16 minute read
Tony Martin
from HMP 82 HammerFall
by Michal Mazur
Muzyka jest światłem
Bohatera niniejszego tekstu określam mianem legendy. Jeżeli się z tym nie zgodzicie, trudno, to ja w podstawówce odkrywałem czym jest muzyka metalowa, słuchając płyty "Cross Purposes" zespołu Black Sabbath. Chociaż okres historii grupy, w którym obowiązki wokalisty dzierżył Tony Martinnie cieszył się uznaniem takim, jak ten pionierski z Ozzym czy drugi, nawiązujący dialog z nową falą światowego heavy metalu, z Dio, to po latach płyty nagrane z Tonym bronią się zadziwiająco dobrze. Choć Tony, jak sam mówi, zaśpiewał w sumie na kilkudziesięciu albumach czy pojedynczych utworach, jeżeli chodzi o pełnoprawne płyty solowe to publikuje dopiero swoją trzecią. "Thorns" to kawał świetnego materiału i dobra okazja do zapytania co tam słychać w świecie Tony'ego Martina.
Advertisement
HMP: Utwór "As the World Burns " rozpoczynający twój nowy album kreśli przerażający, ale do pewnego stopnia fascynujący obraz chaosu. Co skłoniło cię do jego napisania? Tony Martin: Moje teksty i w ogóle utwory, opowiadają jakąś historię. Każda ma swoją strukturę i musi coś dla mnie znaczyć. Nie zapominajmy o tym, że powinna tworzyć całość z muzyką gdyż gatunek, którym się posługuję, jest dość oldskulowy. Nie jestem zbyt religijny, bóg czy diabeł to postaci literackie - bohaterowie opowieści. Pojawiają się zresztą w niezliczonej ilości utworów innych zespołów. W moim utworze diabeł jest kimś znudzonym, zmęczonym tym co widzi. Miał świadomość tego, jak okropne rzeczy będą się działy na świecie i jakby sugerował, "a nie mówiłem?". Nie potrzebuje pożerać naszych dusz, bo wie, że będzie przybywać ich całe mnóstwo. Widziałeś teledysk do tego utworu?
Tak. Nie ma nic wspólnego z tym, co chciałem opowiedzieć. (śmiech) To jak wygląda nie było moim pomysłem ale interpretacją ludzi, którzy go przygotowali. Byli przekonani, że tekst traktuje o tym, co pokazali na ekranie. Natomiast ja chciałem pokazać diabła, który jest zmęczony ludźmi, mówi nam, że umrzemy, jeżeli nie przestaniemy rozpieprzać wszystkiego wokół siebie.
Wokół nas nie brakuje tragedii. Może zbyt długo żyliśmy w błędnym przekonaniu, że większe problemy tej części świata już nie zagrażają? Któż to wie, wszystko może się wydarzyć. Coraz bardziej przekonuję się o tym, w jak bardzo podzielonym świecie żyjemy. Dostrzegamy wyłącznie swoje indywidualne sprawy, stawiamy żądania dla korzyści samych siebie. Kiedyś ludzie działali bardziej wspólnotowo i czuć było między nimi większą więź. Dziś chodzi o natychmiastową gratyfikację, wszystko musisz dostać od razu. Jak w grach wideo, gdzie ciągle otrzymujesz jakąś nagrodę. Życie tak nie wygląda - potrzebujesz rodziny oraz innych członków społeczności, którzy będą cię wspierać. pokazuje swoją siwą brodę - przyp. red.) Właściwie to muszę ją już farbować, aby wyglądała lepiej. (śmiech) Pamiętam czasy, kiedy nie dostrzegałem fanatyzmu w swoim środowisku. Nastąpiła zmiana w tym, jak wygląda nasze życie. Na pewno wpłynęła na to rewolucja technologiczna. Coraz większą rolę w naszym życiu odgrywają media społecznościowe gdzie ludzie oglądają naprawdę głupie rzeczy. Kiedyś nie mieliśmy komputerów i telefonów komórkowych a większy wpływ na nas mieli rodzice i nauczyciele a nie Google i YouTube.
Dostrzegasz jakieś pozytywne procesy w tym wszystkim, co ma miejsce na świecie? Myślę, że musisz w siebie wierzyć. Trzeba też
Wspomniałeś o tym, że nie jesteś religijny. Dostrzegasz to, że trudne czasy mogą powodować wzrost fanatyzmu i fundamentalizmu religijnego? Zgadzam się z tym, fanatyzm żywi się cierpieniem. Nie mogę przewidywać tego, co przyniesie przyszłość. Widzisz ten kolor? (Tony mierzyć się z rzeczywistością. Nie powinniśmy ciągle tkwić w fantazji. To może zabrzmieć dziwne, bo my, muzycy i wokaliści ciągle czerpiemy z fantazji, to co tworzymy jest fikcją. Śpiewamy o czymś, co na ogół nie istnienie. Czasem mówimy o czymś prawdziwym, ale głównie uciekamy od rzeczywistości. Świat wystarczająco daje nam w kość. Czasem trzeba jednak się z nim zmierzyć i na tym budować swoje życie. Widzę nadzieję w tym abyśmy się uczyli i wierzyli, że możemy zbudować coś opartego na prawdzie a nie fantazji. Inaczej będzie to jak dom na piasku.
Album "Thorns " powstawał bardzo długo, pierwsze newsy na jego temat publikowane były już wiele lat temu. Dlaczego zajęło to tak dużo czasu? Moje życie toczy się w studiu nagraniowym. Od dwudziestu pięciu lat nie mam stałego zespołu, wszystko, co robię związane jest z pracą studyjną. Mój głos pojawił się na jakichś siedemdziesięciu pięciu albumach i projektach, czy jak tam chcesz to nazwać. Kiedy biorę udział w sesji nagraniowej i pracuję dla kogoś, mój album solowy musi zejść na drugi plan. Następnie do niego wracam, dopóki nie dostanę kolejnego zlecenia. I tak w kółko. To moje życie i jest mi z nim dobrze. Jednak opóźniało to wydanie "Thorns". Do tego pandemia nie pozwalała nam na regularne spotkania. Najczęściej nagrywaliśmy więc osobno w domach i materiał wysyłany był do producenta, który sklejał to w całość. Oczywiście pochłaniało to mnóstwo czasu, w sumie zajęło to prawie dzie-
sięć lat. Początkowo album miał nosić tytuł "Book Of Shadows" ale Bruce Dickinson wydał w międzyczasie płytę tak zatytułowaną, więc nie mogliśmy skorzystać z tego tytułu (w rzeczywistości Iron Maiden wydali album "The Book of Solus", którego tytuł mógł się skojarzyć Tony'emu, natomiast "Book of Shadows" to dawna produkcja Zakka Wylde przyp. red.). Trzeba było wymyślić coś innego i wtedy wpadłem na pomysł aby zatytułować album "Thorns". Musieliśmy zmienić też szatę graficzną a efekt bardzo mi się podoba.
Chociaż droga do jego wydania była wyboista, to brzmi energicznie i świeżo. Mimo, że ma dziesięć lat. (śmiech) Tak naprawdę to wtedy zebrałem te kawałki do kupy w wersji demo, ale nagraliśmy je niedawno. Pozmieniały się teksty i są lepsze - mają do opowiedzenia coś ciekawszego. Myślę, że warto było czekać.
Co sprawiało ci szczególną trudność podczas tego całego procesu? Najtrudniej było pod sam koniec, gdy zaczął się lockdown. Nie mam problemu z pracą w studiu, wspominałem już, że tym właśnie żyję. Zaczynałem z jednym producentem moim znajomy. Nie mogliśmy jednak znaleźć wspólnego języka, po prostu nie wychodziło. Następnie pracowałem z Petem Newdeckiem, który zorganizował łączność internetową, żebyśmy mogli pracować zdalnie. Od tamtej pory poszło błyskawicznie. Najpierw pół roku stania w miejscu, aby później ruszyć z kopyta. Mieliśmy też problemy związane z wydawcami. Publikacją albumu zajmują się dwie firmy, które, delikatnie mówiąc, nie przepadają za sobą. (śmiech) Pojawiają się problemy, a ja muszę spinać te dwie grupy ludzi, aby jakoś ze sobą współpracowały. Zebrałeś pokaźne grono muzyków. Na płycie pojawia się Magnus Rosen z Hammerfall, Greg Smith, a nawet twój syn. W jaki sposób dobierasz sobie ludzi, z którymi współpracujesz? Syn jest całkiem dobrym gitarzystą, jednak praca z nim była czymś dziwnym. Nie wiedziałem czy mam być tatą, kolegą czy szefem. (śmiech) Mimo to, Joe poradził sobie dobrze. Gra w kawałku "Book of Shadows". Greg Smith jest moim przyjacielem, graliśmy ze sobą na trasach koncertowych i zawsze chciałem abyśmy zrobili coś wspólnie. Jest bardzo solidnym basistą, występował z Alice Cooperem i Rainbow. Magnus Rosen to szaleniec. (śmiech) Dwumetrowy Wiking z północy, uroczy człowiek, świetny muzyk i totalny wariat. Perkusista Danny Needham (znany z Venom - przyp. red.) to też przyjaciel, znamy się od dwudziestu lat, może więcej. Ufam mu całkowicie. Pamela Moore (amerykańska wokalistka, znana ze współpracy z Queensryche na albumie "OpeFoto:TonyMartin ration Mindcrime" - przyp. red.) śpiewa w jednym kawałku, urodziła się zresztą tego samego dnia co ja. Myśli, że jesteśmy rodzeństwem z innego ojca. (śmiech) Bruno Sa gra doskonale na klawiszach, jego ręce są po prostu szalone. Uwielbiam tych ludzi, są dla mnie jak rodzina.
W obecnych okolicznościach to może być dziwne pytanie, ale myślisz o tym, aby grać ten materiał na żywo? Chciałbym bardzo, ale nie mam zespołu. Żałuję, dobrze byłoby by mieć stałą grupę, z którą mógłbym występować. Jednak moja kariera jest obecnie związana ze studiem. Musiałbym zatrudnić muzyków i od zera uczyć się z nimi współpracy. Czasem promotorzy są w stanie znaleźć zespół na koncerty, ale dopóki nie zagrasz prób, nie wiadomo czy będzie wam się układać. Dałem znać wytwórniom, że chciałbym grać na żywo, ale musielibyśmy to zrobić porządnie. Black Sabbath było potężną maszyną, doskonale zorganizowaną. Wszystko tam było na swoim miejscu, niczego nie brakowało. Jedzenie, transport, ubrania, wszystko się zgadzało. Nie mam takiego zaplecza, musiałbym budować je od początku. Chciałbym jednak kiedyś pojechać z tymi kawałkami na koncerty. Pandemia trochę to utrudnia, ciężko teraz cokolwiek zaplanować. Myślę, że nie wypali to w tym roku i nie mam pewności, czy są szanse w następnym. Czekając mógłbym nagrać kolejną płytę albo nawet dwie. Muzyka zrobiła dużo dobrego ludziom podczas lockdownu. Myślę, że nas uratowała a wiele zespołów stworzyło w tym czasie mnóstwo materiału.
Nie myślałeś o koncertach transmitowanych w Internecie? Wielu artystów robiło coś takie-go w pandemii? Nie gram na żadnym instrumencie, więc raczej to by nie wyszło. (śmiech) Może jakiś kawałek akustyczny dałby radę, ale nie utwory W materiałach prasowych pisałeś, że spośród twoich wydawnictw "Thorns " to album najlepiej definiujący, to kim jest Tony Martin. Co przez to rozumiesz? Na pierwszej solowej płycie "Back to Where I Belong", starałem się brzmieć jak pop rockowy artysta z lat osiemdziesiątych. Był to bardziej komercyjny materiał. Wyszedł w porządku, miałem gości takich jak Brian May i jeszcze kilku innych. Kolejna płyta, "Scream", była powrotem do cięższej muzyki, z potrzeby serca. Dopiero teraz jestem w stanie dotknąć bardzo wielu wpływów. W mojej głowie ciągle coś się dzieje, nie jestem w stanie zajmować się jedną rzeczą. "Thorns" to najbardziej zróżnicowany album jaki zrobiłem. Scott Mc Clellan, gitarzysta z którym pracuję, jest świetnym człowiekiem. Doskonale odnajduje się w selekcji materiału, wie gdzie umieścić daną partię. Przestawia je pomiędzy kawałkami i wychodzi świetny efekt końcowy. Dlatego uważam, że "Thorns" jest dla mnie albumem definitywnym. Black Sabbath miało swój styl i musiałem zrobić rzeczy, którego do niego będą pasować. Podobnie z Whitesnake (Tony ma na myśli zapewne współpracę z The Company Of Snakes, zespołem Berniego Mardsena i Micka Moodyego, byłych muzyków Whitesnake - przyp. red.). Tym razem mogłem zrobić wszystko tak, jak chciałem.
Wspomniałeś w materiałach prasowych, że sposób w jaki Scott gra riffy przypomina ci Iommiego. Co dokładnie miałeś na myśli? Tworzę muzykę korzystając ze swoich uszu, nie potrafię czytać nut. Wiem za to, że muzyka musi tobą poruszyć. Jeżeli pracujesz z ludźmi, którzy czują podobnie, to świetnie. Możesz niemal czytać im w myślach. Iommi grał riff za riffem. W domu miał pudła z kasetami opisane "riffy w tonacji E", "szybkie riffy w tonacje E", "wolne riffy w tonacji A" i tak dalej. Każde pudło zawierało świetne pomysły, ale gdy się spotykaliśmy i tego słuchaliśmy, Tony zwykł mówić "pieprzyć to, stwórzmy coś nowego". Tak robiliśmy i kolejne kasety trafiały do pudełek. Ze Scottem jest podobnie, ciągle wymyśla coś nowego. Staram się ułożyć z tego utwór, a on znowu dostarcza świeżych riffów. Różnica pomiędzy nimi jest taka, że Scott każdy z tych pomysłów tytułuje, a to dostarcza mi inspiracji do napisania tekstu. Praca ze Scottem przypomina mi tę z Tonym. Pomimo tego, że Scott jest raczej nieznanym gitarzystą a Tony był gwiazdą. Ale przemawia to do mnie, bo jak trafiłem do Black Sabbath to mnie też nikt nie kojarzył. Wiem jak to jest być niedoświadczonym i starać się wypełnić czymś tę lukę, która dzieli ludzi o różnych historiach. Większość materiału piszemy teraz w trójkę, ze Scottem i Dannym. Pomimo tego, całość brzmi przepotężnie. W Black Sabbath było podobnie, gro materiału również tworzyła trójka muzyków. Dostrzegam wiele wspólnego w tym, jak tworzymy muzykę teraz.
Wygląda na to, że znalazłeś w Scottcie dobrego partnera do tworzenia. Tak właśnie jest. Mam sześćdziesiąt pięć lat i w pewnym sensie zbliżam się do końca swojej kariery. Nie mam przed sobą kolejnych dwudziestu lat na scenie. Przed Scottem jest jeszcze wiele dobrego, jeżeli będzie się rozwijał.
Wracasz czasem myślami do początków swojej kariery? Przed Black Sabbath byłem w zespole The Alliance. Typowy zespół rockowy z lat osiemdziesiątych. Jeżeli pomyślisz o wszystkich stereotypach na temat tamtych lat, to możesz być pewien, że byliśmy ich ucieleśnieniem. Rozmawiam czasem z chłopakami i powiedzieliśmy sobie, że powinniśmy coś razem zrobić. Jasne, ale potem przyszedł Covid. Szkoda, bo mogłoby z tego wyjść coś fajnego. Ludzie lubią wracać do muzyki z owej epoki, często pojawia się w filmach i tak dalej. Ale nie spędzam czasu na rozpamiętywaniu przeszłości. Żyję dniem teraźniejszym i tym nadchodzącym. To są rzeczy, które dają mi radość, nawet jak leje za oknem. (śmiech)
Chciałbym zapytać o kilka tematów związanych z Black Sabbath. Jakiś czas temu mówiło się, że Iommi planuje zrobić z tobą jakiś nowy materiał. Możesz powiedzieć coś na ten temat? Kilka lat temu zmarł Geoff Nicholls, grający w Black Sabbath na klawiszach. Spotkaliśmy się z Tonym na jego pogrzebie. Powiedział mi, że ma dużo świetnego materiału i powinniśmy coś zrobić aby wypuścić to na reedycjach albumów Black Sabbath z moich czasów. Zapaliłem się do tego pomysłu, ale potem telefon zaczął milczeć. Po kilku miesiącach zadzwoniłem zapytać w czym rzecz i Tony zaprosił mnie do siebie. Dowiedziałem się wtedy, że nie możemy tego zrobić. Okazało się, że istnieje umowa pomiędzy członkami Black Sabbath mówiąca, że żaden nowy materiał nie może ukazać się pod tą nazwą, jeżeli nie biorą w tym udziału muzycy pierwszego składu. Jedynie oni mają prawo wydawać nową muzykę Black Sabbath. Tony powiedział, że jeżeli mamy jakieś niedokończone kawałki z przeszłości to je moglibyśmy zamieścić na reedycjach. Zgodziłem się, mam całe setki taśm ze szkicami. Przekopałem się przez materiał i wysłałem kilka, między innymi kawałek z Eddiem Van Halenem z okresu albumu "Cross Purposes". Jednak telefon zaczął znowu milczeć. Wiesz co? Wydaje mi się, że możesz na ten temat wiedzieć więcej niż ja. Nie mam pojęcia o co chodzi. Myślę, że Tony wycofał się z pracy nad reedycjami (tydzień po naszej rozmowie, w drugiej połowie stycznia 2022 roku na koncie Martina w serwisie Facebook pojawiła się informacja, że prace nad reedycjami albumów Black Sabbath z jego udziałem zostały wznowione, szczegółów w momencie oddawania niniejszego tekstu brak - przyp. red.). Ale tak zawsze wyglądało to z Black Sabbath. Niezwykle ciężko było uzyskać od nich jakiekolwiek informacje, co oczywiście kiepsko wpływało na komfort pracy w zespole. Była to kwestia managementu a nie grupy. W zespole w ogóle nie mówiło się o takich rzeczach. Ciągle słyszałem, że powinienem porozmawiać z menadżerem. Tylko, że tych mieli chyba z pięciu! Sprawiało to wrażenie czegoś rodem z "This is Spinal Tap!", czyste szaleństwo. To była naprawdę ciężka praca, ciągłe wysiłki, aby być z nimi na bieżąco. Pamiętaj, byłem od nich dwanaście lat młodszy. Istniała przepaść pomiędzy moim i ich doświadczeniami. Mieliśmy innych znajomych i przyjaciół, zawsze istniał między nami Z twoich słów wynika, że czas spędzony w Black Sabbath był słodko-gorzki. Czy pierwszy solowy album "Back To Where I Belong " miał być odskocznią od tej trudnej współpracy? Przed tym jak zostałem wywalony z zespołu po raz pierwszy, zupełnie się tego nie spodziewałem. (śmiech) Totalnie mnie zaskoczyli, była to niemiła niespodzianka. Mówiąc konkretniej, miałem wyjść z domu na spotkanie z zespołem w sprawie nowego albumu, kiedy zadzwonił mój menadżer. Powiedział, że powinienem usiąść i przekazał, że Black Sabbath nie chcą już ze mną współpracować. Właśnie miałem wybrać się na próbę. Zastanowiłem się co robić i wkrótce zacząłem pisać swoją muzykę. Niedługo potem zadzwonili ponownie i poprosili abym wrócił, bo nie szło im z Ronniem (Jamesem Dio - przyp. red.). Nie zgodziłem się, z uwagi na własny album. Jednak zadzwonili ponownie prosząc, abym chociaż wpadł zobaczyć czy materiał mi się podoba. Wyraziłem zgodę. Pracowali wtedy nad utworami, które ostatecznie trafiły na album "Dehumanizer". W owym czasie nosił inny tytuł. Chciałem przepisać cały ten materiał, ale nie mieli na to czasu. Powiedziałem im, że może lepiej będzie jak wrócą do pracy z tym co mają i dogadają się jakoś z Dio. Być mo-że kiedyś się jeszcze spotkamy. Faktycznie tak się stało, przecież nagraliśmy jeszcze "Cross Purposes" i kolejny album. Tak to z nimi wyglądało. Czasem dzwonili, a czasem nie. Rozmawialiśmy snując plany na przyszłość a potem przestawali się odzywać. Jak miałem coś do załatwienie to musiałem latać z tym od menedżera do menedżera. To było męczące, bardzo męczące. Jesteś w zespole obok kolesia, stoi trzy metry od ciebie i chciałbyś, aby coś, do cholery ci powiedział! Ale nie, trzeba było porozmawiać z menadżerem.
Musiało cię to potwornie frustrować. Tak, zwłaszcza, że zawsze byłem tym nowym. Zawsze. Nigdy nie czułem się pełnoprawnym członkiem zespołu. Ciągle funkcjonowałem jako ten nowy. (śmiech)
Ale to z Black Sabbath miałeś okazję odwiedzić kilka nowych dla ciebie miejsc. W 1994 roku po raz pierwszy wystąpiliście w Polsce a już rok później zagraliście u nas trasę. Jak to wspominasz? To było faktycznie coś nowego. Nigdy wcześniej w Polsce nie byłem. Tak na marginesie, mój syn poślubił polską dziewczynę. Niedawno urodziło im się pierwsze dziecko. Znowu mam coś wspólnego z Polską. (śmiech) Koncerty były fantastyczne, niesamowita energia. Ludzie po prostu oszaleli. Wszyscy szybko nas zaakceptowali, wróciliśmy z wyłącznie dobrymi wspomnieniami. No, może z wyjątkiem dróg, po których musieliśmy jeździć. Nie było łatwo podróżować, również pod kątem formalności z związanych z różnymi dokumentami. Czasami musieliśmy rozdać kilka płyt i koszulek, aby coś załatwić. (śmiech) Innym razem pomagało zrobienie sobie wspólnego zdjęcia.
Jakie albumy, na których śpiewałeś, uważasz za najważniejsze? Ciekawe pytanie, bo przecież każdy mówi, że najważniejszy jest ten, nad którym pracował ostatnio. "Thorns" to ważny dla mnie album. Muszę jednak przyznać, że najważniejsze są te nagrane z Black Sabbath. Dzięki nim ludzie kojarzą mój głos. Dzięki Black Sabbath ludzie wiedzą, kim jest Tony Martin. Zespół był dla mnie początkiem prawdziwej kariery. Jednak cenię sobie również rzeczy, które robiłem na mniejszą skalę. To zespoły, o których nawet mogłeś nie słyszeć, ale jeżeli coś wyszło dobrze, to daje mi satysfakcję. W charakterze gościa pojawiłem się na nagraniu zespołu Secret Society. To taki rock gotycki, fantastyczny kawałek. Pracuję z różnymi ludźmi, grających wszystko, od rocka do reggae. Obecnie możesz nagrać album w domu, nic nie blokuje twojej kreatywności. Ludzie kochają muzykę i łatwo jest ją dziś tworzyć. Na początku rozmowy zapytałeś gdzie widzę światło w tunelu. Jest nim muzyka, muzyka to światło. Jakakolwiek, wystarczy, że ją kochasz.
Moje ulubione albumy Black Sabbath nagrane z twoim udziałem to "Cross Purposes " oraz "Tyr " . Jak je pamiętasz? Są bardzo różne. "Tyr" był technicznie bardziej złożonym projektem natomiast "Cross Purposes" to prostszy Sabbath, z Geezerem Butlerem na basie. Na "Tyr" w jednym utworze mieliśmy chór stworzony z pięćdziesięciu głosów. Mieliśmy Geoffa Nichollsa na klawiszach, a Tony nakładał na siebie mnóstwo gitarowych dźwięków. "Cross Purposes" miało brzmieć bardziej klasycznie, w sposób w jaki muzykę piszą tylko Tony Iommi i Geezer Butler. Dlatego są to bardzo różne albumy i wspominam je inaczej. "Tyr" to przykład albumu, który mógł powstać wyłącznie w studiu nagraniowym natomiast "Cross Purposes" napisaliśmy przed nagraniami. Pierwsza z tych płyt jest podniosła, momentami chóralna. Druga bardziej przyziemna. Obie wspominam inaczej, ale dobrze. Wcześniejsze również. "Headless Cross" wyszło doskonale. Na "Eternal Idol" niestety nie ma nic mojego autorstwa, ale miało to swoje plusy. To pierwszy album Black Sabbath na którym się pojawiłem i nie musiałem przejmować się pisaniem kawałków. Trochę ułatwiło to zadanie, zaśpiewałem to co mi pokazali. Inaczej było z "Headless Cross", "Tyr", "Cross Purposes" i "Forbidden". W każdy z tych tytułów miałem swój wkład. Dużo rzeczy działo się też za kulisami. Każdego dnia stale musieliśmy udawać szalone gwiazdy rocka. To akurat nie było do niczego potrzebne. Ale mimo wszystko, były to wspaniałe chwile.