmi bardziej jak ambitny heavy metal niż progresywny metal. Znajdziemy także sporo zestawień kontrastów, ale to również częste składowe ambitniejszych kapel heavymetalowych. Kompozycje są może niezłe ale ze względu na wspomniane techniczne ciągotki instrumentalistów brakuje im płynności i często brzmią dość "kwadratowo". Do nieudanych pomysłów można zaliczyć także wykorzystanie fragmentu "Marsza weselnego" w utworze "Sumangalie". Wykonanie i dobór brzmienia klawisz raczej nie wystawia kapeli dobrego świadectwa. Niestety, gdy na początku można słuchać poszczególnych utworów, to z czasem trudno zdobyć się na utrzymanie uwagi. Nie dość, że męczy owa "kwadratowość" to godzina i kwadrans takiej muzyki daje się mocno we znaki. W żaden sposób nie pomaga klimatyczny instrumentalny kawałek "Freeze", oparty na fortepianie, który robi za intro czy podobny kończący album "For You Luck" ale już z rozwrzeszczanym męskim śpiewem. Ogólnie na "Voyces" głównym wokalem jest głos pani Oany G. ostry, rockowy ale mało charakterystyczny, a nawet zwyczajny. Czasami pojawia się męski śpiew tak jak w kawałku "Change" i choć nie jest jakiś nadzwyczajny to jednak wzbudza we mnie większą uwagę niż wokal Oany. Bywa, że ten męski głos sobie po ryczy i po skrzeczy, jak we wspomnianym "For You Luck" czy "Voices In My Head", ale to też nic nadzwyczajnego. Także ogólnie całość "Voyces" tonie w przeciętności i trochę szkoda czasu na ten album. Jak ktoś chce zaryzykować to proszę bardzo może sprawdzić ale żeby nie było później do mnie żalu. (2,5)

2021 Self-Released

\m/\m/

Beyond The Border to zespół z Niemiec, który istnieje od roku 2014. Na uwagę zasługuje fakt, że we skład kapeli wchodzi perkusista Sven Tost, który aktualnie wspie-

194

RECENZJE

Black Hosts - Onward Into The Abyss 2021 Helldprod

Wokalista Sexmag Lord Violator

udziela się również w Black Hosts. W składzie znajdziemy też znanego z Raging Death gitarzystę Igora, a zespół, po dwóch kasetach demo i debiutanckim albumie "Times Of Eternal Torture", przygotował kolejny materiał w postaci EP. "Onward Into The Abyss" to cztery utwory: wysokooktanowy, grany na najwyższych obrotach, thrash. Od razu przyszły mi na myśl takie grupy jak Destruction czy Violent Force, również rozmiłowane w takim wściekłym, bezkompromisowym łojeniu. Jednak już opener "Debauchery Over Vatican" nie pozostawia cienia wątpliwości, że w tym szaleństwie jest metoda, bowiem poza ultraszybkimi tempami, riffami ostrymi niczym brzytwa w dłoni maniakalnego mordercy i podszytym histerią wrzaskiem, Black Hosts proponuje też inne akcenty, zwalnia, a i wokalista również pokazuje inne oblicze. Owszem, ugh! (copyright by Tom Warrior) w każdym utworze to pewna przesada, ale w zróżnicowanym od strony instrumentalnej "Den Of The Dark Sorcerer" wokale są już naprawdę urozmaicone, a do tego pojawiają się też partie chóralne, podobnie jak w finałowym "Onward Into... The Abyss". Ta dwuczęściowa kompozycja rozwija się stopniowo, nader dobitnie potwierdzając, że w thrashowej stylistyce Black Hosts czują się niczym przysłowiowa ryba w wodzie, czerpiąc przy tym z tradycyjnego oraz speed metalu. Dlatego, chociaż wcześniej słyszałem już to wszystko na dziesiątkach, jak nie setkach, płyt, to jednak ten młody zespół brzmi wiarygodnie, dając nadzieję na to, że thrash w najbardziej klasycznej formie powinien przetrwać kolejny, zapewne nieuchronny, zważywszy, to co działo się wcześniej, spadek popularności. (4,5) Wojciech Chamryk

Black Knight - Road To Victory 2020 Pure Steel

Holenderska scena połowy lat 80. nie wydała na świat żadnej światowej gwiazdy, ale wiele tamtejszych zespołów, jak choćby: Bodine, Vengeance (w obu grał

Arjen Lucassen), Picture, Emerald, Hammerhawk, Sad Iron czy Allied Forces zapisały się w pamięci fanów, są popularne nie tylko w ojczyźnie, a niektóre funkcjonują z powodzeniem do dziś. Black Knight również powstał właśnie wtedy, ale chłopaki mieli jednak pecha, bo nie zdołali wydać choćby singla, a pierwszego albumu doczekali się dopiero w roku 1998. Teraz wypuścili trzeci, tak więc nagrywają niezbyt często, ale to, co proponują trzyma poziom. Oczywiście z zastrzeżeniem, że wiele tu nader czytelnych nawiązań, a czasem wręcz zapożyczeń, tak jak w utworze tytułowym czy "Primal Power", do Judas Priest czy Iron Maiden w "The One To Blame", który w wersji demo powstał jeszcze w roku 1986. Znacznie ciekawsze są utwory nie tak jednoznaczne: z jednej strony zakorzenione oczywiście w latach 80. ("Legend", "Pendragon", "Thousand Faces"), ale też dość rozbudowane i wielowątkowe, co dodaje materiałowi rozmachu ("My Beautiful Daughters"). Podniosła ballada "Crossing The Rubicon" też jest niczego sobie, a wokalista David Marcelis, znany z innych zespołów czy wspierania FireForce na koncertach, właśnie w niej pokazuje w pełnej krasie siłę i skalę swego głosu. Może nie jest to więc jakaś sensacja, ale rzetelny, metalowy album z lat 80., tyle, że wydany w roku 2020, gdzie z oryginalnego składu pozostał już tylko perkusista Rudolf Plooy - musi naprawdę mieć hopla na punkcie muzyki, skoro niezmordowanie ciągnie zespół od tylu lat. (4) Wojciech Chamryk

Blade Killer - High Risk 2018 M-Theory Audio

Blade Killer powstał w 2012 roku w Los Angeles. Dwa lata później wypuszcza udaną EPkę "Blade Killer", która zwraca uwagę fanów tradycyjnego metalu na całym świecie. Na kolejne wydawnictwo Blade Killer czekaliśmy cztery lata, a nasza redakcja w zasadzie siedem. Czasami tak bywa, z jakich niejasnych powodów niektóre rzeczy nas po prostu omijają. Całe szczęście "High Risk" zupełnie nie zestarzało się i muzyka zawarta na nim ciągle przynosi satysfakcję. Debiutancki album Amerykanów to bezpośrednie nawiązanie do początków heavy metalu, dlatego pełno w nim odniesień do nurtu NWOBHM. Szczególnie do wczesnego Iron Maiden. Wystarczy


posłuchać tytułowego "High Risk", "Midnight Sinner" czy "Endangered Dreams" i wiadomo skąd Amerykanie zaczerpnęli najwięcej inspiracji. Takie skojarzenia ułatwia również głos wokalisty Carlosa Gutierreza, którego tembr zbliżony jest do młodego Paula DiAnno. Do tego stopnia, że przy takim "High Risk" zastanawiałem się czy mamy do czynienia z jakimś zagubionym kawałkiem Dziewicy, czy też kogoś poniosło i próbował zrobić plagiat. Niemniej muzycy z Blade Killer nie tylko inspirowali się Londyńczykami. W muzyce Blade Killer odnajdziemy także wpływy Saxon, Tokyo Blade, Angel Witch, Jaguar, itd. Cale szczęście w tych dźwiękach Amerykanie potrafili odnaleźć samych siebie i stworzyli kawałek klasycznego heavy metalu, który mimo wszystko brzmi dość świeżo i w miarę oryginalnie. Z pewnością pomogły w tym dobre kompozycje, choć na wskroś tradycyjne. Poza tym przysłowiową cegiełkę dorzucają gitarzyści Rubio i Vazquez, z ich niesamowicie współbrzmiącymi gitarami oraz konkretnymi solówkami. Nie można pominąć też pulsującego basu Kelsey Wilson. Za to perkusja Tommy Fuerta, choć wybrzmiewa zwyczajnie to zapewnia bardzo solidne fundamenty całemu albumowi. Nie ma co za bardzo ciągnąć tematu, "High Risk" to bezwątpienia kolejna dobra pozycja z nurtu NWOTHM, która spokojnie może stać obok dokonań Night Demon, Enforcer, Haunt, Skull Fist itd. Po prostu musicie sami się o tym przekonać. (5) \m/\m/

Bloody Hell - The Bloodening 2021 Rockshots

"Dusza bardziej potrzebuje ideału niż realizmu. Architektura jest sztuką. Sama w sobie ma potencjał do zmiany życia ludzi" - mówi wybitny amerykański architekt Steven Holl, projektant m.in. helsińskiego muzeum sztuki współczesnej Kiasma (ostatni utwór na recenzowanej płycie nosi tytuł "Kiesma (The Museum Of Modern Art)", z nie-śmieszną literówką). Krytycy widząc jego pomysły wściekli się i próbowali powstrzymać ich realizację, na co Steven odpowiedział, że nie włożyli oni odpowiedniego wysiłku aby zrozumieć, że poruszanie się po jego Kiasmie ma stanowić unikalne doświadczenie dla gości, za sprawą odpowiedniej cyrkulacji światła w nietypowych bryłach, których przestrzenna dynamika scala ener-

gię różnych form sztuki (obrazy, rzeźby, dźwięki itd). Przyznam, że ja widząc okładkę Bloody Hell "The Bloodening" ze wstrętnym pastiszem obrazu Edwarda Muncha "Krzyk" (1893) oraz logiem profanującym logo Thin Lizzy, a następnie spoglądając na tytuły kompozycji (typu "Hangover Rider", "Smoking", "What The Hell", "Long Road To Hell"), nie miałem ochoty na uruchomienie albumu. Pomyślałem, że godzina mojego czasu zasługuje na coś lepszego. Werdykt: oblałem prowokacyjny test na rozumienie gatunku heavy metal. Nie trafiłem w klucz autorów albumu. Możliwe, że inni recenzenci też odniosą negatywne pierwsze wrażenie, ale czytając notkę prasową od włoskiego wydawcy Rockshots Records, zreflektują się i będą wypisywać, że co to to nie oni - bo oni to heavy metal rozumieją, egzamin zdali śpiewająco i jak najbardziej stawiają wysoką notę. Nie wiem. Może. Ale ja udawać nie zamierzam. No bardzo szybko oblałem, przyznaję się. "Idąc na korki do Finów", dowiedziałem się, że celem gitarzysty Jaakko Halttunena oraz śpiewającego basisty Marko Skou już w 2000 roku było wywoływanie nieporozumienia, a wręcz strachu, wśród osób niełapiących, czym jest heavy metal. Celowo grają obrzydliwie i bezpardonowo a śpiewają płytkie teksty o diable i alkoholu. Aha. Posłuchajmy. I znów mi wstyd. Jak mogłem w ogóle przywołać nazwisko dźentelmana Stevena Holla na początku recenzji muzyki o wrażliwości słonia w składzie porcelany? Tam nie ma nic. Tam są cztery ciekawe riffy na krzyż, dużo bezsensownej ściany dźwięku, siłowe śpiewanie przez zaciśnięte zęby i niewiele wyobraźni. Odnoszę wrażenie, że oni za wszelkę cenę chcą mi wmówić, że jeżeli nie podoba mi się ich muzyka, to jestem pozerem i nie mam zielonego pojęcia o heavy metalu. Nie odczuwam ani nieporozumienia ani strachu. Prawidłowo "porozumiałem", co tu się wyprawia. Manipulacje psychologów strachu we mnie nie wywołują. Nie ma to jak zaczynać notatki od pierwszego wrażenia. Przynajmniej wiemy, czego dusza potrzebuje: ideału, nie realizmu. Metal to sztuka. A sztuka ma potencjał do zmiany życia ludzi. Taki pogląd z całą pewnością jest użyteczny. Konsekwentnie żądam, aby otaczająca mnie sztuka zmieniała moje życie na lepsze, a nie na gorsze. Dyskwalifikuję Bloody Hell "The Bloodening" nie tyle ze względu na same dźwięki, które możnaby zakwalifikować jako "takie sobie", ale dlatego, że zwłaszcza kolekcjonarzy albumów w fizycznej postaci czerpią szersze niż tylko soniczne doświadczenia z muzyką. Istnieje niezliczona liczba innych płyt do posłuchania, również z Finlandii, a np. takie Coronary potrafiło napisać utwór

"Burnout", który podnosi wszystkich na duchu zamiast kopać leżących. (1) Sam O'Black

Bunker 66 - Beyond The Help Of Prayers 2021 Dying Victims

Śledzę karierę tego tria od momentu wydania przezeń w roku 2014 drugiego albumu "Screaming Rock Believers". Kolejne płyty Włochów są więc co najmniej dobre, a najnowsza "Beyond The Help Of Prayers" potwierdza, że nie są tylko jakimiś, pozbawionymi talentu, naśladowcami Motörhead, Venom i Hellhammer / Celtic Frost. Więcej, to najciekawszy i najbardziej dopracowany album w dyskografii Bunker 66, zespołu, który okopawszy się na linii black/ thrash/heavy wie doskonale, że nieustanne powtarzanie tych samych patentów, ewentualnie tylko w kosmetycznie zmienianych wersjach, jest początkiem końca. Mamy tu więc nie tylko więcej siarczystych, chwilami wręcz ekstremalnych ("The Blackest Of Omens", "Summon Of Evil Lords") momentów, ale też sporo całkiem melodyjnego, chociaż oczywiście zakorzenionego w latach 80., grania. Weźmy otwierający płytę "To The Gates Of Hell - Lair Of The Profaner" - nie dość, że to najdłuższy utwór w dotychczasowym dorobku zespołu, to jeszcze nad wyraz, jak na tę stylistykę, chwytliwy, a i Damien Thorne jeszcze chętniej niż kiedyś dodaje czyste wokale do tych bardziej brutalnych. Podobnie jest, chociaż w kwestii śpiewu już znacznie lepiej, również w "At Our Master's Behest" i "Malicious... Seditious...", ale spokojnie, Bunker 66 w żadnym razie nie zamarzyło się podbicie list przebojów; to wciąż ostry, siarczysty metal. W "The Rite Of Goat" i "Die On Monday" równie popisowy, perfekcyjnie łączący konkretny wygar z podanymi w nieoczywistej formie melodiami. Ja to kupuję, pewnie tak samo, jak inni zwolennicy prawdziwego i bezkompromisowego heavy starej szkoły. (5) Wojciech Chamryk Burning Witches - The Circle Of Five 2021 Nuclear Blast

Kilka miesięcy temu ten nowy utwór Burning Witches, promujący planowany na maj czwarty album szwajcarskiej grupy, pojawił się w sieci w wersji cyfrowej. Nie

jest to w żadnym razie wersja atrakcyjna dla kolekcjonerów, stąd pewnie decyzja o wydaniu go w w formie 12" EP, z bonusowym materiałem, znanym już z cyfrowej EP-ki "Acoustic Sessions" z ubiegłego roku. Dobrze się stało, że ten zarejestrowany na żywo w studio materiał został wydany również w fizycznej postaci, ukazuje bowiem Burning Witches od zupełnie innej strony. "We Eat Your Children", "Dance With The Devil" i "Black Magic" w akustycznych wersjach okazały się bowiem równie ciekawe, a odarte z metalowego sztafażu mają sporo do zaoferowania, szczególnie w kontekście melodii, a i pod względem instrumentalnym też jest nieźle, szczególnie w gitarowych partii liderki Romany Kalkuhl orz jednej z trzech udzielających się gościnnie gitarzystek, Courtney Cox (The Iron Maidens) w ostatnim utworze. No i przysłowiowa wisienka, siarczysty "The Circle Of Five" z drapieżnym, "wiedźmim" głosem Laury Guldemond, szybką zwrotką i patetycznym, chóralnym refrenem, pierwszy efekt współpracy z następczynią Soni Nusselder Larissą Ernst, grającą już gościnnie na "Acoustic Sessions". Jakoś dziewczyny nie mają szczęścia do obsady drugiej gitary, może do trzech razy sztuka, tym bardziej, że nowy numer potwierdza, iż na "The Witch Of The North" warto czekać. (4) Wojciech Chamryk

Burning Witches - The Witch of the North 2021 Nuclear Blast

Tylko ignoranci mówią, że jedynym walorem Burning Witches jest wizualny appealing dziewczyn oraz kontrakt z Nuclear Blast. Wszystkie cztery dotychczasowe albumy: "Burning Witches" (2017), "Hexenhammer" (2018), "Dance with the Devil" (2020) oraz "The Witch of the North" (2021) zawierają dobrze brzmiący, melodyjny i drapieżny heavy metal. Ten zespół szanuje swoich odbiorców, ponieważ proponuje taką sztukę, jakiej ludzie chcą słuchać. Rozmawiając z perkusistką Lalą oraz gitarzystką Larissą dla obec-

RECENZJE

195


nego wydania HMP wykazałem się taktem, nie dając choćby najmniejszego wyrazu seksizmu, z jakim Burning Witches wciąż się spotyka. Widziałem sporo oburzających, rażących komentarzy pod ich adresem i stanowczo sprzeciwiam się takiemu traktowaniu bohaterek niniejszej recenzji. Nie znaczy to jednak, że nie możemy spojrzeć obiektywnym okiem na scenę artystyczną, z jakiej Burning Witches się wywodzi. Tutaj uprzedzę kolejny lekkomyślny osąd - "The Witch of the North" nie jest albumem symfoniczno-metalowym. Nie doświadczyłem jeszcze, żeby ktoś tak powiedział czy napisał, i mam nadzieję, że się to nie stanie. Intro "Winter's Wrath", melodyczny rozmach (np. w "Lady Of The Woods", "Throll") oraz zastosowanie wokali operowych budzi jednak moje obawy, że ktoś omyłkowo może wrzucić Burning Witches do tej samej szufladki, z jakiej słynie holenderska scena metalowa (wyłączając stąd zespół Picture) czyli ze śpiewających pań przy symfoniczno-metalowo-gotyckim akompaniamencie. Ktoś mógłby również powiedzieć, że przecież Burning Witches to zespół szwajcarski, więc nie powinienem w ogóle wspominać o scenie holenderskiej. Pudło. Główna kompozytorka Romana Kalkuhl pochodzi wprawdzie ze Szwajcarii, ale tak naprawdę Burning Witches to obecnie zespół międzynarodowy z niderlandzką wokalistką, który tym razem wspólnie komponował. Przy okazji wypada wspomnieć o tym, że perkusistka Lala wyemigrowała zaledwie kilkanaście lat temu z ryżowej stolicy Filipin (Nueva Ecija), później pracowała w Japonii, a dopiero w 2011 roku przeniosła się do Szwajcarii. Odnośnie wokalistki Burning Witches, Laura Guldemond pochodzi z Zoetermeer - fantastycznie urokliwego miejsca w odległości przejażdżki rowerowej od: Hagi (administracyjna i królewska stolica Niderlandów, z czym wiąże się zapierający dech w piersiach "Museum Quarter"), Goudy (niewtajemniczeni artystycznie Dutjes powiedzieliby o nim jedynie - miasteczko serów; ale to nie Rotterdam, lecz właśnie Gouda jest miejscem pochodzenia Desiderius Erasmus Roterodamus, Erasmusa z Rotterdamu, którego krytyka religii była za jego czasów zbyt śmiała nawet jak na Martina Luthera), Rotterdamu (największy port morski w Europie o nietypowej jak na Niderlandy nowoczesnej zabudowie, jako że to miasto zostało niemal doszczętnie zniszczone podczas II wojny światowej), Lejdy (wiadomo - malarze: oprócz najpopularniejszego i najwybitniejszego Rembrandta, również Jan Steen, któremu Holendrzy zawdzięczają powszechne nazywanie bałaganiarskich wnętrz "domostwami Jana Steena"), oraz keukenowskiego Lisse (największy ogród

196

RECENZJE

kwiatowy na świecie, z którego pochodzi 75% wszystkich tulipanów, i który mieni się najróżniejszymi kolorami na ogromnym terenie, przy którym miałem niebywałą przyjemność mieszkać pół roku). Z samego środka owych, blisko sąsiadujących miast i miasteczek, wywodzi się aktualna wokalistka Burning Witches, Laura Guldemond. Oczywiście ma to wpływ na jej artystyczną wrażliwość, a co za tym idzie na specyfikę omawianego albumu, ale głównym rdzeniem "The Witch of the North" jest heavy metal ze szkoły Iron Maiden, Judas Prest i Manowar. W tym kontekście warto rozumieć, posłuchać i zapamiętać Burning Witches "The Witch of the North". (4) Sam O'Black

zespół chciał skomponować coś "normalnego", ale szybko doszedł do wniosku, że "normalność" jest nudna? Nie. Nic szybko tam się nie wydarzyło. Podstawy kompozycji z "Chromosphere" powstały już w 2014 roku, a od ich poprzedniego wydawnictwa minęło aż 11 lat ("Sublimation" 2004, "Penumbra Diffuse" 2006, "Cortical Tectonics" 2007, "The Atomized Dream" 2008, "Irradiance" 2010). W międzyczasie oni szczerze pragnęli więcej "normalności", ponieważ napotykali na zbyt wiele przyziemnych problemów logistycznych. Poszarpane struktury mają więc coś wspólnego z nerwowymi czasami, w jakich je pisano. Przy tym nie rozstrajają one systemu nerwowego słuchaczy. Bez względu na to, ile łamańców tam się znalazło, wszystkie szarpnięcia oswojono i dopracowano. Zarówno Malmsteenowcy, Voivodowcy, jak i Metallikowcy, ale też Nujazzmeni, mają po co sięgnąć po Canvas Solaris "Chromosphere". (4.5) Sam O'Black

Canvas Solaris - Chromosphere 2021 Divebomb

Instrumentalny metal - idealny dla poszukiwaczy awangardy - wypełnił szósty długograj studyjny "Chromosphere" istniejącej od dwudziestu lat amerykańskiej formacji Canvas Solaris. Wbrew pierwszemu wrażeniu nie o samą wirtuozerię gitarową tutaj chodzi. Po pierwsze, nikt nie ukrywa, że trzech spośród czterech regularnych muzyków bawi się elektroniką - używa sampli, syntezatorów lub programuje. A po drugie, zadbano o wrażenia artystyczne dla odbiorców niefascynujących się na co dzień gitarowymi popisami. Canvas Solaris z łatwością wprowadza słuchacza w trans, przekazuje potężny ładunek energetyczny i na swój własny sposób utrzymuje w napięciu, prowokując pytanie: co wydarzy się za chwilę? Z przyjemnością słucham całości od początku do końca, nie potrzebuję brać tego "na raty". Nie brakuje mi też wokalu. Odnoszę wrażenie, że zbyt wiele dzieje się we wszystkich sześciu kawałkach (często na różnych płaszczyznach w tym samym czasie), abym czuł brak głosu. Fanom Voivod oraz nu-jazzu proponuję indywidualną rozkminę, jakie cechy wspólne łączą ich muzyczne wzorce z Canvas Solaris. W moim odczuciu byłoby to intensywne oddziaływanie na słuchacza, pobudzanie do wyjścia poza strefę komfortu, unikalnie pojmowana dojrzałość emocjonalna. Na początku utworu "Renormalization" słyszymy powtarzający się prosty motyw, który szybko zostaje wyparty przez nieznoszącą monotonii perkusję. Być może

ciach. Jakby niebyło kapelę tworzą muzycy z Meksyku. Także w każdej chwili, wraz z każdym dźwiękiem, nutą i frazą akcentowane jest jakieś uczucie czy ekscytacja. Ale nie tylko muzyka i kompozycje utrzymane są na wysokim poziomie. Tyczy się to także brzmienia instrumentów oraz samego wykonania. Po prostu każdy z muzyków tego zespołu jest klasą samą dla siebie. Nie wiem jak z poziomem wcześniejszych albumów Cast, ale "Vigesimus" bardzo przypadł mi do gustu. Mimo, że album trwa ponad siedemdziesiąt minut, w żadnym momencie nie nudzi mi się. Równie dobrze słucha mi się każdego utworu. Każdy jeden po swojemu jest ujmujący i intrygujący. Każdy ze słuchaczy też może wyróżnić swoją kompozycję i będzie miał rację. Tak jak ja wymieniając instrumentalną mini suitę "Contacto", w której błyszczą sugestywne gitary oraz jej wyrafinowane popisy, wyraziście wybrzmiewają również syntezatorowe, a także symfoniczne pejzaże, a wszystko przyozdabiają ekscytujące smyczkowe aranżacje. Bogactwo muzyki z "Vigesimus", jej wysoki poziom, chyba na zawsze pozostanie w mojej pamięci. Jeśli ktoś, tak jak ja, nie znał Cast to uważam, że warto poznać ich "Vigesimus" i prawdopodobnie wszystkie inne wydawnictwa. Zaryzykujcie i sprawdźcie! (5) \m/\m/

Cast - Vigesimus 2021 Progressive Promotion

Cast to formacja, która pochodzi z Meksyku, istnieje od ponad czterdziestu lat i ma na koncie dwadzieścia studyjnych albumów. Tym dwudziestym jest właśnie "Vigesimus". Dla mnie zaś jest tym pierwszym, co jedynie świadczy o tym, jak wielką mam lukę w wiedzy o ambitnym rocku i jego okolicach. Ogólnie Cast jest ikoną tej sceny, nie tylko w rodzimym Meksyku ale także na świecie. Poza tym muzycy grupy zaangażowani są w festiwal Baja Prog, więc nie trudno o teorię, że progresywny rock wypełnia im całe życie. Generalnie Cast gra wysublimowanego art rocka w starym stylu, który charakteryzuje się bardzo gęstym graniem. Słowem dzieje się w nim bardzo wiele i nieprzerwanie. Z tego powodu ich kompozycje są długie i bardzo długie, pełno w nich różnych pomysłów, temp, rytmów, kontrastów, klimatów i emocji. Mocno wyeksponowane są również partie klawiszowe oraz wielowątkowe aranżacje. Niemniej wszystko podporządkowane jest melodiom, dzięki czemu utwory mają w sobie płynność, a słuchacz nie ma poczucia przytłoczenia formą. Oprócz nostalgii w muzyce Cast można wyczuć ogrom teatralnego dramatyzmu oraz żarliwego temperamentu opartego na żywych uczu-

Cathartic Demise - In Absence 2021 Self-Released

Tych czterech młodych Kanadyjczyków gra razem od niespełna czterech lat, a "In Absence" jest ich debiutanckim albumem. Progresywny thrash to chyba jednak dla nich zbyt wysokie progi, mimo pewnych już umiejętności i czasem nawet niezłych pomysłów. Kiedy muzycy Voivod byli w ich wieku zaskoczyli już takimi arcydziełami jak "Rrröööaaarrr" i "Killing Technology", ale w przypadku Cathartic Demise o takim poziomie nie ma mowy. Gorzej, nie ma na tej płycie żadnych znaków, że z czasem zespół rozwinie się na tyle, by choćby próbować dorównać słynnym rodakom - na "In Absence" królują poprawność i schematy. Wyróżnia się singlowy, siarczysty "For Power", można odhaczyć in plus "Silence Within" czy doommetalowe akcenty w "Pale Imitations" oraz "Waves" i to na dobrą sprawę wszystko. Czasem zespół próbuje też zagrać brutalniej ("Dis-


parity", bezpłciowy, cyfrowy "Blade In The Dark"), kombinuje też z melodiami (kompozycja tytułowa, instrumentalny "Desire"), ale nic z tego nie wynika - szkoda czasu na takie płyty, kiedy dookoła jest tyle interesującej muzyki. (2) Wojciech Chamryk

Christian Liljegren - Melodic Passion 2021 Melodic Passion

Christian Liljegren a.k.a Rivel nie narzeka na nadmiar wolnego czasu: ledwo co wydał nowy album Narnii, zaraz zabrał się za płytę projektu The Waymaker, a do tego nagrał też solowy album. W pracach nad "Melodic Passion" tego świetnego wokalistę wsparli nie lada wymiatacze: gitarzysta Stephen Carlson, klawiszowiec Olov Andersson, basista Per Schelander (ex Royal Hunt czy Pain Of Salvation) oraz perkusista Andreas Johansson, czyli nie tylko kumpel z Narnii, ale też muzyk Royal Hunt, Avatarium czy Doomday Kingdom. Taki skład nie mógł firmować słabej płyty i "Melodic Passion" zachwyci każdego fana melodyjnego hard rocka/AOR lat 80. Swoje robi już tytułowy opener: szybki, przebojowy i dynamiczny, tak w stylu najlepszego Rising Force Malmsteena z pierwszych płyt; w szwedzkim duchu (echa Silver Mountain) utrzymany jest również "History", brzmiący niczym z przełomu lat 70. i 80. Takie wrażenie potęguje tylko częste wykorzystywanie przez Anderssona brzmień Mooga czy Hammonda ("Dead Or Alive"), a początek "The Victory" skojarzył mi się nawet z Budką Suflera z pierwszego LP. Kolejne mocne punkty tego albumu to "Salute For The King" i finałowy "My King", ale generalnie warta uwagi fanów, nie tylko wspomnianych zespołów, ale też Rainbow, MSG czy Deep Purple, jest całość tego materiału. (5) Wojciech Chamryk Clive Nolan - Song Of The Wildlands 2021 Crime

Clive Nolan to kompozytor i klawiszowiec, związany z rockiem progresywnym od zawsze. Znany z współpracy z Arena, Pendragon, Shadowland, Caamora, działalności solowej oraz z innymi wyróżniającymi się postaciami sceny rocka i metalu progresywnego (np. Arjen Lucassen, Oliver Wakeman).

Tym razem pod własnym nazwiskiem nagrał coś w rodzaju rock opery, którą zatytułował "Song Of The Wildlands". W jej skład wchodzi piętnaście utworów, utrzymanych w konwencji melodyjnego rocka, współegzystującego z orkiestracjami, muzyką klasyczną, a przede wszystkim z folkiem, który umieściłbym gdzieś w okolicach muzyki celtyckiej (tak mi się przynajmniej wydaje). I chyba te folkowe fragmenty najbardziej przykuwają moja uwagę. Są one o tyle ciekawe, bowiem nie dość, że są świetnie wymyślone, obdarzone znakomitymi melodiami i rytmiką, to do ich wykonania użyto oryginalnych instrumentów akustycznych, typu nyckelharpa (harfa klawiszowa), lur (instrument dęty), flet itd., co znacząco dodało im walorów artystycznym. Clive w swojej muzyce wykorzystał również sporo różnych chórów, są one nieraz ledwo zauważalne, w innych momentach prawie że grają pierwsze skrzypce. W tym zamiarze wspierają go chóry Ensemble Anonym oraz czterdziestoosobowy Wildland Warriors Choir. Ten ostatni robi niesamowite wrażenie. Niemało w kompozycjach Nolana jest również różnych orkiestracji. Nie powiem, musiał przy ich aranżacji mocno natrudzić się. Niestety ogólnie nie robią na mnie wrażenia oraz nie w ciągają w swoją muzyczną narrację. Niemniej budują ogólnie znakomity klimat całej płyty, więc może jednak spełniają swoja rolę? "Song Of The Wildlands" oparte jest na jednym z eposów literatury staroangielskiej "Beowulf". Z tego powodu historii występują aktorzy/ śpiewacy Christina Booth, Gemma Ashley, Natalie Barnett oraz Ryan Morgan. Może to nie bardzo znani artyści ale ze znakomitymi głosami. Towarzystwo uzupełnia narrator Ross Andrews. Choć Clive Nolan robi bardzo wiele na omawianym albumie to wspomagają go również inni instrumentaliści, w tym były perkusista Pendragon, Scott Higham oraz gitarzysta Mark Westwood znany m.in. z Caamora czy Shadowland. Całość "Song Of The Wildlands" brzmi znakomicie, no, ale od takiego artysty nie można oczekiwać niczego innego. Niestety biorąc pod uwagę elementy, które działały na korzyść całego przedsięwzięcia oraz te, które mnie do niego zniechęcały, to ogólnie te walory równoważą się, więc nie dziwcie się mojej ocenie. (3,5) \m/\m/

Cobra Cult - Second Gear 2021 GM Music

Prasowa notka podaje, że ten szwedzki, hardrockowy zespół czerpie z twórczości Misfits, L7 czy Social Distortion, ale jakoś tego nie słyszę. OK, może coś z tego ostatniego zespołu się tu znajdzie, skojarzenia z L7 pojawiają się pewnie z racji obecności w składzie wokalistki Johanny Lindhult, ale generalnie więcej tu ech Motörhead czy hard rocka podszytego rock'n'rollem, takiego z wczesnych lat 70., kiedy takie zespoły mogły jeszcze hałasować do woli, a i tak podbijały listy singlowych przebojów. Etykietki nie są jednak w sumie ważne, bo Cobra Cult grają na drugim albumie tak jak trzeba: ostro, melodyjnie i z ogromnym serduchem. Rozpędzonego "Hey!?" nie powstydziłby się sam Lemmy, opener "Sell Your Soul" to murowany przebój koncertowy, podobnie jak "The Devil's End", brzmiący niczym kawałek z 1979 roku, albo równie siarczysty "Hit The Stage". Zresztą pozostałe utwory, w ilości czterech, niczym tym wyżej wymienionym nie ustępują, zwłaszcza mroczny "Mean Machine". "Second Gear" świetnie wpasowuje się w klasyczne czasy lat 70. również pod tym względem, że jest dość skondensowana, nawiązując do epoki, kiedy na płytę trafiało mniej, ale za to dobrych utworów, bo winylowy krążek miał pewne ograniczenia. (5)

Mike "Lucas" Verhof. W takim składzie muzycy przygotowali EPkę "Love Venom", która zdaje się być kolejną udana pozycją młodej sceny tradycyjnego heavy metalu. Co ciekawe jest to klasyczny heavy metal z wyeksponowanymi wpływami amerykańskiego glam metalu lat 80., w stylu Ratt, Mötley Crüe czy też W.A.S.P. Dzięki czemu kawałki utrzymane są w wyluzowanym klimacie, rzadko spotykanym na obecnej scenie. Wszystkie cztery utwory są zgrabnie wymyślone, dość proste, różnorodne, wielobarwne, z chwytliwymi melodiami, takimi do wspólnego skandowania na koncertach. Za to są jeszcze lepiej zagrane. Także każdy z nich może być radiowym hitem. Niemniej, co niektórych ten luz oraz nieskrępowana przebojowość może odstraszyć. Już widzę jak u nich budzą się demony, pozerstwa, komercji czy innego mainstreamu. Niepotrzebnie, ale nic na to nie poradzę. Myślę, że to taki odruch warunkowy sporej grupy true metalowców. Niemniej ja pozytywnie podchodzę do propozycji Cobra Spell i jestem ciekaw jak ich pomyśl się rozwinie i, czy w ogóle sie rozwinie. Niestety główne postaci tej formacji zbyt mocno zaangażowane są w inne dość poważne projekty, przez co nie ma gwarancji na jej udaną kontynuację. No cóż, aby rozgonić te ponure myśli jeszcze raz zapuszczę sobie "Love Venom". (4) \m/\m/

Wojciech Chamryk Cryptosis - Bionic Swarm 2021 Century Media

Cobra Spell - Love Venom 2020 Self-Released

Kapela powstała stosunkowo niedawno, bo 2019 roku. Jej założycielką jest gitarzystka Sonia Anubis (Sonia Nusselder), do niedawna w Burning Witches. Za drugą gitarę odpowiada Sebastian "Spyder" Silva, młodociany obieżyświat, który ma na koncie współpracę z takimi kapelami jak Silver Talon, Spellcaster, Idle Hands i Leathürbitch. Natomiast za wokale odpowiada Alexx Panza, który swoją reputację budował w Hitten i Jack Starr's Burning Starr. Kapelę uzupełniają jeszcze basistka Angelina Vehera oraz perkusista

Nie mam pojęcia dlaczego Holendrzy zrezygnowali z nazwy Destylator - czyżby ktoś w Century Media uznał, że pod takim szyldem nie zrobią kariery? Tymczasem firmowany jako Distillator album "Summoning The Malicious" (2017) w całej okazałości potwierdzał, że reklamowe hasło zespołu "formed in 2013, but sounding like 1986" nie odbiega od prawdy, a długogrający debiut wydany już pod nazwą Cryptosis jest jeszcze lepszy. - Thrash jest czymś, co zawsze chcieliśmy grać! mówił nam Laurens Houvast, wokalista/gitarzysta grupy i przeciętniacy z Dawn Ahead mogliby się od swych młodszych kolegów naprawdę wiele nauczyć. "Bionic Swarm" to futurystyczny koncept science-fiction, z akcją osadzoną w roku 2149, a muzycznie thrash na najwyższym poziomie. Zaawansowany technicznie, lecz bez zbęd-

RECENZJE

197


nego efekciarstwa, błyskotliwy, ale też surowy i dynamiczny. Dlatego "Decypher" czy "Mindscape" słucha się przewybornie, a to tylko przykłady pierwsze z brzegu, bez problemu mógłbym podać w ich miejsce inne tytuły, choćby "Conjuring The Egoist". Fajnym patentem jest też ubarwienie brzmienia thrashowego tria partiami melotronu ("Prospect Of Immortality") co daje wręcz progresywno-post-rockowy efekt, a dzięki blackowym akcentom ("Flux Divergence") całość jeszcze bardziej zyskuje na intensywności. Wyborna płyta, warta uwagi! (5) Wojciech Chamryk

Dangerous Times For The Dead Dangerous Times For The Dead 2020 Self Released

Jak to kiedyś mawiano: czas to pieniądz, tak więc do promo pakietów typu "gołe" MP3 bez żadnego opisu będę podchodzić równie lakonicznie, nawet jeśli zespół gra dobrze. Holendrzy z Dangerous Times For The Dead sroce spod ogona nie wypadli, a sądząc po zdjęciu to młodzi ludzie. Prezentują sześć utworów: może to demo, może MLP, nie mam pojęcia - kto zainteresuje się bardziej, poszuka sobie informacji w sieci. Główne źródła inspiracji są słyszalne od razu: Iron Maiden, Tokyo Blade, Diamond Head, Jaguar i Tygers Of Pan Tang, co potwierdzają "Fairytale", "Crystal Gazer", "Storm The Castle" i "Dangerous Times For The Dead". "The Cats Of Ulthar" w warstwie rytmicznej zapożycza się aż za bardzo w znanym numerze Kiss, "Power Management" też ma w sobie coś z hard rocka. Sprawny wokalista, gitarowy duet, niezły sound to kolejne atuty - generalnie mocny materiał, robiący spore wrażenie, mimo pewnej wtórności. (4,5) Wojciech Chamryk

Darkfall/Mortal Strike - Thrashing Death Squad 2021 Black Sunset

Wszelkiego rodzaju splity są zwykle efektem współpracy zespołów z różnych krajów, ale "Thrashing

198

RECENZJE

Death Squad" przedstawia dwa zespoły austriackie. Założony w roku 1995 Darkfall jest już instytucją tamtejszej sceny podziemnej, Mortal Strike ma staż o blisko 15 lat krótszy. Obie grupy prezentują na tym łączonym, kompaktowym wydawnictwie po dwa nowe utwory, cover giganta metalu i numer wybrany z repertuaru "współsplitowicza". Darkfall zaczyna ostro, od intensywnego "Tides Of War" i jeszcze bardziej ekstremalnego (blasty) "The Gates Are Open", ale w końcu grają thrash/death metal, a nie słodziuchny power. "Here Comes The Tank" Mortal Strike jest bardziej zróżnicowany, ale też miażdży bez litości, niczym tytułowy czołg. Na finał tej części dostajemy hołd dla Manowar, połączone "Hail To The Warriors" i "Hail And Kill", mocarne i surowe. (4) Mortal Strike również zaczynają z przytupem ("A Storm Will Overcome"), by w "P.T.S.D." i w coverze Darkfall "Rise To Dominate" jeszcze bardziej podkręcić tempo; słychać jednak, że nie mają startu do bardziej doświadczonych kolegów. "Freibier" Tankard zagrali jednak całkiem nieźle, tak więc w mojej ocenie zasłużyli na: (3). Wojciech Chamryk

gólnie od Metalliki; tyle, że solówki są na poziomie, ale co z tego, jak reszta niedomaga? Wokalista Christian Wilsberg też dwoi się i troi: bulgotliwy growling, skrzek, czysty - niestety słabiutki - głos, a do tego nawet próby rapowania, w skądinąd nawet udanym muzycznie, "Anthem Of The Fallen" nie, to nie dla mnie, żegnam. (1)

Wojciech Chamryk

Wojciech Chamryk

Diamond Chazer - Chasing Diamonds 2020 Fighter

Demoniac - So It Goes 2021 Edged Circle

"So It Goes" to drugi album chilijskiego Demoniac, pierwotnie wydany na kasecie, a dopiero później na LP i CD. Podkreślam to zamiłowanie zespołu do fizycznych nośników, bowiem chłopaki grają siarczysty thrash/black starej szkoły. Owszem, czasem eksperymentują, stąd obecność saksofonu w "Extravidado", ale generalnie przez większość czasu łoją na najwyższych obrotach, wokalista skrzeczy, a riffy tną niczym najostrzejsze brzytwy. Bas? Jest również, szczególnie aktywny w najbrutalniejszym "Equilibrio Fatal". Mamy tu jeszcze prawie 20-minutowy utwór tytułowy, ale go nie posłuchałem - 0 KB i wszystko jasne. Za cztery wcześniejsze: (3,5). Wojciech Chamryk

Dawn Ahead - Fallen Anthem 2021 Art Gates

10 lat istnienia, dwie EP-ki, a teraz debiutancki album. Jednak odsłuch "Fallen Anthem" potwierdza, że Dawn Ahead zmarnowali ten czas, proponując długą - prawie godzina muzyki - przeraźliwie nudną i wtórną płytę. Od ładnych kilku miesięcy nie słyszałem tak słabego thrash/heavy metalu: to właściwie poziom amatorski, aż dziwne, że trafił się wydawca, zainteresowany jego firmowaniem. Jak widać nie wszystko, co niemieckie musi być na poziomie, albo chociaż solidne... Dawn Ahead mają jakieś podstawy czy opanowane instrumenty, ale z komponowaniem jest już gorzej, dlatego nie ma na "Fallen Anthem" niczego, co zwróciłoby uwagę. Jest za to sztampowe, monotonne granie, prymitywny thrash z ukłonami w stronę tradycyjnego metalu lat 80. Akurat te ostatnie, choćby w "I Command" wypadają nawet niezgorzej, podobnie jak majestatyczne, doomowe otwarcie "Excess", ale to i tak popłuczyny, nic wielkiego. W innych numerach zespół miota się od klasycznego do nowczesnego thrashu, zżyna od kogo się da, a już szcze-

Całość ma jednak pewien potencjał, może więc kiedyś coś z nich będzie? Teraz można "Nobody Believes Me" posłuchać, ale niekoniecznie. (3)

Diabology - Nobody Believes Me 2020 Self-Released

Czy warto zawracać sobie głowę debiutancką płytą czterech młodziaków z Los Angeles? I tak, i nie. Na plus przemawiają niezły warsztat, energia i bezkompromisowość słychać, że podszyty punkiem black/speed/thrash kręci ich na maksa, dzięki czemu niektóre utwory, zwłaszcza "Deicide" czy "Seed Of The Prophet" są warte uwagi. Nie też co jednak kryć, że to tylko co najwyżej wprawki na temat twórczości Slayer/Dissection/Dead Kennedys ("Lost Viking", "Defiling Innocents", trwający całe 22 sekundy "About You"), a i bardziej tradycyjne klimaty Running Wild z pierwszych dwóch płyt są znacznie ciekawsze w oryginale ("The Voices (Nobody Believes Me)").

Diamond Chazer to dość młoda, bo powstała zaledwie cztery lata temu kapela pochodząca z Kolumbii. Mimo krótkiego czasu na scenie zespół ten ma już za sobą parę podziemnych wydawnictw. Mam tu konkretnie na myśli single "Stranger Things" oraz "Diand Cazer / Potergeist", a także EP zatytułowane "Chained In Tokyo". Omawiany album to nic innego, jak kompilacja złożona ze wszystkich dotychczas nagranych, jak również kilku nowych numerów. Styl Diamond Chazer to melodyjny heavy metal w starym stylu. Dodajmy, że heavy przepełniony świetnymi harmoniami z dość ciekawym użyciem klawiszy. Klawiszowe partie grane przez wokalistę Stivena Gilardo zdecydowanie bardziej pasują do AOR, czy rocka progresywnego niż muzyki metalowej (przykładem może być kawałek "I Need You"). Wbrew pozorom jednak w tym wypadku to wcale nie razi. Wręcz przeciwnie, nadaje twórczości Kolumbijczyków dodatkowego uroku. Inną sprawą są jego wokale. Stiven ma ten problem, z którym spotykam się nagminnie, jeśli chodzi o kolumbijskich wokalistów. Mianowicie kiepska angielszczyzna. Nie powiem, czasem ma to swój urok na przykład w "Tokyo Rendez Vous", momentami jednak razi. Warto sięgnąć po "Chasing Diamonds" i potraktować go jako przygotowanie do pierwszego pełnego albumu grupy, który powinien ukazać się jeszcze w tym roku. Chłopaki zapowiadają go jako prawdziwą petardę. Cóż, trzymam za słowo. Bartek Kuczak Dimhav - The Boreal Flame 2019 Omniversal

Dimhav to pomysł braci Staffana i Olle Lindrotha, gdzie Steffan obsługuje gitary, klawisze oraz bas, natomiast Olle gra na perkusji. Muzyczny świat braci jest głęboko osadzony w melodyjnym power metalu ale podany w sposób ambitny w dodatku z wyraźnymi elementami progresywnego metalu oraz od czasu do czasu ocierając się


o melodyjny symfoniczny power metal. Dlatego ich muzyka choć bardzo melodyjna i energetyczna jest również rozbudowana, złożona z wielu intrygujących pomysłów, a także stawiająca na dynamiczne, klimatyczne i emocjonalne kontrasty. Jak ktoś będzie chciał się wsłuchać, znajdzie w niej sporo przykuwających uwagę momentów. Równie dobrze przy ich muzyce może bawić się miłośnik świetnych melodii, który może być wręcz nieświadomy, że pod tymi melodiami aż kipi od niezwykłego dźwiękowego życia. Bardzo dobrym przykładem jest druga kompozycja "Realms Of A Vagrant King", która oparta jest na bardziej subtelnych brzmieniach i dość podniosłej melancholijnej atmosferze oraz niezwykłym i hipnotyzującym klimacie. W zasadzie każda kolejna kompozycja z tego albumu włączają w to krótki instrumentalny przerywnik "The Aerial" niesie słuchaczowi sporo różnorodnej rozrywki. Jedynie nie do końca przekonuje mnie rozpoczynająca krążek instrumentalny utwór "Boreal Acent", który w początkowej fazie oparta jest na nieciekawej orkiestracji oraz jest rozbudowany do trwającej ponad dziesięć minut mini suity, przez co nie bardzo zachęca do przesłuchania całości "The Boreal Flame". Myślę, że ta kompozycja bardziej sprawdziła się na końcu płyty. Na krążku wszystkie instrumenty obsługują bracia Lindroth i robią to wyśmienicie. Olle w zasadzie jest mistrzem perkusji, gra technicznie i ze smakiem, nie stara się popisywać swoimi umiejętnościami ale nieraz potrafi zabłysnąć. Jeszcze większym kozakiem jest Staffan, który obsługuje pozostałe instrumenty. Najmniej w uszy rzuca się bas ale jest i udanie współgra z grą Olle. Czasami jednak dane mu jest wyjść na plan pierwszy, jak choćby w wymienianym już utworze "Realms Of A Vagrant King". Za to klawisze i gitary rządzą. To co w tym wypadku jest bardzo ważne, to sposób gry Staffana na tych instrumentach. Nie ma się poczucia, że gra na nich ten sam muzyk. Wszystko brzmi jakby Dimhav tworzyła kilkuosobowa formacja. Poza tym sound i różnorodność klawiszy oraz gitar są niesamowite, a ich brzmienie bardziej pasuje do progresywnego metalu. Poza tym, w wypadku tych instrumentów bardzo mocno błyszczy wyobraźnia, pomysłowość i ogólnie talent Staffana. Myślę, że fani wszelkiej maści progresji powinni być pod jego

wrażeniem. Jednak na "The Boreal Flame" wisienką na torcie jest zupełnie kto inny, a jest nim znany śpiewak Daniel Heiman. Miłośnicy melodyjnych odmian ciężkiego grania raczej dobrze go znają i wiedzą czego można się po nim spodziewać. Moim zdaniem na tej płycie Daniel swoim głosem wpasował się znakomicie i pokazał się z najlepszej strony w każdym jej momencie. Także fani melodyjnego progresywnego power metalu mają kolejny materiał do sprawdzenia. Ciekaw jestem jak wielu sięgnie po ten album, jakby nie było do wyboru jest całe mnóstwo podobnych wydawnictw. A to, że "The Boreal Flame" nie koniecznie musi wzbudzić zainteresowanie, wystarczy przypomnieć, że płyta ukazała się dwa lata temu i nie uzyskała większego rozgłosu. (4,5) \m/\m/

Double Cross - Obey Thy Master 2020 Self-Released

Double Cross to trzech Brazylijczyków z Belo Horizonte, zafiksowanych na punkcie klasycznego heavy metalu. Debiut EP "Obey Thy Master", póki co dostępna tylko w wersji cyfrowej, potwierdza, że najbardziej zdają się cenić Motörhead, Venom i Mercyful Fate. Łączą więc w tych czterech utworach agresję z pewną dozą melodii, co najciekawiej wypada w "The Assassin", czerpiącym też z dokonań tych bardziej znanych grup NWOBHM oraz surowym openerze "Dying Sun". Warto też docenić, że są szczerzy w tym co robią, grają tak jak na koncertach, bo gitarowym solówkom zwykle towarzyszą tylko basowe pochody, nie ma tu iluś gitarowych nakładek. I chociaż póki co nie jest to nic nadzwyczajnego, to posłuchałem "Obey Thy Master" kilka razy z niekłamaną przyjemnością, a to też się liczy. (3,5)

"The Start Of A Journey", gdzie wśród sześciu utworów, usłyszymy pewne nawiązania do Iron Maiden oraz innych formacji związanych z epoką NWOBHM. Oprócz tych inspiracji czuć jeszcze pewne naleciałości epickiego metalu oraz US metalu, co tym bardziej podbija ich atrakcyjność. Choć z tym ostatnim bywa różnie. Kompozycje są różnorodne, odsłaniają spory talent i wyobraźnię muzyków. Utrzymane są głównie w dość szybkich i średnich tempach, potrafią też zwolnić i ogólnie bez szwanku wychodzą z zabawy w zamiany prędkości. Całość brzmi surowo, naturalnie i szorstko, niczym na dwójce Ironów ("Killers"). Muzycy posiadają spore umiejętności, ale ze względu na skromne acz szczere brzmienie, nie kują uszy wirtuozerią. Zresztą każdy instrument gra, żyje i nie udaje czegoś z goła innego. Bardzo do tego dopasował się wokal z zaciśniętego gardła Alexandra Thalmaiera, który często wyciąga frazy wysoko ale dość jednowymiarowo. Ogólnie kawałki są bardzo solidne i sprawiają dobre wrażenie. Jednak, czy propozycja Draconian Remains przypadnie wam do gustu zależy tylko od waszego osobistego odbioru tej muzyki, a że takich pozycji jak "The Start Of A Journey" na rynku jest sporo, będziecie mieli z tym problem. Mnie - mimo wszystko podejście - Niemców do tradycyjnego heavy metalu przypadło do serca. (4)

Draconian Remains - The Start Of A Journey 2017 Self-Released

Draconian Remains to zespół, który pochodzi z Balingen w Niemczech i działa od roku 2012. Panowie nie wymyślają koła na nowo i w pełni oddani są tradycyjnemu heavy metalowi, choć grają go po swojemu, to w każdym jego aspekcie jest oldschoolowo. Tak też właśnie jest na debiutanckiej EPce

\m/\m/

\m/\m/

Dragon - Arcydzieło zagłady 2021 MMP

Draconian Remains - The First Crusade 2020 Self-Released

Wojciech Chamryk

niuanse. Kompozycje nadal są różnorodne, dość bezpośrednie, acz każda zachowuje swój charakter. Nadal przeważają mieszane tempa, szybkie i średnie. Na początku albumu utwory wydają się szybsze aby pod jego koniec skupić się bardziej na średnich szybkościach. Pojawił się też jedna wolna (balladowa) kompozycja "Purgatory". Po prostu niemieccy muzycy bardzo dobrze radzą sobie ze zmianami temp i budowaniu odpowiedniej atmosfery w samym utworze jak i na całym krążku, w tym we wplataniu w swoja muzykę przeróżnych zwolnień. Poza tym mimo różnych kompozycji płyta zachowuje spójność. Świetnie słucha się jej w całości, gorzej jest w momencie gdy trzeba wskazać, który kawałek jest najlepszy. Ja nie potrafię, choć ostatecznie postawiłbym na "Bloody Mary". Mimo zmiany na pozycji drugiego gitarzysty, Stevena Reinharda zastąpił Manuel Rothmund, mamy do czynienia z bardzo dobrym warsztatem muzyczny instrumentalistów. Swojego śpiewu nie zmienił również Alexander Thalmaier, choć w takim "The Voice" niespodziewanie pojawia się coś na kształt growlu. Jak ktoś szuka współczesnego tradycyjnego heavy metalu o surowym oldschoolowym brzmieniu powinien zainteresować się dorobkiem Draconian Remains. Może na jego płytach nie usłyszycie muzycznych rewelacji ale za to zespół gwarantuje solidność tego co przygotował. (4)

Po trzech latach Niemcy decydują się na wypuszczenie pełnego studyjnego albumu. Znalazło się na nim dziesięć zupełnie nowych kompozycji, ale utrzymanych w stylu tradycyjnego heavy metalu, znanego z EPki "The Start Of A Journey". Generalnie nawiązującego do Iron Maiden z epoki krążka "Killers" oraz NWOBHM. Pozostały również inne wpływy, które dotykają w muzykę Draconian Remains, a są to US metal i epicki metal. Jednak są to tylko pewne

Poprzednią płytę Dragon wydał w roku... 1999. "Twarze" miały się nijak do wcześniejszych albumów katowickiej formacji - to był industrialno-metalowy niewypał, po którym Dragon zamilkł na dobre 15 lat. Powrót grupy naznaczony był licznymi zmianami na stołku perkusisty, gdzie Krystian "Bomba" Bytom ustąpił na krótko miejsca Ireneuszowi Lothowi, zastąpionemu z kolei przez, kojarzonego dotąd raczej z bluesem i rockiem, Mikołaja Toczko, syna słynnego Partyzanta. Przynajmniej na stanowisku basisty było stabilnie, dzięki akcesowi Krzysztofa "Fazee" Oseta - jak widać byłych muzyków Kata w składzie nie brakowało, bo i lider grupy, gitarzysta Jarosław "Gronos" Gronowski też udziałał się w formacji Piotra Luczyka. Drugim członkiem, łą-

RECENZJE

199


czącym dawny i obecny skład Dragona okazał się wokalista Adrian "Fred" Frelich i zespół w w/w kwartecie zarejestrował powrotny, szósty album. Pierwszy człon jego tytułu jest nieco prowokujący, bo niejako każe porównywać nowy materiał z zespołowymi klasykami z lat 1989-94. Wydaje mi się jednak, że nie ma to większego sensu, bowiem zespół, nawiązując rzecz jasna do tamtego okresu, jest już jednak na zupełnie innym etapie, w żadnym razie nie próbując kopiować swych dawnych osiągnięć. Efekt to mocarna, momentami wręcz brutalna płyta, thrash/death metal na wysokim poziomie, do którego Dragon przyzwyczaił fanów na "Fallen Angel" czy "Scream Of Death". Mamy tu osiem długich, dopracowanych i zróżnicowanych kompozycji, w których zespół nie idzie na żadne kompromisy - nawet ballada "Czas umiera" uderza z ogromną mocą, a co dopiero mówić o tych ostrzejszych numerach, jak rozpędzony opener "Przemoc" czy równie siarczysty utwór tytułowy. Co ważne wiele też w tych utworach efektownychs solówek, różnych smaczków i aranżacyjnych rozwiązań potwierdzających, że materiał miał być ostry, jak tylko się da, ale przy tym maksymalnie dopracowany posłuchajcie choćby "R.T.H." czy "Klatki przeznaczenia" i wszystko będzie jasne. Warto też pochylić się nad tekstami lidera, a przy tej okazji nie mogę nie wspomnieć o partiach wokalnych Freda, który również wykonał tu fantastyczną robotę - klasa i tyle. Hipsterom i niedzielnym słuchaczom metalu "Arcydzieło zagłady" pewnie nie podejdzie, ale prawdziwi fani łojenia na pewno je docenią, bo to faktycznie Dragon na miarę XXI wieku. (5.5) Wojciech Chamryk

Drakkar - Chaos Lord 2021 Punishment 18

Drakkar gra power metal w pełnym tego słowa znaczeniu. Mamy tu więc nie tylko sporą dozę melodii i klawiszowo-symfonicznych brzmień, ale metalową siłę, niczym w latach 80. Być może ma to związek z faktem, że Włosi powstali jeszcze w roku 1995, a do tego "Chaos Lord" jest już ich szóstym albumem, ale jedno jest pewne, znacząco odbiegają od niskich standardów współczesnego power metalu z Półwyspu Apenińskiego. Kiedy po intro uderza "Lord Of The Dying Race" wszystko jest

200

RECENZJE

już jasne: jest moc, siła riffu i szponiasty wokal - Davide Dell'Orto musi konserwować struny głosowe czymś naprawdę ostrym, co daje świetny efekt finalny. Dlatego nawet jeśli Drakkar czasem gra też bardziej konwencjonalnie, jak choćby w "Horns Up" czy "Firebird", to nie jest to jakiś mdły power metal, ale konkretne uderzenie. Bywa też tak, że na plan pierwszy wysuwają się syntezatory (świetne solo w "The Battle"), ale nawet przy tych bardziej symfonicznych aranżach mamy tak intensywną pracę perkusji, że nie mam pytań, ani tym bardziej żadnych zastrzeżeń. Z metalowych numerów na 120% normy wyróżniłbym jeszcze "The Pages Of My Life", wzbogacony balladową, klimatyczną wstawką oraz mroczną, ale też całkiem nośną kompozycję tytułową, ale generalnie nie dostrzegam na "Chaos Lord" słabych punktów. (5) Wojciech Chamryk

head. Całkiem nieźle, jak na zespół założony w 2016 roku, w dodatku wykonujący siarczysty thrash/crossover. Nic nie dzieje się jednak bez przyczyny, bo Enforced gra naprawdę konkretnie: można nawet bez większego ryzyka obstawiać, że to również dzięki nim taki bezkompromisowy thrash, po okresie pewnego zastoju, zacznie się w Stanach Zjednoczonych ponownie odradzać. Do tego chłopaki równie dobrze sprawdzają się w krótkich strzałach pokroju "Beneath Me", zamykających się w czasie niewiele przekraczającym dwie minuty, jak też długich, rozbudowanych kompozycjach. Tu na wyróżnienie zasługują tytułowy "Kill Grid", numer ostry, ale też dopracowany aranżacyjnie oraz finałowy "Trespasser", potwierdzający przy okazji, że poza metalem ekstremalnym, punkiem czy hardcore w odtwarzaczach członków zespołu gościł też tradycyjny metal lat 80. (4,5)

aby połamać wasze pierdolone nogi". Tym razem zaś oświadczył, że Meksyk jest światową stolicą heavy metalu. Interakcja z publicznością jest ogólnie gorętsza. "Jak się macie tam z tyłu? Czy jest wam zimno?" Następny utwór zabierze was do piekła i z powrotem" - zapowiada "Mesmerized by Fire". Enforcer zagrało swój poprzedni koncert w ogóle 15 grudnia 2019 w Berlinie, co oznacza ponad roczną przerwę, i w związku z tym nie należy się czepiać, że "znowu live CD/DVD". Zwłaszcza, że na dwójce znalazło się mnóstwo utworów, których nie było na jedynce: "Die for the Devil" (z albumu "Zenith", 2019), "Searching For You" ("Zenith", 2019), "Undying Evil" ("From Beyond", 2015), "From Beyond" ("From Beyond", 2015), "Zenith of the Black Sun" ("Zenith", 2019), "Live for the Night" ("Diamonds", 2010), "One Thousand Years Of Darkness" ("Zenith", 2019), "Run for Your Life" ("Death by Fire", 2013), "Destroyer" ("From Beyond", 2015). Dobrze się stało, że zapis tego koncertu ujrzał światło dzienne. (-) Sam O'Black

Wojciech Chamryk Eleine - Die From Within 2021 Black Lodge

"Die From Within" to 12"EP: cztery utwory, w tym tytułowy w dwóch wersjach, zwykłej i symfonicznej. Pochodzi on z albumu "Dancing In Hell", który ponoć "wyznacza nowe standardy w gatunku symfonicznego metalu". Nie potwierdzę ani nie zaprzeczę, bo go nie słyszałem, chociaż można powątpiewać w ich prawdziwość. "Die From Within" też za bardzo nie posłucham, bo dzięki "szczodrości" wydawcy/promotorów tego szwedzkiego kwartetu mogę zapoznać się tylko z utworem tytułowym. Te inne są pewnie do odsłuchania w sieci, ale mam znacznie ciekawsze zajęcia niż ich szukanie, a tym bardziej słuchanie zespołu, który zżyna na potęgę z Nightwish i Evanescence, czego efektem jest nudny, nadęty i pompatyczny sympho metal trzeciej kategorii. (1) Wojciech Chamryk Enforced - Kill Grid 2021 Century Media

Ten amerykański kwintet staż ma skromny, ale prze naprzód niczym zespoły z lat 80., nie oglądając się na nic i na nikogo. Efekty takiego podejścia są widoczne: nie dość, że drugi album pod każdym względem przebija debiutancki "At The Walls", to jeszcze firmuje go Century Media, a okładkę stworzył sam Joe Petagno, ten od Motör-

Epica - Omega 2021 Nuclear Blast

Enforcer - Live by Fire II 2021 Nuclear Blast

Oh, WOW! Enforcer jest obecnie na tym samym poziomie, na którym Iron Maiden było w momencie wydania "Live After Death" (1985). Najnowsza koncertówka "Live by Fire II" uwiecznia koncert, jaki Szwedzi zagrali 30 sierpnia 2019 w stolicy Meksyku (na "Live by Fire I" był występ z Tokyo). Ukazało się to ostatnio na CD, vinylu i w wersji cyfrowej, ale też jako DVD (w tym ostatnim przypadku bez "Katana"). Wersję japońską od wersji "La Raza" dzieli zaledwie kilka lat i jeden album studyjny "Zenith", który spotkał się z mieszanym odzewem, dlatego że Enforcer odbiega tam od swojego typowego stylu, mieszając bardziej niż dotychczas. Myślę jednak, że fani powinni być jednogłośnie zadowoleni z "Live by Fire II", ponieważ całość brzmi bardzo energicznie, mięsiście i czadowo, a obraz nie mógłby być fajniej zrealizowany (gra świateł!). Olof Wikstrand (lider, wokalista i gitarzysta) zwrócił się na początku pierwszej edycji do publiczności: "Jesteśmy tu,

Epica nie przestaje zaskakiwać, dlatego symfoniczny metal w wydaniu tej holenderskiej grupy jest wciąż świeży i porywający, czego nie da się niestety powiedzieć o wielu innych produkcjach z tej stylistyki. Najnowszy, zamykający płytowy tryptyk, album "Omega" powstał więc po części podczas sesji rejestrowanych na żywo, co na pewno miało wpływ na spójność brzmienia muzyków orkiestry, nowością był też udział dziecięcego chóru. Na pewno takie podejście dodało materiałowi świeżości, zresztą został on wcześniej dopracowany na zespołowych próbach, tak jak w początkach kariery grupy. Efekt to jedna z najlepszych płyt w dyskografii Epiki, dobre 70 minut porywającej, wielowątkowej i urozmaiconej muzyki. Pomimo tego, że większość utworów trwa 57 minut, nie ma mowy o nudzie, bo sporo w nich świetnych, nierzadko przebojowych wręcz, melodii, takich jak w "The Skeleton Key" czy "Rivers", również jednym z wielu popisów wokalistki. Ponoć nie ma ludzi niezastąpionych, ale wątpię, czy Epica byłaby w stanie funkcjonować na takim artystycznym poziomie bez Simone Simons, nawet jeśli growling Marka


Jansena też jest jedną z wizytówek grupy. Piękny jest też orientalny "Seal Of Solomon", ale nie brakuje też utworów mocniejszych, choćby "The Wolves Within" i "Synergize Manic Manifest". No i "Kingdom Of Heaven, Part 3 - The Antediluvian Universe": długa, rozbudowana kompozycja o rozmachu filmowego soundtracku, z niemal aktorską interpretacją Simons; tych 13 minut mija nie wiadomo kiedy, utwierdzając mnie tylko w przekonaniu, że jeśli jakiemuś zespołowi należy się miano lidera nurtu symfoniczno-metalowego, to jest nim bez wątpienia Epica. (5)

rodzaju Manilla Road, ani też kiczu w rodzaju Majesty. Jeśli szukać podobieństw, najbliżej Eternal Champion do Visigoth i Grand Magus, choć zespół absolutnie nie jest ich kopią. W obronie autentyczności Eternal Chamion dodam, że wokalista, Jason Tarpey, zawodowo zajmuje się wykuwaniem mieczy! (5)

Evil - Possesed By Evil 2021 Dying Victims

Evergrey - Escape of the Phoenix 2021AFM

2020 No Remorse

Muzycy Eternal Champion mają korzenie w corssoverze. Fakt, że w świat heavy metalu wskoczyli później i okrężną drogą sprawił, że można ich płytach znaleźć drobiazgi, zwłaszcza w sferze wokali i linii melodycznych, które na pierwszy rzut ucha nie przywołują "typowej" epic heavymetalowej płyty. Nie zmienia to faktu, że dominanty gatunku na "Ravening Iron" są i to aż biją po oczach. I uszach oczywiście: od okładki narysowanej przez Kena Kelly'ego, przez pełne mocy teksty po majestatyczne kompozycje. Kawałki utrzymane są w kroczących, średnich tempach, osadzone na masywnych riffach i ubrane w przejrzyste, potężne brzmienie. Jeśli zraziliście się pogłosem na debiucie Eternal Champion i subtelną realizacją wokali, na "Ravening Iron" śmiało możecie o nich zapomnieć. Choć niemal każdy kawałek niesie nas na skrzydłach nośnych melodii, zdecydowanie najlepszym numerem płyty jest otwieracz, dynamiczny, lekko galopujący, osadzony na prostym, acz charakterystycznym riffie "A Face in the Glare". Pozostałe kawałki dotrzymują mu stylistycznego towarzystwa, choć część z nich skręca w niemal doomową walcowatość, a inne w rockową przebojowość. Ciekawostką jest utrzymany w konwencji dungeon synth (sama nie znałam wcześniej tego gatunku, ale w wywiadzie oświecili mnie muzycy Eternal Champion) "The Godblade" oraz "Coward's Keep" zaśpiewany razem w wokalistą Visigoth, Jakem Rogersem, który zarówno wokalnie jak i stylistycznie bardzo pasuje do Eternal Champion. Nie znajdziecie na tej płycie wzruszeń w rodzaju Atlantean Kodex, surowizny w

Strati

Strati

Wojciech Chamryk

Eternal Champion - Ravening Iron

aktualny Evergrey bardzo się podoba. (4)

Dzielę sobie działalność Szwedów na trzy etapy. Świetny, energetyczny i zarazem nastrojowy prog metal na pierwszych pięciu-sześciu płytach, faza przejściowa z - jak się okazuje - niemocą życiową Englunda i zmianami składu, oraz trzecia faza, która trwa do dzisiaj i obejmuje cztery płyty (to już prawie tyle ile pierwsza, najlepsza faza Evergrey). Ostatni okres celuje w melancholię i klimat, ale zamiast budować napięcie zróżnicowanymi utworami lub zróżnicowaną kompozycją samych kawałków, zalewa sosem kontemplacyjnych, utrzymanych w jednym nastroju, melodii. Riffy stały się ozdobnikami uderzającymi potężnie na wejściu utworu, a ich fundamentowa rola podbudowy kawałka została zepchnięta na dalszy plan. "Escape of the Phoenix" świetnie wpisuje się w ten trend ostatnich płyt Evergrey, choć z pewną różnicą. Gitarowe wejścia, wyjścia i wszelkie międzywokalne wstawki swoim ciężarem i masywnością wydają się nawiązywać do "Monday Morning Apocalypse" - chyba najcięższej i swego czasu najbardziej "nowoczesnej" płyty Szwedów. Zresztą, trudno odmówić "Escape of the Phoenix" świetnego brzmienia - te jest przestrzenne, mocne, płyta w odpowiednich momentach przygniata jak walec, w innych czaruje jak subtelny musical. Tom Englund nie tylko sprawia, że zespół jest bezsprzecznie rozpoznawalny, ale też nadał płycie pewien spójny sens. Od kiedy Tom sam napotkał problemy natury duchowej, postanowił skończyć kurs psychoterapii, a zdobyta wiedza i doświadczenie zostały niewyczerpanym źródłem inspiracji do pisania muzyki i tekstów. "Escape of the Phoenix" opowiada o tym, że czasem warto się... poddać. Dać sobie czas, zanim odrodzi się, jak feniks z popiołów. Ja bym chciała, żeby odrodził się ten dawny Evergrey, ale jak zwykle - nic tu po moich chciejstwie. Wiem, że wielu z Was ten

Niby cyfryzacja muzyki jest już nie do opanowania, streaming panoszy się coraz bardziej, a tu proszę, drugi album Evil w krótkim czasie doczekał się już kolejnej winylowej edycji, tym razem w innej firmie i w wersji picture disc. Być może chłopaki wiedzieli o tych planach, stąd barwniejsza, efektowniejsza niż na długogrającym debiucie "Rites Of Evil", horrorowa okładka, ale muzyka również się broni. Oczywiście Japończycy nie wymyślają tu niczego nowego, za to śmiało podążają śladami swych rodaków z Abigail i Sabbat, a do tego Venom, Hellhammer, Sarcófago czy Sodom, grając siarczysty i niebywale intensywny black/ thrash metal. "Possesed By Evil" przetacza się więc przez głośniki niczym jakiś złowieszczy huragan, zaś Asura, poza ulubionym, zdaje się, ugh! preferuje wściekły skrzek. Co ważne zespół potrafi przekonująco zapodać nie tylko krótkie, 2-3-minutowe petardy, jak "Reaper" czy jeszcze krótszy "Hell's Evil Bells", ale też kompozycje dłuższe. Z tych wyróżniłbym "Raizin" i "Evil Way Of Live", bo jednak tytułowa jest w części środkowej zbyt bałaganiarska, a do tego brzmi niczym jakaś parodia Metalliki. Jednak nic, to, cała reszta jest na medal: oczywiście obowiązkowo czarny. (5) Wojciech Chamryk

Evil Drive - Demons Within 2021 Reaper Entertainment Europe

Wydawca zachwala, że Evil Drive łączy melodyjną stronę Iron Maiden z czadem Slayera, a do tego ma charyzmatyczną wokalistkę. Jak to przy takich promocyjnych notkach bywa zgadza się jednak niewiele, a mianowicie to, że Viktoria Viren faktycznie ma kawał głosu w zakresie growl/skrzek. Unikalnym bym go jednak nie nazwał, a to określenie również pojawia się w owej notce, bowiem na "De-

mons Within" nie potwierdza w żadnym z 10 utworów, że potrafi śpiewać w innej manierze niż tylko obłędny ryk, który pod koniec płyty staje się już bardzo monotonny. Muzycznie jest trochę ciekawiej, no ale w końcu to już trzeci album Finów, którzy zakładając Evil Drive nie byli przecież nieopierzonymi debiutantami. Podstawą jest melodyjny death metal (rozpędzony "Breaking The Chains" jest w wydaniu Evil Drive modelowym przykładem tej stylistyki). Fajnie brzmią utwory łączące mocarny death z thrashowym wykopem ("Payback", singlowy "Rising From The Revenge", "Ghost") i wygląda na to, że jest to kierunek dla zespołu idealny. Jak na moje ucho powinni sobie za to darować nieudane flirty z melodyjnym power metalem (syntetycznie brzmiący, nijaki i pozbawiony mocy "Too Wild To Live Too Rare To Die"), łączący powerową melodyjkę podprowadzoną Helloween z symfonicznym black metalem "We Are One" też niczym szczególnym nie powala. Można, nie trzeba - to najkrótsze podsumowanie zawartości "Demons Within". (3) Wojciech Chamryk

Exmortus - Legions Of The Undead 2019 M-Theory Audio

Rzadko kiedy pozycje z katalogu Exmortus trafiają do naszej redakcji, a szkoda, bo to naprawdę zacna formacja. Po latach trafiła do mnie ich ostatnia EPka zatytułowana "Legions Of The Undead". Jest to wydawnictwo, na którym kapela zaprezentowała swój nowy, aktualny skład. Oprócz filarów Jardena "Conana" Gonzaleza (gitara/wokal) i Philipa Nuneza (bas) mamy nowych muzyków Adriana Aguilara (perkusja) oraz Chase Bekera (gitara). Ich perfekcja oraz niesamowity warsztat muzyczny wyeksponowany jest w każdej chwili, każdej z pięciu kompozycji, które znalazły się na omawianej EPce. Na początek poszły dwie autorskie kompozycje, tytułowa "Legions Of The Undead" oraz "Swallow Your Soul". Prezentują one to w czym kapela czuje się najlepiej, to jest techniczny, wyrafinowany thrash metal, ze specyficzną mieszanką heavy metalu, power metalu oraz death metalu. Stwarzają one również poczucie pewnego chaosu ale ogólnie są perfekcyjnie przemyślane i sprytnie skonstruowane, z łatwością dotykając wszelkich muzycznych emocji. Nie można zapomnieć, że równie uda-

RECENZJE

201


nie żonglują melodiami dzięki czemu te wszelkie techniczne i klimatyczne dysonanse słucha się z łatwością. Dużą wartością Exmortus są partie gitarowe, a szczególnie popisy solowe gitarzystów, które są wręcz shrederskie i pełne neoklasycznych odnośników. Ta strona muzyków (wszystkich) w pełnej krasie objawia się w pozostałej części EPki, na która składają się trzy instrumentalne kompozycje, będące interpretacjami pomysłów innych kompozytorów. Także mamy brawurowo wykonane, główne temat do filmów "Sok z żuka" (autorstwa Danny'ego Elfmana) oraz "Psychoza" (Bernarda Hermanna) oraz z jeszcze większą fantazją "Noc na Łysej Górze" ("Night On Bald Mountain") Modesta Musorgskiego. Podsumowując "Legions Of The Undead", jest to wydawnictwo, które bardzo dobrze prezentuje Exmortus i zapowiada jego udana kontynuację kariery. No chyba, że pandemia zupełnie rozbije działalność tej formacji. Oby nie. \m/\m/

Eyesberg - Claustrophobia

korzenie) posiada też niesamowitą swobodę stylistyczną, co pozwala im na budowanie niebanalnych i różnorodnych kompozycji przepełnionych melodiami, intrygującymi tematami muzycznymi, teatralnym rozmachem, bogactwem wrażeń, itd. Przy czym z łatwością pobudzają wyobraźnię swoich odbiorców. Muzycy sprawdzają się w każdej formie, a ich utwory mogą być albo krótkie albo długie. Nieprzerwanie czarują nas swoimi dźwiękami, roztaczając paletę pełną kontrastujących barw i wszelkich dysonansów. Dzięki temu zabiegowi wyśmienicie słucha się pojedynczych utworów jak i całego albumu. Bardzo ważną częścią tego wydawnictwa jest zawarta w nim opowieść. Dotyczy ona historii Vincenta van Gogha, co jest ciekawe samo w sobie, ale jeszcze ciekawsze jest podejście muzyków do tego tematu. Ogólnie "Claustrophobia" może bardzo się podobać. Album ma naprawdę wiele atutów. Jednak mnie bardzo mocno przeszkadza tak czytelne nawiązania do dokonań wczesnego Genesis. Nie mogę sobie z tym poradzić. Niestety nie przekonuje mnie nawet to, że Niemcy mają tyle samo a może i więcej - inwencji, talentu oraz wyobraźni co ich nieco starsi koledzy ze Zjednoczonego Królestwa. Może wy nie będziecie mieli z tym kłopotu. Wtedy na pewno odbiór tego krążka będzie jeszcze bardziej ekscytujący. Ja niestety na tę chwile nie mogę dać więcej niż... (3,5)

2021 Progressive Promotion

Początki tej niemieckiej kapeli sięgają końca lat siedemdziesiątych. Mimo dekady istnienia ich działalność niczego konkretnego nie przyniosła. Oczywiście myślę o wydawnictwach płytowych. Duży debiut "Blue" wyszedł dopiero w 2014 roku, dwa lata później opublikowano drugi krążek "Masquerade", a obecnie trzeci zatytułowany "Claustrophobia". Muzyka, która znalazła się na tym albumie jest mocno inspirowana wczesnymi dokonaniami Genesis. Wiele zagrywek klawiszowych oraz gitarowych popisów solowych mocno podobnych jest - kolejno - do tego co grał Banks czy Hackett. Oprócz zbliżonego stylu grania muzyków, podobnie budowane są kompozycje, a także ich klimat oraz emocje. Sam wokalista Malcolm Shuttleworth ma niesamowity głos, który jest takim miksem Gabriela, Collinsa oraz Fisha. Także to podobieństwo do Genesis jest jeszcze większe. Oczywiście w muzyce Eyesberg znajdziemy jeszcze więcej innych inspiracji, dokonaniami zespołów typu Marillion, Camel, IQ czy Pendragon. Dzięki czemu formacja ogólnie bardzo pięknie wpasowują się w neoprogresywną estetykę. Niemniej muzyka Niemców (powiedzmy, bo kilku muzyków ma inne

202

RECENZJE

\m/\m/

Fate - Fate 2020 Caligari

Lubię takie granie, surowy heavy/ speed metal w stylu lat 80. Wtedy było to zjawisko dość powszechne, ale i teraz nie brakuje zespołów, z upodobaniem eksplorujących tę stylistykę. Akurat nadmiar nie jest tu pozytywnym zjawiskiem, ale ci młodzi Włosi (trzy lata stażu, dwie demówki w dorobku), radzą sobie naprawdę nieźle. "Fate" to owo drugie demo, wydane, a jakże, cyfrowo i na kasecie. Trzy utwory, niewiele ponad 10 minut muzyki, ale ile radości dla kogoś, kto pamięta te dawne, dobre czasy! W openerze "Where The Gods Go To Die" chłopaki jeszcze nie zdradzają się do końca, bo to taki surowy heavy/doom. Jednak już w "Mask Of The Silver Death" i "Demiurge" łoją na 120% mocy, momentami wręcz blackowo, tylko gdzieniegdzie wplatając wolniejszy, masy-

wny riff czy klawiszowe ornamenty. A ponieważ teraz mało kto narzeka na brak wolnego czasu, to pewnie dość szybko uraczą nas debiutancką płytą - myślę, że będzie warta uwagi. (4)

dawno cieszyliśmy się znakomitą płytą Kruka i Wojtka Cugowskiego "Be There", teraz czas na nowa płytę Fatum. Czekamy! \m/\m/

Wojciech Chamryk

Feanor - Power Of The Chosen One Fatum - Chcę uciec stąd! 2021 Case Studio

W 2016 roku doszło do kolejnej reaktywacji tej zasłużonej grupy dla polskiej sceny hard rocka. Bardzo ucieszyła mnie ta ponowna działalność. Cieszyły mnie też kolejne informacje z obozu zespołu, choć było ciężko o ich wyłowienie w tej całej masie szumu medialnego, który każdego dnia do nas dociera. Niestety z czasem tych wieści było coraz mniej, aż zacząłem niepokoić się, że znowu nic z tego nie będzie. W końcu przyszedł rok 2021 i na nowo można było zaobserwować ruch wokół tematu Fatum. W końcu w dzień rocznicy śmierci wokalisty Fatum, Krzysztofa "Uriah" Ostasiuka ukazała się omawiana płytka. Nie bez przyczyny wybrano taką datę, bowiem Piotr Bajus wraz zespołem chciał się rozliczyć z minionymi latami oraz złożyć hołd bardzo ważnej osobie dla całej formacji. Takież honory czyni znakomita monumentalna ballada "Jeszcze wczoraj", która swoim tekstem bezpośrednio dotyka wspomnianych wydarzeń. Drugi nowy utwór to dynamiczny i chwytliwy kawałek, z świetnym riffem, "Chcę uciec stąd". Jest on mieszanką mocniejszego grania hard'n' heavy z debiutu "Mania szybkości" i bardziej AORowej wersji hard rocka z krążka "Demon". Nie widzę aby fan hard rocka przeszedł obok tego utworu obojętnie. Ciekawy jest też tekst, który nawiązuje do obecnej sytuacji w kraju. Jednak najważniejszą dla mnie kwestią jest znakomita forma nowego wokalisty Andrzeja Kwiatkowskiego. Ma on swój styl oraz tembr głosu, ale bardzo mocno wpisuje się w stylistykę, w której bardzo dobrze czuł się również Krzysztof Ostasiuk. Można to porównać bezpośrednio, bowiem dalszą część płyty wypełniają dwa odświeżone utwory starego Fatum. Są to chyba największe przeboje jak do tej pory formacji, a chodzi o "Bo Demon" oraz "Mania szybkości". Choć EPka "Chcę uciec stąd!" jest pewnego rodzaju codą w działalności Fatum ale jednocześnie jest zapowiedzią nowego, które wydaje się bardzo dobre. Myślę, że polska scena hard rocka na to zasługuje. Nie-

2021 Massacre

Fani true heavy metalu czekali na ten album ponad 25 lat. Feanor "Power Of The Chosen One" to bowiem sequel Manowar "The Triumph Of Steel" (1992), przynajmniej z trzech powodów: na obu albumach zagrał ten sam gitarzysta, znaczna część właśnie wychodzących na światło dzienne pomysłów zostałaby wykorzystana na kolejnej płycie Manowar, gdyby David "The Shred Demon" Shankle nie opóścił ich nieoczekiwanie w 1994 roku, oraz Joey DeMaio aprobuje dążenia Feanor. Mamy tutaj do czynienia z "the ultimate true heavy metal experience". Właściwe osoby godnie stawiły czoła niesamowicie ambitnemu wyzwaniu kontynuacji najlepszej spóścizny Królow Metalu. Ogromną ilość mistrzowskiej pracy włożono w skonstruowanie misternego rarytasu, na którym znalazło się dziesięć kunsztownych przedoskonałości. Dostąpiłem wielkiego zaszczytu ich dokładnego poznania już półtorej miesiąca przed oficjalną premierą i powiem tak: wierzę w metal, wierzę w metalowe braterstwo, szczerze kocham "Power Of The Chosen One". Uśmiecham się z pobłażaniem na monety bulionowe, ponieważ zawierają one do 99,999% złota, podczas gdy "Power Of The Chosen One" składa się dokładnie w 100% z czystego złota. Chciałbym, aby fani Manowar odnajdywali radość z bliskiego obcowania z tymi hymnami, i odkrywali wspólnie ich różnorodne odsłony. Z całą pewnością powinniśmy rozważyć uznanie "feanorów" za środki wymiany metalowego pozdrowienia. Jestem absolutnie przekonany, że to kryształowo nieskazitelne dzieło przetrwa próbę czasu, ale to od nas wszystkich zależy, czy za tysiąc lat będzie je można podziwiać w sławnej galerii dedykowanej Królom Metalu, Manowar. Nie ma tam żadnej elektronicznej perskusji, żadnych plastikowych syntezatorów, żadnych fałszywych sztuczek. Tylko żywa muzyka. Gitary, prawdziwa perkusja, czterdziestoosobowy chór, fortepian, szlachetne antyczne instrumenty (oud, bouzouka) i genialne wokale (znanego z Wizard) Sven D'Anna.


Otwierający album hymn "Rise Of The Dragon" stanowi bezpośrednie nawiązanie do Manowar "Ride The Dragon" i zwiastuje podniesienie głowy przez smoka, symbolizującego tutaj powrót Davida Shankle (chyba nie trzeba przypominać, że właśnie David był odpowiedzialny za gitary na "The Triumph Of Steel"?). Refren tytułowego "Power Of The Chosen One" jest jednym z najbardziej melodyjnych fragmentów na całej płycie i natychmiastowo chwyta za serce. Unieśmy przy nim miecze w górę i powtarzajmy: "By the power of the chosen one, the sacrifice of your life, we stand by your side. Hail! Hail! Hail!". Podczas słuchania bardziej rozpędzonego "This You Can Trust" polecam skoncentrować się głównie na łomoczącej perkusji, bo moim zdaniem przez jej pryzmat najlepiej się tego słucha. "Metal Land" to kolejny przebojowy utwór o jednoczeniu się fanów, opatrzony pyszną solówką gitarową, fajnymi harmoniami wokalnymi oraz nośnym refrenem. I na przemian, szybsze "Hell Is Waiting" zieje metalowym ogniem i nie bierze jeńców. Pozytywnie postrzegam zabieg efektywnego wymieszania bardzo melodyjnych utworów na zmianę z ostrą jazdą bez trzymanki. Konsekwentnie, "Together Forever" jest więc bardzo melodyjne i wolniejsze, zaś "Bringer Of Pain" mroczne i drapieżne. Całe "Lost In Battle" jest wręcz rozbrajająco melodyjne od samego początku aż do końca. Nie mniej urzeka kolejny "Fighting For Our Dream", z tym że to ballada rozpieszczająca słuchacza bogactwem akustycznych gitar. Koncept liryczny całego albumu został oparty o najwyższej jakości literaturę oraz najdonioślejsze dzieła sztuki. W szczególności ostatni, dziewiętnastominutowy hymn "The Return Of The Metal King", ukazuje odważną interpretację homerowskiego eposu "Odyseja". Sven D'Anna brzmi tutaj jak Pavarotti w swych najlepszych momentach. Pozostali budują kompozycję nie z tej ziemi, która przenosi nas w kompletnie inny świat. (6) Sam O'Black

FireWing - Resurrection 2021 Massacre

To długogrający debiut amerykańskiej formacji, ale tworzący ją muzycy są nie tylko wykształceni (Berklee College Of Music i wszystko jasne), a do tego z niejednego, metalowego pieca chleb jedli, gra-

jąc praktycznie wszystko, z koncertowym wspomaganiem rzeźników z Vital Remains włącznie. Nic więc dziwnego, że skoro zabrali się za power metal w symfonicznej odsłonie, to grają go na najwyższym poziomie, a i kompozycje dostarczyli takie, że nie ma mowy o wypełniaczach, mimo tego, że "Resurrection" trwa blisko godzinę. W warstwie tekstowej mamy tu, podzieloną na trzy rozdziały, opowieść o walce dobra ze złem, dopełnioną dopracowaną i efektownie zaaranżowaną muzyką. Są więc symfoniczne orkiestracje, ale pasujące do poszczególnych kompozycji, w żadnym razie nie jakieś nadmiernie rozbudowane, czasem mające nawet typowo soundtrackowy charakter, a do tego partie chóralne oraz klawiszowe. Nie zapomniano jednak o gitarach (tu szczególnie godne polecenia są "Obscure Minds" i "Tales of Ember & Vishap: The Meaning Of Life"), sekcja też poczyna sobie całkiem śmiało, co tylko wychodzi poszczególnym utworom na dobre. No i wokalista Airton Araujo, szczególnie wyróżniający się w "Demons Of Society", "Resurrection" i "Time Machine", kolejny mocny punkt tego, już świetnego zespołu. Dlatego, jeśli starczy im pomysłów i determinacji, to w tej power-symfonicznej estetyce FireWing mogą już niedługo solidnie namieszać. (5) Wojciech Chamryk

Forsaken Age - Heavy Metal Nightmare 2020 Pure Steel

Nowa Zelandia jako kraj ma ten niefart (a może jednak fart. Zależy, jak się na to spojrzy), że znajduje się trochę, jakby to powiedzieć na uboczu. Na uboczu świata, jak i również na uboczu sceny metalowej. Mimo tego czasem stamtąd jakaś metalowa kapela wypłynie w szerszy świat. Za taką właśnie można uznać zespół Forsaken Age. "Heavy Metal Nightmare" to zaledwie drugi album w dorobku tej formacji. Ich debiut zatytułowany "Back from Extiction" ujrzał światło dzienne w roku 2012. Na dobrą sprawę nowe dzieło tych przesympatycznych Nowozelandczyków można by uznać za całkiem przyzwoity album heavy metalowy. Taki, który co prawda jakichś wielkich fajerwerków nie zawiera, ani też niczego nie urywa, jednak wywołującym w słuchaczu całkiem pozytywne odczucia. Można by, gdyby nie pewne drobne mankamenty, które burzą obraz całości. Pierwszy z nich to niewątpliwie

wokal. Dzierżąca w tym zespole mikrofon Chrissy Scarfe jest niewątpliwie osobą kochającą tę muzykę, niezwykle jej oddaną, a wręcz nią żyjącą. I to jak najbardziej się chwali. Pytanie tylko, czy ową miłość musi wyrażać akurat śpiewając. Chyba niekoniecznie, bo zdecydowanie do śpiewania w takim zespole, jak Forsaken Age brakuje jej skali oraz mocy w glosie. Przez to takie kawałki, jak na przykład "Black Magick" całkowicie tracą swój potencjał, który niewątpliwie w nich drzemie. Psuje to ostateczny efekt pracy całej grupy, a zwłaszcza gitarzystów, którzy posiadają zarówno talent, jak również mają głowę pełną pomysłów (świadczą o tym chociażby solówki z kawałka tytułowego). Cóż, mam jednak poważne przesłanki, by sądzić, że Lee Scarfe swej żony z zespołu się nie pozbędzie. Zostawmy zatem już ten temat w spokoju. Drugim mankamentem tego albumu jest obecność utworów, które w stopniu wręcz absurdalnym popadają w banał. Przykładem może być otwierający "Death Terror" czy kompletny wypełniacz w postaci "Fire in our Hearts". OK., pomarudziłem trochę (przepraszam, czasem muszę), więc teraz możemy przejść do pozytywów, bo te jak najbardziej są. I co ciekawe, wcale nie jest ich mało. Na pewno jednym z nich jest przebojowy, nie bez powodu wybrany na singiel kawałek "Raven's Cry" z gościnnym udziałem Tima "Ripera" Owensa. Tu jednak muszę pokusić się o tezę, że jego gościnny występ ma raczej charakter chwytu marketingowego, gdyż niewiele on wnosi zarówno do samego utworu, hak i albumu jako całości. Nie zmienia to jednak faktu, że utwór ten robi naprawdę piorunujące wrażenie. Podobnie zresztą jak niesamowita interpretacja utworu "Ride On" Christy Moore'a czy opatrzone iście sabbathowskim riffem "Hail and Farewell". Są to utwory, które wręcz krzyczą o wyższą ocenę. Jednak, jak już wspomniałem, album ten ma pewne mankamenty. Drobne, bo drobne, jednak na tyle upierdliwe, że wpływają one na ostateczny odbiór owej płyty jako całości. (3,75) Bartek Kuczak

Fortress Under Siege - Atlantis 2020 ROAR! Rock Of Angels

"Im bardziej Wasze marzenia są nierealne do zrealizowania, tym lepiej; jeżeli marzycie o czymś, co już jest w Waszym zasięgu, to daleko w życiu nie zaj-

dziecie", mawiał mój ulubiony trener zawodowy Andrew LaCivita, w wolnym tłumaczeniu na język polski. Fortress Under Siegie "Atlantis" jest właśnie zaproszeniem do zastanowienia się i, być może, przeformułowania swoich personalnych marzeń. Album ten nie opowiada o mitologicznej krainie Atlantis, lecz używa jej jako efektowną alegorię (tzn. miejsce o przenośnym znaczeniu) do wyrażania niespełnianych ambicji. Teoretycznie możemy to interpretować jako owoc frustracji samego zespołu, jako że istnieje on już 27 lat (powstał w 1994 roku), wydaje dopiero trzeci album i prawie nikt o nich nie słyszał. Zwróćmy jednak uwagę, że w praktyce prezentowana przez nich muzyka należy do gatunku niekoniecznie zorientowanego na popularność - progresywny metal. O czym mogło marzyć Fortress Under Siege w czasach wybuchu popularności grunge'u i w okresie Fates Warning "Parallels" (1991) / "Inside Out" (1994)? Zgaduję tutaj, że mogło chodzić o rozwinięcie heavy metalowej estetyki w kierunku bardziej złożonych, ale wciąż stosunkowo łatwo przystępnych, klimatów. A przecież pomysł na dalsze rozwinięcie heavy metalu lat 80. w obliczu tak prężnie robiących to już pionierów, jak właśnie Fates Warning i Dream Theater, wydaje się karkołomny, z uwagi na nieuchronne pytanie, co jeszcze Fortress Under Siege mogłoby zaproponować, czego dotąd nie słyszeliśmy? Słuchając "Atlantis", wydaje mi się, że zespół nie stara się być oryginalnym. Zamiast eksplorować dziwaczne rejony muzyczne, postawili na zwięzłość i dosadność, ale w ramach dobrze nam znanego gatunku progresywny heavy metal. Wszystkie utwory są krótkie (trwają poniżej sześciu minut), a nawet jeśli chcieli zaprezentować coś bardziej rozbudowanego, to podzielili to na dwie części - instrumental "Holding a Breath" poprzedza "Silence of Our Words", zaś inny instrumental "Lethe" ułatwia nam przyswojenie "Spartacus". W żadnym razie nie poczułem potrzeby zadzwonienia do żadnego jazz' owego instruktora z prośbą o pomoc w ogarnięciu tej muzyki. Podoba mi się w miarę masywne i klarowne brzmienie. Czuję, że poszczególne motywy są przemyślane oraz znajdują się we właściwym miejscu we właściwej kolejności. Oczywiście, nie da się uniknąć skojarzeń z Fates Warning, słychać też odrobinę Redemption, Symphony X, polskiego Division by Zero oraz Iron Maiden. Pasjonaci metalu progresywnego prawdopodobnie potrafiliby wymienić tutaj kilka innych nazw, do których dorobku jeszcze bardziej odnosi się "Atlantis". Na uwagę zasługuje jednocześnie sprawny warsztat techniczny (w tym gatunku ciężko jest docenić kogoś mianem wirtu-

RECENZJE

203


oza, więc powiedzmy, że są sprawni), ale też biegłość kompozycyjna - osiągnęli tak bardzo pożądany w każdej muzyce flow. Energia kreatywna została przesunięta ze sfery intencji na sferę wpływu na słuchacza, a obawiam się, że wielu innym zespołom progresywnym dokładnie tego brakuje. Nie wydaje mi się, aby Fortress Under Siege zamieszał na scenie, ponieważ nie ma tutaj nic, co rozwijałoby jakikolwiek podgatunek w najmniejszym choćby stopniu. Albumu słucha się jednak z przyjemnością i może on być fajną odskocznią dla wszystkich, którzy znają najwspanialsze dokonania progresywnego metalu na pamięć, i chcieliby posłuchać czegoś jeszcze. Z drugiej strony, "Atlantis" może z powodzeniem wprowadzać początkujących słuchaczy w wymagającą krainę tego rodzaju dźwięków. (4) Sam O'Black

Fortunato - Insurgency 2021 Rock City Music Label

Fortunato jest francuskim zespołem neoklasyczno metalowym. W jego skład wchodzi gitarzysta Seb Vallée, śpiewający basista Markus Fortunato oraz perkusista David Amore (Nightmare, 1999 - 2015). Dyskografia: "Liberty" (2012), "Restless Fire" (2015), "Insurgency" (2021). Wikipedia: "Zadaniem (muzyki neoklasycznej) nie jest komentowanie świata ani oddziaływanie na emocje (...) O wartości dzieła decyduje doskonałość rzemiosła kompozycyjnego, przejrzysta i zwarta forma (...) Charakterystyczne (...) są czytelne i różnorodne związki z muzyką wcześniejszych okresów (...) Strawiński (...) zwracał uwagę na potrzebę powrotu do tradycyjnego rozumienia piękna, w połączeniu z prawdą i dobrem, lecz realizowanego nowoczesnymi środkami (...) Słuchacz miał czerpać przyjemność z odkrywania w utworze ładu i porządku, podziwiać pomysłowość kompozytora (...) Utwór (...) nie (miał) poruszać lub wstrząsać". Fortunato cechuje się doskonałym rzemiosłem kompozycyjnym. Analogicznie jak Rush tworzyło zaawansowane kompozycje w trzyosobowym składzie, również Fortunato prezentuje na swoim najnowszym albumie techniczne mistrzowstwo. Forma faktycznie jest jako tako zwarta i przejrzysta - łatwo zorientować się w tych dźwiękach już za pierwszym odsłuchem. Moje kolejne odsłuchy jedynie to potwierdzają. Odnośnie czytelnych i różnorodnych związków z muzyką wcześniejszych okresów, dostrzegam wy-

204

RECENZJE

raźne inspiracje Sabatonem (np. hymniczne "For Eternity" oraz zdecydowanie bardziej urozmaicone "The Sun Shall Never Shine"), Freedom Callem (ultramelodyjne "Blood Of The Unknown"), muzyką orientalną (solówka basowa w "A Star In The Sky"), epic folk metalem (trudno mi tutaj wskazać konkretną nazwę, ale posłuchajcie ballady "Everywhere"), Avantasią (klawisze w "Carry On To The Depths Of The Sea"), Symphony X'em (przytłaczająco ciężkie gitary towarzyszące progresywnym klawiszom w "A White Cross On A Normal Field"), a nawet disco ("Big Time", nie tylko na samym początku, bo i później przewija się nostalgiczne disco). Wokale są siermiężnie rzeźnickie niemal jak u Marka Sheltona, a gitary ambitne prawie jak u Malmsteena. Tradycyjnie rozumiane piękno w połączeniu z prawdą i dobrem, lecz realizowane nowoczesnymi środkami - moim zdaniem jak najbardziej tak, dlatego że współczesna młodzież nie tak wyobraża sobie na ogół piękno w muzyce, chociaż nie można by odmówić im gracji. Ufam, że Fortunato gra szczerze to, co niekoniecznie jest trendy, lecz to co naprawdę chcą grać. Oczywiście środki są nowoczesne - gdzie im tam do Igora Strawińskiego. Osobiście nie czerpię przyjemności z odkrywania panującego u nich ładu i porządku, ale to jest sprawa subiektywna i bez znaczenia. Bałaganiarstwo czy wręcz kakofonia na miarę niektórych prog powerowych kapel zniechęcałyby mnie, a Fortunato jako tako da się słuchać bez wrażenia dyskomfortu. Bardziej byłbym za to skłonny podziwiać pomysłowość kompozytorów Fortunato nie tylko korzystali z mnóstwa rozmaitych wzorców, ale połączyli je w spójną i zwartą całość o indywidualnym charakterze. Ostatecznie, nie jestem ani poruszony, ani tym bardziej wstrząśnięty. Lustro nie kłamie - mam minę jak dwie kropki i pozioma kreska. Francuzi osiągnęli to, co zamierzali, a fani heavy metalu w ujęciu neoklasycznym prawdopodobnie napisaliby, że "Insurgency" wypadło dobrze. (4) Sam O'Black

Frozen Crown - Crowned In Frost 2019 Scarlet

Jakoś niedawno słuchałem tego zespołu w sieci, a tu proszę, przed premierą tegorocznego, zapowiadanego na koniec kwietnia albumu "Winterbane" trafił nam się do recenzji ten poprzedni, drugi w dys-

kografii grupy. "Crowned In Frost" na pewno nie rozczaruje zwolenników power metalu, bo Włosi mają do niego dryg, a ten mieszany skład tym bardziej. Owszem, mogli sobie darować popowe wtręty w "Lost In Time" czy nudny, na szczęście dość krótki, instrumental-wypełniacz "The Wolf And The Maiden"; długaśny "Winterfall" też by zyskał po odchudzeniu o minutę czy dwie oraz dzięki zmniejszeniu ilości partii growlującego Federico Mondelliego, ale cała reszta już się zgadza. Szczególnie przypadł mi do gustu ten ostrzejszy power w "In The Dark", "Unspoken" i "Forever"; opatrzone teledyskami "Neverending" i "Battles In The Night" też są niczego sobie, nie tylko z racji udziału w nich gitarzystki oraz wokalistki. Giada "Jade" Etro nie ma może jakiegoś wielkiego głosu, ale potrafi z niego korzystać i nie sili się na jakieś operowe wygibasy - słychać, że to jednak metalowa wokalistka, zresztą okładkowy image - Conan w żeńskim wydaniu - również zdaje się to potwierdzać. Liczę, że na "Winterbane" będzie jeszcze lepiej, co okaże się już niebawem. (4,5) Wojciech Chamryk

Furious Trauma - Decade At War 2020 Massacre

Furious Trauma nie należą do pracoholików: staż mają znaczny, sięgający jeszcze lat 80., a tu proszę, raptem cztery albumy na koncie, gdzie poprzedni wydali jeszcze w latach 90. Plus jest taki, że powrotny "Decade At War" firmuje Massacre Records, może więc Duńczycy zdołają zaistnieć wśród szerszego grona słuchaczy? Na pewno są tego warci, bowiem groove/ thrash w ich wykonaniu jest nad wyraz solidny, agresywny i urozmaicony. Dlatego "Decade At War", chociaż to aż 13 utworów podstawowych plus dwa bonusy, w żadnym razie nie nuży: poszczególne kompozycje są zróżnicowane, sporo się w nich dzieje, a i wokalista Lars Schmidt różnicuje swe partie, racząc słuchaczy nie tylko rykiem z głębi trzewi, ale też bardziej skrzeczącym głosem. On też odpowiada za robiący wrażenie, masywny sound tego albumu, chociaż pewnie efekt końcowy sporo też zawdzięcza Tue Madsenowi, odpowiedzialnemu za miks i mastering. Osobiście wyróżniłbym szaleńczy utwór tytułowy, mroczny "Plague Of The New World" i zróżnicowany "Damage Done", ale generalnie całość materiału trzyma

tu poziom. Mogli tylko w sumie darować sobie nagrane na nowo "Born Of The Flag" z pierwszego albumu i "Chaos Within" z drugiego - już chyba lepiej pomyśleć o wznowieniu, tych dawno niedostępnych, płyt, choćby w formie jakiegoś tańszego, łączonego wydawnictwa. (4) Wojciech Chamryk

Gaia Epicus - Seventh Rising 2020 Epicus

Trudno nie traktować z szacunkiem tego, co robi Thomas Chr. Hansen, bo w końcu gra metal od wczesnych lat 90., a "Seventh Rising" jest już siódmym albumem jego solowego projektu. Jednak ilość nie zawsze idzie tu w parze z jakością, dlatego power metal w wydaniu Norwega jest często co najwyżej poprawny, wieje z niego nudą i sztampą. Na "Seventh Rising" jest niestety podobnie: to długa, monotonna płyta, której tak naprawdę mogłoby nie być i nikt zbytnio by na tym nie stracił. Kiedy słuchałem tych promocyjnych plików po raz pierwszy od razy uderzyło mnie, że gra tu naprawdę dobry perkusista. I proszę, sesyjnie wsparł Thomasa sam Mike Terrana, co dało warstwie rytmicznej sporego kopa. Nie zatuszuje to jednak faktu, że "Rising" i kilka innych utworów to popłuczyny po Helloween, "Invisible Enemy" zapożycza się u Black Sabbath ery "Dehumanizer", a balladowy "Number One" dodatkowo u… Metalliki. Thrashowo brzmi też finałowy "Eye Of Ra", co wydaje mi się chybionym eksperymentem, a jak już muzycznie robi się ciekawiej ("The Dream"), to z kolei lider niedomaga wokalnie. Być może dlatego w singlowym "Gods Of Metal" wspiera go Tim "Ripper" Owens i to jest faktycznie konkret, ale kto kupi album czy straci na niego blisko godzinę w sieci, dla jednego udanego utworu i z racji tego, że Lukky Sparxx wycina naprawdę konkretne solówki? (1,5) Wojciech Chamryk Gary Moore - How Blue Can You Get 2021 Provogue

Niedawno minęła 10 rocznica śmierci Gary'ego Moore'a, genialnego gitarzysty, równie sprawnie poruszającego się w rejonach hard 'n'heavy (Skid Row, Thin Lizzy, GForce, solowe płyty z lat 80.), estetyce progresywno-jazzrockowej (Colosseum II) czy bluesowej. To


właśnie bluesowe albumy uczyniły z tego Irlandczyka światową gwiazdę, chociaż krótko przed śmiercią zapowiadał powrót do mocniejszego grania. Niestety nie zdążył już zrealizować tych planów, ale wydawcy wciąż wznawiają jego dawne płyty, skwapliwie podsuwają też fanom kolejne kompilacje, wydawnictwa koncertowe oraz takie z niepublikowanym dotąd materiałem. "How Blue Can You Get" należy do tej ostatniej kategorii, zbierając garść studyjnych nagrań, które z jakichś powodów nie zostały wcześniej wydane, bądź też pojawiły się w innych wersjach, choćby jako bonusy na japońskich wydaniach płyt gitarzysty. To osiem bluesowych i bluesrockowych numerów, cztery autorstwa samego Moore'a plus cztery przeróbki. Z tych ostatnich wyróżnia się świetnie zagrany instrumental "Steppin' Out" Fraziera, znany z wykonania Memphis Slima, rozsławiony choćby przez Mayalla i Claptona, ale "I'm Tore Down", długi utwór tytułowy (B.B. King) czy zwłaszcza "Done Somebody Wrong" Elmore'a Jamesa (co za solo!), lśnią równie wyraziście. Z kompozycji autorskich na pierwszy ogień idzie piękna ballada "In My Dreams" - nic dziwnego, że w momencie nagrania trafiła do archiwum, bo bardzo przypomina słynne "Parisienne Walkways", ale teraz to już żaden zarzut. "Looking At Your Picture" jest bardziej bluesowo-korzenny, tak w stylu lat 50./60. ubiegłego wieku, "Love Can Make A Fool Of You" to następna ballada, w tej wersji bardziej bluesowa, ale ze wzmocnieniem w refrenie, podobnie jak finałowy, przepiękny "Living In The Blues" z kolejnym popisem gitarzysty. Dlatego, chociaż to "tylko" pośmiertna kompilacja, fani takiego grania i samego Gary'ego nie mogą jej zlekceważyć. (5) Wojciech Chamryk Geometry Of Chaos - Soldiers Of The New World Order 2020 Self-Released

Geometry Of Chaos to nowy projekt dwóch włoskich muzyków, gitarzysty/basisty Fabio La Manny i perkusisty Davide Cardelli. Wsparci przez wokalistów Elenę Lippe, Marcello Vieirę i Ethana Cronina nagrali album "Soldiers Of The New World Order", łączący klasyczny hard'n'heavy z metalem progresywnym i wpływami fusion. Promocyjna notka wspomina również o muzyce filmowej, ale

to raczej pobożne życzenie, bo nawet te najbardziej klimatyczne partie, jak w instrumentalnym "Garage Evil", nie mają rozmachu wielkich, filmowych soundtracków, chociaż mogłyby pewnie być wykorzystane jako ilustracja muzyczna w jakichś mniejszych, krótkometrażowych czy dokumentalnych produkcjach. Poza tym, chociaż materiał generalnie trzyma poziom, to słychać jednak, że to zespół gitarzysty-wiruoza - już opener "Idolatry" dość szybko rozłazi się w szwach, nie jest kompozycją zwartą i ciekawą na tyle, by przyciągnąć uwagę na blisko siedem minut, mimo efektownych solówek lidera. Później jest podobnie: ni to hard rock, ni progresywny metal, a do tego akcenty jazzowe ("Joker's Dance") czy nawet post-rockowe ("Spiral Staircase"). Da się również zauważyć, że La Manna jest równie dobrym basistą, stąd solowe wejścia i wyeksponowane pochody tego instrumentu, co przy zróżnicowanej grze Cardelli jest niewątpliwym plusem. Mogą też podobać się lżejsze, długie i rozbudowane kompozycje "Observer" z udziałem Eleny Lippe, "Premonition" czy finałowy "Soldiers Of The New World Order", bardziej progresywne, mimo metalowych akcentów, ale jako całość ta płyta jest co najwyżej poprawna. (3) Wojciech Chamryk

George Tsalikis - Return To Power 2021 Pure Steel

George Tsalikis to taki człowiek, któremu nie wystarcza udzielanie się nawet w kilku zespołach. Dlatego, zaprosiwszy do współpracy kumpla z Zandelle Joego Cardillo nagrał drugi album solowy. "Return To Power" wydaje mi się ciekawszy od "The Sacrifice", jest bowiem bardziej zwarty i jednorodny stylistycznie. Tradycyjny heavy, power metal czy nawet hard rock składają się tu na udane, kipiące energią kompozycje, w których melodie równoważą moc riffów, a dynamiczne partie perkusji są ich szkieletem. Trochę szkoda, że tak rzadko na plan pierwszy, tak jak choćby w "The Chase", wysuwa się

gitara basowa. Dobrze przynajmniej, że Tsalikis zadbał należycie o poziom gitarowych partii, co jest szczególnie słyszalne w świetnych "Live To Ride", "Together We Rise" i "The Dragon Has Fallen", brzmiącym niczym jakiś zapomniany utwór z LP "Headless Cross" Black Sabbath. Świetny jest też mroczny "The Demon Barber" oraz klimatyczna ballada "In Memory", potwierdzająca, że George Tsalikis potrafi poruszać się sprawnie w każej stylistyce: dobrze, że wykorzystał przedłużające się milczenie Zandelle oraz Overlorde i wydał tę płytę. (4,5) Wojciech Chamryk

Giotopia - Trinity Of Evil 2021 Self-Releases

Trudno ocenia się takie płyty. Z jednej strony nie można bowiem nie docenić, że lider tego belgijskiego projektu Gio Smet poświęcił mu mnóstwo czasu i pracy, a trzeci album Giotopii jest całkiem niezły, szczególnie jak na produkcję niezależną. Pojawiają się też jednak liczne wątpliwości, a podstawowa jest taka, że "Trinity Of Evil" to po prostu mniej udana kopia wcześniejszych wydawnictw tego typu, z płytami Avantasii na czele. Mamy tu więc symfoniczny metal i powtórzenie formuły z licznymi gościmi, przede wszystkim wokalistami. Jednak tak, jak na pierwszych wydawnictwach Giotopii pojawiali się tak uznani śpiewacy jak choćby Fabio Lione (Rhapsody, Angra), Ralf Scheepers (Primal Fear), Herbie Langhans (Avantasia) czy Apollo Papathanasio (ex-Firewind), to na "Trinity Of Evil" śpiewa już tylko ten ostatni, reszta partii wokalnych należy do lidera i mniej znanych wykonawców. Wokalistki, szczególnie Sara Vanderheyden (Cathubodua) i Jennifer Thomé (Siren's Legacy), brzmią znakomicie, ale już męskie głosy nad wyraz mizernie, czego nie są w stanie zamaskować liczne nakładki, partie chóralne czy duety. Dlatego, chociaż naprawdę nie brakuje tu tak zwanych momentów, z mocarnym "Bad Blood Resurrected" czy balladowym "Forever Bound" na czele, to jednak Gio Smet zbyt często zapożycza się u innych (taki "Spawn Of Abaddon" to miks Black Sabbath z Zed Yago). Efekt to materiał drugiego sortu - jak najbardziej nadający się do słuchania, ale niezbyt porywający. (2,5) Wojciech Chamryk

Heavy Feather - Mountain Of Sugar 2021 The Sign

Okładka niczym z przełomu lat 60. i 70. nie pozostawia cienia wątpliwości - ten szwedzki kwartet wciąż preferuje klasycznego rocka, o death czy symfonicznym metalu nie ma mowy. Na nowej płycie rozwijają wątki z debiutanckiej "Débris And Rubble" sprzed dwóch lat, grając naprawdę stylowo i z dużym wyczuciem. Oczywiście niezbyt oryginalnie: już opener "30 Days" jest dowodem na czerpanie natchnienia od Cream i Jefferson Airplane, "Love Will Come Easy" skojarzył mi się z Atlantis, nie tylko za sprawą barwy głosu Lisy Lystam, a choćby dziarski "Too Many Times" z Montrose. Wokalistce Heavy Feather najbliżej jednak do Grace Slick, co potwierdza kilkakrotnie, szczególnie we wspomianym już "30 Days" czy mającym coś z bluesa - wejścia harmonijki w jej wykonaniu - "Mountain Of Sugar". W klimatycznym "Sometimes I Feel" mamy nawet harmonijkowe solo, zaś w podobnej stylistyce utrzymany jest finałowy "Asking In Need" z partiami slide czy piana, kojarzący się z przydrożnym barem gdzieś na południu Stanów Zjednoczonych. Poza klasycznym, surowym bluesem i rockiem mamy tu również utwory bardziej przebojowe (świetny, singlowy "Bright In My Mind", "Come We Can Go") oraz balladowe (oniryczny "Let It Shine"), tak więc całość "Mountain Of Sugar" powinna dostarczyć fanom prawdziwej muzyki sporo frajdy. (5) Wojciech Chamryk

Hell Riders - First Race 2019 Volcano

"First Race" to debiutancki album tego międzynarodowego składu: wydany w roku 2019, ale równie dobrze mógłby ukazać się dobre 35-40 lat wcześniej, brzmi bowiem jak typowa produkcja z przełomu lat 70. i 80. Mamy tu więc surowy, archaiczny heavy metal niczym z 1982 roku: czasem dość nijaki ("Mechanics Armada" ) czy zbytnio zapatrzony w Maidenów ("Aviator"), ale generalnie na poziomie.

RECENZJE

205


Pewnie gdyby przed laty wydała tę płytę jakaś niezależna firma, to teraz byłaby ona łakomym kąskiem dla kolekcjonerów, bo dynamiczny "Turbolizer", jeszcze szybszy "Soldier Of Steel" czy mocarny "Queen Of Death" z wyrazistym refrenem to naprawdę świetne numery, a "Ghost Rider" czy "Beyond Death" tak naprawdę niczym im nie ustępują. Teraz trzeba więc tylko poprawić drobne niedociągnięcia, popracować nad jakością wokalu, wyeliminować dłużyzny, bo to jeszcze nie pora na tyle długich numerów o czasie 5-6 minut, na czym szczególnie traci "Dragon Power", i będzie jeszcze lepiej. (4,5) Wojciech Chamryk

Helloween - Helloween 2021 Nuclear Blast

Okładka oczarowała. Namalowana pędzlem przez Elirana Kantora (chyba najbardziej znanego, współczesnego ręcznie malującego okładki artystę), zawierająca wizualne odniesienia do klasycznych płyt Niemców, sugerowała, że nowy krążek będzie czymś w rodzaju sentymentalnego "best of" Helloween. Sugestię podbijał singiel z 2017 roku "Pumpkins United" i nowa, wieloosobowa sytuacja, w jakiej znalazł się zespół. Co więcej, wizję sentymentalnego powrotu do lat 80. podkręcił singiel "Skyfall" oraz... pierwsze uderzenie po włączeniu płyty. Płyty słuchałam już w kwietniu, gdy przygotowywałam się do rozmowy z Weikathem. Włączyłam pierwszy kawałek i aż mnie ciarki przeszły. "Out for the Glory" to absolutnie klasyczny kawałek Helloween, a jego słuchanie, słuchanie tak klasycznego kawałka z wokalami Kiske, uszy wprawiało w osłupienie, a mózg w niezły mindfuck. Do tego te jazgotliwe okrzyki Hansena, niczym z "Walls of Jericho"! Czar wehikułu jednak prysł przy kolejnych kawałkach. Płyta jest tak zmyślnie skonstruowana, że otaczają ją klamrowo dwa tradycyjne, znakomite utwory ("Out for the Glory" i "Skyfall"), a jej środek to już inna beczka. "Helloween" to połączenie klasycznego Helloween sprzed 30 lat i tego zupełnie współczesnego, który znamy z ostatnich kilku płyt (jak się dowiecie z wywiadu, Weikath zaprzecza, jakby w ogóle można było wydzielić jakieś etapy w Helloween). Obok tych dwóch numerów zupełnie bezkolizyjnie funkcjonuje sobie "Cyanide" czy "Rise Without Chains". Można by się zastanawiać, jaka w ogóle była

206

RECENZJE

koncepcja na tę płytę i jaki był punkt wyjścia. Gramy sentymentalnie, ale bez przesady? Piszemy po prostu zwykłą płytę Helloween? Tak źle i tak niedobrze. Widać, że płyta to zderzenie pomysłów wielu autorów, którzy w dużej mierze pracowali oddzielnie, spotykając się finalnie na przedprodukcję. Każdy dorzucił coś od siebie: Weikath kolejny numer na kanwie "Eagle Fly Free", Hansen, któremu marzyła się organiczna płyta tworzona od zera w sali prób - hołd dla stylu Helloween, Deris, który właściwie przejął już lata temu stery w tej kapeli, kolejny swój numer rodem z Helloween XXI wieku, czy Sascha, który pobawił się brytyjskim rockiem kłaniając się w stronę Billego Idola (mowa oczywiście o "Best Time"). Tę miksturę lepszych i gorszych kawałków, stylów i temp spaja największa wartość tej płyty. Absolutnie cudowne wokale. Już nawet nie chodzi o samego Kiske, który śpiewa doskonale i nawet słabsze numery zamienia w złoto (jak choćby w "Angels"), ale to, jak one są świetnie zestawione. Nie ma na "Helloween" kawałków całkowicie oddanych jednemu wokaliście. Nawet jeśli zbliżają się do takiego modelu, zwykle znienacka pojawia się drugi głos, wprowadzając coś na kształt dialogu. Wokale ze sobą korespondują, wymieniają się, dopowiadają, przykrywając wszelkie niedostatki płyty, jakimi są przeciętne riffy czy galimatias kompozycji. Nie jest to płyta na miarę "Keeperów", ale też wcale nie miała nią być. Panowie powiesili poprzeczkę bardzo wysoko, ale postanowili podejść do sprawy rzeczowo - ten piedestał okazał się chyba tylko wyobrażeniem w oczach fanów. Na pewno jednak jest to doskonały etap w historii Helloween. Nawet jeśli płyty będą "takie jak zawsze", wokale będą je ciągnąć bardzo wysoko. I koncerty! Płyty, jak płyty, ale ten skład daje nam przyczynek do naprawdę znakomitych występów Helloween. Oby tak już zostało. (4,5) Strati

Hellryder - Devil is a Gambler 2021 ROAR! Rock Of Angels Records

Napisałabym - obierz Grave Digger z finezji, a otrzymasz Hellryder. Sęk w tym, że Grave Digger już sam z siebie finezją nie grzeszy. Dobrze, w takim razie obierz Grave Digger z epickości, zaczerpniętych z historii i legend tekstów, a otrzymasz Hellryder. Bliżej. Rze-

czywiście, Hellryder to projekt dwóch muzyków Kopigrobka głowy kapeli, czyli Chrisa Boltendahla i całkiem już długo współpracującego z nim gitarzysty, Axela Ritta. Jako, że Ritt zawsze miał inklinację w stronę hard rocka, a Boltendahl od dawna zamierzał nagrać coś w tym rodzaju, tylko przeszkadzał mu ciasny harmonogram płyta-trasa-płyta (szczęście w nieszczęściu, że trafiła się epidemia), Hellryder okazał się naturalną konsekwencją działań obu panów. Przez wzgląd na wokale nie sposób nie mieć skojarzeń z Grave Digger. Całość jest jednak jeszcze bardziej toporna, grubo ciosana, brudna i bliżej jej do Motörhead czy wczesnego Saxon, niż do niemieckiego heavy metalu. Zaskakujące jest to, że choć założeniem Hellryder był powrót do korzeni, nie jest to powrót do korzeni Grave Digger, ale raczej do założeń samego heavy metalu. Przyznaję, że nie jest to moja estetyka, ale wiem, że chłopakom stworzenie tego zespołu sprawiło masę frajdy. (3,8) Strati

Helstar - Clad in Black 2021 Massacre

"Clad In Black" to wydawnictwo dość nietypowe. W dodatku nietypowe na tyle, że sam właściwie to sam do końca nie wiem, jak je klasyfikować. Album ten składa się z dwóch osobnych krążków. Pierwszy z nich zawiera trzy świeże utwory autorskie oraz trzy covery. Z premierowych kompozycji (chociaż ten utwór na dobrą sprawę już wcześniej ukazał się na osobnym singlu) warto zwrócić uwagę przede wszystkim na "Black Wings of Solitude". Jest to jedna z najlepszych metalowych ballad, jakie ostatnimi czasy dane było mi słyszeć. Nie przesadzam ani trochę. Ten utwór naprawdę ma w sobie jakąś dziwną oraz niesamowitą moc, która na długo potrafi zawładnąć słuchaczem. Połowę tej płyty stanowią jednak cudze kawałki. Pierwszy z nich to "Restless and Wild" pierwotnie nagrany przez Accept. Co by nie mówić, wersja tego klasyka nagrana przez Jamesa Riverę i kumpli ma zdecydowanie większego kopa od oryginału. Helstar potrafił włożyć dodatkowy w ten i tak pełen mocy kawałek. Podobnie zresztą zrobił z sabbathowym "After All (The Dead)". Ten utwór został niemal przerobiony na klimat niemalże doom metalowy. Czy to jednak kogoś dziwi? W

końcu to właśnie wczesna twórczość ekipy Tony'ego Iommi'ego dała początek temu gatunkowi. A przy okazji paru innym. Na deser dostajemy "Sinner" z repertuaru Judas Priest. James sam otwarcie twierdzi, że jest wielkim fanem tych bardziej archaicznych dokonań tej kapeli. Konkretnie tych z lat siedemdziesiątych. Nawet gdyby lider Helstar zdecydował się jednak skrzętnie ukrywać ten fakt, to i tak jego wykonanie judaszowego klasyku by go zdradziło. Słychać, że to jest muzyka, która naprawdę gra mu w sercu. Facet już swoje lata ma, ale śpiewając "Sinnera", ma on zabawę niczym mały chłopiec. Właściwie w tym miejscu można by zakończyć omawianie pierwszej części, jednak jak już wspomniałem na początku, zestaw ten zawiera jeszcze drugi krążek. Jest to nic innego, jak wydany pierwotnie w roku 2016 album zatytułowany "Vampiro". O tej płycie napisano już wiele i myślę, że każdy zainteresowany miał okazję się z nią zapoznać, nie mniej jednak mamy teraz wspaniałą okazję, aby sobie ją odświeżyć. Tematy wampiryczne to żadna nowość dla Rivery. Wystarczy chociażby wspomnieć klasyczny już dziś album "Nosferatu" z roku 1989. Zresztą przez wielu całkiem słusznie uznawany jest on za najmocniejszy punkt w dyskografii Helstar. Na "Vampiro" nawiązań do tego klasyku nie brakuje. Czy jednak przywołując tą konwencję dało się tego uniknąć? Chyba nie. Co do samych kompozycji, nie da się ukryć, że należą one do wyśmienitych. Nie znajdziemy tu nudnych, jednostajnych utworów. Wręcz przeciwnie. Właściwie każdy jest pełen zmian tempa, budowania nastroju, czasem wręcz momentów, których przeciętny słuchacz z pewnością by się nie spodziewał. Duże brawa za to należą się gitarzystom, to jest Larry'emu Barraganowi, który był częścią klasycznego składu tej ekipy oraz Adrew Artwoodowi, który wówczas był świeżym nabytkiem tej grupy. Można, a nawet należałoby wspomnieć tu parę słów o produkcji. Sprawia ona, że techniczne umiejętności muzyków Helstar są wyraźnie słyszalne na całym albumie. Dźwięk jest wyraźny, klarowny i jak na ten gatunek bardzo nowoczesny. Jedną z osób czuwających nad brzmieniem tej płyty był sam David Ellefson, który to do niedawna pogrywał sobie w jednym zespołem z pewnym gościem słynącym z rudej czupryny. Pierwotnie "Vampiro" ukazał się pod skrzydłami jego wytwórni EMP Label - Group, jednak ze względu na słabą dystrybucję oraz brak zainteresowania tym faktem ze strony samego Davida, album ponownie trafia w nasze ręce. I dobrze się stało, gdyż jest on świetnym dopełnieniem "Clad In Black". Bartek Kuczak


Herman Frank - Two for a Lie 2021 AFM

Jak on to robi? Nieskończona kopalnia riffów, wpadających w ucho melodii i energia! Accept to jednak była kuźnia talentów. Kto by pomyślał, że dziś niemal wszyscy muzycy będą ciągnąć swoje wózki (z Accept - w którym jest tylko jeden oryginalny muzyk Accept - na czele). I o ile Udo poszedł w lżejszą, nawet nieco ludyczną stronę, o tyle Herman Frank ani na moment nie daje po sobie poznać, że lata mijają. Co prawda jego solowe płyty są do siebie bardzo podobne, ale nie sposób nazwać je ani wymęczonymi, ani męczącymi. To kopalnia dynamicznych kawałków, których doskonale słucha się jako klasycznie heavymetalowego czy rock'n'rollowego tła. Co riff to zachęca nogę to tupania, co refren, to zachęca do wtórowania. Co ciekawe, są na płycie pewne nawiązania (jak się pewnie dowiemy z wywiadu, zapewne "nieświadome") do korzeni w Accept, takie jak riff otwierający "Venom" lub do klasyki rocka i metalu w ogóle, jak zbliżony do "Kill the King" numer "Stand up and Fight", ale z drugiej strony, kto ma je pisać jak nie facet, który widział narodziny heavy metalu i grał w klasycznym Accept? Jedyne czego żałuję, to tego, że u boku Hermana nie śpiewa już genialny Jioti Parcharidis. Rick Altzi też ma kawał drapieżnego głosu, ale jednak nie ma takiej swobody w wymyślaniu sobie linii wokalnych, jaką miał Parcharidis. (4) Strati

Hot Breath - Rubbery Lips 2021 The Sign

"Hot Breath sprawia, że ludzie tańczą i śpiewają", powiedziała wokalistka Jennifer Israelsson o swoim zespole w wywiadzie dla 75 wydania HMP, zaś Wojciech Chamryk celnie zawtórował w recenzji ich pierwszego EP, że "mają to coś". Był więc i talent, i potencjał, a teraz doszła jeszcze ciężka praca nad kompozycjami, w myśl zasady, że na debiutanckim longplay'u "Rubbery Lips" nie ma znaleźć się ani jeden dźwięk, który możnaby wy-

rzucić. Niech Was nie zwiedzie okładka przypominająca coś na kształt mieszanki Judas Priest "Rocka Rolla" oraz Metallica "Load" / "Reload". Kiepski obraz, ale na szczęście nijak ma się on do zawartości płyty. Słyszymy pierwsze sekundy i przypominamy sobie, że przecież widzieliśmy już otwartą szczękę wewnątrz owalnego kształtu na przesadnie kolorowym tle, i to nie byle gdzie, bo na Motorhead "Overkill". Dobiega do nas konkretny rock'n'roll, w którym bas i perkusja mają wiele do zaoferowania, jest czad i od razu czujemy się lepiej. Hot Breath gra inną muzykę niż Motorhead, wprawdzie też zorientowaną na krótkie, przebojowe strzały, ale nie na surową brzydotę. Motorhead można uznać za metal, a Hot Breath zdecydowanie nie. Jest to muzyka rockowa. O ile EP brzmiało retro, nie powiedziałbym tego o "Rubbery Lips". Może dlatego, że ten drugi album został zarejestrowany w słynnym Svenska Gramofonstudion na najlepszej jakości sprzęcie, i nadano mu tam po prostu współczesny sound. Basista Anton opowiadał mi, jak wiele czasu przeznaczono na dopracowanie każdego motywu każdej kompozycji, i wierzę, że faktycznie mogło tak być. Dla odbiorców ważny jest w takiej stylistyce ładunek energii, no i pod tym względem Hot Breath eksploduje, elektryzuje i pobudza wszystkich do tańca oraz śpiewania. Jeśli będziecie kiedyś chcieli rozruszać nerda, to spróbujcie tego dokonać z "Rubbery Lips". A że analizowano wszystko z lupą, żeby na pewno było fajnie - w tym przypadku dodatnio przekłada się to na zapamiętywalność numerów, obok których nie sposób przejść obojętnie. Zapadają więc w pamięć i bardzo chce się ich słuchać. O to przecież chodzi. Melodie melodiami, ale dostrzegłem cztery kluczowe czynniki jakości, które są nie mniej ważne przy próbie docenienia "Rubbery Lips". Są to: rytm, energia, autentyczność, humor. Słychać, że wykonawcy są zgrani, napaleni i gotowi na wejście z impetem na hard rockową scenę. Udziela się słuchaczom (bez względu na to, co kto słucha na co dzień) ich pozytywny stan ducha, oj udziela. Płyta jest przystępna w odbiorze. Na single wybrano cztery utwory: "Right Time", "What You're Looking For, I've Already Found", "Who's The One" i "Bad Feeling". Do każdego albo nakręcono już teledysk, albo video wkrótce się ukaże. Nie jestem pewien, czy akurat te cztery numery są tutaj najlepsze, osobiście lubię wszystkie. Może "Adapted Mind" i "Who's The One" najbardziej utkwiły mi w pamięci, ale pozostałe w niczym im nie ustępują. Jako podsumowanie przytoczę myśl autora "Małego Księcia" (nie małego księdza!), Antoine de Saint Exupéry, który napisał kie-

dyś, że "doskonałość osiąga się nie wtedy, kiedy nie można już nic dodać, ale raczej wtedy, gdy nie można nic ująć". Skąd zatem skąpe 4.5? Szóstek staram się nie stawiać bardzo dobrym płytom, bo dla takich jest zarezerwowana piątka. Bardzo chciałbym, żeby Hot Breath przebiło "Rubbery Lips" w przyszłości i wierzę, że stać ich na to. Święta narodowego ani klęski żywiołowej w żadnym kraju nie ogłoszą jak ktoś głośno załączy ten album. W ostatnim numerze podarowałem szóstkę Hell Freezes Over, ale wtedy faktycznie sąsiadka zadzwoniła po straż pożarną. Tym razem do niczego takiego nie dojdzie. Pół gwiazdki odejmuję zaś za tandetną okładkę, bo obawiam się, że wbijają sobie nią samobója. (4.5) Sam O'Black

Ice War - Defender, Destroyer 2020 Fighter

Ze sporym opóźnieniem w końcu zdołałem zapoznać się z trzecim albumem Ice War. Dwa pierwsze tytuły jakie popełnił niezmordowany Jo Capitalicide nastroiły mnie dość pozytywnie. Zwłaszcza debiut tego projektu okazał się bardzo świeży. Drugi krążek - poprawny, ale już nie tak zaskakujący, był swoistą kontynuacją. Jak więc sprawa ma się z "Defender, Destroyer", który światło dzienne ujrzał w 2020 roku? W niecałych czterdziestu minutach Jo zawarł po raz kolejny swoje przemyślenia dotyczące historii Kanady i zdanie na temat kapitalizmu czy działań rządu. Na krążkach Ice War właśnie te tematy dominują i młody muzyk nie ma oporów, by kierować nimi między oczy. Muzycznie też jest dosadny. Nie ma zamiaru zmieniać swoich założeń co do kształtu kompozycji. Płyta osadzona jest na fundamentach speed/ thrash metalu z dużymi wpływami klasycznego heavy. Można nawet na upartego zauważyć coś z punka. To chyba przez ten wokal Jo - bardzo szorstki i ma się wrażenie, że chłop wypluwa słowa niczym pestki smacznego słonecznika. Jako, że Ice War to projekt jednego człowieka głupio byłoby bardzo mocno wytykać niedociągnięcia. Zwłaszcza, że muzyka, jaką proponuje Kanadyjczyk to żadna intelektualna uczta. To raczej trochę niechlujne, plugawe dźwięki. Galopady, tnące riffy i dudniące bębny. Nad wyraz jednak cały czas Jo daje radę samemu wszystko tak pospinać w całość, że słucha się tego nieźle. Trzeci album Ice War mimo

wszystko nie przeskoczył poprzednich - chociaż mam wrażenie, że twórcy chodzi raczej o pokazanie pewnych spraw niż o miejsca w rankingach modnych muzycznych czasopism. Dlatego też "Defender, Destroyer" to rzecz warta tego, żeby poświęcić jej uwagę. (4) Adam Widełka

Ice War - Sacred Land 2021 Fighter

Jo Capitalicide to bardzo płodny twórca. Sam pisze swoje albumy, nagrywa je i wydaje bardzo regularnie. Począwszy od 2016 roku, od EP "Battle Zone", co roku dostajemy jakiś premierowy materiał Ice War. Ostatnim jest, jak na razie krążek "Sacred Land" z tego roku. Muszę przyznać, że jestem fanem tego, co proponuje młody Kanadyjczyk. Może nie są to albumy, dla których tracę głowę, ale szczerze słucha mi się tego bardzo dobrze. Zwłaszcza, że Jo w swoim przekazie porusza dość ciekawe i mało banalne sprawy. Sporą wartość ma dla niego przeszłość jego kraju - poświęca historii Kanady dużo miejsca. Dobrze to współgra z muzyką, a jeszcze lepiej z okładką, której autorem jest Didier Normand (rysował również poprzednią). Naprawdę można poczuć niesamowity klimat. W stosunku do poprzednich krążków to "Sacred Land" jest dość stonowany. Pojawia się więcej tradycyjnego grania w stylu doom czy heavy. Dominują klasyczne motywy wynalezione lata temu przez Black Sabbath. Tym razem Jo postawił na masywne riffy i sekcję zanurzoną jakby w kotle gorącej smoły… Wyszło to bardzo intrygująco i pokazuje, że muzyk nie tylko dobrze czuje się w szybkich tematach. Umie również wytworzyć nastrój, jaki obecny był w latach 70. na krążkach słynnej grupy z Birmingham. Zwłaszcza pod koniec "Sacred Land" przemykają motywy przypominające bardzo "Children of The Grave". Dobrze, że ten czwarty krążek przyniósł coś świeżego. Brawa dla twórcy, że dostrzegł ryzyko wyczerpującej się formuły grania w stylu Venom czy Motorhead. Słychać, że najnowszy materiał przemyślał. Nadal jest to Ice War, ale jakby z innej, troszkę mroczniejszej strony. Przyznam, że znów poczułem się tak, jakbym słuchał debiutanckiego krążka tego projektu. No i w takim razie wypatruję już kolejnych pozycji od sympatycznego Kanadyjczyka, bo udowadnia, że jest zdol-

RECENZJE

207


nym i świadomym kompozytorem, którego pomysły są naprawdę intrygujące. (5) Adam Widełka

szczęście im dłużej słuchałem krążka to ten dyskomfort zniknął. Produkcja "Guided By The Waves" jest utrzymana na dobrym poziomie, podkreśla wszystkie ważne cechy muzyki Ignition, a także ułatwia odbiór zawartości płyty. Polecam wielbicielom melodyjnego, acz mocnego power metalu. (4) \m/\m/

Ignition - Guided By The Waves 2017 Roll The Bones

Od 1998 roku na scenie niemieckiej działa power/thrash metalowa kapela Synasthasia. W 2012 roku wydali swój ostatni album "Style Collector" i niewiadomo czy nadal działają. Moje wątpliwości wynikają z faktu, że część muzyków założyła kolejną formację, której nazwa to Ignition. Perkusista Dominik Erbach, gitarzysta Christian Bruckschen i wokalista Dennis Marschallik, plus dwóch nowych muzyków, powołali projekt gdzieś w okolicach 2016 roku. Wtedy też nagrali swoją EPkę "We Are the Force" aby rok później wydać swój pierwszy, debiutancki album "Guided By The Waves". Na tej płycie zaprezentowali rasowy power metal, a w zasadzie jej amerykańsko-niemiecką mieszankę. Gdy będziecie przesłuchiwać debiut Ignition prawdopodobnie wyłapiecie elementy, które będą ko-jarzyły się wam z takimi kapelami jak Iced Earth, Jag Panzer, Sanctuary a także z Mystic Prophecy, Brainstorm, Rage, itd. Tą dwutorowość wpływów podtrzymuje również wokalista, którego głos plasuje się gdzieś między Ripperem Owensem a Hansi Kürschem. Dość ważne na "Guided By The Waves" są również wędrówki muzyków we współczesne rejony nowoczesnego metalu. Głównie objawia się to w brzmieniach i grze gitar, takich jak w otwierającym "We Are the Force". Jednak jest to walor, który współtworzy pewną świeżość power metalu tego zespołu. Mimo wszystko klasyczny power metal przeważa w graniu proponowanym przez Niemców. Kompozycje są bardzo solidne, ciekawe, nastawione na bezpośredniość, ale muzycy przy nich troszkę też pokombinowali. Nie są to jakieś mega ekwilibrystyczne, techniczne lub progresywne zagrywki ale na pewno nie jest to prościutkie granie. O wspomnianą prostolinijność kapela głównie dba świetne wymyślonymi melodiami, to właśnie one wraz z mocą muzyki przyciągają uwagę słuchacza. Utwory zachowują swoją różnorodność i indywidualność, są za to w tej samej wysokiej jakości. Chociaż przy okazji pierwszych odsłuchów w okolicach "The Viking Saga" kawałki lekko mi się znudziły. Całe

208

RECENZJE

Ignition - Call Of The Sirens 2020 Roll The Bones

Po trzech latach od debiutu Niemcy wypuszczają swój kolejny studyjny album. Muzycznie to kontynuacja z "Guided By The Waves", więc ciągle mamy do czynienia z mieszanką wpływów power metalu amerykańskiego i niemieckiego. Z tym, że wraz z nową płytą odnoszę wrażenie, że szala przechyliła się bardziej na tę niemiecką odmianę. Z tego wynika parę kwestii. Utwory są trochę prostsze, bardziej bezpośrednie i melodyjne. Niemniej w tej prostocie, mimo wszystko czujemy klasę, sporą ambicję oraz muzyczną inteligencję. Mimo większej melodyjność moc muzyki Ignition pozostała na poziomie porównywalnym z tym na "Guided By The Waves". Nie brakuje też współcześnie brzmiących gitar ("Reach Out For The Top"), ale ich na nowym albumie tak jakby było mniej. Za to partie solowe wydają się dłuższe i nieco bardziej rozbudowane, ale to może tylko moje wrażenie. Kompozycje są ciągle przemyślane, różnorodne, na dobrym muzycznym poziomie. Tworzą również spójną całość, dzięki czemu można bez problemów przesłuchać cały albumu. Po prostu Niemcom na "Call Of The Sirens" nie zabrakło ani umiejętności, ani talentu. Tym samym potwierdzili, że należą do solidnych kapel ze sceny mocnego power mealu, acz nie pozbawionego melodyjności. (3,7) \m/\m/

dzić, że dwa lata później owo nawiedzenie wcale nie ustąpiło. Wręcz przeciwnie. Można odnieść wrażenie, że jest ono jeszcze mocniejsze. A do tego dochodzą jeszcze czarna magia, dziwne rytuały i baranie łby. Mieszanka wybuchowa, czyż nie? Na swym najnowszym krążku ekipa od lat dowodzona przez Stuarta Laurence'a w dalszym ciągu przemierza te same muzyczne obszary, do których zdążyła przez ostatnich kilka lat przyzwyczaić swoich słuchaczy. Chłopaki dalej serwują nam ciekawy miks szeroko pojętego rockendrolla, klasycznego heavy metalu, oldschoolowego thrashu oraz punku. Zresztą, o Ignitor można powiedzieć naprawdę wiele, ale na pewno nie to, że należy on do kapel poszukujących czy eksperymentujących. Jest dokładnie na odwrót, ale koniec końców zawsze wychodzi im to na dobre. Takie utwory, jak lekko motorheadowy "Countness Apollyn" czy czerpiący pełnymi garściami z dorobku NWOBHM "Hell Shall Be Your Home" dobitnie to udowadniają. Najlepszym przykładem ich podejścia do grania jest kawałek "Tonight We Ride" mający w sobie coś ze starego Accept. Swoją drogą, czy tylko ja mam wrażenie, że w latach osiemdziesiątych byłby to prawdziwy hit? Czasem jednak zdarzają się chłopakom skoki w bok. Co prawda lekkie i niewpływający ani na ostateczny wizerunek całości albumu, ani też nieprzynoszące samej kapeli wielkiego wstydu. Przykładem może numer tytułowy posiadający dosyć zawodzące wokale i nawiązania do muzyki orientalnej. Mimo wszystko słucha się go całkiem przyjemnie. Drugi przykład to najbardziej epicki oraz rozbudowany (mimo że nie wyróżniający się długością) na tym albumie "Stoned at the Acropolis". Uroku całości dodaje wokal Jasona McMastera. Gość jest obdarzony dość ciekawą barwą i świetnie radzi sobie z czystymi partiami, jednak nie są mu obce różne formy krzyku i wrzasku wszelakiego. Nie ma się co, dziwić, gdyż facet swe doświadczenie zdobywał w licznych tribute bandach. Na koniec pozostaje nam tylko sięgnąć po ostatni album Ignitor i pozwolić, by czarna magia zawładnęła nami na dobre. Gwarantuje, że nie pożałujecie. (4,5) Bartek Kuczak Immortal Guardian - Age Of Revolution 2018 M-Theory Audio

Ignitor - The Golden Age of Black Magick 2020 Metal on Metal

Poprzedni album Ignitor wydany w roku 2018 nosił tytuł "Haunted by Rock & Roll". Muszę stwier-

Immortal Guardian powstał w 2008 roku w gorącym San Antonio i dopiero po dekadzie zadebiutował dużą studyjną płytą "Age Of Revolution". Muzycznie nawiązuje ona do europejskiego power metalu uwikłanego w jego progresywne oblicze. Prawdopodobnie z tego powodu rozstrzelona jest między Helloween, Stratovarius, An-

grę, Symphony X i Dream Theater. Jednak to nie wszystko, bowiem zespół bardzo chętnie sięga po elementy folkowe, latynoskie, orientalne, flamenco, jazzowe a nawet znane z melodyjnego death metalu. Generalnie wyobraźnia muzyków Immortal Guardian błąka się w odkrytych już rejonach ale dzięki talentom muzyków stara się nadać swoim dźwiękom własnego charakteru. Co nawet im się udaje. Kompozycje są przeważnie długie, różnorodne, intensywne, dynamiczne, pełne sprzeczności, kontrastów ale i melodyjności. Mają w sobie tę iskrę, dzięki której można powiedzieć, że wyróżniają się na tle dokonań innych. Co jest w dzisiejszych czasach bardzo istotne. Charakterystyczne dla tego zespołu są znakomite partie gitarowe i klawiszowe. Najciekawsze jest to, że odpowiada za nie ten sam muzyk Gabriel Guardian vel Guardiola. W warunkach studyjnych to nic nadzwyczajnego ale ponoć na żywo Gabriel obie partie odgrywa jednocześnie. Chciałbym to zobaczyć na własne oczy. Często mają one posmak wirtuozerii, a także neoklasycyzmu. Wszystko brzmi bardzo dobrze, sound jest wyjęty jakby z progresywnego metalu. Czasami jest trochę nowocześniejszy ale dzięki temu progresywny power metal Immortal Guardian brzmi znacznie mocniej i bardziej interesująco. W tym całym kalejdoskopie różnorodności bardzo ważną rolę odgrywa głos Carlosa Zema. Już to, że współpracował z David Shankle Group oraz Outworld jest całkiem niezłą rekomendacją. Carlos ma wysoki ale mocny głos, znakomicie sprawdza się w tej pełnej palecie wszelkich emocji, którą serwuje nam Immortal Guardian. Jest po prostu idealnym przewodnikiem po tym muzycznym świecie. "Age Of Revolution" to wyśmienity album, słucha się go w całości i z pełną uwagą. Dla upartych mogę wymienić kompozycje "Trial Of Tears" za zawarte w niej latynoskie cudeńka oraz "Stardust" za wehikuł czasu, który cofnął mnie do najlepszego czasu dla Stratovarius. Niemniej nie zmieni to faktu, że trzeba przeżyć cały krążek, a nie tylko wybrane jego fragmenty. To najlepsze rozwiązanie. (4,5) \m/\m/ Immortal Guardian - Psychosomatic 2021 M-Theory Audio

"Psychosomatic" to kontynuacja


projekcji Amerykanów ambitnego świata progresywnego power metalu. Niemniej muzyka na najnowszym krążku zdaje się bardziej bezpośrednia i nie aż tak gęsta jak poprzednim razem. Niema także tak wielu różnych ucieczek w inne muzyczne rejony niż progresywny power metal. A te co pozostały, chociażby elementu melodethu czy muzyki latynoskiej, nie rzucają się już tak w uszy. Być może kompozycje uzyskały większej przestrzeni, ale generalnie wołałem ich przeładowany styl z "Age Of Revolution". Pozostały za to ciągotki do bardziej współczesnego brzmienia, dzięki czemu Immortal Guardian brzmi dość mocarnie, nawet w momentach, gdy kapela bardziej eksploatuje rejony melodyjnego power metalu. Za to muzycy nie zapomnieli o swoich umiejętnościach, wszystko zagrane jest perfekcyjnie i na każdym kroku czuć ich niesamowity warsztat. Zdecydowanie bardziej melodyjny i płynny jest także głos Carlosa Zema. Wszystko brzmi wyśmienicie, po prostu profesjonalna produkcja na najwyższym poziomie. Dość często słyszałem, że zbyt techniczne i złożone kompozycje to nic dobrego dla zespołu. Jednak w wypadku Immortal Guardian ich uproszczenie nie zdało też egzaminu. Bowiem, mimo ciągłego mocnego zaangażowania Amerykanów oraz wysokiego poziomu ich warsztatu, muzyka "Psychosomatic" mocno zbliżyła się do typowego grania z tej sceny i w sporej części zatraciła elementy, które były dla niej wyróżnikiem i cechami indywidualnymi. Mam nadzieję, że w ten sposób Gabriel Guardian z kolegami jedynie chciał urozmaicić wyraz zespołu i wraz z następnym krążkiem powróci do tego, co zdecydowanie lepiej im wychodziło. Mojej oceny nie zmieni fakt, że "Psychosomatic" to koncept album nawiązujący do ostatnich wydarzeń na świecie. (3,5) \m/\m/

Imperia - The Last Horizon 2021 Massacre

Minęły raptem dwa lata i proszę, Imperia podsuwa swym fanom

szósty już album. Nie bez przyczyny w pierwszym zdaniu pojawia się owo odwołanie, bo to stylistyka typu "kochaj lub nienawidź", symfoniczny metal ze wszelkimi jego atutami, ale też i bolączkami. Jednak na "The Last Horizon" plusów nie brakuje. Pierwszym jest niewątpliwie wokalistka Helena Iren Michaelsen - bez niej lider i gitarzysta Jan "Örkki" Yrlund, znany z Prestige, Ancient Rites czy Lacrimosy, miałby bardzo pod górkę. A tak, nawet jeśli mamy tu do czynienia z aranżacyjnymi banałami czy schematami znanymi od lat, to trudno się nie głosem Heleny nie zachwycić, bo jest równie urzekający w manierze operowej ("Blindfolded"), bliższej rocka ("Only A Dream") czy nawet nieodległy od tego, czym czarowała niegdyś Kate Bush ("Flower And The Sea"). Gdy zaś towarzyszy mu równie dobra warstwa muzyczna, tak jak w patetycznym "To Valhalla I Ride", folkowym "While I Am Still Here", pięknej balladzie "Where Are You Now" czy mocniejszym, orientalnym w klimacie "Dancing", to zgadza się już wszystko. Są tu też odniesienia do gotyku (opener "Dream Away") spod znaku HIM czy popu ("I Send You My Love"), stanowiące jednak tylko swoiste dopełnienie symfoniczno-metalowej stylistyki. Świetnie sprawdził się w niej gość, klasycznie wykształcony skrzypek Henrik Perelló, ubarwiający swymi partiami "Starlight" i "Where Are You Now"; urzeka też finał płyty, "Let Down" tylko na głos i fortepian. Dlatego, nawet jeśli nie znajdzie się na "The Last Horizon" zbyt wiele oryginalnych rozwiązań, to i tak mamy tu sporo interesującej, wartej uwagi muzyki. (4,5) Wojciech Chamryk

Inhuman Nature - Inhuman Nature 2019 Self-Released

Inhuman Nature to brytyjski zespół założony w 2017 roku. Kapelę zaliczają do szeroko pojętego thrash metalu i jak to w wypadku współczesnych kapel jest to dość specyficzna mieszanka. Młodzi mają to do siebie, ze łączą ze sobą wszelkie możliwe style, przede wszystkim europejską i amerykańską szkołę. Podobnie jest z muzyką Inhuman Nature. Według mnie główną siłą napędową Anglików jest wczesny Venom. Ich kawałki są również proste, zwarte, obskurne, brudne, wściekłe i złe. Oczywiście to nie wszystkie odniesienia, mamy bowiem również wpływy

kiego grania i przejdzie obok "Lightbringer" obojętnie, bo to album bez słabych punktów i na światowym poziomie. (6) Wojciech Chamryk Ironbound - Lightbringer Ironbound - Lightbringer 2021 Ossuary

Po wydaniu singla "Witch Hunt"/"Lifeblood" zrobiło się o Ironbound trochę ciszej, nie znaczyło to jednak, że rybnicka ekipa zawiesiła gitary na kołkach. Efekt wytężonej pracy to debiutancki album "Lightbringer", utrzymany w stylistyce tradycyjnego heavy metalu. Jeśli ktoś słyszał materiał z rzeczonego singla czy demo "She-Devil" wie doskonale, czego się po chłopakach spodziewać, zaś gwoli informacji, niezbędnej pozostałym czytelnikom, wspomnę tylko, że Ironbound gra niczym w czasach największej świetności nowej fali brytyjskiego metalu i sceny kontynentalnej wczesnych lat 80. I nie jest to w żadnym razie jakieś kopiowanie, nieudolne nawiązywanie do czegoś, co dawno już minęło, co jest ogromnym problemem wielu współczesnych zespołów - mamy tu do czynienia z nową jakością, twórczym podejściem do najlepszych dokonań gigantów nurtu NWOBHM. Dlatego trudno się "Lightbringer" nie zachwycić, bo to granie na najwyższym poziomie, błyskotliwe, dopracowane i porywające. "The Witch Hunt" w nowej wersji jest jeszcze ciekawszy i ostrzejszy, singlowy "When Eagles Fly" porywa nie tylko melodyjnym refrenem, a do połowy balladowy "Smoke And Mirrors" oferuje również odniesienia do US power metalu. W drugiej części płyty nie jest w żadnym razie gorzej. Utwór tytułowy mógłby śmiało trafić na któryś z klasycznych albumów brytyjskiego metalu z przełomu lat 70. i 80., surowy i mroczny "The Children Left By God" niczym mu nie ustępuje, zaś ballada "The Turn Of The Tide" pojawia się akurat wtedy, kiedy trzeba, to jest pod siódmym indeksem. Finał to siarczysty "Light Up The Skies" i instrumental "Beyond The Horizon", swoista koda tej bardzo udanej płyty. Nie wyobrażam sobie sytuacji, że ktoś jest fanem ta-

2021 Ossuary

Pierwsze moje wrażenie po wysłuchaniu debiutanckiej propozycji rybnickiego Ironbound jest takie, że nie potrafię dokładnie wskazać konkretnych elementów wymyślonych przez Iron Maiden, ale o charakterze tych utworów decyduje, w moim niedoskonałym odczuciu, sposób twórczej ekspresji wymyślony przez Iron Maiden. "Zespolenie cudzych i własnych elementów autorskich niepozwalające na wyraźne wyodrębnienie elementów przywłaszczonych" to definicja plagiatu ukrytego współautorskiego. Nie odważyłbym się posądzić kogokolwiek o plagiat, ale zamiast tego napiszę, że czuję się dziwnie, kiedy słucham recenzowanego albumu. Mogę się mylić, ale Ironbound "Lightbringer" wywołuje u mnie mocne skojarzenia szczególnie z okresami Iron Maiden "The X Factor" / "Virtual XI" / "Brave New World". W związku z małą ilością subiektywnie postrzeganego twórczego wkładu, niestety nie jestem w stanie wspierać wysiłku Ironbound na tym etapie ich kreatywnych poszukiwań. Dostrzegam, że album został sprawnie zagrany i wyprodukowany, oraz, że posiada dające się lubić utwory, ale zdecydowanie wolę słuchać bardzo obszernej dyskografii sławnych Brytyjczyków. Gdybym mieszkał w Rybniku, wolałbym też wybrać się na koncert cover bandu Iron Maiden niż na koncert Ironbound. Nie jestem w stanie z czystym sumieniem polecić "Lightbringer" a podświadoma blokada powstrzymuje mnie przed dokonaniem szczegółowej analizy. Sam O'Black

RECENZJE

209


teutońskiego thrashu (Kreator, Sodom, Destruction), inspiracje amerykańską sceną (Exodus, Slayer, Dark Angel) czy też tą południowo-amerykańską (Sepultura, Vulcano, Attomica). Żeby nie było zbyt nudno mamy też pewne elementy hardcora oraz heavy metalu. Wszystko zmiksowane tak, że ciężko wskazać, które z tych inspiracji przeważają w danym momencie. Charakter muzyki Inhuman Nature podkreśla również brzmienie, bardzo surowe, wręcz demówkowo podziemne. Jest ono naturalne dla tej formacji, a wiem o tym dlatego, bo zespół przysłał mi płytę na CDRze i wolne miejsce wypełnił nagraniami live, które pochodzą z bootlegu "Live at the Dev" (2020). Brzmienie tych wydawnictw jest zbliżone, a nawet nagrania live wydają się bardziej przestrzenne i potężne. Na koniec zostawiłem kwestie okładki, jej autorem jest Andrei Bouzikov i w sumie jest niezła. Niemniej bardziej pasuje do jakiejś hordy grającej epicki heavy metal, niż rozwrzeszczanych i wściekłych thrasherów. Debiut Inhuman Nature jest dla maniaków bardziej brutalnego thrashu.(3,5) \m/\m/

Insane - Victims 2021 Dying Victims

W żadnym razie nie mogę powiedzieć, że debiutancki album Insane z roku 2017 zrobił na mnie jakieś kolosalne wrażenie, ale "Evil" był zarazem materiałem na tyle obiecującym, że bez jakichś niemiłych wspomnień odpaliłem jego następcę. I nie ma co ukrywać, "Victims" to płyta pod każdym względem ciekawsza. Nie wiem, czy stało się tak dzięki temu, że zespół już od kilku ładnych lat gra w tym samym składzie, a do tego ostatnio miał - w sumie jak każdy znacznie więcej wolnego czasu, ale to zdecydowany krok w przód. Na debiucie Insane więc to i owo zasygnalizowali, by na dwójce już wszystko dobitnie zaakcentować, proponując siarczysty, ale i zaawansowany technicznie thrash. W porównaniach i recenzjach przewijają się nazwy zarówno zespołów europejskich, jak i amerykańskich - nie bez przyczyny, bowiem Szwedzi umiejętnie czerpią z obu tych szkół, grając bardzo intensywnie, ale i pomysłowo aranżacyjnie. Nie jest to w dodatku sztuka wyłącznie dla sztuki, co potwierdzają w tych najdłuższych, bardzo udanych kompozycjach,

210

RECENZJE

jak "Cruel Command", "Sanitarium" bądź "Oblivious Void". Te krótsze, zwłaszcza szaleńczy "Skullcrusher", niczym im jednak nie ustępują, dlatego kilku godzin spędzonych z "Victims" na pewno nie uznam za czas stracony, będę do tej płyty wracał, a kto wie, jak trafię na nią w dobrej cenie, to może ją sobie zafunduję. (4,5) Wojciech Chamryk

Iron Jaws - Declaration of War 2021 Pure Steel

Takie albumy same się nie tworzą. Takie albumy to bocian rogaty przynosi. Idzie sobie ktoś anonimowy normalnie podmiejską polaną, a tu mu na głowę spada od ptaka. Nagrywa na smartphonie. Nie idzie do studia, tylko rozsyła zapis ze zwyczajnego telefonu po świecie, żeby słuchano i mu recenzowano. Ja trzy kwadranse znalazłem tuż przed prysznicem, bo trzeba było uszy po tym umyć, a i się rozbryzgło. Dzięki za coverowanie Metal Church. Przynajmniej teraz widzę, że Iron Jaws nie wie, jakiego twardego kloca narobiło, bo wykonanie "Ton Of Bricks" wypada beznadziejne, gdy porównam sobie z oryginałem. Jeśli powiem, żebyście nie tracili czasu i postawię ocenę 1/6, to tym bardziej wklepiecie nazwę Iron Jaws w YouTube - tak to działa (sam sprawdzałem Hellrazor i Memoremains z ostatniego HMP, tylko dlatego, że mi kazali tego nie robić). Dla niepoznaki zmienię cyferkę, może nikt nie zauważy tej recenzji, to i deklaracja wojny ("Declaration Of War") przejdzie niezauważenie. Ale czytać będzie autor muzyki. Jak można pomóc? Spróbujmy tak: jest rok 2021. Każdego dnia ukazuje się 14 fajnych albumów heavy metalowych. Żeby nadążyć za dobrą muzyką, musielibyśmy nic innego nie robić, tylko słuchać od rana do wieczora z przerwą na sen i hot doga. Metalowe płyty ukazują się od 50 lat. Mamy tyle świetnych rzeczy do słuchania. Muzyka to nie jest produkt jednorazowego użytku, więc chce się nam wracać do ekscytujących albumów więcej niż raz. Praktycznie do naszych słuchawek ciężko dobić się czemukolwiek nowemu, ale HMP podejmuje trud, żeby skutecznie wyróżnić niektóre nazwy z nadzieją, że ktoś jednak coś nowego sobie uważnie posłucha. Na smartphonie to można nagrywać jam, żeby przypadkiem nie umknął żaden ciekawy riff. Ale jak się nagrywa album dla słuchaczy, to trzeba mieć

przemyślane kompozycje, ograne z całym zespołem, przećwiczone do przesady; wejść do profesjonalnego studia z dokładną wizją, co się chce osiągnąć; współpracować z odpowiednim producentem; starać się, powtarzać to samo znów i znów, aż zagra się wszystko satysfakcjonująco. A jednocześnie ma być ogień!!! Potem oddać sprawę w ręce inżyniera dźwięku i czekać długo na ukończenie miksu i masteringu. Heroiczna praca, często pod górkę, bardzo kosztowna i czasochłonna. Ale jeśli ktoś naprawdę kocha metal i ma coś wielkiego do przekazania poprzez instrumenty i wokal, to włoży w nią całe serce, krew i pot (niekoniecznie łzy). Bo w tym momencie, to ja nawet nie jestem w stanie dosłuchać trzeciego longplay'a w dyskografii Iron Jaws od początku do końca. A może jednak nie jest tak źle i Iron Jaws potrafi skomponować sensowny utwór? Może gdybym mieszkał całe życie w jaskini, nie wiedział co to mydło i głaskał dzikie szczury, to nie ominąłby mnie ich kompozytorski talent? Zamiast pięcioliterowego słowa nawiązującego do ptaka i potrzeby wzięcia natychmiastowego prysznica, posłużę się innymi trzema literkami: dno. Na koniec, żeby się recka nie wybijała, bo nie chcę, aby ta pozycja w ogóle została zauważona: Iron Jaws "Declaration of War" to album speed metalowy, zawierający 12 utworów utrzymanych w średnich tempach. (2.5) Sam O'Black

Johan Kihlberg's Impera - Spirit Of Alchemy 2021 Metalville

Doświadczony perkusista Johan Kihlberg zwerbował do nagrania albumu "Spirit Of Alchemy" istną supergrupę: śpiewa Jonny Lindkvist (Nocturnal Rites), gitara to Lars Chriss, a klawisze Kay Backlund (Lion's Share). Basiści są równie znani: John Levén (Europe), Mats Vassfjord (220 Volt) i Pontus Egberg (King Diamond), a udziela się tu przecież jeszcze Snowy Shaw, były drummer Króla, również w Mercyful Fate. Nazwiska niby nie grają, ale czy taka ekipa mogła nagrać gniota? Jasna sprawa, nie mogła i "Spirit Of Alchemy" zachwyci fanów power metalu w symfonicznej odsłonie. W dodatku epicki rozmach i aranżacyjny patos nie są tu tylko efektowną fasadą, kryjącą jakieś poronione pomysły czy słabe kompozycje - materiał trzyma poziom również pod tym względem. Akurat mnie najbardziej podbają się liczne nawiązania do tradycyjnego metalu lat 80., takie jak w "Read It And Weep" czy "In Heaven", ale na plus można też zaliczyć Johan Kihlberg's Impera również te bardziej melodyjne ("What Will Be Will Be") czy nawet awangardowo-elektroniczne kompozycje bez gitar ("Battle"). (4,5) Wojciech Chamryk

Jizzy Pearl's Love/Hate - Soul Mama 2021 Golden Robot

Znak czasów, kolejna recenzja cyfrowego singla na naszych łamach... Zwykle nie zawracam sobie czymś takim głowy, ale to akurat kolejny przejaw aktywności wokalisty znanego z Love/Hate, L.A. Guns, Ratt, Adler's Appetite Stevena Adlera czy Quiet Riot, a do tego numer jest całkiem niezły. Mimo nawiązania w nazwie do Love/Hate nie ma tu mowy o klimatach z "Blackout In The Red Room" czy "Wasted In America" to podszyty bluesem, surowy i mocno brzmiący hard rock, coś na styku Led Zeppelin i AC/DC z pierwszych płyt. Miarowa zwrotka, szybki refren, dynamiczna solówka i zadziorny głos lidera tworzą tu na tyle interesującą całość, że zainteresuję się kolejną płytą Pearla wydaną pod tym szyldem. (4,5) Wojciech Chamryk

Kaisas - Martyria 2019 SleaszyRider

Kaisas to projekt gitarzysty Bobisa Kaisasa, który prowadzi od roku 2009. Od samego początku działa jako trio, gdzie Bobis gra na gitarach i basie. Pozostali muzycy perkusista i wokalista - dobierani są przy okazji kolejnych wydawnictw. Przynajmniej tak było w wypadku krążków wydanych do tej pory "Unify" (2011), "Degitalize" (2014), "Martyria" (2019). Choć Kaisas do współpracy wybierał różnych instrumentalistów, to niezmiennie pozostaje wierny muzyce hard'n'heavy. Od samego początku hołduje on graniu, którego korzenie sięgają dokonań takich kapel jak Def Leppard, Scorpions,


Whitesnake, a także Dokken, Extreme, a nawet Bon Jovi. Czasami z rzadka bywają jakieś odnośnik do jeszcze starszych epok np. w "No Offence" (z "Degitalize") oraz w "Modern Day Apocalypse" (z "Martyria") słychać echa osiągnięć Led Zeppelin. Zresztą muzyka Bobisa zawsze ma różne odcienie. Pierwszy album niesie ze sobą atmosferę hard rocka w stylu wspominanych Def Leppard i Scorpions, drugi natomiast bardziej zahacza epokę amerykańskiego hair metalu i AORu. Ba, na "Degitalize" otarli się nawet o pop metal adaptując popowy kawałek niejakich Cutting Crew - "(I Just) Died In Your Arms". Natomiast na ostatniej znajdziemy mieszankę tych wszystkich wymienionych wpływów. Do tego dochodzą echa tycie-tycie - heavy metalu w stylu Iron Maiden z "Somewhere In Time". Niestety trio zawsze niesie ze sobą specyficzne brzmienie, które odnajdziemy także w muzyce Kaisas. Wspominam o tym, bo uważam, że gdyby był to normalna kapela np. kwintet mieliby szanse zabrzmieć zdecydowanie lepiej. Pewnym minusem jest też fakt, że kompozycje są czasami dość schematyczne. Niestety jest to kwestia, którą trudno obecnie pominąć w sferze muzyki hard'n'heavy. Całe szczęście temat schodzi trochę na bok, bowiem Bobis Kaisas, oprócz typowej melodyjności i prostoty dla hard'n'heavy potrafi też dodać wigoru, świeżości po prostu życia. I to jest chyba największym atutem jego formacji i muzyki na "Martyria". Dzięki temu bardzo fajnie słucha się całego albumu, można też wyłapać swoje ulubione kawałki. Dla mnie są to "Flithy Lyin' System" z nośną melodią oraz trochę klimatyczny z duchem Zeppów "Modern Day Apocalypse", który na dodatek kończy się "scorpionowskim" gwizdaniem. Odbiór ułatwia również dobre brzmienia instrumentów. Ogólnie to chyba najlepsza produkcja Kaisasa jak do tej pory. Także jak ktoś jest spragniony dobrego hard'n'heavy może zainteresować się tym krążkiem, raczej nie powinien być rozczarowany. (3,7) \m/\m/

Kamenolom - Grom Peruna 2021 Kamenolom

"Grom Peruna" to ośmio utworowe promo, które dotarło do mnie z Serbii. Okładka zdradza, że żartów nie ma - Perun ciskający gromami co prawda bardziej koja-

rzy mi się z dumnym pagan metalem niż z klasycznym heavy, ale jak to zwykle bywa, pozory mylą. Już otwierająca płytę "Sloboda" jest swego rodzaju manifestem serbskiej formacji. Kawałek otwiera szybkostrzelny riff, któremu za chwilę towarzyszy dynamiczna galopada sekcji rytmicznej. Nad wszystkim góruje potężny, czysty wokal Rastko Rasica, który od pierwszych chwil daje się poznać jako rasowy, heavy metalowy śpiewak. Następujący potem "Vestac" to już numer z goła inny, bardziej epicki, walcowaty, rozpędzający się dopiero pod koniec. Po dwóch kolejnych kawałkach, czyli "Krv Bogova" i "Grom Peruna" nie mam już wątpliwości, że Kamenolom miłuje się najbardziej w epickim heavy metalu, grając gniewnie, dumnie, ciężko ale zarazem przebojowo i szalenie melodyjnie. Najwięcej tu odniesień do Manilla Road, Grand Magus czy, ze względu na pochodzenie i śpiewność języka, do regionalnych klasyków gatunku takich jak Divlje Jagode i Crna Udovica. W zasadzie każdy z ośmiu zawartych na promówce utworów ma coś, co sprawia że jest w pewien sposób zapamiętywalny "Povratak" atakuje wzniosłym refrenem, "Veruj" ciekawymi kontrastami, "Valhala" ciężkim, kroczącym riffem a zamykająca kompilacje "Ostrica" idealnie wyważa melodię i szybkie tempo. Smaku utworom dodaje fakt, że Kamenolom wykonuje je w ojczystym języku - hymny dotyczące słowiańskich bóstw i pradawnych bitew brzmią jeszcze bardziej dramatycznie i co istotne, prawdziwie. Dodam jeszcze, że całość materiału nagrana i wyprodukowana jest bardzo solidnie i zarazem dość nowocześnie - jeśli ktoś liczy na oldschoolowe brzmienia a'la lata 80te, to tym razem srogo się zawiedzie. Gitary, zestrojone na moje ucho nieco niżej, tną bardzo klarownie, stopa i werbel punktują bezlitośnie a ciężaru dodaje spajający wszystko bas. Jest to więc modern heavy metal i siłą rzeczy wybija się ponad masę innych produkcji z nurtu NWOTHM, które w większości starają się nawiązywać brzmieniowo do złotych lat muzyki hard'n'heavy. Belgradzka załoga póki co nie doczekała się jeszcze debiutu płytowego - omawiany krążek to zbiór singli, które grupa systematycznie publikuje za pomocą swoich kanałów social media. Ciężko mi uwierzyć że z tak zabójczym materiałem chłopaki nie mogą znaleźć wydawcy, więc póki co uznaję że to znak czasów, mając jednak głęboką nadzieję że niebawem jakaś konkretna wytwórnia złoży Serbom lukratywną propozycję. (6) Marcin Jakub

Korpiklaani - Jylhä 2021 Nuclear Blast

Korpiklaani to sprawdzona, zawodowa firma, więc na swym jedenastym już albumie nie zawodzą. Więcej: wydaje mi się, że "Jylhä" jako całość jest płytą ciekawszą od poprzednich wydawnictw tych, tak przecież popularnych, Finów - może to kwestia akcesu doświadczonego Samuli Mikkonena, nie tylko przecież perkusisty, ale też i kompozytora? Przedstawia się on słuchaczom już na początku otwierającego album utworu "Verikoira", a i w kolejnych potwierdza, że jego zwerbowanie dało tym rutyniarzom solidnego kopa. Akurat mnie folk metal w takim wydaniu nie wzrusza, dlatego z ukontentowaniem przyjąłem numery mocniejsze: "Miero" i "Juuret" z riffami niczym z arsenału Black Sabbath, całkiem dynamiczne, "Kiuru" też nie brakuje pary. Przeważają tu jednak radosne, skoczne, przebojowe utwory, z których Korpiklaani są znani już od dobrych 20 lat. "Niemi", "Sanoton maa", "Huolettomat" czy singlowy "Tuuleton" to więc murowane przeboje - tym większa strata, że nie ma mowy o ich koncertowej odsłonie, gdyż w wersji live Jonne Järvelä z kompanami mają jeszcze większą siłę rażenia. Są tu też ciekawostki, choćby "Leväluhta", utwór niby folkowy, ale podszyty też muzyką klezmerską i wpływami ska/tanga - czyżby fińskie wesołki zauważyły, że mamy akurat rok setnej rocznicy urodzin legendarnego kompozytora i bandoneonisty Astora Piazzolli (1921- 1992), twórcy stylu tango nuevo? Jeśli tak, to tym lepiej: nie tylko dla nich, ale i dla słuchaczy. (4,5) Wojciech Chamryk

Kruk - Be There 2021 Metal Mind

O tym, że Kruk w stylistyce klasycznego hard'n'heavy nie ma sobie równych wiadomo nie od dziś, to jest od czasów "Memories" nagranej z Grzegorzem Kupczykiem oraz autorskiego debiutu "Before He'll Kill You". I chociaż nie wszystkie kolejne płyty tej formacji, szczególnie nierówna "Be 3",

znajdowały w moich oczach uznanie, to zespół potwierdzał, że wciąż stać go na wiele, zwłaszcza na "Be4ore", zaś najnowszym albumem "Be There" tylko postawił kropkę nad przysłowiowym i. To efekt współpracy z Wojtkiem Cugowskim, który, w sumie dość nieoczekiwanie, dołączył do Kruka jako wokalista, by dokończyć, instrumentalnie zarejestrowaną jeszcze w 2018 roku, płytę. Efekt końcowy po prostu powala: nie sądzę, by znalazł się fan ciężkiego rocka, który będzie w stanie przejść obojętnie obok tego albumu. Rozpoczyna go singlowy i zarazem najkrótszy (3'21'') "Rat Race"; numer idealny na otwarcie, przebojowy i dynamiczny niczym z katalogu Iron Maiden, jednak jednocześnie zdecydowanie bardziej hardrockowy (te organy!). Po nim rozbrzmiewa "Hungry For Revenge": też wybrany do promocji, ale już bardziej majestatyczny, na modłę "Perfect Strangers" czy najlepszych kompozycji Whitesnake. Również Wojtek Cugowski brzmi tu niczym David Coverdale z najlepszych lat, a całości dopełnia melodyjny refren i popisowe solo lidera Piotra Brzychcego. Gitarzysta przeszedł samego siebie w kolejnym, najdłuższym na płycie "Prayer Of The Unbeliever (Mother Mary)", ale jego solówki, podobnie jak partia klawiszowca Michała Kurysia, to nie jedyne atuty tej rozbudowanej kompozycji: pięknie rozwijającej się, bardzo klimatycznej i fenomenalnie zaśpiewanej przez Cugowskiego - i pomyśleć, że do niedawna ten wokalista był w cieniu ojca i młodszego brata... Marszowy i motoryczny "Made Of Stone" oferuje nie tylko więcej mocy i melodyjny refren, ale też frapujący, gitarowo/organowy dialog i ogniste solo Brzychcego, potwierdzając wysoką formę zespołu. Ponad 9-minutowy "The Invisible Enemy" rozwija się niespiesznie. Początek niczym u Foreigner, ale to tylko wstęp do kolejnej, hardrockowej uczty, z mocarnym basem Krzysztofa Nowaka, perfekcyjnym, nawiązującym do Blackmore'a solem lidera i podszytym Gillanem wrzaskiem Cugowskiego. "Dark Broken Souls" oparto na partiach Hammonda i wyrazistej sekcji Nowak/Dariusz Nawara, ale wokalista tworzy tu kolejną interpretacyjną perełkę, zaś Brzychcy gra aż dwie solówki - nic dziwnego, że zostały obie, bo nie mam pojęcia z której można było zrezygnować. Trzecia dłuższa kompozycja w programie to "To Those In Power" - dynamiczna, efektownie zaaranżowana, z solowo wyeksponowanym basem, nie tylko gitarowym, ale też syntezatorowym popisem i wyższym tym razem śpiewem. I na finał "Be There (If You Want To)" urokliwa, klimatyczna ballada tylko na głos i gitarę, ale z ważnym zastrzeżeniem: na TAKI głos i TAKĄ gitarę;

RECENZJE

211


nastrojowe zwieńczenie tej pięknej, zawierającej stylowy hard rock najwyższej próby, płyty. (6, bo cóż by innego?) Wojciech Chamryk

Laced In Lust - First Bite 2021 Rockshots

Tradycje rock'n'rolla sięgają w Australii jeszcze lat 50., w następnej dekadzie nie brakowało już tam zespołów stricte rockowych, zaś lata 70. wiadomo: Buffalo, AC/DC, Avalanche, Rose Tattoo, Cold Chisel, etc. Laced In Lust z Adelajdy mają więc do kogo nawiązywać i ich debiutancki album daje nadzieje, że może z czasem dołączą do grona wielkich poprzedników. Nie jest to może nic odkrywczego, taki klasyczny rock w różnych odmianach, ale jako całość "First Bite" jest na tyle urozmaicona, że może się podobać. I to mimo tego, że zaczynają od takiego sobie, co najwyżej poprawnego "Save Me", ale już dynamiczny "Hot Tonight" i bardziej przebojowy, tak pod 80's AOR, "Hard In This Town", są znacznie ciekawsze. Z kolei "Firing Lines" może kojarzyć się z przebojami The Knack i Kiss, "On Parole" to Status Quo, "I Remember When..." nawiązuje do czasów świetności glam rocka z początku lat 70., a "Party's Over" hair metalu. Generalnie sporo tu dynamicznego, przebojowego grania z chóralnymi refrenami ("Lip Service" chyba najbardziej zapada w pamięć), są też klimatyczne ballady, z "Sun Song" na czele. "First Bite" jest więc udanym debiutem szkoda tylko, że jego premiera wypadła w czasie pandemicznej blokady koncertowej, bo to muzyka idealna do prezentowania na żywo. (4) Wojciech Chamryk

Nadodrze - leżące niby blisko centrum, ale jakby na uboczu, co było szczególnie widoczne do roku 1989, jest również dostrzegalne obecnie. Specyficzny klimat tej dzielnicy zainspirował młodych muzyków do stworzenia bardzo ciekawego materiału - formalnie to rock progresywny, ale nieoczywisty i momentami dość odległy od utartych wzorców czy kanonów gatunku. - Na pierwszy rzut oka (i ucha) powierzchowność Nadodrza wydaje się być ponura i przytłaczająca. Dlatego dodaliśmy warstwę muzyczną, która otwiera pewną drogę ucieczki od niesprzyjającego otoczenia i miejskiego zgiełku - wyjaśniają muzycy. Dłuższe kompozycje o czasie 6-8 minut dopełniają tu znacznie krótsze utwory-przerywniki, w których zespół wykorzystał terenowe nagrania, opisane nazwami ulic bądź miejsc, jak Park Staszica. Słyszymy w nich nie tylko głos lektora-przewodnika, ale też różne dźwięki z ulicy, a do tego śpiew ptaków oraz dodatkowe instrumenty, jak akordeon, trąbkę i harmonijkę ustną. W aranżacjach kilku kompozycji wyeksponowano zaś skrzypce, co najciekawiej wypada w "20/20" (świetne dialogi z fortepianem) i w porywającym "The Fall". Urzeka też instrumentalny "Blue Steel", chyba najbliższy klasycznie pojmowanemu prog-rockowi z lat 70., klimatycznemu "One Minute At A Time" też zresztą pod tym względem niczego nie brakuje. Warstwa wokalna też jest dość urozmaicona, nie tylko z racji udziału Any Nguyen w "Fast And Furious" i Michała Wojtasa (Amarok) w singlowym "Blue Steel (Less Is More)" - tu po prostu wszystko jest na swoim miejscu, współbrzmi i współgra, niezależnie od tego czy zespół gra mocniej, bardziej rockowo, melodyjniej - klimatycznie, progresywnie czy nawet inspiruje się jazzem. Muzyczną podróż dopełnia dopracowana szata graficzna digipacku oraz mapa Nadodrza - plan tytułowej ucieczki z zaznaczoną trasą i artystycznymi fotografiami odwiedzonych miejsc na odwrocie. Jeśli więc dla kogoś progresywny rock jest tożsamy z King Crimson, Genesis czy Pink Floyd, a z nowszych zespołów choćby Riverside, echa muzyki których na "The Escape Plan" też są zresztą słyszalne, to jednak album wrocławian oferuje też znacznie więcej i pokazuje, że w tej stylistyce naprawdę nie powiedziano jeszcze wszystkiego. (6) Wojciech Chamryk

Less Is Lessie - The Escape Plan 2021 Self-Released

Debiutancki album Less Is Lessie "The Escape Plan" jest płytą nietypową, bo to ujęty w formę klasycznego konceptu portret miasta, a właściwie jego fragmentu, bo jednej dzielnicy. Kto zna Wrocław, ten wie, jak ważne dla niego jest

212

RECENZJE

Loch Vostok - Opus Ferox- The Great Escape 2021 ViciSolumn Productions

"The unholy child of Emperor and Tears For Fears, the bastard cousin of King Diamond and King's X". Brzmi intrygująco? Sęk w tym, że to tylko reklamowe hasełko, nie mające zbytniego pokrycia w faktach. Ze-

spół łączy co prawda w swych kompozycjach różne elementy, od blacku do metalu czy popu lat 80., ale o nowej jakości nie ma tu mowy, mimo niewątpliwego warsztatu i doświadczenia muzyków, wszak "Opus Ferox - The Great Escape" to już ich ósmy album. Jak na moje ucho Szwedzi najlepiej wypadają w typowo metalowo-progresywnym graniu ("The Freedom Paradox", bonusowy "Black Neon Manifesto", dostępny tylko w wersji CD), proponując długie, całkiem urozmaicone i dopracowane aranżacyjnie kompozycje. Blackowe wtręty i porykiwania Teddy'ego Möllera mogliby sobie jednak czasem darować ("Generation Fail"), tym bardziej, że nowy wokalista Jonas Radehorn to niezły fachowiec. Nowoczesna elektronika ("The Glorious Clusterfuck") czy nawiązania do popu z ósmej dekady w pseudoprzebojowym, najkrótszym na płycie "Seize The Night" również nie wnoszą niczego do ich muzyki. Potęgują za to irytację, bowiem ukazują Loch Vostok jako zespół puszczający oczko do publiczności niemetalowej, która pewnie i tak zlekceważy "Opus Ferox - The Great Escape". (3) Wojciech Chamryk

docenicie). Najefektowniejszą częścią składową "Wilderness OF Hearts" jest w mojej opinii rewelacyjne, soczyste, klarowne, mięsiste i organiczne brzmienie, które mogłoby być wzorem do naśladowania dla innych kapel. Zdaję sobie sprawę, że jest to mocne stwierdzenie - na ogół NWOTHM zdaje się pozostawać pod wpływem zespołów z zeszłego stulecia, a tutaj kapela debiutująca w drugiej dekadzie XXI wieku została wskazana jako godna miana autorytetu w konkretnym aspekcie. Całość brzmi znakomicie, zarówno masywnie i dynamicznie, jak i przestrzennie. Uzyskano perfekcyjny balans pomiędzy poszczególnymi ścieżkami oraz instrumentami, natomiast wokal został wyeksponowany w dokładnie takim zakresie, w jakim powinien. Ważne, że wokale nie przesłaniają partii gitar prowadzących, dlatego że gitarzyści cały czas przykładają się do fajnego grania i szkoda byłoby ich zepchnąć na drugi plan za wokalem. Jak już wspomniałem, melodie są nietrywialne. Może się zdarzyć, że ich nie dostrzeżecie za pierwszym podejściem, ponieważ utwory Lord Fist nie mają chwytliwych refrenów ani skocznych rytmów. Właściwy odbiór może być również utrudniony z powodu braku pierwiastka takiego eksplodującego entuzjazmu, jakim cechują się mistrzowie z Diamond Head oraz Saxon, a także szwedzcy reprezentanci samego NWOTHM. Niemniej jednak, melodyjność jest znaczącym atutem omawianego albumu. Lord Fist to już drugi nowy heavy metalowy zespół z Finlandii, który poznałem w 2021 roku, obok właśnie debiutującego Coronary. Zapamiętam tą nazwę. (5) Sam O'Black

Lord Fist - Wilderness Of Hearts 2020 High Roller

Dziesięć improwizacji ku chwale Diamond Head i Saxon, przyprawione delikatnym akcentem Manilla Road i podane z soczystym, żywym brzmieniem tradycyjnego heavy metalu. Wyzwaniem byłoby zrobić to jednocześnie oryginalnie, a przy tym efektownie. Postarałem się więc znaleźć oryginalne elementy wyróżniające Lord Fist na tle sceny NWOTHM, do której niewątpliwie się zaliczają, jako zespół powstały w 2011 roku, który właśnie wydaje drugą płytę "Wilderness Of Hearts" po debiucie z 2015 zatytułowanym "Green Eyleen". Mianowicie, wyróżnię ich za niestandardowy wokal (można lubić lub nie, ale trzeba przyznać, że Perttu Koivunen śpiewa z nietypową manierą) i nietrywialne melodie (wsłuchajcie się, a zachodzi spore prawdopodobieństwo, że je

Lucifuge - Infernal Power 2021 Dying Victims

Hasło: Lucifuge, odzew: Danzig, ale ten niemiecki kwartet gra black/ thrash metal, w dodatku wydając co roku płytę - "Infernal Power" jest już czwarta z kolei od 2018, co daje Equinoxowi i spółce miano prawdziwych stachanowców ekstremalnego metalu w albumowym formacie, bo jednak co do EP i splitów mają jeszcze dużo do nadrobienia, by dogonić taki Sabbath. Wszystko jednak przed nimi, tym bardziej, że grają nad wyraz konkretnie: kompozycje są zwarte, surowe i dynamiczne, a do tego całkiem, rzecz jasna jak na tę stylis-


tykę, urozmaicone. Słychać co prawda, szczególnie w "Temples Of Madness", że niedościgłymi wzorami chłopaków są Hellhammer i Venom, ale czerpią też z punka i starego heavy ("Black Battalions"), oddają hołd Iron Maiden ("Heresy Shall Remain"), a do tego zdają się też wielbić Motörhead. Dają temu wyraz w kilku numerach autorskich, a do tego w "Good As It Is" z repertuaru japońskich punkowców z G.I.S.M. Jest więc krótko - niecałe 35 minut muzyki, ale na temat, więc: (4) Wojciech Chamryk

Lunar Shadow - Wish to Leave 2021 Cruz del Sur Music

Lunar Shadow zdołało już namieszać w niemieckim heavy metalowym podziemiu za sprawą debiutu "Far from Light" (2017) oraz jego sukcesora "The Smokeless Fires" (2019). Ich twórczość wymykała się powszechnie znanym kategoriom i była nazywana w rozmaity sposób, począwszy od "heavy metal" poprzez "metal progresywny", "gothic metal", a nawet "black metal". Lider Max "Savage" Birbaum jest utalentowanym artystą o wyjątkowo silnej osobowości i dojrzałym, oryginalnym spojrzeniu na wiele spraw. Układając dla niego pytania do wywiadu, czułem lekki stres, czy podołam jego tendencji do otwartego wypowiadania ostrej krytyki. Nie lubi grać na żywo, nie podobają mu się niektóre zachowania fanów, nie potrafi cieszyć się własną twórczością, wybiega myślami daleko w przyszłość, obawia się zanudzania odbiorców, wolałby aby wiele dobrych albumów metalowych było krótszych. Kiedy posłuchałem po raz pierwszy "Wish to Leave", czułem się zdezorientowany. Kompletnie nie wiedziałem, co mam o tym myśleć. Zajrzałem do notki prasowej, a tam mowia o "indie music". Nie mam zielonego pojęcia, co to jest "indie music". Kiedyś krok próbował mi to wytłumaczyć, że to niby niezależna muzyka pasująca jako podkład pod reklamę. Nie wiem, chyba to nie jest odpowiedni opis "indie music". Zapytałem więc Maxa, a on odparł, że równie dobrze można napisać "bullshit music", jeśli ktoś tak to odbiera. O ile wcześniejsze albumy Lunar Shadow były jedyne w swoim rodzaju, niesamowicie innowacyjne i kreatywne, o tyle "Wish to Leave" wkracza na jeszcze inny poziom. Gdyby nie dwa krótkie, ekstremalnie metalowe fragmenty w "The

Darkness Between The Stars", możnaby stwierdzić, że to w ogóle nie jest metal. Na pewno zauważamy brak ostro tłuczącej perkusji wszechobecnej na "The Smokeless Fires", mimo że za garami zasiada ten sam Jörn Zehner. Gitary są znacznie bliższe np. Dire Straits, niż Iron Maiden, ale nie da się ukryć, że mocno zmieniła się ich rola. Całkiem ładne melodie gitarowe zostały podporządkowane stworzeniu odpowiedniego klimatu, który Max nazywa klimatem wielkomiejskim. Wyczuwam w nich sporo melancholii i smutku, podczas gdy "wielkomiejskość" kojarzy mi się raczej z żywym hałasem, potężną pozytywną energią, zachwytem nad kulturalnym i artystycznym dorobkiem ludzkiej cywilizacji oraz z bezwzględną znieczulicą na wszechobecne zło. Max wskazuje przy tym na inne elementy wielkomiejskich krajobrazów: beton, ogromne budynki, bary, zamglone światła, rynsztok, potłuczone szkło na chodnikach, brud, ale też przyjaźń, znajomi i dobre czasy. Czy takie "zwyczajne", "oczywiste", "nie-wyszukane", "rodzajowe" i "ludzkie" wartości nie należą jednak w 2020 oraz w 2021 roku do sfery wspomnień? Żeby je w pełni docenić, być może potrzebowaliśmy wpierw doświadczyć ich utraty i poczuć ból stawania tak dobrze znanego świata całkowicie do góry nogami? Zastanówcie się i posłuchajcie sami. (5) Sam O'Black

Mädhouse - Bad Habits 2021 ROAR! Rock Of Angels Records

"Bad Habits" to drugi album Mädhouse, zespołu odwołującego się do czasów świetności hair/glam metalu lat 80. Austriacy czerpią więc pełnymi garściami od Mötley Crüe, Skid Row czy Poison, proponując piekielnie chwytliwe, ale też i całkiem siarczyste utwory w rodzaju "Bang Bang", "First Lick Then Stick" czy "Rodeo". Mają również w repertuarze utwory jeszcze bardziej surowe, taki podmetalizowany rock'n'roll spod znaku Cinderelli czy Ratt, szczególnie efektownie brzmiący w "Sick Of It All", "Itch To Scratch", tytułowym "Bad Habits" i "Fake It Till You Make It" - zresztą piosenek jest tu aż 15, każdy znajdzie więc coś dla siebie. Fani Def Leppard również, ale tak jak "Atomic Love" jeszcze się broni, to już "Say Nothing At All" za bardzo zapożycza się u "Pour Some Sugar On Me". Mimo tego i tak warto "Bad Habits" posłuchać, bo

wnosi jednak pewien powiew świeżości do nurtu hair/AOR. (4) Wojciech Chamryk

Marble - S.A.V.E. 2020 Sliptrick

Marble to włoski zespół, który powstał w 2003 roku, ale jakoś nie ma parcia na szkło. O czym świadczy fakt, że przez te wszystkie lata wydali tylko dwa albumy; "A.t. G.o.d." (2008) i "S.A.V.E." (2021). O "A.t.G.o.d." raczej nie słyszałem, a co gorsza po przesłuchaniu najnowszego albumu uważam, że ogólnie niewielu o tej grupie usłyszy, a jak usłyszy to jej nie zapamięta. Jest to jedna z bardzo wielu ambitnych kapel, która należy do modnej melodyjnej sceny z panią na wokalu. W tym wypadku naprawdę trzeba być wyjątkowym aby przebić się do czołówki tego nurtu. Owszem muzycy Marble mocno naciskają aby ich muzyka miała wysoką wartość artystyczną i mocno kolaborują z progresywną estetyką. Nie zapominają również o nośności i melodyjności swojej muzyki. Niestety to za mało aby wyróżnić się wśród rzeszy innych. Włoscy muzycy starają się opierać swoją muzykę na gitarach przez co ich granie można określić jako heavy/progresywno metalowe, a nie jak większość tego typu formacji symfoniczno-powerowy progmetal, w których klawisze odgrywają bardzo ważną rolę. W dodatku jest to naprawdę bardzo dobre gitarowe granie, bliskie wirtuozerii ale zdecydowanie bardziej zespołowe. To na pewno działa na ich korzyść. Oczywiście w instrumentarium Marble są klawisze, ale odgrywają prawie marginalną rolę, a jak się pojawiają to faktycznie tworzą aranżacyjne ozdobniki lub ledwo zauważalne tła. Jeszcze rzadziej pojawiają się ich solowe popisy, a jak już to trwają bardzo krótko. Podejście Włochów do kompozycji jest bardzo różnorodne. Przeważają utwory złożone, dynamiczne, z konkretnym tematami i melodiami. Śpiewa w nich Eleneora Travaglino, która posiada dość interesujący rockowy głos, choć nie ma w niej czegoś, co by ją wyróżniało. Być może dlatego od czasu do czasu pojawia się męski growl ("30 Silver Coins"). W tej całej gamie dynamicznych kompozycji mamy też akustyczną balladę, na gitarę i instrumenty smyczkowe oraz głos Eleneory ("A Darker Shade Of Me"), a także klimatyczny i melancholijny instrumental ("Daymare Town"). Trochę to dodatkowo uro-

zmaica całość krążka. Wykonanie i produkcja utrzymane jest na typowym poziomie dla tej sceny, także jakichś nieprzyjemnych przeżyć nie ma co się spodziewać. Małym wyłomem są od czasu do czasu nowocześnie brzmiące gitary, ale to aktualnie również jest standard. W sumie Włosi z Marble przygotowali nam dość solidny produkt, ale niestety - tak jak już napomknąłem - to za mało aby wybić się wśród bardzo wielu. Miłośnicy melodyjnego ambitnego pog-metalu z kobiecym głosem na wokalu, jak najbardziej znajdą "S.A.V.E." wiele miłych chwil, ale i oni po jakimś czasie zapomną, że istniał taki Marble i nagrał całka niezłą płytę. (3,7) \m/\m/

Marius Danielsen's Legend of Valley Doom - Marius Danielsen's Legend of Valley Doom Part 3 2021 Crime

Marius Danielsen to wokalista, gitarzysta, kompozytor, producent i to on stoi za projektem Legend of Valley Doom. Wspomaga go brat, klawiszowiec Peter Danielsen. Zresztą obaj panowie wspólnie pracują również w heavy/power metalowym Darkest Sins oraz w symfoniczno power metalowej kapeli Eunomia. Nikogo też nie powinno dziwić, że niniejsze przed-sięwzięcie nawiązuje do melodyjnego, pompatycznego, symfonicznego power metalu, który bardzo mocno kojarzy się z początkami Rhapsody. Inna sprawa, że bracia Danielsen - przynajmniej w wypadku tego wydawnictwa - podeszli do niego, jak do przedsięwzięcia znanego jako rock opera. Z tego powodu ich muzyka może kojarzyć się z takimi projektami jak Avantasia. Ogólnie pomysły muzyczne z tej części opowieści Legend of Valley Doom utrzymane są na wysokim poziomie oraz zdradzają dość dużą wrażliwość oraz duży potencjał jego twórców. Niemniej każda z dwunastu kompozycji nie ma nic czego byśmy jeszcze nie słyszeli. Utwory jedynie wyróżniają się wysoką kulturą, maestrią, kunsztem oraz niesamowitym wykonaniem. Niestety nie są to elementy, które decydują o tym aby "Marius Danielsen's Legend of Valley Doom Part 3" traktować z jeszcze większą atencją. To takie przekleństwo współczesnych dobrych formacji, które utrzymują w danej konwencji wysoki poziom pod względem twórczym, wykona-

RECENZJE

213


nia oraz produkcji. Aktualnie ukazuje się bardzo wiele podobnych wydawnictw, przez co zlewają się one w jedną ciężko rozpoznawalną całość i bardzo trudno wskazać, które z nich jest tym najlepszym. Dodatkowo w pamięci mamy te wydarzenia, które robiły do tej pory niesamowite wrażenie. Po prostu ciężko przebić to co już było i to nie tylko w melodyjnym symfonicznym power metalu. Nie robi wrażenia także "lista płacy", mimo że norweskim muzykom udało się ściągnąć do współpracy naprawdę dobrych muzyków. Wymienię chociażby wokalistów: Ralfa Scheepersa, Olafa Hayera, Daniela Heimana, Tima "Rippera" Owensa, gitarzystów Arjena Lukassena, Ronnie Le Tekkro, Dushana Petrossi czy klawiszowca Dereka Sheriniana. Zresztą ci mniej znani wykonawcy wykazali się niesamowitymi umiejętnościami. Inna sprawa, że takie granie tak jakby straciło szersze zainteresowanie z początków lat 2000. Niemniej ciągle istnieje grono odbiorców, choć wydaje się, że jest ono coraz młodsze. I właśnie do takiego odbiorcy "Marius Danielsen's Legend of Valley Doom Part 3" jest skierowane. Im właśnie polecam tę płytę inni nie mają co tutaj szukać. (3,5)

hymny i hiciory, ale odkopała też kilka zapomnianych numerów, jak chociażby "Rebel Ladies" Zed Yago czy "Reencarnacion" hiszpańskiej Santy. Tu - ciekawostka - Marta bez obaw zaśpiewała ten numer w oryginalnym języku i zrobiła to naprawdę wspaniale! Te numery idealnie sprawdzają się obok takich killerów jak "Max Overload" belgijskiego Acid czy "Mr. Gold" kultowego Warlock. W "Call of the Wild", oryginalnie wykonywanym przez Blacklace, pojawia się gościnnie Todd Michael Hall i wbrew moim początkowym obawom, wnosi do tego numeru wiele pozytywnych wibracji. Będąc totalnie szczerym, "Metal Queens" zrobił mi dobrze. To płyta pozbawiona jakiegokolwiek brzemienia, solidnie nagrany metal, pełen spontaniczności i autentycznej radości z grania, świetnie zagrany i zaśpiewany. Marta Gabriel na tej płycie jest w stu procentach sobą a jej wykonawczy entuzjazm wydaje się być wręcz zaraźliwy. Włączam więc ponownie przycisk play na moim odtwarzaczu i po cichu liczę, że niebawem Marta uraczy nas "Metal Queens vol 2". (6) Marcin Jakub

\m/\m/

Methusalem - Masters Of The World 2020 Into The LimeLight

Marta Gabriel - Metal Queens 2021 Listenable

Mam wrażenie że w obecnych, niepewnych czasach, wygrywają ci artyści, którzy potrafią się do owych czasów dostosować, zamieniając brak koncertów i ograniczenia w przemieszczaniu się na pracę twórczą. Liderka Crystal Viper, Marta Gabriel wydaje się być w tym mistrzynią! Nawet pół roku nie minęło od premiery nowego albumu Crystal Viper, tymczasem Marta już uraczyła swoich fanów kolejną pozycją w swojej dyskografii. Tym razem jednak, nadszedł czas na album solowy! I to nie byle jaki, bo "Metal Queens" to jeden wielki hołd dla heavy metalowych dam. "Metal Queens" od początku urzeka bardzo konkretną produkcją, która z jednej strony jest wręcz krystalicznie czysta, a z drugiej trąci przyjemnym dla ucha oldschoolem. To jednak nie jest żadnym zaskoczeniem, bo Marta przyzwyczaiła już swoich fanów do tego, że jej produkcje brzmią bez zarzutu. Bardzo fajny jest dobór repertuaru. Liderka "Kryształowej Żmiji" postawiła z jednej strony na

214

RECENZJE

Okładka paskudna, ale muza zacna - tak najkrócej można podsumować najnowszą EP holenderskiego Methusalem. Jak na zespół istniejący od 20 lat to panowie niezbyt się przepracowują: jedyny album przed ponad 10 laty, długie milczenie i teraz raptem cztery nowe utwory. Ale OK, każdy ma swoje patenty na rozwój kariery i mnie nic do tego. Szkoda o tyle, że panowie grają tradycyjny heavy metal naprawdę stylowo, niczym w połowie lat 80. i gdyby "Masters Of The World" ukazał się na winylowym MLP tak gdzieś w roku 1984, to Methusalem miałby jakieś szanse na wybicie się, przynajmniej na rodzimym czy niemieckim rynku. Teraz może być z tym gorzej, ale prawdziwy fan klasycznego heavy nie może nie docenić tego materiału, zwłaszcza świetnego openera "Thunderstorm" i równie dynamicznego "Immortal" z patetycznym refrenem. Świetna warstwa instrumentalna i organiczny sound to niejedyne atuty grupy, bo ma ona również świetnego wokalistę, znanego choćby z Vicious Rumors Nicka Hollemana. I tu mógłbym śmiało napisać, że warto czekać na ich kolejną płytę, ale co,

następne 10 lat? Oby nie. (4,5) Wojciech Chamryk

Meurtrieres - Meurtrieres 2020 Gates Of Hell

Meurtrieres (z francuskiego to wąskie szczeliny na działa na zamkach oraz fortecach) to dość młoda francuska kapela pochodząca z Lyonu. Omawiany album jest ich pierwszym wydawnictwem. Pierwsze, co słuchaczowi rzuca się w uszy to dość wyraźna inspiracja nurtem NWOBHM w wydaniu takich grup jak Diamond Head czy też wczesnym Iron Maiden. Podobnie, jak w tym drugim przypadku słychać tu pewną punkową zadziorność, jednak zdecydowanie nie przekłada się ona na formułę utworów, gdyż muzyka prezentowana przez ten francuski kwintet momentami bywa naprawdę różnorodna, a kompozycje potrafią być rozbudowane (oczywiście w granicach rozsądku). Na potwierdzenie warto zaznaczyć, że album ten zaczyna się od dwóch najdłuższych kawałków (oba trwają około sześciu minut). Wydaje się także, że pomimo krótkiego stażu zespół ten ma dopracowane tworzenie utworów i umie odnaleźć się w kompozytorskich niuansach. Bardzo istotnym elementem muzyki Meurtrieres są wokale, za które odpowiada nijaka Fleur. Niewątpliwie ma ona w głosie odpowiednią moc. Jeżeli już miałbym się do czegoś przyczepić, to byłyby to dwie rzeczy. Pierwsza to dość amatorska produkcja. Jednak biorąc pod uwagę fakt, że to debiut, na pewne niedociągnięcia można przymknąć oko (albo nawet dwa). Drugi mankament to język francuski, którego szczerze mówiąc jakimś wielkim miłośnikiem nie jestem. Trudno jednak mieć pretensje do Francuzów, że śpiewają po swojemu. Uznajmy zatem, że czepiam się na siłę (bo tak w sumie jest). Miejmy nadzieję, że zespół ten pójdzie za ciosem. (4) Bartek Kuczak Miasma Theory - Miasma Theory 2021 Shadowlit Music

To jest dobry album doom metalowy, jeżeli słuchacie go nieuważnie na YouTube jako tło do bezmyślnie wesołych filmików na Facebooku. Ale możecie pożałować straty czasu, kiedy już skoncentrujecie się na nim. Miasma Theory brzmi jak zespół koleżanek i kolegów z liceum, którzy najpierw reg-

ularnie spotykali się po lekcjach i ćwiczyli sobie grę coverów Candlemass, a po jakimś czasie uznali, że są wystarczająco sprawni i nagrali jam w sali gimnastycznej. Spojrzałbym na ich nagranie kompletnie inaczej, gdyby nazwali go demem. Ot, pokazówka, że opanowali warsztat, cenią tradycyjny doom metal, starają się przyzwoicie zabrzmieć (w sensie mixu i masteringu). Jako zapowiedź dalszego kierunku rozwoju zespołu jest w sam raz. Ale nie dorasta to do miana właściwego, debiutanckiego LP. Taki styl był świeży i innowacyjny do końca lat 80., natomiast w 2021 roku to jest jedynie odtwórczy jam. Gdyby wszyscy debiutanci wskakujący do doświadczonych wytwórni (swoją drogą, ich Shadowlit Music nie ma w katalogu nic poza Miasma Theory) tak grali, to doom metal byłby dziś martwy, albo raczej byłby takim samym wspomnieniem jak Enrico Caruso. Tam nie ma 4 utworów autorskich oraz coveru Candlemass "Under the Oak" ("Epicus Doomicus Metallicus", 1986). Nie. Tam jest tylko 5 przykładów, że Miasma Theory potrafi grać. A to mało. Niedługo szaleni naukowcy nauczą grać roboty. Ludzkimi czynnikami są zaś kreatywność, empatia, pomysłowość, entuzjazm itp. W przypadku doom metalu może to być grobowa atmosfera czy coś. Niekiedy odnoszę wrażenie, że owi Florydzianie nie przekazują tego, co chcą. Przeciwnie tylko to, co potrafią. Czyli to instrumenty używają ich, zamiast oni instrumentów. Kawałek "Together As One" pozornie temu zaprzecza, bo tam pojawia się wyraźna próba wprowadzenia atmosfery. Tyle że to jest oklepany szablon bez polotu. Dowolny atmosferyczny utwór Opeth rozwiewa co do tego wątpliwości. O braku empatii wobec słuchacza świadczy długość utworów - między 5:48 a 8:38. Czyli bezkompromisowo i bezlitośnie długo w stosunku do ich inwencji kompozytorskiej. W ogóle oni mają problem z rozwojem i budową strukturalną kompozycji. Utwory rozpoczynają się i kończą byle gdzie, przebiegają bez ładu i składu, bezwiednie. Pozytywnie zaskoczyli mnie jedynie w "Next Time, Last Time", w którym myślałem, że po wybuchowej kakofonii odkładają już instrumenty, ale pociągnęli motyw nieco dalej. Podobno podstawą utworów jest zazwyczaj perkusja, nagrywa się ją często jako pierwszą. Owszem, Miasma Theory teoretycznie zapodaje fajny groove (np. "Vector"),


ale w praktyce odnoszę wrażenie, że perkusista się męczy i dopiero nabywa pierwszej wprawy w utrzymywaniu rytmu. Na koniec pozostawiłem ciekawostkę. Otóż szukając informacji o zespołach zwykłem zaglądać na ich fejsbukowe profile. Zgadnijcie, ile mają tam polubień łącznie, na dzień 1 maja 2021, czyli 8 dni po premierze LP? Dokładnie 79 polubień. Dla porównania, Candlemass ma 219 104 "followersów", czyli osób śledzących ich stronę, a co za tym idzie znacznie więcej polubień. Chcę przez to powiedzieć, że Miasma Theory tak ma się do Candlemass jak uczestnik kursu alternatywnego oddychania do uczestnika misji na Marsa. Super, że mają wzorce, ale obawiam się, że są one bardzo wąskie, a inni ich wizji najwyraźniej nie chcą jeszcze podzielać. (-) Sam O'Black

Mike Lepond's Silent Assassins Whore Of Babylon 2020 Silver Lining Music

Nie nadążam za tym w ilu kapelach i projektach gra czy grał Mike Lepond. Silent Assassins jest właśnie jednym z takich projektów. Dla Mike'a jest on na tyle ważny, że to jego autorski pomysł. Nie tylko gra w nim na basie, ale przede wszystkim jest głównym autorem muzyki i tekstów, a także gra na gitarach i śpiewa w chórkach. Poza tym w grze na gitarach wspierają go Lance Barnewold oraz Rod Rivera, a głównym wokalistą jest Alan Tecchio. W Silent Assassins nie ma stałego perkusisty, ale za to na tym polu pomaga Michael Romeo, który zaprogramował wszystkie partie perkusji. Zresztą zrobił to całkiem nieźle i nie czuć, że gra to cyfrowa maszyna. W całym tym przedsięwzięciu najbardziej zaskoczyło mnie to, że Mike muzykę tego projektu oparł o US metal, albo jak kto woli o power metal z pewnym neoklasycznym posmakiem. Już pierwszy utwór, z niezłym pazurem, "Dracul Son" dobitnie nas o tym przekonuje. Właśnie w takiej konwencji utrzymanych jest większość kompozycji na "Whore Of Babylon". Oczywiście z pewnymi modyfikacjami, chociażby w takim "Ides Of March" znalazła się aura progresywnego metalu, a w "Tell Tale Heart" słyszę echa metalu epickiego. Te wspomniane neoklasyczne wtrącenia świetnie współgrają z innymi folkowymi dygresjami tej płyty. Dla przykładu w takim "Night Of The Long

Knives" mamy do czynienia z folkiem, który kojarzę z muzyką celtycką czy szantami. Dodatkowo natkniemy się w nim na nawiązaniami do czegoś co przypomina flamenco. Natomiast w utworze tytułowym "Whore Of Babylon" mamy do czynienia z wyraźnymi wpływami muzyki orientalnej. Jest jednak jeszcze coś innego, bowiem Lepond nie unika również inspiracji europejskim power metalem, a sięga do tego klasycznego w stylu Helloween ale także tego współczesnego melodyjnego i okraszonego klawiszami. I tak, już w "Dracul Son", w jego końcowej fazie, pojawia się zgrabna orkiestracja. Natomiast balladowy utwór "Champion", gdzie śpiewa Sarah Teets można byłoby "sprzedać" jakiejś kapeli, która specjalizuje się w melodyjnym symfonicznym power metalu z panią na wokalu. Jednak te wszystkie dodatkowe elementy, począwszy od neoklasyki, po przez folkowe inklinacje aż po europejskie powerowe wycieczki najlepiej wybrzmiewają w wieńczącym płytę kawałku "Avalon". Na uwagę w tym utworze zasługują również partie organów, które wykonał Michaell Pinella. Ogólnie Pinella odpowiada na tym krążku za nieliczne klawiszowe wstawki. Za to za orkiestracjami stoi wspominany już Michael Romeo. Ogólnie muzycy zaangażowani w ten projekt pokazali się z jak najlepszej strony. Partie gitary panów Barnewolda i Rivera są znakomite. Alana Tecchio dawno nie słyszałem w tak dobrej formie. Mike Lepond również przechodzi samego siebie, aby zainteresować słuchacza swoja grą na basie, ale co do muzyki nie ma co za bardzo się przyczepić. No chyba, że jest się absolutnym purystą, który wszelkie stylistyczne odskocznie traktuje jako zdradę. Mnie ta różnorodność świata Silent Assassins na "Whore Of Babylon" jak najbardziej odpowiada. (4,5)

ny. W dodatku bez krępacji może łączyć wszelkie jej odmiany w sposób, który tylko im pasuje, z czego korzystają swobodnie i bez ograniczeń. Portugalczycy grają współczesny crossover przez co bardzo przypominają Municipal Waste. Jednak bardziej wsłuchując się w ich muzykę odnajdziemy również odniesienia do amerykańskiego thrashu lat 80. w stylu Overkill, Testament czy Slayer. Ich kompozycje są konkretne, intensywne, pełne energii i emanują pierwotnym wkurwem. To ostatnie podkreślają teksty, który dotykają polityki i ogólnie typowych thrasowych tematów. Utwory zbudowane są z niejaką gracją oraz zagrane sprawnie i nieźle technicznie. Bardziej niż solidna praca sekcji, energetyczne riffy oraz znakomite sola to główne wyróżniki Portugalczyków. Kawałki choć są różnorodne, to trzymają ten sam poziom, także trudno wskazać na ten wyróżniający się. W tym momencie działają indywidualne gusta. Niemniej dzięki temu mamy też gwarancję, że przez cały czas trwania krążka można bez opamiętania machać łbem. Na początku recenzji wspomniałem o swobodzie czerpania z thrashowej tradycji. Niestety niesie ona niebezpieczeństwo, że taki thrash może nam wydawać się kopią czegoś nam bardzo dobrze znanego. To odczucie pojawia się niespodziewanie i prawdopodobnie w momencie ogólnego przesytu daną sceną, Całe szczęście w moim wypadku Mindtaker nie trafił na taką fazę, więc płytę przesłuchałem nawet z pewną przyjemnością. Niemniej nie gwarantuje to, że was - moi drodzy czytelnicy - coś takiego nie dopadnie. "Toxic War" to pozycja dla fanów staroszkolnego thrash metalu. (3,7) \m/\m/

\m/\m/

Monarch - Future Shock 2021 Self-Released

Mindtaker - Toxic War 2020 Mosher

Mindtaker pochodzi z Portugali i od 2012 roku próbuje zaznaczyć swoja obecność na thrashowej scenie. W 2020 roku wypuścili swój duży debiutancki album "Toxic War", po drodze wydając jedynie demo "Total Destruction" (2015). Nowe pokolenie thrasherów ma na tyle dobrze, że może czerpać z bardzo bogatego dorobku tej sce-

Nazwa niezbyt oryginalna, muzyka również, bo to oldschoolowy thrash znany od lat, ale jednak kalinfornijski Monarch gra na tyle interesująco, że zdołał przyciągnąć moją uwagę. Zespół istnieje co prawda od kilkunastu lat, ale uaktywnił się niedawno, wydając w roku 2017 debiutancki album "Go Forth... Slaughter", zwyciężając w Wacken Metal Battle USA 2019, a teraz wypuszczając kolejną, dużą płytę "Future Shock". Widzę w składzie doświadczonych muzyków, choćby gitarzystę Casey'a

Traska (ex Cage), co też przekłada się na jakość muzycznej oferty Amerykanów. Oczywiście wysokooktanowy thrash jest tu podstawą i łoją go naprawdę z ogromnym zaangażowaniem, a do tego z dobrym poziomem technicznym, choćby w utworze tytułowym czy singlowym "Shred Or Die!". Dobre są również dłuższe, bardziej rozbudowane kompozycje w rodzaju "Fatal Vector" czy "Swarm Of The Whorenet", dla których swoistą przeciwwagą są krótsze, intensywne utwory typu "Khaos Warrior". Do tego Monarch wykorzystują w nim również klasycznie heavymetalowe patenty z lat 80., a z kolei w "Blast The Seed" mamy thrash połączony ze speed metalem, co też brzmi nad wyraz przekonująco. Jest też zróżnicowany instrumental "Multiverse", ni to ballada, ni to thrashowa jazda, pokazujący, że chłopaki naprawdę starają się kombinować w obrębie wybranej stylistyki. I fajnie, oby tak dalej. (4) Wojciech Chamryk

Motörhead - Louder Than Noise… Live In Berlin 2021 Silver Lining Music

Pamiętacie "Who is Post Malone?" Cały świat zadrżał jakiś czas temu ze śmiechu, że Post Malone odkrył Ozzy'ego Osbourne'a. Naprawdę nie rozumiem, co w tym śmiesznego, że uznany raper odkrywa dobrego, nowego wokalistę heavy metalowego. Czyżby rap był w czymś gorszy od heavy metalu? Osobiście cieszę się, że młodzi wokaliści stają się znani przyszłość przed nimi. Mam nadzieję, że w końcu niejaki Ozzy Osbourne nagra swój pierwszy album i będziemy mogli go usłyszeć już nie tylko w telewizji, ale również na CD. Tymczasem, zanim do tego dojdzie, moi ulubieńcy z Diaries of a Hero (kocham!) doprowadzili do wydania płyty koncertowej, na której zaprezentował się niejaki Motörhead. Musiałem sprawdzić dwa razy nazwę, żeby się nie pomylić, ale faktycznie - czwarta literka to umlaut, nie "o". Nie wiem, może jeszcze zmienią tą nazwę. W każdym razie, pozwólcie że przedstawię wam po raz pierwszy w polskiej prasie ten nowy, brytyjski zespół Motörhead. Jest to dla mnie odkrycie na tyle istotne, że ostatnio scena brytyjska heavy metalowa wydawała się raczej cicha, no może poza Primitai, ale oni to są dinozaury rocka, i nie ma co porównywać. Zapytacie zapewne, co ten Motor... sorry, Motörhead, gra. Przewrotny tytuł

RECENZJE

215


pierwszej piosenki "I Know How to Die" sugeruje, że być może w napływie uniesienia artystycznego autor wyobraził sobie, że w poprzednim wcieleniu grał już muzykę rockową, wie jak to jest umrzeć, ale znów powraca na ten świat i właśnie debiutuje. A może Motörhead to zespół stworzony przez reinkarnację Jim'a Morrisona, Jimmy'ego Hendrixa lub Janis Joplin? Oni umarli jakieś 40 lat temu, więc by pasowało do debiutującego zespołu. Posłuchajmy. Oho, przedstawiają się taktownie na początku płyty, tak aby wszyscy się dowiedzieli. "Guten Abend. Are you doing alright? We are Motörhead and we want to be kind". Podczas zapowiedzi utworu "Metropolis" pytają publiczność, kto chce usłyszeć miłą piosenkę? 76 osób, tak szybko policzyli. Hmm, dość kameralny występ jak na Diaries of a Hero. Dla mnie zabawne było, jak przed "Going To Brazil" zapytali, czy wśród publiczności są jacyś Brazylijczycy i okazało się, że nawet kilku się znalazło. Ameryka Południowa oszaleje, kiedy dowie się o nowym zespole Motörhead. Odnośnie samej muzyki, wydaje mi się, że oni grają retro heavy metal, ale ja tam nie wiem, bo sam urodziłem się w XXI wieku. Całkiem fajnie się tego słucha. Nie wiem, które utwory są ich autorskie, a które są coverami, ale brzmi to świetnie od początku do końca, a i są perfekcyjni technicznie skoro dwa tracki zostały wydzielone specjalnie na solo perkusyjne oraz gitarowe. Jest porywająco i czadowo. Trochę poszalałem, potańczyłem po pokoju trzymając niewidzialną gitarę w powietrzu, zakręciło mi się w główce, a kiedy spojrzałem na okładkę, wyświetlił mi się tytuł "Post Malone Live In Berlin" (mam nadzieję, że nikt nie będzie się z tego śmiać). Lubię tą nową kapelę, będę trzymać kciuki i wypatrywać debiutu studyjnego. (-) Sam O'Black

Natur - Afternoon Nightmare 2021 Dying Victims

Debiut Natur "Head Of Death" ukazał się już w 2012 roku za pośrednictwem znanej z ekstremalnych odmian metalu Earache Records. Był to posępny heavy metal owładnięty mroczną energią. Na jego następcę "Afternoon Nightmare" przyszło nam czekać aż 8 lat, ale zarówno skład zespołu, jak i atmosfera muzyki pozostały identyczne. Niewielu słuchaczy było początkowo zainteresowanych tym

216

RECENZJE

wydawnictwem. Wokalista i gitarzysta Ryan Weibust przyrównał wręcz jego odbiór przez fanów do papieru toaletowego. Minął jednak rok i Dying Victims Productions zauważyło ów album oraz wznowiło go w wersji CD. Uznano bowiem, że w tej muzyce tkwi potencjał i da się tego słuchać. Dodam, że należy się Natur kilka słów szczerego uznania. "Afternoon Nightmare" przekonuje mnie organicznym i klarownym brzmieniem, grobowym klimatem jak z horroru oraz bardzo konkretną warstwą instrumentalną. Pomimo sporadycznego zastosowania syntezatorów i klawiszy, słychać, że to jest prawdziwa muzyka grana przez prawdziwych muzyków, niemal na setkę. Wersje studyjne nie odbiegają bardzo od tego, jak Natur gra swoje utwory na koncertach (za wyjątkiem partii klawiszy i syntezatorów, ale to drobiazg). Zaryzykowałbym stwierdzenie, że album ten przypomina proto doom metal z wczesnych lat 80., dlatego że pojawiają się tutaj liczne elementy świadczące o inspiracji wczesnym Trouble, czy też najmroczniejszymi odsłonami Saint Vitus i Angel Witch. Dobrze jednak, że Natur nie starał się na siłę zapaskudzić piachem sprzętu i wszystkie gitarowe motywy są perfekcyjnie słyszalne. Pod względem instrumentalnym nie poszli na łatwiznę i zamiast ustawić ścianę dźwięku, riffują i bębnią z werwą przez całe czterdzieści minut. Wyraźnie bawią się dynamiką, lekko wprowadzają a następnie modyfikują melodie, a kiedy trzeba - milkną, pozostawiając w akcji tylko jeden instrument (tutaj wybija się zwłaszcza "Poison King"). Wokal pasuje jak ulał, ale pełni raczej drugoplanową rolę, co postrzegam jako mankament, bo w moim odczuciu Ryan ma potencjał, żeby udoskonalić swoją technikę wokalną i poeksperymentować bardziej z okrutnymi dziwadłami. Głosy legendarnych zespołów z tego nurtu często miały znacznie więcej do zaoferowania. Perkusista Tooth powiedział, że nie zastanawia się i nie analizuje gry, tylko lubi dać takiego czadu, żeby publiczność machała łbami i się napierdalała, aż do krwi. Faktycznie, pełno na "Afternoon Nightmare" szybszych momentów np. wybuchający z impetem (tuż po intro) utwór tytułowy, czy też zawrotna końcówka "Metal Henge". To z pewnością nie jest doom metal; heavy metal pozostaje fundamentem, na którym postawiono płytę nagrobną. Takie fragmenty jak pierwsza minuta całego albumu lub instrumentalny przerywnik "The Friend" powodują jednak, że po uważnym wysłuchaniu zapamiętamy płytę nagrobną, i to z nią będą się nam zawsze kojarzyć oba albumy Natur. Podsumowując, "Afternoon Nightmare" byłaby dobrą płytą z potencjałem do demolowania małych klubów na

nowojorskim Brooklynie, gdyby jeszcze Natur postarało się o drapieżniejsze wokale. (3.5)

Także poczekajmy. (3,7) \m/\m/

Sam O'Black

Neck Cemetery - Born In A Coffin Nawather - Kenz Illusion 2021 M&O

Zdaje się, że za powstaniem tej formacji stoi perkusista Saif Louhibi, który swego czasu współpracował z Myrath i nagrał z nimi dwa pierwsze albumy. Wyjaśnia to skąd pomysł na muzyczny styl Nawather. Zespół gra progresywny metal z elementami progresywnego power metalu (z przewagą tego pierwszego), z mocno wyeksponowanymi ciekawymi melodiami oraz wyrazistymi elementami wschodniej muzyki folkowej oraz orientalnej. Kompozycje same w sobie są ciekawe, różnorodne, często z mocnym technicznym akcentem, ale nie błyszczą tak bardzo, jak u kolegów z Myrath. Niemniej muzycy Nawather mają pewną przewagę, a jest nią posiadanie oprócz klawiszy, które kreują wszelkie orientalne ozdobniki oraz orkiestracje, instrumentarium oryginalne, w tym instrument kanun. Utwory zyskują wraz z ilością ich odtwarzania, niemniej nie ma w nich tej swady czy temperamentu aby odbierać je z zapartym tchem. Wręcz trzeba się w nie wsłuchiwać aby docenić ich walory. To co różni Nawather oraz Myrath to wokalistka, a w zasadzie wokalistka i wokalista. Pani Wajdi Manai ma lekki i zwiewny głosik, eksponuje go niczym cała rzesza wokalistek ze sceny melodyjnego symfonicznego power metalu. Pasuje on do orientalnej melodyki, którą Wajdi operuje z dość dużym luzem i swadą. Niestety ten głosik niknie pod rykiem i growlem Ryma Nakkacha, który śpiewa swoje partie na równych prawach z koleżanką z zespołu. Szkoda, że ta estetyka - mam na mysli growl - nigdy do mnie nie trafiła, także moje zainteresowanie "Kenz Illusion" jest mocno ograniczone. Kwestia odegrania swoich pomysłów oraz nagranie ich w studio, oczywiście jest na wysokim współczesnym poziomie. W sumie daje to płytę, dobrą, ciekawą, z walorami, ale też elementami, które raczej mnie nie przyciągną do tego zespołu. Niemniej nie ma co odbierać talentu muzykom Nawather. Sam pomysł na muzykę jest też niczego sobie, więc może z kolejnymi swoimi produkcjami kapela jeszcze bardziej dopracuje wszystkie swoje zamysły, w ten sposób i koncepcją rozbłyśnie ta tyle, na ile zasługuje.

2020 Reaper Entertaiment

Reklamowy slogan głosi, że powstali co prawda w roku 2018, ale równie dobrze mogło to mieć miejsce w 1984. I na dobrą sprawę nie ma tu nawet cienia przesady, bowiem Neck Cemetery grają tradycyjny metal z taką pasją, jakby faktycznie przyszło im debiutować przed wielu laty, nie w pandemicznym roku 2020. Nikogo pewnie też nie zaskoczy informacja, że to niemiecki zespół, tworzony bez wyjątku przez dość młodych, ale doświadczonych muzyków - najbardziej znany spośród nich jest gitarzysta Yorck Segatz, obecnie udzielający się również w Sodom. Neck Cemetery są jednak bardziej klasyczni; to heavy metal znacznie lżejszy, chociaż nie oznacza to, że jakiś anemiczny, bo w "Sisters Of Battle" czy w speedmetalowym "The Creed" jest naprawdę ostro. Są też utwory lżejsze, bardziej melodyjne, choćby "King Of The Dead", ale akurat w przypadku tego numeru, jak też następnego na płycie "Castle Of Fear", zespół za bardzo zapatrzył się w stronę wczesnego Running Wild. Mroczny, na poły balladowy "The Fall Of A Realm" jest już jednak znacznie ciekawszy, podobnie jak surowy, totalnie germański "Bangin In The Grace" z udziałem wokalisty Grave Digger Chrisa Boltendahla. To nie jedyny gość na "Born In A Coffin", bo we wspomnianym już "Sisters Of Battle" gra były gitarzysta Atlantean Kodex Michael Koch. Jeśli ktoś lubi teutoński heavy z lat 80., powinien więc sprawdzić debiut Neck Cemetery. (4) Wojciech Chamryk

Nekromantheon - The Visions Of Trismegistos 2021 Indie Recordings

U Nekromantheon bez zmian: wciąż łoją thrash na najwyższych obrotach, wzorując się na Slayerze, Kreatorze czy Dark Angel, zaś w tekstach ciągle zgłębiają tajniki greckiej mitologii. Ciekawe,


czemu nie nordyckiej, ale to w sumie drobiazg bez znaczenia. Zważywszy fakt, że milczeli od roku 2013 można było domniemywać, że jest już po zespole, ale jak widać pandemia ma też pewne plusy, czego efektem jest również trzeci album Nekromantheon. "The Visions Of Trismegistos" potwierdza przy tym, że Arild Myren Torp, Sindre Solem i Christian Holm w żadnym razie nie lubią ograniczać się, płynnie balansując pomiędzy thrashem w wydaniu wręcz ekstremalnym (utwór tytułowy, "Dead Temples", "Zealot Reign") a tym bardziej zaawansowanym technicznie ("Thanatos"). Mimo szaleńczych temp sporo tu też melodii ("Neptune Descent"), swoje robią również klawiszowe intra i liczne, dopracowane solówki ("Faustian Rites"). Jako całość "The Visions Of Trismegistos" robi więc wrażenie i jest wart uwagi, nawet jeśli jego autorzy nie są jakoś szczególnie znani. (4,5) Wojciech Chamryk

Nightshadow - Strike Them Dead 2021 Self-Released

"For fans of Stratovarius, Hammerfall, Gamma Ray, Helloween, Iron Maiden and Dio" i niby wszystko jasne, ale nie do końca. Ten amerykański kwintet stara się bowiem na swym debiutanckim albumie wyjść poza oklepane schematy wybranej stylistyki, proponując heavy/power metal w może i niezbyt oryginalnym, ale nader energetycznym ujęciu. Potwierdza to już na starcie surowo brzmiący opener "Legend", ale to dopiero wstęp, bo "Witch Queen", singlowy "Ripper" czy "Children Of The Night" są jeszcze bardziej udane, łącząc chwytliwe refreny z mocnym brzmieniem rodem z lat 80. Dobrze odnajduje się w tym wszystkim wokalista Brian Dell, a i gitarowy duet Nick Harrington / Danny Fang gra nad wyraz stylowo, choćby w "False Truths" i "Blood Penance", kolejnym siarczystym numerze o sporej dynamice. Balladzie "Love & Vengeance" pod tym względem również niczego nie brakuje, a Sean Woodman w końcówce brzmi niczym perkusista jakiegoś ekstremalnego zespołu. A mamy tu jeszcze przecież rozpędzony "Storm Bringer" czy finałowy, zróżnicowany "Mistress Of The Pit", z jednej strony dość surowy, ale też i melodyjny - niczym za najlepszych lat metalu dekady 80's, trudno więc o lepszą rekomendację. (4,5) Wojciech Chamryk

Octohawk - Animist 2021 Crime

W latach 2007 - 2020 działał zespół Mammüth, który udzielał się na scenie stoner metalowej. Natomiast w roku 2020 przekształcił się on w kapelę Octohawk, która właśnie debiutuje albumem "Animist". Stoner w ich muzyce pozostał, ciągle jest wszędobylski i całkiem nieźle buja. Jest czasami nawet doom metalowo, chociażby w rozpoczynającym utworze "Weather The Storm". Niemniej palma pierwszeństwa należy do stonera, ale to nie ten styl mnie przyciągnął do tego zespołu. Octohawk rekomendowany jest jako progressive/ stoner metal, i właśnie to słowo progresywny zwróciło moja uwagę. Niestety na moją zgubę, bowiem Norwegowie zupełnie inaczej niż ja rozumieją to hasło. Do wspomnianego stonera dołączyli oni wpływy współczesnego, alternatywnego metalu, który rozstrzelony jest między groove, grunge a sludge. Owszem aby połączyć je ze sobą w interesujący i przemawiający do słuchacza sposób muzycy musieli mocno się namęczyć. W czym z pewnością owej progresji jest sporo. Niemniej wszystkie te różnorodne odmiany metalu w ogóle do mnie nie przemawiają, przez co nie jestem i nie będę zainteresowany taka progresją. Dodatkowo wokalista Stian Svorkmo ciągle drze japę, także jeszcze bardziej odstręcza mnie od tej muzy. Naturalnie bywają bardziej melodyjne momenty, bez porównania bliższe mojej estetyce, ale ich melodyka bardziej kojarzy się z nu metalem, tudzież z grungem. Choć w takim prawie akustycznym i rozmarzonym, "Redemption" wszystko zgrało się całkiem nieźle. Jednak te nieliczne momenciki nie mogły mieć żadnego wpływu na to aby zmienić moje zdanie na temat "Animist". Nawet fakt, że muzycy podeszli do swojej muzyki z ogromną pasją, zagrali ją bardzo profesjonalnie oraz wyprodukowali ją na najwyższym poziomie. Ogólnie muzyka Octohawk przez cały krążek nie zbudowała atutów, które mogłyby mnie przekonać do tej formacji. Z drugiej strony wiem, ze takie granie cieszy się jakąś tam popularnością, dlatego fani takich dźwięków powinni sami ocenić tę płytę. Ja od niej się wstrzymuję. (-) \m/\m/ Orden Ogan - Final Days 2021 AFM

Orden Ogan zazwyczaj porówny-

wany był do Blind Guardian i Running Wild. Miał co prawda zawsze ten swój charakterystyczny "gładki" szlif, ale riffy i linie wokalne były bardzo konkretnie zakorzenione. Od pewnego czasu do niemieckiej ekipy wydaje się zakradać nowa inspiracja. Inspiracja zespołem, który w ostaniach latach zrobił dużą karierę i sam wyrzucił z pierwszego planu heavymetalowe riffowanie na rzecz koncertowych, wpadających w ucho melodii. Sami posłuchajcie czy "Inferno" lub "Let the Fire Rain" nie pachnie Wam trochę Powerwolfem? Są na "Final Days" kawałki, których riffy uderzają tylko jako samodzielne wstawki, ale zwrotki radzą sobie sprawnie bez nich ("Heart of Android", "Inferno", "It is Over", "Absolution of the Final Days"), są kawałki nawiązujące do dawnego stylu ze ścianą riffów ("In the Dawn of the AI", "Interstellar"), są i wręcz "nowocześnie" brzmiące, ciężkie utwory ("Hollow"). Niezależnie od mnogości stylów, coś co łączy "Final Days" to studnia bez dna świetnych melodii. O ile ta niemal popowa bezriffowa maniera jest dla mnie męcząca, o tyle refreny są tak napisane, że kołaczą się w głowie jeszcze długo po wyłączeniu płyty. Być może ta jeszcze bardziej melodyjna droga to zupełnie świadomy kierunek Niemców. Wszak sam Sebastian Levermann pozbawił się podwójnej roli wokalisty i gitarzysty, oddają wiosło innemu muzykowi, a sam skupi się na samym li tylko śpiewaniu. Dodatkową nowością u Orden Ogan są elektroniczne wstawki, które podkreślają futurystyczną tematykę płyty. Są one jednak na tyle subtelne, że nie przesłaniają tego, co najbardziej dla Orden Ogan charakterystyczne - jednocześnie chwytliwe i majestatyczne melodie. (3,5) Strati

Osyron - Kingsbane - Deluxe Edition 2017/2021 The Orchard

Modę na wznawianie płyt sprzed lat w bogatszych wersjach mamy już od jakiegoś czasu, ale teraz najwidoczniej dotknęła też ona

zespołów z metalowego podziemia. Stąd edycja deluxe drugiego albumu kandyjskiej formacji Osyron, z naszym rodakiem, gitarzystą Krzysztofem Stalmachem w składzie. Oryginalnie było to osiem utworów, teraz dopełniły je trzy bonusy. Akurat mnie te nagrane na nowo wersje "Griefmaker" i "Viper Queen" oraz akustyczna "Razor's Wind" absolutnie nie wzruszają, jednak program podstawowy prezentuje się znacznie korzystniej. To progresywny metal: czasem wręcz symfoniczny ("Kingmaker"), ale niepozbawiony też mocy ("Empire Of Dust"), najciekawszy jak dla mnie w kompozycji tytułowej oraz "To War", najpełniej pokazujących możliwości instrumentalistów oraz wokalisty Reeda Altona. Inna sprawa, że to taki bardziej odgrzewany kotlet, jeszcze usprawiedliwiony, jeśli niebawem pójdzie za nim kolejny materiał studyjny. (4) Wojciech Chamryk

Overdrivers - Rockin' Hell/She's On Her Period 2021 ROAR! Rock of Angels Records

Overdrivers to czterech młodych Francuzów, zafiksowanych na punkcie AC/DC. W roku 2016 wydali samodzielnie debiutancki album "Rockin' Hell", a po dwóch latach kolejny "She's On Her Period". Teraz doczekały się one oficjalnego wznowienia nakładem ROAR! i będą pewnie łakomym kąskiem dla fanów nie tylko wymienionego na wstępie zespołu, ale też Rose Tattoo, Krokus czy Airbourne. Inna sprawa jest jednak taka, że choć chłopaki grają naprawdę dobrze i z ogromnym serduchem, to mimo wszystko są tylko świetnymi imitatorami, chociaż wykonują rzecz jasna autorski repertuar spółki Clay-Desquirez - skojarzenie z takim Kingdom Come nasuwa się od razu, a to przecież tylko przykład jeden z wielu. Nie znaczy to jednak, że nie posłuchałem Overdrivers z przyjemnością, chociaż bardziej przypadł mi do gustu pierwszy album. "Rockin' Hell" jest po prostu bardziej buntowniczy, to surowe granie niczym z pierwszych płyt AC/DC wydanych jeszcze w Australii, zawadiackie i będące kwintesencją rock'n'rolla. Oczywiście opartego na bluesie, czasem nawet zdecydowanie hardrockowego, ale to rock z lat 50. jest siłą napędową Overdrivers, podobnie jak w przypadku formacji braci Young. Świetny jest tu choćby numer tytułowy, brzmiący tak, że spokojnie mógły trafić na któreś z wczesnych wydawnictw AC/DC, podobnie

RECENZJE

217


jak, bardziej bluesowy, "Hot Driver", zadziorny "Dirty Girls Island" czy "Bertha Rottenfold". Drugi album "She's On Her Period" to dla Overdrivers już coś na miarę "For Those About To Rock (We Salute You)": najwyraźniej stworzony już z pewnym wyrachowaniem, nie tak jednorodny stylistycznie, a jako całość mniej udany od debiutu. Stąd bardziej metalowe akcenty ("The Best Blowjob In History"), jeszcze większa dawka melodii ("Show Your Boobies") czy nawet swego rodzaju eksperymenty (kojarzący się ze Status Quo instrumental "Bottoms Up"). Jednak mocy, a przy okazji i pomysłów, nie starczyło niestety na wszystkie utwory, co bardzo doskwiera w piekielnie monotonnym "Mister Moo" czy typowym wypełniaczu "High Mountains". Są tu też jednak i świetne utwory utrzymane w stylistyce AC/DC, z tytułowym i "King Arthur" na czele, tak więc: "She's On Her Period": (4)/ "Rockin' Hell": (4,5). Wojciech Chamryk

Pandemic Outbreak - Skulls Beneath The Cross 2021 Awakening

Po wydanych w latach 2016-18 EP "Rise Of The Damned" i "Collecting The Trophies" Pandemic Outbreak wraca z debiutanckim albumem. Wcześniej ta pomorska grupa poruszała się w stylistyce siarczystego speed/thrash metalu z elementami crossover, obecnie brzmi jednak zdecydowanie mocniej, wręcz brutalniej, proponując mocarny death/thrash, taki trochę w stylu sceny z Florydy przełomu lat 80. i 90. Jest więc nad wyraz surowo i konkretnie, ale też i całkiem technicznie, szczególnie w tych wolniejszych utworach czy partiach ("Infected Identity", "... In The Name Of God", "Ritual Annihilation"). Tym szybszym numerom, szczególnie "Along The Stream" czy "Obliterated Past" też jednak niczego nie brakuje, a i starsze, wydane już wcześniej utwory "Rise Of The Damned" i "Human Trophy" również zyskały w nowych aranżacjach na intensywności. Bodaj najbardziej podręcznikowym przykładem obecnej przemiany Pandemic Outbreak jest "Personification Of Evil (F.F.F.)", świetnie łączący deathową moc z thrashowym pędem, a z tych bardziej jednoznacznie thrashowych utworów najbardziej podoba mi się tytułowy. No i ciekawostka, bo wydawcą "Skulls Beneath The Cross" jest chińska wytwórnia

218

RECENZJE

Awakening Records, co jest kolejnym potwierdzeniem prawdziwej ekspansji mocnej muzyki w tym kraju - dobrze, że prowadzący ją Li Meng po zespołach z Hiszpanii i Francji docenił też gdańską ekipę, bo są tego warci. (5) Wojciech Chamryk

Pentesilea Road - Pentesilea Road 2021 Self-Released

Do post-progresywnej podróży drogami niewidzialnego miasta zapraszają Włosi z Pentesilea Road. Ich debiutancki longplay wypowiada posłuszeństwo i wyraża protest przeciwko zgubnym regułom współczesnego świata. Tak jak przeciwieństwem zastanego porządku nie musi być wcale chaos, tak też muzyka grana z ambicją wykraczania poza ramy typowego progresu (sic!) niekoniecznie musi trącić chimerycznie utućkaną maszkarą. Wystarczy podjąć Pentesileę, aby się o tym przekonać. W celu zobrazowania "niewidzialnego miasta", na okładce albumu przedstawiono zdjęcie z islandzkiego Półwyspu Snaefellsnes uzupełnione o skromniejszą, ale latającą wersję Inntel Hotelu z północnoholenderskiego miasteczka Zaandam. Gwałtownie zmianna dynamika tej muzyki koresponduje również z faktem, że Pentesilea została zamordowana podczas Wojny Trojańskiej przez najznakomitszego wojownika Starożytnej Grecji Achillesa. Nie zawiedziemy się, gdy damy jej szansę, ponieważ momentalnie oczaruje nas ona swą fantastycznie asymetryczną urodą. Wszystkie utwory składające się na opisywany album są bogate aranżacyjnie, a jednocześnie skomponowane ze smakowitym umiarem. Cóż, Włosi doskonale wiedzą, że zazwyczaj wykwintna potrawa wcale nie pozostawia po sobie przyjemnego odczucia, gdy przeżremy jej zbyt wiele. Co przesadzone, to niestrawne. A co zbyt techniczne, to zbyt zamulone. Tymczasem majestatyczna Pentesilea jest zgrabna. Wyważyła proporcje, zadbała o pozytywne wrażenie. Wyszczotkowała zęby, uczesała rzęsy, przywdziała czystą kołczugę. Dopiero wówczas podsunęła nam krążek, abyśmy jej posłuchali. Pierwszy utwór "Memory Corners" uderza z werwą i impetem właściwym ostatnim dokonaniom Deep Purple, aby dopiero w trzeciej minucie pokazać bardziej subtelne oblicze - solówka gitarowa stopniowo wprowadza tam odjechaną przestrzeń, w ramach której

poszczególne instrumenty zrywają się do ożywionej improwizacji. Drugi kawałek "Stranded" łączy ciężkie riffy gitarowe z prężnymi partiami klawiszy, ale również zachwyca klimatycznym zwolnieniem w środkowej części. Prawdopodobnie żadne akustyczne intro nie podołałoby wprowadzeniu metalowców w omawiany świat. Przeciwnie, metalowcy potrzebują dynamicznej jazdy na powitanie, żeby od razu poczuć się jak w domu, a dopiero potem wsłuchać w bardziej eksperymentalne motywy. Podobną konwencję obrało "Spectral Regrowth" - najpierw agresywny groove, później fushion jak u Jeff Becka, ale dalej powrót do metalowgo uderzenia z instrumentalnym rozmachem. "Stains" jest już w całości progresywno - progresywne, ale dla przeciwwagi pierwszą połowę "Give Them Space" odkręcono na setkę; przypomina mi to o islandzkim Ring Of Gyges, przy czym tamci są zapatrzeni w Haken. Nie jestem pewien, czy druga połowa "Give Them Space" nie powinna zostać wydzielona jako oddzielny track, bo jest po prostu kompletnie inna i brakło pomiędzy nimi płynnego przejścia. Spośród spokojniejszych fragmentów najbardziej podoba mi się chyba "The Psychopathology Of Everyday Things" z tymi wszystkimi niesamowitymi klawiszami, choć i tam nie brakuje wyrazistego riffu gitarowego oraz zdecydowanych uderzeń perkusji. Utwór tytułowy pomimo swej intensywności nie wydaje się najbardziej reprezentatywny ani chwytliwy i nie zdziwiłbym się, gdyby został napisany jako jeden z pierwszych. Gościnnie udzielający się Ray Alder nie wybija się na tle muzycznego krajobrazu. Owszem, znakomicie zaśpiewał w dwóch udanych utworach, ale uwydatnił przy okazji, że cały album nie odstaje poziomem od dokonań Fates Warning ani Redemption, ponieważ jego obecność na "Noble Art" i "Shades Of The Night" nie umniejsza jakości pozostałym kawałkom (w których jego głos już się nie pojawia). Z drugiej strony, popularne stacje radiowe mocno poprawiłyby jakość repertuaru, gdyby puszczały "Noble Art" tak ze cztery razy dziennie. Podsumowując, "Pentesilea Road" to ciekawa propozycja dla wszystkich fanów dobrej muzyki. (4) Sam O'Black Performed - Moronia 2021 Slovak Metal Army

Performed to zespół doświadczony, istniejący z przerwami od 2003 roku, spodziewałem się więc po jego studyjnym debiucie czegoś lepszego. Tymczasem to poprawny, nieźle zagrany thrash i nic więcej. Tym bardziej to dziwne, że część utworów liczy już sobie nawet kilkanaście lat, panowie mieli

więc naprawdę sporo czasu na dopracowanie tego materiału. Niestety, ograniczyli się do roli pozbawionych inwencji naśladowców Megadeth ("War", "Killing Past") czy Voivod (instrumentalny "Uzzur", "Thick Fume Of Dependencies"), co trudno poczytywać za atut. Są też próby dodania czegoś od siebie (niezły opener "Good Mood Stealer", mroczny utwór tytułowy), ale jako całość "Moronia" to typowy produkt dla mniej wymagających słuchaczy. (2,5) Wojciech Chamryk

Persuader - Necromancy 2020 Frontiers

Persuader mierzy się wciąż z dziwnym mitem na swój temat, jakoby to była szwedzka wersja wczesnego Blind Guardian. Zapewne na tę opinię wpływ miały rzeczywiste guardianowe inspiracje, zwłaszcza na drugiej i trzeciej płycie i nade wszystko udział wokalisty Persuader, Jensa Carlssona, w prawdziwej kopii starego Guardiana - Savage Cicus. Wielu fanom tak się jego wokal z dawnym Hansim skleił, że zaczął rzutować na wszystko, co Jens zaśpiewa. Prawda jednak jest taka, ze Persuader to raczej strzępy Blind Guardian na melo-deathowym fundamencie, niż wierna kopia pierwszych krążków Niemców. A ponieważ Persuader płyty wydaje rzadko, fakt ten umyka słuchaczom i co rusz nowy Persuader ogłaszany jest jako "długo wyczekiwany kolejny stary Guardian". Długie przerwy między krążkami Szwedów - zwłaszcza ostatnio wynikają z charakteru grupy. Muzycy nie tworzą zawodowego zespołu, grają "po godzinach", a najdłuższa, bo ośmioletnia, przerwa podyktowana była względami rodzinno-rodzicielskimi. Być może właśnie w tej "amatorskiej" formie tkwi siła Persuader. Zespół nie jest związany kontraktami wymuszającymi płytę co dwa lata, a to skutkuje swobodą w komponowaniu. Persuader tworzy i nagrywa wtedy, kiedy ma na to ochotę. I taki właśnie jest album "Necromancy" - oparty na dwóch wspomnianych podwalinach: stylistycznie


na guardianowym melo-death, jakościowo - na tym, co w zespole najlepsze. To po prostu typowa dla tego fenomenalnego zespołu energetyczna petarda, w której siarczyste riffy przeplatają się ze świetnymi liniami wokalnymi. Oczywiście można zauważyć pewne zmiany. Słychać, że Jensowi trudniej przechodzić ze śpiewu w growl. Mam wręcz wrażenie, że o ile na pierwszych płytach śpiewał oboma stylami z lekkością żonglera, o tyle na ostatniej musiał być nagrywany osobno do każdego z nich. Wydaje się, że mniej jest szaleństwa w jego głosie, choć może być to kwestia zwyczajnych zmian w organizmie pojawiających się wraz z upływem lat, zwłaszcza, że Jens deklaruje, że drze się na całego, zupełnie lekceważąc sobie techniki śpiewu. Słychać też, że płyta odrobinę gorzej brzmi niż doskonałe "Evolution Purgatory" czy "When Eden Burns". Mimo tych drobnych zmian jest to wciąż krążek na wysokim - wyznaczonym przez sam zespół - poziomie. (4,8)

wypadają, a mam na myśli "Tu Inferno", "El Juego De Tu Vida" i sztandarowy "Pnuk". Bardzo dobrze przedstawia się również wolna i instrumentalna kompozycja, ze świetną melodią i klimatem "Mas Alla". Dużym minusem tego krążka jest też brzmienie. Myślę, że Hiszpanie chcieli zabrzmieć naprawdę bardzo mocno i w miarę współcześnie. Niestety wyszło im to wręcz amatorsko. Trochę mnie to dziwi, bo aktualnie nawet w warunkach domowych uzyskuje się przyzwoity sound, bardzo bliski temu co proponują profesjonalne studia. Ogólnie drugi album Hiszpanów "Pnuk" wypada tak sobie, z pewnością zainteresują się nim tylko niepoprawni thrashersi. Inni powinni wybrać coś innego, wszakże ta scena ma do zaoferowania sporo dobrych produkcji. (3) \m/\m/

Strati

Pnuk - After Death 2020 Self-Released

Pnuk - Pnuk 2018 Rock CD

Pnuk to formacja z południowozachodniej Hiszpani, która działa od roku 2014. Ich domeną jest thrash/crossover. Mogę założyć się, że na swojej drugiej płycie "Pnuk" wykrzykują mocno zaangażowane teksty podszyte gniewem. Moje przypuszczenia wynikają z faktu, że panowie drą się na niej po hiszpańsku. Zupełnie mnie to nie przeszkadza, wręcz odwrotnie. Tym bardziej, że brzmi to wiarygodnie i niesie ze sobą moc oraz energię. Taką samą potęgę i wigor powinna nieść muzyka, a niestety tak się nie dzieje. Moim zdaniem winę ponoszą kompozycje, które co chwila rozłażą się, gubią wątki i po prostu są takie sobie. W ten sposób bardzo szybko tracą moc i siłę przekazu. To chyba najgorsze co może przytrafić się kapeli, która gra thrash/crossover. Fakt w muzyce Hiszpanów jest sporo melodii, ale to nie one są przyczyną tego stanu rzeczy. W wielu kapelach thrashowych mamy do czynienia z melodiami ale w żaden sposób nie odbija się to na ich krzepie i żywiołowości. Jednak w utworach na "Pnuk" znajdziemy również dobre chwile, są to chociażby motoryczne zwolnienia w końcówce "Hijos De Guerra" czy też w środku "Ecclesia Est Mendacium". Trafiły się też kawałki, które w całości całkiem nieźle

Wraz z ostatnią, trzecią płytą Hiszpanów z Pnuk przyszły zmiany. Kapela pożegnała się z wokalistą Soubri. Teraz za wokale odpowiadają gitarzyści Mike i Alex i wychodzi im to całkiem nieźle. Także nie ma co płakać za panem Soubri. Inna kwestia to, że obaj muzycy śpiewają po angielsku, co niektórym może bardziej się spodobać. Jeśli chodzi o kompozycje, to może wiele się nie zmieniło, ale wydaje się, że są bardziej spójne i konkretne. Dzięki temu zostały wyeksponowane walory muzyki Hiszpanów, niezłe riffy, dobre motywy i melodie, niczego sobie sola, całkiem logiczne zmiany temp i atmosfery. Łatwiej jest też dostrzec ich różnorodność. "After Death" ma również dużo lepszą produkcję i brzmienie. Wreszcie zagadało tu wszystko jak trzeba. A co najważniejsze dzięki temu w pełni wybrzmiewa moc ich muzyki, która dobitnie nabrała wyrazu. Wreszcie można docenić warsztat muzyków, sound każdego z instrumentów i ich gra wreszcie przemawia do odbiorcy. Mimo niewątpliwych pozytywów, które przyszły wraz tym krążkiem, ciężko Hiszpanów zaliczyć do czołówki sceny thrashowej. Jest to któraś tam liga ale wraz z wypuszczeniem "After Death" wiemy, że Pnuk to ich bardzo solidny reprezentant. (3,7) \m/\m/

Poverty's No Crime - A Secret To Hide 2021 Metalville

Poverty's No Crime to działający od trzydziestu lat niemiecki zespół grający metal progresywny, który właśnie przypomina się najnowszym - ósmym - albumem zatytułowanym "A Secret to Hide". Ich progresywny metal inspirowany jest Dream Theater, ale może kojarzyć się także z Vanden Plas, Conception a nawet Rush. Z tym, że już od dawna Niemcy wybudowali swój własny muzyczny świat, w ramach którego budują swoje kolejne płyty. Co prawda niezbyt wielu fanów progresywnego metalu podziela moje zdanie, przynajmniej sądząc po statusie kapeli oraz po powtarzających się zarzutach w recenzjach, że ciągle za bardzo skupiają się na dokonaniach Dream Theaterm. No cóż mam odmienne zdanie. Kompozycje Poverty's No Crime są przeważnie długie, rozbudowane, znakomicie skonstruowane, pełno w nich niezłych muzycznych pomysłów, melodii, a także emocji oraz klimatów. Muzycy chętnie bawią się również kontrastami, także ich umiejętności przechodzenia z dynamicznych motywów w te bardziej stonowane i wysublimowane jest wręcz mistrzowskie. Wykonanie przez instrumentalistów jest również na poziomie. Najbardziej w uszy rzuca się gra gitarzysty Marco Ahrensa, szczególnie partie solowe, chociaż moc jego riffów także potrafi przykuć uwagę. Za klawisze odpowiada Jörg Springub, jego instrument oraz gra jest cały czas słyszalna, ale co ciekawe nie wytrąca ona koncentracji w odbiorze muzyki. Znacznie bardziej zaznacza swoją obecność sekcja rytmiczna, która nie epatuje jakimiś wymyślnymi technicznymi zagraniami, a bardziej skupia się na budowaniu solidnych fundamentów dla poszczególnych kompozycji. Dobrym wokalistą jest także Volker Walsemann, ma sporo pomysłów na fajne melodie, choć w jego głosie nie ma czegoś charakterystycznego, co by wyróżniało go tle równie dobrych wokalistów sceny progresywnego metalu. Już spektakularny i brawury opener "Supernatural" wprowadza nas w to co nas czeka na "A Secret to Hide". Każdy następny utwór jest równie udany, intrygujący, dopieszczony oraz niosący optymizm, co wpisuje się w koncepcję formacji, która głównie przygotowuje muzykę do słuchania całościowego. Nie inaczej jest właśnie "A Secret to Hide". W takich wypad-

kach pomocna jest też opowieść wpisana w pewną koncepcję. Co prawda na tym krążku nie ma jednej konkretniej historii, ale jak Volker wyjaśnia utwory dotyczą jego wewnętrznego nastawienia do życia i ogólnie mają pomóc słuchaczom przetrwać ten nielekki czas pandemii i lockdownów. Naprawdę dość ciężko wybrać wśród tej ósemki ten najlepszy utwór, każdy ma coś swojego i atrakcyjnego. Gdybym jednak musiał koniecznie wskazać, to byłby kompozycja "Grey to Green" o świetnym klimacie i ze znakomitymi mocnymi gitarami. Całość brzmi typowo dla progresywnego metalu, słowem: wyśmienicie, dlatego biorąc wszystko pod uwagę, fani progresywnego metalu nie powinni być obojętni na "A Secret to Hide". (4,5) \m/\m/

Powerwolf - Call of the Wild 2021 Napalm

Ponieważ Powerwolf nagra kolejną płytę w 100% w stylu Powerwolf, na takim samym poziomie i z taką samą realizacją, recenzja w zasadzie mogłaby nie istnieć. Można by to odebrać, jako zarzut. Można też popatrzeć tak, jak patrzy jeden z mózgów kapeli, Matthew Greywolf - Powerwolf musi tak grać, bo nikt nie brzmi jak Powerwolf. Takie brzmienie, takie kawałki i taka realizacja to znaki rozpoznawcze niemieckiej ekipy. Skupię się zatem na tym, co w zespole nowego. Przede wszystkim po raz pierwszy pojawiają się poważne słowa. O ile zespół zwykle bawi się estetyką kościoła katolickiego i zarzeka się, że nigdy nie zamierzał nikogo obrazić, bo wszystko jest teatralną konwencją, tym razem pojawił się krytyczny tekst - cios wymierzony w kościół. Jest to kawałek "Glaubenskraft" dotykający grząskiego tematu nadużyć seksualnych w kościele. Druga różnica jest dla mnie, zwykłego słuchacza, mniej zauważalna, ale za to bardzo istotna dla zespołu. Powerwolf inaczej zaaranżował orkiestracje. Do tej pory były one dodawane do już istniejących utworów. Tym razem kawałki były komponowane już z myślą o partiach orkiestrowych. Trzecia nowość, to folkowe motywy z innego świata niż Rumunia. Kawałek "Blood for Blood (Faoladh)" brzmi niemal jak powerwolfowa interpretacja irlandzkiego folk rocka. Poza tym, "Call of the Wild" to wzorcowy Powerwolf ostatnich lat - dużo chwytliwych melodii, skoczne riffy, mo-

RECENZJE

219


carny głos Attili. Tylko tych maidenowych harmonii z dawnych lat żal. Ale to "se ne vrati". (4) Strati

Primal Fear - I Will Be Gone 2021 Nuclear Blast

W pandemicznych realiach zespoły zmuszone są przypominać o sobie fanom jeszcze intensywniej niż w epoce koncertowej, stąd istny wysyp nie tylko premierowych albumów, ale też krótszych wydawnictw. Primal Fear wydali latem długogrający materiał "Metal Commando", a ponieważ stosunkowo niedawno wypuścili też album koncertowy, kompilacyjny oraz box z pierwszymi płytami, to pole manewru mieli już ograniczone. Dlatego pewnie skończyło się na EP-ce, formacie jak dotąd niezbyt przez tę grupę hołubionym, obecnie przeżywającym jednak renesans popularności. W wypadku "I Will Be Gone" to prawdziwy cymesik, albo wersj na kolorowym winylu bądź shape pisture disc, materiał jest też dostępny w wersji CD. To pięć utworów, na pewno ciekawych dla fanów Primal Fear. Utwór tytułowy jest akustyczną wersją numeru znanego z ostatniego albumu, z gościnnym udziałem Tarji Turunen. Mnie znudził, ale pewnie znajdzie też zwolenników. Niepublikowany dotąd "Vote Of No Confidence" na pewno nie dołączy do zespołowych klasyków, ale to solidny, mocny numer, typowy dla stylistyki Niemców i metalu lat 80. Trzy kolejne oryginalnie trafiły na japońską edycję "Metal Commando": krótki instrumental "Rising Fear" jest tak naprawdę wstępem do "Leave Me Alone", kolejnego typowego numeru z dorobku Primal Fear. "Second To None" jest znacznie ciekawszy, totalnie zakorzeniony w ósmej dekadzie ubiegłego wieku, surowy i wyrazisty, niczym najlepsze utwory Accept - jeśli miałbym kupić tę płytkę, to przede wszystkim dla niego, bo reszta jest solidna, ale nic ponadto. (3,5) Wojciech Chamryk Protest - The Corruption Code 2020 Self-Released

Pomiędzy kwietniem a październikiem ubiegłego roku amerykańscy thrashers z Protest wydali trzy krótsze materiały, w 2/3 dostępne tylko w wersjach cyfrowych. Błędnie opisywana jako EP "A Pledge Of Terror", bo to tylko dwa utwory, tak więc SP, nic innego, to pros-

220

RECENZJE

ta łupanka z obłędnym rykiem i cyfrową, tandetną produkcją - aż strach pomyśleć, jak brzmi to z 7", jeśli nikt nie pokusił się o dodatkowy mastering na potrzeby winylowego nośnika. Cztery numery z "Abuse Of Power" są już ciekawsze muzycznie, a i brzmią też jakby lepiej, szczególnie blastowy utwór tytułowy i zróżnicowany "Green River". Podobne patenty, tyle, że w jeszcze bardziej dopracowanej formie, mamy na "The Corruption Code". Króciutki - jest do niego video - "Eve's Error" na początek, dynamiczny, tytułowy thrasher, szaleńczy "Know Your Enemy" i mroczny, piętnujący sytuację polityczną w USA, trwający ponad pięć minut "Useless Weapon" potwierdzają, że Protest nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. (4) Wojciech Chamryk

piosenek zawierających niemal wszystko i nic. Chociaż bez spiny, bez banalnych refrenów do wspólnego śpiewania przy ognisku, bez wstydu. Dosadnie brzmiący jam. Kompozycje brzmiące ulotnie. Kalifornijska młodzież o częściowo republikańsko-południowoafrykańskim pochodzeniu (połamałem właśnie ospermiony jęzor, a wystarczyłoby powiedzieć: USA + RPA) pozwala sobie na nieokiełznany strumień blablabla-nia. Przedstawiają się jako poeci z ulicznego rogu w skórzanych spodniach, którzy uciekli pasterzom goniącym stado spadające z klifu w przepaść. Wyglądają i zachowują się tak, jakby autochtony z Toro Verde Nature Adventure Park podarowały im dziwaczny dar; sekretny talent do wytrącania najbardziej otwartych umysłów z równowagi. Bo niby o czym może być epicko dłużące się "Orocovis" w wykonaniu Psychic Hit? Poza tym jaka puertorykańska tajemnica tchnęła życie w akustyczne intro "The Hand Of Fate"? A może to tylko bełkot, za którym nie stoi nic poza grzybami halucynogennymi (cóż, podpowiada to ich videoclip do "Livin' On")?. Zamiast odpowiedzi, udzielę przestrogi: obłędem grozi szaleństwo, muzyka - swobodą. (3.5) Sam O'Black

Psychic Hit - Solutio 2021 Seeing Red

Niech zgadnę. Minęło trochę czasu od publikacji Heavy Metal Pages 79. Przeczytaliście sporo wywiadów wraz z towarzyszącymi im recenzjami. To i owo nawet sprawdziliście na YouTube. Być może kilka płyt zakupiliście. Chcecie wiedzieć więcej o metalu, macie sporo czasu, dotarliście do literki P w dziale "Decibels' Storm" (bo tak to się u nas nazywa). Patrzycie, czy przypadkiem nie zawieruszyła się jakaś perełka, której nie przeznaczono właściwej uwagi w magazynie. Uwielbiacie metalowe smakołyki, skoro czytacie te słowa, hm? Im bardziej organicznie wyprodukowane, tym chętniej przez Was słuchane. Im bardziej autentyczne, tym bardziej poszukiwane. A skoro tak, to mam coś dla Was: "Solutio" od Psychic Hit. Wbrew pozorom ten tytuł nie uwodzi wcale obietnicą rozwiązania żadnego życiowego problemu ani nawet nie odnosi się do radzenia sobie z pogmatwanymi sytuacjami. Bez ostatniego "-n" mamy łaciński termin oznaczający roztwór, czyli po ludzku udaną mieszankę dwóch lub więcej składników. Trochę pokręconej filozofii, trochę proto doom hard rocka. Sześć krótkich

Reaper - Stranger Than Fiction 2020 Self-Released

Kiedy zaczynali grać, byli nastolatkami. Upłynęło 10 lat i Reaper jawi się całkiem nieźle - może jeszcze nie jako objawienie brytyjskiej sceny progmetalowej, ale już w okolicach jej czołówki. Wszystko za sprawą drugiego albumu "Stranger Than Fiction", materiału krótkiego (38 minut), zwartego i dopracowanego. Nie ma tu więc dłużyzn, za to sama esencja, podana w formie stopniowo coraz dłuższych utworów, trwających od 4 do blisko 8 minut. To rozwiązanie ciekawe o tyle, że nie wiadomo kiedy zanurzamy się w świat Reaper, coraz bardziej doceniając ostre i surowe (zaczynali wszak od thrashu), ale też zaawansowane technicznie kompozycje, z licznymi zmianami tempa i akustycznymi wtrętami. Z metalowej stylistyki najbardziej przypadł mi do gustu rozpędzony "Jericho" z dwiema solówkami, zaś z rzeczy bardziej progresywnych/ odjechanych "Walk The Sky", mający też w sobie coś z post-rocka i jazzu. Warto. (4,5) Wojciech Chamryk

Rebellion - We are the People 2021 Massacre

Ale się w Rebellion pozmieniało! Ja wiem, że niemieckie zespoły zwykło się postrzegać jako pożeraczy własnych ogonów i "odciskaczy" tego samego stempla, ale przecież nie o takich zmianach tu mowa. Choć Tomi zapowiadał kolejną płytę o okresie wędrówek ludów, nastąpił niemały zwrot akcji. Tomi, ten Tomi, który zasiał ziarno historii w Grave Digger, ten Tomi, który zwykł pisać o epoce żelaza, wczesnym średniowieczu i sztukach Szekspira, napisał płytę o nowożytności i XX wieku. Ten Tomi, który tylko opisywał rzeczywistość, wystąpił w roli komentatora i obrońcy humanistycznych wartości obarczając wszelkie wojny winą za nacjonalizmy i totalitaryzmy. Ten Tomi, który pisał koncept albumy spinając je ramami czasowymi, napisał koncept album spięty narracją światopoglądu. Na domiar zmian, płyta brzmi jeszcze ciężej i masywniej niż poprzednie "rebelliony". Nie jest nowością, że Rebellion z płyty na płyty robi się coraz toporniejszy, ale tutaj doszły jeszcze dodatkowe wzmocnienia posłuchajcie ciężaru w "Verdun", niemal blackmetalowych momentów w "Gods of War" czy solówki w "Vaterland". Perkusja brzmi przestrzennie, z pogłosem, a jednocześnie surowo jak śledź. Zniknęły zaś miękkie sola w stylu lat 70., które ozdabiały poprzedni album "A Tragedy in Steel Part II: Shakespeare's King Lear". Nic dziwnego, wszak w zespole radykalnie zmienił się skład. Ciekawe jest jednak to, że pojawiły się gitary tu i ówdzie nieco nawiązujące do klasycznego brzmienia Uwego Lulisa, które swego czasu były znakiem rozpoznawczym Rebellion. Jako że Uwe był producentem tej płyty, mam pewne podejrzenie, że nakierował nowych chłopaków na "właściwe" brzmienie Rebellion. Tego być może dowiemy się, jak przeprowadzimy z muzykami wywiad. Co ciekawe, sam Uwe napisał jeden kawałek i zagrał w nim gitary prowadzące ("World War II"). Jakby tego było mało, solówkę w tym numerze nagrała Simone Wenzel, przywołując tym samym złote czasy Rebellion z okresu płyt - wikińskich sag. Niestety muszę ostudzić emocje. "We are the People" to nie jest płyta na miarę tych majstersztyków. Mimo zmian, smaczków i ciekawostek, to kontynuacja bardzo grubo ciosanego stylu Rebellion wypracowanego na "Furor Teutonicus". Nie da się


jej jednak odmówić tego, co od zawsze w ekipie Tomiego najlepsze - świetnego rekonesansu merytorycznego, wierności stylu i świetnych, chropowatych wokali Seiferta. (4) Strati

Nie słyszałem pierwszej części tego konceptu, ale wyraźnie widać, że niczego z tej racji nie straciłem, bo wysłuchanie aktu drugiego było prawdziwą męczarnią. Najgorsze było zaś to, że przed odsłuchem zapoznałem się z promocyjnym elaboratem, podkreślającym, że Red Cain to prawdziwe objawienie kanadyjskiej sceny metalowej, mus dla fanów Kamelot, Symphony X, Tesseract, Amaranthe czy nawet, o zgrozo, Alter Bridge. Opener "Kindred" okazał się nawet niezgorszym, prog/powerowym numerem, ale z każdym kolejnym utworem było niestety coraz gorzej. Na tle gotycko popowego "Demons" czy nijako/nowoczesnego "Sons Of Veles" okazało się również, że tacy Amaranthe to przy Red Cain prawdziwi mistrzowie, a za muzykami Kamelot czy Symphony X gitarzysta Tyler Corbett i wokalista Evgeniy Zayarny mogliby co najwyżej nosić instrumenty, ewentualnie rozstawiać im przed koncertami sprzęt. Jeden plus, że to raptem niecałe 37 minut muzyki, bo godzinny gniot tego typu mógłby mieć fatalny wpływ na zdrowie słuchaczy - moje na pewno. Próby wplatania elementów blackowych w "Precipice Of Man" (skrzek) i "Baltic Fleet" (blasty) też wypadły karykaturalnie, ale czego można wymagać od zespołu, którego "obecne wcielenie lączy wszystkie te wpływy, zmieszane z dużą ilością wódki i wschodnioeuropejskiej melancholii, wstrząśnięte i zmieszane"? Optymistycznie zakładam, że kolejnej płyty Red Cain nie będę musiał słuchać: (1), delete, dziękuję i nie polecam się na przyszłość.

poprzedni krążek Finów. "Memory Shift: The Day After" ukazuje zespół już w pełni ukształtowany, który zna swoją wartość i jest przekonany o słuszności wybranej drogi. Co prawda muzyka zawarta na nim nie błyszczy tak jak na "Infinite Silence" ale ma już wiele walorów, którymi potrafi wzbudzić uwagę ewentualnego słuchacza. Niemniej na drugim krążku Finów bywają pewne odskocznie stylistycznie. I tak rozpoczynający kawałek "Secret Societies" ma sporo naleciałości z melodyjnego power metalu, tego bardziej ambitnego, ale ma. Natomiast w utworze "Man Of The Sword" wyczuwam elementy power metalu w stylu zbliżonym do Savatage. A w takim "Scars Are Real" pobrzmiewają nawiązania do klasycznego heavy metalu. Niemniej słuchając albumu nie ma wątpliwości, że mamy do czynienia z progresywnym metalem. Kompozycje są różnorodne, rozbudowane i ciekawe, choć nie przesadnie długie. Sporo w nich przeróżnych muzycznych pomysłów i melodii. Aczkolwiek nie wszystkie utwory są dopracowane. Pod tym względem jest lepiej na "Infinite Silence". Wydaje się, że jedynie kompozycja "Atlantis" mogłaby spróbować odnaleźć się na ostatnim krążku Return To Void. Natomiast wykonanie i umiejętności muzyków są na naprawdę na wysokim poziomie. Ułatwia to w dobrym odbiorze całej zawartości krążka. Nie inaczej jest z wokalistą Markku Pihlaja, który ma niezły ale jedynie standardowy głos jak na scenę progresywnego metalu. Trochę uwag miałbym także do soundu całości "Memory Shift: The Day After". Niby wyraźnie dotyka standardów obowiązujących w tym stylu muzycznym, ale niestety nie brzmi to tak soczyście jak w innych, dobrych produkcjach i wydawnictwach z tej sceny. Mimo wszystko muzyka, która znalazła się na tej płycie oraz ogólnie zespół Return To Void jest warty zainteresowania maniaków progresywnego ciężkiego grania. (3,7)

Wojciech Chamryk

\m/\m/

Red Cain - Kindred: Act II 2021 Sliptrick

Return To Void - Memory Shift: The Day After 2018 Pitch Black

W poprzednim numerze opisywałem ich ostatni album "Infinite Silence", którym nawet wzbudził moje zainteresowanie. W ten sposób zapragnąłem zapoznać się z ich wcześniejszymi dokonaniami. Los chciał, że dość szybko trafiłem na

Revenge - Trust in Metal 2020 Rata Mutante

Revenge jest czołowym przedstawicielem kolumbijskiej sceny heavy metalowej, a zarazem jedną z najbardziej rozwiniętych południowoamerykańskich kapel spośród tych powstałych w XXI wieku. Począwszy od 2005 roku wydają regularnie kolejne albumy studyjne, a

"Trust in Metal" jest ich już ósmym longplay'em. Wbrew ich lokalnym, trudnym warunkom socjoekonomicznym, udaje im się grać z powodzeniem oryginalną muzykę. Występują na żywo nawet wtedy, gdy niemal nikt na świecie tego nie robi - widziałem ich entuzastyczne doniesienia z klubowego występu w Bogocie, który odbył się w marcu 2021. W tej chwili zapowiadają zaś kolejne show na maj 2021. Pokazują, że jak ktoś chce, to da się. Ich najnowszą propozycję "Trust in Metal" wyróżnia połączenie organicznego brzmienia i speedproto-thrashowej ostrości z uporządkowaniem struktur wszystkich kompozycji. Poprzednie "Spitting Fire" celowało bardziej w zadziorne, surowe melodie, nawiązując miejscami wręcz do estetyki znanej z debiutu Overkill "Feel The Fire" (oczywiście bez żadnego plagiatowania, to tylko luźne skojarzenie). Na "Trust in Metal" nadal jest melodyjnie, ale główny akcent przeniesiono na ostrość wyrazu. Nie pomylimy się nazywając to thrash metalem, chociaż ja to postrzegam jako żywo brzmiący i masywny true speed metal. Bardzo ważne jest przy tym podkreślenie jakości i kunsztu kompozycyjnego Kolumbijczyków. Jestem absolutnie pewien, że przemyśleli każdy szczegół i udało im się uniknąć niechlujnego bałaganu. Naprawdę panuje tutaj wzorowy porządek. Nigdzie nie wkradł im się chaos, nawet wtedy gdy śpiewają "Iron side, lord of the storm, iron side, out of control" ("Iron Side"). Doskonale wiedzą, co chcą wyrazić, robią to bardzo dosadnie i panują nad dynamicznym rozwojem kolejnych motywów muzycznych. Wokalista Hellfire pluje metalowym ogniem, a kiedy trzeba - ryknie tak, że lewiatany uciekają (początek "Hellish Hammer"). Perkusista Hell Avenger napierdala w tempie światła (wsłuchajcie się w "Black Rites", ale to się odnosi też do wielu innych utworów), chociaż potrafi też zaproponować udany podkład pod wolniejszy, klimatyczny przerywnik "March Of Vengeance". Gitarzysta prowadzący Night Crawler (wspierany przez dodatkową gitarę Hellfire'a) pokazuje swoją wszechstronną zdolność do tworzenia ciekawych i urozmaiconych solówek (brawa za melodyjny popis oraz jego harmonijne dopełnienie w "Fight, Wild & Ride"!) oraz zakręconych riff'ów (obłąkańczy patent w "Hard Ride Black Sign"). Podoba mi się też, że Night Crawler w odpowiednich momentach schodzi z pierwszego

planu i gra motorycznie w tle ("True Metal"). Nie chciałbym pominąć słów uznania dla basisty Harder'a - wydaje mi się, że pełni on kluczową rolę w utrzymaniu rytmiczności i nadaniu dodatkowej gęstości utworom, a przede wszystkim ogromnego cięźaru. Być może trudno to zauważyć komuś, kto sam nie gra na żadnym instrumencie, ale bez niego "Trust In Metal" nie byłoby aż tak masywną i wgniatającą w fotel płytą. Chciałbym wspomnieć, że uwiera mnie specyficzna latynoska melodyka wielu południowoamerykańskich zespołów (np. Zarpa), może dlatego, że nie jestem do niej przyzwyczajony, ale niezależnie od powodu, cieszę się, że Revenge jest pozbawione tego rodzaju klimatu. Grają po swojemu, a gdybym koniecznie miał wskazać jakieś (odległe) skojarzenia, to byłoby to raczej Exciter lub Venom. Z tego wszystkiego słuchacz otrzymuje kawał piekielnie porywającej jazdy z bezpieczną trzymanką, po której chce powtórki. (5) Sam O'Black

Rezet - Truth In Between 2021 Metalville

Można by snuć rozważania, że niemiecki Rezet swym piątym albumem trafił we właściwy czas. Pytacie czemu? Chociażby dlatego, że jeden z utworów nosi tytuł "Plague". Oczywiście jest to pewnie moja nadinterpretacja niekoniecznie pokrywająca się z intencjami zespołu, jednak przypuszczam, że nie tylko ja miałem takie skojarzenie. Wspomniany powyżej utwór nie jest jedyną perełką na "Truth In Between". Ba, nie jest nawet najlepszą, gdyż talentu do tworzenia ciekawych melodii tym wesołym Niemiaszkom nie brakuje. Dodajmy, że melodii niepozbawionych thrashowej wściekłości (chociaż ci, dla których wyznacznikiem takowej jest Kreator czy Slayer mogą kręcić nosem). Dobrym przykładem niech będzie chociażby kawałek o jakże wdzięcznym tytule "Populate. Delete. Repeat.". Początkowy riff to takie nawiązanie do najlepszych tradycji gatunku. Słysząc go, naprawdę trudno jest człowiekowi powstrzymać się od intensywnego headbangingu. Podobnych momentów na "Truth In Between" znajdziemy znacznie więcej. Słychać, że chłopakom nieobce są także zdecydowanie bardziej rockendrollowe klimaty, co udowadniają na przykład w dość radosnych "Renegade", "Never Satisfied" czy

RECENZJE

221


mającym w sobie coś punk rocka "I Not Gonna Stop". Jako ciekawostkę warto potraktować udział znanej z Burning Witches, a ostatnio również z Crypta gitarzystki Sonii Anubis, która uraczyła nas wyśmienitą solówką w utworze "Half A Century". Można by w tym miejscu rzec, że wszystko ładnie, pięknie i tak dalej. Całkiem dalekie od prawdy by to nie było, ale… Właśnie, zawsze musi być jakieś "ale", które całkowicie rozwala pierwotnie idealny i sielski obrazek. Zasadniczo przyczepić się tu można do jednego, ale za to istotnego mankamentu. Otóż mam na myśli długość albumu. Całość trwa ponad 56 minut. Moim skromnym zdaniem w przypadku tego typu grania jest to zdecydowanie za długo. Godzinna porcja muzyki Rezet słuchana ciągiem, mimo wszystkich swoich plusów może wywoływać u słuchacza znużenie, które w skrajnych przypadkach może przerodzić się w całkowite zniechęcenie. Spójrzmy prawdzie w oczy. "Truth In Between" to jednak nie ta liga co "Master Of Puppets" Metallicy, który, mimo że jest prawie równie długi, to od początku do końca trzyma w napięciu. Być może jeszcze nie ta liga. Bo któż z nas raczy wiedzieć, co tam wesołki z Rezet jeszcze w przyszłości wymodzą (4). Bartek Kuczak

Ronnie Atkins - One Shot 2021 Frontiers

Ronnie Atkins ma 56 lat, śpiewa od wczesnych lat 80., a sławę zdobył w zespole Pretty Maids, którego frontmanem jest do tej pory. I dopiero teraz wydał pierwszą, solową płytę - domyślam się, że pewnie by jej nie było, gdyby nie fakt, że wokalista od dwóch lat walczy z nowotworem płuc i nie wygląda to dobrze... W macierzystej grupie Atkins wykonuje melodyjny/tradycyjny metal, którego zresztą Pretty Maids byli w połowie lat 80. czołowymi przedstawicielami, na solowym wydawnictwie poszedł więc w nieco inną stronę. Proponuje na "One Shot", materiale stworzonym z kolegą z zespołu, klawiszowcem Chrisem Laneyem, który gra tu również na gitarze, utwory bardziej przebojowe, mieszankę popu/AOR/ hard'n'heavy. Niestety w większości jest to mdła, współczesna odmiana takiego grania, bezpłciowa i równie nijako brzmiąca: tak naprawdę "Real", "Frequency Of Love", "Picture Yourself" i kilka innych piosenek ratuje tylko niepowtarzal-

222

RECENZJE

ny głos Atkinsa, który mimo tak dużych problemów ze zdrowiem jest w doskonałej formie. Na szczęście jest tu również kilka lepszych utworów: odwołujący się do dokonań The Who i Thin Lizzy "Scorpio", popowy, ale na modłę lat 70. (kłania się Smokie) "Subjugated", a przede wszystkim ostrzejsze "I Prophesize", "Before The Rise Of An Empire" i najlepszy na płycie "One By One", który spokojnie mógłby trafić na któryś z ostatnich albumów Pretty Maids. Ciekawostką jest też gościnny udział kilku gitarzystów, między innymi Pontusa Norgrena (HammerFall) czy Kee Marcello (ex Europe); jednak mimo radości z faktu, że Ronnie Atkins nie daje się chorobie i wciąż śpiewa jak mało kto, "One Shot" jako całość niestety nie przemawia do takich stetryczałych już nieco fanów hard'n'heavy jak ja... (3) Wojciech Chamryk

Rylos - Solarworks pt. 2 2020 Inverse

Part 2, czyli chyba jakaś kontynuacja, ale nie mam pojęcia czego, bo wydawca poskąpił informacji. Zespół jest, zdaje się, z Finlandii i gra hard'n'heavy. Kiedy idą w kierunku współczesnego power metalu z wyyyyyyyysokimi wokalami, jak w "Pure Energy", brzmi to tak sobie. Granie przebojowe ("Black Liquid Fixation") ujdzie już bardziej, ale nie jest to w żadnym razie nic odkrywczego, setki zespołów przemieliły wcześniej te patenty na wszelkie, możliwe sposoby. Rylos są za to dobrzy w ostrzejszym, surowszym graniu z wczesnych lat 80. - tu bezkonkurencyjny jest rozpędzony "Afterburner" i tylko szkoda, że to jedyny taki utwór na tej płycie. Może na part 3 będzie lepiej? (2,5) Wojciech Chamryk

Sacred Oath - Return Of The Dragon 2021 Angel Thorne Music

Przykład melodyjnego albumu heavy/power metalowego zyskującego wraz z kolejnym odsłuchem. Gdyby utwór tytułowy "Return Of The Dragon" pojawił się w komer-

cyjnym radiu rockowym, prawie nikt nie zwróciłby na niego uwagi. Pierwszy kontakt z całą płytą psują karykaturalnie irytujące dźwięki, takie jak np. bezmyślna tłuczka na początku "Last Ride Of The Wicked Dead", po której następują emociotowate krzyki; drażniący wstęp do "At The Gates" (którego powtórzenia nam nie oszczędzono w późniejszej części utworu oraz pod koniec); oszpecone gimbazową żenuą zakończenie "Primeval"; nieznośny wrzask w "Root Of All Evil". Brzmieniu albumu można zarzucić przesadzoną nowoczesność. Patrzymy na fotę zespołu, a tam cool ziomki w sando, albo cynicznie pomalowane twarze. Taaak... Pierwsze wrażenie słabe, ale jak już przez to przebrniemy, okazuje się, że nie brakuje albumowi ciekawych pomysłów, fajnych melodii oraz doniosłego przesłania o powrocie smoka (zainteresowanych odsyłam do wywiadu). Za wikipedią: "Smok pozostawał często stworzeniem groźnym, uosabiającym zło i zniszczenie. W psychologii także ludzkie lęki i ciemną stronę osobowości. Stał w opozycji do bohatera, który musiał pokonać zło drzemiące w nim samym, ukazywane pod postacią smoka, by ostatecznie zwyciężyć nad złem. W chrześcijaństwie utożsamiany z diabłem, grzechem, chaosem, pogaństwem, czy herezją. Smocza krew lub ślina oznaczać mogła truciznę, sam pysk zaś bramy piekielne. (...) Smok podobnie jak wąż wiązał się z symboliką wody. W starożytnym Rzymie traktowany był niekiedy jako istota podziemna czuwająca nad urodzajem. Był symbolem autorytetu i potęgi, wiązanym ze słońcem i symboliką królewską, podobnie jak lew i orzeł. Stanowił alegorię wiedzy, mądrości, czujności i dobrej straży. Plujący ogniem mógł przedstawiać lato. W heraldyce był oznaką waleczności, a jego zawinięty w pętle ogon świadczył o sile i energii. Smoka ukazywano także gryzącego własny ogon, jak węża Uroborosa, wówczas był emblematem wiecznego ruchu, cykliczności i odnowy. W psychologii smok w jaskini mógł być symbolem aktu seksualnego. Wiązano go także z Wielką Matką". Wynika stąd, że tytuł "Return Of The Dragon" jest otwarty na rozmaite interpretacje. Przyznaję więc, że Sacred Oath miał pomysł na nowy album, lirycznie i melodycznie. Słuchałem "Return Of The Dragon" około dziesięć razy i wciąż odkrywam nowe rzeczy, a moje odczucia stają się coraz lepsze. To pozytywny znak. Jest do czego wracać. Fanom dwóch ostatnich Turbo może podobać się nienachalnie przebojowy "The Next Pharaoh" z melodyjnymi i urozmaiconymi partiami gitarowymi. Podobnie przyjemne w odbiorze są gitary na bardzo udanym "Into The Drink" (który opowiada raczej o samolotach wojennych niż o piciu)

oraz w wielu innych momentach, kiedy zespół przykłada się do grania porządnej muzy, zamiast nieudanie flirtować z dorastającymi numetalowcami. Sacred Oath udowadnia na "Empires Fall", że potrafi wzorowo zapodać super melodię w oderwaniu od starej szkoły heavy metalu, a jednocześnie przeznaczyć sporo przestrzeni dla gitarowych solówek bez nudzenia nieprzywykłej do technicznej progresji publiczności. Porywające fragmenty instrumentalne to również domena "Primeval" - naprawdę wiele dobrego tam się dzieje. Rob Thorne jako wokalista jest w szczytowej formie na całym albumie, chociaż jego głos najlepiej wypada w melodyjnych fragmentach; jest mocny i dojrzały (kiedy tylko Rob nie wygłupia się z premedytacją). Można dać szansę "Return Of The Dragon". Spodziewam się, że album zbierze bardziej entuzjastyczne recenzje, ale o irytujących mankamentach ktoś musiał napisać, tak żeby jak najwięcej osób miało świadomość ich występowania, zanim zabiorą się do słuchania. Czy warto przez nie przebrnąć i do nich przywyknąć w sytuacji bardzo silnej konkurencji innych zespołów, to już każdego indywidualna decyzja. Ja mam mieszane uczucia, niektóre rzeczy mi się podobają, inne najchętniej bym wyrzucił. Potrzebowałem sporo czasu, żeby docenić te pierwsze. (3) Sam O'Black

Sacred Outcry - Damned for All Time… 2020 No Remorse

Pisząc o tym albumie ciężko nie wspomnieć ani słowem o historii jak wiąże się z jego powstaniem. Cofnijmy się zatem do czasów zamierzchłych (czytaj: przełom lat 90. i 2000). W dalekiej Grecji czterech kumpli zafascynowanych szeroko pojętym heavy metalem postanowiło powołać do życia zespół uprawiający właśnie ten gatunek. Swemu tworowi na imię dali Sacred Outcry. W roku 1999 udało się im wypuścić demo zatytułowane "The Temple of Power", tym samym chwycili falę, która sprawiła, iż zespół ok. roku 2001 rozpoczął pracę nad omawianym albumem, a właściwie jego pierwowzorem. Sesja jednak nie przebiegała po myśli chłopaków. Ze względu na swe niedoświadczenie, brak wyobrażeń na temat pracy w studio oraz odmienne koncepcje poszczególnych członków kapeli, owych nagrań nie dokończono. Jedyne, co po tamtej sesji zostało,


to demo zatytułowane tak, jak omawiany album wydane w niskim nakładzie w 2003 roku. Rok później zespół zniknął ze sceny na ponad jedenaście lat. Jednak George Apalodimas dzierżący w Sacred Outcry bas nie zapomniał o swym niedokończonym dziele. W okolicach roku 2015 udało mu się skrzyknąć ponownie resztę członków zespołu i jakiś czas prace nad "Damned for All Time…" znów ruszyły. Oryginalny wokalista zespołu Vagelis Spakelis z sobie tylko znanych powodów nie zgodził się zaśpiewać na omawianej produkcji (zagrał jedynie gościnnie na gitarze akustycznej w kilku utworach). Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Jego miejsce za mikrofonem zajął Yannis Papadopoulos, znany głównie z pop metalowego Beast In Black. W swej głównej formacji operuje on również wysokimi rejestrami, jednak ze względu na jej muzyczny charakter idą one w zupełnie innym kierunku. Niekiedy imituje tam wręcz kobiecy głos, innym razem jego wokale są w dziwny sposób modyfikowane elektronicznie. Cóż, w kapeli dowodzonej przez Antona Kabanena (niekwestionowanego króla metalo disco) Yannis nie wykorzystuje w pełni swoich wokalnych możliwości. Dopiero w Sacred Outcry oraz na pierwszym albumie Warrior Path (gdzie również udzielał się jako gość) dostał możliwość, by w pełni rozwinąć skrzydła i jednoznacznie udowodnić, że jest on jak najbardziej rasowym heavy metalowym wokalistą. Yannis potrafi odnaleźć się zarówno w utworach, które wymagają użycia naprawdę wysokich rejestrów ("Where Ancient Gods are Still Hailed") czy też w akustycznej balladzie, gdzie wskazany jest spokojny liryczny śpiew ("Lonely Man"). Jeśli chodzi o stronę muzyczną, to mam nieodparte wrażenie, że George'owi bardzo zależało, by ta produkcja nawet po latach ujrzała światło dzienne. Przy okazji widać (a właściwie słychać), że wraz ze swoimi kolegami z zespołu chcieli zrobić to perfekcyjnie. I o dziwo im się udało. Świadczy o tym chociażby przejrzysta produkcja, klawiszowe ozdobniki, liczne orkiestracje, chóry oraz inne ubarwienia, które co ciekawe, wcale nie są przesadzone i nie wpływają negatywnie na odbiór całości. Słuchacz absolutnie nie odniesie wrażenia, że ma do czynienia z przesadnym patosem oraz zbędną ornamentyką. Wręcz przeciwnie, wszystkie wspomniane wyżej zabiegi są dokładnie przemyślane i idealnie wpasowane w całość. Poza typowym graniem z pogranicza heavy oraz power metalu można na "Damned for All Time…" znaleźć także nawiązania do muzyki dawnej. Mam tu konkretnie na myśli nastrojowy akustyczny utwór "Scared to Cry". W naszym wywiadzie George stwier-

dził, że ten album może okazać się zbyt heavy metalowy dla fanów power metalu i zbyt power metalowy dla fanów klasycznego heavy. Od siebie dodam, że dla obu wyżej wymienionych momentami może się także okazać zbyt progresywny. Myślę jednak, że ta pozycja ze względu na swój wysoki poziom znajdzie odpowiednią grupę nabywców. Co jednak z dalszymi losami zespołu? Są one dość niepewne, gdyż na obecną chwilę George został sam na placu boju (5). Bartek Kuczak

ale utrzymuje on nieziemski klimat. Następne "Eat Me Alive" ma coś z Budgie i z debiutu Angel Witch, ale też roztacza apokaliptyczną wizję, której kulminacja następuje w "Evil Wins". Z czym kojarzy się Wam tekst: "When I was a young child, I turned my head to the sky and I saw Thor riding in the chariot of thunder; and I knew right from that day, there could be no other way, I must live the life of a warrior, and I must die upon the battlefield"? To jest przecież motyw epicko metalowy, no i muzycznie, "Evil Wins" to jest właśnie epicki heavy metal, którego bardzo dobrze się słucha, z uwagi na efektowne rozwinięcie całej kompozycji. Omawiany album tu się jednak nie kończy. "Power Of The Pyramids" przenosi nas do jeszcze bardziej szalonej przestrzeni, dokąd odlatujemy pogrążeni w transie... (-)

brze. Szalę "podobania się" przeważy zapewne kwestia wokalu. Na pewno części z Was się spodoba. Do mnie maniera Mikki Kokko nie do końca trafia, subiektywnie wydaje mi się, że jego głos nieco "się dławi". Jest to ten sam typ wokalu, którym dysponuje nasz rodzimy Trzeszczu z Ballbreaker. Jest to jednak indywidualne odczucie, więc może dla Was nie będzie to żadna bariera w odbiorze Satan's Fall. Absolutnie chłopaki są na dobrym kursie, a na płycie jest kilka naprawdę świetnych momentów! (4) Strati

Sam O'Black Sandstorm - Desert Warrior 2021 Dying Victims

W recenzji ich debiutanckiego MLP, opublikwoanej w 75 numerze HMP, możemy przeczytać, że "Sandstorm kultywują dawne tradycje old schoolowego heavy w najbardziej klasycznej postaci (...) możliwie jak najwierniej co do stylistyki i osiągnięcia dawnego brzmienia". Ten opis nie zgadzał mi się z zawartością drugiego wydawnictwa Sandstorm "Desert Warrior", więc sięgnąłem również po wcześniejsze, wydane w 2019 roku, "Time To Strike". Faktycznie, różnica między tymi albumami jest zasadnicza. O ile "Time To Strike" jest osadzone w ramach klasycznego heavy metalu ze sporą dawką rock'n'rolla i z wyraźnymi wpływami NWOBHM, o tyle "Desert Warrior" odbiega od utartych wzorców, ma unikalny styl, jest nawiedzone i brzmi wręcz starożytnie. Tym samym Sandstorm zdaje się kształtować własny charakter, który zdecydowanie wyróżnia ich na tle sceny NWOT HM. Biorąc pod uwagę, że nie wydali oni jeszcze dużego longplaya i są na etapie mini albumów, budzi to nadzieję na rewelację trzeciej dekady dwudziestego pierwszego wieku. "Desert Warrior" to zaledwie cztery utwory, ale ile w nich magii! Już pierwsze spojrzenie na okładkę zdradza, że będzie się działo coś dziwacznego. Grafika może kojarzyć się ze stonerem. Muzycznie, słychać tam psychodelicznego rocka, ale doom metalu ciężko się doszukać (grają na to zbyt szybko), i byłbym ostrożny z szufladkowaniem ich jako stoner metal. Odpalamy krążek, dobiega do nas demoniczny gwizd, i nagle słyszymy niesamowity riff w średnim tempie. Złowrogi wokal kreuje posępną atmosferę. W tym momencie albo jesteśmy już kupieni lub odpuszczamy. W sumie, pierwszy, tytułowy utwór jest całkiem chwytliwy, i rozpędza się z czasem,

Saxon - Inspirations 2021 Silver Lining Music

Satan's Fall - Final Day 2020 High Roller

Finowie podziwiają Enforcer i to słychać. "Finaly Day" to klasyczny heavy metal przefiltrowany przez to, jak widzi i gra go Enforcer. Na szczęście jak gra go na pierwszych czterech płytach, bo inspirację ostatnim albumem Szwedów w zasadzie słychać tylko w kawałku tytułowym. Oczywiście ten enforcerowy filtr to tylko taka ciekawostka dla maniaków gatunku. Jeśli ktoś nie zna Enfocrer ani tym bardziej nie wie, że Satan's Fall wymieniają go jako swoje natchnienie, słyszałby przede wszystkim na płycie "Final Day" inspiracje największymi klasykami heavy metalu. Kolejno - wczesny Helloween harmonie i sekcja w "Forever Blind"; Judas Priest - rozpędzony "Juggernaut"; Metal Church - hipnotyzująca sekcja w "Retribution", Iron Maiden - bas, harmonie i linie wokalne zwrotek w "They Come Alive". Niezły tygiel klasyki! Rzeczywiście słucha się tego zupełnie fajnie, bo Finowie - jak to Finowie - mają smykałkę do pisania chwytliwych i dobrze skomponowanych kawałków. Nie jest to jeszcze poziom Ambush czy wspomnianego Enforcer, ale widać, że zespół wychyla się w tym kierunku i ma zupełnie jasne przebłyski niezłej smykałki. Niestety płyta nie jest równa i między takimi petardami jak "Juggernaut" pojawiają się mniej ciekawe, przeciętne numery. Muzycy płytę wyprodukowali sami i - o dziwo, bo wiadomo, jak to czasem była - brzmi ona bardzo do-

Oddawanie hołdu swoim idolom przez zespoły rockowe czy metalowe w formie płyty z ich coverami nie jest zjawiskiem ani nowym, ani rzadkim. Wystarczy tu wspomnieć takie wydawnictwa, jak wydany w roku 1993 "Spaghetti Incident" grupy Guns N' Roses. Trzy lata później na bardzo podobny krok zdecydował się Slayer, wydając swój "Undisputed Attitude". Z nieco bardziej współczesnych czasów można wskazać przykład Jorna i jego "Heavy Rock Radio". Biff Byford i kumple również postanowili spróbować swoich sił w tej konwencji. Opisując album tego typu, nie sposób pominąć kwestii doboru poszczególnych utworów. Jak się zapewne domyślacie, Saxon skupił się na utworach zespołów działających w latach sześćdziesiątych oraz siedemdziesiątych. Czyli czasach gdy kapela ta jeszcze nie istniała, lub była na bardzo wczesnym etapie swej działalności i dopiero kształtowała się jej muzyczna tożsamość. Tytuł albumu jest zatem jak najbardziej adekwatny do zawartości. Sama muzyczna treść nie pozostawia też wątpliwości co tak naprawdę gra w duszy, gdyż najlepiej na tle całości wypadają właśnie covery hard rockowych klasyków, chociażby "Speed King" z repertuaru Deep Purple albo "Night Prowler" pierwotnie nagrany przez AC/DC. Warto wspomnieć również o znanej z singla przeróbce utworu "Paint It Black" The Rolling Stones. Udało im się to zagrać w pełni po swojemu, jednocześnie zachowując w pełni ducha oryginału, jak i epoki, w której powstał. Jestem przekonany, że gdyby Stonesi zaczynali na przełomie lat siedemdziesiątych oraz osiemdziesiątych, brzmieliby właśnie tak. Znajdziemy tu także

RECENZJE

223


utwory zespołów nieco bardziej nazwijmy to... ugrzecznionych. Przykładem niech będzie The Beatles i ich "Paperback Writer" zdecydowanie nadali temu kawałkowi dynamiki i mocy. Zresztą ten utwór zawsze miał w sobie pewien hard rockowy potencjał, który z wiadomych względów w latach sześćdziesiątych nie mógł zostać wykorzystany. Pochwalić ich należy, za to, że zachowali partie chórku, która jest bliska oryginałowi. Za ciekawą należy też uznać saxonową interpretację "Hold The Line" Toto, zdecydowanie bardziej gitarową, Album ciekawy, nie mniej przeznaczony raczej tylko dla wiernych fanów Saxon. Inni pewnie potraktują go jedynie jako ciekawostkę. (4) Bartek Kuczak

bumu dopełnia kompozycja tytułowa, przez dłuższy czas bardzo klimatyczna, a do tego dobitnie też potwierdzająca, że wokalista Filip Doroszewski nie jest niewolnikiem tylko jednej, wokalnej konwencji. Takie debiuty to ja rozumiem, oby tylko na kolejne wydawnictwo zespół nie kazał nam czekać zbyt długo. (5) Wojciech Chamryk

Screamer - Live Sacrifice 2021 Self-Released

Schema - Pierwsze zauroczenie 2021 Self-Released

Schema to w sumie synonim niezależności, bo ta warszawska grupa może pochwalić się nie lada stażem, ale miewała też okresy niebytu, a jej dyskografia jest nad wyraz skromna. Dobrze jednak, że po wydanej w roku 2016 EP "Miasto nierzeczywiste" zespół zakasał rękawy i przygotował debiutancki album, proponuje bowiem nad wyraz stylowy, urozmaicony doom metal. Otwierające płytę dwa kolosy - oba przekraczają 10 minut - "Katedralny pył" i "Latarnik" to starsze utwory i zarazem bardziej jednorodne stylistycznie: surowe, mocarne i posępne, ale też dopracowane od strony aranżacyjnej, nie ma więc mowy o nudzie. Następny w kolejności "From Whence Doom Comes" to nie tylko drugi singiel, ale też hołd złożony przez Schemę ich mistrzom z My Dying Bride. Zespół potwierdza jednak, że lubi kontrasty i zaskakujące rozwiązania, bo tak jak nawiązanie do Black Sabbath nie może być w tej stylistyce jakąś niespodzianką, to już klimaty kojarzące się z jazzem jak najbardziej. Akcenty tego typu pojawiają się też w utworze finałowym, słynnym "Nim wstanie dzień" Krzysztofa Komedy i Agnieszki Osieckiej. W filmie "Prawo i pięść" i w wykonaniu Edmunda Fettinga była to przejmująca ballada, ale Schema odczytała ten utwór od strony muzycznej na nowo. Efekt to blisko 11 minut patetycznego i monumentalnego doom metalu w bardzo nieoczywistym ujęciu, stąd pewnie decyzja o wybraniu tej kompozycji na pierwszy singel. Zawartość tego udanego al-

224

RECENZJE

"Highway Of Heroes" ukazała się pod koniec 2019 roku, dzięki czemu Screamer zdołał zagrać sporo promujących ją koncertów. Część z nich zozstała zarejestrowana, a w obliczu koncertowej posuchy zespół zdecydował się wydać pierwszy w swej dyskografii album live. "Live Sacrifice" to intro i 12 właściwych kompozycji, właściwie wszystko co najlepsze z dotychczas wydanych czterech albumów Szwedów i reprezentatywny przegląd ich twórczości. Fajnie, że setlista jest przekrojowa, bo często bywa tak, że zespół upycha w niej jak najwięcej nowych numerów, pomijając te nieco starsze, a niekiedy lepsze od premierowych. Tu nie ma o tym mowy, mamy więc swoiste the best of Screamer live, ponad 50 minut muzyki. W dodatku została ona podana tak jak w latach 80.: poszczególne utwory płynnie przechodzą jeden w drugi, słychać publiczność, Andreas Wikström jest przy głosie, a wspierający go w chórkach zespół wymiata jak natchniony, serwując jeden po drugim asy takie jak: "Ride On", "Demon Rider", "Rider Of Death" czy "Highway Of Heroes". Do kompletu nie brakuje też tych bardziej przebojowych numerów, pokroju "Monte Carlo Nights", warto więc zdobyć LP "Live Sacrifice", póki jest jeszcze dostępny. (5) Wojciech Chamryk

Septagon - We Only Die Once 2021 Massacre

W stylistyce speed/thrash metalu powiedziano już wszystko jeszcze

w latach 80., nie znaczy to jednak, że młodsze zespoły nie chcą próbować swych sił w tej estetyce. Co prawda członków Septagon trudno zaliczyć do jakichś nieopierzonych młokosów, bo grali, bądź czynią to nadal, choćby w Paradox czy Atlantean Kodex, a "We Only Die Once" jest już ich trzecim albumem. Jednak fakt jest faktem, zespół powstał w roku 2013, należy więc do tych młodszych stażem. To materiał na wysokim poziomie. Markus Ullrich zadbał o siarczyste, ale dopracowane pod względem aranżacyjnym i zróżnicowane kompozycje, w których germańska surowość łączy się z bardziej technicznym podejściem amerykańskich zespołów thrashowych, a do tego w kilku utworach, szczególnie w singlowych "Demon Divine" i "How To Kill The Boogeyman" (przejście od mrocznej ballady do łojenia) nie brakuje też wyrazistych melodii. Kolejne mocne punkty tej bardzo udanej płyty to wściekle intensywne "The Rant", "Vendetta" i "Decision Day", w których wokalista Markus Becker potwierdza, że nie jest niewolnikiem wyłącznie epic/doomowej konwecji, a gitarowe solówki i harmonie też są najwyższej próby. Kurczę, chyba jednak kupię ten LP, tym bardziej, że okładka też im, a konkretnie Markusowi Vesperowi, wyszła. (5) Wojciech Chamryk

Servants To The Tide - Servants To The Tide 2021 No Remorse

Znakomity debiut. Czapki z głow. Konkretny epicki doom metal. Melancholijny, ale nie ckliwy. Ultra-cięźki, ostry i surowy, ale przy tym łatwo przyswajalny. Mocno osadzony w tradycji gatunku, ale też pomysłowy. Leon Rubinstein jako kompozytor i gitarzysta Servants to the Tide jest głównym inicjatorem tej płyty, przedstawiającej wizję dramatu samotnych żeglarzy zdanych na kaprys morza. Muzyk ten był wcześniej kojarzony z death/black metalowym undergroundem, ale tutaj wyraził swoją pasję do doomu w stylach While Heaven Wept i Atlantean Kodex. Jak sam przyznał, tworzy dokładnie taką muzykę, jakiej sam chciałby słuchać, i ja mu wierzę. Z zaskoczeniem jednak obserwuję, jak skromny jest following Servants To The Tide w sieci - zaledwie 392 lajków na Fejsie, ale to może dlatego, że patrzę jeszcze przed datą wydania debiutu, brakuje ich na Metal Archives i

na RateYourMusic, a na YouTube jest dostępny zaledwie jeden kawałek. Ta muzyka zdecydowanie może się spodobać nieporównanie większej liczbie osób, i to nie tylko maniakalnym wyznawcom doom metalu, ze względu na udane połączenie stukilotonowego ciężaru oraz zapamiętywalnych melodii. Tym bardziej, że Stephan Wehrbein doskonale sprostał wyzwaniu w roli wokalisty. Nie słyszałem nigdy wcześniej jego głosu, a okazuje się on być utalentowanym śpiewakiem z metalową mocą w gardle, ale też z wzorową techniką wykonawczą. Przyjrzyjmy się bliżej zawartości płyty. Akustyczne intro "Departing From Miklagard" wprowadza słuchacza w odpowiedni nastrój, zachęcający do epickiej podróży, i utrzymujący się aż do końca. Naprawdę dołożono wszelkich starań w celu wykreowania spójnej, urzekającej aury. Pomimo tego, nie mamy do czynienia z konceptem, lecz zbiorem sześciu oddzielnych utworów, spośród których niektóre są powiązane wspólnym tematem. Zarówno moim, jak i Leona ulubionym kawałkiem, jest najbardziej rozbudowane "North Sea". Myślę, że to właśnie tutaj najpełniej udało się oddać pożądaną atmosferę, dzięki ujmującym fragmentom akustycznym, efektom specjalnym imitującym fale morskie, a także odrobinie klawiszy. Dynamiczne urozmaicenia w późniejszej części tego utworu są bardzo udane. W tekstach pojawił się wątek wybrzeża, symbolizującego emocje związane z powrotem do domu rodzinnego, a więc promyk nadziei na wyjście cało z zawieruchy. Podobno niektóre spośród obecnie powstających, nowych kompozycji Servants To The Tide, będą nawiązywać do "North Sea", oby! Wrażenie zrobił na mnie też pełen rozmachu, intensywny "On Marsh And Bones (The Face Of Black Palmyra)". Sabaton mógłby się uczyć, co to jest metalowy hymn. Echa death metalu pobrzmiewają w zamykającym całość utworze tytułowym, ale tylko ze względu na gardłowe wokale, podczas gdy instrumentalnie to wciąż doom metal. Leniwie ciągnące się tam partie gitarowe stają się wraz z upływem czasu coraz bardziej hipnotyzujące. Z trensu wybudza nas emocjonalne zwieńczenie albumu zagrane na fortepianie. (5) Sam O'Black Sexmag - Sex Metal 2021 Self-Released

Kasety do recenzji przestałem dostawać tak jakoś w okolicach roku 2003. Zostały wyparte przez płytki CD-R, ale od czasu do czasu, szczególnie w ramach wymian, trafiało się coś do opisania również na tym nośniku. Kiedy więc wyjąłem ze skrytki kopertę, której niewielki format i grubość nader jasno


sugerowały zawartość, ucieszyłem się, że i u młodego pokolenia dawny duch nie ginie, bo jednak taśma wciąż jest wymarzonym nośnikiem dla prawdziwego, podziemnego metalu. A ten śląski, założony w roku 2019 (w składzie muzycy znani z Brüdnego Skürwiela czy Hellcurse), zespół para się właśnie takimi dźwiękami, proponując energetyczny thrash z pierwszej połowy lat 80., dopełniony bardziej ekstremalnymi akcentami. Promo "Sex Metal" to zapowiedź debiutanckiej EP, "materiał przeznaczony do słuchania na maksymalnej głośności". I tak jest w istocie, bowiem tych pięć utworów, plus intro oraz outro, to siarczyste granie na najwyższych obrotach. Co ważne, mimo zamierzonej zapewne surowości brzmienia, nie ma tu mowy o piwnicznym dźwięku z próby rodem, dlatego można bez większego ryzyka podkręcić wzmaczniacz, zwłaszcza w "Zapomnianym czarcim kulcie", "Nagrobku kurtyzany" i utworze tytułowym. Myślę, że gdyby Kat po wydaniu "666"/"Metal And Hell" nie poszedł na kolejnej płycie w kierunku czystego, zaawansowanego technicznie thrashu, to gdzieś tak w roku 1987 mógłby brzmieć właśnie tak, grając nieokrzesany, bluźnierczy thrash/speed/black Sexmag z powodzeniem wskrzesza te tradycje i chwała im za to. (4)

startu ogromny potencjał, a do tego jest bardzo różnorodny. Podstawą są mocniej brzmiące utwory, czerpiące zarówno z nowoczesnego metalu ("If You Think"), thrashu ("Def Jaz", kompozycja tytułowa), punka (instrumentalny "B.G.H."), ale też grania będącego w momencie ich powstawania na topie (mające coś z RATM "Feel" i "Easy Come", kojarzący się z Suicidal Tendencies "Blood Of Pain", trochę Acid Drinkers'owy "Life Injection"). Jeszcze ciekawsze są smaczki. I tak w dynamicznym, rockowym openerze "Joe Luzano" oraz w balladzie "It's So Crazy", takiej trochę w stylu Faith No More, słyszymy saksofon; "Def Jaz" faktycznie momentami ma jazzowy klimat, taki pod The Crusaders, podszyty funkiem, podobnie jak oparty na wyrazistej, basowej figurze "You've Made Me" - w takich chwilach tym bardziej szkoda, że nie wiadomo kiedy usłyszy się takie perełki na żywo... Zespół ma też świetnego, wszechstronnego wokalistę, bo Marcin Mikulski świetnie odnajduje się w tych różnorodnych klimatach, wspierany przez Michała Krasonia i Krzysztofa Grabania oraz kilkoro gości. Mamy tu więc do czynienia z bardzo udaną, robiącą wrażenie płytą, w żadnym razie nie jest to jakiś odgrzewany kotlet, wydany tylko na fali sentymentu i dla połechtania ego jego twórców. Do tego Sezamkova pracuje już nad premierowym materiałem - zważywszy poziom "Pirates Of Truth", może być ciekawie. (5)

wo brzmieniowo i bardzo energetycznie, a Anna Kłos-Jakóbczyk również podołała wyzwaniu. Drugi utwór z tego singla to "Noc wilczej sfory"; teoretycznie powtórka, bo to polskojęzyczna wersja utworu "Iron Hawk Rising" z "Cyberblade", ale mamy tu wartość dodaną, udział Ireny Bol, wokalistki legendarnej formacji Stos. Stworzyła ona z frontwoman Shadow Warrior świetny duet, a poza wspólnym refrenem obie panie podzieliły się resztą partii po równo. Muzycznie jest więc nad wyraz zacnie; dźwięk, mimo tego, że to płyta lathe-cut, nie tłoczona, jest całkiem dynamiczny, a forma wydania jest równie efektowna: szata graficzna wykorzystuje nie tylko zespołową "maskotkę", ale nawiązuje też do motywów znanych z okładek Iron Maiden (choćby data koncertu na plakacie, tożsama z dniem wydania LP "Iron Maiden"). Poza 7" picture disc w komplecie mamy też dwustronny, okładkowy insert z autografami członków Shadow Warrior i foliową okładkę z okolicznościowym stickerem. Nic dziwnego, że limitowany do zaledwie 50 egzemplarzy nakład rozszedł się błyskawicznie, bo to prawdziwa gratka nie tylko dla fanów lubelskiej grupy, ale też maniaków Maiden i kolekcjonerów. (5) Wojciech Chamryk

Wojciech Chamryk

Wojciech Chamryk Sick Society - Urno1 2020 Self-Released

Shadow Warrior - The Beast Is Prowling Again! 2021 Self-Released

Sezamkova - Pirates Of Truth 2021 Self-Released

W połowie lat 90. byli sporą nadzieją polskiego rocka - wygrywali przeglądy, koncertowali z Acid Drinkers, Illusion czy Houk, nagrali też demo. Następnie, zupełnie nieoczekiwanie, nie podpisali kontraktu i rozpadli się, czego pewnym wytłumaczeniem może być młody wiek członków grupy. Oczywiście nie zrezygnowali z grania, koncertowali, choćby na Przystanku Woodstock '99, ale dopiero teraz przyszła pora na sięgnięcie do szuflady i nagranie materiału sprzed lat, już pod zmodyfikowaną na angielską modłę nazwą. Album "Pirates Of Truth" potwierdza, że zespół naprawdę miał w momencie

Shadow Warrior od początku istnienia zespołu regularnie powiększają swą dyskografię o liczne, krótsze wydawnictwa. Wydany jesienią debiutancki album "Cyberblade" promował więc 7" singiel "I Am The Thunder", a wiosnę lubelska grupa powitała kolejną siedmiocalówką. "The Beast Is Prowling Again" to wydawnictwo szczególne, bo o charytatywnym charakterze: cały dochód z jego sprzedaży zostanie przekazany na poczet kosztów operacji kolan Paula DiAnno, legendarnego ex frontmana Iron Maiden, od lat mającego spore problemy ze zdrowiem. Dlatego na stronę A trafił utwór "Prowler", otwierający debiutancki album Brytyjczyków z roku 1980. Shadow Warrior zagrali go w duchu oryginału, stylowo, suro-

Zaczynają od muzyczki z programu Benny'ego Hilla, od razu sygnalizując, że z nich żartownisie, do tego z dystansem, a co. Później mamy już tylko istny groch z kapustą i pomieszanie z poplątaniem: od groove thrashu ("Wall Street") do bardziej ekstremalnego w utworze tytułowym, aż do tradycyjnego metalu lat 80. ("You Are No One", "Nothing To Do But Destroy"). Później znowu wściekły thrash ("Never Think Twice"), jajcarski "White Collar", bardziej punk/crossover "Brothers In Lie" aż zacząłem zastanawiać się, czy ktoś nie pomylił promocyjnych plików i nie jest to czasem jakaś składanka różnych zespołów. Wychodzi jednak na to, że to jednak debiutancki album włoskiego zespołu, który w dobie supremacji streamingu stara się przypodobać fanom różnych odmian metalu. Efekt jest dyskusyjny, tak więc: (2) Wojciech Chamryk

Silver Talon - Decadence and Decay 2021 M-Theory Audio

Nie wiem jak Was, ale mnie słuchać Nevermore uczył Tomek/Nevermore, najpierw za sprawą czasopisma Pure Metal, a następnie za sprawą napisanej przez niego jedynej polskiej biografii książkowej tego zespołu. Teraz z sentymentem wspominam chwile spędzone z tą muzyką, a to dlatego, że debiut Silver Talon mocno przywołuje takie skojarzenia. Historia Nevermore miała być "kontynuowana" przez Sanctuary i ich "The Year the Sun Died" często gości w moim odtwarzaczu od 2014 roku (nie szkodzi, że trąciło jednowymiarowością melodii śpiewanych przez Warrel Dane'a). Niestety, ów wokalista zmarł przedwcześnie na atak serca w 2017 roku. Przykre. Drugim ogniwem kontynuującym spuściznę Nevermore mogą okazać się solowe krążki Jeffa Loomisa, choć oczekiwanie na następcę EP "Requiem for the Living" ciągnie się już od 2013 roku. Tymczasem wszyscy żyjący członkowie Nevermore mieli (zgodnie z najlepszym dostępnym mi źródłem) ostatnio okazję usłyszeć i pozytywnie ocenić utwory z debiutu Silver Talon "Dacadence and Decay". Wydaje mi się, że Warrel Dane byłby zadowolony z tego, że Silver Talon inspirowało się ich twórczością poprzez zastosowanie podobnego podejścia aranżacyjnego. Nie jest to totalna kopia (tego bym nie zdzierżył), lecz próba nowego podejścia do znanych wzorców, z większym naciskiem na technikę (mają tam aż trzech gitarzystów) i klimat (więcej o tym w wywiadzie, od samego źródła). Ile oni mają lat? 25? Coś koło tego, ale pozostawię to ze znakiem zapytania, żeby nikogo nie wprowadzić tutaj w błąd. Przyznam, że ja potrzebowałem sporo czasu, aby oswoić się z recenzowanym albumem. Na początku zniesmaczyło mnie bardzo syntetyczne brzmienie perkusji i odczuwana kakofonia. Dopiero po iluś wysłuchaniach przyswoiłem sobie ten materiał. Teraz doceniam, że młodzi muzycy przyłożyli się do skomponowania tak ambitnej płyty, bez pozostawiania żadnego elementu przypadkowi. Jak już się wgryzłem, to nie słyszę tam kakofonii, a wręcz za każdym razem coraz bardziej podoba mi się sposób łączenia ogromnej ilości wątków i pomysłów w jedną spójną całość. Poza tym wydaje mi się, że jak położę się ze słuchawkami na

RECENZJE

225


uszach, zamknę oczy i skoncentruję, to jakby odpływam w niepowtarzalny rejs mentalny. Niepowtarzalny, bo to jednak oddziałuje na mnie inaczej niż albumy ekipy Jeffa i / lub Warrera. Nie będę wyróżniać tutaj żadnego kawałka, najlepiej słucha mi się "Decadence and Decay" od początku do końca i nie potrafiłbym dokonać analizy na poziomie właściwym dla Tomek/Nevermore. Właśnie, Tomku, jeśli czytasz te słowa, chciałbym Ci serdecznie podziękować za to, że odsłoniłeś przede mną i przed wieloma innymi Polakami głębię świata Nevermore. Nigdy Tobie tego nie zapomnimy. Mam nadzieję, że Tobie równie mocno spodoba się "Decadence and Decay". (5) Sam O'Black

wynika z tego, że Simulacrum przyjęło podejście neoklasyczne. Gdyby więc nadali swojej muzyce więcej przestrzeni, możnaby polecić "Genesis" zwolennikom neoklasycznej "szkoły" metalu. Niestety, po wysłuchaniu całości nie czuję się "emocjonalnie" neutralny, lecz otępiały. Zimne, nowoczesne brzmienie, dodatkowo zniechęca mnie, aby bliżej przyjrzeć się poszczególnym fragmentom. Brakuje pulsującego wigoru, pasji. Metal powstał jako alternatywa wobec świata przemysłowej fabryki i to, że np. U.D.O. nazwało jedną ze swoich najlepszych płyt "Steelfactory", nie oznacza, że metal ma brzmieć jakby wyszedł z fabryki. Kreowanie tak brzmiącej muzyki nie jest pożądaną drogą na przyszłość. Potrzebujemy równowagi pomiędzy przejrzystością dźwięku a jego organicznością. W tym kontekście, "Genesis" wypada jak zagubiony postępowiec, o którym Bozia zapomniała. "Przeciętne" 3/6 to najłagodniejsza możliwa ocena. (3) Sam O'Black

Simulacrum - Genesis 2021 Frontiers

Prog metalowy septet Simulacrum zaczerpnął swoją nazwę od zaklęcia (z gry "Baldur's Gate") stwarzającego duplikat magika, a jego muzyka wyróżnia się tym, że większość partii gitarowych komponuje klawiszowiec bez gitarowego doświadczenia. Osobiście nie chce mi się tego słuchać, ale osoby poszukujące zagęszczonego Dream Theater mogą docenić "Genesis" za wzorowy warsztat wykonawczy, patos, złożone harmonie a przy tym mocne (chociaż nowoczesne) brzmienie. Niestety, dla niewprawionego w djent ucha, dzieje się tam zbyt wiele; taki kakofoniczny łomot przytłacza, dusi, męczy, tłamsi i gniecie. Chciałoby się poprosić autorów, żeby się zastanowili, jakie emocje chcą wyrażać poprzez dźwięki, jakich nie, a dopiero później je rejestrowali. Skoro rozwinęli koncept intelektualny w czteroczęściową suitę tytułową, to może powinni opublikować opowieść lub wykorzystać liryki jako bazę do scenariusza filmowego, w którym ich muzyka posłużyłaby jako tło? Trudno podołać napompowanemu jak winogrono majestatowi Simulacrum o ciśnieniu tętniczym trzysta na dwieście. A kiedy już zwalniają tempo w "Genesis Part 3 The Human Equation", to wtedy dopiero pojawia się nuda - nie dowiemy się, o co chodziło klawiszowcowi Christianowi Pulkkinenowi, dopóki nie powie nam tego w języku angielskim/fińskim, a skoro tak, to po co wybrał język muzyki? Kto ma pomysł na interpretację np. tego co dzieje się od 3:05 do 4:21 w ósmym tracku, ten dostanie ode mnie piątkę. Nieporozumienie

226

RECENZJE

Sinner's Blood - The Mirror Star 2020 Frontiers

To ponoć melodyjny heavy/power metal, ale tylko w pobożnych życzeniach. Już otwierający całość "The Mirror" potwierdza niestety, że może i zespół chciał grać niczym w latach 80., dodając do tego szczyptę pop/AOR, do czego ma zresztą bardzo dobrego wokalistę, ale współczesne brzmienie absolutnie do tej stylistyki nie pasuje i sprawia, że całość jest dziwnie nienaturalna. Im dalej, tym gorzej: "Phoenix Rise" to elektronicznie brzmiący, współczesny pop, z utemperowanymi gitarami - tylko głos Jamesa Robledo broni się, na resztę spuścmy zasłonę milczenia. I luz, bo następny w kolejności "Never Again" jest jeszcze słabszy, a już w "Remember Me" gitar praktycznie nie słychać - gdzie ten metal, pytam? Owszem, czasem gdzieś migną, choćby w ostrzejszym "The Path Of Fear" czy najlepszym na płycie "The Hunting", ale całość tego materiału jest najwyraźniej stworzona wyłącznie z komercyjnych pobudek. Szkoda mi tylko tego świetnego wokalisty, ale z drugiej strony chyba wiedział co nagrywa, tak więc miał też zapewne wpływ na efekt końcowy. Można byłoby jeszcze tłumaczyć zespół faktem, że to jego długogrający debiut, ale Sinner's Blood tworzą wyjadacze chilijskiej sceny,

tak więc za takiego knota więcej jak (1,5) ode mnie nie dostaną. Wojciech Chamryk

Six Foot Six - End Of All

maiceniem. Kolejne plusy to instrumentalny "Winter Witch Moon (Spell Of Ice)" oraz piękna ballada "I Walk Alone" z etnicznymi wstawkami. Przyjemność słuchania "Dark Rivers, White Thunder" psują mi jednak blackowe wstawki i okazjonalne porykiwania wokalisty w deathowej manierze, bo te elementy najzwyczajniej w świecie nie pasują do stylistyki zespołu, na czym najbardziej chyba traci "Bleed". Dlatego tylko: (4). Wojciech Chamryk

2020 Scarlet

W przeciwieństwie do Sinner's Blood Six Foot Six wiedzą doskonale, jak grać melodyjny hard'n' heavy/power metal. Nie dość, że mają równie dobrego frontmana, znanego z Falconer i Destiny, Kristoffera Göbela, to jeszcze grają tak, że ręce same składają się do oklasków. Niezależnie od tego, czy Szwedzi podążają śladami Ronniego Jamesa Dio (mocniejszy "Blood Will Out") czy sięgają do skarbnicy melodyjnego pop/ AOR rocka lat 80. ("End Of All"), to w obu przypadkach czynią to z ogromną klasą i werwą. A równie udanych utworów mamy na "End Of All" znacznie więcej, choćby mroczny, surowiej brzmiący "In God We Trust", bardziej epicki "I Am Your King" z podniosłym refrenem czy "The Last Days Of Our Lives" z refrenem bardziej nośnym, a to tylko wybrane przykłady. Płyta jest długa - 54 minuty, 12 utworów - ale nie ma na niej wypełniaczy, co też dobrze świadczy o zespole. Warto czekać na ich kolejny, trzeci już album. (5) Wojciech Chamryk

Sleepless - Blood Libel 2021 Necromantic Press

Amerykańskie trio debiutuje za sprawą tej EP-ki, przedstawiając się za sprawą czterech thrashowych, ale podanych w nieoczywistej formie, utworów. Bo chociaż thrashowy rdzeń jest tu niewątpliwą podstawą, to jednak "The Man Who Could Not Sleep" i "Host Desecration" mają w sobie sporo z surowego, podziemnego heavy, a "Deluded Hordes" łączy siarczystą łupaninę z doom metalem, podniosłym i patetycznym. W tę manierę wpisuje się też wokalista Kevin Hahn, który nawet w najostrzejszym i najbardziej jednorodnym stylistycznie utworze "Blood Libel (A Vampire Tale)" śpiewa czysto, tak jak w pozostałych, w żadnym razie nie wypluwa płuc. Może i za pierwszym razem pozornie nie brzmi to zbyt spójnie, ale z każdym kolejnym odsłuchem okazuje się, że w tym szaleństwie jest metoda i Sleepless w obrębie dość ograniczonej przecież konwencji spróbowali czegoś nowego, co jest niewątpliwym plusem. (4) Wojciech Chamryk

Skyliner - Dark Rivers, White Thunder 2021 Alchemic Visions

Niemal pięć lat przerwy i proszę, Skyliner wypuścił trzeci album. Zwykle nie przepadam za hybrydami power/progresywnymi, ale muszę przyznać, że to amerykańskie trio znalazło swój sposób na znośne podanie tych, w sumie już oklepanych, dźwięków. Nie ma mowy o nowej jakości czy przełomie, ale "Dark Rivers, White Thunder" trzyma poziom, czerpiąc nie tylko od włoskich mistrzów power metalu, ale też Queensryche czy Symphony X. Jest więc technicznie, ale też mocno i przebojowo, tak jak w kompozycji tytułowej czy "We Of The Shadows", a nawiązania do hard rocka, choćby w "God With No Heaven" też są ciekawym uroz-

Squealer - Insanity 2020 Pride & Joy Music

Może i Squealer są w Niemczech instytucją, skoro istnieją od 1984 roku i wydali już dziewięć albumów studyjnych, ale wydaje mi się, że na szerszym postrzeganiu zespołu zaważył jednak fakt, że w latach 80. nie wyszli poza etap kaset demo.Dlatego najnowszy krążek "Insanity" pewnie nie zmieni tego


stanu rzeczy, tym bardziej, że to solidny - chciałoby się powiedzieć germański w każdym calu - power/ heavy/thrash metal, ale nic ponad to. Najbardziej kojarzy mi się to z Destruction, szczególnie w "Into Flames" i "My Journey", są też inne wpływy, a może też skutek faktu, że Squealer zaczynali grać mniej więcej w tym samym okresie, tyle, że mieli mniej szczęścia, wydając pierwszą 12"EP dopiero w roku 1990, w dodatku własnym sumptem, kiedy ich kumple/rówieśnicy byli już na zupełnie innym etapie kariery. Speed metal też nieźle Squealer wychodzi, zwłaszcza w tak siarczystym wydaniu jakie prezentują w "Hunter Of Myself", ale już elektroniczno-współczesny "Low-Flying Brains" z udziałem pianisty Ingmara Klipperta mogli sobie jeśli już nie darować, to przynajmniej inaczej zaaranżować, bo bardzo odstaje od reszty materiału. Finałową balladę "Black Rain" również rozpoczynają dźwięki fortepianu i to kolejny z mocnych punktów tej płyty, nie tylko z racji gościnnego udziału wokalistów Bernharda Weissa (Axxis) i Zaka Stevensa (Circle II Circle, Savatage) oraz gitarzysty Rolanda Grapowa (Masterplan, ex Helloween). (4) Wojciech Chamryk

Starmen - By The Grace Of Rock 2021 Melodic Passion

Starmen idzie jak burza, w krótkim czasie wydając trzeci już album. Ich idole z Kiss czynili kiedyś podobnie, a teraz młodzi Szwedzi oddają im hołd - nie tylko okładką, ale przede wszystkim muzyką, nie zapominają przy tym jednak o innych wielkich hard rocka lat 70. Dlatego "Black Thunder White Lightning" ma w sobie coś z ducha Deep Purple, nie tylko z powodu organowych brzmień, a "Hotter Than Fire" Led Zeppelin. Czasem przybiera to jednak nieoczekiwany obrót, bo "Pleasuredome" jest niczym więcej, a zżynką z "Immigrant Song", czy raczej "Ride The Sky" Lucifers Friend. Na drugim biegunie mamy utwory lżejsze, bardziej przebojowe, utrzymane w stylistyce hard/glam/AOR rocka, jak: "Kairi", "Bad Habit", czy "By the Grace of Rock'n'Roll", kojarzący się z kolejnymi idolami grupy, to jest Whitesnake. Fajny jest też bonusowy "Angels Cryin'", bo to hard rock w surowszym wydaniu, taki z samego początku lat 70. W porównaniu z debiutem poprawiło się też brzmienie, jest bar-

dziej organiczne, tak więc: (5), bo zasłużyli. Wojciech Chamryk

Starscape - Colony 2021 Stormspell

Starscape był początkowo solowym projektem Antona Erikssona, multinistrumentalisty zafascynowanego ciężkim graniem z lat 70. i 80. Zwerbowawszy wokalistę Per-Olofa Göranssona mógł zacząć myśleć o czymś więcej niż tylko instrumentalne demówki, a po SP "Pilgrims" szybko nagrał pierwszy album, na CD wydany przez amerykańską wytwórnię Stormspell. "Colony" to solidny, dopracowany materiał, który jednak nie porywa, szczególnie kiedy pojawiają się niepotrzebne dłużyzny, tak jak w openerze "Pilgrims Of The Stars", skądinąd jednak udanym utworze, łączącym hard'n'heavy ze space rockiem. Co ciekawe jeszcze dłuższy, bo trwający ponad 10 minut, "Towards The Unknown" jest już tych mankamentów pozbawiony, zachwycając przy tym organowo-gitarowymi współbrzmieniami. Sporo mamy tu zresztą takich oldschoolowych, klawiszowych dźwięków, dzięki którym bardzo zyskują kompozycja tytułowa oraz "Not Built By Human Hands". Utwory bardziej metalowo-konwencjonalne, tak jak powerowy "Interstellar" czy "A New World" są już bardziej sztampowe, ale "Colony" jako całość trzyma poziom, więc: (4). Wojciech Chamryk

Stormhunter - Ready for Boarding 2020 G.U.C.

Recenzję poprzedniego albumu Stormhunter "An Eye for an I" z oceną 5.5 można odnaleźć w 59 numerze HMP na stronie 116. Maciej Osipiak doceniał tam (parafrazując) jakość kompozycji, profesjonalne brzmienie, rozpędzone gitary, masę świetnych solówek, mnóstwo zajebistych melodii, hiciarskie refreny każdego utworu oraz wokale (dojrzałe, mocne, agresywne, zadziorne, pewne siebie). Dodałbym do słów Macieja, że zawsze podobał mi się luz w heavy metalowej grze Storm-

hunter. Gdyby wyodrębnić krótsze, powiedzmy trzydziestosekundowe fragmenty ich utworów, okazałoby się, że wiele pojedynczych partii jest pozbawionych konkretnego pomysłu, ale dzięki temu nie mamy na albumie wrażenia nadmiaru motywów, a wręcz przeciwnie udziela nam się swoboda wykonawcza i tym bardziej doceniamy sedno. Można to porównać do pasjonującej rozmowy z przyjacielem, która niekoniecznie musi być intensywna i konkretna przez cały czas, obie strony dobrze się czują z odrobiną "bla-bla-bla", a satysfakcję czerpią z głównych punktów i wniosków. Tymczasem mijały lata a ze strony zespołu cisza. Pod koniec 2020 roku Stormhunter poczuło potrzebę powiedzenia, że "wciąż tu są" (odsyłam do wywiadu w tym numerze HMP) i zrobiło to za sprawą EP "Ready For Boarding". To ma sens i się zgadza - to wciąż oni. Wszystkie wspomniane powyżej zalety i cechy charakterystyczne muzyki zostały zachowane. Można powiedzieć, że doszło do udanej kontynuacji. Dostajemy po prostu trochę więcej tego, co lubiliśmy u nich w 2014 roku. Chce się tego słuchać. "Crown of Creation" rozpoczyna się właśnie takim niewyszukanym heavy metalowym zagraniem, by ze swadą przejść do porywającej galopady, która pozwala nam wyobrazić sobie, jakby to było wznieść mano cornuta ku zespołowi wkraczającemu z impetem na scenę. Refren jest bardzo melodyjny i wpadający w ucho. Podobnie można wzruszyć ramionami przy wstępie do "Two Beers (Or Not Two Beers)", ale wzruszyć. Wzruszcie. Spoko, metalowcy. Celebrujmy radość wspólnego przeżywania heavy metalowego gigu w tym czy w innym klubie. Zasługujemy na odrobinę relaksu i porządnej nuty, prawda? Więc imprezujmy bez napinania się. "Sharp Invaders" jest mocniejsze i szybsze, można pójść w szalone pogo albo po prostu uskutecznić headbanging; co kto tam chce, również poskandować tytuł. "Antisocial" to cover francuskiego Trust, który zaczyna się jak sielska balladka na gitarze akustycznej z niemrawymi uderzeniami w talerze (nic specjalnego), by po monotonnym bridge'u zamienić się w konkretny heavy rock'n'roll z francuskimi lirykami (myślę, że język francuski dodaje tu uroku). Ma to coś z punku, ale tylko trochę, nie przesadzajmy. Generalnie po tym jednym kwadransie wyostrza się nasz apetyt na więcej. Miejmy więc nadzieję, że wkrótce ukaże się pełen longplay Stormhunter, i że będziemy mieli okazję do hucznego imprezowania na ich koncercie. (-) Sam O'Black Suzi Quatro - The Devil In Me 2021 Steamhammer/SPV

Trochę starsi fani rocka pamiętają

doskonale tę filigranową dziewczynę w skórzanym wdzianku i z ogromną basówką, a przede wszystkim jej wielkie przeboje "Can The Can", "Devil Gate Drive", "48 Crash" czy "Stumblin' In", duet z Chrisem Normanem ze Smokie. Jednak w roku 1980, tak na wysokości LP "Rock Hard", jej kariera załamała się, bo wtedy glam rock mało kogo już ekscytował. Suzi jednak przetrwała, a od kilku lat można śmiało mówić o renesansie jej popularności, nie tylko na fali nostalgicznych powrotów do dźwięków z młodości. Dlatego po albumie "No Control" szybko przygotowała jego następcę, według mnie jeszcze bardziej udany "The Devil In Me". Nawiązanie w jego tytule do wielkiego przeboju Quatro z roku 1974 na pewno nie jest przypadkiem, bo to nośny, dynamiczny, typowo glamowy numer o przebojowym potencjale. Równie chwytliwy jest zamykający płytę i utrzymany w podobnej stylistyce "Motor City Riders", hołd dla rodzinnego miasta wokalistki Detroit. Ostrzej, tak w stylu hard/ retro rocka, jest w "Hey Queenie" i "I Sold My Soul Today". Nie brakuje też nawiązań do klasycznego rocka przełomu lat 60. i 70., choćby w podszytym Doorsami (organy!) "You Can't Dream It" oraz stylowo interpretowanego bluesa ("Get Outta Jail" z harmonijką, surowy "Isolation Blues"). Kategorię ballad zakorzenionych w soul reprezentuje "My Heart And Soul" ze smyczkami i solówką trąbki, a tych bardziej piosenkowych "Love's Gone Bad" z fortepianem i saksofonem. Partie tego instrumentu są też wyeksponowane w popowo łagodnym "In The Dark", ale Suzi, mimo 70-tki na karku, nie wybiera się jeszcze na emeryturę, wciąż jest przy głosie i czuje rock'n'rolla, co potwierdza w "Betty Who?" i "Do Ya Dance". W wydaniu 2LP są jeszcze dwa utwory dodatkowe jeśli równie udane jak ta podstawowa 12, to warto będzie się skusić. (5) Wojciech Chamryk Sweet Oblivion - Relentless 2021 Frontiers

Pierwsza płyta spotkała się z jakimś odzewem, jest więc i druga. Pytanie tylko, na ile to prawdziwy zespół, na ile zaś kolejny projekt, typowy dla włoskiej wytwórni. Fan tradycyjnygo metalu znajdzie jednak na "Relentless" coś dla siebie: miarowy opener "Once Again One Sin", surowy "Let It Be" z pate-

RECENZJE

227


tycznym refrenem, "Wake Up Call" czy ciut progresywny "Fly Angel Fly" to niewątpliwe atuty tego albumu. Na drugim biegunie mamy jednak mdły, ugrzeczniony pop w "Another Change" czy typowy wypełniacz "Anybody Out There"; śpiewana po włosku "Aria" to również nic więcej jak tylko ciekawostka. No i frontman. Geoff Tate nie podupadł jeszcze tak bardzo, jak młodszy o cztery lata James LaBrie, ale słychać, że nie jest w formie ("Strong Pressure", piękna skądinąd ballada "I'll Be There One"). Jego głos za często, szczególnie w "Strong..." i "Remember Me", kojarzy się też z Davidem Bowie, co wokalista praktykuje już od kilku ładnych lat, bodajże od płyty "Resurrection" Operation: Mindcrime. Nie brzmi to źle, ale włączając płytę z udziałem byłego wokalisty Queensryche chciałbym jednak posłuchać jego, a nie imitatora Bowiego. (3) Wojciech Chamryk

Taskforce Toxicator - Taskforce Toxicator 2018Self-Released

Tym razem mamy do czynienia z niemieckim przedstawicielem nowej fali thrash metalu. Oczywiście muzycy w specyficzny sposób łączą starą szkołę europejskiego i amerykańskiego thrash metalu, ale tym razem na wierzch bardziej wypływają te amerykańskie wpływy (Bay Area i takie tam). W dodatku Niemcy robią to na tyle sprytnie, że mimo czytelnych inspiracji nadają swojej muzyce własną łatkę. Tak przynajmniej brzmią na debiutanckiej EPce "Taskforce Toxicator". Większość utworów utrzymana jest w szybkich tempach, jedynie "You Shall Hang" trochę się wlecze. Z drugiej strony muzykom nie są obce zwolnienia i zmiany prędkości, co zresztą w swoich kawałkach chętnie wykorzystują. W tych szybkich momentach sekcja rytmiczna mknie na złamanie karku, ale ich główną kwestią jest zadbanie o solidne podstawy dla każdego kawałka. Udaje im się to znakomicie. Gitarzyści w oparciu o sekcję swoimi gitarami rytmicznymi starają się nas zmiażdżyć, co

228

RECENZJE

znakomicie współgra z fantastycznymi harmoniami partii gitar prowadzących. Nad całością panuje wrzask wokalisty, co jeszcze bardzo uwypukla moc Taskforce Toxicator. Ogólnie zawartość pierwszej EPki Niemców robi pozytywne wrażenie, kawałki przedstawiają się bardzo solidnie i myślę, że może ona znaleźć swoich odbiorców. (3,7) \m/\m/

Taskforce Toxicator - Reborn In Thrash 2021Self-Released

Niemcy swój thrash metal już wymyślili. Ma on swoje inspiracje, ma ich własne piętno i słuchając ich najnowszej EPki "Reborn In Thrash" mam wrażenie, że innowacje ich raczej nie interesują. Nowymi kawałkami jedynie potwierdzają słuszność wybranej przez siebie drogi. Każdy jest bardziej niż solidny i od początku atakuje szybkością i intensywnością. Muzycy Taskforce Toxicator nie zapominają aby zapewnić im indywidualnej różnorodności i pomysłowości. Nie są to jednak zawiłości znane z technicznego thrashu, tym bardziej, że Niemcy ciągle kładą nacisk na ogólną bezpośredniość swojej muzyki. Mam też odczucie, że tak jakby kawałki były jeszcze bardziej zwarte i płynniejsze w swoim przekazie. Dodatkowo są zagrane od serca i na luzie, w ten sposób dając słuchaczowi podobny komfort przy odsłuchu. Zakochani w thrashu rodem z lat 80. powinni być zachwyceni zawartością tej EPki. Myślę, że kolejnym krokiem grupy będzie pierwszy krążek długogrający. Zawartością swoich obu EPek udowodnili, że na to zasługują. Oby podołali ciśnieniu i dostarczyli nam albumu o podobnej jakości, a może i lepszej, (4) \m/\m/

The Veith Ricardo Project Storm Warning 2021 Pure Steel

W roku 2006 nagrali demo "Running Away", zaś po kilkunastu latach przerwy Covid dał im szansę

na wydanie pierwszego albumu, którą skrzętnie wykorzystali. Liderami tej nowej-starej grupy są klawiszowiec Vincent Veith (Ghost Ship, Velvet Voyage) oraz świetny wokalista Juan Ricardo (Ritual, Dark Arena, Sunless Sky, Attaxe, etc., etc.), ale w żadnym razie nie można pomniejszać wkładu pozostałych muzyków: gitarzysty Neila Zazy, grającego, uwaga, na pedal steel, Jerry'ego Brightmana oraz basisty Douga Johnsa i perkusisty Chrisa Cei. Formacja wykonuje progresywnego rocka z metalicznymi refleksami i gra na naprawdę wysokim poziomie. Kompozycji mamy tu aż 11, skrzących się od pomysłów i ciekawych patentów aranżacyjnych. Opener "Running Away" jest jeszcze typowo progresywny (pyszne solo syntezatora!), ale im dalej, tym jeszcze ciekawiej. I tak "The Green Tractor" w partiach fortepianowych coś z ducha klasyki, surowszy "Eruption Of Corruption" czerpie z hard rocka, a podniosły "Highest Mountain" czaruje gitarowymi, floydowymi harmoniami. Zespół nie zapomina też o typowych piosenkach, które bez trudu można nawet zanucić ("Hit The Wall"), sporo tu też pięknych, klimatycznych ballad, z "Longing For Home" na czele, w refrenie której najlepiej chyba słychać sześcioro dodatkowych wokalistów. Udany, piękny debiut, aż dziwne, że zespół tak długo zwlekał ze sfinalizowaniem tej płyty. (5)

utwór "My Personal Demon" przyciąga uwagę świetnym refrenem. W tym wypadku jedynie lepszy jest kończący, tytułowy kawałek "We Are The Virus". Niemniej takiemu "That's Why I Laugh (Lateral Thinker)" też niczego nie brakuje. Niby najbardziej pospolita kompozycja, ale w niej też są świetnie riffy, znakomita wpadająca w ucho melodia czy też intrygujące gitarowe solo. O dziwo Gregor Vogt uzyskał ten efekt wraz z mało znanymi muzykami, basistą Frankiem Stellmacherem (Ghosther), perkusistą Masrkusem Siegemundem (Wolfskull) i, z przede wszystkim dwoma znakomitymi wokalistami Olafem Reinmannem - (Ra's Dawn) oraz Bjornem Goossesem (The Very End). EPka "We Are The Virus" bardzo dobrze zaprezentowała ten projekt i jak dla mnie jest bardziej zapowiedzią kolejnej znakomitej grupy, niż pomysłu zrodzonego z covidowego przestoju. Brzmienie, produkcja, praktycznie bez zarzutu, także jak ktoś lubi tradycyjne ciężkie granie z pewnymi ambicjami może śmiało sięgnąć po to wydawnictwo. (4,5) \m/\m/

Wojciech Chamryk The Waymaker - The Waymaker 2020 Melodic Passion

The Virus Project - We Are The Virus 2020 Roll The Bones

Wydaje się, że za tym projektem stoi gitarzysta Gregor Vogt, którego znamy z całkiem niezłej kapeli heavy/power/thrash metalowej Greydon Fields. Nie inaczej jest z The Virus Projekt. Te cztery kawałki z debiutanckiej EPki to zdecydowanie rasowy power/thrash, zagrany bardzo solidnie, z pomysłem, ze znakomitymi riffami, solami oraz melodiami. Choć kompozycje wydają się trafiać bezpośrednio do słuchacza to dzieje się w nich bardzo wiele oraz każda z nich ma swoisty sznyt i klimat. Można też pokusić się o pewne porównania do macierzystego zespołu Gregora ale w dużej mierze muzycy starają się aby takich odniesień było jak najmniej. Tak w ogóle rozpoczynający "The Root Of Evil" bardziej kojarzy się z Nevermore, także jak ktoś chce koniecznie szukać podobieństw, to powinien szukać w tamtych okolicach. Drugi

Wokalista Christian Rivel Liljegren (Narnia) i multinistrumentalista Jani Stefanović poznali się w zespole DivineFire, a po dokoptowaniu żony tego drugiego, również wokalistki Katji Stefanović, stworzyli własny projekt. "The Waymaker" jest jego debiutanckim albumem, nagranym z pomocą perkusisty Alfreda Fridhagena (Morning Dwell) i gitarzysty Narnii CJ Grimmarka, grającego gościnnie solo w coverze Stryper "Soldiers Under Command". Fajnie im to wyszło, ciekawostką jest wokalny duet, ale materiał autorski nie odstaje od klasyka Amerykanów. Power metal w wydaniu The Waymaker jest bowiem i melodyjny, i dość agresywny, bardziej zakorzeniony w latach 80. niż przełomie XX i XXI wieku. Wpływa to bardzo korzystnie na jakość poszczególnych kompozycji, wśród których szczególnie błyszczą tytułowy opener, rozpędzony "Marching On" z symfonicznymi akcentami oraz przebojowy "The Name Above All Names". Zróżnicowanie partii wokalnych też robi swoje, chociaż wydaje mi się, że Katja powinna dostać więcej solowych wejść, bo choćby w "Kingdom Of Heaven" niczym nie odstaje od swego bar-


Terrordome - Straight Outta Smogtown 2021 Selfmadegod

Krakowski Terrordome po sześciu latach przerwy w nagrywaniu wraca na rynek wydawniczy. Jednak mimo że od wydania "Machette Justice" upłynął znaczy kawałek czasu to jednak nie znaczy, że chłopaki w tym okresie się opierniczali. Co to, to nie mój Panie. Okres ten upłynął im na dość intensywnym koncertowaniu oraz walkę ze zmianami personalnymi, które są chyba czymś, co każda kapela musi mieć wkalkulowane w ryzyko. Czy to źle? Pewnie taki stan rzeczy ma swoje wady i w dodatku jest ich niemało. Z drugiej zaś strony życie bez zmian byłoby chyba trochę nudne, czyż nie? Uporawszy się ze wspomnianymi problemami, krakowski kwintet pod dowództwem nieodżałowanego Uappy postanowił zaprezentować światy swe czwarte dziecko zatytułowane "Straight Outta Smogtown". Swoją drogą po raz drugi tytułem swego albumu wystawili laurkę miastu, z którego pochodzą (jeśli ktoś choć trochę orientuje się w ruchu kibicowskim, to wie co mam na myśli). Muzyka grana przez Terrordome na pewno nie jest przeznaczona dla tych, którzy cenią sobie ładne melodie, rozbudowane kompozycje, bogactwo harmonii, wielowątkowe suity i ogólnie oczekują jakkolwiek pojętego artyzmu itp. Gdybym miał opisać to kolokwialnie, to powiedziałbym, że na "Straight Outta Smogtown" liczy się po prostu konkretne pierdolnięcie. Zdaję sobie jak najbardziej sprawę, że nie jest to słownictwo ani specjalnie wyszukane, ani zbytnio parlamentarne, ale najlepiej oddaje kwintesencję tego albumu i ogólnie muzykowania tego kwartetu. Porządnego kopniaka słuchacz dostaje już na "dzień dobry" (pomijając intro). Bo czyż można sobie wyobrazić lepsze otwarcie niż "Possesed by Blyat"? Pozostałe utwory utrzymane są w bardzo podobnym klimacie. Gąszcz riffów, bardzo agresywne skandowanie Uappy (najczęściej będące krzykiem, charakterystycznym dla grup nurtu HC, niekiedy jednak podchodzące pod growl), zwarta formuła utworów oraz mocno zaangażowane teksty, które zapewne znajdą tyleż samo zwolenników,

co przeciwników. To właśnie jest recepta na muzykowanie Krakowian, która sprawdza się od lat. Skrzywdziłbym jednak zespół, gdybym ich twórczość nazwał bezmyślną nawalanką. Praktycznie każdy utwór, mimo dość okrojonej formuły posiada pewne smaczki na przykład zwolnienia również nawiązujące do estetyki HC (Terrordome od początku był w pewien sposób związany z tą sceną), czy recytowane wstawki. "Straight Outta Smogtown" to album, z którego przede wszystkim bije prawdziwa i niekwestionowana szczerość. Wierzę chłopakom, kiedy mówią, że poprzez tą płytę chcieli wyładować swoją frustrację. Wierzę też, że są przekonani do idei, które głoszą. I szanuję tą postawę, nawet jeśli z niektórymi kwestiami zawartymi w tekstach osobiście mocno bym polemizował. Ale my tu ani o polityce, ani o problemach społecznych nie rozprawiamy. Z czwartego dzieła Uappy i kumpli bije niezwykła prawdziwość. A właśnie to w takim graniu jest najistotniejsze. Amen (4) Bartek Kuczak Terrordome - Straight Outta Smogtown 2021 Selfmadegod

Problem polega na tym, że Terrordome chciało wyładować swoją frustrację, ale nieświadomy słuchacz może teraz paść jej ofiarą. Utwór Artillery "Turn Up The Rage" (album "X", 2021) mówi o tym, żeby nie krzywdzić niewinnych osób nawet wtedy, gdy nasza złość jest uzasadniona. Natomiast Krakowianie rozpoczęli swój album od deklaracji "We have been possessed by blyat" / "jesteśmy opętani przez wkurw". Jeżeli jako słuchacz chciałbym się z tym identyfikować, to przyjąłbym na siebie bagaż negatywnych emocji, nad którymi muszę jakoś zapanować, konstruktywnie sobie z nimi poradzić. Muzyka jak najbardziej może być formą terapeutyczną, z tym że nie możemy zakładać, że potencjalny słuchacz w momencie uruchomienia "Straight Outta Smogtown" potrzebuje terapii oczyszczającej ze złości. Słuchacz może znajdować się w kompletnie innym stanie psychofizycznym tuż przed odsłuchem, wytrącić się z niego w trakcie i już nie powrócić do poprzedniego nastroju. Nie życzę nikomu zrujnowanego dnia. Dlaczego miałbym polecać coś, co psuje nastrój? Brakuje końcowej puenty, komentarza w stylu: "życie jest ciężkie a świat dziwny, ale metalowcy trzymają sztamę; damy radę, bo jesteśmy silniejsi od szatana". To, co może wydawać się oczywiste dla

Uappy, niekoniecznie takim jest dla każdego potencjalnego odbiorcy. Cały trik z inteligencją emocjonalną polega na tym, że nie tylko identyfikujemy źródło problemu i reagujemy na niego, ale potrafimy też kontrolować swoje zachowania tak, aby były użyteczne dla nas oraz dla naszych relacji z innymi. "Steel on the Road" tego nie zmienia, bo słyszymy tam: "Fuck all the strangers, we are (the) independent ones / Doggedly keeping our feet on this burnt ground!". / "Pieprzyć wszystkich nieznajomych, jesteśmy od nich niezależni / uporczywie trzymamy stopy na spalonej ziemi". Psychologia odpowiada, że czynnikami inteligencji emocjonalnej są nie tylko odruchy, ale także nasze konstruktywne podejście wobec wyzwań oraz wobec innych ludzi. W "Plastic Death" otrzymujemy alarm ekologiczny, ale wykrzyczany przewrotnie. "You can do whatever you want to hold up the consumption" / "Rób co chcesz, aby podtrzymać konsumpcję". Czyżby? Domyślam się, że to forma napiętnowania bezmyślnej konsumpcji szkodzącej planecie. Ale tekst tego nie wyjaśnia. W 1989 roku doszło w Polsce do zmiany ustroju na kapitalistyczny. Wiele osób może więc nie dostrzegać, że to nie jest tekst pochwalny kapitalizmu, lecz wytknięcie palcem ślepoty na inne wartości niż pieniądz. Samoświadomość i świadomość społeczna to jeszcze mało. Użytecznym jest, aby każdego dnia uczyć się zarządzać własnymi emocjami oraz starać się budować korzystne relacje z innymi ludźmi. "Desordem e regresso" zwraca się do dwustujedenastomilionowej społeczności brazylijskiej w języku portugalskim. Nie jest to sygnał tak odległy jakby próbowali komunikować się z ufoludkami, ponieważ Brazylia jest krajem międzynarodowym z polonią szacowaną na 1,5 - 3 miliona. Podejrzewam, że sporo potencjalnych polskich fanów Terrordome może mieszkać na co dzień w Brazylii. O ile udało mi się zrozumieć, w lirykach mowa o tym, że 30 000 osób musi umrzeć. Muzyka to nie jest fala akustyczna rozchodząca się w układzie sprężystym, tylko język do przekazywania myśli, uczuć i emocji. Jak mogę coś takiego polecić czytelnikom Heavy Metal Pages? "Money Kills" zwiastuje upadek cywilizacji. Na końcu przychodzi Jezus, żeby nas oswobodzić, co skwitowano soczystym przeklnięciem "fuck!". Pogubiłem się. Czy chcemy pozytywnego lidera, który uratuje nas przed zagładą i uczyni wolnymi? A może właśnie nie chcemy? O co tutaj chodzi? Czy

mam się po prostu czuć zdezorientowany i smutny? Wysłałem do Terrordome 14 pytań o treść wszystkich 14 utworów, po jednym pytaniu do każdego. Liczyłem na odpowiedź, z której dowiem się, że to ja nie mam racji i czegoś nie rozumiem. Zamiast tego, zespół odparł, że ich teksty są przeznaczone do swobodnej interpretacji przez słuchaczy. Tylko, że te teksty zapadają w pamięć i obawiam się, że szkodą równie mocno jak kokaina narkomanom, Marbollo palaczom a Whiskey alkoholikom. W moim odczuciu Terrordome wywołało wilka z lasu i zamiast stawić mu czoła, pozostawili nieświadomych obserwatorów samych na pożarcie. Kawałek "Demolition" wprost rozprawia się z religią. "So proud to ruin your flat worldview" / "Jestem dumny z możliwości zrujnowania twojego płaskiego światopoglądu". Ależ bardzo proszę. Jeżeli zdaniem krakowskich muzyków mój światopogląd jest płaski i oni wiedzą lepiej, to bardzo proszę, żeby go zrujnowali. Chętnie przyjmę inny, mądrzejszy. Niestety, po zakończeniu płyty pozostaję z poczuciem brakującej lekcji. Nie wiem, gdzie mam się po nią udać. Może to dlatego, że jestem głupi? Zabrakło kropki nad "i". W utworze "I Don't Care" leci coś takiego: "I don't care what you say / I don't care what the earth will be / In thirty fucking years / I'll be biting then, so I don't care!" / "Nie obchodzi mnie, co powiesz / Nie obchodzi mnie, co stanie się z Ziemią / Za 30 pieprzonych lat będę gryźć piach, więc nic mnie to nie obchodzi". A na końcu tego samego utworu: "Better die, right now, just here / Saving us from hearing shit", czyli: "Lepiej umrzyj, teraz, tutaj / Oszczędź nam słuchania gówna". Halo. Kto wydaje dźwięk, a kto odbiera dźwięk? Ktoś ma umrzeć? Czuję się źle. Nie polecam nikomu. "Straight Outta Smogtown" bardzo usilnie pogrąża nas w niekontrolowanym odreagowywaniu, pchając nas ku sytuacji, w której to emocje kontrolują nas, zamiast na odwrót. Szklankę możemy widzieć do połowy pustą, do połowy pełną lub taką, jaka jest. Ale jeżeli coś mi krzyczy, że szklanka jest cała pusta, to nie polecam ani szklanki ani źródła takiej informacji. (1) Sam O'Black

RECENZJE

229


dziej utytułowanego kolegi - może na drugiej płycie? (4,5) Wojciech Chamryk

TheMightyOne - Torch Of Rock And Roll 2021 SAOL

Hard rock z Vancouver (Kanada) dla fanów Mustasch, Spiritual Beggars i Corruption, ale też z wyraźnymi wpływami Kiss, późnej Metalliki, ZZ Top i Foo Fighters. Współczesne brzmienie, ściana dźwięku, mnóstwo wpadających w ucho melodii i rock'n'rollowa frenezja (sic!). Dziwię się, że ten zespół jest mało znany, pomimo że istnieje od nastu lat, wydał 4 longplay'e ("The Mighty One" 2008, akustyczny "God's Chair" 2010, "Shift" 2012, opisywany "Torch Of Rock And Roll" 2021) i przede wszystkim ma potencjał radiowohiciarsko-komercyjny. Kto wie, czy nie dostaną jeszcze swoich pięciu minut, gdyż jak sami zauważyli (w kontekście swojej twórczości) na Bandcampie: "Here the Torch Of Rock And Roll burns brighter than ever before; a beacon of hope rising above the waves of darkness" / "Tutaj Torch Of Rock And Roll pali się jaśniej niż kiedykolwiek wcześniej; latarnia nadziei wznosząca się ponad fale ciemności". Spójrzcie na oficjalne video promujące utwór tytułowy, a od razu będziecie wiedzieć, o co chodzi. Powiew świeżości, prawda? Co ja mówię - jest 2021 rok, nijak rozszerza to granice tradycyjnego rocka, nie wprowadza żadnej innowacji... nadal pozostając świeże. Przystępne dla gawiedzi, przyjemne dla osłuchanych fanów, wprawiające ostatecznie w pogodny nastrój, ale nie miałkie. Album płynnie się rozwija, z wyraźnym początkiem, rozwinięciem i zakończeniem. Oczywiście to nie Motörhead, nikt tam nie przedstawia się po imieniu ani po gatunku. Zastajemy za to jakąś postać spłoszoną światłem słonecznym, uciekającą i przed prawdą, i przed kłamstwami. Kanadyjczycy postanawiają pomóc mu się ogarnąć. Nie jest łatwo, potrzebujemy zmierzyć się z najmroczniejszą stroną psychiki, bywa wręcz, że czujemy się pobici, połamani i krwawiący ("Darker Side Of Me"). Tylko pozornie każdy utwór jest utrzymany w identycznej konwencji. TheMightyOne nie poszło po najmniejszej linii oporu, ale zadbało o spójność; ten zespół wie czego chce. Niektóre fragmenty mogą wydawać się mułowate (np. druga połowa "Master Of Reality", bridge w "Disruptor"), ale akustyczne partie z nawiązką to nadra-

230

RECENZJE

biają (rozłożone niemal po całej długości krążka). Nie wspomnę o ostatnim kawałku "When This Is Over", bo grunge'owcy sprzeciwiliby się, że coś tam. Jak dla mnie, "Torch..." mógłby kończyć się na "Kickin' Stones", które jest nie tylko nadłuższą kompozycją w zestawie, ale też najbardziej sentymentalną, przywołującą emocje zakończenia związku miłosnego, kiedy nie jesteśmy jeszcze gotowi, aby pogodzić się z przeszłością. Wydaje mi się jednak, że autorzy nie chcieli tego tak zostawić. Nawet jeśli przewija się gdzieś tam po drodze test instynktu mordercy, powtarzają na dobranoc: "Arise; when this is over we will be stronger than ever before" / "Powstańmy; po wszystkim będziemy silniejsi niż kiedykolwiek przedtem". (4.5) Sam O'Black

ThrashWall - ThrashWall 2020 Firecum

Powstali w roku 2015, a w ubiegłym wydali długogrający debiut. Może to określenie niezbyt pasuje do "ThrashWall", skoro ten materiał nie trwa nawet 29 minut, ale OK, to intro plus siedem utworów, więc coś więcej niż 12"EP czy MLP. Zresztą osobiście zdecydowanie preferuję takie krótsze, zwarte materiały, na których coś się dzieje, niż rozwleczone gnioty z mnóstwem wypełniaczy. A tu młodzi Portugalczycy może nie zaskakują ani wirtuozerią, ani tym bardziej jakimś niewyobrażalnym poziomem kompozycji, ale grają na tyle dobrze, że warto poświęcić ich płycie trochę czasu. Słychać bowiem, że thrash jest dla nich czymś więcej niż tylko muzycznym hobby, odnajdują się w tej estetyce doskonale i na dobrą sprawę ten materiał nie ma słabych punktów. Czasem jest co prawda nad wyraz prosto, ale z biglem ("War Outside The Wall", "Mental Destruction"), ale chłopaki nie unikają też prób wyjścia poza samą łupaninę na najwyższych obrotach ("Old Jail", "Warehouse Rampage", "Insanity Alert"), co pozwala założyć, że mają spore szanse na osiągnięcie czegoś więcej niż czołówka II ligi młodego thrashu. Fani Municipal Waste, Gama Bomb, Havok czy Warbringer powinni tego koniecznie posłuchać. (4) Wojciech Chamryk

Thundermother - Heat Wave (deluxe edition) 2021 AFM

Ten wydany w roku ubiegłym trzeci album Thundermother, pierwszy z nową wokalistką Guerniką Mancini, dostał u nas (5), był bowiem świetnym przykładem na to, że klasyczny hard rock/rock'n'roll ma się dobrze. Teraz zespół proponuje wersję deluxe tej płyty, łącznie 23 utwory na dwóch CD. Pierwszy krążek to bardzo udany materiał z pierwszego wydania "Heat Wave", ze świetnym "Driving In Style", mocarnym "Free Ourselves", glamowym "Back In '76" i piękną balladą "Sleep" - fani The Runaways, Girlschool czy AC/DC na pewno byli tym wydawnictwem ukontentowani. 10 bonusów z drugiej płyty to nowości i ciekawostki. Przebojowy "The Road Is Ours" ma w sobie coś z ducha The Rolling Stones, a "Show Me What You" i "You Can't Handle Me" są kwintesencją dynamicznego, konkretnego hard'n'heavy z zadziornym śpiewem miss Mancini. Akustyczne wersje "Dog From Hell" i "Sleep" z wokalnym udziałem Jespera Binzera niezbyt mnie przekonują, ale już singlowy "Driving In Style" w takiej odsłonie zaskakuje, chociaż nad wyraz przebojowy, bardzo chwytliwy refren pozostał. Koncertowe wykonania "Give Me Some Lights", "Thunderous" i "Hellevator" potwierdzają z kolei, że na żywo ten dziewczęcy kwartet nie bierze jeńców - aż prosi się o jakieś koncertowe DVD. "Rock'n'Roll Heaven" (feat. Dregen/ Pontus Snibb) to fajny numer w stylu AC/DC, ale też dowód na to, że wokaliści gościnnie pojawiający się na tym wydawnictwie nie mają do frontwoman Thundermother żadnego startu. (5,5)

bum Transatlantic jest tego dobitnym potwierdzeniem. Więcej: ta progresywna supergrupa przygotowała właściwie aż dwie płyty, bowiem "The Absolute Universe" ukazała się w wersji pojedynczej i podwójnej, a do tego nawet w formie łączącego je boksu 3CD. Tą podstawową jest podwójna "Forevermore", ale krótsza o jakieś 30 minut "The Breath Of Life" w żadnym razie nie jest jest jej okrojoną i gorszą odsłoną: to tak naprawdę dwa różne wydawnictwa. Punktem stycznym jest to, że niektóre utwory powtarzają się na obu z nich, inne pojawiają się tylko na jednym z nich, albo są w zmienionych lub skróconych wersjach. Ktoś mógłby zapytać po co to wszystko, ale takim muzykom można dziwactwo tego typu wybaczyć, tym bardziej, że muzyka z obu tych wydawnictw jest po prostu wyborna i na dobrą sprawę trudno powiedzeć, że to krótsze jest lepsze lub odwrotnie. Nie przypominam sobie wcześniej czegoś takiego: owszem, pojawiły się skrócone wersje dłuższych albumów, nie tylko studyjnych, ale i koncertowych (choćby okrojona o materiał z czwartej strony winylowego albumu "Live After Death" Iron Maiden w pojedynczej edycji CD), ale Transatlantic pokazali, że mogą porwać się na stworzenie czegoś bezprecedensowego, w dodatku ze świetnym skutkiem. Neoprogresywny, urzekający melodiami i wirtuozerią, rock w ich wydaniu zachwyci więc nie tylko fanów The Flower King, Spock's Beard, Marillion, IQ czy Areny, ale też, z racji pewnych odniesień, również Genesis, Styx czy King Crimson. Nawet jednak w takim przypadku słuchamy przede wszystkim Transatlantic, zespołu tworzonego przez prawdziwych mistrzów i wizjonerów klasycznego rocka. (5) Wojciech Chamryk

Wojciech Chamryk

Trick Or Treat - The Unlocked Songs 2021 Scarlet

Transatlantic - The Absolute Universe: Forevermore 2021 InsideOut

Neal Morse. Roine Stolt. Pete Trewavas. Mike Portnoy. Chyba nikt ze słuchaczy mających, choćby niewielkie, pojęcie o ambitnym rocku nie wątpi, że artystów tej miary stać na wiele i najnowszy al-

Ostatni album studyjny włoskich power metalowców Trick Or Treat "The Legend Of The XII Saints" został wydany 24 kwietnia 2020, ale zawierał kompilację dwunastu singli ukazujących się na przestrzeni 2019 roku, przy czym każdy singiel odpowiadał innemu znakowi zodiaku. Wcześniej był album "Re-Animated" z 2018 roku, a teraz działalność zespołu jest utrudniona z powodu restrykcji. W tej sytuacji Trick Or Treat postanowił zaproponować fanom


coś miłego i podnoszącego na duchu. "The Unlocked Songs" to kompilacja niewydanych dotąd utworów, remix'ów, coverów, mniej dostępnych kawałków bonusowych oraz alternatywnych wersji (koncertowa, akustyczna, demo). Niestety wraz z płytą nie otrzymałem notki prasowej i nie bardzo rozumiem, dlaczego mój zestaw utworów różni się od oficjalnej setlisty. Nie mam "Prince with a 1000 Enemies (Andre Matos version)", natomiast mam "Arles Hall" i "I'm Alive (live)". Wspólną cechą całego "The Unlocked Songs" jest zaraźliwy optymizm, co akurat nie powinno dziwić, bo Trick Or Treat gra tak już od 20 lat. Oprócz tego, zawartość albumu jest dość zróżnicowana. Oczywiście nie brakło specyficznej trywialności i typowych nawiązań do kreskówek, ale w sumie może się to podobać. Prezentacja metalowcom tak miłej muzyki świadczy o odwadze (brawo!), ale skutek bywa czasami lepszy, a czasami gorszy. Teraz kilka słów o każdym utworze, który znalazł się w "mojej" edycji. "Hungarian Hangover" - przyjemnie się słucha, jest melodyjnie, nie przekombinowali; bębny miękną w miksie na tyle, że możnaby pomyśleć - to power rock, nie power metal. Nie zdziwiłbym się, gdyby "Almost Gone" to był cover Scorpions lub MSG, a jeśli ich autorski utwór to jestem pod wrażeniem. Przy "I Cavalieri Dello Zodiaco" zastanawiam się, czy na pewno śpiewają po włosku, a może jednak po hiszpańsku, dlatego że przypominają mi tutaj o stylu Baron Rojo (melodie); w warstwie wokalnej jest niezwykle sympatyczna lekkość. "Dragonborn - Skyrim" - niemal symfoniczne chóry; tutaj też najlepiej widać, że muzyka Trick Or Treat nie jest statyczna, lecz żywo płynie. "Heavy Metal Bunga Bunga" z orientalnym wstępem jest bardzo pompatyczne. "Scream" to całkiem udany cover Misfits, nabrał mocy w porównaniu do oryginału z 1999 roku (album Misfits "Famous Monsters"). W kontekście wcześniejszych kompozycji, "Human Drama (Down Into Pain)" może przytłaczać natarczywą i szarpaną rytmiką. Instrumentalny "Hemisphere Landscapes" jest bałaganiarskim jamm'em; wprawdzie poszczególne instrumenty dobrze się uzupełniają lub wręcz grają niekiedy unisono (wyjątek: zbłąkana gitara w 3:13-3:15, ta zagrywka tutaj nie należy!), ale poszczególne wątki nie pasują do siebie, brakuje pomiędzy nimi związku przyczynowo-skutkowego; z powodu występowania zbyt dużych przeskoków w granych motywach słuchaczowi łatwo jest się rozproszyć. Pomimo akustyczno-orkiestrowej aranżacji, "Sagittarius" niewiele wnosi, ani nie błyszczy. "Evil Needs Christmas Too" to festynowy banał z główną melodyjką na dziecięcych cymbałkach i z klaskaniem (wiecie

jak: raz w kolanko, raz w ręce, na przemian - haha!); wolałbym tego w ogóle nie usłyszeć. "Arles Hall" to ognisty power metal na dwie stopy (perkusja), z syntezatorowymi plamami w tle; dialogi gitarowoklawiszowe przy bardzo szybkiej perkusji mogą się podobać; to też instrumentalny utwór, ale tym razem spójny i ciekawie rozwijający się. "Like Donald Duck" - demo z 2004 roku, zanim jeszcze zadebiutowali longplay'em "Evil Needs Candy Too" w 2006, więc nie będę się czepiać; to może być wesoła ciekawostka dla rozentuzjazmowanych fanów; oczywiście kawałek jest żartobliwy, na luzie i ogólnie optymistyczny. Brzmienie koncertowej wersji coveru Helloween "I'm Alive" (oryginalnie z albumu "Keeper of the Seven Keys, Part I", 1987) jest bardzo niskiej jakości, nie potrafię tego docenić, wypada bardzo przeciętnie. Ogólnie "The Unlocked Songs" to taka ciekawostka, z której fani się ucieszą. Osobom, które dotąd nie miały do czynienia z Trick Or Treat polecałbym jednak zacząć od "Tin Soldiers" z 2009 roku. (3)

miczna czasami nasuwa na myśl sprawne maszyny thrash metalowe. Wszystkie te elementy stwarzają wrażenie niezwykłej mocy, choć oczywiście ze względu na styl granej muzyki, pełno jest też niezłych melodii. Utwory są proste, bezpośrednie, bardzo solidne, ale urozmaicone i przykuwające uwagę. Tworzą nie za długą zawartość muzyczną, która swoją intensywnością nie zdoła umęczyć ewentualnego słuchacza. Po prostu "Age Of Rebellion" to bardzo solidny i dobry krążek, dla fanów tradycyjnego heavy metalu. Myślę, że wart polecenia, ale natłok wszelkich nowości nie gwarantuje, że trafi tam gdzie powinien. Triple Kill musi zacząć walczyć z większym animuszem. (4) \m/\m/

Sam O'Black Tygers Of Pan Tang - Majors & Minors 2021, Mighty Music

Triple Kill - Age Of Rebellion 2018 Self-Released

Triple Kill to kapela z australijskiego Melborne, która istnieje od 2016 roku. Do tej pory nagrali EPkę "The First Kill" (2017) oraz debiutancki album "Age Of Rebellion". Niestety wydali go własnym sumptem, dlatego niewiele osób o nim wie. Zawarta muzyka na tej płycie to mieszanka bardzo dynamiczna heavy/power metalu w nowoczesnej oprawie. Słyszymy w niej echa takich zespołów jak Manowar, Running Wild czy Iron Maiden. Są także odniesienia do bardziej współczesnych kapel jak Dungeon (ten australijski), Squeler, Brainstorm itd. Ogólnie ich power metal czerpie równomiernie z jego każdej odmiany na całym świecie (tych dynamicznych). Żądzą w nim gitary, charakteryzują się one bezwzględnym podwójnym atakiem, co nadaje tej wyrazistej moc Triple Kill. W dodatku są bardzo fajnie wymyślone i bardzo płynnie zagrane. Riffy zaskakują swoja muskulaturą, a solówki choć melodyjne i interesujące są na wskroś cięte. Wokale podkreślają melodie ale głównie to heavy metalowe hymny do skandowania. Żeby było zabawniej, ze względu, że muzyka Australijczyków jest szybka albo bardzo szybka, to sekcja ryt-

Poprawnie było w wywiadzie, teraz skomentuję szczerze. "All the lies, never ending; All the lies, condescending; Break the chains, free ourselves, change our destiny" - to refren utworu "Worlds Apart". Tygers Of Pan Tang gra przebojowy, ciężki i sympatyczny hard rock. Na przełomie lat 70. i 80. to był czołowy przedstawiciel NWOBHM. Gitarzysta Robb Weir nadal uparcie gra to, co Tygersom wychodzi najlepiej, a nie to, co kapitalistyczne korpo mu bezmyślnie podsuną. Wychodzi na tym znakomicie i zasługuje na wszystko co najlepsze. Ale branża muzyczna od dawna była niszczona przez zazdrosne i chciwe hieny. W latach 80. religijni fundamentaliści byli największymi szkodnikami. W latach 90. MTV nauczyło ludzi oglądać muzykę zamiast jej słuchać. W XXI wieku nowoczesna technologia spowodowała drastyczny spadek sprzedaży płyt, a pieniądze trafiają głównie do You Tube i Spotify, zamiast do kompozytorów. W 2020 roku łapę na całej kulturze i sztuce położył biznes medyczny. Marketingowcy podpowiadają politykom, jaką narrację mają wmawiać masom, tak żeby utrzymywać bezprecedensowy terror sanitarny oraz podać ludziom urządzenia medyczne zwane mylnie szczepieniami. Podnosi mi się ciśnienie na myśl, że taki zespół jak Tygers Of Pan Tang zamiast nagrywać obecnie album z nowymi utworami, wydaje półprodukt kompilacyjny. Oni mają już ponad dwadzieścia nowych, gotowych kawałków. Ich sesja nagraniowa nie stanowiłaby absolutnie

żadnego zagrożenia dla zdrowia i życia innych. Robb Weir ma 63 lata i teraz jest jego czas na wejście do studia a następnie na udanie się w trasę koncertową do dowolnych miejsc, w których ma ochotę grać. To niewiarygodne, jakimi egoistami są korporacje biznesu farmaceutycznego i politycy, że nie pozwolą artystom robić swojego, a milionom fanom cieszyć się nową muzyką. Nie potrzebujemy "Majors & Minors". Na co to komu? Jeśli ktoś nie słyszał dotąd Tygersów z Jackiem Meille, to może sięgnąć po "Ritual" (2019), a następnie po "Animal Instinct" (2008), "Ambush" (2012) i "Tygers Of Pan Tang" (2016). Przyznam zespołowi, że dołożył wszelkich starań, aby "Majors & Minors" okazale się prezentowało i zawierało kilka mniej oczywistych utworów (z singli, ale nie z albumów studyjnych: "Plug Me In", "What You Say"). Do tego zaproponowali alternatywną aranżację "Spoils Of War". Tyle że jeżeli ktoś nie chce przeznaczyć 53 minut na sprawdzenie "Ritual", to tym bardziej nie posłucha sobie składanki. Sam Robb przyznał zresztą w wywiadzie, że nie chce wznawiać 4 albumów studyjnych w 1 boxie, bo nie czas teraz na wznawiania, tylko na całkiem nowe rzeczy. Ja dodam, że nie czas teraz na "Majors & Minors", tylko na następcę "Ritual" oraz na koncerty. Palec w oko kowidowskim kłamcom! (2) Sam O'Black

Under A Spell - The Chosen One 2019/2021 Pure Steel Publishing

"The Chosen One" to debiutancki album tej amerykańskiej formacji; oryginalnie wydany przez nią własnym sumptem w roku 2019, niedawno wznowiony przez Pure Steel. Jedynym plusem Under A Spell wydaje mi się to, że mają w składzie wokalistkę, która jest w stanie śpiewać niczym King Diamond, ale to zdecydowanie za mało, zważywszy, że mamy rok 2021, nie 1985. W dodatku Pam Rosser określana jest w materiałach promocyjnych jako mezzosopran: w sensie barwy głosu jestem skłonny się z tym zgodzić, ale co do warsztatu to szczerze wątpię, by kształciła się kiedyś w zakresie śpiewu operowego. Muzycznie mamy tu zaś tradycyjny heavy metal w dość amatorskim wydaniu, co najbardziej doskwiera w kompozycji tytułowej. Owszem, są też utwory całkiem niezłe ("Judgement", "My Dead Life"), ale to i tak co nawyżej

RECENZJE

231


III liga takiego grania, szczególnie, że nie brakuje tu też typowych zżynek z Maiden, Dio czy Sabbs ("Voodoo Doll", "Forever Done"). Dlatego "The Chosen One" należy do kategorii płyt, o których da się co najwyżej napisać: można posłuchać, ale niekoniecznie. (2,5) Wojciech Chamryk

Vektor/Cryptosis Transmissions Of Chaos

-

2021 District 19

Ponoć płyty to przeżytek, streaming bierze górę, a tu proszę, split amerykańskiego Vektor i holenderskiego Cryptosis ukazał się tylko na kasecie i 12"EP. Przypadek? Nie sądzę, bo muzyka tych dwóch reprezentantów sceny thrashowej pasuje idealnie do tych staromodnych nośników. Strona A należy do Vektor. Chłopaki pewnie pracują już nad czwartym albumem, następcą świetnie przyjętego "Terminal Redux", stąd obecność na tym splicie niedawnego cyfrowego singla "Acitivate" oraz premierowego "Dead By Dawn". Pierwszy to siarczysta, thrashowa łupanina, ale w nieoczywistym wydaniu, do którego Vektor zdołał nas już przyzwyczaić. Jeszcze ciekawszy jest "Dead By Dawn": utwór niemal dwa razy dłuższy (6'16"), dość długo balladowy, aż do wrzasku Davida Di Santo i mocarnego rozwinięcia/przejścia do jazdy na najwyższych obrotach, ale rzecz jasna zaawansowanej technicznie, obejmującej nawet quasi jazzową wstawkę. Materiał ten ukazał się również oddzielnie, na kompaktowym singlu "Acitivate". Cryptosis, chociaż młodsi stażem i nie tak znani, wcale tu nie odstają, proponując dwa numery z nowego albumu "Bionic Swarm". "Decypher" jest krótszy i urozmaicony pod względem rytmicznym, z płynnymi przejściami od średniego tempa do szaleńczych zrywów. "Prospect Of Immortality" (6'21") jest bardziej jednorodny, miarowy i mroczny, a partie melotronu dodają mu symfonicznego wręcz posmaku. Całość na (5), bez cienia wątpliwości. Wojciech Chamryk

helming" tylko zyskują. Jednak mnie i tak drugi album Wail będzie kojarzyć się odtąd z dobrym wokalistą, zbytnio zapatrzonym w Bruce'a. (3) Wojciech Chamryk

są kanonem niemieckiego heavy i tak powinno pozostać? Na szczęście Jutta Weinhold szybko przygotowała też kolejny materiał premierowy Velvet Viper, następcę wypuszczonego jesienią 2019 "The Pale Man Is Holding A Broken Heart". Jeśli komuś ten album przypadł do gustu, to zawartość "Cosmic Healer" również go nie rozczaruje, bo Niemcy są w formie. Dobrym patentem było nagranie podstawowych śladów na żywo w studio, dzięki czemu muzyka tylko zyskała na agresywności, stała się jeszcze mroczniejsza. Potwierdzają to już nośny opener "Sword Sister" i hymniczny "Let Metal Be Your Master" z patetycznym refrenem, a dalej jest równie ciekawie. Poświęcony egpiskiej bogini Isis twór tytułowy jest szybki i dynamiczny, podobnie jak "Holy Snake Mother" (to z kolei o Klepoatrze), w którym Jutta potwierdza, że czas był nad wyraz łaskawy dla jej strun głosowych, prezentując swoje trademarkowe, "wiedźmie" patenty w całej okazałości. "Voice Of An Anarchist" ma w sobie coś z surowości wczesnego Running Wild, co nie dziwi z racji wspólnych, hamburskich korzeni obu grup, z kolei "On The Prowl" czerpie od Black Sabbath, co zdarzało się Velvet Viper już wcześniej i w sumie też nie może być żadną niespodzianką w metalowej estetyce. Kolejnym świetnym utworem jest "Osiris" o bracie Isis, mroczny, miarowy i brzmiący tak, jakby powstał gdzieś w roku 1985, a nie w trzeciej dekadzie XXI wieku, a "Darkness Of Senses" też w sumie niczym mu nie ustępuje. Warstwę gitarową dopełniają tu często instrumenty klawiszowe (gościnnie gra na nich, między innymi, Ferdy Doernberg, muzyk zespołu Axela Rudiego Pella), a Juttę wspiera kilkoro wokalistów-chórzystów, co nadaje refrenom sporego rozmachu. Finał jest jednak na wyraz oszczędny, bo to akustyczna wersja "Götterdämmerung" z poprzedniej płyty, tylko na gitarę i głos. (4,5) Wojciech Chamryk Void Vator - Great Fear Rising 2021 Ripple Music

Velvet Viper - Cosmic Healer 2021 Massacre

Niedawne wydanie pod nazwą Velvet Viper zremasterowanych płyt Zed Yago "From Over Yonder" i "Pilgrimage" oceniam jako niewypał, bo kogo tak naprawdę obchodzą jakieś spory o nazwę, skoro to dawne wersje tych wydawnictw

232

RECENZJE

Kolejni debiutanci, ale już z pewnym stażem, co szczególnie dotyczy gitarzysty Erika Kluibera, znanego choćby z White Wizzard. Void Vator grają jednak zdecydowanie ostrzej, łącząc tradycyjny heavy z thrashem/speed metalem. To stop naprawdę wysokiej próby: panowie grają siarczyście,

ale nie zapominają przy tym o melodiach, proponując stylowe i mroczne, zakorzenione w latach 80. kompozycje. W dodatku nie przynudzają, opierając się na formule trzyminutowych, zwartych kompozycji, a tylko numer tytułowy i finałowy "Infierno" przekraczają pięć minut. Efektem jest album trwający raptem 32 i pół minuty, co jednak pozostawia uczucie niedosytu - tym większe, że zespół "zapomniał" o singlowych utworach "Put Away Wet" oraz "Nitrus", dostępnych tylko w wersjach cyfrowych, które mogły pojawić się na "Great Fear Rising" choćby w charakterze bonusów, bo jednak co płyta, to płyta. Ale i tak jest dobrze, szczególnie w dynamicznym "I Want More", mocarnym "There's Something Wrong With Us" czy wspomnianym już "Infierno", a poza ciekawą warstwą instrumentalną mamy tu również świetnego wokalistę, bo Lucas Kanopa i wrzasnąć potrafi, i zaproponować bardziej melodyjne partie. Mocny debiut. (4,5) Wojciech Chamryk

Wail - Civilization Maximus 2020 WormHoleDeath

Z zespołami takimi jak ta norweska grupa jest problem o tyle, że zwykle grają na poziomie - zresztą pokażcie mi teraz typowego słabeusza, to już nie te czasy - ale za bardzo zapożyczają się u innych, by traktować ich dokonania poważnie. Hard rock/heavy metal Wail jest więc muzycznie na naprawdę wysokim poziomie, brzmią też jak należy, o żadnej bezpłciowej cyfrze nie ma mowy, jest jednak pewne ale. Mają otóż świetnego wokalistę, ale Joakim Joreng często brzmi niczym Bruce Dickinson z najlepszych lat. Jasne, porównanie do takiego frontmana można traktować jako komplement, ale w "Down The Mountain", "Presaage" czy nieco wyżej zaśpiewanym "Endless Repetition" Joreng jednak za bardzo zapożycza się u słynniejszego kolegi. Co dziwne w dalszych utworach pokazuje się też z innej strony, śpiewa zadziorniej, jakby swoją naturalną barwą, na czym "Manherder", hardrockowy "Over-

Wallner Vain - Back On The Strip 2021 Self-Released

Gitarzysta Will Wallner (White Wizzard) i wokalistka Vivien Vain współpracują już od kilku lat, czego efektem jest album "Will Wallner/ Vivien Vain", nagrany z udziałem takich tuzów jak bracia Appice, Jimmy Bain, Tony Carey czy Tony Franklin. Nedawno ten rodzinny duet powrócił do Los Angeles, a zamieszkanie w sąsiedztwie słynnego klubu "Rainbow" zaowocowało premierowym utworem "Back On The Strip", zapowiadającym, planowany na przyszły rok, album "Duel". Póki co "Back On The Strip" ukazał się w celach promocyjnych na singlu CD, potwierdzając, że jego autorzy dobrze czują się w stylistyce oldschoolowego hard'n'heavy z przełomu lat 70. i 80. Mamy tu bowiem zarówno gitarową moc (główny riff może kojarzyć się z Dio), jak i pewną surowość brzmienia, do tego sporą dozę chwytliwości oraz rasowy, zadziorny wokal. Do tego liderów wsparli tu basista White Wizzard Jon Leon oraz znany z Dio i Black Sabbath perkusista Vinny Appice, tak więc sekcja miażdży - nie miałbym nic przeciwko temu, żeby ci muzycy wzięli też udział w nagraniu "Duel", bo ta płyta zapowiada się naprawdę ciekawie. (4) Wojciech Chamryk

Whipstriker/Ice War - Whipstriker/Ice War 2021 Helldprod

Kolejny split z udziałem Whipstriker nie rozczaruje fanów Brazylijczyków, prezentujących trzy nowe, siarczyste numery. "Restless Dogs" podoba mi się z nich najbardziej, bo pomimo blackowych akcentów najbliżej mu do tradycyjnego heavy spod znaku NWOBHM, zespołów takich jak Raven czy


Diamond Head, a do tego jest najdłuższy i najbardziej zróżnicowany. "Rot In Trench" oraz "Morphine Soldiers" to numery zdecydowanie krótsze, coś na styku heavy/speed/black, z blastową łupaniną i skrzekiem, ale całość może się podobać. (4) Kanadyjski Ice War to tak naprawdę solowy projekt Jo Galipeau, kolejnego pasjonata starego, prawdziwego metalu. Potwierdza to już opener "Warfare Cry", brzmiący niczym w 1982 roku: szybki dynamiczny, ale też melodyjny, z chóralnym refrenem raptem trzyminutowy, jest więc krótko, konkretnie i na temat. "Grip Of War" i "In Your Heart" są nieco dłuższe i równie oldschoolowe, ale też momentami amatorskie, co przy kolejnych odsłuchach daje już o sobie znać. (2.5) Wojciech Chamryk

Wig Wam - Never Say Die 2021 Frontiers

Milczeli jakieś osiem lat, ale jak deklarują w tytule powrotnej płyty, "Never Say Die". Kto zna Wig Wam z wcześniejszych wydawnictw, zawartość tego najnowszego albumu nie będzie dla niego żadnym zaskoczeniem. Norwegowie wciąż grają bowiem hard rocka/AOR z przełomu lat 70. i 80., bardzo dynamicznego, a przy tym i przebojowego. Jak więc porwą kogoś do tańca żwawym, tytułowym openerem, to nie popuszczą, aż nie wybrzmi finałowy "Silver Lining". W sumie to co utwór, to przebój, może poza instrumentalnym, zbytnio zalatującym Scorpions, "Northbound", ale już "Hypnotized" czy "Where Does It Hurt" niczego w tej kwestii zarzucić nie można - to nośne, prawdziwe hiciory. Świetne są też numery czerpiące z bluesa, zwłaszcza "Kilimanjaro" oraz mocniejsze "Dirty Little Secret" i "Hard Love", a i w balladzie "My Kaleidoscope Ark" świetny wokalista Glam (tak naprawdę Age Sten Nilsen) pokazuje, że takie ujęcie tematu również nie jest mu obce. Udany powrót. (5) Wojciech Chamryk

Stormwitch. Teraz ostało się ich w Witchbound tylko dwóch, gitarzysta Stefan Kauffmann i perkusista Peter Langer, a reszta składu to nowy zaciąg z lat 2017-19. Najbardziej istotną zmianą jest ta za mikrofonem: nie ma już Thorstena Lichtnera, śpiewają za to Natalie Pereira dos Santos i Tobias Schwenk. I chociaż radzą sobie dobrze, a czasami wręcz doskonale, to jednak "End Of Paradise" nie ma startu do "Tarot's Legacy". Podstawowej przyczyny upatrywałbym w jakości kompozycji: na debiucie punktem wyjścia były pomysły przedwcześnie zmarłego w roku 2013 lidera Stormwitch w latach 80. Haralda Spenglera a.k.a. Lee Tarota, tu zaś komponowali jego dawni koledzy Kauffmann i gitarzysta Martin Winkler, też niestety niedawno zmarły. Różnice na niekorzyść nowego materiału są słyszalne: tamtego nie powstydziłby się Stormwitch z najlepszych lat i LP's "Walpurgis Night" i "Tales Of Terror", tego nie da się słuchać bez zgrzytania zębów tym częstszego, że to aż 15 utworów. Tak w 10/15 nudnych i nijakich, a czasem, jak w przypadku utworu tytułowego, tak topornych, że ręce po prostu opadają. Puszczanie oka do młodszych słuchaczy, choćby we "Flags Of Freedom" również uważam za poroniony pomysł - tym gorszy, że akurat w tym numerze Natalie Pereira dos Santos śpiewa po prostu fenomenalnie. Plusy to patetyczno/symfoniczny opener "Battle Of Kadesh", mroczny "Torquemada", orientalno-progresywny "Sea Of Sorrow" i szybki, powerowy "Dance Of The Dead", ale cała reszta mogłaby nie oglądać światła dziennego. (2) Wojciech Chamryk

Witchseeker - Scene Of The Wild 2021Dying Victims

Witchbound - End Of Paradise 2021 El Puerto

Na debiutanckim albumie "Tarot's Legacy" (2015) Witchbound zaproponował powrót do czasów największej świetności niemieckiego metalu i była to wycieczka nad wyraz udana, skoro prowadzona przez kilku muzyków kultowego

W dzikim krajobrazie Miasta Lwa zapluto ogniem. Wybuchł rewolucyjny płomień metalowego szaleństwa. Fanatyczni obrońcy zastanego porządku nadciągnęli z odsieczą, ale nie zdołali niemal nic wskórać. Prawdziwy heavy metal znów okazał się nie do powstrzymania. Jego iskra dotarła aż do Pol-

ski, ponad 9000 kilometrów w dal. Czy ją podchwycimy? A może wzruszymy tylko ramionami. Szkoda czasu, trochę teutonicznego thrashu lub szwedzkiego heavy wystarczy jako tło do jazdy samochodem, prawda? Ignorantów nie brakuje, ale komu naprawdę zależy na przyszłości heavy metalu, znajdzie czas na uważne zapoznanie się z fajnym wytworem utalentowanych młodych buntowników z antypod, dlatego że na naszych oczach wyłaniają się nowi liderzy sceny. Jaka muzyka przychodzi Wam na myśl po usłyszeniu lub w trakcie wypowiadania nazwy "Singapur"? Dla mnie (oraz dla wielu osób posługujących się językiem chińskim) to był jak dotąd Wayne Lim Junjie, bardziej znany jako JJ Lin. Szczerze polecam sprawdzić jego utwór "Our Singapore" z uwagi na videoclip, który przybliża nam Singapur poprzez niezliczoną liczbę ujęć jego mieszkańców i charakterystycznych miejsc. Nienajgorsze wprowadzenie dla kogoś o otwartym umyśle na zdecydowanie niemetalowe klimaty. "It isn't easy building something out of nothing, especially when the road ahead's a rocky one; but if we gather all our courage and conviction and hold our dream up high, the challenge will be won". Muzycznie, jest to jednak przesłodzony mandopop, czyli niekoniecznie coś, co metalowa rodzina chciałaby słuchać na co dzień. I tutaj wracamy właśnie do plucia ogniem. Sheikh Spitfire stworzył już w 2012 roku własny zespół, którego jest obecnie liderem, jedynym kompozytorem, basistą i wokalistą. Czwórka singapurskich przyjaciół gra muzykę wpisującą się perfekcyjnie w nurt Nowej Fali Tradycyjnego Heavy Metalu. To jest dokładnie to, czego chcemy słuchać. Jest ostro, bardzo energicznie, a do tego każdy utwór jest zwarty, konkretny i zapamiętywalny. Mam nadzieję, że wkrótce słysząc lub wypowiadając "Singapur" będziemy myśleć o Witchseeker. Jeśli przyjrzymy się bliżej poszczególnym kawałkom z ich drugiego longplaya "Scene Of The Wild", okaże się, że można to było zrobić lepiej. Niektórym riffom i melodiom brakuje oryginalności. Brzmią sztampowo. Często można odnieść wrażenie, że gdzieś to już słyszeliśmy. My tak, ale w ich części świata, takie granie to jest absolutna innowacja. Pamiętacie debiut TSA "Live"? Na początku lat 80. komponowali muzykę często przypominającą to, co już wcześniej zrobiło m.in. AC/DC, Motorhead i Led Zeppelin. A jednak ich energia porywała tłumy. Stali się nieocenionym skarbem dla naszego kraju. To samo można powiedzieć o Witchseeker w kontekście Singapuru, z tym że tamtajsze społeczeństwo jest jeszcze bardziej konserwatywne niż polskie, wobec czego mają bardzo ograniczoną grupę lokalnych zwolenników. Doceniam więc ich dążenia i gorąco

polecam zapoznać się z "Scene Of The Wild". (4) Sam O'Black

Witherfall - Curse Of Autumn 2021 Century Media

Witherfall tworzą w większości bardzo doświadczeni muzycy, znani choćby z Iced Earth, White Wizzard czy Sanctuary, a trzeci w dyskografii grupy album może faktycznie stać się dla niej swoistym przełomem. Na pewno z racji tego, że po okresie problemów z obsadą perkusyjnego stołka zajął go nie byle kto, bo Marco Minnemann, współpracownik choćby Joego Satrianiego czy Stevena Wilsona. Z nim w składzie Witherfall zdecydowanie weszli na kolejny poziom, prezentując progresywny power/ heavy metal najwyższej próby. Może jeszcze czasem zbytnio kojarzący się z Helloween ("As I Lie Awake"), gdzie indziej jednak ("The Last Scar", "The Other Side Of Fear") pozbawiony już takich naleciałości. Joseph Michael potwierdza nader często, że jest naprawdę świetnym wokalistą, talentem na miarę Geoffa Tate'a z najlepszych lat, a Jake Dreyer czaruje solówkami, chyba najbardziej tą w "The River", chociaż w innych utworach też nie brakuje jego efektownych popisów. No i kolejne atuty, dłuższe, rozbudowane utwory: "Tempest", a przede wszystkim ponad 15-minutowy, epicko-progresywny "... And They All Blew Away", prawdziwa perełka tej długiej, świetnej płyty. (5) Wojciech Chamryk

Zero2Nothing - Limits of Temptation 2011 Art Gates

Eklektyczny rock z Aten. Świadome wymieszanie stylów - trochę hard rocka, stoneru, heavy metalu; więcej grunge'u niż progresji. Bez napinania się, bez szukania ograniczających ram dla własnej tożsamości, za to żywo i przystępnie. Jeśli macie ochotę na jakąś sprawnie zagraną i dobrze brzmiącą, choć nie wyróżniającą się old schoolową muzę, a nie odczuwacie alergii na The Last Internationale ani Pearl Jam, to debiut Zero2

RECENZJE

233


Nothing da radę. Znalazło się na nim dziewięć w miarę dynamicznych kawałków, trwających po około cztery minuty (między 3:20 a 4:57). "Run Away From U" wyróżniają ostre gitary, wyraziste rytmy, podkręcone tempo i śmiało orientalizująca solówka. "Closer" płynie powoli, jakby skłaniał do re-fleksji nad relacjami między ludźmi; troszkę zamula (zwłaszcza harmonijką ustną zastępującą przewidywalne solo gitarowe), choć wpada w ucho. Somnambuliczny "Dreaming Awake" zaczyna się falstartem od ściany dźwięku, po której szybko wchodzi banalna partia klawiszowa, aby natychmiast ustąpić dalszemu, niewiele wnoszącemu hałasowi; zespół próbował tam trochę zamieszać, wprowadzając narastającą harmonię klawiszowo-gitarową, ale w sumie wyszło przeciętnie. "In God's Will" oferuje niepokojący groove, dlatego że stanowi on podkład pod natarczywą rockową akcję, która jest tak intensywna, że z ulgą usłyszycie późniejsze zwolnienie z pulsującym basem, przeciągłym zaśpiewem "aaa" i leniwie pogrywającym solem gitarowym; mogliby już sobie darować powrót do głównego motywu po solówkach, bo to powtórzenie niepotrzebnie przedłuża utwór a wcale nie wrzyna się w pamięć (trywialne!). "Feel My Sorrow" również operuje kontrastem; możliwe, że "szeleszczenie" na samym początku miało za zadanie podkreślić nadejście burzliwych emocji w lirykach, zwłaszcza że pianistka Rania to klasycznie szkolony muzyk i raczej nie uderzałaby tak siłowo/tępo w klawisze bez powodu (porównajcie sobie z jaką gracją zagrała tą samą sekwencję tuż przed pysznym dialogiem solowej gitary Billa ze swoim solem). Okazuje się, że "Limits of Temptation" nie odnosi się do tłamszenia emocji i pokus, lecz do stawania na skraju zdrowego rozsądku tuż przed przekroczeniem granicy desperacji. Sabbathowski numer tytułowy pozytywnie wpływa na odbiór całego albumu - to masywny walec z pomysłem. Muzycy sami uznali kawałek "Zero 2 Nothing" za najbardziej dla nich reprezentatywny; z pewnością może podobać się jego motoryczne riffowanie z solidną sekcją rytmiczną (na basie Chris, zaś "nowy perkusista poszukiwany"), a także przemyślane zwolnienie, czy też głęboki tenor Teo. Natomiast "Running Deep In Me" wskazali jako koncertowy niezbędnik, co nie dziwi, zważywszy na zachęcające do na-wiązywania kontaktu z publiką partie wokalne oraz generalnie ży-wiołowość. Przedłużane frazy w "Bloody Mary" mogą nas rozkojarzyć, bo przecież nie zahipnotyzować (…) Nagle, po semiromantycznym dialogu uwagę na powrót skupia przyjemna (a może właśnie nieznośnie sentymentalna?) harmonia fortepianowo-gitarowa. (3.5) Sam O'Black

234

RECENZJE

Black Sabbath - Sabotage Super Deluxe 2021 BMG

Po ostatnim rocznicowym wydawnictwie z dyskografii Black Sabbath, dotyczącym "Vol 4", szumnie nazwanym SuperDeluxe, byłem bardzo mocno rozczarowany. Nie będę się powtarzać, bo pisałem o tym na łamach HMP. Kiedy usłyszałem przesłanki o tym, że następny w kolejce będzie "Sabotage", kompletnie się tym nie przejąłem. No bo jeśli sprawa ma wyglądać podobnie, to szkoda będzie się nakręcać. No i tym razem ktoś poszedł po rozum do głowy, albo po prostu dysponował lepszym źródłem do realizacji wydawnictwa. Panie i panowie - mamy przed sobą bardzo godne uczczenie 46 rocznicy ukazania się albumu "Sabotage". Generalnie płyta nie należy do jakichś mocno rozchwytywanych, chyba przez swoją totalną surowość i brak tak zwanych przebojów. W rozmowach z ludźmi, przeglądając fora internetowe, często trafiam na wypowiedzi, w których ten krążek przegrywa sromotnie z poprzednikami. Dla znakomitej większości "Sabotage" chyba kojarzy się ze schyłkiem grupy, choć był to okres największego rozkwitu. Po bardzo mało, jak określił Tony Iommi, rockowej "Sabbath Bloody Sabbath" postanowili nagrać coś konkretnego. Pech chciał, że w tym czasie borykali się w sądzie ze zwolnionym mene-

dżerem, Patrickiem Meehanem. Muzycy przyznawali w wywiadach, że atmosfera pracy nad "Sabotage" nie była wymarzona. Ciągle mieli wrażenie, że ktoś sabotuje ich staranie. Stąd też wziął się tytuł, jaki finalnie trafił na okładkę. Przywołana koperta, dość dyskusyjnej urody, kryje jednak prawdziwą perłę ciężkiej muzyki. Album, który nasiąknął emocjami twórców. Ciężki i, na pierwszy odsłuch, bardzo niedostępny. Pierwsza strona cztery numery - to absolut. Pełne pasji "Hole In The Sky" czy totalnie rozwalający wszystko na swojej drodze "Symptom Of The Universe" posiadają jedne z najlepszych riffów, jakie wysmażył Pan Tony. Subtelny, akustyczny "Don't Start (Too Late)" nadaje swoistego uroku i przynosi swego rodzaju ukojenie. Podobnie jak intrygujący jam session w końcówce "Symptom…". Zgrabnie łączy się to wszystko z bardzo absorbującą, kapitalnie rozplanowaną kompozycją "Megalomania". Druga strona - kolejne cztery numery - to troszkę przystępniejszy Sabbath, ale również poszukujący. Wystarczy posłuchać instrumentalnego "Supertzar", podczas nagrania którego w studio pojawił się chór. Często służył on swoim niesamowitym klimatem za koncertowe intro. Pozornie łagodny i piosenkowy "Am I Going Insane (Radio)" idealnie łączy się z zamykającym płytę, niepokojącym "The

Writ", gdzie Ozzy fenomenalnie interpretuje tekst traktujący o całym zamieszaniu z byłym menedżerem. Oryginalny krążek to tylko przystawka w tym zestawie. Na dwóch kolejnych dyskach mamy świetny koncert z 1975 roku rejestrowany podczas trasy w północnej Ameryce. Zapis relacjonuje dobrą formę grupy. Black Sabbath stawiał na różnorodny set, gdzie oprócz pewnych utworów jak "War Pigs", "Iron Man" czy "Paranoid" znalazło się miejsce dla świetnego "Killing Yourself To Live", "Spiral Architect" i dla promowanych wtedy kompozycji z "Sabotage" z masywną "Megalomania" na czele. Gdzieś w środku występu pozwolili sobie nawet na swoisty jam session, które dało pretekst do perkusyjnej solówki Billa Warda a i chwilę później trochę gitarowych dźwięków serwuje Tony Iommi. Ozzy, jak to Ozzy, nawet jeśli go nie widać to i tak jego charakterystyczny głos zdradza, że zostawia na scenie sporo zdrowia, a kiedy nie śpiewa to można być pewnym, że albo staje naprzeciw tłumu z wyciągniętymi ramionami albo robi serię uroczych "żabek". Wszystko wyszukaną grą na basie cementuje Geezer Butler. Warto sięgnąć po to rozszerzone wydawnictwo. Poza nagraniami dostajemy również piękne suweniry. Singiel 7'' na czwartym, ostatnim dysku - "Am I Going Insane (Radio)" single edit oraz "Hole In The Sky" - i gadżety cieszące oko. Wypasiony, ilustrowany album, replikę tourbook z Madison Square Garden oraz plakat reklamujący trasę w 1975 roku. No i tak to powinno wyglądać wcześniej. Teraz nie ma się do czego przyczepić. Mimo, że dodatkowy live zawarto na dwóch dyskach, to i tak jakość i wyjątkowość materiału robi tu robotę. Fajnie, że "Sabotage" doczekał się rzetelnej reedycji, bo po prostu na to zasługiwał. Mam tylko nadzieję, że poziom tego wydawnictwa podtrzymają na kolejnych, upamiętniających złoty okres zespołu z Birmingham. Adam Widełka


April Wine - First Glance/Harder... Faster 2020 BGO

Firma BGO zrobiła mi niesamowitą niespodziankę i frajdę. Na jednym kompakcie wydali dwa albumy kanadyjskiego zespołu April Wine. Znalazły się na nim tytuły "First Glance" z 1978 roku oraz "Harder... Faster" z 1979 roku. Mam ogromny sentyment do tych płyt, bowiem swego czasu katowałem je na winylowych plackach, a że zawierały wyśmienity i klasowy hard rock czyniłem to z olbrzymia satysfakcją. April Wine swoją działalność rozpoczął wcześniej niż takie Aerosmith ale dopiero "First Glance" - czyli ich siódmy album studyjny - przebił się na amerykańskim rynku, zdobywając tym samym szerszy rozgłos. Niestety Kanadyjczycy nigdy nie osiągnęli takiej popularności, jak wspomniani koledzy z Ameryki. Niemniej dla mnie ich potencjały były analogiczne. Zresztą April Wine można byłoby porównać do innych wielkich z tamtej epoki, chociażby Kansas, Foreigner, REO Speedwagon, Triumph, Molly Hatchet, itd. Choć z drugiej strony trudno mówić, aby Kanadyjczycy wzorowali się na wspomnianych formacjach, raczej trzeba mówić, że wszystkie z nich miały te same źródła inspiracji. Natomiast każda z nich interpretowała je po swojemu, w ten sposób budując swoją własną tożsamość. Wracając do muzyki April Wine, każdy z ich kawałków na obydwu omawianych krążkach jest inny, niesie inne emocje, pomysły, melodie, klimat, ale każdy z nich daje maksimum satysfakcji. Fani amerykańskiego hard rocka rodem z lat 70. sięgając po obie płyty mają zapewnione poczucie zadowolenia i komfortu. Po prostu nie sposób przy nich się nudzić. W zasadzie każdą z tych kompozycji trzeba byłoby wyróżnić. Mamy do czynienia z kopalnią znakomitych riffów, niebanalnych melodii, ciekawych solówek, żywej i pulsującej sekcji rytmicznej, a wszystko w niepowtarzalnym stylu lat 70. Większość kawałków utrzymana jest w średnich tempach, tętni energią i porywa do przytupywania nogą. Sporo też w nich amerykańskiego

posmaku, czyli southern rocka, ale ten składnik najbardziej wyczuwalny jest w wolniejszych specyficznych balladowo-rockowych utworach typu "Rock N' Roll Is A Vicious Game", "Comin' Right Down On Top Of Me" (obie z "First Glance") czy "Tonite" i "Before The Dawn" (te z kolei z "Harder... Faster"). Pojawiają się też songi bardziej melodyjne typu "Let Yourself Go" czy "Say Hello", w których można wyczuć nutkę AORu ale także tego, co za chwilę na amerykańskim rynku będzie mocno rządziło, a mowa o hair/ glam metalu. Tak jak wspominałem w muzyce April Wine odnajdziemy sporo emocji i nastroju. Pod tym względem najbardziej wyróżnia się kompozycja "Silver Dollar", wolna, dynamiczna ale z mrocznym i magnetycznym klimatem. Ciekawym eksperymentem jest także cover King Crimson, "21st Century Schizoid Man", który znalazł sie nas końcu "Harder... Faster". Moim zdaniem muzycy z Kanady sprostali wyzwaniu i nadali temu ponadczasowemu utworowi swój bardziej hard rockowy sznyt. Niemniej chyba największym sukcesem April Wine był najdynamiczniejszy i porywający kawałek, "Roller" z "First Glance". Można byłoby się pokusić o stwierdzenie, że był wyjęty już z półki hard'n'heavy. I w tym kierunku wraz z kolejnymi płytami "The Nature of the Beast" (1981) oraz "Power Play" (1982) podążyła formacja aby później mocniej spróbować również z AORem i hair metalem na "Animal Grace" (1984). Niemniej za każdym razem zachowując swoje doskonałe hard rockowe korzenie. Także, jak ktoś nie zachował w swojej kolekcji winyli April Wine (tak jak ja), albo wcześniej nie zakupił wersji CD tych krążków, to ma znakomitą okazję aby dostawić do swojej kolekcji kawałek naprawdę dobrego hard rocka, jaką jest muzyka z płyt "First Glance" i "Harder... Faster". \m/\m/

Arachnes - A New Day 2021/2011 Music For The Masses

Myślałem, że to nowa płyta Wło-

chów, ale póki co pary starczyło im tylko na wznowienie albumu sprzed 10 lat. Nie mam pojęcia dlaczego wydano ponownie akurat tę pozycję. Być może to początek serii wznowień, bo na tle pięciu wcześniejszych albumów Arachnes "A New Day" jawi się niczym przysłowiowe zjadanie własnego ogona, dowód na twórcze wypalenie braci Caruso. Oczywiście nie brakuje na tej długiej płycie udanych kompozycji: progresywno/ powerowy "Into The Fog" to prawdziwa perełka, podobnie jak dynamiczny "Magic World" oraz "The Reason Of The Things". Świetnie brzmi też dynamiczny instrumental "Your Death" z popisowymi solówkami gitar i syntezatora. Na przeciwnym biegunie są jednak nijaki "I Know The Darkness", "I'm Sorry", który opisałem podczas słuchania jako "nowoczesny kit" czy typowy wypełniacz "Take Your Life", sztampowe powielanie patentów Dream Theater, które bardzo uśredniają końcową notę. Pewną ciekawostką jest też cover Deep Purple "Fireball", bo zespół jednak zbytnio zafiksował się na przeróbkach kolejnych utworów Emerson, Lake & Palmer, ale więcej jak: (3) nie dam.

nie zamierzał nikogo głaskać po głowie. Słuchając tych numerów z lat 85-86 dostajemy po prostu solidnym prawym sierpowym i leżymy z zakrwawionym nosem. Taki materiał to zawsze radocha dla fana. Pokazuje progres kapeli ale też daje świadectwo zaangażowania w proces twórczy. Często od takiej taśmy demo zależała przyszłość. Dosłownie chłopaki wypruwają sobie flaki, żeby tylko wypaść jak najlepiej. Nawet nie przeszkadza momentami średnia jakość - w pełni rekompensuje nam to pasja, z jaką wystrzeliwane są dźwięki z głośników. Zarówno "Holy Terror" i "The Saga Of Nemesis" to nieziemski ładunek thrashu ociekającego mocą, pasją, szaleństwem i mimo wszystko profesjonalizmem. Słychać, zwłaszcza na drugim z nich, że to wszystko jest zaledwie preludium do jednej z najlepszych płyt w historii gatunku, wydanej w 1987 roku, zawierającej po części "usprawnione" kompozycje z demówek, słynnej i bezkompromisowej "The Upcoming Terror"! Kult! Adam Widełka

Wojciech Chamryk

Billion Dollar Babies - Battle Axe 2021 Cherry Red

Assassin - Holy Terror/The Saga Of Nemesis 2021 High Roller

Jeśli dla kogoś debiut Assassin "Upcoming Terror" jest płytą wybitną to na pewno jego serce zacznie bić szybciej na myśl o dwóch pierwszych taśmach demo grupy. Teraz - dzięki High Roller Records - możemy spokojnie, bez szukania, nabyć owe nagrania na jednym, ładnie wydanym kompakcie. Domyślam się, że chętnych do włożenia głowy w imadło będzie wielu… Ogień. Straszny ogień. Jeszcze na dobre nie rozkręciła się płyta w odtwarzaczu a już zostałem storpedowany obłąkańczym thrash metalem. Przy "Holy Terror" i "The Saga Of Nemesis" ich pierwszy album wydaje się "grzeczny". Wiadomo - w studio, jak to w studio, poza tym demo zawsze rządzi się swoimi prawami. Natomiast jednego można być pewnym. Assassin od początku działania

Dla współczesnego rocka Alice Cooper jest postacią szalenie ważną i rozpoznawalną. Bardzo często jednak sporo osób nie wie, że za sukcesem Vince Furniera stał zespół. Od 1969 do 1974 roku śpiewał on w zespole, który nazywał się Alice Cooper. Razem z nim ten wózek ciągnęli perkusista Neal Smith, basista Dennis Dunaway i gitarzyści Glen Buxton oraz Michael Bruce. Niestety, jak to często bywa w zespołach rockowych, nastąpił rozłam i każdy poszedł swoją drogą. Vince, który bardzo zżył się z postacią Alice Coopera, w oparach alkoholu postanowił kontynuować karierę solo. Wkurzeni i z uczuciem zdradzenia pozostali muzycy podjęli próbę odniesienia własnego sukcesu. Więc po pewnym czasie ukazał się ich jedyny album "Battle Axe" a nazwa zespołu wzięła się od jednej ze słynnych płyt poprzedniej kapeli - Billion Dollar Babies. Teraz, po kilkudziesięciu latach od

RECENZJE

235


premiery, Cherry Red Records wypuszcza wersję deluxe, na której znajdziemy album, dysk z nagraniami demo i jako bonus koncert z epoki. Trzon składu na wydanej w 1977 roku płycie stanowili Smith, Dunaway i Bruce. Dopełnili ich klawiszowiec i wokalista Bob Dolin oraz gitarzysta Mike Marconi. Muszę przyznać, że muzyka, jaką zaproponowali, dużo nie różniła się od tego, co reprezentował zespół Alice Cooper. Utrzymany jest klimat, jaki był na płytach chociażby "School's Out" czy "Love It To Death". Pojawia się czasem więcej klawiszy ale ogólnie "Battle Axe" można uznać za album, który mógłby spokojnie nagrać razem z chłopakami Vince Furnier. Nie czuje się, że to płyta robiona na siłę i bez jakiegoś pomysłu. Album się broni, chociażby tym, że Smith, Dunaway i Bruce byli kompozytorami tego materiału i również oni tworzyli większość kawałków w zespole Alice Cooper. Zachowali kierunek, w jakim mógłby podążać zespół, gdyby się nie rozpadł. Słucha się tego nieźle. Minusem może być jednak to, że wokale są "pod" Furniera i poniektórzy mogą zarzucić grupie Billion Dollar Babies brak własnej tożsamości. Tylko kim byłby Cooper bez swoich muzyków i czy to, że zostawieni chcieli grać w podobnym stylu, w tym momencie powinno traktować się jako ujmę? Ciężko ocenić. To, że oprócz kawałków z przeszłości grali i komponowali swój materiał, stawia ich w lepszym świetle. Zestaw trzech dysków z "Battle Axe Deluxe" powinien wyczerpać wszelkie potrzeby tych, którzy chcieliby zgłębić się w twórczość muzyków ze składu Alice Cooper. Poza właściwym albumem są nagrania demo, ale chyba najbardziej wymagających przyciągnie do głośników trzecia płyta z zapisem koncertu, jaki odbył się w Michigan w 1977 roku i jest określony jako pierwszy Billion Dollar Babies. Muszę przyznać, że leżał w archiwach w bardzo dobrym stanie. Nie jest to może współczesna produkcja i są lepiej zachowane koncerty z przeszłości, ale tego słucha się zadowalająco. Gdyby nie to, że krążki są opisane, niejeden mógłby pomyśleć, że to zaginiony bootleg jeszcze z Furnierem w składzie. Na żywo panowie też nie odbiegali od tego, co pokazywali z Cooperem. Zresztą pozwalają sobie na medley z starych hitów, które brzmią kapitalnie. Zaśpiewane są też do złudzenia z manierą Vince'a. Wydawnictwo "Battle Axe Deluxe" jest mimo wszystko godne polecenia. Zwłaszcza dla tych, którzy są fanami Alice Coopera i grania w stylu shock rocka czy rocka lat 70. Odkładając na bok wszelkie dywagacje czy sympatie to Billion Dollar Babies okazali się autorami ciekawej muzyki. Jednak bez tak charyzmatycznej postaci jaką był

236

RECENZJE

Alice Cooper nie zdołali sukcesu z przeszłości powtórzyć… Adam Widełka

Capricorn - Capricorn 2021 Jolly Roger

Brats - The Lost Tapes: Copenhagen 1979 2021 High Roller

Brats to grupa, która, można szeroko powiedzieć, dała początek dla pojawienia się Mercyful Fate. Grali w niej bowiem dwaj gitarzyści, którzy później mieli miotać riffy w tej jednej z słynniejszych duńskich formacji heavy metalowych. Natomiast w Brats grali punk, punk pomieszany z wpływami hard rocka. Ich jedyny pełny album - "1980" - jest świetny i pełny energii. High Roller Records jak to ma w zwyczaju, wyciąga znów z archiwum smakowity kąsek. Co prawda wydany był już wcześniej, ale kto ma zrobić porządną reedycję jak nie oni? Kompakt i winyl pod wiele mówiącym tytułem "The Lost Tapes: Copenhagen 1979" mają ten sam materiał. Szesnaście kawałków i coś około czterdziestu minut. Punk pełną gębą. Te utwory do roku 2008 nie były nigdzie publikowane. Do tamtego momentu był to niezły rarytas. Zresztą możemy posłuchać jak grupa brzmiała przed swoim debiutem i jak pewne kompozycje wyglądały przed włączeniem ich na "1980". Jeśli miałbym to do czegoś porównać to na pewno pierwsze skojarzenie byłoby z wczesnym Misfits. Ten sam styl i klimat. No i, nawet mocniej, słychać w tych dźwiękach Ramones. Zaznaczam jednak, że jest to współczesne odniesienie nie można zakładać, że ktoś miał akurat wielką ochotę kopiować tamte zespoły. W żadnym wypadku! Brats grają swoje, a podobieństwo wynika bardziej z tego, że punk w tamtych latach był mimo wszystko wszędzie do siebie podobny. No i nie ma tak, że echa wybrzmiewają w każdym utworze jaki jest na "Lost Tapes". Dla fanów Hanka Shermanna i Michaela Dennera to rzecz obowiązkowa. Dla tych, których ciekawi, co robili przed Merfycul Fate - jak najbardziej. Tym, co kochają punk lat 70. również ten krążek się spodoba. Generalnie mamy tu do czynienia z bardzo energetyczną i uniwersalną muzyką. Nie traktowałbym tego materiału jako tylko i wyłącznie historyczną ciekawostkę, bo słychać w tym solidną i, mimo wszystko, profesjonalną załogę. Adam Widełka

Zespoły takie jak niemiecki Capricorn są idealne dla firm chcących wznawiać ich dyskografię. Świetna muzyka i minimum wysiłku - tylko dwie płyty. Przez cztery lata działalności trio pochodzące z Hesse nie wydało, jak widać, zbyt dużo. Jednak jakość w tym przypadku ważniejsza niż ilość. A Jolly Roger Records/Black Beard chwała, że przypominają solidne strzały! Debiut grupy - "Capricorn" - to rzecz przepełniona rozpędzonymi kawałkami opartymi na solidnej, motorycznej sekcji rytmicznej i ciętych riffach. Około czterdziestu minut szybkiej jazdy. Mimo, że kompozycje tworzyli Niemcy, ciężko wychwycić słynną siermiężność naszych zachodnich sąsiadów. Nieuniknione, że pojawiło się trochę szorstkości, ale na tym też polegał cały urok niemieckiej szkoły power/speed metalu, jednak całościowo mamy numery bardzo plastyczne. Wokal jest jedynie odrobinę kwadratowy, ale też nie jest to zbiór przebojów radiowych. Zresztą w pewnych fragmentach Adrian Hahn potwierdza, że umie śpiewać. Tak jak i grać na sześciu strunach. To on napędza większość kawałków na "Capricorn". Wtórują mu David Hofmann (bas) i Stefan Arnold tłukący w zestaw perkusyjny. Momentami nawet panowie rytmiką utworów zahaczają o thrash metal, co też pokazuje, jak trudnym tak do końca do zaszufladkowania, może być niemieckie trio. Album ten to jedenaście konkretnych numerów, bez wyjątku szarpiących słuchacza i potwierdzających, że Capricorn był w swoim czasie jedną z ciekawszych formacji na polu metalu w Niemczech. Szkoda, że po drugiej płycie "Inferno" po zespole tak naprawdę wszelki słuch zaginął. Wznowienie Black Beard zawiera jeden dodatkowy kawałek - "Raw Meat" - oraz inne odcienie okładki. Przy tak dobrej zawartości dźwiękowej lekka zmiana kolorów artworka to ledwie niuans. Przymykam oko! Adam Widełka

to chyba wszystko bardzo dobrze… To samo trio nagrywało "Inferno". Różnica w czasie w stosunku do poprzedniej płyty nie była duża. Raptem dwa lata. Panowie Adrian Hahn i David Hofmann zamienili się tylko ilością strun - tu ze Stefanem Arnoldem (perkusja) sekcję tworzy pierwszy z nich. Drugi miał szarpać riffy. Zmiany za mocno nie czuć. Album jest swoistą kontynuacją "Capricorn". Nadal to taki, może trochę stonowany, speed/thrash. Odrobinkę szorstki - jak to u Niemców bywa - ale ogólnie bardzo sprawnie zagrany i napisany. Nie ma mowy o jakimś odcinaniu kuponów, słychać, że wciąż w Capricorn była świeżość i chęć rozdupczenia iluś nowych par uszu! Kompozycje na "Inferno" to, poza małymi wyjątkami, szybkie strzały oparte na miarowej pracy bębnów basowych i rozpędzonych, szarpanych riffach gitary. Polane dodatkowo pełnym furii śpiewem, który mimo wszystko jest bardzo czytelny. Bardzo ważnym składnikiem Capricorn jest motoryka nagrań, którą potrafią umiejętnie sterować. Tworzą przez to specyficzny klimat, a muzyka na krążku w dowolnym momencie może zwiększyć obroty. Ciekawostką na "Inferno" może być przeróbka "You Can't Stop Rock'n'Roll" z repertuaru Twisted Sister. Jednak zagrana jest tak, by nie odbiegać zbyt mocno od reszty materiału. Nie wiem czy akurat było to konieczne - ale pewnym jest, że z lub bez tego zabiegu drugi, i ostatni do dziś, krążek Niemców to solidne i godne polecenia granie z gatunku speed/thrash. Warto sięgnąć! Adam Widełka

Depressive Age - Lying In Wait 2020 Black Beard/Jolly Roger

Capricorn - Inferno 2021 Jolly Roger

Nakładem Jolly Roger Records/ Black Beard ukazały się obie płyty niemieckiego Capricorn. W przypadku "dwójki" okładka nie została poddana odświeżeniu, ale tak samo jak w przypadku debiutu, po właściwym materiale, mamy bonus w postaci jednego numeru. Poza tym,

Depressive Age to zespół dziś mało wspominany. Może ja nie trafiam na jego fanów, albo też po prostu omijają mnie dyskusje na jego temat. Jednak dla wszystkich lubiących nie jednowymiarową muzykę na pewno berlińska grupa jest znana i lubiana. Warto wspomnieć o nich chociażby z tego względu, że na rynek wychodzą ko-


lejne winylowe reedycje z dyskografii popełnione przez Jolly Roger Records/Black Beard. Niemcy są klasyfikowani jako techniczny thrash metal. W sumie można się zgodzić, ale "Lying In Wait" jest dość stonowaną płytą. Raczej słychać ramy stylu w riffach i ogólnym klimacie, bo na jakieś ponaddźwiękowe prędkości przez cały czas nie ma co liczyć. Nawet jeśli panowie przyspieszają to wszystko podane jest w dość przejrzysty sposób. Album sprawia wrażenie bardzo poukładanego, może nawet odrobinę intelektualnego. Raptem czterdzieści pięć minut wystarcza, żeby dobrze nasycić się tym materiałem. Dla tych, którzy cenią sobie na przykład Voivod czy Anacrusis to być może będzie rzecz nadzwyczajna. Sam też chętnie sięgam po rzeczy nieźle pokombinowane i intrygujące od pierwszej do ostatniej minuty. Album "Lying In Wait", mimo, że w pewnych momentach jest naprawdę szybki to wchłania się powoli. Jedynie czasem maniera wokalu może trochę irytować i nie obraziłbym się na twórczość typowo instrumentalną, ale jest to drobny mankament i w sumie zależący od gustu słuchacza… Po kilku odsłuchach da się przyzwyczaić. Całość brzmi nieźle i jest ciekawą propozycją na wtórny i rwący na złamanie karku thrash. Na pewno przez poznanie tego krążka nie zubożejemy a wręcz nawet przeciwnie - stać się on może inspiracją by częściej sięgać po bardziej zakręcone formy z szerokiego gatunku. Adam Widełka

rów porusza się w rejony, które dla innych kapel mogłyby być trujące. Nie jest to dla mnie jakieś super, bo ja do końca nie lubię aż takich zmian stylu w zespołach metalowych, ale trzeba oddać zespołowi, że zakładał sobie coś ciekawego do zrealizowania. Szkoda tylko trochę, że uderzał w skrajności - raz pełny nostalgii fragment a zaraz potem wykrzyczany kawałek, taki niby thrashowy. Nie przepadam za takimi motywami, niestety. To dziwna płyta. Trzeba się z nią długo oswajać. Długa, bo prawie godzina, więc też nie sprzyja to poznawaniu materiału podczas jednego odsłuchu. Ja, nie ukrywam, byłem trochę zmęczony już w połowie "Symbols For The Blue Times". Zwłaszcza, że utwory są grane w kratkę - mamy dość klimatyczne koncepcje przeplatane z bardzo agresywnymi riffami. Mam otwartą głowę, ale jednak już na poprzedniej płycie Depressive Age w swoim progresie są dla mnie wystarczający. Za pomysły na tej szanuję, ale nie zanosi się, żebym sięgał po ten krążek częściej niż przy wyjątkowej okazji… Adam Widełka

ków portretujące grupę w stanie pierwotnym, pokazujące również zapał i szaleństwo pchające chłopaków do upragnionego sukcesu (czytaj zauważenia). Z każdą sesją później było już tylko lepiej. Co nie znaczy, że te kawałki brzmią jakby były nagrywane w piwnicy. Pewnie poddano to wszystko remasteringowi, ale jakość jest zadowalająca. Nawet głupio byłoby, żeby dźwięk był przesadnie wygładzony. No raczej nie w przypadku takiej hordy jak młode, głodne krwi Destruction! Cóż więcej można napisać? W sumie za bardzo nie wiem, bo materiał sam się broni a rzeczy owianych pewnym kultem nie należy zbytnio rozdrapywać. Możliwe, że gdyby poddać "Bestial Invasion Of Hell" wnikliwej analizie znalazłyby się jakieś niedociągnięcia, ale tylko ktoś totalnie głupi zawracałby sobie tym głowę. Zresztą to nie intelektualna i mająca podbijać rynki światowe muzyka - to zaklęta na taśmie wściekłość. To cholernie przyjemne wsadzenie głowy w dźwiękowe imadło zaciskające się coraz szybciej i szybciej. Takie uczucie się kocha albo odrzuca. Nie ma nic pośrodku. (Jako bonus mamy też kilka podejść z próby. Taki ukłon dla totalnych maniaków) Adam Widełka

Destruction - Bestial Ivasion Of Hell 2021 High Roller

Depressive Age - Symbols For The Blue Times 2020 Black Beard/Jolly Roger

Dobrze, że są przypominane tak bardzo nieoczywiste kapele jak Depressive Age. To dość osobliwe granie, łapiące się w ramach thrash metalu, ale raczej tego technicznego. No i czym dalej w, krótką mimo wszystko, dyskografię to trzeba przypisanie berlińczyków do tego gatunku traktować bardzo umownie. Trzeci album - "Symbols For The Blue Times" doczekał się reedycji na winylu z labela Black Beard i można się naocznie przekonać, że jest to zaskakująca rzecz. Depressive Age nie zapominają o tym, skąd wyszli, jednak jeśli na drugim albumie byli intrygujący, to tutaj idą o krok (albo i dwa) dalej. Wyszła więc płyta bardzo klimatyczna. Może JESZCZE nie tak mocno jak Sisters Of Mercy czy The Cure, ale berlińska grupa bez opo-

Destruction to żywa legenda niemieckiej sceny thrash metalowej. Jeden z elementów teutońskiej układanki - obok Sodom i Kreator. Mimo pewnych upadków ich kariera nadal trzyma się dobrze, chociaż najnowsze produkcje już tak nie elektryzują. Dlatego też warto sięgnąć do prehistorii grupy i posłuchać właśnie wydanego przez High Roller Records wznowienia taśmy demo z 1984 roku. Materiał nagrywany jeszcze przez nastolatków tak naprawdę brzmi po latach nieźle. Część z utworów znalazła się też na EP "Sentence Of Death" wydanej parę miesięcy później w tym samym roczniku. Od początku chłopaki łoili aż miło. Bez jakichś ceregieli wypalali z dubeltówki prosto między oczy. Szybkość, nerw i ta germańska szorstkość - znaki rozpoznawcze z tamtego okresu. Mike na swojej gitarze i dziś potrafi zagrać rwane, intrygujące solo a Schmier mimo tego, że jest teraz dorosłym facetem nie stracił wokalnie młodzieńczej werwy z jaką wyrzucał słowa na słynnym demo. Wtedy towarzyszył im jeszcze Tommy grający na bębnach opętane partie napisane chyba przez samą nieczystą siłę. Demo "Bestial Invastion Of Hell" to sześć kawał-

Dio - Evil Or Divine 2021 BMG

Dobrze, że katalog Dio zostaje wznawiany, ale tego, kto wpadł na pomysł tak kiczowatych okładek, powinien pochłonąć piekielny ogień. Ja wiem, że pewnie kwestie praw autorskich… Ale, kurczę, są jakieś granice przyzwoitości. No, ale na szczęście muzyka jest ponadczasowa. Oryginalnie "Evil Or Divine" wydało Eagle i można było kupić wydanie DVD+CD oraz osobny kompakt. Na wideo koncert był w całości, natomiast w wersji audio z jakichś względów (zapewne oszczędności) wycięto fragmenty, w tym solo perkusyjne Simona Wrighta oraz kawałek "Lord Of Last Day". Zabieg dziwny i niestety rozbijający trochę klimat występu. Tym bardziej fajnie, że BMG pomyśleli i w wydaniu 2CD Mediabook mamy już cały set z Roseland Theater w Nowym Jorku. Ten album koncertowy rejestrowano podczas trasy w 2002 roku, kiedy promowany był bardzo dobry album "Killing The Dragon". Niestety z tego krążka mamy raptem trzy kawałki, ale cóż… Dio miał tak duży repertuar, że ciężko było-

by wymagać wszystkiego. Zresztą wokalista często opierał swoje sety na konkretnych, sprawdzonych kawałkach ze swojej kariery i posiłkował się owocami współpracy z Rainbow i Black Sabbath. Oficjalnie Dio miał mało współczesnych koncertów, więc "Evil Or Divine" warto mieć. To solidny występ starych znajomych (Jimmy Bain na basie) i dobrze funkcjonującej maszyny, jakim był ówczesny skład grupy z Dougiem Aldrichem na gitarze i wspomnianym już byłym perkusistą AC/DC. Adam Widełka

Dio - Holy Diver Live 2021 BMG

Przyznam się bez bicia, że mam niemały sentyment do tego wydawnictwa, a dokładniej do trasy, kiedy Dio przypominał swój słynny debiut na długo przed regularną modą na odgrywanie albumów w całości przez metalowe grupy. Udało mi się być na warszawskim koncercie w 2004 roku, w klubie Stodoła, gdzie jako jeszcze licealny małolat o mało nie posikałem się ze szczęścia, kiedy jeden za drugim ze sceny wystrzeliwały ponadczasowe kawałki. Na wydawnictwie DVD mamy ten sam koncert z londyńskiego klubu Astoria z 2005 roku i jest on pełny od początku do końca. Na wersji dwupłytowego kompaktu, niestety, całość rozbito na pół, ale tak jakoś dziwnie, że na pierwszym dysku mamy cały "Holy Diver" a na drugim pozostałe utwory grane na tej trasie. Niby nic, ale koncerty rozpoczynali trzema utworami, w tym magicznym "Tarot Woman" z repertuaru Rainbow a potem dopiero, po krótkim filmiku, w całości, po kolei, wykonywali debiut, a reszty dopełniały kompozycje Rainbow i Black Sabbath. Mnie takie zabiegi drażnią, więc pamiętam, że w momencie pierwszych wydań kupiłem tylko wersję wideo. Jeśli chodzi o zawartość najnowszej reedycji BMG to na szczęście, lub nieszczęście, jest to identyczne wydawnictwo co Eagle Records, tyle tylko, że ze zmienioną okładką. Dyplomatycznie powiem, że nie pasują mi te "dzieła", z wznowień, bo bardziej wyglądają jak komputerowe grafiki ucznia z podstawówki. Nikt też nie wpadł na pomysł, żeby poukładać utwory od A do Z, żeby na CD słuchało się tego lepiej niż wyrwanych z kontekstu. Bogu dzięki, że nikogo jednak nie kusiło, by dodać jakieś bonusy, czy, o zgrozo!, pociąć ten materiał. Co do

RECENZJE

237


samego koncertu to może nie jest to najwybitniejszy występ w karierze Małego Wokalisty, ale forma zespołu może się podobać. Całość odegrana jest z polotem i słychać, że muzycy nie robią tego za karę. Atmosfera tego wieczoru w Astorii też była gorąca - fani odwdzięczali się pełnym zaangażowaniem na serwowane "hity". Naturalnie, zgodnie z koncertowymi prawidłami, swoje solówki zaprezentowali perkusista Simon Wright i gitarzysta Doug Aldrich. Basistą wtedy był Rudy Sarzo, a klawisze wciskał Scott Warren. Na części trasy, w tym w Polsce, na gitarze grał Craig Goldy. W ten sposób partie gitary były trochę bliższe starym dziejom Dio, chociaż do interpretacji Aldricha nie można mieć wielkich zastrzeżeń. Sumując - "Holy Diver Live" to niezły koncert i świetna pamiątka epizodu z życia grupy. Adam Widełka

Dokken - The Lost Songs: 19781981 2020 Silver Lining Music

W 2019 roku Don Dokken przeglądał swoje archiwa i natknął się na różne nagrania demo, które powstały na początku działalności zespołu. Z tych nagrań wybrał aż jedenaście utworów, które zgromadził pod wspólnym tytułem "The Lost Songs: 1978-1981". To, że te nagrania nie brzmią najlepiej słyszymy od samego początku. Niemniej muzyka również od razu zabiera nas w nostalgiczną podróż do początków kapeli, co przebija wszelkie techniczne niedostatki, a staje się największym walorem tego wydawnictwa. Zresztą na czas przesłuchiwania płyty ta atmosfera bardzo dobrze trafiła w moje zapotrzebowanie na taką tęsknotę. No i te czterdzieści parę minut minęło mi naprawdę niepostrzeżenie. Wśród nagrań z albumu znalazło się klika utworów, które powstały podczas sesji do debiutanckiego albumu "Breaking The Chains", a mowa o kawałkach "Step Into The Light" oraz "Hit And Run". Teraz człowiek może się dziwić czemu zostały odrzucone, wtedy niestety muzycy musieli wybierać aby zmieścić się w limicie czasowym winylu. Jedyny utwór, który został wykorzystany na "Breking The Chains" to "Felony", ale na "The Lost Songs: 1978-1981" jest w jednej z swoich pierwotnych wersji. Są też takie kompozycje, jak "Rainbows", która jest mocno klimatyczna, dojrzała, po prostu świetna ale w tedy w ogóle nie brana pod uwagę przez zespół. Ogólnie bardzo dobrze się

238

RECENZJE

stało, że Don Dokken wrócił do tych nagrań, że ujrzały światło dzienne. Myślę, że dla najzagorzalszych fanów tej formacji ten album będzie niezłą ucztą, reszta fanów może spokojnie pozostać przy wczesnych oficjalnych wydawnictwach marki Dokken.

pozycji. Adam Widełka

\m/\m/

Evil - Ride To Hell 2021 Mighty Music

Epitaph - Echoes Entombed Demo Anthology 2020 Divebomb

Spośród kilkunastu zespołów o nazwie Epitaph, Divebomb Records wybrali jeden, pochodzący z Tampy na Florydzie. W zeszłym roku nakładem firmy wyszła kompilacja zawierająca dwa dema zespołu. To, jak na razie, jedyne oficjalne nagrania. Od ostatniej reaktywacji w 2012 roku Epitaph nic nowego nie wypuścił. Powiem szczerze - dla mnie to zespół "krzak". Kompletnie nieznany mi wcześniej twór poruszający się w obszarach death/ thrash metalu. Zaczął działać 1990 roku i w tym samym składzie: Mark Good (bas), Kevin Astl (perkusja), Tony Teegarden (gitara, śpiew) oraz Scott Senokossoff (gitara) zrealizował taśmy będące przedmiotem tejże kompilacji. Pierwsza z 1991 roku, druga nagrana rok później. Na "Echoes Entombed…" oprócz wspomnianego materiału są jeszcze trzy utwory z pierwszego demo w innym miksie. Taki dodatek. Pięć kawałków, które zdążył nagrać Epitaph to niczym szczególnym nie wyróżniający się death metal z szczyptą thrashu. Zresztą jest go bardzo mało. Głównie chłopaki tłuką w klimatach amerykańskiego death metalu, coś w deseń Obituary. Masywne riffy przeplatają się z regularnymi przyspieszeniami. Czasem pojawi się jakaś intrygująca instrumentalna wstawka. W sumie tak naprawdę ciężko się dużo rozpisywać, bo twórczość grupy zamyka się w kilku, dość podobnych do siebie utworach. Płytka "Echoes Entombed…" to rzecz ciekawa, chociażby z historycznego punktu widzenia. Epitaph z Florydy to dziś być może trochę zapomniana załoga, a dzięki takiej kompilacji pojawia się szansa na zainteresowanie i, jak planety ułożą się odpowiednio, to kto wie, może w końcu wydadzą debiutancki pełny album? Poczekamy, zobaczymy, a jak na razie Divebomb Records udostępnia muzykę dość sprawnej death metalowej maszyny, która, choć nie tworzyła zbyt oryginalnych kawałków, daje szansę na pozytywny odbiór tych kom-

Kompilacja "Ride To Hell" to smaczny suplement do niezbyt okazałej dyskografii duńskiego zespołu Evil. Za złowieszczą nazwą nie przyszły sukcesy i po taśmach demo w 1983 i 1984 roku, zostawili po sobie tylko i wyłącznie nagraną EP oraz materiał na żywo realizowany rok później. Dopiero w 2015 roku ukazała się pełna płyta, która jednak trochę zgubiła szaleństwo wczesnych dokonań. Krążek, który mam przed sobą to pierwsze demo, liczące trzy kompozycje, które trafiły później na "Evil's Message" a pozostały czas nośnika zajął fragment koncertu z Kopenhagi datowany na '85. Fajnie, jeśli możemy posłuchać tego przed mini albumem, bo dobrze widoczny jest progres i poprawa jakości względem numerów na demo. Jeśli zaś sięgamy po rzecz nagraną na żywo to otrzymujemy solidnie zaprezentowane granie. Wrażenie mniejsze niż EP, ale w dalszym ciągu Evil jest mocno stojącym na nogach zespołem ciskającym rozżarzone riffy. Chwila i już osiągają optymalną prędkość i temperaturę. Nawet falująca momentami taśma nie przeszkadza w cieszeniu się naprawdę rozbujanymi tematami. Słychać, że podczas koncertów grupa nie traciła nic ze swojej energii, jaką można poznać obcując z materiałem studyjnym. Krążek "Ride To Hell" to rzecz niekoniecznie rzucająca na kolana, lecz jej całokształt okazuje się nad wyraz konkretną interpretacją gatunku zwanym heavy metalem, co pozwala bez oporów sięgać po kompakt powstały w kooperacji Mighty Music z From The Vaults. Adam Widełka

Evil - Evil's Message 2021 Mighty Music

Kocham takie rzeczy! Oldschoolowe, heavy metalowe mini albumy są czasem o wiele lepsze niż pełne krążki. Są jak zwinny bokser z rękawicą gotową do zadania kończą-

cego ciosu. Są jak przyczajony szablo zębny kocur, jak wściekły skarabeusz, jak gotująca się w żyłach krew! Krótkie i bardzo treściwe, soczyste, ociekające istnym muzycznym miodem wydawnictwa. Taka jest też wiadomość od duńskiej formacji. Po dwóch demówkach w roku 1984 grupa Evil wypuściła na rynek mini album "Evil's Message". Tytułowa wiadomość była bardzo konkretna. Dwadzieścia dwie minuty heavy metalowego ognia! Bez zbędnych ceregieli, bez użytych na siłę ozdobników. Takie bezczelne połączenie korzeni duńskiego metalu w postaci Mercyful Fate i światowych wzorców metalu jak na przykład Judas Priest. Gęste i bardzo plastyczne granie. Słychać, że kawałki pisane były przez świadomych twórców - sporo tutaj bardzo swobodnego prowadzenia kompozycji, fajne solówki, dużo rwących riffów i mocny wokal. Mimo, że Evil jest na swoim EP rozpędzone, nie odnosi się wrażenia, że miałby się zespół w tym szaleństwie pogubić. To poukładana rzecz, rozplanowana nawet - jednak nie tracąca w ogóle energii i przez cały czas mknąca i niesiona przez pełną furii sekcję i wtórujące riffy. Naprawdę ostra rzecz. Bardzo mało popularna mam wrażenie - co teraz może się trochę zmienić - bo niedawno pojawiły się najświeższe reedycje przez Mighty Music. Mała płyta dostępna jest na winylu oraz kompakcie. Adam Widełka

Exorcist - Nightmare Theatre 2021 High Roller

Ten album niektórzy mogą zaliczać do zbioru ciekawostek. W sumie za dużo się nie pomylą, bo nie jest on mocno rozdmuchany tu i ówdzie. Raczej spokojnie czeka na śmiałków, którzy będą chcieli zmierzyć się z jego zawartością. Exorcist na "Nightmare Theatre" porusza w tekstach sprawy okultystyczne a muzycznie, w piętnastu kompozycjach, porusza się szeroko w speed metalu. Tym, naturalnie, w wydaniu amerykańskim, bo kapela pochodzi z New York. Istniała tak naprawdę tylko w roku 1986 i w tymże pojawił się ich jedyny album. Złowieszczy, szybki i szorstki niczym skóra rogatych demonów. Zespół tworzy ciekawy nastrój za pomocą krótkich wstawek (są kolejnymi numerami na płycie) ale też mocno kreśli swój charakter w kompozycjach osadzonych silnie w power/speed. Najważniejsze jed-


nak, że dobrze się ich słucha, mimo, że wokale przypominają agonię plugawych mieszkańców piekła a brzmienie na pewno nie zalicza się do tych sterylnych. No ale kurczę, jak też mogłoby być inaczej? Szkoda, że Exorcist nie działał dłużej, bo "Nightmare Theatre" nie jest absolutnie złą płytą. To rzecz dla koneserów tematu, jakim jest okultyzm i wszelkie podobne sprawy. Kawałki jawią się jak dalekie kuzynostwo Venom, więc mniej więcej można sobie od razu zweryfikować co nas czeka po odpaleniu krążka. Myślę, że każdy, kto ceni sobie takie motoryczne numery, nie zawiedzie się po odsłuchu. Adam Widełka

Funeral Vision - It... 2021 Thrashing Madness

Funeral Vision był jednym z tych zespołów, które w latach 90. zaistniały za sprawą tylko jednego, oficjalnego materiału, demo/EP "It...". Po blisko 30 latach doczekał się on dzięki Thrashing Madness pierwszego wydania na CD, z trzema dodatkowymi utworami oraz bogatym w archiwalne zdjęcia i informacje bookletem, co w przypadku wydawnictw firmowanych przez Leszka jest już normą. Death/ doom krakowskiej formacji nad wyraz dobrze zniósł upływ czasu to dźwięki nieodległe od tego, co grały wówczas Sempiternal Deathreign czy Paradise Lost. Klimatów charakterystycznych dla Brytyjczyków, zwłaszcza w "Dark Muse", mamy tu sporo, ale Funeral Vision w żadnym razie nie są tylko imitatorami, co potwierdzają w posępnym "Slave" i mo-carnym "Kane". Są też szybsze partie ("Monster"), ale jednak na "It..." rządzą i dzielą majestatyczne, doomowe walce, czego najlepszym przykładem jest "Immortal". Szkoda, że zespół niczego już po "It..." nie wydał, ale okazało się, że to i owo się jednak zachowało. Instrumentalny, w sporej części klimatyczny "Funeral Vision" łączy momentami doom/death metal z okołojazzowymi patentami, a to przecież rok 1990, jeszcze przed wysypem tak grających zespołów, a do tego, jak na nagranie z próby, dźwięk jest naprawdę niezły. Koncertowa wersja "Immortal" również jest niczego sobie, a kropką nad i jest przeróbka "Eternal" Paradise Lost. Muzycznie nad wyraz kompetentna, wokalnie ciut słabsza, ale to ciekawe zaakcentowanie jednego ze źródeł inspiracji Funeral Vi-

sion. Wojciech Chamryk

To żadna ujma - dzięki temu jeszcze mocniej możemy wtopić się w opowiadane przez Chrisa historie, opakowane w charakterną muzykę, którą współtworzył między innymi słynny basista Jens Becker. Adam Widełka Kreator - Under The Guillotine 2021 Noise/BMG

Grave Digger - The Grave Digger 2020/2001 Metalville

Niemiecki Grave Digger pod dowództwem charyzmatycznego wokalisty Chrisa Boltendahla działa już na rynku blisko czterdzieści lat. Nie mają zamiaru zwalniać tempa. Obok nowości wydawniczych, trzymających osobliwy fason, pojawiają się też reedycje starszych rzeczy, tak jak na przykład albumu "The Grave Digger" z 2001 roku, popełniona przez Metalville jakiś rok temu. Generalnie dyskografia Grabaża jest strasznie równa. Ciężko, z ponad piętnastu studyjnych krążków, wybierać, który jest lepszy czy gorszy. Zresztą zupełnie niepotrzebnie. Zespół stara się nie zawodzić swoich fanów i miłośników klasycznego heavy metalu z tekstami o mitologii, wojnie, horrorach czy muzyce metalowej. Jeśli już trzeba by było zastanowić się głębiej nad tymi albumami, które warto by było wyróżnić, to otwierający nowe milenium "The Grave Digger" na pewno znalazłby się w grupie tych najciekawszych. Album dedykowany pamięci pisarza Edgara Allana Poe, zawiera dwanaście kompozycji, z czego ostatni utwór jest dodatkiem, pojawiającym się zresztą na większości wydań. Blisko godzina materiału granie do jakiego Grave Digger przyzwyczaił swoich wyznawców. Szybko, gęsto ale cholernie chwytliwie. Tak, to ta sama marka co niegdyś Running Wild czy Accept. Ta cudowna, niemiecka szorstkość! Od razu można wyczuć z kim mamy do czynienia. Nie mogło też zabraknąć wielogłosów w refrenach, które wciskają się w głowę niczym kołki rozporowe. Muzyka grupy jest budowana w oparciu o proste środki, jednak bardzo uważnie, żeby nie przekroczyć granicy kiczu i karykatury samych siebie. Wiadomo, że adresowana jest do określonej grupy odbiorców, mimo wszystko jednak numery pisane są całkowicie na poważnie i zawierają sporo niezłych motywów oraz budowany z pieczołowitością klimat. Album nagrany jakieś dwadzieścia lat temu nie stracił nic z wigoru i potęgi. Może w momencie wydania mógł sprawiać wrażenie produkcji na czasie, ale z biegiem lat coraz wyraźniej słychać, że brzmienie Grave Digger nasączone jest sporą ilością nostalgii. Dlatego też kawałki brzmią jakby zatrzymał się czas.

Grave Digger - 25 To Live 2020/2005 Metalville

Nie od dziś wiadomo, że jednym z najlepszych terenów na nagrywanie płyt koncertowych to Ameryka Południowa. Fani są tam zawsze dzicy i spragnieni heavy metalowych dźwięków. Podobnie jak w Polsce… Muzyka często jest ucieczką od codzienności, a że w krajach takich jak Argentyna, Brazylia czy Chile nie zawsze jest tak bardzo kolorowo jak mówią nam foldery biur podróży… Łatwo o wnioski. Dlatego też metal jest katalizatorem i występy legend wypadają tam świetnie. Nie inaczej sprawa wygląda z "25 To Live" Grave Digger nagrywanego podczas trasy promującej "The Last Supper" w 2005 roku. Materiał Grabaża można słuchać i oglądać. Dla fanów oglądania koncertów na domowej kanapie do dwóch płyt CD dołączono jeszcze dysk DVD. Na szczęście niczego nie powycinano, jak czasem jest to w zwyczaju, także na obu wersjach mamy ten sam, bardzo energetyczny koncert. Nieważne, czy właśnie grają nowości czy sięgają po starsze kawałki reakcja goręcej, nabuzowanej brazylijskiej publiczności jest taka sama. Czuć szaleństwo! Można odnieść wrażenie, że zaraz wpadną przez membrany głośników do pokoju! No i zespół przez to gra niczym niesiony na skrzydłach. Słychać, że ta sztuka sprawia im przyjemność. Dobór repertuaru i jak i forma Grave Digger na "25 To Live" powinna usatysfakcjonować fanów dobrego heavy metalowego grania. W sumie nie ma się do czego przyczepić. Wiadomo, że płyty live rządzą się swoimi prawami. Tak samo mają swoich zwolenników, jak i tych, którzy uważają to za kompletną stratę czasu. Na pewno lepiej byłoby oddać się falującemu tłumowi w Sao Paulo. Po latach jednak zapis takiego koncertu może być dla kogoś świetną pamiątką, ale też po prostu realizacją soczystej, metalowej uczty. Wolny wybór, choć poświęcając te dwie godziny z hakiem na "25 To Live" nic się nie straci. Adam Widełka

Na początku roku 2021 nakładem Noise Records ukazał się box Kreator. Wydawnictwo zapierające dech w piersi fanom grupy, ale też myślę, że fanom thrashu w ogóle. Pudło obejmuje winylowe krążki wszystkich albumów nagranych dla Noise w latach 19851992, czyli od "Endless Pain" do "Renewal". Dodatkowo znajdziemy w nim DVD, 40 stronicowy album, reprodukcję demo "End Of The World" na kasecie oraz figurkę postaci demona znanej z singla "Behind The Mirror" z ukrytym USB z kolejną porcją muzyki niemieckiej załogi. Na razie o tym samym w formacie CD można jedynie pomarzyć. Wytwórnia jedynie wydała namiastkę, bo w takiej samej szacie graficznej jak pudło, tego samego dnia na rynek trafiła dwupłytowa kompilacja. Pod tytułem "Under The Guillotine" mamy porcję wybranych, powiedzmy, że najlepszych kąsków z okresu dla Noise. Generalnie to nie lubię kompilacji. Nie przepadam za tym, że ktoś sugeruje i narzuca niejako zdanie o "najlepszych" utworach danej grupy. Przecież dla każdego mogą to być zupełnie inne kompozycje. Wiadomo - jest to w jakiś sposób umowne, ale też mimo wszystko kierunkuje na te a nie inne fragmenty twórczości. Mogę się zgodzić, że kompilacja pomaga w poznawaniu kapeli przez ludzi, którzy nie mieli wcześniej z nią żadnej styczności. Żeby poznać cokolwiek, często jednak od bardzo dobrej strony. No i takie zbiory kawałków kupują też ultra fani, którzy… kupią wszystko. Ja nie zamierzam. Albumy mam na półce, wracam do nich z różną częstotliwością. Zwyczajnie nie czuję takiej potrzeby. Natomiast wydawnictwo "Under The Guillotine" jest przygotowane solidnie i spokojnie może uchodzić za współczesny elementarz ze starych płyt Kreatora. Studyjne kawałki wzbogacone o wersje live i remixy opakowane w gustowny media-book z 20-stronicową książeczką zawierającą sporo rzadkich i niepublikowanych zdjęć. Dla kogoś, kto chciałby zacząć przygodę z legendą niemieckiego thrashu lub też mieć coś retrospektywnego - jak najbardziej. Ten zestaw zawiera wszystko czego powinien dotknąć zarówno żółtodziób jak i niedzielny fan gatunku. Ci najbardziej zagorzali - z ciekawości czy też z kolekcjonerskiego obowiązku. Dwa dyski. Dwie godziny z hakiem. Konkretny niemiecki

RECENZJE

239


thrash. Wydawnictwo portretujące Kreator z najlepszego okresu w karierze. Cóż mogę więcej pisać… To po prostu podstawa. Adam Widełka

pokazuje na "The Courts Of Chaos", że jest profesjonalistą. Dzięki takiemu podejściu marka Manilla Road zyskała należny sobie szacunek, jaki nigdy nie zgaśnie. No a album ten, mimo, że jest ostatnim ich wspólnym dziełem, to z upływem lat w żadnym wypadku nie traci nic ze swojej siły i nie wypada gorzej od wczesnych dzieł. Adam Widełka

Manilla Road - Court Of Chaos 2021 High Roller

High Roller Records zdecydował się zrobić dodruk kolejnej partii winyli Manilla Road. Po dziesięciu latach na rynku znów pojawiają się bardzo sprawnie przygotowane wznowienia. Trzy kolory krążków i limitowana edycja. Żadnych ingerencji w warstwę muzyczną i szatę graficzną. Jednym z nich jest wydany w 1990 roku "The Courts Of Chaos". Album ten jest wyjątkowy. Zamyka on klasyczny okres grupy i jest ostatnim, jaki wspólnie nagrali Mark "The Shark" Shelton, Scott "Scooter" Park i Randy "Thrasher" Foxe. Już rzut oka na okładkę mówi dużo. Jest mrocznie i niepokojąco. Po chwili od położenia płyty na adapterze odpala się intro i przez cztery minuty mamy wrażenie, że za chwilę będziemy uczestniczyli w czymś naprawdę niecodziennym. Potem jest tylko lepiej. To cały czas Manilla jaką znamy i jaka na poprzednich krążkach dawała ostro popalić - wszakże echo po thrashowym "Out Of The Abyss" jest silne. Mimo wszystko można zauważyć, że grupa cofnęła się znaczniej i przypomina bardziej swoje wcielenie z lat 70. Utwory są bogate w zmiany temp i ciekawe aranżacje. Duży nacisk położyli muzycy na budowanie nastroju. Ten pomagają stworzyć subtelne partie klawiszy i natchnione wokale Sheltona. Kiedy się rozpędzają to brzmią ostro i dynamicznie, ale kto zna twórczość tej dumy Kansas to wie, że z każdą swoją płytą Manilla Road prezentowała spory progres i rozwijała swoje horyzonty. Mimo tego, że w momencie wydania "The Courts Of Chaos" grupa istniała już (według dyskografii) dziesięć lat, nie czuć żadnego unowocześnienia. Trudno też o tym mówić w początku lat 90., ale jednak jakaś różnica powinna być widoczna. W przypadku Manilla Road to były zmiany kosmetyczne. Cały czas zespół brzmiał szorstko i reprezentował taki pięknie siermiężny styl epickiego metalu, który sami twórcy bardzo uważnie wzbogacali. Słychać, że kapela się rozwija, ale zupełnie bez straty klimatu i swoich pierwotnych założeń. Każdy z trójki muzyków - Mark, Scott i Randy - pokazywał niejednokrotnie i

240

RECENZJE

Manilla Road - Spiral Castle 2021 High Roller

W najnowszych wznowieniach winylowych Manilla Road znalazło się również miejsce dla troszeczkę późniejszych dokonań. Na trzech kolorach placków i w limicie pojawił się "Spiral Castle" - album reprezentujący okres, kiedy grupa działała już jako kwartet. Po niezwykle kontrowersyjnym projekcie jakim był "The Circus Maximus" grupa z Kansas zamilkła na dziewięć długich lat. Powróciła w 2001 roku płytą "Atlantis Rising", na której zadebiutował zupełnie nowy skład. Ci panowie również brali odpowiedzialność za stworzenie wspomnianego na początku "Spiral Castle". Rzeczone krążki dzielił rok i tak naprawdę stylistycznie dużo się nie różnią. W czwórkę zawsze jest więcej możliwości, ale w przypadku Manilla Road jeśli chodzi o instrumentalistów, wszystko zostało po staremu. Jako ten czwarty doszedł wokalista. Bryan Patrick, bo o nim mowa, wcześniej pracował jako techniczny dla Randy Foxe'a. Przed oficjalną reaktywacją zaczął śpiewać część piosenek grupy, aż w końcu, kiedy Mark Shelton zdecydował się wskrzesić zespół, stał się pełnoprawnym członkiem i wokalistą. Poza nim zmieniła się sekcja rytmiczna. Wtedy tworzyli ją Mark Anderson grający na basie oraz bębniarz Scott Peters. Powrót Manilla Road w 2001 roku nie oznaczał diametralnej zmiany kursu. To, że skład był inny i zespół milczał przez kawał czasu nie miało na nic wpływu. Grupa wróciła silna i zwarta i na nowo chętna by roztaczać swoją magiczną aurę w kontakcie z fanami na koncertach w każdym zakątku globu. Muzycznie "Spiral Castle" nie odbiega za mocno od tytułów nagranych jeszcze w klasycznej konstelacji - Mark, Scott i Randy - to nadal jest dobrze rozpoznawalne granie. Ten na swój sposób wyjątkowy, epicki heavy metal. Może już aż tak nie "siermiężny" ale brzmieniowo z pełnym przekonaniem

zatrzymany w latach 70. Wciąż jednak słychać bardzo nastrojowe tematy, natchnione wokale i połamane rytmy sekcji. Słychać też moc i powolne wymierzanie ciosów. Powtarzalne jak mantra riffy i dostojne dudnienie niskich tonów. To wciąż bardzo dobre kompozycje i wielka pasja ich wykonawców, którzy z szelmowskimi uśmiechami dyktują warunki, z jakimi słuchacz musi się zmierzyć. To naprawdę niezła płyta, która po kilku odsłuchach powinna wciągać jak narkotyk. Co ważne, w reedycji HRR dostępny jest utwór, który pierwotnie nie znalazł się na krążku CD Iron Glory Records w 2002 roku (za to był na LP i późniejszej edycji Shadow Kingdom) - "Throne Of Lies". Także po raz kolejny wznowienie zostało przygotowane bardzo starannie z dbałością o szczegóły.

tal! Myślę, że gdyby antyczni wojownicy znali walkmany, przed krwawymi bitwami słuchaliby Manowar. Gęsta sekcja rytmiczna w połączeniu z ciętymi riffami brzmi jak nawołanie do walki. Potęga, moc i chwytliwość - to cechy jakimi obdarzone są utwory grupy. Pomiędzy szatkującymi partiami gitary a dudniącym jak bojowe kotły basem znajduje się miejsce na przejmujące i charyzmatyczne wokale. Nie dajcie się zwieść - przebojowość na tych albumach jest taka, jaką wymyślił sobie Manowar. Niekwestionowana klasyka epic metalu. Mogę podsumować to wydawnictwo słowami, jakie znalazły się na okładce wydania: "Fighting The World": "The battle rages - choose your side. Death to false metal! Forever, Fighting The World!". Adam Widełka

Adam Widełka

Mesheen - A Matter Of Time Manowar - Black Wind, Fire & Steel (The Atlantic Albums 19871992) 2020 HNE/Cherry Red

Kiedy mam recenzować klasykę gatunku to zawsze się denerwuje. No bo kurczę cholernie ciężko jest przygotować tekst taki, żeby nikogo nie urazić. Wiadomo Manowar to ultra klasyka epickiego heavy metalu. Tu nie ma miejsca na błędy. Zwłaszcza, że na rynek wchodzi, nakładem Cherry Red Records, trzypłytowy boks. Zawierać on ma trzy albumy nagrane dla Atlantic - "Fighting The World" (1987), "Kings Of Metal" (1988) oraz "The Triumph Of Steel" z 1992 roku. Jeśli ktoś jeszcze nie posiada w swoich zbiorach tych krążków, nadaje się idealna okazja, żeby ten brak uzupełnić. Mimo, że jest to późny Manowar, to cały czas trzyma fason i nie ma mowy o słabych kompozycjach. Miecze lśnią w słońcu, z oddali widać łunę nad wioską, a wojownicy na swych barkach niosą skrzynie z łupami i kobiety. Trzeba Manowar lubić. To też nie jest typ heavy metalu, który może spodobać się każdemu. Nie ma w tym przesadnej wirtuozerii, a patos wylewa się wiadrami. Przy słuchaniu kawałków z tych, czy też z wcześniejszych albumów formacji, można wręcz czuć zapach oliwki, którą właśnie muzycy rozsmarowali na swoich muskułach. Jeśli jednak ktoś zdecyduje się wejść w świat albumów Manowar, musi przyjąć zasady w nim panujące. Przyodziać zwierzęcą skórę, naostrzyć potężny miecz i być gotów umrzeć za me-

2020 Cult Metal Classics

Kwestia czasu... Faktycznie, coś jest na rzeczy. W roku 1984 powstał bowiem Tyton, szerzej znany z wydanego trzy lata później drugiego albumu "Mind Over Metal". W roku 1992, z oczywistych względów, było już jednak po wszystkim, ale część składu założyła nieco wcześniej kolejny zespół. Mesheen nie grał jednak grunge, pop punka czy alternatywnego metalu, ani w głowie był im też death czy black: formacja wykonywała melodyjny hard'n'heavy z minionej dekady, niemodny i nieciekawy nie tylko dla słuchaczy, ale też dla wytwórni. Nic więc dziwnego, że trzyutworowe demo z roku 1992 oraz nagrany dwa lata później album przeszły bez echa. Co prawda Mesheen w 1999 wydał "A Matter Of Time", ale tylko na CD-R i w znikomym nakładzie, bardziej w celu posiadania płytowej pamiątki na koniec kariery niż w celach komercyjno-merkantylnych. Teraz ten materiał doczekał się oficjalnej edycji i dobrze się stało, bo to kapitalne granie. Całość brzmi tak, jakby powstała tak w roku 1984, nie 10 lat później wtedy był to przeżytek, dziś coś ponadczasowego, zawsze aktualny, totalny old school. 10 utworów, niecałe 38 minut muzyki - nietrudno wyobrazić sobie ten materiał na winylowym krążku, zresztą został on skonstruowany tak, że nie tylko otwiera go nader przebojowy "Fight For The Peace", ale utwór numer sześć, czyli ten, który zaczynałby stronę B, "Bad Reaction", też ma spory potencjał i chwytliwy refren,


fajnie kojarząc mi się z Accept drugiej połowy lat 80. Pozostałe utwory są równie udane, dzieląc się na te lżejsze, bardziej przebojowe (tytułowy, "A Matter Of Time") oraz mocniejsze ("I'm Gonna Get You", "Fool for Believin'", niczym z trzeciego LP Y & T, mroczny "Youth-Enasia"). Instrumentalnie też wszystko się tu zgadza, a wokalista Ted Heath (wytwórnia Cult Metal Classics przypomniała też jego zespół Fortress z połowy lat 80.) ma świetny, zadziorny głos - szkoda, że później gdzieś przepadł, ale tak to już jest w tych Stanach Zjednoczonych, jedna szansa i wóz albo przewóz, kolejnej nie będzie, nawet jeśli nagra się potencjalny przebój, akustyczną balladę bez perkusji "The Bigger They Are (The Harder Thy Fall)"...

mu szaleństwu i bez obaw rozgrzać numery do czerwoności… Materiał świszczy niczym bicz rogatego oprawcy. Zostawia piekące rany na skórze śmiałka, który zechce zmierzyć się z "Spectrum Of Death" nie zważając na dobre słowa swoich przyjaciół. Zabliźniać się będą też długo, bo album niesamowicie uzależnia. Wbrew temu, co atakuje z głośników, materiał ten z każdym odsłuchem zyskuje i staje się, o dziwo, bardziej przystępny. Adam Widełka

2021 BMG

Wojciech Chamryk MP - Bursting Out (The Beast Become Human) 2021 Dying Victims

Morbid Saint Death

Spectrum of

2021 High Roller

Niedawno wyszła reedycja High Roller Records na winylu w czterech kolorach. Prezentuje się bardzo ładnie, zresztą jak to u HRR wstydu nie ma, wszystko na tip top. Tylko aż szkoda tak bluźnierczą muzykę słuchać z tak sterylnego i super przygotowanego wznowienia… Morbid Saint na swoim debiucie to bezlitosna maszyna. Ten album to pół godzinki ostrej jazdy i bezkompromisowego thrash metalu. Co prawda wydany w 1990 roku, więc nie mógł bezpośrednio konkurować chociażby ze Slayer w ich najlepszym okresie, ale pięknie kultywuje tradycję srogiego muzycznego łomotu. Żeby też było jasne - "Spectrum Of Death" to nie tam żadna młócka bez ładu i składu. To w swojej prostocie bardzo intelektualny album, nastawiony na wściekłość i energię, ale i umiejętne trzymanie tempa wymierzania ciosów. Całość utrzymana jest w szaleńczym biegu ale zawiera w sobie odpowiednią ilość przestrzeni, żeby słuchacz w obłęd popadał stopniowo i wręcz pragnął kolejnych odsłuchów. Dwie gitary chłoszczące riffami i świdrujące umysły solówkami są tu pod władaniem Jima Fergadesa i Jaya Vissera. Pat Lind charczy i wypluwa z siebie kolejne linijki lirycznych rozpraw na temat piekła, śmierci czy szatana. Lee Reynolds i Tony Paletti, odpowiednio okopani na stanowiskach bębniarza i basisty, stanowią żeliwny fundament grupy i kręgosłup obłąkanych kompozycji. Dzięki nim reszta może oddać się prawdziwe-

Motorhead - No Sleep 'Til Hammersmith Super Deluxe

Lubię czasem pogrzebać w czymś nieznanym. Wiąże się to naturalnie z pewnym ryzykiem straty czasu, ale w większości przypadków trafiam na coś dość interesującego, by poświęcić paręnaście minut ze swojego życia. Właśnie niedawno trafił do mnie krążek MP "Bursting Out (The Beast Become Human)". Jako, że nie była to dla mnie załoga wcześniej znana, zabrałem się za odsłuch. Muszę powiedzieć, że czasu nie zmarnowałem, ale życia do góry nogami ta muzyka mi nie wywróciła. MP czyli Metal Priests lub też, od 1992 roku, Melting Point, to niemiecka grupa szwędająca się ze swoimi kawałkami w rejonach heavy/speed metalu. Tak też jest na ich debiucie z 1986 roku. Krążek gdzieniegdzie zalatuje klimatami znanymi już wcześniej z dokonań Accept czy Warlock. Nie wiem czy każdy niemiecki wokalista z tamtego okresu miał głos jak papier ścierny czy to Udo wywierał tak wielki wpływ, ale tutaj też śpiew ma szorstką manierę. Płyta jest dość krótka bo liczy sobie ledwie 35 minut. Na najnowszej reedycji, która ma wyjść niedługo, dodano jakieś kawałki w wersjach live. No ale sam materiał jest zwarty i bez zbędnych cudów. Solidnie zagrany heavy/speed metal. To taki typ muzyki, przy której noga i głowa sama chodzi. To nie jest coś wysublimowanego, odkrywczego i szalenie inspirującego. MP szatkują powietrze riffami Andy Wolka, a Thomas Zeller i Thomas Schneider prują niczym dobry, rajdowy samochód słynnej grupy B. Takie Audi Quattro. Nawet wszystko się zgadza - niemiecki samochód również był kwadratowy, ale z potężną mocą. Tak jak na "Bursting Out". Niby z zewnątrz kolejny, zakurzony band z Germanii, ale jak już trochę się ta płyta w odtwarzaczu rozbuja… To mi-

Żyjemy w pięknych czasach. Co roku fani poszczególnych zespołów otrzymują wspaniałe prezenty w postaci rocznicowych wydań kolejnych płyt z dyskografii. Pomijając już fakt czy te wydania są udane, czy też nie, należy się cieszyć, bo jeszcze parę lat wstecz takie sprawy należały do rzadkości. Wytwórnie wyczuły, że na sentymentach się zarabia i oprócz zwykłych reedycji nastawiły się na przygotowywanie dużych pudeł zawierających oprócz kompaktów również inne rarytasy. Dla fanów Motorhead zbliża się właśnie kolejny wydatek. Legendarny album koncertowy "No Sleep 'Til Hammersmith" z 1981 roku doczekał się rozszerzonej wersji i to nie zwykłej, ale naprawdę super deluxe. Każdy, kto zakupi to cacko otrzyma oprócz czterech dysków jeszcze replikę plakatu z koncertu Heavy Metal Holocaust (Motorhead grał tam m.in. z Ozzym, Riot, Vardis), replikę biletu, kostkę do gitary, przypinkę, tourpass z epoki czy wreszcie bogato ilustrowany, 28-stronicowy album. Puls już przyspieszył. I dobrze. Muzyka Motorhead nie pozostawiała nikogo obojętnym, więc to wydanie również nie powinno. Wiadomo - dostajemy to samo, co jest już dawno w obiegu. Po części można się zgodzić, że to rzecz dla najzagorzalszych fanów, ale jeśli lepiej przypatrzeć się opisowi tego, co jest w pudełku, powoli zaczniemy zmieniać zdanie. Jak pokazała historia, album wydała wytwórnia Bronze w czerwcu 1981 roku, kiedy zespół był na wojażach w USA. Lemmy na początku był wściekły z tego powodu, bo niekoniecznie pasowało im to, że w ten sposób, niejako za plecami, krawaciarze podjęli decyzję. Pierwotnie na słynny krążek złożyły się nagrania wybrane z dwóch nocy w Newcastle, tj. 29 i 30 marca 1981 roku, także od momentu rejestracji, do efektu końcowego, minęło relatywnie mało czasu. Grupa nie była też do końca pewna tych numerów i ogólnie nie chciała śpieszyć się z publikacją materiału. Jednak sze-

fowie Bronze tylko poczekali aż Lemmy, Philthy Animal i Fast Eddie wsiądą do samolotu… Jak pokazał czas - decyzja włodarzy była słuszna. Album okazał się hitem i jest to już legendarna pozycja wśród koncertówek hard rocka/heavy metalu. W rozszerzonej wersji, naszej Super Deluxe, postanowiono dać nam szansę samemu wybrać swoje "No Sleep 'Til Hammersmith". Na czterech kompaktach dostajemy zatrzęsienie materiału z tamtego okresu. Jest naturalnie właściwy album, poddany remasteringowi, mający jako bonus trzy kawałki z próby dźwięku. Na drugim i trzecim krążku można posłuchać sobie pełnych koncertów z Newcastle City Hall a wieńczy całość kolejny występ, pełny zapis z Leeds Queens Hall, który odbył się 28 marca 1981 roku. Dlatego też, jeśli mamy ochotę, możemy zlepić "No Sleep…" według własnej wizji. Co do całości to obcujemy z materiałem bardzo dobrej jakości. Wszystkie występy były rejestrowane oficjalnie więc nie ma mowy o jakichś niedociągnięciach. Każdy z koncertów daje świadectwo jakim potworem na żywo wtedy było Motorhead. Zresztą tutaj nawet nie ma się co rozpisywać od początku do końca z głośników wylewa się najwspanialszy rock'n' roll, głośny i wulgarny. Soczyście szybki, szorstki i męski dźwięk. Terkotanie basu, szarpanie gitary i łomot bębnów. Niekwestionowana klasyka ciężkiej muzyki i elementarz dla wszystkich, którzy myślą, że posiedli już tajemną wiedzę jak grać ten rodzaj rocka. Jeśli jesteś maniakiem Motorhead to pewnie już czekasz na swój pre-order tego cacka. Jeśli wahasz się co do zakupu, a niespecjalnie bawi Cię słuchanie cztery razy "tych samych kawałków", to możesz zostać przy standardowej wersji "No Sleep 'Til Hammersmith". Ten boks to mega ciekawa sprawa ale raczej adresowany dla 'die hards' niż niedzielnych słuchaczy. Adam Widełka

RECENZJE

241


Monastery - God Save 1993 Self-Released

Monastery to dziś lekko zapomniany zespół z rodzimego podwórka reprezentujący thrash metal. Ich pierwsza płyta - "God Save" ukazała się tylko na kasecie nakładem Akademickiego Radia "Pomorze" w roku 1993. Dopiero w tym roku, własnym sumptem, materiał ten pojawił się na krążku, tym razem pod postacią CD-R. Parę dni temu miałem okazję zapoznać się z tym muzycznym wykopaliskiem. W sumie "God Save" to niczym szczególnym się nie wyróżnia. Przez niecałe czterdzieści minut mamy solidny, łupiący po głowie thrash metal. Album zrealizowany według sprawdzonych na zachodzie wzorców. Dominują szybkie tempa, zarówno sekcji rytmicznej, jak i w pracy gitar. Płyta wpada przez uszy jak przeciąg i poza chwilową ekscytacją, mało co konkretnie może zwrócić naszą uwagę. Co prawda wykonawczo nie słychać jakichś wpadek czy braku warsztatu, to i tak "God Save" nie było jakimś porażającym wydarzeniem w moim życiu. Pojawia się nawet (a jakże!) ballada, trochę w stylu Metalliki. Jest miłą odskocznią od, jednak, trochę monotonnej reszty albumu. Krążkowi "God Save" nie mogę odmówić energii a muzykom zawziętości. Niesieni pędem thrash metalu pokonują tylko sobie znaną barierę ponaddźwiękową, z której, niestety, nic nie wynika. Otrzymujemy płytę, jakich wtedy w USA czy Europie nagrywano na pęczki. Dla fanów gatunku i poszukiwaczy historii polskiego thrashu - to być może ciekawa rzecz. Dla innych jednak nagrano sporo bardziej interesujących albumów w tamtym okresie. Aha, bym był zapomniał. Dla mnie kompletnie niepotrzebnym jest krótki, zaśpiewany po polsku (wyjątkowo) przerywnik "Zuzia". Zespół chyba chciał pokazać poczucie humoru, ale powstał twór bardzo, ale to bardzo, wątpliwej urody.

1992 roku. Wcześniej nagrania te dostępne były, rzecz jasna, na kasecie. Album "Święta Inkwizycja" to tak naprawdę kontynuacja "God Save". W warstwie muzycznej mamy poprawnie brzmiący thrash metal. Trochę w klimatach Metalliki, trochę oparty na dokonaniach sceny z Bay Area, chociaż dla niektórych to może być spore nadużycie. Fakt, Monastery mogą przypominać momentami Testament czy też Megadeth. W sumie to aż tak bardzo nie jest istotne. Całość jest mało odkrywcza i też nie rzuca na kolana. Przede wszystkim teksty w języku ojczystym. Niby traktujące o ważnych sprawach (z punktu widzenia muzyków) a gdzieś w środku pojawia się (tak jak i na "God Save") nibyutwór "Zuzia", który dla mnie nie klei się zupełnie z pozostałymi kompozycjami. Takie żarty muzyczne dobrze wychodziły np. Acid Drinkers, ale tam też chłopaki z Poznania mieli jakiś smak. Ten dwu i pół minutowy koszmarek jest zupełnym nieporozumieniem. Poza tym ogólnie kłują w uszy liryki na "Świętej Inkwizycji". Czasem ocierają się o grafomanię ale to już czysto subiektywna opinia autora. Po latach album może w jakichś kręgach uchodzić za coś w rodzaju "kultowego". Wszystko zależy od podejścia do takich kwestii. Dla mnie to bardzo poprawny, polski thrash metal, zapatrzony odrobinkę na zachodnie kapele. Brak tutaj jakiejś świeżości, czegoś, co mogłoby mocniej chwycić za grdykę. Patrząc na to z drugiej strony każdy oceni "Świętą Inkwizycję" inaczej. Nie powiem, że na te dźwięki szkoda czasu, ale mimo wszystko dla naszych uszu można znaleźć ciekawsze płyty. Bez szału.

Monastery - Święta Inkwizycja

242

2020/1993 Huangquan

Monastery - Thrashing Pictures

Monastery w 1993 roku wydało dwa autorskie materiały. Słów kilka o pierwszym z nich napisałem w recenzji "God Save", natomiast drugim zajmę się teraz. Właśnie pewna chińska firma Huangquan Records postanowiła wydać szerzej nikomu nie znany zespół z egzotycznej Polski na CD. Nakład ma ścisły limit a jako bonus dodane demo "Holy Inqvisition" z

2005 Self-Released

RECENZJE

Nie wiem co do końca wpłynęło na lepszy odbiór "Thrashing Pictures" od dwóch pozostałych albumów Monastery. Może to, że minęło sporo czasu i tenże krążek ukazał się już w 2005 roku, co dało pewną świeżość? Niczego szczególnego sobie po nim nie obiecywałem. Zostałem pozytywnie zasko-

czony i to się liczy. Możliwe, że dużo dobrego wniosła wokalistka. Ania Volantzky, bo o niej mowa, śpiewa charakternie. W jej wokalu jest sporo zadziorności i brzmi ona zupełnie inaczej od wymęczonego głosu na poprzednich płytach. Naturalnie nie tylko dlatego, że jest kobietą. Odniosłem wrażenie, że dziewczyna po prostu umie coś z tym wokalem zrobić. Umie śpiewać. Reszta też nie zasypia gruszek w popiele. W końcu przez całą thrashową otoczkę przebija się jakiś cel u Monastery. Nie słychać na "Thrashing Pictures" żeby zespół ślepo podążał za jakimiś zachodnimi wzorcami. Nie mamy przed sobą jakiejś wybitnej płyty, ale, jak dla mnie, jest ten materiał o wiele lepszy niż ten z "God Saves" czy "Świętej Inkwizycji". Trzydzieści sześć minut trwa ta muzyczna wyprawa. Czas adekwatny do ludzkich możliwości. Przez to również obcowanie z Monastery nie jest równoznaczne z wypruwaniem sobie żył. O dziwo materiał wchodzi w miarę gładko. Są tutaj nawet ciekawe zagrywki, które momentami nieźle kontrastują z agresywnym i szybkim dźwiękowym fundamentem "Thrashing Pictures". Zasługa to również powrotu do języka angielskiego. Naprawdę wyszło to na zdrowie. Nie ma żadnych kwiatków jak np. "Zuzia", a całość sprawia wrażenie w miarę dojrzałego grania. Nawet zagrana szablonowo ballada "Our Love" może się podobać. Nie była konieczna, ale ładnie dzieli płytę na dwie części. Po niej, w zupełnej opozycji, pierwszy z dwóch coverów. Monastery postanowili zająć się na swój sposób "Innerself" Sepultury. Oryginalnie kawałek z kapitalnej płyty "Beneath The Remains" wyszedł zgrabnie. Nie brak agresji ale też nie został w żadnym wypadku położony. Wiadomo, ciężko mierzyć się z takimi klasykami, ale tutaj Monastery nie przedobrzyli. Jako drugi cover zamyka płytę demoniczny "Raining Blood" wiadomo kogo. Wybrnęli, ale żeby zabierać się za takie kawałki trzeba mieć dużą wiarę we własne umiejętności. Generalnie "Thrashing Pictures" słucha się dobrze. Nie jest to na pewno album milowy, jednak jak na moje ucho brzmi zdecydowanie lepiej niż wszystko, co Monastery nagrało do jego wydania. Padać na kolana nie zamierzam, ale powstała płyta absolutnie nie przynosząca wstydu przy której czas płynął nadzwyczaj przyjemnie. Adam Widełka

mowolnie pojawia się lekki uśmiech, bo to wcale nie jest złe granie. Wstydu nie ma - także album nie tylko dla totalnych maniaków gatunku, ale również tych, którzy lubią dobre, szorstkie heavy/speed metalowe łojenie. Adam Widełka

MP - Get It Now 2021 Dying Victims

Jakby powiedział ktoś złośliwy po odsłuchu tej płyty: "Szatkowania kapusty ciąg dalszy". Mnie do złośliwości dużo brakuje i też kompletnie nie mam podstaw, żeby "Get It Now" zmieszać z bło.., ekhm, z kapustą. MP na swoim drugim albumie w 1987 roku kontynuuje szybką jazdę. W odrobinę zmienionym składzie, bo bębny obsadzał już Michael Link, ale równie zdeterminowanym. Trzon grupy - Andy Wolk (gitara) i Thomas Zeller (bas, wokal) nadal nieźle kombinuje. Naturalnie na swój sposób. Proszę się nie martwić, że na "Get It Now" trio zaczęło uprawiać jakiś progresywny metal. Albo wplatało nawiązania do jazzu. Nic z tych rzeczy. Krążek ten osiąga komfortową prędkość i rytmikę. Dla uszu lubujących się w heavy/speed metalu to rzecz milusia. Bez zbędnych udziwnień, bez jakichkolwiek psujących spójność wstawek. Solidna, lekko "kwadratowa", ale energetyczna muzyka. Nie napiszę, że MP wpadło w syndrom drugiej płyty. Debiut był niezły i "dwójka" też nic nie traci. Można traktować te albumy na równi. Wiadomo, zawsze w przypadku mało urozmaiconej muzyki każda kolejna płyta może sprawiać wrażenie powielania tego samego. MP na szczęście stać było na drobne niuanse, które jednak spowodują, że "Get It Now" nie potraktujemy tylko i wyłącznie jako kalkę "Bursting Out" wydanego rok wcześniej. Momentami też można ponownie wyłapać aranże czy motywy przypominające dokonania Accept. Jedynym odstępstwem od normy jest kończący płytę instrumentalny numer, krótki i zgrabny. Wbrew tym acceptowskim naleciałościom MP to interesujący twór. Na pewno nie stanie u mnie na podium za oryginalność, ale już za spójność i konsekwencję w ciosaniu tego szorstkiego heavy/speed metalu mogą liczyć na dobre słowo i płyty na półce. A to już, uwierzcie, całkiem sporo! Adam Widełka


Necronomicon - Necronomicon 2005 Battle Cry

W kategorii szorstkiego thrash metalu nasi zachodni sąsiedzi nie mają sobie równych. Kiedy mam ochotę na bezpośredni i raniący jak papier ścierny odłam tego gatunku to zawsze sięgam po jakąś z niemieckich ekip. Czasem też ręka wędruje po coś nieoczywistego. Na przykład debiut pochodzącego z Lorrach Necronomicon, zatytułowany po prostu nazwą grupy. Fajnie, że reedycje tej płyty nie mają żadnych zmian - to znacznie ułatwia obcowanie z tym materiałem. Na pierwszy rzut ucha bardzo prostacki i jakby ociosany z pnia drzewa. Wściekły, trochę podobny do wczesnego Destruction. Krążek niczym nie wyróżniający się, ale zyskujący po każdym przesłuchaniu. Szybki i zwarty, liczący sobie niecałe czterdzieści minut, nie nastręcza przeszkód, by poznać go dogłębnie. Kiedy wpadnie się w trans, nic już nie przeszkodzi - ani chropowate wokale, ani też obłąkane rytmy. Trzeba, wiadomo, lubić taką odmianę thrashu. Album "Necronomicon" to też nie jest rzecz dla każdych uszu. Kiedy się jednak pokocha ten teutoński odłam… To pochłonie nas bez reszty. W tej prostocie jest urok. Gitary pracujące niczym piły tarczowe, bas i perkusja przypomina piekielny bulgot. Zresztą tematyka płyty to satanizm, okultyzm i wszelkiej maści zło. To nie jest płyta, która woła do nas o aprobatę. Ona sobie po prostu jest. Tylko od nas zależy czy przyjmiemy wyzwanie uczestniczenia w tym niesamowitym klimacie, jaki tworzy muzyka Necronomicon. Maniaków plugawego thrashu nie muszę specjalnie zachęcać. Fanów thrashu spod znaku Megadeth czy Testament - nie namawiam, ale polecam dać sobie szansę…

go debiutu Nocturnal Rites. Album "In A Time Of Blood And Fire" potraktowali jak należy, bez zmian w zawartości krążka, natomiast jedyne, na co pozwolili sobie przy tej okazji to pełne portrety muzyków na okładce względem czegoś na kształt negatywu w pierwowzorze. Nie jestem za takimi operacjami, ale niech im będzie. Nie razi to znów jakoś potężnie, więc można łaskawie przymknąć oko. Zwłaszcza, że muzyka zawarta na "In A Time Of Blood And Fire" utrzymana jest w duchu klasycznego power metalu. Takiego, na przykład, spod znaku Helloween. No i też jest to szwedzki zespół, a tam nie odnotowuje się jakichś problemów z melodiami. Tym bardziej, że Nocturnal Rites wcześniej, na demówkach, grali… death metal. Przejście gatunkowe iście imponujące! Riffy są jak gwałtowny wiatr, któremu wtórują rozśpiewane refreny. Perkusja trzyma szybkie tempo i razem z basem tworzy kleiste podwaliny pod melodie jakie serwuje wokal z pomocą gitar. Słucha się tego albumu nieźle i choć nie jestem jakimś wielkim fanem power metalu, to brzmi to sympatycznie i na tyle mocno oparte jest o tak zwaną klasykę, że w żadnym wypadku nie przynosi kapeli wstydu. Wydany ten krążek został w 1995 roku - też nie jest to jakiś współczesny twór młodocianych fanów lat 80. W tamtym okresie wspomniane Helloween czy też Blind Guardian święcili triumfy. A jak wiadomo jeśli się wzorować, to na najlepszych! Mówiąc ogólnie to debiut Szwedów jest udanie zakorzeniony w latach 80. i przywołuje ducha w jakim grało się wtedy power metal. Jest chwytliwie, szybko, ale bez jakichś karkołomnych temp. Nawet zaryzykowałbym twierdzenie, że krążek ten jest na swój sposób lekki, łatwy i przyjemny. Może jest to bardzo płytkie podejście do "In A Time Of Blood And Fire", jednak po paru odsłuchach trudno będzie się z nim nie zgodzić. Mimo wszystko czas z tą płytą nie był dla mnie stracony - warto posłuchać. Adam Widełka

Adam Widełka

Orodruin - Epicurean Mass 2021/2003 Cruz Del Sur Music

Nocturnal Rites - In A Time Of Blood And Fire 2021 Jolly Roger

Wytwórnia Jolly Roger Records/ Black Beard przygotowała zgrabne wznowienie na dwudziestą piątą rocznicę wydania długogrające-

Orodruin w roku 2019 powrócili z długiego niebytu albumem "Ruins Of Eternity", teraz zaś podsuwają fanom doom metalu winylowe wznowienie swej pierwszej płyty sprzed 18 lat. "Epicurean Mass" wart był ponownego wydania, bo

to stylowy, atmosferyczny doom, połączony z elementami hard rocka i heavy metalu przełomu lat 70. i 80. ubiegłego wieku. Czasem bardziej surowy i posępny ("Peasants Lament", "Pierced By Cruel Winds", "War Cry"), ale też i szybszy, bardziej dynamiczny, niczym na starych płytach Black Sabbath ("Melancholia", "Burn The Witch", "Epicurean Mass"). Swoje robią też organowe partie, szczególnie w kompozycji tytułowej i "Unspeakable Truth", doom Orodruin robi się bowiem dzięki nim jeszcze bardziej szlachetny. Generalnie to trzy kwadranse muzyki na wysokim poziomie, wciąż robiącej wrażenie, pięknej i po prostu ponadczasowej.

cza w muzyczną podróż. Łatwo zadumać się i wczuć w ich klimat. Są znakomicie zaaranżowane i perfekcyjnie wykonane, chociaż sporo w nich swobodnej, hard rockowej improwizacji. Płyną powoli. Wszystkie dziesięć kawałków utrzymuje równy poziom. Nie nudzą, mimo że są jako tako podobne do siebie. Odbieram "Cemetary Earth" jako klasykę gatunku i pozycję obowiązkową dla każdego fana doom metalu. Oczywiście można kochać egoistycznie i nie płacić alimentów. Ale jeśli ktoś znajdzie jednak w sobie odrobinę filantropii, to Pale Divine oraz Solstice będą wdzięczne za poratowanie. Lemme a fiverr. Sam O'Black

Wojciech Chamryk

Raven - All For One Pale Divine - Cemetary Earth

2021 High Roller

2021/2007 Cruz Del Sur Music

Absolutna klasyka nurtu NWOB HM wydana na winylu z dźwiękiem, który przekona nawet najbardziej wybrednego audiofila. High Roller Records po raz kolejny udowadnia, że potrafi stanąć na wysokości zadania. Trzeci album Raven wypuszczają w iście królewskim wydaniu - kilka wersji kolorystycznej krążka plus bogato ilustrowana wkładka z tekstami, plakat i przypinka… Wznowienie przygotowane na oryginalnych taśmach! Wczesny okres tria z Newcastle to, co tutaj dużo mówić, do bólu klasyczny brytyjski heavy metal. Szybki, gęsty i polany specyficznym poczuciem humoru. Przy tym cholernie energetyczny. Oryginalnie materiał liczy sobie dziesięć kompozycji, a tutaj pozwolono sobie dodać pięć bonusów. Chyba najciekawszy to "Born To Be Wild" nagrany wspólnie z Udo Dirkschneiderem, frontmanem Accept. Bracia Gallagher i Rob Wacko Hunter nie pozwalają się nudzić. Narzucają ostre tempo od początku płyty i przez całe "All For One" utrzymują stałą prędkość, z małym wyjątkiem, nastrojowym w "Run Silent Run Deep". Nie zamierzają mięknąć, raczej pokazują, że kiedy chcą, mogą wkleić w kompozycje różne ciekawe rozwiązania. Mimo wszystko wierni są szaleństwu i w szybszych numerach czują się najlepiej. Myślę, że "All For One", zwłaszcza w tak wypasionym wydaniu, jest smacznym kąskiem nie tylko dla tych, którzy z jakichś względów tej płyty jeszcze nie mają, ale także dla tych, co od lat cieszą uszy tymi dźwiękami. Co wracam do tej muzyki, zawsze mam szeroki uśmiech i w żadnym

Pensylwańscy doom metalowcy wznawiają swój trzeci longplay "Cemetary Earth" na winylu po to, aby przyczynić się do zbierania funduszy na operację dla ich przyjaciela, Richa Walkera (gitarzysta Solstice). Aby mu pomóc, możemy m.in. zakupić ten album lub złożyć dotację na gofundme.com. Według danych na dzień 6 maja 2021r mają tam zebrane 12 570 USD, a potrzebują 21 000 USD. Z tego co udało mi się znaleźć, dotychczas w oficjalnym obiegu znajdowała się tylko wersja CD (I Hate Records 2007 oraz remaster Shadow Kingdom Records na 2 dyskach, 2014). Poza tym zespół rozprowadzał to cyfrowo poprzez iTunes. Nie słyszałem nigdy wcześniej o winylu. Kolekcjonerzy dostają więc po raz pierwszy okazję do posłuchania tej muzyki w najszlachetniejszym formacie. Satysfakcję może pogłębić fakt, że część wydanych pieniędzy zostanie przeznaczone na cele charytatywne. Wygra-wygra dla każdego. W Internecie nie brakuje recenzji oraz szczegółowych informacji o "trójce" Pale Divine. Streszczając, "Cemetary Earth" było nagrywane (2006, studio Polar Bear Lair w Middletown, Maryland) przez power trio: Greg Diener (wokal, gitara, klawisze), John Gaffney (bas) i Darin McCloskey (perkusja). Producentem i inżynierem dźwięku był Chris Kozlowski. Oryginalnie ten album ukazał się w 2007 roku. Zdaniem Pale Divine, był to ich pierwszy album brzmiący dokładnie tak, jak od początku chcieli brzmieć. Mnie najbardziej podoba się, że większość utworów ma moc zabrania słucha-

RECENZJE

243


Quo Vadis - XXX 2018 Jimmy Jazz

Na swoje trzydziestolecie Quo Vadis zafundowała sobie kompilację z trzydziestoma hitami na dwóch dyskach. Tak, napisałem z premedytacją o przebojach, bo Szczecinianie właśnie mieli takie nagrania i to nie tylko chodzi o debiut czy "Politics", które chyba najbardziej katowałem. Bowiem na takim "Infernal Chaos" również znalazły się utwory, w czasie trwania których z lubością podkręcam gałkę potencjometru. Domenom Quo Vadis jest thrash, bezpośredni, konkretny i uderzający prosto w twarz. Muzycy chętnie kolaborują również z death metalem, współczesnymi eleatami metalu, nie unikają też inspiracji wpływami progresywnymi. Jednak te elementy użyte są bardziej w formie ozdobników i ciekawych ornamentów aranżacyjnych. No i częściej były wykorzystywane w późniejszym okresie działalności Quo Vadis. Poza tym do ich cech charakterystycznych można zaliczyć wpadające w ucho melodie oraz podkręcające atmosferę muzyczne i dźwiękowe cytaty. Znaczące są też teksty po polsku, które komentują aktualne wydarzenia oraz tzw. ważne tematy. Jedne ocierają się o grafomanie inne są całkiem przyzwoite. Do tego dochodzą różne rodzaju dowcipy, które też można odebrać dwojako. Także jubileuszowy składak słucha się na luzie, a nawet z pewną przyjemnością. Trzydzieści utworów, każdy z innego okresu, o różnych brzmieniach, jednakże napisanych z wyobraźnią, jajem i talentem, więc nic dziwnego, że ten ponad dwu godzinny muzyczny kolos zupełnie się nie nudzi. Niemniej znakomicie reprezentuje trzydzieści lat działalności tego zespołu. Dlatego, jak ktoś nie zna Quo Vadis to "XXX" jest bardzo dobrym wydawnictwem aby poznać tę kapelę.

Quo Vadis - Born To Die 2016 Jimmy Jazz

W roku 2016 ukazał się ostatni jak do tej pory - album studyjny Quo Vadis. Zawiera on charakterystyczny siarczysty thrash metal i nie ma co ukrywać, jedyny w swo-

244

RECENZJE

im rodzaju. Nie chodzi tylko o ciągle ten sam styl, mimo zmieniających się muzyków oraz dodatków z innych podstylów, pomysłowe utwory, z resztą każdy inny, wpadające w ucho melodie, specyficzne historie, czy też swoistą wokalną narrację Tomasza Skuzy. A przede wszystkim o to, że w każdym kawałku musi być coś specjalnego, co da mu niepowtarzalny charakter. W rozpoczynającym płytę "Orient Express" mam black metalowe wstawki, w środkowej części "Abel i Kain" bardzo klimatyczne i przyprawiające o dreszcze zwolnienie, natomiast w "Wino i sól" mamy m.in. dopełnienie w stylu białego śpiewu Tulii, a w takiej "Hiroshimie" coś co może skojarzyć się z śpiewem Leonarda Cohena. Oczywiście są to tylko przykłady, na płycie jest tego więcej. Skaya głównie śpiewa po polsku ale trafiają się kawałki w języku angielskim. Na "Born To Die" są to głównie kompozycje mocne sięgające po wzorce najciężej grających kapel thrashowych typu Slayer czy Sepultura, a mowa o kawałku tytułowym "Born To Die", ze znakomitym melodyjnym przewodnim tematem oraz zwartym i konkretnym "Beauty Of The Lake", z blackowym skrzekiem w chórkach. Warto tu wspomnieć też o songu "Motorhead", który jest niczym innym jak hołdem dla Lemmyego i jego kapeli. Ciekawostką jest tutaj fakt, że tekst składa się z kompilacji tytułów utworów tego zespołu. Mamy również coś w rodzaju samoreklamy tj. drugą część sztandarowego kawałka "Quo Vadis" oraz szacunku do własnych osiągnięć w postaci nowej wersji "Rzeźnika", który pochodzi z pierwszego demo z 1991 roku. Naprawdę bardzo wiele dobrych dźwięków znalazło się na "Born To Die", a podkreślają je jeszcze dobre wykonanie oraz produkcja. Także fani Quo Vadis są z tego krążka z pewnością usatysfakcjonowani. Ja natomiast długo nie zapomnę przede wszystkim chu-chu-chu-chu "Wino i sól", kolejny hit w wykonaniu Szczecinian. (4) Quo Vadis - Novem 2013 Chaos

"Novem" to pięcioutworowa EPKa, która zawiera kawałki znane z "Infernal Chaos" ale zaśpiewane po polsku. "Infernal Chaos" był na ogół chwalony ale dość często krytykowany za nienajlepszy angielski Tomasza Skuzy. No i "Novem" jest odpowiedzią na tę reprymendę i, co ciekawe wskazuje na to, że wspomniani cenzorzy mieli rację. Wykorzystane do EPKi utwory moim zdaniem zabrzmiały jeszcze mocniej i jeszcze ciekawiej, właśnie dzięki tekstom po polsku. Rozpoczynające "Caducus" i "Ropa za krew" zagadały naprawdę rewelacyjnie. Nie inaczej jest z kończącym płytkę "Rosją". Między tymi utworami są nie wspomniane prze-

ze mnie w recenzji utwory "Złoty krzyż" oraz "Wschód vs. Zachód". A świadczy to o tym, że "Infernal Chaos" jest wyjątkowo wyrównana płytą, zawierającą same dobre kompozycje. "Złoty krzyż" to znakomity dynamiczny thrash w stylu Quo Vadis, z nośną melodią oraz orkiestrową wstawką. Natomiast to "Wschód vs. Zachód" to kolejna dawka thrashu ale z porywającym klimatem i melodią. Ogólnie "Novem" to dość ciekawe uzupełnienie dyskografii Quo Vadis, które pokazuje, ze temu zespołowi najlepiej w ojczystej oprawie.

wnym wyłomem. Brzmi to znośnie, choć znawcy czepiają się jakości tego języka. Do tej pory ta płyt jest jedną z moich ulubionych, więc może wam tez przypadnie do gustu. Ja ją polecam. (4,5)

Qou Vadis - Politics 2021/1991 Old Temple

Quo Vadis - Infernal Chaos 2010 Chaos

Po wydaniu albumów "Król" (2002) i "Babel" (2007) moje zainteresowanie poczynaniami Quo Vadis mocno zapikowało w dół. Cały stan rzeczy zmienił album "Infernal Chaos" z 2010 roku. Utwory z tego albumu mają coś w sobie, co przykuwają moją uwagę, a tak po prawdzie niema w nich nic, co bym w muzyce szczecinian nie słyszał. Wszystkie kawałki są ciężkie, melodyjne, z dodatkami, które są przypisane tyko danemu utworowi. Jednak nie tylko ciężar i melodie przyciągają zainteresowanie słuchacza, moim zdaniem jest to również rytmika poszczególnych kompozycji, w których oczywiście króluje sekcja rytmiczna. Każdy z jedenastu utworów spełnia wysokie standardy, także niema momentu na płycie, który ginie nam gdzieś w pamięci. Niemniej to pierwsze trzy kompozycje wciągają w rozpędzoną i dynamiczną narrację "Infernal Chaos". To dzięki mega otwieraczowi "Cadacus" z niesamowita melodią, singlowemu "Blood For Oil" z wykorzystaniem rogu oraz "Bomb & Fire" z orientalnym motywem album nabiera rumieńców i oddaje nas całej zawartości krążka. Żeby nie było, każdy następny utwór również emocjonuje jak te pierwsze, wystarczy wymienić "Black Horzion", "Chaos" czy "Cross Of Gold", które porywają wspomnianą rytmiką, a także potężnymi riffami i płomiennymi melodiami, skończywszy na zamykającej "Russja", która dodatkowo frapuje adaptacją regionalnego motywu folkowego. Świetnie brzmią na tej płycie instrumenty, są potężne, czytelne choć nawiązują do oldschoolu to są na wskroś współczesne. Ten sound nadał nowej witalności dźwiękom Quo Vadis. Na tym wydawnictwie Skaya śpiewa po angielsku, co jest pe-

Najciężej opisywać jest właśnie takie krążki. Przesłuchane niezliczoną ilość razy, z każdą zapamiętaną nutką. W zasadzie teraz po odpaleniu dysku zapominam, że go słucham, ale moja pamięć znakomicie daje sobie radę i przypomina mi jak "leci" cała płyta i jej poszczególne kawałki. Wtedy dla mnie kapela grała thrash, wręcz podszyty heavy metalem, przesiąknięty energią, zarażający dynamiką oraz chwytliwymi melodiami oraz riffami. Do tego specyficzny śpiew/ryk Skayi, który wykrzykiwał po polsku słowa, które dotykały dość ważnych problemów. Być może z tego powodu teraz muzyka Quo Vadis ciężko trafia do młodszego pokolenia. Jakby nie było te wątki dawno straciły na aktualności. Chociaż tekst utworu tytułowego "Politics" nadal powinien być zrozumiały dla współczesnego odbiorcy. Największym przebojem na albumie są "Przyjaciele" z krótkim cytatem z filmu "Psy" na początku. Chociaż takim "Ameryka" i wspomnianym już "Politics" też wiele nie brakuje. No i przeróbka "Pretty Woman" również robiła wtedy furorę. Ogólnie każdy kawałek tej płyty mknie do przodu i zachęca do szaleństwa, chociaż "Obojętność" jest ociężała i masywna, co raczej kojarzy się z doomowymi ekspresjami. Na koniec mamy też coś w rodzaju ballady. "Wave" wyrywa nas z amoku i kieruje nas w inne rejony estetyki i emocji. Kiedyś dość częsty zabieg, stosowany przez heavy metalowe kapele. Ogólnie "Politics" pod względem muzycznym to nadał kawał świetnego thrash metalu, który powinien bronić się w dzisiejszych czasach. Teksty to inna sprawa, ale czy najważniejsza? Jak dla mnie ten album jest i będzie jednym z znaczących symbolów polskiego thrashu i każdy z maniaków powinien go znać. Być może do niedawna ciężko było po niego sięgnąć, niemniej za sprawa Old Temple Records możemy cieszyć się jego reedycją. Z czego wszystkich zachęcam do skorzystania. \m/\m/


wypadku nie czuję się przytłoczony. Raven zawsze brzmi świeżo i prawdziwie. Zdecydowanie do przodu bez spoglądania za siebie! Adam Widełka

S.D.I. - Sign Of The Wicked 2021 MDD

Ritual - Valley Of The Kings 1993/2021 High Roller

Jakiś czas temu miałem przyjemność recenzować debiut brytyjskiego Ritual "Widow". Album okazał się bardzo pozytywny, świetnie zagrany i z niezłym klimatem. Teraz dopadł mnie drugi ich krążek, jak na razie ostatni, "Valley Of The Kings". Okazuje się, że złego słowa także powie-dzieć nie mogę. High Roller Records przygotował jak zwykle ładną reedycję, tym razem na winylu. Wszystko wygląda nieźle - same płyty i wkładki z tekstami ozdobionymi zdjęciami. Z jakichś względów, pewnie praw autorskich, zmieniona została okładka. Nie lubię takich zabiegów, ale ta nowa do klimatu albumu pasuje idealnie. No i muzycznie też jest wiele nawiązań do starożytnego Egiptu, muzycy starali się wytworzyć pewną aurę, która korespondowałaby z tekstami. Jest to, mimo rocznika płyty, nadal echo NWOBHM. Nie brak dobrych riffów czy nawet akustycznego utworu instrumentalnego. Mocny i wyraźny wokal, motoryczna sekcja - Ritual nie zapomina jak gra się klimatyczny, klasyczny angielski metal. Mimo, że album wydali w 1993 roku i dzieli go od debiutu aż dziesięć lat, to absolutnie nie można powiedzieć, że starają się z uporem maniaka powielać swoją twórczość. Wiadomo, to ta sama kapela, nawet skład w 2/3 jest ten sam - tu wciąż działali basista Phil Mason i śpiewający gitarzysta Re Bethe - ale patrząc obiektywnie na spuściznę grupy to obie płyty jakie popełnili są pełne niebanalnych rozwiązań. Kurczę, Ritual to naprawdę dobre granie. Grupa mocno, wydaje się, zapomniana, dlatego fajnie, że pojawiają się coraz to nowe reedycje. Słychać w tej muzyce szczerość i duże emocje a to myślę bardzo ważne. Album się nie nudzi, a raczej z każdą minut wciąga coraz mocniej… Pokazuje, że nie zawsze trzeba używać "heavy metalowego tempomatu" przez cały krążek, a warto spróbować kombinować, postawić na nastrój, i tak dalej. Ritual umiejętnie łączy to wszystko na "Valley Of The Kings", co finalnie winduje ten album do grupy najciekawszych post-NWOBHM. Warto. Adam Widełka

Ten album to tykająca bomba. Muzyka zawarta na tym krążku jest tak naładowana energią, że przy odsłuchu módlcie się, żeby nie rozsadziło wam głośników. No ale z drugiej strony jak nie zrobić głośniej, kiedy przez membrany wystrzeliwane są soczyście speed/ thrashowe strzały? Już okładka zwiastuje, że nie będzie lekko. Kto normalny tnie się żyletką? A już nazwę zespołu? To chyba musi być jakiś psychofan albo ktoś niespełna rozumu! Włączcie więc sobie "Sign Of The Wicked", a gwarantuje, że przetrząśniecie dom wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu tego małego, ostrego narzędzia. Przecież ta płyta wciąga od pierwszych minut! Już po chwili chcemy być naznaczeni tymi dźwiękami. Poza szaleńczym headbangingiem będziemy chcieli przynależeć jeszcze mocniej, poczuć więź z tym, co wypluwają głośniki. Chłopaki nie zwalniają tempa a my jesteśmy w coraz mocniejszym amoku. Ten krążek to dziewięć wściekle rozpędzonych numerów szczerzących kły speed/thrash metalu. W takiej najbardziej szczerej i solidnej postawie. Tylko trzech gości - Reinhard Kruse (wokal, bas), Franck Tiesing (gitary) i Ralf Maunert (perkusja) - a potęga brzmienia jakby grał co najmniej kwintet równie nakręconych muzyków. Kolejne kompozycje mkną niczym odbezpieczona krajzega z turbo doładowaniem. Nawet przez myśl nie przejdzie, żeby zastanawiać się, kiedy S.D.I. ma zamiar się zatrzymać. Po co? Przecież ten album to miód na uszy wszystkich, którzy uwielbiają rozkręcone do granic możliwości obroty niemieckiego speed metalu! Reedycja MDD oprócz właściwego materiału dodaje jeszcze cztery kawałki z sesji między '91-'93 rokiem, planowanych na czwartą płytę. Jakby komuś było mało niemiłosiernego czadu…

- na winylu i CD - także jest powód, by znów zarzucić te dźwięki w odtwarzaczu. Ten materiał można traktować jako suplement dla debiutu "Ignorance". Tak naprawdę mamy tutaj dwadzieścia sześć minut, z czego ostatnie osiem to tracki w wersji "na żywo" a jako numer trzy chłopaki przygotowali cover Black Sabbath "War Pigs". Pierwsza płyta jest konkretnym strzałem, bez zbędnej dyskusji. Rozpędzone Sacred Reich w 1988 roku, czyli zaraz po debiucie, wypuszcza ten mały album. Trochę nieświadomie ciągnąc hamulec ręczny. Dwa studyjne kawałki "Surf Nicaragua" i "One Nation" są okej, ale nie przynoszą nic strasznie gotującego krew w żyłach. W tym pierwszym można zwrócić uwagę na zgrabne zmiany rytmu i dość żartobliwe motywy. Drugi z kolei to trochę wykrzyczany hymn z jakby lekko plemiennym groovem. Wspomniany wcześniej "War Pigs" wykonany jest poprawnie, bez szkody zarówno dla autorów jak i tych, którzy porwali się na taką klasykę. Po nim jest jeszcze jeden utwór studyjny "Draining You Of Life" utrzymany w typowym thrashowym klimacie. Generalnie te parę kawałków na "Surf Nicaragua" wstydu nie przynosi, ale też nie są to rzeczy w jakimś stopniu wybitne. Tak jak napisałem wcześniej - ta EP to taki suplement do pierwszego albumu, ładnie uzupełniający najwcześniejszy okres działalności zespołu. Warto naturalnie zaopatrzyć się w ten krążek, bo jest on integralną częścią dyskografii Sacred Reich i mimo odrobinę słabszego wydźwięku to nadal jest dobre thrashowe granie.

Sacred Reich - Surf Nicaragua Amerykański Sacred Reich to jedna z ciekawszych załóg uprawiających thrash metal. Może to powietrze Arizony, skąd pochodzą, sprawiało, że od początku brzmieli bardzo agresywnie. Taki odłam thrashu lubię, który w żadnym wypadku nie jest sterylny. W 2021 roku Metal Blade wypuściło reedycję EP grupy "Surf Nicaragua"

Adam Widełka

Adam Widełka The Obsessed - Lunar Womb 2021/1991 High Roller

Adam Widełka

2021 Metal Blade

jakiś nakład. Tak jak z Hooked On Metal z 2020 roku. Obie płyty grupy to absolutny strzał pomiędzy oczy jeśli chodzi o speed metal. Nie mam zamiaru tutaj roztrząsać, która z nich jest lepsza, bo kompletnie nie o to chodzi. W ręce wpadło mi wznowienie dwójki, a więc "After The Fall From Grace". Dziewięć utworów, znikome maczanie palców w szatę graficzną (kolor czcionki) - wszystko wygląda tak jak należy. Tylko słuchać! Każdy numer mógłby zostać klasyką gatunku. Bezlitosna sekcja rytmiczna taranuje wszystko na swojej drodze i przy okazji bezbłędnie trzyma w ryzach szybkie kompozycje. Gitary rozrzucają na prawo i lewo chwytliwe riffy i kąsają zgrabnymi solówkami. Całość spaja mocny i kiedy trzeba piejący wokal. Esencja speed metalu można by powiedzieć. No i dużo się człowiek nie myli, bo Savage Grace szturmem wzięło to, co swoje. Może teraz nie jest to grupa jakoś wybitnie rozchwytywana, a wielka szkoda, bo ich granie przetrwało próbę czasu i może spokojnie utrzeć nosa nowoczesnym adeptom tajnej speed metalowej sztuki. Polecam sięgnąć po "After The Fall From Grace" nie tylko ze względu na okładkę, na której w rolę kata wciela się Gene Hoglan. Już pierwsze minuty tego wydawnictwa powinny przekonać niezdecydowanych - bo to szybka muzyka bez nadęcia czy udziwnionych na siłę aranżacji. Raczej słuchamy bezpośredniej i szalenie swobodnej gry świadomego swoich umiejętności kwartetu, który posiadał wielką zdolność pisania cholernie mocnych w wyrazie kawałków.

Savage Grace - After The Fall From Grace 2020 Hooken On Metal

Savage Grace to jedna z najciekawszych załóg amerykańskiego speed metalu. Szkoda, że współcześnie pojawia się mało reedycji ich skromnej dyskografii. Przecież dwie pełne płyty to nie tak dużo, prawda? Dobrze jednak, że chociaż co jakiś czas wpadnie na rynek

Muzyczny rynek nie znosi próżni. Było tak od dawna, a pandemia tylko to spotęgowała: wiele zespołów doczekało się nowych wydawnictw w różnych formatach, wytwórnie ciągle podsuwają też fanom wznowienia niedawnych płyt, które z powodu koronawirusa nie doczekały się należytej uwagi z powodu braku koncertowej promocji, a do tego wznowienia tytułów sprzed lat. "Lunar Womb" amerykańskich weteranów doom metalu z The Obsessed (staż liczony od roku 1980, ale mieli też przerwy) należy do tej ostatniej kategorii, a ponieważ oryginalnie ukazał się w roku 1991, to można powiedzieć,

RECENZJE

245


Schismatic - Circle Of Evolution/Egregor 2021 Thrashing Madness

Po kompaktowych edycjach albumów Schismatic, wydanych oryginalnie tylko na kasetach, przyszła pora na winylowe wersje "Circle Of Evolution" i "Egregor". Lata 199394 były - przynajmniej w Polsce, bo na Zachodzie LP's wciąż się ukazywały, czego dowodów mam na półkach całkiem sporo - schyłkiem winylowego nośnika, więc owe materiały nie miały szans na nim wówczas wyjść, ale dobrze się stało, że w końcu do tego doszło. I to z różnych względów. Pierwszym, najbardziej rzucającym się w oczy, jest duża okładka - 12" format daje znacznie większe możliwości niż wkładka kasety lub książeczka kompaktu, dzięki czemu szata graficzna jest znacznie lepiej wyeksponowana. Owszem, w momencie wydania okładka "Circle Of Evolution" nie zebrała zbyt pochlebnych opinii, ale po niedawnych poprawkach prezentuje się znacznie lepiej, dużym plusem jest też według mnie to, że obyło się bez zmian, bo jednak co oryginał, to oryginał i kolekcjonerzy na pewno to docenią. Znacznie czytelniejsza stała się też okładka "Egregor", a mimo tego, że oba albumy wydano w pojedynczych kopertach, to z racji dodania dwustronnych wkładek z tekstami, zdjęciami i materiałami archiwalnymi niczego na nich nie brakuje. Poprawiono też rzecz jasna materiał dźwiękowy - remasteringu dokonał Piotr Lekki, były basista grupy, tak więc brzmi to potężniej i zdecydowanie selektywniej niż z kaset, tym bardziej, że płyty wytłoczono na ciężkich, pewnie 180-gramowych krążkach. No i muzyka: techniczny death metal z wycieczkami w stronę jazzu, coś dla fanów Atheist, Cynic, Death czy Pestilence tamtego okresu. Debiut "Circle Of Evolution" jest jeszcze trochę surowy, słychać tu również pewne wpływy Morbid Angel

246

RECENZJE

czy Vader, ale to już granie na wysokim poziomie, a do tego poszukiwanie innych rozwiązań, co perfekcyjnie podkreślają "Viva Apodistra" i "Inheritnace Of Hate". Drugi album jest już bardziej dojrzały i jeszcze bardziej zaawansowany technicznie - zespół w ramach deathmetalowej stylistyki stworzył nową jakość, w Polsce wtedy chyba nikt, poza Schismatic, tak nie grał. Jeszcze więcej tu jazzu i niebanalnych rozwiązań aranżacyjnych, a już "Slippery Cheek", z gościnnym udziałem gitarzysty Grzegorza Koniarza i basisty Krzysztofa Koniarza, to po prostu czystej wody fusion/jazz rock z lat 70. A mamy tu jeszcze równie udane utwory "Bad Apperiance" czy "The Shame", zaś na finał standard "Summertime" z udziałem... trębacza Tomasza Hernika. Nic dziwnego, że metalowa brać w większości pozostała na propozycje Schismatic obojętna, zaś fani jazzu nie byli przyzwyczajeni do tak ekstremalnej oprawy swych ulubionych dźwięków, więc również wymiękli; pewnie dlatego zespół trafił w próżnię i szybko zakończył działaność. Teraz mamy czasy znacznie bardziej sprzyjające takiej muzyce, więc reedycje "Circle Of Evolution" i "Egregor" mają szansę dotrzeć do szerszego grona słuchaczy, zaś reaktywowany zespół pracuje nad trzecim albumem. Czas oczekiwania na tę płytę można sobie umilić kolejnymi odsłuchami obu starszych wydawnictw Schismatic: w przypadku "Egregor" nie ma wyboru, bo jest dostępna tylko na czarnym winylu, ale "Circle Of Evolution" również na białym i niebieskim. "Circle Of Evolution": (5) "Egregor": (6) Wojciech Chamryk

że to celebracja jego 30-lecia. Jakości tłoczenia LP na podstawie promocyjnych plików ocenić nie mogę, ale to wydanie High Roller, więc powinno być OK. Muzycznie zaś mamy tu The Obsessed w najwyższej formie: krótko po nagraniu debiutu oraz przed bardziej popularną płytą "The Church Within" z roku 1994. Utworów jest aż 12: zwykle krótkich i bardzo zwartych (siarczysty "No Blame" nie trwa nawet półtorej minuty, równie dynamiczny "Bardo" raptem 2'21''), ale nie brakuje tu też mocarnych, doomowych walców, z kompozycją tytułową na czele. Brzmienie jest surowe, a ponieważ nagrania zrealizowało trio, to i nakładek nie ma zbyt wielu dominuje surowy, organiczny sound, z dudniącym basem (Scott Reeder dwukrotnie zastępuje też Wino za mikrofonem, co daje naprawdę dobry efekt w "Back To Zero") i ostrą perkusją Grega Rogersa, połączenie doom metalu z hard rockiem i heavy przełomu lat 70. i 80. Z dwóch kompozycji instrumentalnych wyróżniłbym mroczne "Embryo", a jeśli ktoś wcześniej nie słyszał tej płyty polecam zacząć odsłuch od openera "Brother Blue Steel", bo daje gwarancję, że pozostanie się z "Lunar Womb" do końca. Wojciech Chamryk

Wuthering Heights - To Travel For Evermore 2021 Nagelfest Music

Erik Ravn kontynuuje swój pomysł przypominania dokonań swojego projektu Wuthering Heights. Tym razem sięgnął on po ich drugi album "To Travel For Evermore" z 2002 roku. Płyta zawiera muzykę z pogranicza melodyjnego power metalu oraz progresywnego power metalu. Z tymże tym razem położono większy nacisk na pomysły i wariacje progresywne. Nie powiem te wszystkie progresywne zamysły - często techniczne - prezentują się dość szlachetnie. Choć z drugiej strony, nie są to tak zawiłe konstrukcje jak w wypadku chociażby Dream Theater. Nie brakuje również innych elementów, które są charakterystyczne dla tej formacji, czyli elementy neoklasyczne, folkowe, symfoniczne, filmowe oraz epickie. Na tym polu bardzo dobrze prezentują się całkiem niezłe melodie, a także emocjonalne i brzmieniowe kontrasty, które udanie budują równowagę do wspomnianych progresywnych klimatów. Z rzadka, naprawdę w nielicznych momentach, fałszywie

wybrzmiewają odniesienia wyjęte z melodyjnego power metalu. No cóż ta scena przyjęła taką a nie inną estetykę. Niestety wspomniane elementy mogą psuć odbiór tej muzyki, ale moim zdaniem, dzięki przyjęciu bardziej progresywnej formuły "To Travel For Evermore" broni się do dzisiaj. A co najważniejsze skonstruowano ten album w taki sposób, że słucha się go z uwagą i to w całości. Dodatkowo wydanie tej płyty zyskuje, bowiem Erik dodał dwie kompozycje ("When The Jaster Cries", "La Chanson De Roland") oraz zmienił kolejność utworów. Dzięki temu zabiegowi odbiór muzyki trochę zyskuje. Chociaż umieszczony na końcu instrumentalny, symfoniczno-klawiszowy "La Chanson De Roland" mógł sobie darować. Na "To Travel For Evermore" muzycy dają poznać się z bardzo dobrej strony, myślę, że ogólnie trzeba docenić ich kunszt. Całkiem dobrze wypada również wokalista Krisitan Andersen, którego niektórzy mogą kojarzyć z Tad Morose. Nawet zastanawiam się czy jego głos pasuje lepiej do muzyki Wuthering Heights niż jego następcy Nilsa Patrika Johanssona. Nie wiem jak bardzo Erik Ravn ingerował w brzmienie tego krążka, ale w tej wersji słucha się go bardzo dobrze. Oczywiście do tego wydawnictwa dołożono również bonusowy dysk. Znalazły się na nim dema kapel, które poprzedzały Wuthering Heights czyli "Tales From The Woods" Minas Tirith z roku 1992 oraz "Vergelmir" Vergelmir z roku 1995. Jest to ciekawostka i spełnienie marzeń wielu fanów Duńczyków. Ja jednak skwituję to tak, że trzeba uważać o czym się marzy, bo owe fantazje mogą się spełnić, co niekoniecznie może skończyć sie pozytywnie. Tak właśnie jest z wspomnianymi demami, bowiem wydaje mi się, że wolałbym dalej żyć w nieiedzy. Na koniec przytoczę to o czym wspominałem przy recenzji "Far From The Madding Crowd". Muzyka Wuthering Heights skierowana jest tylko do konkretnego odbiorcy, przede wszystkim do fana ambitniejszego melodyjnego power metalu oraz niektórych fanów progresywnego power metalu. \m/\m/




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.