22 minute read

Budgie

Next Article
Bad Taste

Bad Taste

Advertisement

Lot na papuzim grzbiecie

Burke Shelley to postać, której specjalnie nie trzeba fanom rocka przedstawiać. Lider tria Budgie, fenomenalny basista, charakterystyczny wokalista oraz serdeczny człowiek z własnymi zasadami. Kiedy dnia 10.01.2022 do publicznej wiadomości podano fakt, że przegrał z długoletnią chorobą, pękło niejedno serce. Odszedł bohater pewnej epoki. Mimo, że przez problemy ze zdrowiem nie działał od lat aktywnie w muzyce, to jego utwory zyskały już dawno status nieśmiertelnych. Poznałem Shelleya po koncercie w Poznaniu, w 2008 roku. Nie pamiętam co mu powiedziałem, ale chyba z przejęcia uścisnąłem tylko dłoń i uśmiechnęliśmy się do fotki. Nigdy potem nie przeszło mi przez myśl, że będzie to moje pierwsze i ostatnie spotkanie z muzykiem. Niedawno padł jednak pomysł, żebym przygotował solidną porcję pytań do Burke'a. Miały być przekrojowe, dotyczące całej historii grupy i wszelkich ciekawych wątków. Podjąłem się tego zadania i był to dla mnie zaszczyt, że chociaż w takiej formie mogę porozmawiać z liderem Budgie. Jak pokazał czas, charyzmatyczny basista udzielił tylko kilku odpowiedzi, co było dla niego pewnie dużym wysiłkiem, z uwagi na jego stan zdrowia.

Przed śmiercią Burke był dość świadomy tego, co dzieje się na świecie. Na pytanie, jak radzi sobie z tym, co dzieje się w związku z Covid-19 powiedział: "Myślę, że to sprawa trochę polityczna a chyba mało kto oczekuje ode mnie takich komentarzy. Każdy ma prawo robić ze swoją muzyką co uważa za słuszne. Ja nie ufam rządzącym tak czy inaczej. Za jakiś czas będziemy mieli forum ekonomiczne Devos" (rozmowa przeprowadzana została na jesień 2021 roku - przyp. przeszłość". Ciągnąłem wątek dalej, że dużo jego utworów traktowało o miłości, zwłaszcza na samym początku działalności grupy. "Wyrażam się za pośrednictwem muzyki, a miłość jest czymś istotnym dla naszego życia. Czasem pisałem o kimś konkretnym, ale niektóre kawałki były fantazją, mówiły o ogólnym koncepcie. Tak się pisze piosenki, weź chłopaka i dziewczynę i o tym opowiedz". Zawsze ceniłem muzykę Budgie. To dla mnie jedna z najciekawszych formacji lat 70. Twór-

Foto:Budgie

red.) i spodziewałbym się jakiegoś resetu. Myślę, że dużo rzeczy dzieje się za kulisami i nie mamy o tym pojęcia. Trzeba być ostrożnym co się mówi, więc na tym poprzestanę". To miał być większy wywiad o historii grupy. Walczyliśmy z czasem, by Shelley dał radę jeszcze odpowiedzieć na moje pytania, ale, niestety, zdążył tylko na kilka. Zawsze ciekawiło mnie to, co sądzi o swoich tekstach. Korciło by zapytać czy są teksty, albo całe utwory jakie stworzył, których nie lubi. Bez ogródek rzucił: "Prawdopodobnie jakbym się nad tym dłużej zastanowił to bym takie znalazł. Ale w tym momencie nie przychodzi mi nic takiego do głowy. Staram sięnie patrzeć w cy genialnych płyt, do których przecież powstały niemniej kapitalne okładki. Zapytałem więc u źródła, jak wyglądał ten proces, bo przecież współpracowali m.in. z Rogerem Deanem. Burke: "To zależało od konkretnego projektu. Jeżeli pracowaliśmy z kimś kto znał nasz zespół to wszystko szło dużo łatwiej. Wiedzieliśmy jaką stylistykę reprezentuje dany człowiek. Roger Dean zrobił dla nas kilka okładek a kiedy zaczynaliśmy Roger nie był jeszcze tak znanym artystą. Mieliśmy więc szczęście trafić na niego jeszcze zanim stał się sławny. (śmiech)". Młody Shelley napisał jeden z największych, można tak powiedzieć, przebojów grupy - słynne "Parents". Byłem ciekaw, co sądzi o tym z perspektywy lat i czy od razu czuł, że stworzył coś dojrzałego? "Pamiętam, że nagrałem go na przenośnym magnetofonowe w młodości. Puszczałem go moim znajomym aby sprawdzić ich reakcję. Trudno powiedzieć skąd może przyjść inspiracja. Możliwe, że byłem już wtedy dojrzały, trudno powiedzieć. Chciałem docenić swoich rodziców. Teraz rozumiem ich dużo bardziej niż kiedyś. Rozumiem przez co musieli przejść wychowując dziecko". Podpytałem go też o jeden z coverów Budgie, słynny "Baby Please Don't Go" z albumu "Never Turn Your Back On A Friend"… "Lubiłem irlandzki zespół Them, który wykonywał ten kawałek. Wykonywaliśmy ten utwór na próbach a potem postanowiliśmy wziąć go do studia i zamieścić na albumie. Them byli znakomitym zespołem, jedną z naszych inspiracji i chciałbym aby zostali zapamiętani". Budgie natomiast zostało zapamiętane do końca świata przez polskich fanów. Nie mogłem pominąć wydarzenia, jakim była trasa grupy po naszym kraju na początku lat 80. Jakie Burke zachował wspomnienia? "Było naprawdę wspaniale. Byliśmy chyba pierwszym zachodnim zespołem, który wystąpił za Żelazną Kurtyną. Był to czas Solidarności i Lecha Wałęsy. Było cudownie. Polska wydawała się głodna muzyki na żywo i koncertów. Bawiliśmy się doskonale mimo, że przeżywaliśmy pewne problemy ze składem. Ale trasa była absolutnie wspaniała. A czy coś zaskoczyło go szczególnie wtedy nad Wisłą? Wiedzieliśmy, że standard życia w Polsce będzie odbiegał od tego jaki funkcjonował na zachodzie. Ludzie nie mieli spodni dżinsowych albo albumów. Nagrywali płyty z radia na kasety magnetofonowe. Ale mieli w sobie mnóstwo pasji i energii. Cudowna trasa". Nie da się z Shelleyem nie zgodzić. Fenomenalny czas i piękna muzyka. W tamtym czasie jednak w życiu basisty miało miejsce równie ważne wydarzenie, jakim było nawrócenie się na wiarę. Na moje pytanie o to, czy sądzi, że gdyby się nie nawrócił płyta "Deliver Us From Evil" wyglądałaby zupełnie inaczej, ze szczerością odpowiedział: "Myślę, że nie, nie dałbym rady zrobić niczego wartościowego, gdybym nie spotkał na swojej drodze Jezusa. Zmieniło mnie to i stało się dla mnie najważniejszą sprawą w życiu. Wspomniałeś o pandemii, uważam że w Biblii, w Księdze Mateusza opisano coś podobnego do tego co ma miejsce teraz. Po przyjęciu Jezusa wiele rzeczy pojawiło się w moim życia i na pewno miało to wpływ na moją twórczość. Oczywiście nie wiem dokładnie co by się zmieniło jakbym nie stał się Chrześcijaninem - mogę tylko przypuszczać". Później, niestety, Papużka zwinęła skrzydła i mój rozmówca poświęcił się czymś innym, niż muzyka. Jego czas pochłonęły studia. Krótko wyjaśnił, że "Tak, poszedłem na studia filologiczne". Jednym z ostatnich wątków, jakie zdążył poruszyć Shelley, był ostatni album formacji "You're All Living In Cuckooland". Trochę zachowawczo spytałem, jak go ocenia z perspektywy lat. "Cóż, nieco się postarzałem. (śmiech)". Ale za chwilę dodał poważniej - "Ze względu na swoje schorzenia nie jestem już w stanie wykonywać muzyki na żywo. Od czasu do czasu coś tworzę oraz nagrywam i nigdy nic nie wiadomo, możliwe, że wyjdzie z tego coś wartego wydania. Gram z jednym zespołem. Przygotowujemy album koncertowy i chciałbym dokończyć go jak najszybciej. Życie toczy się dalej, nic na to nie poradzimy". Możliwe, że po śmierci Burke Shelleya więcej osób zacznie sięgać po muzykę walijskiego trio. To będzie najpiękniejszy hołd dla grupy, która generalnie ciągle walczyła o popularność. Niekoniecznie chodzi o to, żeby od razu stała się jakimś mainstreamem, gloryfikowanym bez refleksji, ale żeby szerzej

doceniano jej wkład w kształt hard rocka w latach 70. Bo wywarli niemniejszy wpływ na nową falę metalu niż ich konkurenci z epoki, ale mimo wszystko jako zespół miało po prostu pecha. Tak, miało cholernego pecha, że nie mogło się przebić przez solidne zasieki popularności rozstawione przez Led Zeppelin, Deep Purple czy Black Sabbath. Bo jeśli chodzi o warstwę muzyczną, to można kilka nocy rozmawiać o tym, że jednak walijska grupa zawierała w swoich utworach i blues (jak Zeppelin), i przebojowość (jak Purple) oraz ciężar (jak Sabbath). Coś jednak poszło w tym wszystkim nie tak, że Budgie musiało swoją karierę, od 1967 roku do zmierzchu w 1988 roku, ciągle coś udowadniać. Burke Shelley (wokalista, lider i basista) zmagał się zarówno z nieprzychylnością krytyki jak i roszadami w składzie. Zmieniali się perkusiści, zmieniali gitarzyści, a on niestrudzenie pchał wszystko naprzód. W pewnym momencie zaczął już kombinować kompozytorsko, myślę, że sfrustrowany tym, że mimo wysiłków Budgie nie jest w czołówce. Dla tego zespołu okres jego działalności to była ciągła walka. Walka o przetrwanie. Dziś też jest zdane na łaskę ojców, którzy, świadomi niezwykłej misji, włączą płyty swoim dzieciom. Jest zdane na łaskę sprzedawców, którzy położą na półce w sklepie egzemplarze wznowień płyt i zachęcą poszukiwaczy dobrej muzyki do ich zakupu. Nie mam kilku nocy na stworzenie monumentalnego wywodu analizującego historię tego tria, ale postanowiłem, że spróbuję przedstawić jego muzykę. Bez zbędnych dat, statystyk oraz dociekania, dlaczego akurat tak było, a nie inaczej. O tym już pisano, mówiono, po suche fakty odsyłam do kronikarzy. Ja proponuję zupełnie inną perspektywę - lot na papuzim grzbiecie. Warto włożyć więc czapkę pilotkę i lotniczą kurtkę, bo będzie wiało, warto przywrzeć do niego, bo będzie trzęsło! Lot będzie bezpieczny, bo ten barwny ptak, który zniósł już tyle, dodatkowy ciężar potraktuje z lubością.

Budgie (1971)

Rok wydania debiutu Budgie może dać podstawy, by sądzić, co wpłynęło na brak całkowitego sukcesu. W momencie kiedy wielcy konkurenci walijskiego tria byli już w rozpędzie, nasi bohaterowie dopiero podrywali się do lotu. Lot to jednak jest przepiękny! Pierwszy album papużki to nagrania, które nikogo nie powinny pozostawić obojętnym. Surowa, ciężka i jednocześnie natchniona to płyta. Gęsta sekcja rytmiczna nadaje w sumie wyrazu wszystkim kompozycjom. No, oprócz miniaturowym balladom, które niezaprzeczalnie są bardzo milutkie. Jakże piękny jest bulgot basu i ten wokal Shelleya. Intryguje i będzie ozdobą każdej płyty. Cudowne riffy wyciska ze swojej gitary Tony Bourge. Perkusją zawiaduje Ray Philips. Wszystkie te czynniki składają się na jeden z najbardziej niedocenianych, może lepiej, zapomnianych debiutów w historii hard rocka. Chociaż Budgie nie podąża, nie leci, ślepo prostą drogą ku ciężarowi. Budgie flirtuje odważnie z bluesem, który aż wycieka pomiędzy palców, oblewa gryfy gitar. Przekładają się w kompozycjach warstwy najróżniejsze, chociaż nie jest to bardzo skomplikowana płyta. Słychać jednak wielką wyobraźnię muzyczną tria. Jak ta płyta smakuje! Przyznam się, że powróciłem do niej po dłuższym czasie, ale nic a nic ta muzyka się nie zestarzała. Może tylko to brzmienie, bardzo garażowe, brudne, wpłynie na niejedno ucho. Z drugiej strony - to niezaprzeczalny urok "Budgie".

Budgie "Budgie": Burke Shelley: wokal, bas, melotron; Ray Philips: perkusja; Tony Bourge: gitara. Guts / Everything in my heart / The Author / Nude Disintegrating Parachutist Woman / Rape of the Locks / All Night Petrol / You and I / Homicidal Suicidal. Ocena: (5,5)

Squawk (1972)

W stosunku do debiutu można powiedzieć, że "dwójka" jest jego kontynuacją. Chociaż daleki byłbym od postawienia znaku równości między tymi nagraniami, to nie sposób dostrzec pewnych podobieństw. Mamy tutaj znów bardzo gęsto grającą sekcję, która zdaje się na dobre okrzepła i prawdziwie bawi się graniem. Gitara nie stara się być wirtuozerska, wręcz można być pod wrażeniem chyba, momentami, prostszych rozwiązań niż rok wcześniej. Ta płyta, dla mnie, nie ma jednak tak wielkiego ładunku emocji co poprzedniczka. Nie ukrywam, że debiutu słucha mi się, po czasie lepiej niż "Squawk". Co nie znaczy, że to jest słaba płyta! Niech każdy młody zespół hard rockowy stworzy takie numery jak Budgie. W stosunku do debiutu mogę powiedzieć, że bardziej podobają mi się, znów, miniaturowe kompozycje lidera. Bardzo liryczne i natchnione, są pomostem między początkiem albumu a jego drugą, bardziej zróżnicowaną, częścią. Czym bliżej końca, tym mocniej panowie kombinują. Kiedy pierwsze utwory są dość zachowawcze, to gdzieś po piątym numerze Papużka ma więcej ochoty by polatać. Niby wszystko jest osadzone w ciężkim, masywnym brzmieniu, jednak nie brak fragmentów szalenie odmiennych, nie brak muzycznych odlotów. Widać, że Budgie nie interesowało granie tylko i wyłącznie czadowych "rockerów". Mimo wszystko walijska grupa proponuje nam niezaprzeczalnie swój własny styl, nie rezygnując oczywiście z, kiedy trzeba, z prostych środków. A to, miało się okazać, była na kilka lat wielka siła walijskiego zespołu.

Budgie "Squawk": Burke Shelley: wokal, bas; Ray Philips: perkusja; Tony Bourge: gitara. Whiskey River / Rocking Man / Rolling Home Again / Make Me Happy / Hot as a Docker's Armpit / Drug Store Woman / Bottled / Young is a World / Stranded. Ocena: (5)

Never Turn Your Back On A Friend (1973)

Każdy zespół marzy o tym, żeby nagrać płytę, którą wpisze się na stałe do kanonu. Nagrać materiał, o którym będą dyskutowały pokolenia. Chociaż pewnie nikt tego nie zakłada, bo jak można na etapie produkcji wiedzieć, że coś będzie epokowym sukcesem? Budgie w 1973 roku weszło do studia by nagrać kolejną płytę. Po prostu. Czas pokazał, że powstał album, który w pewnym sensie uratował ich od całkowitego zapomnienia - dał im swoistą nieśmiertelność. "Nigdy nie odwracaj się plecami do przyjaciela" tak można przetłumaczyć tytuł najsłynniejszego longplaya Budgie. Ta mądra sentencja idealnie współgra z monumentalną i zapierającą dech w piersi okładką, którą namalował Roger Dean (między innymi współpracował z Yes, Uriah Heep i wieloma innymi klasycznymi zespołami). Mimo, że był on też twórcą koperty do "Squawk" to tutaj powstało coś, co i jak płyta, jest po prostu wielkim dziełem. A muzyka? Co tu więcej pisać o albumie, który oceniało, analizowało już wielu prze-de mną. Jednak spróbuję zmierzyć się z legendą. Złośliwi powiedzą, że sukces "Never…" polegał na dwóch kompozycjach spinających swoistą klamrą resztę materiału. Coś w tym może być, jednak oprócz słynnego "Breadfan", rozpoczynającego kapitalnym riffem płytę i pięknych "Parents" wieńczących całość, mamy tutaj całe mnóstwo świetnej muzyki. Budgie dojrzało. To słychać już od początku. Brzmienie, w stosunku do dwóch pierwszych płyt, jest bardzo selektywne. Można powiedzieć, że czyste. Środek krążka to dwa soczyste, rockowo bluesowe strzały. Lepią się skrzydła papużki od namiętnego flirtu z bluesem. Hipnotyzujące, gęste rytmy. Po latach ta muzyka jest idealnie zakonserwowana. Budgie inspirowało kolejne pokolenia młodych gniewnych, w tym chyba najmocniej zespół Iron Maiden. Te zmiany rytmu, pełne emocji wokale, ten prujący do przodu riff. Można tego słychać godzinami. Łzy same płyną do oczu, bo tak dziś się po prostu nie gra. Na

"Never…" Burke Shelley znów powtórzył zabieg znany z poprzednich płyt - otrzymaliśmy więc kolejne dwie, słodkie i pozwalające na wytchnienie, miniaturki. W tym jedna daje nam wyciszenie przed finałem albumu. Ale tego proszę po prostu posłuchać. Bezsprzeczna klasyka.

Budgie "Never Turn Your Back On A Friend": Burke Shelley: wokal, bas; Ray Philips: perkusja; Tony Bourge: gitara akustyczna i elektryczna, chórki. Breadfan / Baby Please Don't Go / You Know I'll Always Love You / You're The Biggest Thing Since Powdered Milk / In The Grip of a Tyrefitter's Hand / Riding My Nightmare / Parents Ocena: (6 )

In For The Kill (1974)

Gdy już osuszymy oczy po ostatnich krzykach mew z poprzedniego albumu, warto wziąć głęboki oddech przed włączeniem "In For The Kill". Będzie ostro. Już zresztą okładka wskazuje, że poczciwa papużka falista oddała miejsce sokołowi wędrownemu. A jak wiadomo, to ptak drapieżny. Zabija ofiarę, uderzając ją z pełną mocą w locie, by wrócić do niej gdy ta spadnie na ziemię. Na tym albumie walijskie trio stosuje ten zabieg z powodzeniem. Soczysty hard rock dominuje w pierwszej części płyty. Nadal jest gęsto, mocno i zdecydowanie do przodu. Uwielbiam to ich wcielenie za bezpośredniość. To jeden z moich ulubionych albumów. Budgie jednak nie rezygnuje z sprawdzonych patentów w postaci, tym razem jednej, bardzo ładnej ballady. Wciąż nie zapomina o tym, jak ważny jest blues. Serwuje nam pod koniec płyty numery właśnie w tym stylu, ale doprawiane swoimi przyprawami. To były naprawdę złote czasy hard rocka! Żonglerka motywami, bez jakiejś spinki, że tego nie można, a tamto będzie za długie. Gdzie tam! Są tutaj dwa prawie dziesięciominutowe kawałki, w których aż roi się od pomysłów. Kapitalnie się tego słucha. Budgie w 1974 było, choć przez chwilę, prawie na szczycie mimo zmiany na stanowisku perkusisty - "In For The Kill" to jedyny album, na którym gra Pete Boot. W żadnym wypadku jednak nie jest to widoczne w spadku formy zespołu, a wręcz przeciwnie. Papużka wzbiła się tutaj bardzo wysoko.

Budgie "In For The Kill": Burke Shelley: bas, wokal; Tony Bourge: gitara; Pete Boot: perkusja. In For The Kill / Crash Course In Brain Surgery / Wondering What Everyone Knows / Zoom Club / Hammer And Tongs / Running From My Soul / Living On Your Own Ocena: (5,5) Bandolier (1975)

Wysokich lotów naszej milusińskiej papużki ciąg dalszy. Budgie już na dobre rozkokosiło się kompozytorsko, proponując bardzo zróżnicowane utwory. Mimo tego, że na starcie wita nas, można rzec, typowy hard rock, to już z kolejnymi numerami zanurzamy się w dość osobliwej krainie. Chciałoby się poprawki, a zamiast tego możemy cieszyć się natchnionymi partiami gitary. Robi się trochę onirycznie, ale to tylko pokazuje, jak wielką wyobraźnię artystyczną miał Burke Shelley. Gdzieś potem zahacza nawet o funky. Ten gatunek był nie mniej inspirujący dla lidera jak blues. Pojawia się też trochę zmysłowości w partiach basu. Muzyka snuje się powoli, pozwalając na to, by słuchacz wciągnął się w tę grę. W połowie trzeciego kawałka można odetchnąć oto wraca "typowe" Budgie. Na "Bandolier" znajdziemy mało przewidywalną muzykę, co czyni ten album wyjątkowym. Wydawałoby się, że po ciosach z "In For The Kill" będzie znów prosto (ale nie prostacko) i lekko nawet agresywnie, a tutaj czeka nas zaskoczenie. Spokojnie jednak - wszystko pod kontrolą. Jeśli o mnie chodzi, to bardzo lubię rozwiązania na tej płycie. Dużo tutaj brzmień basu. Zmian klimatów w poszczególnych kawałkach. No i finał po raz kolejny w wielkim stylu z hipnotyzującą końcówką, bogatą w solówki i galopującą sekcję. W sumie muzyka współgra idealnie z okładką. Tak samo jak koperta, dźwięki bardzo intrygują. To po prostu znów kapitalnie napisany album.

Budgie "Bandolier": Burke Shelley: bas, wokal; Tony Bourge: gitara; Steve Williams: perkusja. Breaking All The House Rules / Slipaway / Who Do You Want For Your Love? / I Can't See My Feelings / I Ain't No Mountain / Napoleon BonaPart One & Two Ocena: (5,5)

If I Were Brittania I'd Waive The Rules (1976)

Po tak świetnej i nietuzinkowej płycie jak "Bandolier" można mieć prawo oczekiwać od Budgie pójścia za ciosem. Z perspektywy czasu bardzo ciężko pozytywnie oceniać "If I Were…", chociaż daleki też jestem od skreślenia jej definitywnie. To nie jest zła płyta, jednak wtedy, w 1976 roku, mogła spowodować lekkie załamanie w szeregach fanów walijskiej formacji. No i dziś też ciężko ją porównywać do solidnych longplayów. Już na dobre w kompozycjach grupy zagościł funk, wypychając soczysty hard rock czy blues na boczny tor. To bardzo dziwna płyta jak na zespół mający aspiracje do bycia w ścisłej czołówce hard rocka. Chyba jednak Burke Shelley nie wytrzymał ciągłego bycia za Black Sabbath czy Deep Purple, czemu skłonił się ku komponowaniu utworów nie będących nawet cieniem tych z pierwszych płyt. Powstał w rezultacie bardzo luźny album, mający ciekawą aurę, choć bez istotnej mocy. Można mieć z tym krążkiem nie lada problem, bo tak naprawdę nie ma żadnych przesłanek, by oceniać go źle, jednak znowu nagrany został przez grupę popełniającą takie rzeczy jak "Never Turn Your Back On A Friend" czy "In For The Kill". Papużka trochę się miota niczym zamknięta w klatce. Z jednej strony słychać, że riffy proponowane przez Tony Bourge'a miały być kolejnymi kruszącymi zęby, ale grzęzną gdzieś w połowie drogi. Z drugiej - lubię do niej wracać, chociażby dla paru fajnych momentów, jak specyficzne ballady "You're Opening Doors" i "Heaven Knows Our Name" czy znów naprawdę udany finał w postaci "Black Velvet Stallion". Jednak jako całość może rozczarować. Budgie tym razem nie dało rady przeskoczyć poprzeczki, którą samo sobie zawiesiło dość wysoko. Chociaż może nasza Papużka była świadoma tego, że nie da rady wzbić się wyżej?

Budgie "If I Were Brittania I'd Waive The Rules" Burke Shelley: bas, wokal; Steve Williams: perkusja; Tony Bourge: gitara. Anne Neggen / If I Were Brittania I'd Waive The Rules / You're Opening Doors / Quacktors and Bureaucats / Sky High Percentage / Heaven Knows Our Name / Black Velvet Stallion Ocena: (4)

Impeckable (1978)

Minęły dwa lata od poprzedniej płyty i ktoś widocznie znalazł klucz, by wypuścić naszą papużkę z klatki. Od pierwszych taktów "Impeckable" słychać, że Budgie wróciło tutaj odmienione. Prędki otwieracz, soczyście hard rockowy, robi nadzieję. Rzeczywiście czym dalej, tym pozytywniej. Może nie jest to wy-

bitna płyta, ale bardzo przyzwoita, wyraźnie lepsza w kontekście poprzedniczki. Papużka wyciągnęła wnioski i zdecydowała się przeprosić się z koncepcjami znanymi już z wcześniejszych albumów. Oj i wyszło jej to na zdrowie bo Budgie brzmi tutaj bardzo świeżo. Bez zbędnych ceregieli atakuje nas ponownie ciekawymi pomysłami. No i po raz kolejny udowadnia, że siła nie musi opierać się tylko i wyłącznie na czadowych numerach - prawdziwą ozdobą początku płyty są dwa dość spokojne kompozycje. Ale za to chyba niejeden pokochał Budgie, za ich specyficzne podejście do ballad, z których faktycznie ukuli swoje solidne podkowy. Muszę się przyznać, że polubiłem ten album w sumie od razu. Na pewno zwróciła moją uwagę świetna szata graficzna, ale muzyka też mocno odcisnęła swoje piętno. Chociażby tym, że jest to znów, trochę tropem "Bandolier", album bardzo zróżnicowany. Jednak nie zarzucili na "Impeckable" flirtu z funky, ale uznali widocznie, że nie może on przyćmiewać tego, z czego Budgie było po prostu rozpoznawalne. Cóż, nie dało się zagrać aż tak ciężko jak na wczesnych płytach, jednak brawa dla tria za nawiązanie walki o własną tożsamość. Trzeba mieć jednak solidne poczucie własnych umiejętności i duży luz, żeby zamiast naprawdę stuprocentowych rockowych strzałów pod koniec płyty umieścić bardzo wesołe kompozycje w rodzaju "Smile Boy Smile" czy dość połamany "I'm A Faker Too". Wielkie ukłony dla Budgie również za świetny (po raz kolejny) finał albumu. Zarówno przedostatni jak i ostatni kawałek mogą śmiało być prawdziwą ozdobą płyty. To pod względem kompozycji, jak wcześniej wspomniałem, bardzo ciekawy album, ale jest on wyjątkowy jeszcze z jednego powodu - zagrał tutaj po raz ostatni Tony Bourge.

Budgie "Impeckable": Burke Shelley: bas, wokal; Steve Williams: perkusja; Tony Bourge: gitara. Melt The Ice Away / Love For You And Me / All At Sea / Dish It Up / Pyramids / Smile Boy Smile / I'm A Faker Too / Don't Go Away / Don't Dilute The Water Ocena: (5)

If Swallowed Do Not Induce Vomiting EP (1980)

Ja się tylko domyślam, jak musiał skakać gul naszej papużce, kiedy w 1980 roku wielu uczniów przerosło mistrzów. W Anglii, jak grzyby po deszczu, zaczęły wyrastać zespoły, które grały szybciej, ciężej, ale czerpiąc garściami od grup, które działały w poprzednim dziesięcioleciu. Na domiar złego zyskiwały poklask i przyciągały tłumy. Wiele starszych kapel powiedziało sobie, że trzeba coś z tym zrobić, trzeba ratować swoją pozycję. Budgie też zapragnęło gonić młodych, albo chociaż nie dać się wyrzucić z peletonu. Ten mini album, wydany w 1980 roku, pokazuje trio w nowej odsłonie. Nie dość, że na miejsce Bourge'a przyszedł gitarzysta grający inaczej, bardziej metalowo - John Thomas - to jeszcze same kompozycje uległy znacznej zmianie. Oj chce tutaj papużka złapać za poły skórzanych kurtek kilka brytyjskich, młodych zespołów. Utwory nie są złe, choć w zupełnie odmiennym stylu niż dotychczas. Wyróżnić w sumie można tak naprawdę dwa z czterech - "Wild Fire" i "Panzer Division Destroyed". Ten drugi zwłaszcza może się podobać - utrzymany w motorycznym rytmie sekcji z sunącą do przodu gitarą. Można traktować jako ciekawostkę wydawniczą, bo kawałki te nie zostały ponownie wydane na żadnej płycie. Ciężko jednak potraktować tą EP jako jakiś wyznacznik Budgie stara się tutaj widać pokazać z jak najlepszej strony, chociaż czuć zmiany, które, szczerze, nie wyszły papużce na zdrowie.

Budgie "If Swallowed Do Not Induce Vomiting": Burke Shelley: bas, wokal; Steve Williams: perkusja; John Thomas: gitara. Wild Fire / High School Girls / Panzer Division Destroyed / Lies of Jim (The E-Type Lover) Ocena: (4)

Power Supply (1980)

Jaki bucha z tej płyty ogień! Budgie z wściekłością dorzuca do pieca, rozpędzając się mocniej niż chyba kiedykolwiek. Papużka zabrała się za heavy metal. Mini album był zapowiedzią tego, co może się zdarzyć, a longplay potwierdził przypuszczenia. Tylko ciągle mam trochę sceptycyzmu, czy naprawdę było to Budgie strasznie potrzebne? Myślę jednak, że zwrot ku cięższej, szybszej muzyce spowodowały właśnie zmiany czasów - bo przecież mało kto słuchał klasycznego hard rocka czy prog rocka. Zaczęły dominować grupy pokroju Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu. No i nasza papużka chwyciła się dziobkiem tych zespołów, rozpaczliwie trzymając się i starając się nie puścić. Sekcja rytmiczna nigdy chyba nie grała tak prosto, wręcz czasem topornie. Gdzie podział się ten basowy feeling, te kombinacje i zmiany tempa? Co z tego, że gitara wycina ogniste solówki, tnie riffy jak piła tarczowa? Nie za to pokochałem Budgie! Chociaż uwielbiam heavy metal to nie było to naturalne środowisko dla Budgie. To był krok w desperacji. Brak popularności, zmiany na rynku i wciąż ciągła walka o byt. Jednak jest w przypadku "Power Supply" paradoks, bo nawet w nie swojej konwencji Budgie potrafi zaskoczyć. Są na tym albumie ciekawe fragmenty, choć jako całość album może nie przekonywać. Wykonawczo jest bardzo dobrze. Papużka wchodzi tutaj w skórę swoich młodszych konkurentów, próbując ich trochę zawstydzić. Czasem jej się to udaje, chociaż można odnieść wrażenie, że robi to trochę na siłę. Na szczęście (znów!) w finale płyty trochę panowie "luzują" portki i wkrada się na chwilkę "stary" klimat. Tak na pocieszenie.

Budgie "Power Supply": Burke Shelley: bas, gitara; Steve Williams: perkusja; John Thomas: gitara. Forearm Smash / Hellbender / Heavy Revolution / Gunslinger / Power Supply / Secrets In My Head / Time To Remember / Crime Against The World Ocena: (4)

Nightflight (1981)

Była kiedyś taka książka Antoine'a de SaintExupery'ego, "Nocny lot" wydana w 1931 roku. Kończy się ona tym, że główny bohater, pilot Fabien, po locie nie wraca do bazy. Można powiedzieć, że album Budgie z 1981 roku ma jedną wspólną cechę z powieścią - gdy płyta się kończy, Budgie już nie wróci. Przynajmniej w postaci, za jaką grupę można było pokochać. Jednak po kolei. W stosunku do "Power Supply" słychać tutaj, że chłopaki dali sobie na wstrzymanie. Postawili na świeże, orzeźwiające brzmienie. Utwory naprawdę da się słuchać z uśmiechem na ustach. Budgie wie, że czasu się nie wróci, jednak umiejętnie przemyca w kompozycjach te cechy, które decydowały o ich sile w połowie lat 70. Odnieść można wrażenie, że gdy na "Power Supply" wyczuwalne było spięcie i duszna atmosfera, to na "Nightflight" nasze trio chwyta wiatr w żagle. Albo raczej - papuga podrywa się do lotu. Znów próbuje wzbić się równie wysoko co kilka lat temu. Prawie jej się udaje osiągnąć dawny pułap, gdzie mogła obserwować wszystko ze znacznej wysokości. Naprawdę lubię tą płytę. Myślę, że da się ona lubić nawet największym oponentom. Trzeba przyznać, że kompozytorsko jest wyczuwalny większy luz, utwory są nawet trochę w pozytywnym słowa znaczeniu, przebojowe. Co ważne też - Budgie znów próbuje być na "Nightflight" zróżnicowane. To już naprawdę dużo. Są tutaj znów ładne fragmenty, czysto liryczne, delikatne. Można było tęsknić za tym wcieleniem Budgie, bo przecież ostatnia ballada, taka w "starym" stylu, była nagrana w 1978 roku! Szkoda tylko, że gdy milknie na dobre akustyczna gitara z ostatniego utworu, papużka nie wraca z lotu. Może wiedziała, że "Nightflight" to tylko pozorna walka o liczenie się w stawce? Tego możemy się jedynie domyślać…

This article is from: