Tea Book Fantastyka
Najlepsze opowiadania portalu „Herbatka u Heleny“
Krzysztof Baranowski Adrian Groeling Przemek Morawski Magdalena Pasik Rafał Sala Jarosław Sapierzyński Agata Sienkiewicz Andrzej Trybuła Bohdan Waszkiewicz Łukasz Wrzalik
Redakcja, opracowanie graficzne, okładka i DTP Agata Sienkiewicz Korekta Dominika Plotzke Ilustracje: Jolanta „Yorika“ Rebejko Alice Rossi Rafał Sala ISBN 978-83-939208-3-9 Prawa autorskie do utworów oraz ilustracji pozostają własnością ich twórców.
www.herbatkauheleny.pl
Słów kilka... To nie miało tak wyglądać. Z założenia „Herbatka u Heleny” miała być portalem uniwersalnym (tak właściwie to miała być portalem dla młodych dziewcząt, ale to zupełnie inna historia…), z prozą i poezją wszelkiego rodzaju. Czas jednak zweryfikował te założenia i po roku było już wiadomo, że „fantastyką Herbatka stoi”. Najlepszy dowód macie właśnie przed sobą. Planowana antologia najlepszych opowiadań z pierwszego roku zamieniła się w dwie antologie, przy czym ta z fantastyką jest cztery razy „grubsza” niż ta z tekstami niefantastycznymi. Nie, żebym jakoś specjalnie z tego powodu ubolewała. Sama jestem wielbicielką fantastyki. No właśnie… Fantastyka to jednak bardzo ogólne pojęcie i każdy obznajomiony z tematem (a przypuszczam, że jeśli ktoś się skusi na tę pozycję, to raczej obznajomiony jest) zastanawia się w tym momencie, czego tak naprawdę może się spodziewać po tym zbiorze. Przyznaję, że sama nie mam stuprocentowej pewności co do przynależności podgatunkowej niektórych opowiadań… Na początek zaryzykuję umieszczenie opowiadań „Polowanie na Fritza Lange” oraz „Śmierć aktywowana śmiercią” Andrzeja Trybuły w dziale science fiction. Choć może dokładniej by było cyberpunk? Albo historia alternatywna? Skoro już zahaczyliśmy o historię, to podkolorowane fantazją czasy przeszłe na pewno znajdziecie w opowiadaniach „Pochód” Bohdana Waszkiewicza, „Storrada” Magdaleny Pasik oraz „Romantyczność” i „O zbrodni i niebycie” Przemka Morawskiego. Klasyczną fantastykę reprezentują formy zupełnie poważne: „We don‘t need another hero - historia o wilkołaku” Jarosława Sapierzyńskiego, „O klatkach, godności i gołych rękach” Agaty Sienkiewicz, „Kostia” Magdaleny Pasik oraz „Tysiąckroć” Rafała Sali, a także poważne dużo mniej: „Najgorszy bard w mieście” Krzysztofa Baranowskiego, „Smoła, kładka i plusk, czyli okołośmiertna biografia Romana” Łukasza Wrzalika oraz „Alchemia, czyli co było w sakwie” i „Zmrożona whisky - tryptyk” z repertuaru Jarosława Sapierzyńskiego. Idąc dalej, podobnie podzielimy urban fantasy – na poważne: „Graj, muzyko”, „Znikający punkt”, „Piwne oczy” i „Słońce w zenicie” Jarosława Sapierzyńskiego oraz „Ziarnko do ziarnka”, „Tramwaj” i „Wszędzie dobrze, ale…” Agaty Sienkiewicz kontra komediowe: „Zielona Noc Świętojańska” Bohdana Waszkiewicza oraz „Kicia” i „Zdrada - licentia erotica” Jarosława Sapierzyńskiego.
5
Weird fiction reprezentuje Adrian Groeling i jego „Sny o krainie SonaNyl”, mamy też kryminał z zaświatów: „Dolina stwarzania rzeczy” Andrzeja Trybuły oraz socjologiczne „Przeze mnie droga” Agaty Sienkiewicz. Na koniec (choć tak naprawdę prawie na początku) przykład realizmu magicznego w postaci „Tajemnicy” Krzysztofa Baranowskiego. To nie są przypadkowe teksty, ale skłamałabym, gdybym stwierdziła, że nie spotkacie ich nigdzie poza „Herbatką u Heleny” i tym zbiorem. Nie zostały też napisane specjalnie dla naszego portalu, choć o publikację niektórych na salonikowych „łamach“ zabiegałam osobiście. Część z nich jest już bardzo wiekowa i przeżywała chwile tryumfu w różnych miejscach sieci. Dlaczego mimo to zdecydowałam się uhonorować je po raz kolejny w tej antologii? Odpowiedź jest prosta: bo są to naprawdę świetne teksty i na to zasługują. Zapraszam więc na ucztę wyobraźni. Smakujcie, próbujcie, możecie się nawet zajadać bez opamiętania. Uznam to za najlepszy komplement. Helena Chaos
6
Ilustracja: Alice Rossi
7
Krzysztof Baranowski Imię i nazwisko: Krzysztof Baranowski Znany także jako: baranek O autorze: Znamy się mało... ...więc może ja bym powiedział parę słów o sobie... ...najpierw. Urodziłem się... ...urodziłem się w Mrągowie... ...w 1969 roku... ...w sierpniu... ...znaczy, w połowie sierpnia... ...w drugiej połowie sierpnia, właściwie. Dokładnie – 18 sierpnia. No, to tyle może o sobie... ...na początek.
Najgorszy bard w mieście Leluja było miastem. Prawda, że niezbyt wielkim. Prawda, że nieco może zapyziałym. Ale jednak miastem. Miało mury miejskie i aż dwie miejskie bramy. Południową i Tę Od Borów Tamcholskich. Miało również strażnika. Jednego, przy bramie Południowej. Ta Od Borów Tamcholskich była tak zardzewiała, że nie dawała się otworzyć. Nie było więc sensu jej strzec. Miało Rynek i stojący przy nim ratusz, w którym rezydował Burmistrz i Rada Miejska, złożona z żony Burmistrza. Miało budynek sądu i więzienie, z bogato wyposażoną izbą tortur. Brakowało jedynie sędziego i kata. Co w sumie nie stanowiło specjalnego problemu, gdyż i tak wszelkie spory natury prawnej, od stuleci, rozwiązywano za pomocą spontanicznych i barwnych (głównie czerwienią) samosądów. Miało doskonale prosperującą faktorię handlową i „Gospodę”, nie mającą sobie równych w całym kraju. Co nie zawsze i nie przez wszystkich odczytywane było jako komplement.
8
Krzysztof Baranowski Miało kuźnię, od świtu do zmierzchu tętniącą życiem. Miało łaźnię, która życiem tętniła od zmierzchu do świtania i której pracownice, zwane eufemistycznie „łaziebnymi”, oferowały klientom szeroki wachlarz usług, znacznie wykraczający poza zwyczajowe mycie pleców. Oferowały także równie szeroki wachlarz, bardzo czasami egzotycznych, chorób wenerycznych. Co z kolei dostarczało zajęcia miejscowemu medykowi. Miasto posiadało bowiem własnego medyka. Oraz balwierza, rymarza, snycerza i wielu innych zacnych rzemieślników, zrzeszonych w ogólnokrajowych cechach. A nawet czarownicę, która co prawda do żadnego cechu nie należała, ale potrafiła rzucać pierwszorzędne uroki. Tak, tak, można tu było znaleźć wszystko, co niezbędne jest miastu do prawidłowego funkcjonowania. No, powiedzmy po prostu – do funkcjonowania. Ale przede wszystkim Leluja miało swoją Historię. Zawinięta pieczołowicie w miękko wyprawione skóry cielęce spoczywała w specjalnym kufrze, w domu Burmistrza. Wyciągana przy okazji szczególnie uroczystych świąt (takich jak na przykład rocznica założenia miasta) i odczytywana głośno na rynku, stanowiła chlubę mieszkańców Leluja. I chociaż wszyscy znali ją na pamięć, mogli godzinami słuchać o krwawej Wojnie Magów czy najeździe okrutnej Dzikiej Hordy. Były to opowieści mroczne i przejmujące grozą. I, przyznać trzeba, nieco podkoloryzowane. Prawdziwa Wojna Magów wybuchła, gdy Czarny Alvin oskarżył Mrocznego Alfreda o kradzież wyjątkowo skomplikowanego zaklęcia. Trwała prawie siedem minut i zakończyła się podbitym okiem (Alvin) i krwawieniem z nosa (Alfred) oraz głęboką, wzajemną niechęcią obu przeciwników. Jeśli zaś chodzi o najazd Dzikiej Hordy, to podobno wcale nie była taka dzika, jak mówiono. Do samego końca, mając już stryczek na szyi, zapewniała, że nie miała wcale złych zamiarów, że po prostu zboczyła ze szlaku i chciała jedynie zapytać o drogę. Któż jednak słuchałby wyjaśnień odzianej w skóry i uzbrojonej po zęby Amazonki? Horda zadyndała na rynku, ku przestrodze innym potencjalnym najeźdźcom. Cóż, lelujscy kronikarze poważnie traktowali hasło: “To my, dzisiaj, tworzymy historię”. Tworzyli więc historię jak chcieli i kiedy chcieli. Co, od pewnego czasu, i tak nie miało większego znaczenia. Coraz więcej rzeczy traciło na znaczeniu, w mieście bowiem pojawił się Jeremiasz. ***
9
Krzysztof Baranowski „już cie nie kocham Konradzie” krzykła „zbyt wiele nas dzieli” odeszła, on został w nieładzie i w zmiętej miłościo pościeli *** Kurdesz nie był właściwie złym człowiekiem. Owszem, bywało czasami, że mijał się z prawdą. Jednakże tylko wtedy, gdy coś mówił. Nie przywiązywał również szczególnej wagi do świętego prawa własności. Chyba, że była to jego własność. Zdarzało mu się kopać leżących. Zwłaszcza, gdy byli już nieprzytomni i nic nie wskazywało na to, że szybko się podniosą. Ale kiedy miał kopać, skoro bogowie obdarzyli go wzrostem siedzącego psa i muskulaturą chorego na suchoty wróbla? W bogów zresztą, na dobrą sprawę, też nie wierzył. Tylko nie wypowiadał się głośno na ich temat. Ot tak, na wszelki wypadek. No i oszukiwał przy grze w kości. Niewiele mu to pomagało, zwykle i tak przegrywał, no ale jednak. Tym niemniej, jak już wspomniałem, nie był złym człowiekiem. Nigdy, na przykład, nie miał ochoty nikogo zabić. Dopóki nie usłyszał Jeremiasza. *** i zerkła na niego ckliwie, i serce jej jak nie puknie, a on całuje jom chciwie i wpycha rence pod suknie *** Hufnal Barbarzyńca był... no co tu dużo gadać, był barbarzyńcą z dalekiej północy. Przebywając od czternastu lat w Mieście, nabrał, co prawda, nieco ogłady, ale natury nie da się oszukać. Co z tego, że zaczął nosić sandały i przepaskę biodrową? Co z tego, że nie zabijał każdego napotkanego mężczyzny, nie podpalał każdego mijanego domu i nie gwałcił każdej kobiety w zasięgu, że tak powiem, ręki? Co z tego, że nocami, w zaciszu swojej komnaty, przy słabym świetle migoczącej świecy, z wypiekami na
10
Krzysztof Baranowski twarzy, czytywał wzruszające powieści Stallowej Danielli? Dalej mówił ze śmiesznym akcentem, pluł na podłogę „Gospody”, żarł jak prosię i pił olbrzymie ilości podłego piwa. Naprawdę olbrzymie, nawet przy założeniu, że połowę rozlewał. Fakt, wielu miejscowych, urodzonych i wychowanych w mieście zachowywało się podobnie. Z tym, że oni robili to w sposób cywilizowany. A Hufnal dzikusem się urodził i dzikusem pozostał. Nawet on sam czuł, że barbarzyńskie instynkty drzemiące gdzieś na dnie jego duszy, w każdej chwili mogą się obudzić. Szczególnie, gdy słuchał Jeremiasza. *** „powiedz czy kochasz mię miła?” pyta, a na to ta szmata: „szczała miłości chibiła, dziś kocham twojego brata” *** Kochaś lubił mawiać o sobie, że bogowie stworzyli go do miłości. To samo mówiły wszystkie okoliczne, mało ortodoksyjne, mężatki. No, prawie wszystkie, bo żona kowala, w trakcie wykonywania jednej z wymyślonych przez Kochasia miłosnych akrobacji, zwichnęła szczękę i mówić w ogóle nie mogła. Co zresztą nie przeszkadzało ani jej, ani Kochasiowi. Ani nawet kowalowi, który święcie wierzył, że żona spadła ze schodów, a który po całym dniu spędzonym w kuźni cenił sobie spokój i, przede wszystkim, ciszę domowego ogniska. Kochaś wszystko, co robił, robił z miłości i dla miłości. Bo te parę dukatów, które inkasował od każdej z zadowolonych kobiet, to przecież w dzisiejszych czasach żadne pieniądze. Ostatnio jednak, coraz częściej zdarzało się, że Kochasiowi... Że Kochaś nie stawał na wysokości zadania. Nie pomagały żadne wschodnie techniki, żadne (najczęściej również wschodnie) afrodyzjaki. Na próżno rozczarowane kobiety szeptały do uszu kochanka miłosne zaklęcia. Na próżno potrząsały mieszkami. Pełnymi monet. Kochaś pozostawał nieczuły zarówno na słowa, jak i na brzęk złota. Bowiem w jego uszach wciąż brzmiały dźwięki pieśni Jeremiasza. ***
11
Krzysztof Baranowski „muszem ci wyznać ma córko” rzekła łzy lejąc goronce i gapiąc się na podwórko „Hipolit nie jest twym ojcem” *** Marcjanna była twardą kobietą. Oczywiście, twardość ta nie dotyczyła anatomii Marcjanny. Jako „łaziebna” posiadała wszelkie, właściwe swej profesji, miękkości. We właściwych miejscach i w doskonałych proporcjach. Za to charakter... Nic nie było w stanie go złamać. Żadne przeciwności losu nie były potrafiły zetrzeć uśmiechu ze ślicznej twarzyczki Marcysi. Nawet powszechna, chociaż w przypadku niektórych mężczyzn niezupełnie szczera, pogarda, którą okazywano w mieście pracownicom łaźni. Harowała w pocie czoła i odkładała wszystkie zarobione pieniądze. Wiedziała, że za dwa, najwyżej trzy lata, będzie mogła przestać zajmować się cudzymi interesami i otworzy własny. Wymarzony, upragniony sklepik z egzotycznymi pachnidłami. Nie, nie w Leluja. W samej stolicy. Ta świadomość sprawiała, że Marcjanna była zawsze w doskonałym humorze. Zawsze rozgadana i roześmiana. Nikt nigdy nie widział jej płaczącej. Dopóki nie usłyszała po raz pierwszy pieśni Jeremiasza. *** „znowu płaczesz? dlaczego? powiedz co ci tak ciąży” „nie kocham już Damazego, a znowu jestem z nim w ciąży” *** Barnaba był świetnym oberżystą. Niektórzy, patrząc na szyld jego „Gospody”, zarzucali mu brak fantazji. Ale kiedy później porównywali zawartość swoich misek ze starannie wypisanym na ścianie jadłospisem, zmieniali zdanie. Fantazja Barnaby nie miała granic! Bo tylko człowiek o nieograniczonej wyobraźni mógł nazwać brunatną breję o konsystencji
12
Krzysztof Baranowski i smaku kleju – “Niebiańską Cielęcą Ambrozją”, a podłego, kwaśnego sikacza – “Przednim Tokajem”. Co dziwne, dewiza Barnaby, że ludzie zjedzą i wypiją każde świństwo, jeśli tylko ładnie się nazywa, sprawdzała się w stu procentach. Każdego dnia, tuż po zmierzchu, główna izba “Gospody” zapełniała się ludźmi. Żuli z trudem “Delikatną Drobiową Niespodziankę Ze Śliwką”, krzywiąc się niemiłosiernie popijali “Złocistą Małmazję Z Dalekiego Wschodu” i wszyscy, bez wyjątku, wpatrywali się w maleńką scenę, na której zatrudniony przez Barnbabę Jeremiasz stroił swój instrument. Wszyscy bowiem czekali na dalszy ciąg pieśni. *** on był raczej słabeusz, ona – dziewucha jak rzepa, czemuż, bogowie, ach czemuż, szczała miłości jest ślepa. *** Później mówiono, że człowiek ten nadszedł od północy, od bramy Tej Od Borów Tamcholskich. Było to praktycznie niemożliwe, ale ludzie uwielbiają opowiadać niestworzone historie. Tak naprawdę nikt nie widział, kiedy Jeremiasz pojawił się w mieście. Zauważono go dopiero wtedy, gdy po raz pierwszy zagrał w “Gospodzie” Barnaby. To był pamiętny wieczór. Już tydzień wcześniej na drzwiach „Gospody” pojawił się, wykonany przez samego Barnabę, afisz informujący o występie „najlepszego barda naszych czasów”. Oraz o dwudziestoprocentowej zniżce na wszystkie trunki. Pragnienie przywiodło do „Gospody” wielu gości. Rzecz dyskusyjna, czy bardziej pragnęli muzyki, czy tanich napitków. Ważne, że przyszli. A później wracali każdego wieczora. I żaden z nich nie potrafił powiedzieć dlaczego. Już pierwsze dźwięki pieśni Jeremiasza wywarły na widzach piorunujące wrażenie. Wpadły w uszy i zmieniły mózgi w pomarańczowy kisiel (nie wiem dlaczego pomarańczowy). Wzrok słuchaczy zmętniał, a twarze zastygły w grymasie bezgranicznego zdumienia. Tylko szczęki poruszały się rytmicznie, przeżuwając podsuwane wciąż przez Barnabę świństwa. Dziwny ten amok
13
Krzysztof Baranowski trwał prawie godzinę. Przerwał go sam Jeremiasz, mocniejszym od pozostałych akordem i słowami: “o tem co było dali, dowiecie siem państwo jutro, o ty samy porze”. Kolejny wieczór był podobny. Po nim następny. I jeszcze jeden. I tak to trwało od prawie roku. Aż do kwietniowej Nocy Upiorów. *** aż spadła głowa lelenia, gdy trzasły drzwi ode dworu „dość już mam chędożenia, pójdem se do klasztoru” *** Noc Upiorów była tradycyjnym lelujskim świętem zmarłych. Nie oznacza to bynajmniej, że mieszkańcy miasta w jakiś szczególny sposób czcili pamięć swoich nieżyjących krewnych i znajomych. To właśnie owi nieżyjący krewni i znajomi świętowali tej nocy. Każdy z nich, jeśli tylko uznał, że ma coś do załatwienia w świecie żywych, mógł wstać z grobu i zakrzątnąć się wokół swoich spraw. Przyznać trzeba, że niewielu korzystało z tej okazji. Śmierć rozleniwia. Jeśli już komuś chciało się ruszać dostojne zwłoki, to przeważnie chodziło o jakieś drobiazgi, w stylu wyjątkowo szpetnego pomnika czy nie najlepiej dobranego epitafium. Tego jednak roku, pierwszego roku pobytu Jeremiasza w mieście, na lelujskim cmentarzu rojno było i gwarno. Nie wiadomo, dlaczego większość bardów ten właśnie cmentarz wybrała sobie na miejsce pochowku. Spoczywali tutaj i Jędrzej Wajdelota, i Krzysztof Zza Nusji. Przybyły z północy skald Olaf, którego z racji niewybrednego humoru jego sag zwano powszechnie Rubaszenką. Tomasz z Bagien, którego pieśni inni bardowie uważali za cokolwiek dziecinne i Stanisław „I Owym”, który swój przydomek zawdzięczał faktowi, iż każdy występ rozpoczynał słowami: “Zaśpiewam wam dziś i o tym, i owym”. Oraz wielu, wielu innych. I wszyscy oni, bez wyjątku, opuścili swoje mogiły i dyskutowali zawzięcie. Prym wiódł, podobnie z resztą jak za życia, Jędrzej Wajdelota. – Nie może to być – mówił. – Nie może to być, by takie beztalencie, przez pomyłkę jeno bardem zwane, bezcześciło pamięć swych wielkich poprzedników. Pamięć prawdziwych artystów. Naszą pamięć.
14
Krzysztof Baranowski – Słusznie – wtrącił Krzysztof Zza Nusji. – Dochodzi do tego, że ludzie nie chcą już słuchać pieśni przez nas stworzonych. Nie w głowach im nasze dzieła, jeno cały ten, jak mu tam, Jeremiasz. – Wy, Krzysztofie, mieliście czas do tego przywyknąć – zakpił Olaf. – I tak przecież grywaliście przeważnie dla pustej sali. Gorzej, że i moje sagi, tak ongiś popularne, powoli odchodzą w zapomnienie. – Popularne?! – urażony Krzysztof próbował się odgryźć. – Może i były popularne, skoroś zawsze tak schlebiał gustom gawiedzi. Te twoje opowieści „z pazurem”. Co to niby wskazywać miał, obnażać i wyszydzać, a któren okazał się jeno wyszczerbionym paznokciem... – Ale tłoczyli się ludziska, żeby tego posłuchać. – Szkoda tylko, że w tym tłoku miejsca dla prawdziwej sztuki nie zostało. Gdzie się podziewała muza poezji, gdyś te swoje sagi bazgrolił? – Jęczała cichutko w samotności, przez was gdzieś po kątach chędożona... – Pax, mości panowie, pax między artysty -– Jędrzej Wajdelota postanowił przerwać nabierającą tempa kłótnię. -– Nie miejsce na podobne dysputy. A i czasu za wiele nie ma. Chociaż, po prawdzie, z nas wszystkich, ja najwięcej o prawdziwej sztuce powiedzieć mogę. Wszak moim pieśniom ani na artyzmie, ani na popularności nie zbywało... – Boś, sobie jeno znanym sposobem, wszystkich w kraju bakałarzy nakłonił, aby dziatkom niewinnym, pacholętom biednym, słuchać twych pieśni nakazywali – wyrzucił z siebie rozżalony Krzysztof, który zawsze zazdrościł Wajdelocie, a któremu rzeczywiście nie zdarzyło się nigdy grać dla więcej niż pięciu osób równocześnie. – Słuchała ich nie tylko dziatwa szkolna – rzekł Jędrzej pęczniejąc z dumy. – Nawet hen, za oceanem... – Gdzie nikt nie zna naszego języka... – dorzucił Olaf. – Tak, gdzie nikt... – przytaknął odruchowo Wajdelota. Po czym zamilkł jak niepyszny. Milczący dotąd Jerzy, który wiecznie przez pozostałych poszturchiwany, rzadko zabierał głos, tupnął nogą. – Dość tego! – wrzasnął. – Dość tych głupich waśni. Czyście zapomnieli, że bard żyje tak długo, jak długo w pamięci ludzkiej żyją jego utwory? Nieważne, udane czy nie. Co stanie się z nami, gdy ludzie, słuchający Jeremiasza, zupełnie zapomną nasze pieśni? Zapadła cisza. Nomen omen – grobowa.
15
Krzysztof Baranowski – Ktoś w ogóle wie, jak się nazywa to, pożalcie się bogowie, „dzieło”. – „Szczały boga miłości trafiajo dzie chco” – wyrwało się Tomaszowi z Bagien. Pozostali popatrzyli na niego podejrzliwie. Gdyby nie był trupio blady, pewnie zaczerwieniłby się z zakłopotania. – No co? Leżę tu najkrócej. Pół roku zaledwie. Słyszało się to i owo przed śmiercią. – Tak... – Andrzej Wajdelota ponownie przejął inicjatywę. – Jerzy ma rację, trzeba coś zrobić. Zastanawiał się przez chwilę, po czym podjął, ściszając głos: – Myślę, że uczynimy tak... Pozostali pochyli się ku niemu, słuchając uważnie i potakując od czasu do czasu głowami. Po kwadransie, jęcząc i zawodząc upiornie, ruszyli w kierunku „Gospody”. I tylko wlokący się na końcu Tomasz mruczał pod nosem: – Szkoda, cholera, szkoda. Zawsze byłem ciekaw, czy Mateusz dowie się, że January nie jest jego prawdziwym synem. I czy Klarysa odnajdzie zaginioną siostrę – bliźniaczkę. *** Nikt nie wie, co wydarzyło się w komnacie Jeremiasza, na poddaszu „Gospody”. Wiadomo jedynie, że służący Barnaby przez wiele godzin zeskrobywał kawałki „najlepszego barda naszych czasów” ze ścian, podłogi i sufitu. Sam Barnaba nie brał w tym udziału. Po pierwsze, uważał wszelkie prace porządkowe za niegodne gospodarza. Po drugie, był zajęty. Siedział przy wielkim stole w głównej izbie i przygryzając język, starannie kaligrafował nowy afisz: „DZIŚ WIECZOREM GERWAZY -– NAJLEPSZY UCZEŃ JEREMIASZA PRZEDSTAWI PAŃSTWU DALSZE DZIEJE BOHATERÓW JEGO PIEŚNI. Każde trzecie piwo za pół ceny. Orzeszki darmo.” Bowiem „szczały boga miłości trafiajo dzie chco”. I będą trafiały. Bez końca.
16
Krzysztof Baranowski
Tajemnica Kochali się miłością prawdziwą i było im ze sobą dobrze. Czasami rozmawiali godzinami, śmiejąc się i żartując, a czasami milczeli, świadomi, że miłość potrzebuje jednako słów, jak i ciszy. I byli szczęśliwi. Czasami zmagali się w pełnych namiętności miłosnych zapasach, a czasami leżeli tylko, wsłuchani wzajem w swoje oddechy. Wiedzieli, że miłość potrzebuje zarówno ognia, jak i spokoju. I byli szczęśliwi. – Co właściwie przedstawia twój tatuaż? – pytał, gładząc opuszkami palców zawiły wzór. Tatuaż pokrywał całe jej plecy. Zaczynał się na smukłym karku, kończył zaś na kształtnych pośladkach. – To labirynt -– odpowiadała ze śmiechem. – To mapa prowadząca do skarbu – odpowiadała, a w jej oczach zapalały się figlarne iskierki. On zaś zaczynał błądzić ustami po labiryncie, cierpliwie szukając drogi do skarbu. – Co właściwie przedstawia twój tatuaż? – pytał znowu. – To tajemnica -– odpowiadała, poważniejąc nagle. – Kobieta i tajemnica są ze sobą nierozerwalnie połączone. Nie ma tajemnicy bez kobiety i nie ma kobiety bez tajemnicy. Nie rozumiał, ale kiwał głową, a kiedy zasypiała, starannie, kawałek po kawałku kopiował misterny rysunek. Wreszcie skończył, lecz nadal nie pojmował jego treści i znaczenia. Długo szukał rozwiązania. Pieczołowicie łączył strzępki z trudem zdobytych informacji, przemierzał ścieżki dawno zapomnianej wiedzy, nie tracąc nadziei, że któregoś dnia znajdzie pośród tych ścieżek tę, która doprowadzi go do celu. Wreszcie jego wysiłki zostały wynagrodzone. Wszystkie tropy prowadziły do tajemniczego klasztoru w dalekim górzystym kraju. Wiele wskazywało na to, że jedynie tam może uzyskać pomoc. Przez kilka dni walczył ze sobą, wreszcie napisał list, wysłał i niecierpliwie czekał na odpowiedź. Ta nadeszła po dwóch miesiącach. W nocy, kiedy Ona już spała, wymknął się do kuchni, usiadł przy stole i otworzył ciężką, szarą kopertę. Wydobył kilka arkuszy dziwnego papieru, rozłożył je i zaczął czytać:
17
Ilustracja: Jolanta „Yorika“ Rebejko
18
Krzysztof Baranowski „Szanowny Panie, Przede wszystkim pragnę Panu pogratulować cennego znaleziska. Jest Pan posiadaczem jedynego egzemplarza pełnego tekstu bajki starożytnego filozofa i poety Li Tzuna. O istnieniu tego tekstu wiemy z innych dzieł skreślonych ręką Mistrza, ale samej bajki nie udało się nigdy odnaleźć. Aż do tej pory. Jeszcze raz szczerze gratuluję. Oto tłumaczenie…” Tekst nie był długi. Zapalił papierosa i zaczął czytać: „Win Szu i Ka Lien kochali się miłością prawdziwą i było im ze sobą dobrze.” Tutaj następował opis szczęścia kochanków. Wydawał się tak banalny, że powoli zaczynał żałować trudu, jaki włożył w swoje poszukiwania. Aż nagle dotarł do fragmentu, który wydał mu się dziwnie znajomy. „– Co właściwie przedstawia twój tatuaż? – pytał Win Szu, gładząc opuszkami palców zawiły wzór. Tatuaż pokrywał cale jej plecy. Zaczynał się na smukłym karku, kończył zaś na kształtnych pośladkach. – To labirynt – odpowiadała Ka Lien ze śmiechem. – To mapa prowadząca do skarbu – odpowiadała Ka Lien, a w jej oczach zapalały się figlarne iskierki. Win Szu zaczynał błądzić ustami po labiryncie, cierpliwie szukając drogi do skarbu. – Co właściwie przedstawia twój tatuaż? – pytał znowu. – To tajemnica – odpowiadała Ka Lien, poważniejąc nagle. – Kobieta i tajemnica są ze sobą nierozerwalnie połączone. Nie ma tajemnicy bez kobiety i nie ma kobiety bez tajemnicy.” Zrobiło mu się zimno i dziwnie nieswojo. Spotniałymi nagle dłońmi wyciągnął z paczki kolejnego papierosa. Czytał o tym, jak Win Szu poszukiwał rozwiązania zagadki tatuażu swojej kochanki. Czytał o tym, jak wreszcie znalazł to rozwiązanie. „…nie ma kobiety bez tajemnicy. Dziwne – pomyślał Win Szu. Złożył pergamin i wrócił do sypialni. Mata, na której jeszcze przed kwadransem leżała uśpiona Ka Lien, była pusta.” Skończył czytać. Otarł pokryte potem czoło i z trudem wstał z krzesła. A potem poszedł do sypialni i popatrzył na łóżko…
19
Adrian Groeling Imię i nazwisko: Adrian Groeling Znany także jako: agroeling O autorze: Urodziłem się i mieszkam w Poznaniu. Pracuję w administracji. Zacząłem czytać w wieku lat czterech i od tamtego czasu literatura we wszystkich odmianach, choć w szczególności fantastyka, jest moją pasją. Uważam, że, podobnie jak niektóre inne rodzaje sztuk, stanowi jedyny dostępny rodzaj magii w szarym, człowieczym życiu. Osobiście najbardziej cenię twórczość H. P. Lovecrafta, którego wpływ na mnie widać choćby po poniższym opowiadaniu.
Sny o krainie Sona–Nyl Od pewnego czasu miewałem dziwne sny. Choć może nie tyle dziwne, ile niejasne i nieprzejrzyste, sny nie z tego świata, których treść zapominałem natychmiast po przebudzeniu. W pamięci pozostawał po nich jedynie magiczny blask, opromieniowujący moje szare bycie na jawie, dzięki czemu wciąż jeszcze zwlekałem z popełnieniem samobójstwa. Codzienna harówka i krzątanina doskwierały mi coraz bardziej i nie mogłem przestać myśleć o tych niezwykłych snach, niosących irracjonalną nadzieję wyzwolenia z kajdan doczesności. Moje przebudzenia przypominały zatrzaśnięcie się na głucho spiżowych wrót, i tylko spod ich wąskich szpar sączyło się eteryczne światło z innego, zasennego świata. Odnosiłem później niezatarte wrażenie, że odwiedzałem legendarne, niedostępne zwykłym śmiertelnikom krainy, opiewane przez największych poetów i mistyków – Dantego, Swedenborga, Poego czy Lovecrafta. Wówczas frapowały mnie podobne klimaty, możliwie jak najbardziej oddalone od codziennej bieganiny za przyziemnymi sprawami, a oscylujące ku wszelkiej niesamowitości, metafizyce i ezoteryce. Z pasją czytywałem książki o okultyzmie, reinkarnacji czy buddyzmie tybetańskim. Intrygowala mnie szczególnie koncepcja siedmiu poziomów energii o różnych częstotliwościach drgań, uzewnetrzniających się w tym samym punkcie przestrzeni. To tam istniały krainy bogów, baśniowych stworzeń i herosów,
20
Adrian Groeling znanych z wielu mitologii całego świata. Tam też po swej śmierci zdążali ludzie i wybierali sobie najbardziej odpowiadające im miejsca. Jedynie dla potępionych nie było zmiłowania, ci szli do niższych rejonów ducha, a nawet do samego Piekła. A dokąd zmierzali zbawieni? Czy naprawdę otwieraly się przed nimi, troskliwie odprowadzanymi przez aniołów, bramy Niebios? Gdzie ja byłem w swoich snach? Odwiedzaną przeze mnie krainę nazwałem Sona–Nyl, krainę poza czasem i przestrzenią, do której nie dotarł żaden podróżnik ani zabłąkany wędrowiec, zmylony niedokładnymi mapami, bądź desperacko szukający na gwiezdnych szlakach sekretnej planety Yaddith. Gdy budziłem się z poczuciem bezgranicznego żalu, spowodowanego brutalnym, nienawistnym terkotaniem budzika, ogarniała mnie pewność, że gdzieś tam, w astralnych sferach istnieje inny, lepszy świat, być może nawet biblijny Eden. Kiedy jednak wstawałem rano z łóżka, by przyszykować się do wyjścia do pracy, nadaremnie próbowałem przypomnieć sobie utracony, rajski sen. Byłem trochę jak bohater jednego z opowiadań Lovecrafta, Randolph Carter, który zniesmaczony szarością egzystencji, umilał ją sobie wyprawami do nieznanych, pozaziemskich wymiarów. Różnica między nim a mną polegała jednak na tym, że on mógł na jawie wspominać swoje niezwykłe podróże po krainach Lomaru czy Ooth-Nargai, ja zaś ze swoich ekskursji nie pamiętałem absolutnie nic. A potem coś zaczęło się zmieniać. Chociaż nadal bezskutecznie próbowałem przywołać sobie w pamięci odbyte podróże do krainy snów, powoli nabierałem pewności co do tego, że odgrywałem tam znaczącą rolę i stałem dość wysoko w hierarchii miejscowych, onirycznych bytów. Budziłem się pełen energii i radosnego uniesienia, co trwało raptem kilkanaście sekund, albowiem zaraz przypominałem sobie, gdzie się znajduję i co mnie czeka przez długi, monotonny dzień. W realnym życiu nie układało mi się najlepiej, miałem problemy w pracy, której serdecznie nie znosiłem, wracałem do domu wypruty i sponiewierany na duszy, czując jedynie bezsens wszystkiego, co mnie otaczało. Rutyna, szarzyzna, stres i zmęczenie. Jakby odwrotnie proporcjonalnie do stanu jawy, po drugiej stronie nocy, w krainie Morfeusza moje działania nabierały tempa i znaczenia, a dusza śpiewała. Co tam jednak robiłem? Miałem nadzieję kiedyś się tego dowiedzieć. Byłem zupełnie przekonany, że śniąc ulatywałem do ojczyzny duchowej, gdzie zdążali wszyscy poszukiwacze prawdy oraz strudzeni, zbłąkani wędrowcy.
21
Adrian Groeling Ostatecznie przyszedł czas na diametralną zmianę w mym jałowym życiu. Poznałem dziewczynę, Patrycję, która miała zostać moją towarzyszką życia na dobre i złe. Pobraliśmy się. Rzuciłem znienawidzoną pracę i dostałem nową, ciekawszą i lepiej płatną, wreszcie kupiłem mieszkanie. Zacząłem z żoną chodzić po centrach handlowych i modnych butikach, do kawiarń i restauracji, odwiedzać znajomych i przyjaciół. Stałem się zwyczajnym mieszczaninem, wtopionym w tłum obywateli, których moloch miasta przerabiał na przykładnie wykonujące swoje obowiązki trybiki. Zmieniły się również moje sny. Stały się mniej intensywne, blakły i pojawiały się coraz rzadziej. Z początku nie zwróciłem na to uwagi, aż uzmysłowiłem sobie, iż niespostrzeżenie zaczynało mi coś umykać. Było to uczucie nieomal fizyczne, zdało mi się, jakbym topniał, tracił swoją esencję, gubił gdzieś cząstki osobowości. Podejrzewałem, że ta stopniowana utrata dostępu do krainy Sona–Nyl była logicznym następstwem pozyskania przeze mnie nowego statusu społecznego, zgodnego z odwieczną zasadą, iż nowe zmienia stare. I odtąd już, niby żałobny tren, pokutowały jedynie w mej pamięci wspomnienia o wycieczkach do zaczarowanych ogrodów szczęśliwości. Wieczorami z tłumionym niepokojem oglądałem wraz z Patrycją jakąś mydlaną operę. W takich chwilach, gapiąc się bezmyślnie na ekran telewizora, odnosiłem ulotne, acz nieprzyjemne wrażenie, że coś się tu nie zgadza i że tak naprawdę powinienem być gdzie indziej, tutaj zaś, w domowych pieleszach, jestem jedynie przez przypadek. Pewnej nocy obudziłem się zdezorientowany i przestraszony. Coś z mojego snu wtargnęło do świata jawy. Jakiś widmowy kształt, mroczny, bezcielesny kontur niby olbrzymi nietoperz zawisł nad łóżkiem. Potem na szczęście szybko zniknął, rozpłynąwszy się w ciemnościach, ale uczucie niepokoju, namacalnego wręcz lęku, długo mnie jeszcze nie opuszczało. Wprawdzie ten incydent mógł być tylko przywidzeniem, halucynacją czy jakimś niedogaszonym majakiem, ale wiedziałem, że to kraina snów zaczęła się o mnie upominać. Chociaż życie dalej biegło swoim torem, w mych codziennych poczynaniach zagościła nieuchwytna nuta zgorzknienia i melancholii, jak gdyby coś we mnie obumarło. Wszystko robiłem apatycznie, nie wkładając w nic serca i myślami błądząc po śnionych nocami krainach. Patrycja jeszcze niewiele zauważyła z tego, co się ze mną działo. Nie zwierzyłem się jej z mojego sekretu. Bałem się, że moje niemrawe zachowanie w codziennych
22
Adrian Groeling rytuałach domowych sprawi, że odejdzie albo będzie ciągle niezadowolona, a nie chciałem mieć w niej kogoś obcego, kto nie rozumie, a nawet nie chce zrozumieć, problemów drugiego bliskiego człowieka. Tym bardziej, że wkrótce nastąpiła eskalacja niepokojących wydarzeń. Obudziłem się w nieznanym miejscu. Wstałem i podszedłem do wysokiego, prostokątnego okna. Ze zdziwieniem dotknąłem ręką masywnych, nieobrobionych murów z ciemnej, litej skały. Wyjrzałem na zewnątrz. Świtał blady ranek w pomroce zielonkawych oparów, owijających się wokół olbrzymich budynków i pełznących szerokimi arteriami nieznanej aglomeracji. Gdzież się u licha znalazłem? Wtedy z ulgą pomyślałem, że jeszcze najpewniej trwa sen. Chociaż śniłem, w pełni zdając sobie z tego sprawę, a to znów wywołało we mnie niepkój. Słyszałem wcześniej o świadomych snach, wiedziałem jednak, że kto chciał ich uświadczyć, musiał wpierw wykonać żmudną pracę, polegającą na wyćwiczeniu poszczególnych elementów tej sztuki. A w ogóle – teraz przeszył mnie dreszcz przerażenia – to może nie był sen? Byłem zupełnie trzeźwy, ponadto rozumowałem logicznie oraz odbierałem bodźce słuchowe, dotykowe i zapachowe. Rozejrzałem się uważnie po przestronnym pomieszczeniu, przypominającym komnaty w średniowiecznych zamkach rycerskich. Nagle coś mnie uniosło w powietrze, jakbym zawisnął w próżni. Po tym niemiłym doświadczeniu znalazłem się z powrotem w swoim łóżku obok śpiącej Patrycji. Odtąd było dla mnie jasne, że w trakcie snu przenosiłem się do innego wymiaru. Tylko nie miałem pewności, czy ulatywałem do otchłani, tam gdzie płacz i zgrzytanie zębów, czy odwiedzałem swoją przystań duchową. W każdym razie zrozumiałem, że z nieubłaganą konsekwencją dokonywałem transgresji z jednego świata do drugiego. Moje wizyty w komnacie były coraz częstsze. Pierwsze kroki kierowałem zawsze ku oknu, skąd roztaczał się widok na miasto, pełne monumentalnych budowli. Wyróżniały się wśród nich zwłaszcza gigantyczne, czarne wieże z bazaltu. Podczas jednej z moich wizyt, zaintrygowany tajemniczym miastem, postanowiłem wyjść na rekonesans. Zszedłem po kamiennych stopniach na parter, który okazał się obszernym, pustym holem, i zanim znalazłem wyjście, musiałem minąć kilkanaście potężnych filarów, podpierających strop. Na zewnątrz skonstatowałem, że moja komnata mieściła się właśnie w jednej z takich
23
Adrian Groeling olbrzymich, bazaltowych wież. Nie miałem już najmniejszych wątpliwości, że spacerowałem ulicami Dylath-Leen, odkrytego w sennych podróżach przez Samotnika z Providence, portowego, kosmopolitycznego miasta, do którego niestrudzenie zdążali żeglarze, pielgrzymi i poszukiwacze przygód z niezliczonych światów. Mijałem megalityczne gmachy i świątynie, a także nielicznych przechodniów, odzianych w powłóczyste szaty, nierzadko noszących na głowach dziwaczne, czerwone turbany. Schodziłem im z drogi, gdyż zdecydowanie nie miałem ochoty na zawieranie bliższej znajomości z mieszkańcami tego obcego miasta. Im dalej zapuszczałem się pomiędzy ogromne, majestatyczne bryły budynków, tym bardziej napawały mnie one lękiem i chciałem już tylko jak najprędzej się stąd wydostać. Odczuwałem tęsknotę za Patrycją, widząc ją oczyma wyobraźni przeciągającą się leniwie w łóżku i potem człapiącą do łazienki, gdzie spędzała prawie godzinę. Czy jeszcze zdążę ujrzeć ten poranny rytuał dziś o świcie? Niczego teraz tak nie pragnąłem, jak wraz z nią stawić czoło przeciwnościom losu, choćby i tym najzwyczajniejszym, w myśl przysłowia, że gdzie serce, tam i szczęście. Miałem dość tego posępnego, odpychającego miasta, miasta pod innym niebem i innymi gwiazdami, obróciłem się więc na pięcie i nieomal pobiegłem z powrotem do czarnej, bazaltowej wieży. Wszedłem do środka i wspiąłem się na moją kondygnację, spazmatycznie łapiąc powietrze ustami. Udałem się do swej komnaty, którą odnalazłem dzięki otwartym na oścież drzwiom i, otoczony masywnymi, grubymi na metr ścianami, chwilowo poczułem się bezpiecznie w tym znajomym miejscu. Czekałem, aż nieznana siła przeniesie mnie jak poprzednio na Ziemię, ale nic takiego nie nastąpiło. Uznałem więc, że wystarczy usnąć, a opuszczę komnatę, by obudzić się obok Patrycji w naszym przytulnym mieszkanku. Położyłem się na wielkim, twardym szezlongu, rozgorączkowany, tknięty nagle złowrogim przeczuciem, które wnet się miało ziścić. Zamknąłem oczy, ale ciągle byłem pobudzony, szumiało mi w skroniach i stwierdziłem, że nie mogę zasnąć.Zatrwożony, nie wiedząc, co robić, wstałem i wyjrzałem przez okno. Zadarłszy głowę, ujrzałem rozedrgany kłąb seledynowo-cynobrowych chmur, jakby na obrazie obłąkanego malarza, bez reszty oddanego awangardowej szkole taszyzmu. Byłem rozbitkiem w krainie snów i koszmarów. Uwięziony przez gargantuiczne Dylath– Leen, czekałem, aż skończy się dzień i przyjdzie noc, ale czas jakby stanął
24
Adrian Groeling w miejscu. Statyczne, niemrawo przebijające się przez zasłonę z chmur słońce doprowadzało mnie niemal do szaleństwa. W końcu przyszło mi na myśl, że ta planeta mogła okrążać dwie gwiazdy i upragniona noc nigdy nie nastąpi, albo obiegać wokół tak olbrzymiego słońca, iż dzień trwałby tu ziemski rok. A przez wielkie okno, które nie miało ani szyby, ani rolety, nieustannie wlewało się muliste światło. Wtenczas, jak nigdy dotąd jeszcze, zapragnąłem zobaczyć ukochaną Patrycję oraz swe rodzinne miasto, choćby po raz ostatni. Ogarnęła mnie bezgraniczna rozpacz. Czy zostanę w tym miejscu po kres swoich dni, osamotniały i zamierający z trwogi? Nie mogłem na to przystać, musiałem wpaśc na jakiś koncept i po chwili wiedziałem już, że zdobędę się na desperacki krok. Najprawdopodobniej istniał tylko jeden sposób na to, żebym się wyzwolił spod jarzma tego snu i czmychnął z Dylath-Leen. Moja kwatera znajdowała się bardzo wysoko, jakieś kilkadziesiąt metrów nad ulicą, wyłożoną kamiennymi, brudnoszarymi płytami. Gdybym skoczył w dół, może obudziłbym się u boku smacznie śpiącej Patrycji, zupełnie nieświadomej mych perypetii. Może. Cóż w końcu miałem do stracenia? Nie chciałem miotać się zdesperowany, tocząc wokół pustym wzrokiem i ostatnimi strzępkami myśli szukając ratunku z tej beznadziejnej sytuacji. Nie, uznałem, że lepiej zaryzykować. Stanąłem na parapecie...
25
Przemek Morawski Imię i nazwisko: Przemek Morawski Znany także jako: podstuwak O autorze: Nie lubi pisać, ale bardziej nie lubi nie pisać. Wciąż uczy się prawidłowo dobierać litery. Lubi spać i jeść. Jest entuzjastą malarstwa Cecylli Gimenez. Pisanie nie jest jego hobby.
O zbrodni i niebycie I – Bardzo zależy nam na dyskrecji. Sprawa jest dość... osobliwa. – Jan odwrócił wzrok od okna. Nie od razu spojrzał na martwego przyjaciela. Wsparty o parapet błądził wzrokiem po pokoju, tylko ukradkiem spoglądając na ciało. Nie dziwiło mnie to. Sam unikałem tego widoku. Szkliste oczy leżącego na podłodze trupa wpatrywały się w niedostrzegalną dal, jakby wysoki sufit otworzył się nad nimi, odsłaniając niekończącą się przestrzeń. Coś w tym martwym spojrzeniu powodowało nieopisane uczucie pustki. Zwłoki były nagie. Ułożone na środku nakreślonego węglem okręgu, wyglądały jak witruwiański człowiek wyrysowany przez samego Diabła. Skórę zdobiły liczne cięcia układające się w skomplikowane, geometryczne wzory. Więcej w nich było obłędu niż matematycznej kalkulacji. Biorąc swój początek na wysokości splotu słonecznego, rozchodziły się koncentrycznie, oplatając wszystkie członki szeregiem rdzawo krwawych figur. Jan uciekał od nich wzrokiem, jakby w obawie, że od samego patrzenia może mu się stać krzywda. Widziałem, jak jego tłusta twarz napina się. Znałem ten objaw. Zawsze tak wyglądał w czasie intensywnego myślenia. Niekiedy nadawało to dość zabawny wygląd jego sutym bokobrodom, rozdzielonym na podbródku wygolonym paskiem. Choć nigdy by się do tego nie przyznał, Jan Jakub Dębski nosił taki zarost, by ukryć pierwsze oznaki starości.
26
Przemek Morawski Stojąc w milczeniu, znów wyjrzał na niknące w mroku ulice. Styczniowy wieczór niósł po chodnikach mroźne powietrze pełne płatków śniegu. Nieliczni przechodnie, z głowami wbitymi w ramiona, przebiegali ukradkiem, goniąc za swoimi sprawami. Zastanawiałem się, którzy z nich idą na uroczystość. Rocznica była niemal pełna. Cichych i potajemnych obchodów było w tym dniu wiele. Nie tylko w Warszawie. Choć minęło ponad dwadzieścia lat, wspomnienie tamtego ostatniego powstania wciąż budziło w nas żywe emocje. Jednak tylko nieliczni myśleli o nowym. Wpatrując się w uśpioną Warszawę, wyjąłem z kieszeni płaszcza papierośnicę. Dostrzegłem na twarzy Jana grymas, którego nie udało mu się ukryć. Wiedziałem, że gardzi papierosami. Był to wynalazek jeszcze zbyt świeży, by mógł zostać zaakceptowanym przez naszą arystokrację. Jeśli Jan kupował wyroby fabryki „Laferme“, były to tylko cygara. Udając, że nie dostrzega tego, co robię, zaczął pytać: – Czy profesor Wagner... – Mój drogi – przerwałem mu, odgadując, do czego zmierza – profesor Wagner jest jedyną osobą w całej Warszawie, a może i całym zaborze rosyjskim, która jest w stanie poradzić sobie z tą sprawą. – Chyba masz rację – odpowiedział, ponownie wyglądając przez okno. – Słyszałem o nim. Podobno to on rozwiązał zagadkę zaginięcia hrabiny Modzelewskiej. – Nie tylko tę, zresztą. Odwrócił się w moją stronę. – Muszę cię przeprosić, Witoldzie – powiedział. – Chcę jednak, abyś zrozumiał moje położenie. Nie chodzi tu tylko o śmierć mojego przyjaciela, ale o przyszłość całego powstania! Jeśli rosyjskie władze rozpoczną śledztwo, cała nasza praca może legnąć w gruzach. Czy zdajesz sobie sprawę, jakimi konsekwencjami może to grozić? Nie odpowiedziałem. Zaciągając się nikotynowym dymem spojrzałem za siebie. Już od dłuższego czasu czułem na plecach zimny wzrok Aleksandra Kościejewskiego. Siedząc w kącie pokoju na rozklekotanym krześle, palił w milczeniu fajkę. Odkąd tu przyszedłem nie odezwał się ani razu. Zdążyłem nawet zapomnieć o jego obecności. Jednak teraz jego przenikliwe oczy przypominały mi, że cały czas przysłuchuje się naszej rozmowie. Jego kamienna twarz, obrośnięta
27
Przemek Morawski bujną brodą, niknęła pod czupryną gęstych włosów. Zatopiony w długim, czarnym kożuchu wyglądał jak cień spoglądający z czeluści bezkresnej pustki. Powiedzieć o nim, że jest ponury to tak, jakby nazwać śmierć niepełną życia. – Przyszłość powstania leży w woli ludu, a nie władz rosyjskich. Jeśli jedno śledztwo ma złamać waszą konspirację, to może lepiej by wam było wciąż częstować kawą na czwartkowych obiadach. – Każde jego słowo było jak uderzenie młotem. W przejmującej ciszy, jaka nastała, usłyszałem zgrzyt zaciskanych przez Jana zębów. Opanowanie się musiało go dużo kosztować. Oddychając ciężko, zwrócił głowę na Kościejewskiego. – Przestań mi tu agitować jak Waryński na kółku robotniczym! – Jego twarz zaciskała się w nerwowych spazmach. – Zginął człowiek i żadna idea tego nie wytłumaczy! – Walka bez ofiar nigdy nie prowadzi do zwycięstwa. Jeśli nie jesteście na nie gotowi, powinniście zrezygnować. Nasze kajdany możemy zrzucić i bez was. – Przecież tutaj nie chodzi o wasze kajdany, tylko o wolność naszego kraju! – Wolność albo jest pełna, albo nie ma jej wcale. – Na kłótnie będziecie mieli dość czasu, kiedy utworzą wam parlament. – Spojrzałem na nich, wypuszczając kłąb dymu. – Teraz musimy zająć się ważniejszymi rzeczami. Lodowaty wzrok Kościejewskiego niemal fizycznie uciskał mi krtań. Wiedziałem jednak, że jego milczenie oznacza aprobatę. – Masz rację, Witoldzie – zwrócił się w moją stronę Dębski. – Musimy teraz znaleźć mordercę. Nie dlatego, że zginął mój bliski przyjaciel. Musimy go znaleźć, bo to on najbardziej zagraża naszym planom. Jan odszedł od okna i zaczął przemierzać pokój ze splecionymi z tyłu rękoma. Kościejewski zerkał na niego pogardliwie sponad swojej fajki. W innych okolicznościach wyglądaliby zabawnie. Może nawet sami zdaliby sobie z tego sprawę i zostali przyjaciółmi? Jednak teraz nikomu nie było do śmiechu. Jan przystanął wpatrując się w zwłoki. – Czy znasz zdanie profesora odnośnie okultyzmu? – zwrócił się do mnie. – Pytasz mnie, czy profesor Wagner wierzy w wirujące stoliki? – Pytam, czy profesor zakłada istnienie pozamaterialnego uniwersum. – Mój drogi Janie, profesor Wagner nie zakłada istnienia niczego. – Można by to ująć bardziej zgrabnie, ale jestem gotów podpisać się pod tym stwierdzeniem. Zwróciliśmy się w stronę wejścia. W drzwiach stała smukła postać profesora Wagnera. Zdejmując cylinder, skłonił się i wszedł do środka.
28
Przemek Morawski – Widzę, że w końcu zdołałem dojść do tego, by moją obecność poprzedzała legenda. – Jak zawsze skromny profesor Wagner! Cieszę się, że cię widzę – powiedziałem. – Ja też, Witoldzie. Chciałbym jednak wiedzieć, dlaczego już do mnie nie zachodzisz? Udałem, że się zastanawiam. Że naprawdę tego nie wiem. W tym czasie profesor schował trzymaną w dłoniach rękawiczkę i zaczął witać się z pozostałymi. Rękawiczka wypchała mu kieszeń, przez co wyglądał mniej dystyngowanie. Nie zdążyłem się jednak zastanowić nad tak u profesora niespotykaną cechą, gdyż kończąc witać się z Janem, obrzucił mnie krótkim spojrzeniem. – Po stanie twojego odzienia – powiedział – i nierównym zaroście wnioskuję, że pytać o małżonkę na tę chwilę mi nie wypada? Zaciągnąłem się papierosem i spojrzałem na moje wymięte ubranie. Nie było sensu zaprzeczać. Działalność konspiracyjna nigdy nie służyła rodzinie. Taka aktywność jest w stanie zepsuć każde małżeństwo. Ale o profesorze też można było powiedzieć co nieco. Doskonale wiedziałem, dlaczego jedni mają go za niezwykle otwartą i przyjazną postać, natomiast inni widzą w nim ekscentryka i gbura gotowego do agresywnych zachowań. Wszystko sprowadzało się do tego, czy profesor ma dostęp do strzykawki typu Record, igły nr 17 i roztworu z matowych kryształów, ze słodkim wyrazem „Morphium“ na etykiecie. Sądząc po jego dzisiejszym stanie, któryś z warszawskich aptekarzy okazał się dla niego łaskawy. – Niebywałe! – Profesor pochylił się nad nagim ciałem. – Dostrzegli panowie, że przedstawione tutaj figury są elementami wchodzącymi w skład powierzchni Riemanna? Nie wiem, czy pytanie profesora było retoryczne, czy nie. Nie zwrócił on jednak uwagi na nasz brak odpowiedzi. Wciąż spoglądając na zdobiące bladą skórę cięcia kontynuował: – Nigdy nie widziałem ich w tak doskonałej formie. Są niezwykle precyzyjne. Jakby w odpowiedzi na nasze milczenie, przeniósł swój wzrok w naszą stronę i wyjaśnił: – Bernhard Riemann jest twórcą geometrii wielowymiarowej. Widoczne tutaj rysunki są dwuwymiarową próbą jej odwzorowania. Ostatni raz widziałem coś takiego podczas jego słynnego wykładu w 1859 roku. – Więc to nie są symbole okultystyczne? – spytał Dębski. – Matematyka to magia potężniejsza niż jakakolwiek inna forma czarów. Dla wielu te symbole mają większą moc niż wszelkie rysowane kurzą krwią pentakle.
29
Przemek Morawski – A pan wierzy w istnienie wielu wymiarów? – Nie, nie wierzę w istnienie żadnego z nich. Mówię tylko, co w tej materii stwierdza matematyka. Dębski chciał jeszcze coś powiedzieć, jednak profesor nie zwracał na niego uwagi. Z cylindrem trzymanym w splecionych na plecach dłoniach począł rozglądać się po pokoju. W nikłym świetle stearynowych świec nieliczne meble kładły na nagiej, drewnianej podłodze długie cienie. Profesor Wagner błądził wśród nich wzrokiem, czasami pochylając się, by obejrzeć z bliska interesujące go rzeczy. Przejrzał książki ustawione na zniszczonym regale, klamki drzwi i okien, wysokie, owalne lustro, aż zatrzymał się na wiszącej na ścianie strzelbie. – Mechanizm broni jest zepsuty – powiedział, nie obracając się w naszą stronę. – Strzelba ma uszkodzony kominek. Po wystrzale wybuch piorunianu rtęci zapalający proch z komory nabojowej może doprowadzić do małej eksplozji. Mam nadzieję, że nikt nie planuje używać tej broni. – Kto miałby jej używać? – Przepraszam panów za spóźnienie. – Do pokoju wszedł szybkim krokiem Ludwik Gorzkowski, odrywając naszą uwagę od pytającego Jana. Witając się z każdym z osobna, tłumaczył swoje późniejsze przyjście. Kiedy doszedł w końcu do profesora, uśmiechnął się i powiedział: – Profesor Wagner! Niezmiernie miło jest mi pana poznać. Wagner, nie odwzajemniając uśmiechu, skinął tylko lekko głową i stwierdził: – Pana dłonie są niezwykle zimne. Czy aż tak spadła temperatura? – Tak, jest diablo zimno. – Gorzkowski schował ręce w kieszeniach swojego płaszcza i spojrzał nieśmiało na profesora. – Proszę mi powiedzieć – zaczął niepewnie – czy to nie pan pomógł odnaleźć tę zamurowaną w ścianie hrabinę? Sprawa była głośna w całej Warszawie. – Niestety, to nie moja zasługa. Do tamtego sukcesu przyczynił się kot. – Czy to któryś z warszawskich asesorów? Profesor nie odpowiedział. Pochylając się nad trupem, przyjrzał się mu uważnie. – Kiedy wasz martwy przyjaciel wrócił z Chin? Czy było to na początku zeszłego roku? – Czy Witold opowiadał panu o tej sprawie? – zainteresował się Jan. – Dość informacji mam pod nosem, by nie musieć go fatygować. Aż nad to widać, że zmarły przez długie lata pracował ciężko w trudnych warunkach. Blizny po kulach świadczą o wojennej przeszłości. Nie trudno
30
Przemek Morawski więc domyśleć się, że denat został skazany na zesłanie, najprawdopodobniej po powstaniu styczniowym. Jedyne zdjęcie, znajdujące się w tym pokoju, przedstawia kobietę z plemienia Ajnów. Jeśli ktoś zadał sobie tyle trudu, by ją sfotografować, musiała być dla niego ważna. Stąd wniosek, że miejscem zesłania był Sachalin, a więzień musiał spędzić tam dość czasu, by związać się z którąś z tamtejszych kobiet. – A Chiny? – zapytał Jan. – Z Sachalinu łatwiej jest uciec przez Chiny niż Rosję – wyjaśnił profesor. – A dwie znajdujące się w biblioteczce książki, które traktują o tym kraju, pełne są odręcznych notatek polemizujących z niektórymi informacjami. Charakter pisma odpowiada zapiskom na fotografii. Zmarły musiał więc być w Chinach, a swoje spostrzeżenia zanotował na posiadanych woluminach, poświęconych temu miejscu. – To niebywałe! – Jan nie krył zdumienia. – Teraz, kiedy bliżej poznałem pana metody działania, jestem pewien, że rozwiąże pan tę zagadkę! – Już to zrobiłem. – Słucham? – Dębski otworzył z niedowierzaniem usta. – Już wiem, co się tutaj stało. – Więc chyba nie będzie nas pan dłużej trzymał w niepewności? – wtrącił się Gorzkowski. – Niestety, jestem do tego zmuszony. Rozwiązanie odłożę do jutra, żeby móc wszystko dokładniej wyjaśnić. – Nie może pan tego zrobić – po raz pierwszy zabrał głos Kościejewski. – Jeśli zna pan mordercę, proszę nam go wskazać teraz. – To wbrew moim regułom, by podawać wynik bez należytego dowodu. – A więc nic pan nie wie. Przyznam, że jestem rozczarowany. – Aleksander przeniósł swój ciężki wzrok na Jana. – Zwłoki należy stąd zabrać, mieszkanie oczyścić i przystosować do dalszych działań konspiracyjnych. Już dość zmarnowaliśmy czasu na to śledztwo. – Kim ty jesteś, by wydawać mi rozkazy? – Jan nie krył oburzenia. – A kim ty jesteś, by ich nie przyjmować? Kiedy przyjdzie dzień walki, nikt nie będzie oglądał się na wasze tytuły. – Kiedy przyjdzie dzień walki, wszyscy będziemy zgubieni! – włączył się do dyskusji Gorzkowski. – Powinniście w końcu zrozumieć, że walka nie jest rozwiązaniem! – Społeczeństwo bez walki to martwe społeczeństwo.
31
Przemek Morawski – Można walczyć nie używając broni. – Zachowaj takie sentencje na wieczorki u Świętochowskiego. Ja wole posługiwać się pistoletem niż piórem. – Aleksander zaciągnął się fajką, co miało znaczyć, że uważa rozmowę za skończoną. Stojący obok profesor odczekał chwilę, po czym skłonił się i ruszył w stronę wyjścia. – Profesorze – zwrócił się w jego stronę Gorzkowski – proszę mi w takim razie powiedzieć coś innego. – Słucham. – Wagner przystanął nie obracając się. – Nie mógłbym nie zapytać... – Mógłby pan. – Więc proszę mi powiedzieć... – Chciałem powiedzieć, że mógłby pan nie pytać. – Ale jeśli mógłbym przeprosić... – To ja muszę państwa przeprosić. – Profesor skłonił się raz jeszcze i wyszedł. Gorzkowski stał dłuższą chwilę, spoglądając za nim z niedowierzaniem. – Profesor nie jest z tych Wagnerów – odpowiedziałem na jego niezadane pytanie. II Tego ranka dzień był słoneczny i nic nie zapowiadało późniejszych, tragicznych wydarzeń. Jechaliśmy małą, dwukonną dorożką prowadzoną przez wysokiego dryndziarza w piaskowej liberii, z czapką w kształcie rogatywki. Zjechawszy z mostu Kierbedzia pozostawiliśmy za sobą szeroką wstęgę Wisły, świecącą u brzegów postrzępionymi krami. Dorożkarz skierował pojazd na Nowy Zjazd i dalej na Krakowskie Przedmieście. Siedzący naprzeciw mnie Jan wyglądał na niespokojnego. Wiercąc się na swoim miejscu, co chwilę napinał mięśnie twarzy, jakby rozgrzewając je do pantomimicznego spektaklu. Między włosami jego bokobrodów grały drobne refleksy słońca, co nadawało mu chwilami dość niepoważny wygląd. – Szkoda, że profesor nie mógł zjeść z nami – rzekł po dłuższej chwili. – Chciałem zadać mu jeszcze kilka pytań. – Profesor wyjaśni wszystko wieczorem. Możesz być tego pewien, mój drogi Janie. – Obawiam się jednak, że profesor może nie brać pod uwagę wszystkich aspektów tej sprawy.
32
Przemek Morawski – Co masz na myśli? – Nie można przecież wykluczyć, że było to morderstwo rytualne. A jeśli tak, może stać za tym jakaś tajna organizacja. – Myślisz, że Adama zabiło bractwo nawiedzonych matematyków? – Nie kpij z tego, proszę. Sam widziałeś, jak to wyglądało. Jeśli nie miało to znamion okultyzmu, to co miały znaczyć te wszystkie symbole? – Nie wiem. Wolałbym poczekać z wydawaniem sądów do werdyktu profesora. Jan wyjrzał na zasypaną śniegiem ulicę. Mijaliśmy wąskie kamienice i placyk z pomnikiem Kopernika. Chrzęst gniecionego przez nas śniegu zagłuszał rozmowy przechodniów, nieprzerwanie napływających od strony Placu Zamkowego. – Adam już przed śmiercią budził mój niepokój – odezwał się Dębski, wpatrzony w mijanych ludzi. – Zachowywał się dziwnie, wręcz obsesyjnie. Był opętany ideą, której istoty nie zdołałem pojąć. A wszystko wiązało się z tą książką. Sięgnął za pazuchę i wyjął potargany wolumin w formacie mniejszego octavo. Książka była dość gruba i wyglądała na wiekową. – Długo zastanawiałem się, czy ci ją pokazać – powiedział po chwili, wpatrując się w zniszczoną okładkę. – Chciałem dać ją profesorowi. Może będzie mogła pomóc w śledztwie. Przekazał mi z wahaniem sfatygowany tom. Jego wiek było trudno określić. Nie wiedziałem, czy zniszczenia biorą się ze starości, czy z częstego używania. Nie mogłem też odgadnąć, w jakim języku został napisany. Jego strony jednak napawały mnie nieokreślonym lękiem. Na kilku ostatnich rozpoznałem szereg figur, które wczoraj widziałem wycięte na skórze zmarłego Adama Chmielnika. – Co to za książka? – spytałem zamykając wytarte karty. – Nie wiem. Nie wiem też, gdzie Adam ją znalazł. Schowałem wolumin do kieszeni. – Czy podejrzewasz, co może zawierać? – Myślę, że książka ma związek z masonerią. – Adam był masonem? Jan spojrzał na mnie, jak na naiwne dziecko. – Prawie cała polska szlachta jest w którejś z lóż – powiedział. – Jednak o tej książce nikt nie słyszał. – Myślisz, że to przez nią zginął Adam?
33
Przemek Morawski – Jestem tego pewien. Jej związek ze sprawą jest aż nazbyt oczywisty. Od kiedy Adam zaczął ją badać, odciął się od wszystkiego. Jedyne, czemu poświęcał czas, to tajemnica tej książki. Nawet myśl o powstaniu nie rozbudzała w nim już żadnych emocji. W pewnym momencie jego postawa stała się zagrożeniem dla naszych planów. – Więc może zrobił to ktoś, komu na nich zależało? – Myślisz o Aleksandrze? Usłyszałem przeraźliwy huk. Mijaliśmy właśnie początek ulicy Berga. W chwilę potem moją głowę wypełnił ogłuszający pisk. Nasza dorożka przechyliła się, poczym upadła na jeden z boków. Zdążyłem jeszcze zauważyć, że Jan usiłuje mi coś powiedzieć, zanim wypadłem na zaśnieżoną ulicę. Spłoszone konie, zerwane z uprzęży, pognały przed siebie. Koło mnie leżało ciało martwego dryndziarza. Kiedy udało mi się podnieść, dostrzegłem, że śnieg wokół nas zabarwiony jest na czerwono. To była krew. Nieopodal nieprzytomnego Jana leżała wywrócona karoca. Jej roztrzaskane szczątki były porozrzucane wokół. Między dymiącymi deskami sterczały ludzkie kończyny. Spoglądając przez niknący dym zauważyłem zmasakrowane ciała wystające z wraku. Nie sposób było odgadnąć ile trupów jest wewnątrz. Nie zamierzałem zresztą tego próbować. Dopiero później dowiedziałem się, co się stało. Do karocy generała Zachariewa ktoś wrzucił szklaną kulę wypełnioną nitrogliceryną. Generał jechał w towarzystwie adiutanta i dwóch oficerów niższego stopnia. Miejsce nie było przypadkowe. Warszawa chciała upamiętnić imię Fiodora Berga na swój własny sposób. Kiedy próbowałem podnieść wracającego do przytomności Jana, usłyszałem strzały. Nie od razu zdałem sobie sprawę z tego, że są one wymierzone w naszą stronę. Czołgając się w krwawym błocie, dostrzegłem zmierzającego ku nam mężczyznę. W blasku bijącym z odbitego od śniegu słońca nie mogłem dostrzec jego twarzy. Widziałem tylko rosłą postać w czarnym kożuchu. Sięgnąłem po pistolet. III Profesor Wagner zacisnął kilkakrotnie dłoń, aby uwypuklić żyłę na zgięciu przedramienia. Siedząc przy swoim dębowym biurku, opierał rękę o masywny blat. Kiedy igła przebiła jego skórę, powoli nacisnął tłok szklanej
34
Przemek Morawski strzykawki. Jej zawartość szybko zniknęła, zatopiona w pulsującym krwiobiegu. Muszę przyznać, iż jej ilość była imponująca. Kogoś nieprzywykłego do tego specyfiku taka dawka z pewnością pozbawiłaby życia. Po zakończonej iniekcji profesor opadł na oparcie fotela, pozwalając, by narkotyk wziął w posiadanie jego układ nerwowy. Wyglądał przy tym, jakby z ciała usunięto mu wszystkie kości. Profesor zażywał morfinę, aby uzyskać klarowność myśli. Teraz potrzebował jej do przeanalizowania tego, co opowiedziałem mu o dzisiejszym poranku. Nigdy nie lubiłem, kiedy zażywał ją przy mnie. Ale to nie przez to przestałem go odwiedzać. Kiedy Wagner przyzwyczajał się do działania narkotyku rozejrzałem się po jego gabinecie. Przytulne pomieszczenie, ze ścianami w obiciach koloru Bordeaux, pełne było niespotykanych kuriozów, poustawianych na masywnych, acz estetycznie wyglądających meblach od Simmlera. Spośród wszelkich znajdujących się w nim rzeczy największe wrażenie robiła biblioteczka. Wiedziałem, że nie są to wszystkie książki ze zbiorów profesora, ale już ten wybór wystarczył, aby niejednego bibliofila przyprawić o drżenie zazdrości. Największe dzieła filozofii, nauki i religii zebrane w jednym miejscu, bez prawa pierwszeństwa dla żadnego z nich. Platon, Orygenes, Kartezjusz, Kepler, Newton. Nie zdziwiłbym się nawet widząc tutaj pisma Sokratesa. A wszystko to zwieńczone zbiorem zakazanych woluminów z dziedziny magii. Klucz Salomonowy, Szmaragdowa Tablica, Księga Dzyan i przede wszystkim tajemniczy Kitab al – Azif, dzieło przed wiekami spisane przez szalonego Araba, Abdula Al – Hazrada, które od niepamiętnych lat rozpala umysły kultystów z całego świata. Nagle z zamyślenia wyrwał mnie głos profesora. – Nie patrzysz na istotę rzeczy. To nie ma związku z tą sprawą. Twoje myślowe dygresje prowadzą tylko do przerwania właściwego toku rozumowania. – Co masz na myśli? – To, że ta sprawa nie jest tym, czym się zdaje. Rozwiązanie jest o wiele prostsze i nie ma w nim nic tajemniczego. – Nie rozumiem. – Bo to, co widzisz, bierzesz za pewne, podczas gdy nic z tego nie istnieje. To właśnie był powód zerwania moich kontaktów z profesorem. Jego swoista filozofia. Trudno jest przyjaźnić się z kimś, kto zakłada, że jesteś jedynie jego wyobrażeniem.
35
Przemek Morawski – Podejdź do tamtego stolika. – Profesor wskazał mi stojący w kącie mebel. Spełniłem jego prośbę. To, co znalazłem na blacie, przyprawiło mnie o drżenie. – To mój mały eksperyment – powiedział Wagner. – Przykład dla wszystkich zdziwionych moim sposobem myślenia. Na stole leżał beznogi szczur. Jego bezwładny kadłub przymocowany był szeregiem przewodów do dziwnej aparatury. Zwierzę musiało być żywe, gdyż jego piersi unosiły się miarowo, a szklana rurka zaczepiona przy pyszczku zapewne tłoczyła weń pożywienie. – Znalazłem go na ulicy. Był już w takim stanie. Jednak dzięki mnie otrzymał nowe życie. – Profesor przypatrywał mi się chwilę, badając moją reakcję. – Te przewody prowadzą do specjalnego generatora, który za sprawą algorytmu przekazuje do układu nerwowego zwierzęcia losowo wybrane bodźce, interpretowane w jego mózgu jako bodźce ze świata zewnętrznego. Każdy z nich oddziałuje na inną część mózgu, przez co łączy się z inną reakcja. Szczur jest ślepy i nie może się poruszać, jednak jego mózg wytwarza złudzenie biegania, jedzenia, współżycia a nawet cierpienia. Choć nie ruszył się z tego stołu od kilku miesięcy, w swojej głowie odbywa podróże, o jakich nigdy wcześniej nie marzył. Przyjrzałem się dziwnemu urządzeniu. Nie mogłem pojąć sposobu jego działania. Kiedy zbliżałem do niego dłonie czułem w nich przejmujące mrowienie. – Co je napędza? – spytałem. – Prąd elektryczny. – Skąd, u diabła, wziąłeś tutaj prąd elektryczny? – To zasługa mojego przyjaciela, Nikolaja Tesli. Poznałem go jeszcze przed jego wyjazdem do Stanów Zjednoczonych. Był bardzo zainteresowany moim projektem, dlatego pomógł mi przy budowie tej konstrukcji. Jeszcze raz zbadałem cały mechanizm. Składający się na niego system przewodów, szpul i zębatek był jednak zbyt skomplikowany, bym mógł go zrozumieć. – Ale jaki ma to związek z całą sprawą? – Taki sam, jak ta książka. – Profesor wziął z biurka wolumin, który dostałem dziś od Jana. – Co o niej wiesz? – To stare dzieło. Szukałem go od lat. – Wiesz, kto jest jej autorem? – Gorgiasz, Bacon, Newton, Barkeley... Każdy z nas. Ta książka nie ma jednego autora. Może nawet nie ma go wcale. Ktokolwiek na nią natrafił,
36
Przemek Morawski jeśli był w stanie ją zrozumieć, spisywał zawarte w niej rzeczy na nowo, przybliżając kolejnego czytelnika do rozwiązania zawartej w niej tajemnicy. – Co jest tą tajemnicą? Profesor zastanowił się przez chwilę. – W swoim dziele O naturze albo niebycie – zaczął – Gorgiasz stwierdził, że nie ma nic, że gdyby jednak coś było, to byłoby to niepoznawalne i że gdyby nawet było to poznawalne, to i tak wiedzy o tym nie bylibyśmy w stanie przekazać komukolwiek innemu. Jednak potem zmienił zdanie. – Profesor odłożył książkę na biurko. – Wedle Gorgiasza świat musiałby realizować się tylko w naszym umyśle i wraz z zanikiem naszej świadomości przestawać istnieć. Jednak potem doszedł do wniosku, że możliwym jest, by nasza świadomość odżyła, choć nie miała pamięci o swoim poprzednim istnieniu. Byłby to swoisty rodzaj filozoficznej metempsychozy. Dla zachowania ciągłości między tym jednym, ale porwanym bytem, Gorgiasz napisał tę książkę. Sądzę, iż to pod jej wpływem Berkeley wymyślił kluczowe założenia swojej filozofii. – Ale czy takie dzieło nie byłoby właśnie dowodem na istnienie świata obiektywnego? – Znów posługujesz się niewłaściwymi kategoriami, mój drogi Witoldzie. Ta książka to tylko idea, zbiór myśli, ona nie istnieje naprawdę. Wraca w świadomości któregoś z nas, jako wspomnienie ulotnej refleksji. A to, że widzimy to w ten sposób wynika jedynie z budowy naszego mózgu. Gdyby nie jego ułomności, umysł nie musiałby się uciekać do takich zabiegów. Spojrzałem na profesora. – I w świadomości którego z nas ma ona powracać? – spytałem. Profesor zamilkł. Wiedział, że jest to dla mnie temat drażliwy. Wpatrując się w blat, długo namyślał się, zanim odpowiedział. – Nie wiem. Kiedyś powiedziałbym, że w mojej, ale teraz nie jestem tego pewien. – Uniósł na mnie swą głowę. – Widzisz, jeśli świat rzeczywiście jest czyimś wyobrażeniem, to my wszyscy, jako imaginacja, jesteśmy jednocześnie tą samą osobą. Dlatego zapiski z tej książki mają sens. Uświadamiają każdego, kto do nich dotrze o takim stanie rzeczy, przez co ten, który nas sobie wyobraża też zbliża się do prawdziwego poznania. Sądzę, iż tak narodziła się literatura. – I co stanie się, kiedy dojdzie już do tego poznania? – Właśnie tego chciał się dowiedzieć Adam Chmielnik. Profesor znów opadł na oparcie fotela. Jego wzrok wbity w moją postać zdawał się świdrować wnętrze mojej czaszki. Zajęło mi chwilę, zanim zdołałem poukładać myśli.
37
Przemek Morawski – Chcesz powiedzieć, że Adam popełnił samobójstwo? – Nie. Przynajmniej nie dosłownie. – Jak mam to rozumieć? – Adam nie chciał się zabijać. Pewnie przeżyłby, gdyby ktoś mu w tym nie pomógł. – Więc kto to zrobił? Profesor rzucił na biurko skórzaną rękawiczkę. Była to ta sama rękawiczka, która wypchała jego kieszeń podczas naszego wczorajszego spotkania. – Powąchaj – powiedział. Z ociąganiem sięgnąłem do biurka i przytknąłem okrycie do nosa. Miało słodki zapach. – To słodki zapach eteru – wyjaśnił profesor. – Chcesz powiedzieć, że ktoś uśpił Adama, a potem zabił go w tak okropny sposób? – Nie. Adam zrobił to wszystko sam. Jednak nie po to by umrzeć. Gdyby ktoś nie pozbawił go przytomności, nie wykrwawiłby się na śmierć. – Skąd to wiesz? – Na podłodze był wyraźny ślad odpowiadający kształtem brzytwie. Adam musiał ją tam położyć, kiedy wyciął już wszystkie symbole. Potem ktoś ją zabrał. Do tego wisząca na ścianie strzelba była nabita. Adam musiał wiedzieć, że broń jest zepsuta. Załadował ją więc ktoś inny. Ktoś, kto chciał mieć pewność, że uda mu się uśmiercić doświadczonego żołnierza i zabezpieczył się na wszelkie możliwe sposoby. – Kto? – Ten, kto zgubił tę rękawiczkę. Podało mi ją wczoraj jakieś dziecko, kiedy zobaczyło, do którego mieszkania zmierzam. Powiedziało, że zgubił ją ktoś ze znajomych lokatora. – I ty pewnie wiesz, kto to zrobił? Profesor spojrzał na wysoki, stojący przy ścianie zegar. Przenosząc wzrok w moją stronę powiedział: – Musimy już jechać. Myślałem, że zdążymy jeszcze zjeść kolację, ale, niestety, rozmawialiśmy zbyt długo. Mam nadzieję, że nie jesteś głodny? IV – Teraz możemy być pewni, kto jest winny – powiedział Gorzkowski splatając ręce na piersi. Stał na środku pokoju rzucając wokół gromkie spojrzenia. Nigdy go jeszcze takim nie widziałem. Zdawał się emanować jakąś niewyjaśnioną energią.
38
Przemek Morawski – Ciekaw jestem, kogo ma pan na myśli? – zwrócił się w jego stronę profesor. – To jasne. Tego, kogo brakuje. W pokoju prócz nas był tylko Jan Dębski. Aleksander Kościejewski wciąż się nie pokazywał. Czekaliśmy już ponad godzinę. – Gdyby o winie wyrokowano tylko na podstawie nieobecności, to wymiar sprawiedliwości byłby naprawę zabawną instytucją – powiedział profesor długo spoglądając Gorzkowskiemu w oczy. Ludwik znosił jego wzrok dłuższą chwilę, jednak pobity musiał odwrócić głowę. – Więc ciekaw jestem, jakie pan ma zdanie na ten temat? – spytał odzyskując nieco rezonu. – Pan zna moje zdanie, mój drogi. – Co mam przez to rozumieć? – A co pan zrozumiał? Ludwik milczał. Na jego głowie błysnęły złocone światłem świec kropelki potu. – Panowie – zwrócił się do nas Jan. – Chyba już pora wyjaśnić całą sprawę. – Ma pan rację, panie Janie. Już dość to wszystko się przedłużyło. – Profesor spojrzał na nas przeciągle. – Na wstępie chciałbym zauważyć, że zabójstwo Adama bardziej było łutem szczęścia, niż zaplanowaną zbrodnią. Oczywiście, morderca chciał go zabić, jednak nie do końca wiedział, jak to zrobić. Kiedy przyszedł tutaj tej feralnej nocy, pewnie sam musiał być zaskoczony zastaną sytuacją. Profesor zaczął przemierzać pokój z rękami splecionymi na plecach. – Morderca znał Adama bardzo dobrze. Wiedział, jak się poruszać po całym mieszkaniu – kontynuował. – Nie było też śladów włamania. Wagner przystanął, przyglądając się przez chwilę każdemu z nas. – A dlaczego Adam zginął? – zapytał nagle. – Adam Chmielnik był osobą szczególną. W zasadzie całe powstanie zależało od niego. On był łącznikiem pomiędzy szlachtą a robotnikami i ludnością chłopską. Jeśli tym razem walkę miało podjąć całe społeczeństwo, to tylko dzięki niemu było to możliwe. – Profesor zwrócił się w stronę Gorzkowskiego. – Nawet pan, jako zwolennik pracy organicznej i zagorzały przeciwnik wystąpienia zbrojnego, prowadził z nim rozmowy. Zdanie ludzi, których pan popiera było dla niego ważne. Adam był świadom tego, że tylko siłą całego narodu ten kraj może dźwignąć się z popiołów, że w przeciwnym razie powstanie upadnie tak, jak upadły wszystkie poprzednie. – To powstanie i tak by upadło – odezwał się Ludwik. – Jeśli włączyliby się do niego ludzie Kościejewskiego, zapanowałaby kompletna anarchia. To byłaby największa klęska, jaka kiedykolwiek na nas spadła.
39
Przemek Morawski – Mój drogi Ludwiku – profesor odezwał się łagodnym głosem. – Proszę mi powiedzieć, czy do codziennych czynności używa pan obu rąk? – Co ma znaczyć to pytanie? – Podobno Aleksander Wielopolski do końca życia nie używał prawej ręki, by ukarać się za podpisanie rozporządzenia o przymusowym wcieleniu Polaków do wojska. Rozporządzenie to było bezpośrednią przyczyną przyspieszenia wybuchu powstania styczniowego i pośrednią przyczyną jego upadku. A przecież zrobił to, bo był pewien, że nowe powstanie przyniesie tylko straty. Dlatego chciał mu zapobiec. – Jaki to ma związek z tą sprawą?! – Gorzkowski poczerwieniał nagle, by po chwili całkiem zblednąć. – Zastanawiam się tylko, której ręki pan nie używa – odpowiedział profesor. Nim ktokolwiek zdążył zareagować, Gorzkowski chwycił wiszącą na ścianie strzelbę. Mierząc to w profesora, to w nas, powoli łapał oddech. – Jak pan widzi, profesorze, używam obu – powiedział, podchodząc do Wagnera. – Nie pan będzie mnie sądził, ale historia. – Zdaje pan sobie sprawę z tego, że to niezwykle srogi sędzia? – zapytał profesor. Jego spokój był zaprawdę imponujący. – Niech się pan lepiej zastanawia nad własnym losem, a o mnie proszę się nie martwić. – Gorzkowski oparł palec na cynglu. – Niestety, jeśli pan wystrzeli, wszyscy będziemy mieli kłopoty. Pan oczywiście największe, ale i nam się dostanie. Całe miasto aż huczy po dzisiejszym zamachu. Wystarczy jeden strzał, a w chwilę potem będą tutaj wszyscy żołnierze rosyjscy, jacy stacjonują w Warszawie. – Sam pan widzi, do czego doprowadził Aleksander. To on stoi za dzisiejszym zamachem. – Gorzkowski spojrzał na mnie. – Pan chyba to wie – powiedział. – Widziałem, jak pomógł panu uciec. Szkoda, że mój pistolet nie był bardziej celny. – Więc to pan strzelał? – spytałem. – Chyba pan nie myślał, że reduta Ordona? Miałem nadzieję, że będzie z wami profesor. Wiedziałem, że tylko on może pokrzyżować mi plany. Jak widać, nie pomyliłem się. – Pan uśpił tylko na wpół przytomnego człowieka, który najprawdopodobniej oszalał i dokonał samookaleczenia. Pozwolił pan wykrwawić się mu na śmierć – rzekł łagodnym tonem profesor. – Kara, jaka pana za to czeka, nie musi być duża. – Nie czeka mnie za to żadna kara. Nie jestem niczemu winny. Nie ja doprowadziłem do serii dzisiejszych aresztowań. To nie przeze mnie Warszawa
40
Przemek Morawski znów będzie żyła w strachu. Na szczęście ten, który jest za to odpowiedzialny, trafił już do celi. – Gorzkowski spojrzał na profesora. – Jestem pewien, że zdążył się pan umówić z nim na jakieś spektakularne rozwiązanie całej sprawy. Aleksander bardzo lubi takie rozwiązania. Niestety, teraz pozostaje mu jedynie pisać do cara błagalne listy, jak jego przyjaciel, Bakunin, którego tak chętnie cytował. – Obawiam się, że w swojej walce o dobro kraju kompletnie stracił pan rozum – powiedział profesor spokojnym głosem. – To walka jest utratą rozumu! Jeżeli kiedykolwiek Warszawa podniesie się do kolejnego powstania, będzie to klęska całego narodu i rujnacja całego miasta! – Tego nie może pan wiedzieć – odezwał się Dębski. Jego głos drżał, co Jan za wszelką cenę starał się ukryć. – To już nieważne. Uratowałem kraj przed kolejną klęską. Mogę teraz umrzeć spokojnym. – Gorzkowski ponownie skierował swój wzrok na profesora. – I pan pójdzie ze mną – powiedział. Profesor nawet nie drgnął. Nie wiem, czy w czasie wystrzału poruszył się choć odrobinę. Na skutek huku zamknąłem odruchowo oczy. Kiedy je otworzyłem, profesor stał niewzruszony, przyglądając się drobnym plamkom krwi, jakie zdobiły teraz jego płaszcz. Gorzkowski zataczał się, brocząc krwią po całej podłodze. Ściskając nerwowo kikut prawej dłoni, spoglądał nań z niedowierzaniem. Jego oszpecona twarz zastygła w groteskowym grymasie. Po nadpalonym policzku spływało pęknięte oko. Nie mogąc złapać równowagi, upadł na czerwieniące się deski podłogi, targany śmiertelnym spazmem. Obok niego leżała rozerwana strzelba. Profesor stanął nad nim, rzucając przy jego urwanej dłoni skórzaną rękawiczkę. – Pomyśleć, że musiało się to stać akurat wtedy, kiedy znalazł drugą – powiedział z beztroską. Jan spoglądał to na mnie, to na Wagnera, nie wiedząc, co zrobić. Wyglądał, jakby był w szoku. – Chyba musimy uciekać – powiedział po chwili. – Nie mamy wyjścia – podsumował profesor. Kiedy byliśmy już na ulicy, Jan podszedł do profesora i zapytał niepewnie: – Czy mógłby mi pan powiedzieć jedną rzecz? – Słucham. – Mam w Southsea, w Angli, przyjaciela. Właśnie zaczyna pisać powieść.Czy mógłbym mu opowiedzieć o pana przygodach? Byłyby one z pewnością inspirujące.
41
Przemek Morawski Spojrzałem na niego z niedowierzaniem. Nie był to odpowiedni czas na tego rodzaju pytania. Profesor jednak zdawał się nie zauważać całego absurdu tej sytuacji. Zwracając się do Jana, z zadowoleniem powiedział: – Oczywiście, mój drogi. Mogę tylko spytać, jak się nazywa pański przyjaciel? Jan uniósł dumnie głowę. – Sir Arthur Conan Doyle – powiedział. V Kiedy następnego ranka przyszedłem do gabinetu profesora Wagnera, zastałem go siedzącego przy biurku, nad stertą zapisanych dziwnymi symbolami papierów. W niektórych z nich rozpoznałem figury, które przed dwoma dniami widziałem na skórze martwego Adama Chmielnika. Profesor siedział nieruchomo, z rękami splecionymi za głową. Leżąca na blacie strzykawka świadczyła o tym, że zdążył już zażyć swój ulubiony specyfik. Obok niej leżała otwarta książka. Ta sama, którą dostałem wczoraj od Jana. – Aleksander Kościejewski nie żyje – powiedziałem. – Podczas próby kolejnego zamachu stracił rękę, a dziś rano wyskoczył przez okno więziennego szpitala. – Więc chyba Warszawa rzeczywiście będzie musiała poczekać na swoje powstanie. Głos profesora był nieobecny. Pustym wzrokiem spoglądał przed siebie, w ogóle mnie nie zauważając. Wśród leżących na biurku papierów dostrzegłem zakopaną między nimi brzytwę. – Naprawdę chcesz to zrobić? – spytałem. – Cała moja praca się do tego sprowadzała. Wszystko to, w co się angażowałem przez te długie lata, miało mnie do tego doprowadzić. Chyba nie myślałeś, że te śledztwa były jedynie gimnastyką dla mojego umysłu? Wagner spojrzał na mnie pierwszy raz, odkąd tu wszedłem. W jego oczach widziałem jakąś nieopisaną pustkę. Tak muszą wyglądać ludzie, którzy zrealizują już wszystkie swoje plany. – Żeby to zrozumieć, musisz pojąć pewne rzeczy – zaczął profesor. – Zbrodnia jest wyłomem pozwalającym naszej świadomości poznać prawdę o sobie. Zbrodnia i wszystko, co wymyka się racjonalnym sądom, służy stwarzającej jaźni do samooświecenia. To dlatego z taką pasją oddałem się badaniom nad nią. To dlatego tak skrupulatnie zbierałem wszelkie informacje o przypadkach, przy wyjaśnieniu których nauka pozostawała bezsilna. – Profesor chwycił jeden z zapisanych arkuszy. – Teraz mam ostatnią wskazówkę. Odpowiedzią jest wielość wymiarów.
42
Przemek Morawski – Przecież ty nie wierzysz w żaden z nich. – Bo żaden z tych wymiarów nie istnieje w znaczeniu obiektywnym. Ale jeśli jestem w stanie je sobie uświadomić, to znaczy, że moje myśli nie są uzależnione od ciała, w którym żyję. Moje oczy ich nie widzą, a jednak można wykazać je przy pomocy matematyki. Dlatego jestem pewien, że powtórzenie tego, co zrobił Chmielnik, pomoże mi dowiedzieć się, jak naprawdę wygląda struktura istnienia. – A jeśli nie? – Wtedy ty musisz dokończyć moje dzieło. – Dobrze wiesz, że nigdy tego nie zrobię. – Mówię o czymś innym. Spiszesz to, co ci powiedziałem i czego byłeś świadkiem. – Dlaczego chcesz bym to zrobił? Przecież nie wierzysz w istnienie nikogo poza tobą. Profesor oparł dłonie na blacie biurka i przyjrzał mi się przez chwilę. – Mówiłem ci – zaczął – że nie jestem już pewien, która świadomość stwarza nasz świat. Kiedyś powiedziałbym, że moja. Ale od tamtej pory wiele się zmieniło. Jednak jeśli mam rację, jeśli wszystko, co nas otacza, jest jedynie czyjąś imaginacją, to tak naprawdę wszyscy jesteśmy jednocześnie tą samą osobą. To my jesteśmy tą świadomością. Pomyśl. – Profesor wziął głębszy oddech. – Jeśli opiszesz to, o czym teraz mówimy, to ten, kto to przeczyta, stworzy nas niejako na nowo. Jednak jeśli my zdajemy sobie sprawę z tej sytuacji, to w momencie odtwarzania naszych osób, osoba ta stworzy jednocześnie siebie, istniejącego w naszej głowie. Jeśli przyjąć, że czas nie płynie, tylko istnieje w każdym swoim punkcie jednocześnie, to w tym samym momencie ten, kto czyta, stwarza nas i my jednocześnie stwarzamy jego, natomiast w tle jesteś ty, który piszesz. – Więc kto z nas rzeczywiście istnieje? Ten kto czyta, ten kto pisze, czy ten, kto został opisany? – Obawiam się, że żaden. – Wagner spuścił ze smutkiem głowę, przypatrując się leżącej na biurku brzytwie. – Jednak muszę spróbować się tego dowiedzieć – powiedział. – Chyba niczego już nie rozumiem. Profesor uśmiechnął się do mnie. Spoglądając przed siebie nieobecnym wzrokiem powiedział: – Mój drogi Witoldzie, jedyna racjonalna rzecz, jaką jest w stanie zrobić człowiek, to poddać w wątpliwość swój własny rozum.
43
Przemek Morawski
Romantyczność I Zakochać się jest łatwiej niż umrzeć, ale to śmierć niesie ze sobą prawdziwe problemy. Dlatego nie powinniśmy uciekać w nią przed miłością. Wraz ze śmiercią nasze problemy nie znikają. One dopiero się rodzą. A po śmierci nie mamy już dokąd przed nimi uciec. Gdybym wiedział o tym wcześniej, moje losy potoczyłyby się inaczej. Teraz jednak jest już za późno. Nazywam się Jan Rosen i od trzech dni nie żyję. Każdy, kto czytał Biblię, wie, że wcale nie musi oznaczać to końca historii. Właściwie może być dla niej świetnym punktem wyjścia. Ale ta historia zaczyna się wcześniej. II – Hej, Żydku! Biegłem przed siebie po popękanym chodniku, rozchlapując ślady majowego deszczu. Brudne krople plamiły spodnie mojego szkolnego uniformu, wdzierając się do nogawek i butów. Kolejny już raz przekonałem się, że czasami lepiej jest odpuścić, kiedy ktoś powołuje się na starszego brata. Szczególnie, jeśli starszy brat ma kolegów. – Hej, Żydku, nie będziesz przecież uciekał wiecznie! Nie byłem Żydem. Nie miało to jednak znaczenia. Po prostu pobiłem niewłaściwego chłopaka. Zresztą, sam już nie wiedziałem, kim jestem. Urodziłem się w Cesarstwie Niemieckim, ale do szkoły poszedłem w Polsce. Nasz dom znalazł się nagle w tym młodszym ode mnie państwie i tylko moja matka się z tego cieszyła. Tym bardziej, że Wilno, jej rodzinne miasto, znów było w kraju, w którym mieszkała. Kiedy umarła, mogliśmy bez problemu ją tam pochować. Po jej śmierci ojciec coraz częściej zaczął przypominać mi o swoich niemieckich korzeniach, choć tak naprawdę nie byliśmy Niemcami. Powtarzał wciąż o kolejnej, nadchodzącej wojnie. O wojnie, która przyniesie Rzeszy chwałę. Niewiele mnie to jednak obchodziło.
44
Przemek Morawski Miałem większe zmartwienia. – Powinieneś uważać, chłopcze. Biegnąc na oślep wpadłem na starą Cygankę. Tracąc równowagę złapała się mnie, żeby nie upaść. To jej słowa wyrwały mnie teraz z zamyślenia. – Czy wszystko w porządku? – spytałem, ujmując jej dłoń. Była sucha i szorstka, jak skóra zmumifikowanych zwłok, które co dzień oglądałem w zakładzie pogrzebowym mojego ojca. – Twoje ciało jest jeszcze młode, powinieneś bardziej je szanować – powiedziała, przypatrując się mi swoimi czarnymi oczyma. – O mnie już nie trzeba się martwić. Goniący mnie chłopcy zaśmiali się głośno, ale nie podeszli. Rzucając w moją stronę kilka obelg obiecali, że znajdą mnie później. – Czego od ciebie chcieli? – spytała Cyganka, kiedy zniknęli za rogiem. – To długa historia – odpowiedziałem. Spostrzegłem przy tym, że kobieta wciąż trzyma moją rękę. – Twoja linia serca jest bardzo nierówna, ale kończy się trójzębem. To znaczy, że znajdziesz prawdziwą miłość – powiedziała. – Marzysz o prawdziwej miłości, prawda? Nie odpowiedziałem, choć pewnie poznała po mnie, że tak jest w istocie. Ponownie spoglądając na wnętrze mojej dłoni, zaczęła błądzić po nim palcem. – Nie masz jednak linii życia. To bardzo niespotykane. – Znów spojrzała mi w oczy. – Zbierają się przy tobie silne moce. Musisz na nie uważać. Musisz uważać na to, czego sobie życzysz. Teraz każde marzenie może się spełnić. Wyjąłem rękę z jej uścisku, starając się, by nie wyglądało to niegrzecznie. – Widzę przed tobą burzliwą przyszłość – kontynuowała niezrażona. – Widzę trzy słowa: Śmierć, Zuzanna i Nija. Nie wiedząc, co powiedzieć, patrzyłem na nią tępo. Uśmiechnęła się do mnie bezzębnymi ustami i znów ujęła moją dłoń. – Uważaj na siebie, chłopcze. Oczy duchów zwrócone są w twoją stronę. – Czego chciała ta stara? – Usłyszałem za plecami, kiedy Cyganka była już daleko. Obejrzałem się. Za mną stała Zuzanna Blumenfeld. Jej twarz jaśniała radością, a nieskazitelnie wyprasowany mundurek podkreślał jej dziewczęcy urok. – Nic takiego – powiedziałem, wciągając powietrze i prostując się. Wiedziałem, że Zuza skrycie się we mnie kocha i choć sam nie przejawiałem wobec niej żadnych uczuć, jej obecność zawsze napawała mnie czymś w rodzaju dumy.
45
Przemek Morawski – Szukałam cię, kiedy skończyły się lekcje – powiedziała, ujmując palcami jeden ze swoich warkoczy. – Musisz do mnie przyjść. Jeszcze dzisiaj. Chciałem coś powiedzieć, ale przerwała mi, kiedy tylko otworzyłem usta. – Nie próbuj odmawiać! Muszę ci coś pokazać. Coś ważnego. Mój tatuś kupił niesamowity obraz! Magiczny! Musisz go zobaczyć. – Posłuchaj... – Mój tatuś zaraz tu będzie. Może cię do nas zawieźć. Ojciec Zuzanny posiadał jedyny w mieście automobil. Tylko za możliwość dotknięcia go, każdy chłopiec z naszej szkoły dałby sobie obciąć rękę. – Naprawdę nie mogę... – Szukając jakiegoś wykrętu, usłyszałem skrzekliwy klakson Mercedesa. – Jak chcesz – skwitowała Zuza, robiąc lekko nadąsaną minę. Nie patrząc na mnie ruszyła w stronę auta. – To serwus, Janek – rzuciła przez ramię. – Serwus – odpowiedziałem. – Pamiętaj, że jutro już nie będziesz mógł odmówić! Po chwili zostałem sam na pustej ulicy. – Hej, Żydku! – usłyszałem za plecami. III Ponownie dotknąłem spuchniętego oka. Dziwny ból, jaki przy tym odczuwałem, wyrywał mnie z miękkich otmętów snu. Wpatrując się w ciemne włosy Julii, czekałem na dzwonek obwieszczający pauzę. – Powtarzam: graviora manent*. – Głos nauczyciela był monotonny i pozbawiony wszelkiego wyrazu. Dobiegał do nas jakby z oddali, usypiając wszystkich jednostajnym tonem. Profesor, wsparty o blat biurka, wyrzucał słowa skierowane zupełnie do nikogo: – I następne zdanie: nemo ante mortem beatus**. Nagle Julia odwróciła się. Przeniosłem szybko wzrok na otwarty zeszyt, czując przy tym, że się rumienię. Zawsze udawałem przy niej obojętność i zawsze bezskutecznie. Za każdym razem musiałem wyglądać żałośnie. Nakreśliłem ołówkiem parę kresek, po czym ostrożnie spojrzałem w jej stronę. * najgorsze dopiero nadejdzie ** nikogo przed śmiercią nie można nazwać człowiekiem szczęśliwym
46
Przemek Morawski Znów obserwowała tablicę. Wsparty na rękach ponownie zacząłem wpatrywać się w jej włosy. Kochałem Julię i jestem pewien, że ona to wiedziała. Może nawet lubiła mnie trochę. Pamiętam, że jej oczy były smutne, kiedy mówiła mi o swoim wyjeździe. Jej rodzice przenosili się do innego miasta i po letniej przerwie Julia miała pójść już do nowej szkoły. A ja w swojej bezradności nie miałem pojęcia, jak temu zaradzić. Wiedziałem tylko, że nie mogę pozwolić jej tak po prostu odejść. Nagle poczułem czyjś wzrok tak silnie, jakby to było dotknięcie. Spoglądając w lewo natrafiłem na pełne nieskrywanego gniewu oczy Zuzy. Zuza wiedziała, że kocham Julię i nie była z tego powodu specjalnie szczęśliwa. I bardzo często dawała temu wyraz. Ten jej afekt i złośliwości względem Julii, ten gniew rodzący się na każdy uśmiech, którym Julia mnie obdarzała, były dla mnie czymś perwersyjnie przyjemnym. Czymś, czego nie potrafiłem sobie odmówić. Wiedząc, że Zuzanna wciąż patrzy w moją stronę, spoglądałem na Julię z nieskrywanym rozmarzeniem. Wyobrażałem sobie zapach jej włosów, smak skóry, ciepło jej ciała. Wtedy przypomniało mi się, co powiedziała stara Cyganka o spełniających się marzeniach. Z całych sił zapragnąłem, żeby Julia została ze mną na zawsze. – I ostatnie zdanie – ziewnął nauczyciel – Amor vincit omnia***. IV Matka Julii płakała, a mój ojciec nie potrafił jej pocieszyć. Przez uchylone drzwi mojego pokoju słyszałem jej ciągłe zawodzenie. Sam nie potrafiłem płakać. Pustka, jaka mnie wypełniała, nie pozwalała mi na to. Siedziałem na skraju łóżka, z twarzą ukrytą w dłoniach. Miałem przy tym wrażenie, że ktoś mnie obserwuje. Ta dziwna, nieokreślona obecność towarzyszyła mi już od jakiegoś czasu. Wiedziałem, że jeśli zejdę do nich, zobaczę leżące tam ciało mojej ukochanej. Nie byłem na to gotowy. Nie mogłem na nią patrzeć. Dzięki pracy mojego ojca Julia wyglądała, jakby spała. Wciąż miałem ochotę ją dotykać, tulić do siebie, położyć się przy niej i zasnąć na zawsze. *** miłość zwycięża wszystko
47
Przemek Morawski Nie potrafiłem uwierzyć, że mogła się zabić. Usłyszałem, że mój ojciec coś mówi, ale nie zrozumiałem słów. Pamiętam tylko, że zabrzmiało to dość szorstko. Odkąd matka umarła, ojciec stracił tę zdolność pocieszania, jaka zjednywała mu klientów w dawnych latach. Kiedy matka Julii wyszła, z dołu dobiegł mnie głos kogoś jeszcze. – Mogę z nim porozmawiać? – To była Zuza. – Nie, on nie jest teraz w nastroju do rozmów. Ale to bardzo ważne! Sprawa życia i śmierci. Po tych słowach nastała cisza. Wyobraziłem sobie, jak twarz ojca nabiera pogardliwego wyrazu. – W miejscu takim, jak to – powiedział po chwili – powinnaś bardziej uważać na słowa. – Ale to prawda. Ja muszę zobaczyć się z Jankiem. Po prostu muszę. – Przyjdź jutro, może wtedy cię wpuszczę. Ojciec zamknął drzwi. Wiedziałem, że jego odmowa nie miała nic wspólnego z rodzicielską troską. Ojciec nie wpuścił Zuzy, bo była Żydówką. Jednak cieszyła mnie jego decyzja. Naprawdę nie miałem teraz ochoty z nikim rozmawiać. Nagle w moje okno coś stuknęło. Domyśliłem się, że to Zuza rzuca czymś w szybę. Mimo to wciąż siedziałem bez ruchu. Słuchałem kolejnych kilku uderzeń, aż do mojego pokoju wpadł owinięty w papier kamień. Wstając tak, by nie mogła mnie zobaczyć, schyliłem się po kartkę. Znalazłem na niej krótką wiadomość, skreśloną ręką Zuzanny: Muszę się z Tobą zobaczyć. To bardzo ważne. Mogę wam pomóc, jeśli tylko mi zaufasz. Będę czekała na Ciebie każdej nocy w pobliżu Ruin. Z. Schowałem liścik do kieszeni, choć wiedziałem, że się tam nie zjawię. Wtedy nie zastanowiło mnie, dlaczego napisała wam. Kładąc się na łóżku obserwowałem sufit, który zaczął ciemnieć z każdą minutą zmierzchu.
48
Przemek Morawski Słyszałem, jak ojciec powoli szykuje się do snu. Kiedy wszystkie dźwięki ustały, zapaliłem lampę i powiesiłem się na świeżo wypranym prześcieradle. V Słyszałem kiedyś, że dusza wisielca uchodzi przez odbyt. Że musi tamtędy wyjść, bo gardło jest zbyt ściśnięte. Jakakolwiek nie byłaby prawda, moja dusza nigdzie się nie ruszyła. Leżałem teraz w pracowni ojca, nie bardzo wiedząc, co się ze mną dzieje. Byłem sam, ale słyszałem, że stary Rosen krząta się na górze. Pracownia leżała w piwnicy i wszystkie dźwięki dochodziły do niej lekko stłumione. Powoli zacząłem przypominać sobie, jak ojciec odcina mnie z prześcieradlanej pętli, jak zanosi tutaj, złorzecząc na komunę i Żydów. Nie wiedziałem, co robił potem. Mogłem tylko domyślać się, że otworzył trzymaną w barku wódkę i zaczął pić. Nie sądzę, aby powiedział komuś o tym, co się tutaj stało. Pewnie nawet nie zamierzał. Czując przeraźliwy głód, spróbowałem wstać. Poruszałem się z trudem i dużo siły kosztowało mnie, by przywrócić do poprzedniej formy zastane mięśnie. Rigor mortis to nic przyjemnego. Dopiero na schodach zacząłem iść nieco sprawniej. Żyły rozsadzało mi jakieś dziwne pulsowanie, ale kiedy przyłożyłem dłoń do nadgarstka, nie wyczułem tętna. Mozolnie pokonując kolejne stopnie, zastanawiałem się, dlaczego nie umarłem. Dlaczego wciąż jestem w tym ciele i czym ma być to dziwne istnienie bez oznak życia. Moje rozmyślania przerwał widok, jaki ukazał mi się po wyjściu z piwnicy. Wszystkie meble były powywracane. Część okien rozbito. Na podłodze walały się porozrzucane ubrania, żałobne kwiaty i puste butelki po alkoholu. Na stoliku kawowym leżała szkatułka z kokainą i pusta strzykawka. W tym tragicznym widoku było jednak coś przyjemnego. Świadomość, że moja śmierć mogła doprowadzić ojca do takiego stanu, była w pewien sposób pocieszająca. Przechodząc przez drzwi do dalszej części domu, natknąłem się na półnagie zwłoki pani Brackiej. Jej trumna leżała obok.
49
Przemek Morawski Wiedziałem, że jeśli pójdę w tamtą stronę, zobaczę martwe ciało Julii. Nie chciałem jednak tego robić. Usłyszałem, że mój ojciec jest na górze. Mówił coś niewyraźnie, sapiąc przy tym przeciągle. Zapragnąłem nagle zobaczyć go. Pokazać się mu, powiedzieć, że jednak żyję. Dopiero teraz wiem, jak zły był to pomysł. Powoli wspiąłem się po schodach, podchodząc pod próg sypialni. Drzwi były uchylone. Delikatnie pchnąłem je ręką i zajrzałem do środka. Stary Rosen, ze spuszczonymi do kolan spodniami, leżał na jakiejś kobiecie. Nie od razu zdałem sobie sprawę z tego, że są to zmumifikowane zwłoki mojej matki. Jej zadarta spódnica odsłaniała zsiniałe uda. Te same uda, spomiędzy których pierwszy raz zobaczyłem ten świat. Kiedy ojciec zobaczył mnie, nie wiedziałem, czy bardziej dziwi go to, że ktoś go przyłapał, czy to, że byłem to właśnie ja. Cofając się, strącił leżące na nocnym stoliku bibeloty i fotografię ślubną. Próbował przy tym podciągnąć spodnie. Fotografia upadła na ziemię, rozsypując wokół szkło z ramki. Jeden z odłamków trafił go w stopę i po podłodze pociekła wąska stróżka krwi. Jej zapach prawie pozbawił mnie przytomności. Musiałem poczuć jej smak. Musiałem poczuć jej ciepło. Pchany jakimś niezrozumiałym popędem rzuciłem się do miejsca, gdzie zbierała się posoka i zacząłem ją lizać. Stary Rosen cofnął się ze strachem, po czym zbierając się w sobie, wymierzył mi silne kopnięcie. W mgnieniu oka chwyciłem jego nogę i zatopiłem zęby w napinającym się udzie. Smak świeżego mięsa całkowicie mnie otumanił. Szarpałem ogromne kęsy, nie zważając na przeraźliwy krzyk, jaki rozległ się wokół. Strącona przez ojca lampa, rozlała się po podłodze płonącą naftą. Nie zwracając uwagi na rozprzestrzeniający się ogień, wciąż rwałem kolejne partie jego ciała, pogrążony w jakimś niezrozumiałym amoku. Dopiero, kiedy płomienie zaczęły sięgać do mnie, otrzeźwiałem nieco. W pierwszym odruchu chciałem wyskoczyć przez okno, ale potem przypomniałem sobie o Julii. Nie mogłem jej tutaj zostawić. Przecież skoro ja nie umarłem, ją mogło spotkać to samo. Osłaniając się przed ogniem, ruszyłem na dół, żeby odszukać jej zwłoki.
50
Przemek Morawski VI Spoglądając z kościelnej dzwonnicy na mój płonący dom, nie czułem niczego. Mętne wspomnienia rzeczy, które się tam wydarzyły, pozostawiały mnie całkowicie obojętnym. Jedynie leżące w kącie blade ciało Julii sprawiało, że czułem w brzuchu przyjemne mrowienie. Zupełnie, jakby jedynym uczuciem, jakie zapamiętałem z życia, była miłość. Targany wiatrem, który niósł ze sobą smród pożogi, odkrywałem powoli, czym jest prawdziwe szczęście. Na tej wieży, wysoko nad miastem, czułem się zupełnie bezpieczny. – Ach, Lichyj miał rację, ten chłopak jest pełen mocy! – Usłyszałem za sobą skrzekliwy głos. Kiedy się obróciłem, zobaczyłem dwie tęgie staruchy, stąpające pokracznie w moim kierunku. Ich nagie ciała były zgarbione i pokryte zmarszczkami. Obwisłe piersi sięgały do samej ziemi. Jedna z nich, by nie ciągnąć ich po chłodnej posadzce, co chwilę zarzucała je sobie na plecy. Wyglądała na starszą od drugiej. – Kim jesteście? – spytałem, cofając się w stronę Julii. – A kim ty jesteś? – Starsza z nich, przechylając głowę, wymierzyła we mnie swym długim, koślawym palcem. – Kim jesteś i co tu robisz? Czy potrafisz nam odpowiedzieć? Milczałem, wciąż stąpając do tyłu. Po chwili poczułem za plecami zimną ścianę. – Nie wiesz, kim jesteś, ptaszku, ale my ci powiemy. – My przyszłyśmy po ciebie, bo teraz jesteś jednym z nas. – A chcesz wiedzieć, kim jesteś? Błądząc palcami po chłodnym murze, mimowolnie skinąłem głową. Jedna z bab nachyliła się ku mnie i poczęła recytować: – Serce ustało, pierś już lodowata, Ścięły się usta i oczy zawarły; Na świecie jeszcze, lecz już nie dla świata! Cóż to za człowiek? – Umarły. Kiedy skończyła, druga z nich, gładząc mnie po policzku, zwróciła twarz w stronę Julii i zaczęła mówić z szyderczym śmiechem: – Patrz, duch nadziei życie mu nadaje, Gwiazda pamięci promyków użycza, Umarły wraca na młodości kraje Szukać lubego oblicza.
51
Przemek Morawski Zbliżając do mnie swe ziejące rozkładem usta, liżąc moją twarz, trzecią strofę wypowiedziały już razem: – Pierś znowu tchnęła, lecz pierś lodowata, Usta i oczy stanęły otworem, Na świecie znowu, ale nie dla świata; Czymże ten człowiek? – Upiorem. – Do jasnej cholery, pomożecie mi w końcu wejść na ten pieprzony murek? – Głos dochodził zza ich pleców i brzmiał dziwnie bagniście, jakby mówiący miał usta pełne szlamu. Baby zwróciły się w jego kierunku i jedna z nich podeszła do krawędzi wieży. – A po kiego diabła tyś się tu za nami przypałętał?! – krzyknęła, wychylając się. – Siedzieć ci trzeba było w tym twoim jeziorze, a nie tu przyłazić! Taką scenę nam zepsuł! Bodajby tobą pies rzyć sobie lizał! – Tak, ja bym tam siedział, a wszystkie pochwały spadłyby znowu na was! – Mężczyzna, z pomocą staruchy, zaczął gramolić się na górę. – A poza tym ja nie znoszę wody! Mdli mnie od tego jeziora! Ja muszę stamtąd czasami wyjść, bo dostaję migreny. Druga z bab popatrzyła w jego stronę, biorąc się pod boki. – Przecież jesteś utopcem! Jak może mdlić cię od wody? – spytała zdziwiona. Utopiec stanął na posadzce. Z jego nogawek i rękawów marynarki wciąż sączyły się strużki mętnej breji. – Może, może – odparł zjadliwie. – Gdyby nie mój wstręt do wody, pewnie nigdy bym nie utonął. Ruszył ku mnie, powłócząc nogą, a ja w tym czasie mogłem obejrzeć go w słabym świetle księżyca. Jego chude, zapadłe ciało było blade i napuchnięte. Wyglądał jak zwłoki świeżo wyłowione z rzeki. Kiedy stanął naprzeciw mnie spróbował nadać swej twarzy groźny wyraz, ale gdy nachylił złowieszczo głowę, wypadło mu lewe oko. – Do jasnej cholery, kompromitujesz nas wszystkich! – wykrzyknęła ta z bab, która wyglądała na starszą. Kiedy utopiec usiłował podnieść galaretowatą gałkę, wymierzyła mu tęgie kopnięcie. Stwór zachwiał się, ale nie upadł. Obracając na nią swoje cyklopowe oblicze, zmierzył ją ostrym spojrzeniem. Po tym wepchnął oko na swoje miejsce i ponownie zwrócił twarz na mnie.
52
Przemek Morawski – Musisz teraz pójść z nami – zabulgotał. – Zabierzemy cie przed oblicze Lichyja. To on jest teraz twoim panem. Lichyj jest panem każdego, kto należy do tego świata. Młodsza z bab podeszła do Julii i nachyliła się nad jej ciałem. – Ją też zabierzemy – powiedziała. – Nie dotykaj jej! – wykrzyczałem, ruszając w jej stronę. – Jakież to romantyczne! Ptaszek będzie bronił swojej gołąbeczki – zadrwiła, gładząc Julię po włosach. Wymierzyłem jej cios ręką, celując w głowę. Po śmierci moje siły musiały wzmóc się, bo baba przeleciała przez całą salę, lądując na przeciwległej ścianie. – Nie ujdzie ci to na sucho! – wybulgotał utopiec, roniąc z ust wodę i mierząc we mnie szpiczastym palcem. Wskakując na sznur poruszający serce dzwonu, poszybowałem w stronę stwora. Idealnie wymierzone kopnięcie minęło go jednak. Utopiec znów stracił oko i schylił się po nie właśnie wtedy, kiedy przy nim przelatywałem. Poszybowałem dalej i udało mi się dosięgnąć jednej ze staruch, spychając obie w dół schodów. Wszystkiemu zawtórowało przeraźliwe bicie dzwonu, który pociągnął mnie teraz w górę. Wciąż unosząc się nad podłogą skierowałem ciało w stronę utopca, wypychając go kopnięciem za balustradę. Kiedy zeskakiwałem na podłogę, usłyszałem głośne plaśnięcie, dochodzące z ulicy. Potem porwałem ciało Julii i zarzuciwszy je sobie na ramię, pobiegłem na dół. Po drodze natknąłem się na wracające do siebie staruchy. Wymijając je musiałem uważać, by nie chwyciły mojej nogi. Kiedy wbiegłem do nawy głównej, utopiec już tam był. Szedł w moją stronę, nie widząc mnie jednak. Rzuciłem się szybko między ławki, aby nie mógł mnie dostrzec. Wtedy usłyszałem, że ktoś mnie woła. Jedna z płyt zasłaniających wejście do katakumb była uchylona i z czeluści, którą odsłaniała, dobiegał dziwny, niski głos. Przyjrzałem się tamtemu miejscu. Pod odsuniętym kamieniem płonęła para zielonych oczu. Ich właściciel uczynił drobną rączką zapraszający gest. Nie zastanawiając się długo, wepchnąłem Julię do środka i sam wskoczyłem w czerń, słysząc, jak nade mną zamyka się ciężka płyta podłogi.
53
Przemek Morawski VII – Jak cię zwą? W kącie sali stał noworodek z wielką głową. Jego gruby głos zupełnie nie pasował do wątłego ciałka. Przybrany tylko w jakąś dziwnie wyglądającą koszulę, palił papierosa, trzymając go całą dłonią. Spoglądał przy tym pytająco w moją stronę. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Wydawało mi się, że śnię. Wciąż milcząc, rozejrzałem się dookoła. Na dole było zaskakująco przytulnie. Płonące świece oświetlały urządzone z jakimś dziwnym poczuciem estetyki pomieszczenie, pełne czerwonych i bordowych poduch, kap i mebli w stylu Ludwika XVI, przeplatanych tysiącem kości i popękanych czaszek. Stwór, niezrażony brakiem odpowiedzi, odezwał się pierwszy: – Na mnie mówią Podciep – powiedział. – Ale tak mówią na wszystkich mojego rodzaju. Nikt nie nadał mi jeszcze prawdziwego imienia. W jego głosie wyczuwałem jakiś tajony smutek. Zastanowiło mnie wtedy, czym jest ta istota i czy w ogóle przejawia jakiekolwiek uczucia. Musiał odgadnąć moje myśli, bo zaczął tłumaczyć: – Wy, ludzie, nie macie pojęcia, jak świat wygląda naprawdę. Ale ty nie jesteś już człowiekiem. Powinieneś więc wiedzieć kilka rzeczy. Kiedy mamuny porywają dzieci, na ich miejsce podrzucając podciepy. Kiedy matka zabranego niemowlęcia będzie biła podciepa, mamuna, nie mogąc znieść jego płaczu, weźmie go z powrotem, zwracając noworodka. Tyle, że tutejsze mamuny nie mają tego instynktu macierzyńskiego, jaki się im przypisuje. – Mamuny? – Widziałeś je na górze. Jedną z nich była moja matka. To dlatego ci pomogłem. Zawsze robię wszystko, żeby pokrzyżować jej plany. – Ale czy one... – Nie musisz się niczego obawiać. Nie wejdą tutaj. Podciep podszedł do mnie i wskazał ręką jakieś symbole wypisane na suficie. – To ich zatrzyma – objaśnił. – Poza tym ta banda błaznów to straszni formaliści. Aż dziw bierze, że weszli do kościoła. Normalnie wystrzegają się takich miejsc. – A ty? – Ja? Ja w to nie wierzę. – Podciep strząsnął popiół do jednej z pękniętych czaszek. – A teraz twoja kolej powiedzieć coś o sobie – dodał.
54
Przemek Morawski – Nazywam się Jan. I... – przerwałem, nie wiedząc od czego zacząć. Niemowlę zbliżyło się i wskakując na stolik, przyjrzało się mojej szyi. – Powiesiłeś się, prawda? Skinąłem głową. – Przez nią? – wskazał leżące nieopodal zwłoki Julii. Nie odpowiedziałem. Podciep zacisnął małe usta na papierosie i wypuścił dym przez nos. – I pewnie nie wiesz, co się tutaj dzieje? Znów odpowiedziałem mu skinieniem głowy, na co cmoknął z dezaprobatą i pokręcił swoim przerośniętym łbem. – Normalnie odbywa się to inaczej – wytłumaczył. – Ale teraz mamy tutaj niezły pieprznik. – Odpalił kolejnego papierosa.– Zostałeś upiorem, choć tak naprawdę nie wiem dlaczego. Nie każdy wisielec nim zostaje. Nawet, jeśli zabija się z miłości. – I co to znaczy? – Nic szczególnego. Musisz jedynie jeść ludzkie mięso. Inaczej twoje ciało zgnije. Poza tym możesz żyć całkiem normalnie. – A dlaczego Julia... – Nie wiem. Ale jeśli chciałbyś ją ożywić, to jest na to szansa. Dopóki zwłoki nie zostaną pochowane, dusza wciąż jest w pobliżu ciała. Potrzebuje jedynie odpowiedniego impulsu, żeby do niego wrócić. – Co może być tym impulsem? – Wszystko. – Podciep uśmiechnął się. – Ale ja wiem, jak wzmóc nasze szanse, aby go odnaleźć. Siadając przy niezwykle niskiej ławie wskazał mi gestem miejsce obok. Przeniosłem Julię na leżącą nieopodal stertę poduch i zasiadłem koło niego. – Twoje ożywienie musi mieć związek z mocą, jaką tutaj ostatnio czujemy – zaczął, zaciągając się papierosem. – Nie wiem, co jest jej źródłem, ale nawet ty powinieneś czuć jej obecność. Ta moc gromadzi się niedaleko stąd, ale ja jestem zbyt słaby, żeby badać ją samemu, a ta banda pajaców obwarowana została zwyczajowymi zakazami i nawet tam nie wyruszy. Energia emanuje z pewnego domu, do którego oni nie mają dostępu. To pewnie dlatego Lichyj chciał, żebyś do niego dołączył. – Kim jest ten Lichyj? – Lichyj jest niechrzcieńcem, zmarłym dzieckiem, pochowanym bez chrztu. Ale nigdy się do tego nie przyzna. Woli udawać diabła. Pochodzi z kazirodczego związku, przez co urodził się z rogami i świńskim ogonem,
55
Przemek Morawski a to znacznie ułatwia mu sprawę. Cała ta zbieranina błaznów daje się na to nabrać. A Lichyj nie zamierza wyprowadzać ich z błędu. Uzurpuje sobie prawo do zwierzchności nad wszystkimi nieumarłymi z tej okolicy i na razie dość skutecznie mu to wychodzi. – A ty chciałbyś, żebym zamiast jemu pomógł tobie? –Teraz chciałbym jedynie zapalić trochę opium. – Poraczkował w kąt sali i wziął stamtąd ogromną sziszę. – Resztę omówimy jutro – dodał. Z małej szkatułki wyciągnął ciemną grudkę i przez chwilę manipulował przy szczycie fajki. – Sam powinieneś tego spróbować – zaproponował. – Twój układ nerwowy nie działa już jak u żywego, jednak takie substancje wciąż mają na niego wpływ. Potrzebujesz ich po prostu więcej. – Kiedy skończył nabijać cybuch, podpalił go i zaciągnął się głęboko. Wskazał mi przy tym drugi ustnik. Sięgnąłem po niego z ociąganiem. – I pomyśleć, że te wiejskie durnie uważają, że mak nam szkodzi. – Podciep zaśmiał się głośno. – Nie bądź zdziwiony, kiedy pewnej nocy obudzisz się w trumnie pełnej makowego ziarna, z głową między nogami. Ci głupcy uważają, że tak właśnie można zabić upiora. Dalej paliliśmy w milczeniu. W między czasie Podciep zaaplikował sobie sporą dawkę heroiny, by, jak mówił, zmniejszyć dławiące go nocą napady kaszlu. Potem oddalił się w głąb krypty. Kiedy odszedł, położyłem się i leżałem długo bez ruchu, wpatrzony w kamienny sufit. Choć morzyła mnie senność, nie mogłem zasnąć. Przez kilka godzin przeglądałem zgromadzone przez Podciepa książki, mroczne dzieła pełne sentencji w stylu: ”Nie przywołuj tego czego nie zdołasz pokonać” lub „Tylko znając imię demona można narzucić mu swoją wolę”, ale nie znajdowałem w nich nic pociągającego. W końcu położyłem się obok zimnej Julii i wtuliłem twarz w jej włosy. Poczułem przy tym pragnienie tak silne, że przestałem nad sobą panować. Miałem wrażenie, że jej dusza jest przy mnie, że woła mnie, oddając mi to martwe ciało. Wsunąłem dłoń pod jej spódnicę i gładziłem blado–trupią skórę. Przesuwając rękę wyżej, poszukałem ustami jej ust. Nie widziałem w tym nic złego. W końcu ja też byłem martwy. VIII Miałem pewność, że Zuza przyjdzie tej nocy do Ruin. Nie tylko dlatego, że obiecała to w swoim liście.
56
Przemek Morawski Miejsce, które Podciep wskazał jako źródło mocy, znajdowało się na terenie jej domu. Zuza musiała o tym wiedzieć. Musiała coś zauważyć, a my musieliśmy dowiedzieć się co. Stojąc pod olbrzymim dębem patrzyłem, jak siedzący na gałęzi Podciep pali w milczeniu papierosa. Cisza, jaka panowała wokół, sprawiała, że nawet mnie przechodziły dreszcze. To pewnie przez to miejsce. Ruiny były zniszczałym budynkiem leżącym na obrzeżach miasta, prawdopodobnie pozostałością po dawnym kompleksie tutejszych pałaców. Obok nich rozciągał się cmentarz, z roku na rok powiększający swoją powierzchnię. Choć miejsce to nie emanowało romantyzmem, okoliczne pary upatrzyły je sobie jako idealne dla potajemnych schadzek. Zapewniało intymność i spokój. Podobno wystarczyło tylko złożyć niespokojnym duchom ofiarę. Nie wiem, czy Zuza się o to postarała, ale jeżeli tak, to nie zrobiła tego należycie. Czekając na nią, myślałem o Julii pozostawionej w krypcie. Podciep obiecywał, że będzie tam bezpieczna, ale ja, choć ufałem mu, wciąż nie potrafiłem przestać się o nią martwić. Przestępując niecierpliwie z nogi na nogę, nagle usłyszałem trzask łamanych gałęzi, a chwilę potem miękki głos Zuzanny. –A więc ty... żyjesz – powiedziała. – I przyszedłeś do mnie! Kiedy się odwróciłem, zobaczyłem jej twarz jaśniejącą w nikłym świetle księżyca. Podbiegła do mnie i uścisnęła mocno, zarzucając mi ręce na szyję. – Więc ona nie kłamała! – krzyknęła. – A więc to wszystko prawda! – Kto nie kłamał? O czym ty mówisz? Zauważyłem na jej twarzy dziwny grymas. Wyglądała jak matka, której dziecko powiedziało o jedno słowo za dużo. – Teraz to nie ważne! – odrzekła z radością. – Teraz to nie ma żadnego znaczenia. Teraz już zawsze będziemy razem. W jej zachowaniu była dziwna ekscytacja. Wydawała się być w jakimś rodzaju szoku. Może na skutek tego, że ujrzała mnie żywym? Ująłem jej dłonie. – Muszę ci coś powiedzieć – zacząłem, ale Zuza szybko położyła mi palec na ustach. – Nic nie mów. Ja wiem wszystko. Nie musisz nic tłumaczyć. W jej ciemnych źrenicach pełgał blask obłędnej radości. Powoli przesunęła dłoń po moim policzku, wplątując ją we włosy, po czym uniosła się na palcach, by mnie pocałować.
57
Przemek Morawski Kiedy jej usta już miały dotknąć moich, odsunąłem się. – Nie mogę – powiedziałem. Patrzyła przez chwilę z urażoną miną, ale potem jej rysy złagodniały. – To przez nią, tak? Nie odpowiedziałem. Wpatrywałem się w nią, nie wiedząc, co powiedzieć. – Nie będę stawać wam na drodze. Jeśli rzeczywiście wybrałeś ją, pomogę wam być razem. Wiem jak. Nie pytaj o nic, po prostu zgódź się na wszystko, a będziesz szczęśliwy. Zdziwiła mnie tym wyznaniem. To było do niej zbyt niepodobne. – Co chcesz, żebym zrobił? – spytałem nieufnie. – Przyprowadź ją do mojego domu. Tam dowiesz się wszystkiego. Chciałem jeszcze o coś zapytać, ale nagle od strony cmentarza zerwał się wiatr, niosąc ze sobą głośne zawodzenie płaczących dzieci. Podciep zeskoczył z drzewa i zaklął pod nosem. Zuza na jego widok odsunęła się z przestrachem. – Co to... – Uciekaj – krzyknąłem. – Czekaj na mnie w domu. Przyjdę tam dzisiaj. Dziewczyna skinęła głową i pobiegła ścieżką w stronę miasta. Tymczasem płacz się nasilił i zauważyłem jakiś ruch przy cmentarnym murze. – Co tam się dzieje? – spytałem, patrząc na milczącego Podciepa. – Niechrzcieńce. – Co? – Pamiętasz, jak opowiadałem ci o Lichyju? Skinąłem głową. – Lichyj nie jest jedynym niechrzcieńcem. Reszcie z nich przewodzi Złoczyń. Wraz z porońcami chcą obalić rządy Lichyja i przejąć sukcesję na tym obszarze. Jednak nikt ich nie traktuje poważnie. Nawet ja nie pomyślałem, że będą chcieli cię dostać. – Skąd wiesz, że będą? – Sam zobaczysz. Ruch przy cmentarzu nasilił się. Spod pęczniejącej ziemi zaczęły wychodzić raczkujące istoty. Ich płacz wibrował w moich uszach. Ich białe, błyszczące oczy świeciły jak setki malutkich księżyców. Na czele tej przeklętej hordy stanął noworodek jadący na czarnym kocie. Blada twarz dziecka wyglądała niezwykle dojrzale. Wśród sinych plam i śladów zgnilizny błąkał się złowrogi uśmiech, wyrażający dumę i pewność siebie.
58
Przemek Morawski U jego stóp pełzły dwa płody, ciągnąc za sobą zeschłe pępowiny. – A więc to ty jesteś naszym nowicjuszem? – powiedział Złoczyń, kiedy już się zbliżyli. – Przyjmij moje pozdrowienia. – Daruj sobie konwenanse i przejdź do rzeczy – rzucił Podciep, zapalając papierosa. Złoczyń zmierzył go ostrym spojrzeniem. – Wciąż hardy, jak zawsze – wysyczał. – Na twoim miejscu okazałbym nieco pokory. Jesteś na mojej ziemi. Podciep zaciągnął się nikotynowym dymem i kątem ust wypuścił wąską, szarą strużkę, prosto w stronę Złoczynia, unosząc przy tym pogardliwie brew. Złoczyń z kamienną twarzą przyjął zniewagę, po czym przeniósł wzrok na mnie. – Obracasz się w niewłaściwym towarzystwie – zaczął. – Nie przyjdzie ci z tego nic dobrego. W tym czasie porońce rozpełzły się we wszystkie strony i wchodząc na drzewa, zwiesiły się na pępowinach, otaczając nas zwartym okręgiem. – Mam dla ciebie propozycję – zaczął Złoczyń, głaskając wyprężony grzbiet kota. – Przystanie na nią będzie w tej sytuacji najlepszym wyjściem. – Podejrzewam, że innego nie mamy? – kończąc, Podciep zgniótł papierosa. Od razu sięgnął do wystającej mu zza paska paczki i wyjął kolejnego. – Nie rozmawiam z tobą. – Złoczyń nawet nie spojrzał w jego stronę. – Ciesz się, że pozwalam ci przeżyć. Niemowlę chciało jeszcze coś powiedzieć, ale wszedłem mu w słowo. – Czego chcecie? – spytałem. – A czegóż moglibyśmy chcieć? Mocy, oczywiście. I ty nam jej dostarczysz. – Jak? Złoczyń zastanowił się chwilę. Jakiś czas błądził wzrokiem po grzbiecie dosiadanego zwierzęcia, poczym uniósł głowę i spojrzał mi w oczy. – Nie możemy wejść do tego domu. Próbowaliśmy, ale coś broni nam dostępu. Pójdziesz tam za nas i przyniesiesz źródło tej wspaniałej energii. Zwisające z drzew porońce powoli zaczęły chować się w koronach. Dziesiątki otaczających nas niechrzcieńców zawróciło w stronę cmentarza. Złoczyń pociągnął kota za sierść, zmuszając go, by stanął na tylnych łapach. – I nie próbuj nas oszukać – wycharczał. – To, że jesteś martwy, nie znaczy, że nie możesz cierpieć. Kiedy już się oddalili, Podciep splunął za nimi ciemną śliną.
59
Przemek Morawski – Jak ja ich nie znoszę – zaklął przez ściśnięte usta. – Jak ja ich cholernie nie znoszę. Posadziłem go na swoim ramieniu i ruszyliśmy w stronę krypty, aby zabrać stamtąd Julię. IX – Nie podoba mi się to. Od panującej tu aury dostaję bólów głowy – powiedział Podciep i zaaplikował sobie niewielką dawkę kokainy. Kiedy schował srebrne puzderko do kieszeni, rozejrzał się wokół. Urządzona z niezwykłą surowością willa Zuzy, sporządzona według najnowocześniejszych trendów, porażała w jakiś nieokreślony sposób przepychem, jakby jej minimalistyczny wystrój był jedynie pretekstem do podkreślenia panującego tutaj bogactwa. Fasada budynku, zaprojektowana według wytycznych bauhausu, porażała wielością prostych i mnogością kątów. Przechodząc przez jej szklane drzwi, z Julią na moich rękach, czułem się jak w jednej z powieści Vernea. Wewnątrz domu było cicho. Rodzice Zuzy musieli spać, bo samochód stał na podjeździe. – Jesteście wreszcie! – Usłyszeliśmy za sobą głos Zuzanny. Podeszła do nas, podejrzliwie spoglądając na Podciepa. Z zawieszonymi u pasa miniaturowymi pistoletami rzeczywiście wyglądał dość intrygująco. – Nie mamy czasu do stracenia – zaczęła. – Musisz zabrać do niej Julię. – Do kogo? Nie odpowiedziała. Pobiegła korytarzem, niknąc za przedostatnimi drzwiami. Kiedy udaliśmy się tam za nią, naszym oczom ukazała się galeria jej ojca. Wyglądała inaczej niż pamiętałem. Wszędzie płonęły świece. W centralnej części wisiał wielki obraz przedstawiający piękną, nagą kobietę. Pod nim ustawiono coś na kształt skalnego ołtarza. Zuza stała teraz przy nim, wsparta na dłoniach. – Szybko, połóż ją tutaj. – Wskazała kamienną płytę. Trzymając ciało Julii zbliżyłem się w jej stronę. Przy ołtarzu, na niewielkim stoliku, leżał sztylet, hostia i kielich wypełniony czymś, co przypominało krew. – Co to jest? – spytałem Zuzę oglądając naczynie. – Krew menstruacyjna. – Siedzący na parapecie Podciep zapalił papierosa od pobliskiej świecy. – Wiedziałem, że coś się tutaj święci, ale nie spodziewałem się, że aż tak.
60
Przemek Morawski Zuzanna zmierzyła go ostrym spojrzeniem. Na jej twarzy pojawił się strach. – Źródłem mocy jest ten obraz. – Podciep wskazał wiszące nad ołtarzem malowidło. – Musimy go zniszczyć. Wtedy to wszystko się skończy. – Nigdy! – Zuza ruszyła w jego kierunku. – Jeśli go zniszczysz, Jan umrze na zawsze. Spojrzałem na Podciepa. – Czy to prawda? – spytałem. – Obawiam się, że tak. – Podciep zeskoczył z parapetu i wdrapał się na ołtarz, stając naprzeciw mnie. – Widzisz, w tym obrazie zaklęty jest demon – zaczął po chwili. – Słyszałem jego historię lata temu. Malarz, który zaprzedał mu swoją duszę, uwięził go w tym płótnie, używając talentów nabytych za sprawą tej transakcji. Teraz demon chce się wydostać i potrzebuje do tego ciała dziewicy zabitej z miłości. – Nie słuchaj go! – krzyknęła Zuza. – On nic nie wie! – Wiem więcej niż ty. I wiem, co zrobiłaś. Zuza spróbowała strącić go na podłogę, ale niemowlak uskoczył. – Ty tego nie zrozumiesz! – zwróciła się w jego stronę. – Ty nigdy nikogo nie kochałeś. Posciep uśmiechnął się gorzko. Wypuszczając smugę dymu spojrzał na drżącą twarz dziewczyny. – Nie interesują mnie ludzkie uczucia – powiedział. – Czy demon obiecał ci Jana w zamian za ciało tej dziewczyny? Zuza nie odpowiedziała. – Czy to prawda? – spytałem, łapiąc ją za ramiona. – Och, Jan, a jakie miałam wyjście? Czy mogłam zrobić coś innego, żebyś zwrócił na mnie uwagę? Ujęła moją dłoń. W jej oczach dostrzegłem łzy. – Zrobiłam to dla nas. Jeszcze możemy być szczęśliwi – powiedziała cicho. Z trudem opanowałem drżenie rąk. Patrząc na jej zlęknioną twarz wyszeptałem: – Nie sądzę. – Chwyciłem jeden z pistoletów Podciepa i strzeliłem w jej głowę. Ciszę, jaka po tym zapadła przerwało powolne klaskanie. Za mną, dosiadając czarnego koguta, stał Lichyj. Choć nigdy wcześniej go nie widziałem, nie miałem wątpliwości, co do jego tożsamości. Spoglądał na mnie z dołu, ściskając złocone lejce. Kiedy wszedł do pomieszczenia, zauważyłem, że towarzyszą mu dwie staruchy i utopiec, ci sami, które nawiedziły mnie wcześniej na wieży.
61
Przemek Morawski – Nie przyszedłeś do mnie, kiedy cię prosiłem, więc musiałem odwiedzić cię osobiście – wysyczał, patrząc na mnie nienawistnie. – Co wy tu robicie? – zapytał Podciep. – Przecież ten dom broni wam dostępu. Lichyj spojrzał wpierw na niego, potem na martwą Zuzę. – Odkąd ta mała otruła gospodarzy, ten dom należy do mnie – powiedział ze śmiechem. W drzwiach ukazali się rodzice Zuzanny. Kroczyli sztywno przed siebie, z głowami zwieszonymi na piersiach. Ich blade oczy były nieobecne, a z ust wystawały sine języki. Nagle, przez okna, zwieszając się na pępowinach, wpadły płody, strącając z parapetów płonące świece. Zaraz po nich do środka wskoczył jadący na czarnym kocie Złoczyń. Zadzierając zwierzę na tylne łapy, stanął naprzeciwko Lichyja. – Więc znów się spotykamy – rzucił w jego stronę. – I pomyśleć, że to ciebie matka wolała zostawić. – To dlatego, że wasza matka nie kochała swojego ojca, za to kochała brata – powiedział Podciep ze śmiechem. – A że ten był też jej najstarszym synem, nic dziwnego, że to jego dziecko wolała mieć przy sobie. – Nie waż się lżyć naszej matki! – wyrzucił z siebie Złoczyń przez zaciśnięte zęby. – Coś ci się pomyliło. – Lichyj zachował spokój. – Diabły nie mają matek. – Nie zaczynaj znowu z tym... – CZY WASZ CYRK NIE MOŻE KŁÓCIĆ SIĘ GDZIE INDZIEJ? Spojrzeliśmy za siebie. Na kamiennym ołtarzu siedziała Julia. Jej wywrócone białkami do góry oczy przeszywały nas demonicznym wzrokiem. Ruszyłem w jej stronę, nie zwracając uwagi na próbującego powstrzymać mnie Podciepa. Julia przechyliła głowę lekko w lewą stronę i przyjrzała się mi uważnie. – JAKIŻ SŁODKI – wyszeptała. – TERAZ NIE DZIWIĘ SIĘ, ŻE TEJ MAŁEJ TAK BARDZO NA TOBIE ZALEŻAŁO. – Położyła dłoń na moim policzku. Jej chłodny dotyk sprawił mi niewypowiedzianą przyjemność. – DOBRZE ZROBIŁAM PRZYWRACAJĄC CI ŻYCIE. NIECHCIAŁBYŚ ZOSTAĆ ZE MNĄ NA ZAWSZE? – Pamiętaj, że to demon – wykrzyknął Podciep. – Nie wierz w jej słowa. Julia przyjrzała się mu pogardliwie. – TY JESTEŚ JESZCZE MAŁY – odparła – WIĘC MOŻESZ WIERZYĆ W DEMONY. ALE ON... – Sięgnęła ręka do mojego krocza.
62
Przemek Morawski – ON TO JUŻ PRAWDZIWY MĘŻCZYZNA. – Zacisnęła lekko palce, aż poczułem przyjemne mrowienie. Drugą ręką wciąż gładziła moją twarz. Odsunąłem się od niej. – Nie chciałbym cię urazić, ale... – URAZIĆ?! ŻADEN CZŁOWIEK NIE MOŻE MNIE URAZIĆ – roześmiała się głośno. – JEŚLI NIE MASZ W SOBIE DOŚĆ ODWAGI, TO IDŹ PRECZ! Na jej gest uczuliśmy, że coś spycha nas w tył. Jak kartki zrzucone ze stołu, przelecieliśmy przez całe pomieszczenie, lądując na ścianach. Duch w ciele Julii chwycił kielich z krwią i zaczął rysować nią jakieś znaki na swoim czole. – WSZYSTKIEGO MUSZĘ DOPILNOWAĆ SAMA. Nagle, jakby zdając sobie z czegoś sprawę, cisnęła kielich na ziemię i wykrzyczała: – TA MAŁA DZIWKA MIAŁA PRZYNIEŚĆ MI CIAŁO DZIEWICY, A TO TRUCHŁO NIE JEST DZIEWICĄ! Tchnięty nagłą myślą Podciep podbiegł do mnie i nachylił się przy moim uchu. – Mamy jeszcze szansę! – krzyknął. – Jeśli to nie są zwłoki dziewicy, demon nie może się w nich odrodzić. Może jedynie przejąć nad nimi kontrolę. Jeśli przywołamy duszę tej dziewczyny, ta wyprze z jej ciała złego ducha! – Jak niby chciałbyś to zrobić? – zapytał Lichyj. – Wezwiemy ją formułą afektu! Podciep wybiegł na środek pokoju i zaczął kreślić dłońmi tajemnicze znaki. Oglądając się na Lichyja i Złoczynia krzyknął: – Musicie mi pomóc! Tylko ten jeden raz zapomnijcie o waśniach. Inaczej zginiemy. Potępione dzieci spojrzały po sobie i przyłączyły się do słów Podciepa. – Il ab achra! An Amor f tang! Opętana zwróciła na nas swoje białe oczy i roześmiała się szyderczo. – NAPRAWDĘ MYŚLICIE, ŻE MOŻECIE POKONAĆ MNIE KILKOMA SENTENCJAMI? NIGDY NIE WPUSZCZĘ JEJ DO TEGO CIAŁA! JEDYNIE ŚMIERĆ MOŻE ODPOWIEDZIEĆ NA WASZE WEZWANIA. Nagle wszystko stało się jasne. Przypomniałem sobie słowa starej Cyganki. Śmierć, Zuza i Nija. Trzy wyrazy.
63
Przemek Morawski Trzy imiona. „Tylko znając imię demona można narzucić mu swoją wolę”. – A jeśli ci nakażę, Nijo? – spytałem, stając naprzeciw jej. Słodka twarz Julii stężała i przebiegł po niej grymas przestrachu. A więc trafiłem. – Czy będziesz mogła oprzeć się mocy swojego imienia? Nija nie odpowiedziała. Dysząc ciężko czekała na mój ruch. W tle słyszałem nieprzerwanie wygłaszane zaklęcia, w języku, którego nigdy wcześniej nie słyszałem. – To ciało nie należy do ciebie – powiedziałem, patrząc w jej białe oczy. – Opuść je. – NIE MASZ TYLE MOCY, ABY MNIE WYPĘDZIĆ. – Więc nakazuję ci mocą twojego imienia, Nijo! Wpuść doń prawowitą właścicielkę! Ciało Julii powoli osunęło się na ścianę. Jej oczy zaczęły drgać, co chwilę wracając do normalnego stanu. – NIE POKONASZ MNIE, CHŁOPCZYKU! WIEDZ, ŻE MNIe nieee... Złapałem ją, zanim upadła na podłogę. Choć jej skóra wciąż była sina, wyczuwałem pod nią tę dziwną emanację, którą zauważyłem także u siebie. Kiedy ująłem dłonią jej twarz, zobaczyłem, że otwiera oczy. Piękne, błękitne oczy. – Julia – wyszeptałem przy jej uchu. – Dość już tych wzruszeń. Teraz pójdziecie z nami. – Jedna z mamun postąpiła krok w naszą stronę. Podciep, który w tym czasie zdążył wdrapać się na ołtarz, wymierzył pistolet w jej głowę. – Nawet nie podchodź – odezwał się. – Mam tutaj srebrną kulę. W sam raz na wszystkie dni matki, o których zapomniałem! Kobieta spojrzała na niego, ale zanim zdążyła cos powiedzieć, Lichyj zmierzył ją ostrym spojrzeniem. – Zostań, gdzie stoisz – wysyczał. – Nie mamy tutaj już czego szukać. Prawda? – zwrócił się do Złoczynia. Złoczyń nie odpowiedział. Zwracając kota w stronę okna, wskazał swoim poddanym, by podążyli za nim. Lichyj w tym czasie, ściskając lejce lewą dłonią, gładził koguta po czarnych piórach. – Do jutra ma was tutaj nie być – powiedział ostro. – Inaczej nie będziecie bezpieczni nawet w tej waszej krypcie.
64
Przemek Morawski Nie słuchałem go. Tuląc do siebie Julię, napawałem się zapachem jej włosów. Kiedy otworzyła oczy, dostrzegłem w nich błysk szczęścia. – Jestem głodna – powiedziała słabym głosem. X Wschodzące słońce oświetlało ciągnącą się przed nami wstęgę drogi. Pędzący pełną prędkością Mercedes wył przeciągle, rozrzucając na boki obfite tumany kurzu. Jechaliśmy przed siebie bez żadnego celu, czując, że naprawdę jesteśmy szczęśliwi. – NIE UDA WAM SIĘ MNIE POZBYĆ! PIEKŁO NIEDŁUGO BĘDZIE KROCZYĆ PO ZIEMI, A WY SCZEŹNIECIE W BÓLU I CIERPIENIU! – Och, zamknij się wreszcie – powiedziałem, otulając Julię ramieniem. Jej wywrócone białkami w górę oczy powoli wróciły do swojego normalnego stanu. – Czy ona zawsze musi mi tak wykręcać twarz, kiedy chce coś powiedzieć? – spytała z wyrzutem. – Prosiłem ją już kilkakrotnie, żeby tego nie robiła, ale wciąż pozostaje głucha na moje argumenty. Ostatnio staje się coraz bardziej nieznośna. – MYŚLICIE ŻE TEGO NIE SŁYSZĘ? Ze zdziwieniem zauważyłem, że oczy Julii nie zmieniły się. – A więc jednak możesz mówić normalnie?! – spytała oburzona. – ZOBACZYCIE, KIEDY PRZYJDZIE MÓJ CZAS... – Do jasnej cholery, już ani słowa o tym! Nija zamilkła. W tym czasie Julia wtuliła twarz w moje ramię. – Musicie niedługo uzupełnić zapasy – odezwał się Podciep z tylnego siedzenia, ściskając w dłoniach butelkę whisky. – Kończy się wam jedzenie. Leżąc na obgryzionych zwłokach Zuzy, wtulał się w jej młode piersi, które zostawiliśmy na jego prośbę. Popalał przy tym opium, snując za nami długą smugę słodkiego dymu. – O to się nie martw – odpowiedziałem, mocniej przyciskając Julię do siebie. – Zawsze możemy się karmić miłością.
65
Magdalena Pasik Imię i nazwisko: Magdalena Pasik Znana także jako: malawiedzma O autorce: Urodzona 15.05.1992. (Nie wie, co o sobie napisać). Studentka Inżynierii i Gospodarki Wodnej na (Upiornym) Uniwersytecie Przyrodniczym we Wrocławiu, humanistka na kierunku technicznym, niespokojny duch ze słomianym zapałem i wiecznie zwalczanym roztrzepaniem. Marzy, żeby kiedyś napisać książkę, ma już nawet pomysł, ale chwilowo brakuje jej motywacji do dokończenia jej, więc bawi się w krótsze formy. Najlepiej odnajduje się w fantasy, chociaż nie pogardzi też historią alternatywną czy opowiadaniem historycznym. Wiedźma z zamiłowania, kocha mitologie, baśnie i legendy, szczególnie regionalne. Trochę śpiewa, a jej opowiadanie "Wilcza Jagoda“ dostało się do finału konkursu na Opowiadanie Trzydziestolecia Nowej Fantastyki, (niestety, bez możliwości druku).
Kostia Komu dziejowe smutne rozstaje Gdzie upiór zaprasza w gości, Nam drogocenna cnota zostaje Co dzień zdobytej wolności. Tysiąc w okowach własnych poleżę I serca swoje zatruje. Ale ty wierzaj, że ja zwyciężę, Więc próbuj, jak ja próbuję. Czesław Miłosz, Do Laury ***
66
Magdalena Pasik Mgła jak zawsze spowijała jezioro, czyniąc je jeszcze straszniejszym niż było w istocie. Prawie zawsze gładkie i o przejrzystych wodach, wzburzało się tylko wczesnym rankiem i późnym wieczorem. Jego mieszkanki wychodziły wtedy na żer, śpiewem wabiąc swe ofiary - muzyce pięknych wodnych panien zawsze ktoś ulegał. Dlatego nie zdziwiłam się, kiedy spostrzegłam, że znowu ktoś się topi, składając jezioru krwawą ofiarę z własnego długiego życia. Był to bowiem kolejny zdziecinniały starzec, którego panny wodne, wiły czy też dziwożony, zapragnęły za swojego. Niegdyś, być może za młodości topielca, masowo biegały umierać, zdradzone przez swoich kochanków. Ja, nie mogąc oderwać oczu od często powtarzającego się spektaklu, obejmowałam młodą brzozę. Choć wiedziałam, co za chwilę się wydarzy, nie byłam w stanie się poruszyć. Łaknęłam tego widoku, jakby krew zastygająca w ciele starca ożywiała moje znudzone ciało. Uśmiechałam się pod nosem, zupełnie wbrew sobie, czując związek z melodią wyśpiewywaną przez panny. Nie wiedzieć dlaczego, dziwożony wybierały sobie starych tylko na wiosnę, w czasie innych pór roku stopniowo dając wiosce spokój. Gdyby miały wybór, pewnie wolałyby młodych. Tych jednak nie było i nikt nie potrafił ocenić od kiedy właściwie ze wsi zaczęli znikać mężczyźni w sile wieku i czy był to bezpośredni skutek pojawienia się w jeziorze rusałek o złocistych włosach, których pozazdrościły im panny ze wsi. Oba wydarzenia jak gdyby splatały się w czasie, zacierając się wzajemnie, zaprzestano też szybko dociekań jak było naprawdę. Któraś ze starych kobiet pamiętała, jak odeszli na wojnę, zamieniając baby na bagnety, szable, dzidy i kamienie. Czymkolwiek walczyli - niewiele mnie to obchodziło. Faktem było, że zostali sami chłopcy, starcy, młode dziewczęta, doświadczone przez życie matki, żony, kochanki. I mgła, w której unosili się ONI. Kim byli, sami nie wiedzieli. Mówiłam na nich Dziady, bo wyglądali prawie jak nasi wioskowi starcy, jeśli zechcieli przybrać jakąś konkretną postać. Rzadko widziałam między nimi kogoś młodego, a żaden nie miał żeńskiej formy. Podobno tylko ja i dziwożony potrafiłyśmy dostrzec ich prawdziwy wygląd. Nie widziała ich ani Babka Morowa, co u niej masło się brało, bo
67
Magdalena Pasik miała wiecznie żyjącą krowę. Nie wiedziała o nich także Sołtysowa, która miała w garści całą wieś i była szanowana. Wreszcie nie mieli o nich pojęcia starcy, ani drwalowa, dojarka, ani też żona rzeźnika, która przecież nie była już żoną, a wdową. Nawet inni, ci bystrzejsi mieszkańcy, nic nie wiedzieli. Kilkanaście wiejskich gospodarstw w środku lasu nie miało pojęcia, co się wokół nich dzieje. Tylko Znachorka coś wiedziała. Nie chciała mi nigdy wyjawić, co. Wracając znad jeziora, zawsze miałam obraz topielca przed oczyma, lecz mimo wszystko uśmiechałam się do Dziadów, kiedy ich mijałam. Jaką, niedostępną dla mnie, tajemnicę znali? Może chcieli mi ją wyjawić, kiedy czasem coś do mnie mówili, ale prawie nigdy ich nie słuchałam. Oszalałabym, chociaż podobno już byłam szalona. Może miało to jakiś sens, nie potrafiłam tego sama ocenić, bo podobno wariat nigdy nie wie, że jest szalony, tak samo jak zakochany nie wie, że miłość to czysty obłęd. Zaś wiejska wariatka to w końcu jakiś status. Ktoś musiał chodzić w rozpuszczonych włosach, z błędnym wzrokiem, by dostrzegać więcej i śpiewać na chwałę dawno zapomnianych bóstw. Coś mnie łączyło z dziwożonami, do których przesądnie mnie wysyłano, kiedy nieopatrznie zbliżyłam się do czyjejś zagrody, bez wyraźnego polecenia ze strony Znachorki. Nie przeczuwałam, że tego dnia wszystko się zmieni, ponieważ nie zapowiadało tego żadne trzęsienie ziemi. Choć może powinien zaalarmować mnie smutny, jak gdyby pożegnalny uśmiech mojego ulubionego Dziada, tego z łańcuchem przy szyi. Przez całe swe młode życie czekałam na chłopaka o niebieskich oczach. Jak niebo, chalcedon, który widziałam przy brzegu jeziora, kiedy nie było brzegiń. Oczekiwanie to rozpoczęła Znachorka, kiedy pewnego dnia, ucząc mnie o ziołach, starych, dziwożonach i wojnie, powróżyła, choć robiła to rzadko. Mówiła, że nie ma komu przyszłości przepowiadać, bo i tak każdy skończy w jeziorze, słodko siniejąc. Nawet kobiety, kiedy już nie będzie wyboru. Ja podobno byłam wyjątkowa na tyle, by było warto czytać z mojej nieskażonej dłoni, delikatnej i białej, nawykłej raczej do zbierania kwiatów, a nie do prac gospodarskich. Znachorka dotknęła moich linii życia i wyczytała, że przyjdzie po mnie kiedyś chłopak o włosach tak jasnych, jak moje ciemne były. Zamilkną wtedy ptaki, gwiazdy zbledną. Miałam wejść wtedy do jeziora, by mógł mnie zabrać gdzieś na drugą stronę. Czy druga strona w ogóle istniała?
68
Magdalena Pasik Miałam dać mu wtedy swój uśmiech, nie łzy. I z uśmiechem tym oddać swe życie, czekałam więc na niego, nie tracąc nadziei. Bo czy Znachorka mogła się mylić? Ona wiedziała o tak wielu rzeczach, uczyła mnie i karmiła. I nie zaparła się mnie nawet wtedy, kiedy dwóch starych powiesiło się, przeze mnie. Odmówiłam im swojego ciała. „Olenka“ – mówili - „masz serce twarde jak głaz“, „Olenka – umrzesz nie będąc kobietą“. „Olena, Olenka...“ Miałam serce twardsze niźli głaz. Nie pocieszałam starców - mężczyzn, nie płakałam i nie kopałam im grobów, tak jak powinnam była. Siedziałam tylko nad jeziorem i spoglądałam na śmierć. I czasem nawet cieszyłam się z niej. Byłam szalona. Pewnego dnia wiły zaczęły zabierać też małych chłopców, jakby spodziewając się nowej wojny. Lecz może po prostu nie zauważyłam, kiedy dzieci dorosły? Starsza byłam też ja. Dwudziestoletnia, jak mówiła wiedząca. Nie znałam dnia swoich urodzin, nie mogłam więc wiedzieć na pewno. Lubiłam za to śmiać się bez powodu i zbierać fioletowe osty. Ale czy miałam płakać? Nikt mi za łzy nie płacił, po co więc miałam je marnować? Tamtego dnia, kiedy utopił się kolejny starzec, przyjechali, przyszli i zburzyli stary świat, tak jak na to czekałam. Chociaż nie powiedziała mi o tym żadna burza. To wtedy zobaczyłam ukochanego po raz pierwszy - przyjechał na karym koniu, jedyny w zielonym, skrojonym pięknie mundurze ze srebrnymi guzikami, które z daleka rzucały się w oczy, lśniąc w wyglądającym zza krwawych chmur słońcu. Nienaganny w postawie, przystojny i tak daleki, jak tylko daleki być mógł. Wyprowadzili wszystkich zdolnych do służby, także co silniejsze dziewczęta. Nikt się przecież nie mógł ostać, wszyscy byli potrzebni, by służyć wyższej sprawie – osobistym interesom jakiegoś młodego cara, księcia czy też króla. Lecz co mnie to mogło obchodzić, kiedy spoglądałam na jasnowłosego? Zostali do wieczora. Nikt o zdrowych zmysłach nie wracał przez nasze lasy po zmroku, nawet jeśli był to oddział wojskowy. Mogły im przecież zaszkodzić biesy, złapać bezkosty, ugościć mawki i latawce. Choć może ich nie dostrzegali, tak jak ja je widziałam.
69
Magdalena Pasik Zdziwiłam się, kiedy ustawili nas nad jeziorem, w rządku. Nie, żeby było nas wiele, same kobiety, młodsze i starsze. Mężczyzn, tych nielicznych, od razu zepchnięto do jeziora, za co byli wyjątkowo wdzięczni, a wiły przyjęły ich jako wartościowy dar, trzymając się jednak na uboczu. Chłopców zabrano gdzieś poza zasięg mego wzroku. Poczułam pewien niepokój, kiedy wyczułam w powietrzu woń krwi Znachorki, lecz cóż to miało za znaczenie, kiedy w pobliżu był on? Niektóre dziewoje drżały - ja byłam w stanie patrzeć tylko na niego. Na mojego Kostię, który przechadzał się wzdłuż naszego rzędu, co jakiś czas przygładzając swe krótkie, jasne włosy. Kiedy przystanął przy Młódce, moje serce zabiło z bólu. Lecz nie zatrzymał się przy niej długo. W końcu stanął przede mną. I już wiedziałam. Było mi wtedy bardzo zimno. *** Mgła podobno otaczała mą postać, kiedy dostrzegł mnie wśród tylu innych, czekających na jego wybór. Mówiły mi to przeraźliwie niebieskie oczy, które wpatrywały się we mnie z niewiadomym wyrazem, który wielbiłam od wieczności, chociaż przecież widziałam go tamtego dnia po raz pierwszy. Być może właśnie w tamtej chwili zauważył we mnie tę drgającą strunę niezwykłości, dzięki której wiedziałam, kim właściwie jest mój ukochany i właściwie go rozpoznałam. Gdzieś w głębi chalcedonowych oczu krył się straszliwie chudy starzec, Car Śmierci, zwany Kościejem. Pana życia i śmierci, ten, który może dać ci albo żywą, albo martwą wodę, zależnie od swego kaprysu. Podobało mi się to tak bardzo, że aż musiało go to niepokoić. Czy się nie odezwę? Czy nie pobiegnę z płaczem do wił, błagając o pomoc? Zwątpienie wisiało między nami, zagęszczając atmosferę i zatrzymując czas. Dopiero kiedy Księżyc, kum, wyszedł zza ciemnej dąbrowy, Kostia zabrał mnie na drugą stronę jeziora, zostawiając wszystko i wszystkich. Teraz nie oni się liczyli, a ja, chociaż miałam być tylko kolejną Jeleną, Królową. Cud – Pięknością. Czy wiejska wariatka może być piękna? Byłam jednak Olenką i jechałam na poszukiwanie serca, które niegdyś zamieniono na głaz. Jechałam do zamku Cara Śmierci, tak jak mi było przeznaczone. Kościej zaś miał mój cudny uśmiech na powitanie, moje milczenie i trudną do zrozumienia miłość.
70
Magdalena Pasik Długo jechaliśmy na karym koniu, gdyż chciał pokazać wszystko to, czym się zajmował. Lecz co mi było do tego? Wiedziałam już kim był. Potrzebował jednak tego i łaknął krwi, przystałam więc na to. Miałam też sobie wybrać prezent, jakby to, że był obok, samo w sobie nie stanowiło nagrody. Zabrał mnie jednak na wszystkie fronty, gdzie decydował o wynikach wszelkich walk, jak tylko mu się podobało. Zobaczyłam naszych ginących chłopców i odesłałam ich dusze do wioski, nagle rozumiejąc kim właściwie byli ONI. Powinnam była wtedy zeskoczyć z karosza i uciekać daleko, lecz krew w dziwny sposób nie robiła na mnie wrażenia, ponieważ miała stać się codziennością lub tylko wspomnieniem. Dziwny miał Kostia dar dla swojej nowej Jeleny. Carycą stałam się siódmego dnia naszej podróży, kiedy zawitaliśmy do Zamku na Górze, kasztelu z obsydianu, lśniącego wewnętrznym światłem i zachwycającego regularnością bryły. W dziwny sposób było mi zimno, kiedy przekraczałam progi swego nowego domu, mimo iż okryto mnie futrami, lecz kiedy tylko niepokój zagościł w sercu, Kostia natychmiast go uciszał, a choć odzywał się rzadko, jednym spojrzeniem potrafił zagłuszyć wszystkie moje tęsknoty. Pierwszej naszej wspólnej nocy starannie umył mnie po podróży, namaścił i kochał się ze mną jak szalony. Jak gdyby jego ciało nie było tylko marnymi kośćmi, obleczonymi skórą, włosy - jasnymi pozostałościami pukli oficera, a dłonie, dłońmi trupa. Tamtej nocy, która trwała dla mnie wieczność, powiedział, że tylko mnie będzie posłuszny. Jak mogłam mu nie uwierzyć? Otoczył mnie zbytkami, nauczył czytać i pisać. Lecz nie miało to znaczenia. Liczył się przecież tylko on i chociaż widziałam, kim był, zdawałam się tego nie dostrzegać. Kostia, Kościej. Car Śmierci. Czasem spoglądał, to na mnie, to w dal, jakby czekając na kogoś lub na coś, jak gdyby z oddali miało przyjść wydarzenie, które mnie wykradnie. I tylko uśmiechał się, kiedy zapewniałam go, że będzie inaczej. Pełen tajemnic, choć powinien być oczywistością. To był chyba moment, kiedy zaczęłam widywać go coraz rzadziej i zapragnęłam dziecka, którego on w żaden sposób nie chciał mi dać. Były jednak cuda, które wymykały się spod kontroli nawet jemu. Cud Życia, jakim była Jelena. Skąd wiedziałam, że muszę dać jej tak na imię?
71
Magdalena Pasik Nie wypowiedział ani jednego słowa, gdy ją urodziłam, jak gdyby nadal był w szoku, że mógł współtworzyć tak cudowną istotę, jaką była nasza czarnooka córka. Kwiat mojej duszy, dar dla jego nieśmiertelności. Byłam podobno pierwszą, która dała mu potomka. Ale czy życie może istnieć w krainie Śmierci? Napełniał mnie smutkiem fakt, że nigdy jej nie dotknął, nigdy nie ucałował i nie spojrzał na córkę oczami pełnymi miłości, którymi często spoglądał na mnie. I mimo iż przeczuwałam, co może się wydarzyć, to ignorowałam intuicję, ufna w jego miłość do mnie. Zabrał mi ją jednak i ukrył gdzieś daleko, moją Cud – Piękność, kochaną Jelenkę. Bezbronną, słodką i niewinną, jeszcze. Jak bardzo go znienawidziłam! Uciekłam wtedy, uciekłam daleko z jego wielkiego zamku, który napawał mnie wtedy tylko odrazą. Miałam okazję to zrobić, kiedy wyjeżdżał na kolejny wojenny front, zabierać dusze młodych chłopców, by dostarczać je do wiosek, takich jak moja. By wiecznie trwali i nigdy nie rodzili się na nowo, powiększali zastęp jego armii z zaświatów. Zabierał chłopców i mężczyzn matkom i żonom. Był kimś, kogo przestawałam rozumieć - Carem Wojny. I mimo iż wcześniej nie sprawiało mi to żadnego problemu, to tamtej nocy przestałam się godzić na rolę Królowej. Byłam przeraźliwie samotna. Miała rację stara Znachorka - gwiazdy dla mnie zbledły, ptaki zamilkły. Wszelkie bogactwa, którymi mnie otoczył tworzyły tylko złotą klatkę. Lecz co miałam zrobić? Nie miałam nic, nawet życia nie miałam, a serce, które odnalazłam w obsydianowym zamku odjechało wraz z moją córką na karym koniu gdzieś w świat. Nie mam pojęcia jak długo tułałam się po lasach i mrocznych pustkowiach, śpiąc po parowach. Parłam jednak naprzód. Byle dalej od smutku i rozpaczy, dalej od wspomnienia utraconego dziecka. Rwałam włosy z głowy, bijąc się z myślami, aż pewnej nocy, zapłakana, bezsilna, brudna i z podartym ubraniem po prostu położyłam się pod szarym drzewem, nie czując nic oprócz rozpaczy. „Zapaść w wieczny sen”, myślałam. „I nigdy się nie obudzić”. Udałoby mi się to, gdyby nie on. Iwan. „Pozdrowienia dla ciebie, Cud-Piękności, córko trzech matek, wnuczko dziewięciu babek!“, powiedział, dostrzegając mnie. W każdej dobrej baśni znajdzie się piękny Rycerz, który ratuje Księżniczkę z zamku złego Czarnoksiężnika. I choć to nie ja byłam Cud - Pięknością, a przybysz wcale nie wyglądał na Rycerza, podeszłam do niego. Spragnio-
72
Magdalena Pasik na ognia z jego ogniska, światła i ciepła, również duchowego. Nie miałam trzech matek ani dziewięciu babek i z jakiegoś powodu czułam, że nie powinno mnie być przy młodym, wesołym chłopaku, który od pierwszego wejrzenia czuł do mnie to, co ja czułam wcześniej do Kościeja. Iwan. Naiwny, wesoły chłopak o rudych włosach i oczach koloru trawy, z których biła wesołość, kłócąca się z moją żałobą. O pospolitej urodzie i prostym umyśle, był kimś tak zupełnie innym niż Kostia, że pociągał mnie swym młodzieńczym postrzeganiem świata. Miałam przez chwilę wrażenie, jakbym wróciła do rodzinnego domu, którego przecież nigdy nie zaznałam. Dostałam udko pieczonej gęsi, której mój mąż nigdy nie jadał. Nienawidził jej. Jakże ona mi wtedy smakowała! Niczym najlepszy, miodowy kołacz z pieca Znachorki. Głupie dziewczę ze mnie było. Nie wiedziałam gdzie byłam i dokąd miałam zmierzać, wiedziałam tylko, iż uciekłam samej śmierci i byłam z siebie niesamowicie dumna. Niezbyt długo jednak. Iwan czuwał nade mną przez kilka nocy, prawiąc bajki, mówiąc więcej słów niż kiedykolwiek słyszałam. Ten prosty chłopak, który podzielił się ze mną gęsią, był zapowiedzią wolności, której wcale nie chciałam, o czym jednak zdałam sobie sprawę zbyt późno. Długo nade mną czuwał, lecz czwartej nocy zasnął, wykończony. Widać nawet Rycerz kiedyś się męczy, a na tę chwilę tylko czekał mój Car. Dotknięcie jego zimnych dłoni przyjęłam jako miłą pieszczotę, mimo iż nie chciałam się do tego przyznać. Zabrał mnie do zamku i zamknął w ostatniej komnacie najwyższej wieży. Odwiedzał mnie jednak codziennie, nie mówiąc ani słowa. Wystarczyło, że na mnie patrzył, a później wychodził. Nikt nigdy nie znał tylu łez, a moje zielone oczy jakby zrobiły się nagle niebieskie. Nie przeprosił i nie powiedział, gdzie wywiózł naszą córkę. Nie wiedziałam, czy mogę mu wybaczyć, tym bardziej, że mocniej pragnęłam jego śmierci niż obecności czy wzajemnej zgody. Zbyt wiele między nami było „nie”. Lecz Iwan nie poddawał się łatwo, jak każdy uparty, młody chłopak, który nie wie, co naprawdę robi. Narwany, szlachetny i prostoduszny, miał swoje pojęcie sprawiedliwości. „Pozdrowienia dla ciebie, Cud-Piękności, córko trzech matek, wnuczko dziewięciu babek!“ - usłyszałam wkrótce pod oknem. I choć wysokość na jaką miał się wspiąć legendarny Rycerz była ogromna, nie uląkł się i wkrótce był już w mej komnacie.
73
Magdalena Pasik Dlaczego go przytuliłam? Przecież nie był moim mężem. Nie był Kostią. „Nie możesz mnie wykraść, znajdzie mnie wszędzie“, powiedziałam, ale Iwan jakby mnie nie słuchał i przerzuciwszy mnie przez ramię, uciekł z zamku po linie, którą zawadiackim ruchem spuścił na dół. Mówił, że odjedzie ze mną w siną dal, tam, gdzie nigdy już nie ujrzę Śmierci. Mój Car Życia. Dal jednak była niewielka, Kościej bowiem znalazł mnie niemal od razu po kilku godzinach, kiedy zmęczony Iwan znowu zasnął. Tym razem jednak już mnie nie zamykał, więc wróciłam do swojej komnaty, ze smutkiem witając się ze wspomnieniami i godząc się z losem. Narwany Rycerz odnalazł mnie jednak po raz trzeci. Tym razem zechciał załatwić sprawę ostatecznie, bowiem to sobie właśnie ubzdurał. Chciał zabić samą Śmierć. Kościeja, Pana Martwej Wody. Lecz jak zgładzić Nieśmiertelnego? Pomóc mogłam tylko ja. Wiedziałam bowiem o jedynej komnacie, do której nie wolno mi było wchodzić, lecz jako prawdziwa kobieta byłam zainteresowana właśnie tym pomieszczeniem najbardziej. Stało tam wielkie, czarne jajo. A w tym jaju były dwa dzbany, z których każdy musiał się napić, by stać się dworzaninem Kościeja. Tam właśnie ukrywała się śmierć Nieśmiertelnego, bowiem woda z jednego, martwego dzbana działała także na swego właściciela. Tylko pocałunek życia mógł otworzyć komnatę. Ja żyłam i żyła we mnie pamięć Jeleny. Zdobyłam się więc na desperacki krok, poczyniony wbrew sercu. Weszłam do komnaty, otworzyłam czarne jajo, wybrałam odpowiedni dzbanek i zaczerpnęłam martwej wody z jeziora dziwożon. Tamtej, ostatniej nocy, Kostia kochał się ze mną jeszcze gwałtowniej niż zwykle, dając mi siebie ostatni raz. Całując mnie całą, jakby przeczył faktom i zapominał o tym, że go zdradziłam. I wiedział. Zupełnie, jakby historia powtarzała się dla niego w nieskończoność. Miałam ochotę płakać i właśnie to uczucie uświadomiło mi, że jednak nie chcę odchodzić. Nie chcę, by kiedykolwiek skończył się nasz czas. Byłam szalona, a to wszystko było obłędem. „Napij się ze mną, Olenko” – zaproponował. I chociaż wiedziałam, że Iwan stoi gdzieś niedaleko, zgodziłam się. Kostia uśmiechnął się zaskoczony, kiedy przechyliłam szklany kielich. Woda miała posmak krwi.
74
Magdalena Pasik Rycerz krzyczał, skryty gdzieś w mojej sypialni, gdzie wszystko się działo. To on był prawdziwym przegranym, naiwnym człowiekiem. Nieistotnym dodatkiem do prywatnego mitu. Pokonał samą Śmierć, ale nie miał swej Cud-Piękności. Opadłam na Kostię, po raz ostatni świadomie tuląc się do niego, a historia, tak wiele razy tocząca się w kościejowej wieczności, miała zatoczyć koło. Lecz nie byłam Jeleną. Byłam Oleną. Podobnie, a jednak inaczej. Która będzie następna? Jak będzie wyglądać i czy urodzi mu dziecko? Nie wiem. Ale czy powinno mnie to obchodzić? Odchodzenie do wieczności przypominało zanurzanie się w jeziorze. *** Krew zabitych dziewcząt mieszała się z wodami jeziora, zabarwiając je na różowo i nadając mgle metalicznego zapachu. Konstanty Pawłowicz spojrzał jeszcze raz na martwą, ciemnowłosą dziewczynę, która odważyła się wcześniej podnieść na niego wzrok. Butny, szalony i dziwnie spokojny. Zupełnie jakby w jednej sekundzie widziała całe swoje życie, a on miał być jego częścią. W świetle poranka nawet jej trup, wrzucany właśnie do jeziora, wyglądał przepięknie. Nocą też zresztą była ładna, lecz nie na tyle, by chciał spędzić z nią noc. Był przecież przystojnym księciem i oficerem, z lśniącymi guzikami przy mundurze - mógł mieć wiele kobiet, nie zniżając się do gwałtu na wieśniaczce. Zaczynał jednak powoli żałować, że oddał pannę tym, którzy bardziej potrzebowali jej ciała. Czuł, jakby zrobił coś niewłaściwego. Podobno była wariatką, jak mu donieśli. Lecz czy to było ważne? Każda krzyczy. Nawet nie wiedział, jak miała na imię. Uczucie pustki nie opuszczało go jednak przez dobrych kilka dni i na próżno starał się wymazać z głowy obraz tej konkretnej masakry, która i później często nawiedzała go w snach. Szczególnie zaś utkwiły mu w pamięci pewne zielone oczy, choć szybko zapomniał twarz, do jakiej należały. Mimo to Konstanty poczuł się dumny, jak zawsze po wykonanym zadaniu. Kolejna buntownicza wieś została spacyfikowana.
75
Magdalena Pasik
Storrada Posłuchajcie cni panowie co poeta wam opowie o kobiecie w wieku kwiecie co królową była w świecie... *** Śpiewający w halli człowiek westchnął, jak zwykle po pierwszej zwrotce. Można było odnieść wrażenie, że to przemyślany zabieg, mający na celu zbudowanie napięcia, mężczyzna był jednak autentycznie zasmucony. Jak zawsze, gdy przypominał sobie kobietę, o której śpiewał. Pieśń. Jedna pieśń, płynąca z jego ust późnym wieczorem w halli pełnej pijanej gawiedzi, przeniosła go w inne czasy – te minione. Sprawiła, że w oczach pojawiły się łzy na wspomnienie twarzy kobiety jego życia. Królowej, matki, żony i kochanki, choć nigdy dla niego. Tej, która pełniła wiele ról, chociaż do żadnej nie miał się przyczynić. Bogini. Stary skald znał ją dobrze. Była dla niego kimś w rodzaju nieuchwytnego celu, marzenia. Śpiewał jej wielokrotnie, choć nie zawsze się to podobało. Pamiętał zamyślony wyraz twarzy, kiedy ciałem była w jednym miejscu, a sercem w innym. Widział rozpacz, żal, panikę, niezdecydowanie. Trwał przy niej jako niemy świadek wielu ważnych momentów w życiu, będąc tylko jednym z wielu. Zbyt wiele miał słów, by opisać to, co niegdyś do niej czuł. Nie potrafił się jednak przyznać do tego nawet przed samym sobą, mimo tego iż nadchodził powoli czas rozliczania sie z życiem. „Wszystko mija“ – zdał sobie sprawę. Jak letnie, ciepłe wieczory, zastępowane przez jesienny deszcz, który tak bardzo lubiła. Gdy ponownie wznowił swą opowieść, ktoś krzyknął z drugiej części obszernej halli, nakazując mu milczenie. Óttarr znowu westchnął, tym razem z lekką irytacją. Od początku wiedział, że Saga o Storradzie może nie być dobrze przyjęta w domu Haralda Grenske, straconego niegdyś z rozkazu głównej bohaterki. I poeta nie pomylił się. Głos sprzeciwu należał bowiem do córki Haralda, od niedawna żony miejscowego jarla, która uniosła się oburzona, jakby do-
76
Magdalena Pasik piero w tamtym momencie zdobyła się na odwagę, by wypowiedzieć słowa, które cisnęły jej się na usta już od kiedy zobaczyła w halli pogańskiego skalda. Jednak głos umilkł niemal natychmiast, wepchnięty do gardła przez groźne spojrzenie męża. Kobieta poczerwieniała i wyszła, pozostawiając po sobie tylko niemiłą atmosferę. – Kontynuuj – usłyszał poeta, gdy chwilowa wrzawa ucichła. Miał prawo poczuć się obrażony, ale odetchnął głęboko, uspokojony tym, że nie przerodziło się to w poważniejszą sprzeczkę. Wiedział jednak jaką sławą cieszyli się wykonawcy jego profesji, był przecież honorowym gościem. Mimo iż miano najlepszego w swoim fachu nie należało do niego, a od kilku godzin wydawał z siebie raczej skrzek niż piękne dźwięki, to żył już z powodzeniem od dwudziestu lat, doskonaląc się w tym, co robił. Dziękował starym bogom, że Odyn ofiarował mu przy urodzeniu odrobinę świętego Miodu. Mimo to czuł się trochę nieswój i, gdy tylko dokończył swą pieśń, postanowił opuścić ucztę i pocieszyć stare lędźwie młodą dziewoją. Jedynym sposobem, który mógł wzbudzić w nim dawną ikrę. Gdy jednak wyszedł z halli, szukając swojej ulubionej niewolnicy, natknął się na młodego mężczyznę. Jasne włosy odznaczały się na tle ciemnego nieba, z oddali dochodziły odgłosy wrzawy, a poeta omal nie zarył nosem ziemi, gdy rozpoznał nieznajomego. Znał go od dziecka. – Opowiedz o niej jeszcze raz Óttarr... Nie wierszem, powiedz o niej tak, jakby tu była. Znałeś ją przecież. Bał się, bał się mówić prawdę, ta mogła go bowiem zgubić. Skald nie miał jednak wyjścia, był bowiem jedynym, który śpiewał pochlebną sagę o Storradzie. Dlaczego miał nie opowiadać o głównej bohaterce jej własnemu synowi? No właśnie – sam nie wiedział. Wolał się więc nie zastanawiać, choć na widok stwardniałego oblicza młodego króla, przechodził go dreszcz. Jak to się stało, że wcześniej go nie zauważył? Zaczął. *** Instytucja małżeństwa dla wysoko urodzonej kobiety nigdy nie była kwestią jej własnego wyboru. Często nie znała ona swego wybranka przed tym wielkim dniem, gdy pierwszy raz ujrzała go przy ołtarzu. Nikt nie pytał
77
Magdalena Pasik o ewentualne preferencje czy oczekiwania. Świętosława także nie miała zaznać tego szczęścia, poznając tylko posłów swojego przyszłego małżonka. Trzej mężczyźni, którzy właśnie kłaniali się przed jej ojcem, księciem Mieszkiem, mogli przywodzić na myśl biblijnych mędrców ze wschodu, choć niewiele w sobie mieli z zaprzyjaźnionego Bizancjum. Wydali się jednak dziewczynie tak egzotyczni i jednocześnie tak dostojni, że porównanie nasunęło się samo. Nie rozumiała nic z ich dziwnej, szorstkiej mowy, bardzo różnej od jej ojczystego języka. Przerażali Svatawę wysocy, silnie zbudowani wojownicy, którzy przybyli wraz z dyplomatami. Zdawała sobie jednak sprawę, że wraz z przychylną miną ojca wszystko było już przesądzone. Od dłuższego czasu mówiło się o przymierzu ze Sverige przeciwko Danom, z którymi państwo księżniczki toczyło wojnę o panowanie nad Bałtykiem, od czterech lat raz ponosząc sukcesy, raz porażki. Choć brano pod uwagę raczej kandydaturę Adelajdy, siostry Mieszka, to Świętosława miała jeden główny atut, który liczył się najbardziej – była młoda, czternastoletnia i nienaruszona. Mimo iż dziewczyna była w wieku do zamążpójścia, miała wrażenie, że politycznie na pewno poradzi sobie lepiej starsza, już wcześniej poślubiona innemu władcy siostra ojca, nadal najpiękniejsza na gnieźnieńskim dworze. Adelajda była bowiem kobietą niezależną, znającą swą wartość i temperamentem dużo bardziej pasującą na władczynię północy. Uwielbiała suto zakrapiane uczty. Jeździła konno niczym mężczyzna. Raz zabiła nawet człowieka, podczas jednego z polowań, doprowadzona z resztą do dzikiej furii przez jego nieporadność. Ojciec Poppon, osobisty kapelan Świętosławy, nienawidził siostry Mieszka, ta nadawała się więc idealnie, jako przeciwieństwo ideału chrześcijańskiej, nieco ubezwłasnowolnionej i potulnej siostrzenicy, za jaką miała się Svatawa. Dziewczyna myliła się jednak. Wielokrotnie była porównywana do ciotki, głównie z powodu legendarnych, piastowskich, złotych włosów i rozkwitającej urody. Została przywołana do tronu. Jako ukochane dziecko swego ojca i jedyna córka księżniczki Dobrawy, od zawsze miała szczególne miejsce u boku księcia, wolała jednak nie wychylać się z cienia podczas wizyt obcych dygnitarzy, przy których nie czuła się całkiem swobodnie. Tym razem rozmowy dotyczyły jej, a jako osobiście zainteresowana, zgodnie ze słowiańskim zwyczajem, musiała potwierdzić swą zgodę na małżeństwo. Narzucone
78
Magdalena Pasik siłą przez rodzinę, polityczne i niechciane. Skłoniła się przed ojcem, a ten uśmiechnął się do niej z aprobatą, swoim wiecznie zamyślonym i nieprzeniknionym grymasem, którego nigdy nie mogła do końca rozszyfrować. – Więc to jest słynna książęca córka – zagadnął jeden z dyplomatów w swoim języku, co przetłumaczył skwapliwie znajomy kupiec. – Urodą istotnie przyćmiewa wszystkie gnieźnieńskie damy dworu. Świętosława spłoniła się. Była świadoma bez mała setki oczu wpatrujących sie w nią. Szczególnie jedna para była dla niej istotna, jedna spoglądała na nią z uczuciem żalu i odrzucenia. Oczy głupiego, zapatrzonego w siebie człowieka, który nie uznawał wyższości zwierzchnictwa. Starała się o nim nie myśleć. – Osąd ten jest zbyt pochopny, niemniej jednak miło mi to słyszeć – odpowiedziała i zamilkła, nieco zakłopotana. – Przejdźmy do sedna sprawy – powiedział książę Mieszko, po chwili nieco nerwowej ciszy, która zapanowała w wielkiej sali, gdzie odbywała się uczta – Nadszedł czas, by oblubienica wyraziła swoje zdanie, co do naszych planów. Zapewne wiesz, córko, że jeden z największych monarchów naszego świata, król Eryk, władca Szwedów, chce, byś połączyła świętym przymierzem nasze dwa narody. Przyznam, że pomysł ten nie jest mi niemiły. Czy zgadzasz się na to, by spełnić swój obowiązek wobec dynastii i ojczyzny? – Tak, panie. Zgadzam się i przyjmuję to z dumą – odpowiedziała. Czy miała inne wyjście? Pytanie było przecież czystą kurtuazją. Ślubna wyprawa, suknia, ulubiona biżuteria i wierna służba powoli stawały się jedynymi rzeczami, które miały ją łączyć z ukochanym Gnieznem. Starała się spojrzeć na wszystko pozytywnym okiem, jak jednak czternastoletnia kobieta ma się cieszyć ze ślubu z obcym mężczyzną o trzydzieści trzy lata starszym od niej? Do końca uczty pozostała po lewicy ojca, ponieważ księżna Oda oddaliła się wcześniej do swoich komnat. Świętosława przyjęła nieobecność macochy z ulgą. Jej życie od śmierci matki nie było lekkie i gdyby nie miłość Mieszka – najprawdopodobniej byłoby jeszcze gorsze. Zazwyczaj czuła się samotna – jej brat od kilku lat przebywał jako zakładnik na cesarskim dworze, a synowie Ody nie byli dla niej dobrą kompanią. Starała się jednak nie narzekać. I tak wkrótce nie będzie ich już widzieć. ***
79
Magdalena Pasik Księżniczka wsiadła na statek, który z kolorowego Wolina miał zabrać ją obok Rany do Uppsali. Słyszała na dworze plotki, że jest tam pogańska świątynia, a sam król czci dawne bóstwa, których imion dziewczyna nie potrafiła nawet wymówić. Nigdy nie widziała ofiar składanych z ludzi, które podobno były tam częste. Wiele plotek, żadnych konkretnych informacji. Do kogo ma się teraz modlić? Powinna znać odpowiedź, wyznawać tylko jedną właściwą wiarę, co ojciec Poppon przypominał jej cały czas. W tamtej chwili dziewczyna, oddaliwszy wcześniej ojczulka, czuła tylko westchnienie morskiej bryzy. Chętnie rozpuściłaby swoje długie, złote warkocze, które, zbyt mocno splecione, sprawiały, że głowa zaczynała ją boleć. Mając jednak świadomość, że patrzy na nią wiele oczu, porzuciła ten pomysł. Zamiast tego przymknęła powieki, chcąc zapomnieć o celu swojej podróży i poczuć jeszcze przez chwilę atmosferę opuszczonego domu, który od czasów zamieszkania tam germańskiej macochy, przestał być dla niej tak przyjaznym miejscem, jak kiedyś. Zamiast tego zobaczyła odrzuconego mężczyznę, starszego od niej zaledwie o kilka lat. Mężczyznę nazywającego siebie synem króla Viku, spadkobiercą Norwegii po legendarnym Haraldzie Pięknowłosym. Wysoki, piękny, szlachetny – dokładnie taki, jakiego może pokochać księżniczka. Niepewnego urodzenia, znaleziony na estońskim statku handlowym, być może niewolnik – dokładnie taki, jakiego nie może pokochać ojciec księżniczki. Świętosława nie otworzyła oczu. Chciała się napawać widokiem ich ostatniego spotkania, kiedy to musiała pożegnać go na zawsze. Pokłócili się, jak zwykle zresztą. Nie mógł zrozumieć rzeczy dla Świętosławy oczywistej – że od decyzji ojca nie ma odwołania. Cóż dałaby im wspólna ucieczka? Niesławę, może śmierć. Nic, dzięki czemu żyliby razem dłużej niż dwa tygodnie. Mimo to on pragnął podążyć za księżniczką, a chociaż nigdy nie powiedział tego wyraźnie, to wiedziała, że z różnych powodów było mu to na rękę. Nie pojawił się jednak na statku, a Świętosława nie wiedziała, czy ma się śmiać czy płakać. Wszystko się zmieniało. Nie miała pojęcia, czy na lepsze. *** Było na statku miejsce przeznaczone tylko dla księżniczki, gdzie mogła choć przez chwilę poczuć sie swobodnie. Po kilku przepłakanych nocach
80
Magdalena Pasik nie była już smutna ani przerażona. Cóż powiedzieli by o niej przodkowie? Robiła dokładnie to, co jej matka szesnaście lat wcześniej, to do czego powołana była córka każdej dynastii. Spajała przymierzem dwa narody – powinna być z tego dumna. I byłaby, gdyby nie wspomnienie pewnych szarych oczu. Podczas gdy przepływali obok Rany, cudem jedynie niezatrzymywani przez nikogo, rozmyślała o starej wierze, o której często opowiadał książęcy ojciec. O wolności, swobodzie, którą nierzadko dawała, możliwości wyboru. Czasem chciała, by te czasy wróciły, były przecież wciąż widoczne na gnieźnieńskim dworze. Matka jednak by tego nie popierała. Nie popierałaby także jej snów, a choć Svatawa nie miała na nie wpływu, w żaden sposób nie potrafiła się pozbyć dziwnego poczucia winy i niepewności, gdy budziła się rano. W swych niespokojnych snach wymykała się bowiem do świątyni Świętowida, choć słowo „wymknąć się“ niekoniecznie pasowało do sytuacji, kiedy nikt tak naprawdę nie mógł jej za to ni winić, ni karać. Senna przestrzeń, tak bardzo różniąca się od jawy, w gruncie rzeczy napawała dziewczynę przerażeniem. Nie potrafiła się jednak wybudzić. Nogi same niosły w kierunku chramu i wszystko wirowało przed oczami. Mimo to weszła do środka. Było tylko jedno wejście, które było jednocześnie jedynym wyjściem. Miała złe przeczucia, choć rozum podpowiadał, że w grodzie strzeżonym przez tak liczną drużynę nic nie może jej się stać. Starała się zapomnieć, że przecież to tylko sen. Tylko i aż. Czterogłowy przyglądał się badawczo, było w niej bowiem coś wyjątkowego. Słowiański ogień, który wypełniał jej duszę. Magia, która przenikała każdy nerw w jej ciele. Dostojność Jedynej. Czy to ją miał los przeznaczyć na osobę złożoną w tegorocznej ofierze? Nie, bóg wiedział, że płynęła w niej królewska krew, a więc nie mogła być wybranką. Mimo to pragnął tej dziewczyny. Zazdrosnym uczuciem, cechującym każdego boga. Kapłanka. Matka. Ziemia. Będzie więc wielką. Czuł jej dar, wiedział, jaką ofiarował jej moc. Dlatego pojawił się w jej snach. By poznać w niej tę jedyną. Obudzić to, co skrywało wychowanie. Czas wrócić do początku. Wzniecić ognie. Należała przecież do niego. Lecz czy na pewno? Wielka. Biała. Potrójna. Czy będzie tego godna? Czy zauważy? Narodziła się Latem. Lato płynęło w jej żyłach. Los zadecyduje. Widział.
81
Magdalena Pasik Wzmogły się ognie Światowida. Księżniczka przestraszyła się. – To dobry znak – odezwała się drżącym głosem młodsza kapłanka, strzegąca tego dnia płomienia. Świętosława miała jednak wrażenie, że dziewczyna nie mówiła jej wszystkiego. Dawały to do zrozumienia jej wystraszone oczy. Pokłoniła się bóstwu, oddając swoją złotą broszę, prezent ślubny od nieznajomego króla Eryka. A choć to był tylko sen, następnego ranka nie mogła znaleźć zaręczynowej broszy w kształcie złotego smoka. Zupełnie jakby ta przepadła. Do kogo powinna się modlić? Czy stara wiara nie odwróci się do niej za morzem? *** Flota smoczych statków, jakie wysłał po nią przyszły mąż, napawała Świętosławę dumą, uświadamiając jednocześnie, że zostanie królową państwa tak silnego jak dawna ojczyzna. Ciemne oczy, odziedziczone po matce, zapaliły jej się blaskiem rodowej ambicji, jakby przepowiadając, co może się zdarzyć w przyszłości. Na razie jednak księżniczka podziwiała piękne sneki, skeidy i drakharry, próbując dostrzec z takiej odległości władcę Szwedów – Eryka, choć wiedziała, że z góry skazane jest to na niepowodzenie. Pod wpływem emocji wszystko jej się zlewało. Usiadła więc na skrzyni, przeklinając przypływ słabości, ale po chwili wbrew zawrotom głowy, wstała. Powtarzała sobie w duchu, że jest Piastówną i Przemyślidką, córką dwóch wielkich rodów, a jej rodzicielka miała o wiele trudniejsze zadanie, ona więc nie może pozwolić sobie na panikę. Mimo iż się tego domyślała, chciałaby spytać matki, co ona czuła przed pierwszym spotkaniem z ojcem. Nie miała takiej możliwości, przestała więc o tym myśleć. Nigdy nie była przesadnie sentymentalna. Już z uśmiechem na ustach przywitała przypływający statek, już teraz poznając stojącego na dziobie mężczyznę, a raczej intuicyjnie wyczuwając, że to on musi być królem. Myliła się. W takim orszaku statek Świętosławy wpłynął do Starej Uppsali. ***
82
Magdalena Pasik Próżno wyglądała Świętosława swojego króla, bowiem ten oczekiwał na nią już u celu podróży, na bajecznym, piaszczystym brzegu wraz z całą swoją świtą. Potrzebowała pomocy przy schodzenia z trapu, bez niej z pewnością by się zachwiała. Król Szwecji, zachwycony urodą oblubienicy długo nie mógł wymówić słów powitania. Widział cudownie jasną cerę, kontrastującą z ciemnymi oczami. Złote włosy, upięte w koronę, zupełnie nie pasujące do północnych klimatów, delikatne szaty ze wschodnich materiałów, smukłą sylwetkę. Biła od niej siła, dostojeństwo. Od pierwszego wejrzenia poczuł do niej szacunek, który miał utrzymać się przez dłuższy czas. Skłoniła swą delikatną głowę, a on pomyślał, że właśnie tak musiała wyglądać Idunn, gdy podawała złote jabłka w Walhali. Wkrótce powiedział to na głos, a gdy ktoś jej to przetłumaczył, lekko się spłoniła. Pomyślał, że sojusz z księciem Polanii był jednak znakomitym interesem. Spróbował zwrócić się do niej po imieniu. Nie dał rady. – Możesz mnie, panie, nazywać Sygryda – zaoferowała. Uśmiechnął się do niej. Palatium wyglądało tego dnia pięknie, przygotowane na pojawienie się przyszłej królowej. Stoły i ławy przystrojone majowym kwieciem, podłoga świeżo zamieciona i wyłożona nowym sitowiem. Wszystko świeże, na przybycie nowej pani, która od teraz zaprowadzi nowe porządki. Począwszy od własnej ręki przy tkaniu, a skończywszy na ochrzczeniu dworu i jego pana. Dzień przed zaślubinami miał być właśnie dniem chrztu. Jako osoba z wątpliwościami, Świętosława oczekiwała go z niejaką niecierpliwością, choć nie do końca potrafiła sobie wyobrazić, by dumny pan, jakim wydał jej się Eryk, potrafił skłonić się przed jej apodyktycznym kapelanem. Zrobił to jednak, ponieważ było to zagwarantowane przez umowę z jej ojcem. Nikt nie wyobrażał sobie, by chrześcijańska księżniczka po ślubie z poganinem sama stała się poganką. Nic jednak nie ma za darmo. Ku uciesze gawiedzi, a także samej księżniczki, król zażądał od ojca Poppona próby ognia. Kobieta widziała pobladłą twarz swojego kapelana – nigdy tego nie robił, był więc przerażony na tyle, że Świętosławie zrobiło się go żal. Nie na tyle jednak, by prosić króla o odwołanie całego zamieszania. Rozpalone węgle ułożono przed wejściem do głównej sali dworu królewskiego. Mnich przyklęknął, modląc się żarliwie, by Bóg pomógł mu pomyślnie przejść próbę. Wszyscy chrześcijanie modlili się wraz z nim. W końcu nadeszła wyznaczona chwila, a Poppon wstąpił na
83
Magdalena Pasik rozżarzone węgle. Miał do pokonania osiem kroków – wystarczająco dużo, by każda stopa dotknęła żaru cztery razy. Nastąpiła nerwowa cisza, którą przerywało tylko mamrotanie mnicha. Pierwszy krok. Mnich syknął, jednak po krótkiej chwili ruszył dalej, już bez większych przeszkód. Udało mu się. Gdy postawił stopy na ubitej ziemi, pot wstąpił na jego oblicze. Poza tym wyglądał, jakby miał się zaraz rozpłakać. Wyszedł z całego zajścia tylko z jednym, małym poparzeniem, o którym wiedzieli nieliczni. Ostatecznie próba „przekonała“ do całej ceremonii króla. Tego samego dnia cały dwór powrócił na brzeg morza, gdzie wcześniej pierwszy raz na szwedzkiej ziemi stopę postawiła Świętosława – teraz zwana Sygrydą. Eryk i, później, cały jego dwór zostali zanurzeni w morzu. *** Lecz dla nas tylko jeden Bóg, Ojciec, z którego wszystko i my dla Niego, i jeden Pan, Jezus Chrystus, przez którego wszystko i my przez Niego Wierzymy...w Ojca panującego nad wszechświatem i w Jezusa Chrystusa, i w Ducha Świętego, i w święty Kościół, i w odpuszczenie grzechów. Ja Ciebie chrzczę, w Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen. *** Uroczystości ślubne Świętosławy i Eryka były drugim, po chrzcie króla, chrześcijańskim obrzędem na szwedzkich ziemiach. Zdawała sobie z tego sprawę Sygryda, która całą noc, poprzedzającą wspomniany ślub, nie spała, myśląc o tym, co utraciła, a co właściwie zyskała. Na myśl o Olafie czuła w sercu już tylko pustkę. Była może trochę bledsza, trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, ale prócz tego – wszystko z nią było w porządku. W za-
84
Magdalena Pasik mian za to wiatr nadawał jej rumieńców, niepokój budził, a zobowiązania oblubienicy i nauka języka zmuszały do mówienia. Mogła sobie pogratulować. „Od jutra wszystko się zmieni“, pomyślała. Miejsce po prawicy zajmie nowo poznany, ale mimo to nadal nieznajomy władca, który odegrał przed nią chrześcijańską farsę, zagwarantowaną w umowie z Mieszkiem. Czy stało cokolwiek na przeszkodzie, żeby Sygryda mogła go pokochać? Był silnym, jasnowłosym mężczyzną, po którym – prócz kilku zmarszczek w okolicach oczu – nie było widać upływu lat. Niebieskie oczy spoglądały na nią z podziwem, co bardzo jej pochlebiało. Krótka broda dodawała charakteru, a złamany niegdyś nos przypominał o jego profesji. Mimo to nie zachowywał się jak grubianin, jak zwykło się nieraz mówić w komnatach niewieścich o Waregach. Uśmiechnęła się, starając się zapomnieć, że niebieskie oczy były tak różne od szarych, bardzo jasne, wręcz białe włosy – inne niż jasnobrązowe. Nie, na razie nie miała na co narzekać. Zasnęła. Nie obudzono jej aż do południa, gdy zaś się w końcu obudziła, została zaprowadzona do łaźni. Długo leżała w wodzie, rozkoszując się gorącem wody obmywającej jej ciało i kropelkami pary, osiadającej na policzkach. W końcu wykąpana i namaszczona zabranymi z domu wonnymi olejkami czekała aż ubiorą ją w suknię ślubną matki. Materiał potrzebny na jej uszycie pochodził aż z Rusi i mówiło się, że przynosił szczęście oblubienicy. Zausznice, wieniec z ruty, rozmarynu, tymianku, rumianku*. Fioletowy powojnik. Jasny płaszcz spięty fibulą, którą poprzedniego dnia dostała od swego – jeszcze przyszłego – męża, w miejsce zgubionej broszy. Orszak ruszył. Pod gołym niebem postawiony ołtarz, gdzie czekał ojciec Poppon i Eryk. Świętosława – Sygryda podniosła dumnie brodę. Uśmiechnęła się, bijąc się jednocześnie z własnymi myślami. ***
Uczta była zaiste taka, jak przystało na władcę Szwecji. Suto zastawione stoły uginały się od jedzenia. Miód, piwo i wino – dokładnie w takiej kolejności – lały się strumieniami. Sygryda śmiała się – uwielbiała uczty. Ludzie tańczyli, gawiedź poza hallą się radowała. Późno już było, gdy pojawiła się w wejściu starsza kobieta, prosząc o gościnę. Sygryda domyślała się, że volva pojawi się na ich weselu, nie myślała jednak, że jej obecność
85
Magdalena Pasik sprawi, że muzyka ucichnie, a ludzie przestaną się bawić. Eryk wstał, nie ruszając się jednak zza stołu, a Sygryda intuicyjnie zrobiła to samo. Volva była przygarbioną staruszką, którą jednak otaczała aura mistycyzmu. Wzbudzała strach, choć jej drobna postać odziana była w normalny, męski strój podróżny. W dłoni trzymała wysoki, ozdobiony rytualnymi nacięciami kostur, na którym opierała się, gdy szła. Widocznie kulała na prawą nogę, dokładnie jakby miała skręconą kostkę, ale przez jej twarz nie przechodziły spazmy bólu, więc Świętosława domyśliła się, że to stary, źle zagojony uraz. Po pierwszych powitaniach volur została posadzona na honorowym miejscu po lewej stronie Sygrydy. Ojciec Poppon, który siedział w dalszej, mniej ważnej części sali, zakrztusił się popijanym właśnie piwem, nie skomentował jednak zajścia, czując, że nie ma na nie wpływu. – Witaj, Ognista – powiedziała volva w ojczystym języku Świętosławy, gdy zabawa odzyskała poprzednią intensywność. Zaskoczona królowa spojrzała na swojego męża, ale gdy zobaczyła, że Eryk stracił zainteresowanie przybyszką, intensywnie rozmawiając o czymś z Dzikiem, wyraźnie się uspokoiła. Dreszcz przeszył Sygrydę, przypominając jej o Arkonie. – Co oznacza ten przydomek, wieszczko?– spytała oblubienica, marszcząc brwi, co nadało jej twarzy zabawny wyraz. Volur się zaśmiała. – Oznacza to, że ogień jest twym żywiołem, dziecko. Ogień starej religii, choć jesteś wyznawczynią Króla Rybaka. Tak! Nie dziw się. Starzy bogowie się o ciebie upomną. Kiedyś. Dziewico. – Dlaczego przynosisz mi tę wieść w dzień wesela? – zapytała Świętosława. – Twój mąż obiecał coś dzisiaj Odynowi. Za dziesięć lat twój ogień go pochłonie. Pochłonie jego i pochłonie ciebie. Widziałam to w snach, bogowie dali mi tę moc. Lecz nie będzie on jedyny, dziecko, nie będzie. Księżniczka – choć od tamtego dnia właściwie już królowa – nie wiedziała, czy ma brać słowa wieszczki na poważnie. Z drugiej strony, od kiedy wyruszyła z domu nic, czego jej uczono, nie było już aktualne. – Powinnam cię wyrzucić za to, że właśnie dzisiaj przepowiadasz śmierć mojego męża – starała się zabrzmieć beztrosko, ale wieszczka wyczuła nerwową reakcję królowej. Sygryda zdała sobie sprawę, że kapłanka bogów wie o niej więcej niż królowa by sobie tego życzyła. – Jest też inna sprawa, pani. Strzeż się tego, czego wyrazić nie chcesz, bowiem to może przynieść na ciebie zgubę, co na początku odbierzesz jako
86
Magdalena Pasik zwycięstwo. Już za chwilę zrozumiesz moje słowa. Piękny jest stan, w którym teraz trwasz, nie trzymaj go jednak dla tego, którego nie możesz mieć. Zamilkły. Królowa nie wiedziała, co powiedzieć, a chociaż na usta cisnęło się mnóstwo pytań, zadała tylko jedno, najmniej ważne z nich. – Skąd znasz język mojego ludu, wiedząca? – Czy to dziwne, że znam język mojej matki? Jej dzieje są zawiłe i trudno, żebyś się nimi interesowała, wystarczy, pani jeśli będziesz wiedzieć, że była niewolnicą, która później wyszła za wolnego człowieka. Wybacz, ale jestem zmęczona. Kogo mogę spytać o wolne miejsce tutaj? Sygryda wezwała zarządcę dworu, który zaprowadził kobietę do miejsca, gdzie mogła odpocząć. Nalała sobie wybornego, warzonego w Uppsali piwa i omiotła wzrokiem salę. Chwilę potem omal się nie zakrztusiła, bowiem szare oczy znów na nią spoglądały. Co więcej – dostrzegły jej reakcję. Później nadszedł czas, by młoda para oddaliła się do swojej sypialni. Królowa jęknęła ledwie dosłyszalnie. Wesele miało trwać jeszcze sześć dni i siedem nocy. Ta jednak była przeznaczona tylko dla nich. Rzuciła ostatnie spojrzenie na salę i wyszła za mężem, by poznać to, co nieznane. Niedługo nie będzie już Dziewicą. Więc kim, kiedy nie Matką? *** W tym samym roku nad rzeką Fyrisvellir rozegrała się ogromna bitwa, którą Eryk przewidywał już od dłuższego czasu, śledząc niepokoje wśród niektórych poddanych. Spośród nich wybijał się Strybjorn Starka, królewski bratanek, który wybitnie dawał upust swemu niezadowoleniu, knując za plecami króla Szwecji i podburzając – nadwątloną co prawda – opozycję z kraju i spoza niego. Jarla Jomsborga i Swena Duńskiego, który zyskał sobie przydomek Widłobrodego. Czy to za sprawą Odyna, któremu Eryk ofiarował życie, czy to dzięki zrządzeniu losu, przewaga sił była po stronie świeżo ochrzczonego króla. Wiedzieli o tym jego przeciwnicy, ale honor – jeżeli taki mieli – nie pozwolił im się wycofać z raz podjętego zobowiązania. Latem dziewięćset osiemdziesiątego piątego roku zaatakowali, paląc za sobą statki w odwadze godnej berserkerów. Eryka wspomagała polańska drużyna ze świty Sygrydy. Król coraz lepiej czuł się w małżeństwie z młodą królową. Coraz więcej wynosił z niego korzyści. Szybko zaszła w ciążę, miał nadzieje, że będzie to syn. Silny
87
Magdalena Pasik dziedzic rozległej krainy, odważny, sprawiedliwy i oddany bogom. Cóż dla króla znaczyło nowe bóstwo? Był za stary na zmiany. Martwiła go jednak oschłość żony, choć to może nie było dobre sformułowanie. Sygryda to kobieta dumna, niezwykle. Podobało mu się to, nadawało pewnego smaku ich małżeństwu, lecz królowa potrafiła być chłodna niczym skute zimą morze. Szczególnie, gdy coś nie szło po jej myśli. Organizacja dworu. Imię dziecka. Wiara w jakiej zostanie wychowany, a nawet niektóre decyzje polityczne. Pewnego razu odwiedzili ich dyplomaci starzejącego się już ojca królowej. Przywieźli ze sobą ukochane przyprawy Sygrydy, ale także srebrne denary Mieszka, których z resztą nie było zbyt dużo. Mimo to postanowił wybić także swoje monety. Zażądała, by na rewersie, prócz znaków runicznych znalazł się także krzyż. Nie zgodził się. Nie odzywała się do niego przez dłuższy czas i w końcu dał za wygraną. Od tego czasu często ustępował dla świętego spokoju, poza tym lubił ją mieć w łożnicy uległą. Na myśl o ich wspólnych nocach często przechodził go miły dreszcz. Ułagodzona Sygryda była zdecydowanie lepsza niż Sygryda – wróg, choć miał nad nią władzę i mógł korzystać z ciała żony kiedy mu się podobało, nawet jeśli nie było to miłe bogom. Wolał mieć jednak jej rogatą duszę, pasję i życie. Poza tym nie musiała o wszystkim wiedzieć, nie wszystko miało docierać do jej uszu. Potrzebował odrobiny wolności. Z drugiej strony – była córką swego ojca. Decyzje, które podejmowała, zazwyczaj były przemyślane i mądre. Była też na tyle bystra, że szybko zdobyła szacunek Rady. Lubił nazywać ją Idunn. Tylko dlaczego ich syn miał mieć na imię Olaf ? *** Niepewność to często słodki stan. Jednak królowej on nie cieszył. Który? Do którego podobny? Czy ma nazywać siebie niewierną? Ironia, ironia... *** Olaf urodził się zimą. Po dwóch latach, także podczas najcięższej z pór roku, na świecie pojawiła się Holmfrida, podobna do ojca niczym dwie krople wody. Później nie było już między królową a Erykiem żadnej więzi.
88
Magdalena Pasik Sygryda znienawidziła swojego męża, który po kilku latach szczęśliwego pożycia znudził się nią, znajdując w kochankach ponoć więcej zapału niż w niegdyś ognistej Słowiance, co bezpośrednio godziło w jej dumę. Jednak nadal miała wpływ na wiele rzeczy. Syn kochał ją ponad wszystko, córka była wpatrzona jak w obrazek. Królowa miała coś na wzór szczęścia. W końcu pojawiło się w umyśle Sygrydy nikłe podejrzenie, iż to dlatego, że zbliżało się dziesięciolecie bitwy ze Starkiem. Od dziesięciu lat była mężatką. Dziesięć lat miała przysięga, którą mąż złożył Odynowi. Eryk pokochał Thora, jakby ze strachu przed jego ojcem. Nie miała złudzeń – król nigdy nie był chrześcijaninem. Niezbyt się tym przejmowała, choć wiedziała, że powinna. Po śmierci ojca Poppona pewne sprawy stały się jej obojętne. Czasem miała z tego powodu wyrzuty sumienia. Mężczyzna... Przez dłuższy czas była nawet kochana przez dwóch. Teraz uczuciem darzył ją już tylko jeden i nie był on jej mężem. W dodatku bliżej mu było do dawnej ojczyzny królowej niż do dworu w Uppsali. Jarl Jormsviku, Olaf Tryggvason, pan na Srebrnym Wzgórzu. Jaka wzniosła nazwa kogoś, kto w istocie był nikim. Mogła być dumna, że trwał w dziecinnym uczuciu, to czyniło go wierniejszym sługą, bardziej podległym jej niż najpierw księciu Mieszkowi, a później Bolesławowi. Brat... Rzadko miała od niego wiadomości. Wiedziała, że był wściekły, gdy usłyszał, że Polania miała zostać podzielona. Doniósł jej to sam oburzony Bolesław, obrazowo przedstawiając, co zrobi macosze i bękartom, czyniąc wyjątek i odwiedzając siostrę w Szwecji. Nie rzucał słów na wiatr, zrobił i gorsze rzeczy. Lecz cóż obchodzili ją Mieszko młodszy, Lambert czy Świętopełk? Do młodej królowej nie dochodziły żadne wieści co do dalszego losu księżnej wdowy, nie chciała ich. Nie miała z nią żadnej więzi, nie czuła ani nienawiści ani czułości. Nie obchodził jej los drugiej żony zmarłego księcia. To Dobrawa była prawdziwą panią na Gnieźnieńskim palatium. Oda była przy niej nikim. Śmierć, tak wiele śmierci. Ciężko przeżyła utratę ojca, choć dawno go nie widziała i który zapewne bardzo się zmienił. Umarł Gejza, drugi mąż Adelajdy, ciotki, która mogła być na jej miejscu. Wszystko się zmieniało. Czuła w kościach, że los chce od niej czegoś jeszcze. ***
89
Magdalena Pasik Pisany nam ten sam los, wiesz? Panie na dwóch krańcach świata, tak samo samotne i nieszczęśliwe. Matki królów i świętych. Dwie perły, podobne do siebie jak dwie krople wody, a jednak inne w swym smutku... *** Sygryda stała oko w oko ze swoim mężem, chroniąc małoletniego syna przed szaleństwem ojca. Ojca zwycięscy, najlepszego króla dla Szwedów. Ojca, który wraz z wojskiem Bolesława dopiero co pokonał Swena, króla Duńczyków. Haithabu spłynęło krwią pokonanych, sącząc szaleństwo w umysł starego króla. Zamiast triumfować ten uciekał. Wiedział, że zbliża się jego czas. – Żartujesz – powiedziała z niedowierzaniem. Jej małoletni syn stał się królem z inicjatywy ojca. Thor do niego przemówił, podając tchórzliwe rozwiązanie nurtującego Eryka problemu. Obiecał Odynowi króla. Odyn króla dostanie. W ciemnościach panujących przy wejściu nie widziała zbyt dobrze twarzy męża. Dopiero gdy znalazł się przy niej na odległość cięcia mieczem, zobaczyła szaleństwo w jego oczach, oświetlonych nikłym płomykiem dopalającej się świecy. Nie był sam, nikt jednak nie odważył się zaatakować szanowanej, dumnej królowej, ani tym bardziej jej dziecka. Nikt, prócz jedynej osoby, która miała nad nimi władzę. Po raz pierwszy Sygryda poczuła się naprawdę bezbronna, bo tylko dwórka Ingeborga zdecydowała się sprzeciwić szalonemu. Smętnie wyglądała, trzymając się za krwawiący kikut odciętej dłoni, na którą przyjęła pierwsze cięcie skierowane w kierunku królowej. Krzyczała. Królowa miała ochotę zrobić to samo. Dzięki odważnej dziewczynie miała kilka chwil, by przeanalizować swoją sytuację, ponieważ do króla zaczynało docierać, co robi. Zasłoniła sobą Olafa jeszcze szczelniej, przyciskając dziecko do ściany, czując drżenie księcia. Był zdezorientowany. Oboje byli, chociaż królowa starała się trochę pozbierać. Eryk coś do niej powiedział, lecz nie rozumiała słów, była zbyt spanikowana. Uczucia tępiły zmysły, które powinny być klarowne. W końcu ją uderzył, Sygryda ugryzła go. Jego atak był zbyt bezpośredni, nie miała więc przy sobie nawet szpili do włosów. Nie spodziewała się, że wróci tak szybko, był przecież zwycięzcą! Zamachnął się mieczem, cudem w nią nie trafił –
90
Magdalena Pasik była zbyt blisko, by mógł wykonać poprawny manewr. W końcu król zrzucił ją z siebie, raniąc żonie policzek. Zabrali Olafa. Sygryda zaczęła krzyczeć, a jej głos mieszał się z wyciem dwórki. Chwilę zajęło królowej dochodzenie do siebie, wiedziała jednak, że musi działać. Wezwała niewolników na pomoc Ingebordze, sama związała niedbale włosy i ubrała byle jaką suknię. Innego służącego wysłała do garnizonu zamkowego, by odnalazł zaufanego Dzika z Chyciny, znanego jeszcze z Gniezna. Sama zbiegła na dziedziniec, świadomie wybierając dłuższą drogę, by dać pomocy czas na dotarcie na miejsce. Miała nadzieje, że tym razem nie zawiodą, nie wszyscy byli przecież razem z Erykiem w Haithabu. Szczególnie Dzik uparł się, by towarzyszyć królowej w tych strasznych dniach. Była mu za to wdzięczna. Stajnia. Wyprowadziła ulubionego gniadosza. Liczył się przecież czas, gdyby miała biec, nie zdążyłaby. Wszyscy w jedno miejsce – do świątyni w Starej Uppsali, gdzie nadal triumfy święcił bóg mądrości, magii i poezji. Do kogo miała się modlić o życie swojego dziecka? *** Gniadosz zatrzymał się przed wejściem do świątyni, a ona zeskoczyła z niego błyskawicznie. Była na tyle pełna strachu, że nie pomyślała o tym, by zachować szacunek, który należał się innym bóstwom. Wiedziała, że nie miała prawa wchodzić do świętego miejsca kultu, jednak nie obchodziło jej to. Tam był jej syn. Kiedy otworzyli wielkie, pozłacane odrzwia rzuciły jej się w oczy trzy olbrzymie posagi bóstw. Odyn. Thor. Frey. Nie rozpoznałaby ich, gdyby ktoś wcześniej jej tego nie powiedział. Drżała, była tam pierwszy raz. Dopiero po chwili dostrzegła Olafa, przywiązanego do stołu niczym tucznik u rzeźnika. Zadrżała po raz drugi, widząc to. Krwawy orzeł. Nigdy nie pomyślałaby, że będzie zdolny zrobić to własnemu synowi. Miała świadomość, że jeśli nic nie zrobi, to jej syn zostanie złożony w jednej z najkrwawszych ofiar w historii. Jak złoczyńca. Najpierw połamią mu żebra, które uformują na kształt orlich skrzydeł. Na koniec wyciągną mu płuca i posypią ranę solą, by umierał w męczarniach na ofiarę Odynowi. Raz, gdy
91
Magdalena Pasik była jeszcze dzieckiem, widziała zemstę krwawego orła na ziemiach Wenedów. Obraz ten wrył jej się głęboko w pamięci, nie chciała powtórki. Wszyscy w świątyni spojrzeli tylko na nią. Eryk był wściekły, wiedziała, że w stanie, w jakim się znajdował, nie zawahałby się przed niczym. Miał zasinioną twarz i przekrwione oczy, dokładnie tak, jak wiedźmy opętane przez bogów, o których opowiadała jej niegdyś mamka. Miała ochotę rzucić się na niego. Wyrwała więc miecz z ręki najbliższemu wojownikowi, którym okazał się Dzik. Rzuciła się na Eryka, jednak ktoś zagrodził jej drogę. Wiedziała jak używać miecza. Świątynia bogów spłynęła krwią. Tymczasem jej syn zaczął szlochać, czego długo nie mogła zapomnieć. Był dzieckiem, bał się, tak samo jak młoda volva. Ta, już wprowadzona w charakterystyczny trans zbliżała się z nożem do pleców królewicza. Sygryda rzuciła się ku kapłance, jednak widziała, że ktoś ją ubiegł. Dzik. Jak? Nagle poczuła, że ktoś obejmuje ją od tyłu. Znajomy zapach. Stal przy gardle. Głupia była, dała się łatwo podejść. W jednej chwili wszystko umilkło. Krew sączyła się z gardła kapłanki. Sygryda zaczęła głośno oddychać. Olaf zemdlał. Wtem ogromne odrzwia zatrzasnęły się z wielkim hukiem. Rozpętała się wichura, która pogasiła pochodnie, zapanowała ciemność. Kobieta bała się poruszyć, jej gardło nadal było zagrożone. Wtedy świątynia się zatrzęsła. Eryk się zachwiał, królowa mogła się uwolnić, nadal jednak bała się poruszyć. Światło, które później ujrzeli, po chwili absolutnych ciemności, było tak oślepiające, że odruchowo przymknęli oczy. Wszyscy, oprócz Świętosławy. *** Ujrzała jednookiego boga. Na lewym ramieniu zasiadał Hugin, na prawym – Munin. Zobaczyła też wilki. Po lewej – Geri. Po prawej – Freki. Myśl, Pamięć, Za-hłanny i Srogi. Sam bóg, jak przystało na Asów, był ogromny, ale słynna włócznia górowała nad nim. Ciemne włosy spięte rzemieniem z tyłu głowy, takaż broda, zapleciona w warkocz dla wygody. Uśmiech, któremu daleko było do wyrażania szczęśliwości. Przerażająco przenikliwe, jednookie spojrzenie. Znał myśli każdego w tamtej sali, wiedział, że boski blask jej nie oślepia. Wybranka – wyczytał z jej twarzy. Widział strach, który go podsycał. Postanowił ją oszczędzić, mimo iż przelała krew w świętym miejscu. Zabiła jego kapłankę. Dała mu jednak właściwą ofiarę w zamian. Miał do niej szacunek.
92
Magdalena Pasik Podszedł do królowej. Przypominała mu Idunn z tymi cudownymi, jasnymi włosami, zgrabnym nosem, ciemnymi oczami. Mimo iż te omal nie wyszły jej z oczodołów. Ze strachu. Dotknął twarzy kobiety, pojawił się grymas. Uśmiechnął się, obnażając równe, białe zęby z wydatnymi kłami. Po chwili odwrócił się do jej męża. To jego tam szukał. W świątyni pojawił się piorun. Boski syn, Thor przybył bronić swego podopiecznego. Lecz to Yggr miał pierwszeństwo obietnicy. Miał dostać króla. Przyszedł więc po właściwego. Myślą nakazał jednemu z wojaków wstać i odciąć swą niedoszłą ofiarę. Dziesięcioletniego chłopca, zbyt niewinnego, by mógł go zaspokoić. Spojrzał też na królową i pozwolił zbliżyć się do dziecka. Ta pobiegła i objęła syna swoimi chroniącymi ramionami. Stół opustoszał. O to mu chodziło. Później ten sam drużynnik złapał Eryka. Mówili o nim Zwycięski. Bóg myślał o nim – tchórzliwy. I głupi. Gdyby zwrócił się do Lokiego, a nie do Thora, może uszedłby z życiem. Bogowie kochają mądrych. Niech stanie się orłem, pomyślał. Drużynnik wykonał jego rozkaz. Jeszcze raz do niej podszedł. Świętosława. Przez chwilę smakował w ustach jej prawdziwe imię. Powinna należeć do Świętowida, do innego miejsca w innym świecie. Jednak była w zbezczeszczonej świątyni innego boga. Ironia losu? Sygryda. Imię przybrane stwarza nową osobę w ciele starej. Twarde imię. W oddali usłyszał trzask łamanych żeber. Miły odgłos ofiary. Idunn. Trojaką miała naturę. Nie należała do nikogo. Wyczarował jedno złote jabłko i wcisnął jej w rękę. Na widok wyciąganych żywcem z piersi Eryka płuc, zemdlała, upadając na kamienną posadzkę wraz z synem. Omdlała wyglądała jak boska uśpiona córka. W sercu Odyna powstało coś na kształt uczucia. Będzie miał na nią oko. Nie była jednak ni córką, ni poddaną. Jak bardzo nie zdawała sobie z tego sprawy... Ofiara dokonana. Gdy Thor w końcu przybył, nie wiedział, co powiedzieć. Jak zwykle się spóźnił. *** Wdowa. Królowa matka. Stan idealny, kiedy kobieta, jako posiadaczka pewnego rodzaju układów, mogła przynajmniej w pewnym stopniu
93
Magdalena Pasik decydować o sobie. A także o życiu swoich dzieci, kiedy szalony ojciec nie mógł już wtrącać się i wątpić w słuszność jej wyborów. Nareszcie miała władzę, a choć nigdy o nią nie zabiegała, to wkrótce odkryła, że stan ten jest bardzo wygodny. Została regentką do czasu pełnoletniości swojego dziesięcioletniego syna. Przez kilka lat w Szwecji miała rządzić niezamężna kobieta. To czyniło z Sygrydy smakowity kąsek i idealną partię, tym bardziej, że sława jej urody niosła się daleko poza zasięg kraju. Samą zainteresowaną trochę niepokoiły niechciane zaloty, jednak dopóki były one nieszkodliwe, starała się je przyjmować z pewną dozą cierpliwości. O wydarzeniach, które doprowadziły do tego, iż zmieniła stan cywilny, wolała zapomnieć. Złote jabłko stanowiło pewien dowód, lecz wyglądało ono tak niepozornie, jak tylko może wyglądać zwykły owoc. Któż je wiązał z boską ingerencją? Spoczywało więc sobie bezpiecznie w miejscu znanym tylko królowej, czekając odpowiedniej chwili, by móc się przydać. Na dworze zapanowały czystki. Większość z wojowników, którzy współpracowali z Erykiem, jego doradcy i część drużyny, obecnej feralnego dnia w świątyni, została odesłana do Jomsborga, do Sigwaldiego. Część została powieszona, jako bezpośrednio zamieszani w spisek, mający na celu zabicie młodego króla. Sam Eryk został ogłoszony bohaterem, o którego życie toczyli spór Odyn i Thor. Spalono świątynię w Uppsali, jako dowód boskiej ingerencji. Obok szybko powstała nowa, lecz już mniej trwała. W Norwegii pokonany został jarl Haakon, a krajem rządzić zaczął Olaf Tryggvason. Nie przejęła się zbytnio tą wieścią. Dawno go już nie widziała, nie była pewna, czy pamięta jego twarz. Wolała go unikać. Jego samego i tych szarych oczu, w których zakochała się jako młoda dziewczyna. Miała wrażenie, że wszystko powoli zaczęło wracać do normy. Do czasu. Małżeństwo z królową dawało władzę. *** Zebrani przed królową mężczyźni mieli wyraźne żądania. Myśleli, że jeśli postawią ją pod murem i powiedzą: „Wybieraj głupia, słaba kobieto!“, ona stanie się podatna na ich rozkazy. Sygryda była jednak sprytna niczym Penelopa, tkając powoli swą nić intrygi i zwodząc zalotników na tyle długo, by ci zatracili jakiekolwiek instynk-
94
Magdalena Pasik ty samozachowawcze. Po pewnym czasie byli więc pewni, że mają wpływ na tak znaczną personę, a piękna kobieta niedługo wybierze jednego z nich na męża. Każdy myślał, co też zrobi pozostałym pretendentom do ręki Sygrydy, gdy już zwycięży. Żaden nie ufał rywalom, każdy jednak wierzył w niewinność królowej, tak byli zaślepieni swoim wybujałym ego. A ono podpowiadało im, że mogą pokonać świtę królowej z garstką swojej marnej floty. Król był jeszcze słaby, byli więc na tyle ograniczeni, iż myśleli, że mogą poskromić kogoś o takim temperamencie jak Piastówna. Wyznaczyli datę. Śmieli wyznaczać jej terminy, gdy będzie musiała wskazać swego oblubieńca. Miała się odbyć wtedy wielka uczta na cześć zwycięscy przymusowego konkursu. Myśleli, że kobieta ma w ogóle szczęście, że może wybierać, czuli się wielce miłosierni. Czyż nie o miłosierdziu mówił Syn Boży, w którego tak wierzyła? Żaden nie spodziewał się, że może dosięgnąć go zemsta urażonej królewskiej dumy. To sprawiło, że śmierć była dla nich jeszcze dotkliwsza. Król Vestfoldii, Harald Grenske. Ten był najgorszy i to właśnie jemu w głębi serca Sygryda życzyła wszystkiego najgorszego, odnosząc się do niego z ogromną niechęcią. Troskliwa, jak wtedy myśleli, królowa, w dniu wyznaczonego terminu, zaprosiła wszystkich do łaźni, gdzie miała się nimi zająć najlepsza służba na dworze. Oczyścić ich przed nadchodzącym świętem. Weszli do budynku wszyscy, posłuszni niczym barany prowadzone na rzeź. Nie zdziwiło ich, że drzwi zamknęły im się za plecami, budynek był nieoświetlony, a w baliach nie było przygotowanej wody. Dziwić zaczęli się dopiero w momencie, gdy dym gryzł oczy. Lecz wtedy nie było już odwrotu. Krzyk i odgłosy duszenia się wypełniały ciszę, która zapanowała w palatium. Wszyscy wiedzieli, co się dzieje, nikt nie chciał pomóc żywym pochodniom. Tragedia czy zasłużona kara? Od czasu tego zajścia królową zaczęto nazywać Storradą, czyli Dumną, jako królową, która nie chciała oddać się byle komu. Swym czynem zyskała nie tylko postrach, ale przede wszystkim szacunek w okrutnym świecie. Okrutny był też uśmiech Storrady, gdy ta widziała z daleka płonący budynek. Ogień płynął w jej żyłach. Cieszyła się więc świętym spokojem. Stała się śmiercią. Wszechobecną. Jedyną. ***
95
Magdalena Pasik Święty spokój jednak też się kończy. W przypadku Storrady koniec nastąpił po roku od pożaru łaźni, a w trzy lata po śmierci Eryka. Pojawił się król Norwegii. Człowiek, który zawsze bez zaproszenia wchodził w jej życie ze swoimi butami. Zobaczyła go po raz pierwszy od kilku lat. Zmienił się, nosił się mniej jak Słowianin, a bardziej jak przystało na skandynawskiego króla. Zapuścił brodę, przed którą niegdyś tak skrzętnie się bronił. Zmężniał, wydoroślał i, mimo iż nie powinno jej to dziwić, poczuła się nieswojo. Szare oczy nabrały jakiegoś chłodnego, stalowego odcienia i czegoś na kształt okrucieństwa, gdzieś na dnie. Zupełnie nie przypominał tego wesołego, nieco przekornego młodzieńca, jakiego pamiętała. A ostatni raz widziała go w dwa lata po swoim ślubie, gdy został jarlem Jomsborgu i przybył na uroczyste nadanie mu tej gestii. Później nie miała sposobności go widywać. Rok może zmienić człowieka, a co dopiero jedenaście lat. Widziała to po sobie. Niewiele zostało w niej z nieco naiwnej Świętosławy Piastówny. Ta nigdy nie zabiłaby człowieka, nie zamknęłaby serca na swoją wielką miłość, nie miałaby siły, by stawić czoło nordyckiemu bogu. Przez lata stała się Sygrydą Storradą. Dumną. Olaf spełnił swój cel, nie rzucał słów na wiatr. Był pewien swego i dopełnił przeznaczenia. Ochrzcił się i szerzył chrześcijaństwo. Należał mu się szacunek. Coś drgnęło w nieco skamieniałym sercu Sygrydy. Był przystojny, przybył do Uppsali w jednym celu, by zdobyć jej rękę wraz ze wszystkimi tego przywilejami. Czy zagrozi pozycji syna, który był jeszcze słaby, ale szybko się uczył? W pieleszach zamkowych mówiono wielokrotnie o tym uczuciu norweskiego króla – uzurpatora, które trwać miało ponoć przez cały czas rozłąki, że nigdy o niej nie zapomniał, mimo iż miał wiele innych kobiet. Sygryda nie wiedziała, czy ma w to wierzyć. Był zbyt ambitny, by przedłożyć miłość nad własne interesy. Uczta trwała bardzo długo, a późna już była noc, gdy w końcu towarzystwo zaczęło sie rozchodzić do swoich komnat. Oni jednak zostali. Sygryda odesłała swoją dwórkę, wierną Ingeborgę, która nadal jej służyła. Między dwojgiem niegdyś kochających się ludzi nastała niezręczna cisza. – Jak mam się do ciebie zwracać? Przez kilka dni twojego pobytu tutaj mówiłam do ciebie Olafie, królu, panie. Jednak moja dusza się buntuje – powiedziała Sygryda pierwsza, sama nie wiedząc dlaczego. – Mów tak, jak nakazuje ci zwyczaj, pani – odpowiedział wymijająco.
96
Magdalena Pasik – Który zwyczaj? Ten w którym zostałam wychowana, ten który narzucono mi, gdy stałam się dorosłą kobietą, czy ten który przyjęłam wraz z nowym imieniem... panie? W jej głosie było słychać stanowczą, choć nieco rozbawioną nutę. – Ten, który wyznajesz, pani – padła kolejna, równie mało konkretna odpowiedź. Ciężko było coś wyczytać z jego głosu, spojrzenie utkwił w ogniu kominka, przy którym siedzieli. Sygryda po chwili spoglądania na profil towarzysza poszła w jego ślady i też zaczęła przyglądać się płomieniom. – Zbyt wiele ich jest, bym mogła którykolwiek z nich wyznawać. Nie wiem nawet, jaka religia jest moją słuszną – odparła smutno. – Zrób więc to, co podpowiada ci serce, ja mam za ciebie wybierać? Kolejna niekonkretna odpowiedź. Zaczynało ją już to nieco irytować. – A jeśli nie mam serca? – spytała nieco podniesionym głosem. Zaśmiał się. – A miałaś je kiedykolwiek? Cisza, która zapadła, trwała dłużej, niż nakazywałaby przyzwoitość. „Nie tak przyjmuje się gościa“, pomyślała Sygryda, czując jednocześnie, iż nie może z siebie wydać słowa. Właściwie nie miała sobie nic do zarzucenia. Od kiedy przypłynął wraz ze swoją świtą, zachowywała się wzorowo. Jak przystało na królową wdową, Sygrydę Storradę. Uśmiechała się nieszczerze, mówiła z nieszczerą powagą, dbała o słowa i ruchy. Pokazała dostateczny żal po śmierci swojego męża. Prawdziwa władczyni, lecz nie dziewczyna, którą pamiętał. Olaf zaczął się podnosić z ławy. Zrobiła to samo. Gdy był już niemal przy wyjściu z halli, powiedziała: – Kiedyś – tak. Wiesz o tym, sam mi je zabrałeś. Odwrócił się. Uśmiechnął. Nie widziała tego dokładnie, ale wiedziała, że to zrobił. – Mogę ci je w każdej chwili zwrócić. Rozbawiony głos brzmiał znajomo. Serce Storrady drgnęło nieco w piersi, mimo iż przed chwilą zarzucono jej, że go tam nie ma. – Mam tego chcieć? – zapytała. – Dlaczego akurat mnie o to pytasz? – odparł. W jego głosie zabrzmiała nutka niepokoju. Nieznaczna, jednak dla Sygrydy wyczuwalna. – Nie widzę tu nikogo innego – uśmiechnęła się.
97
Magdalena Pasik – Musisz sobie więc sama na to pytanie odpowiedzieć – powiedział, podchodząc. Najpierw powoli, trochę się wahając. W końcu przyspieszył kroku i po chwili znalazł się tak blisko, jak tylko oficjalny gość nie powinien znaleźć się blisko oficjalnej gospodyni. – Czy muszę odpowiadać? Górował nad nią wzrostem – mimo iż większość rodziny Sygrydy to rośli ludzie, sama królowa była raczej drobna. Podobało mu się to. Zawsze. Dawno nie czuła na swych wargach innych ust. Jej świat zatrząsł się w posadach, a wszystko nagle stało się znajome. Poza tym miło było poczuć w swoim łożu mężczyznę. Mimo iż uczucie to było niezbyt chrześcijańsko poprawne. Kochanka... *** Zima roku pańskiego dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego okazała się być wyjątkowo sroga, jednak nie powstrzymało to Olafa Tryggvasona, by przypłynąć na swoje zrękowiny w Sigtunie. Od tego momentu Storrada miała być już tylko jemu przeznaczoną. Bardzo miłe było mu to uczucie. Mężczyzna jednak czuł, że czas go nagli. Uczucie, jakim darzył królową, miało wielu wrogów. Z resztą nie tylko ono. Król Norwegii miał wobec Sygrydy własne plany. Wobec jej syna także, choć z tym wolał się jednak nie wychylać. Tryggvason nie był do końca szczery ze Storradą, szczególnie w kwestiach politycznych. Lecz cóż kobieta, nawet tak wybitna jak jego przyszła małżonka, mogła wiedzieć o podbojach? Nigdy nie widziała prawdziwej rzezi, siedziała bezpiecznie w zamku, kiedy to on bił się za nią jako jarl Jomsborga. Jakże mało ją znał... Wiedział, że wkrótce wyda się sprawa z Vagne. Ziemie, które prawnie należały się Thyrze duńskiej, później – w wyniku podboju – Sygrydzie, a które zdobyły jego wojska. Wiedział, że Storrada może być zła, jednak istotnie była w nim tak zakochana, że miał pewność, iż mu wybaczy nawet najgorszą zbrodnię czy oszustwo. Szwecja... Syn królowej, Olaf, choć ujmujący młodzieniec tak naprawdę był tylko przeszkodą.To inny Olaf, syn Tryggvy, miał nosić miano króla Skandynawów... Na przeszkodzie stał jednak inny władca, równie ambitny co król – uzurpator. Swen zwany Widłobrodym, syn, który walczył z własnym ojcem.
98
Magdalena Pasik Od dawna darzący pewnym uczuciem kogoś, kogo nie powinien, jako więzień Bolesława, i co za tym idzie – wróg Storrady. Sigwaldi, nowy jarl Jomsborga i zięć Bolesława faktycznie przysłużył się przymierzu Szwedów i Polan, łapiąc Duńczyka na gorącym uczynku, podczas jednej z jego łupieżczych wypraw. A Swen i Olaf nie różnili się od siebie aż tak bardzo, jak powinni. *** Czerwona krew spływała jej z kącika ust, uderzonych skórzaną rękawicą z ćwiekami. Starła strużkę, powoli smakując i jednocześnie ukierunkowując swój gniew na stojącego przed nią mężczyznę. Przyszłego, niedoszłego męża. Uśmiechnęła się, a uśmiech ten nie miał w sobie ani krztyny szczęścia. – Kiedyś możesz za to zginąć – powiedziała, świadomie cedząc słowa, nadając swojemu głosowi cyniczny ton. By mógł poczuć jej pogardę. Przekroczył cienką linię, która oddziela miłość od nienawiści, a ta ostatnia nie ma przecież granic. Tak samo jak ludzka arogancja, głupota i lekkomyślność. Dopiero, gdy Sygryda poczuła metaliczny posmak swojej własnej krwi, zrozumiała, że Olaf miał tych wszystkich cech aż w nadmiarze. Nie docenił jej, choć to potrafiłaby jeszcze znieść. Lecz jaka kobieta pozwoli siebie oszukiwać? Czyż miał ją za idiotkę, sądząc, iż ukrywając prawdę w tak nieudolny sposób, zdoła ukryć swoją winę? Vagne. Należało do jej syna, w wyniku podboju jego prawowitego ojca, jako dziedzictwo! Nawet jeśli przyznane komuś innemu, Thyrze, to pierwotnie stanowiło część jego ziem. A król Norwegii bezprawnie zagarniał to, co synowi Storrady się należało, narażając jej ojczyznę na szwank a dziecko – na śmieszność, jako króla i jako człowieka. Jaka matka to zniesie? Wszystko wskazywało na to, że Olaf Tryggvason naprawdę nie znał kobiet. Zapytany, choć bez świadków, gdzie jest jego flota, nie potrafił odpowiedzieć jednoznacznie. Gdy spytała go wprost o sprawę Vagne, kłamał. Gdy udowodniła mu, że to robi, uderzył ją. To dało Sygrydzie wystarczający obraz tego człowieka. Wystarczający dowód przerostu ambicji nad uczuciem. A ona się łudziła! Jakaż ona była głupia! Jaka była szczęśliwa...
99
Magdalena Pasik ***
Rok tysięczny miał przynieść koniec świata, który jednak nie nastąpił. Przyniósł jednak Polanii rozliczne korzyści. W marcu do kraju Piastów zawitał sam cesarz Niemiec, Otton III, wielki przyjaciel księcia Bolesława. „Nie godzi się takiego i tak wielkiego męża, jakby jednego spośród dostojników, księciem nazywać lub hrabią, lecz wypada chlubnie wynieść go na tron królewski i uwieńczyć koroną.“ Włócznia świętego Maurycego oraz diadem cesarski naznaczyły Bolesława jako godnego władzy. Tymczasem na północ od kraju nad Wisłą rozpętała się wojna, która miała przejść do historii za sprawą bitwy morskiej pod Svold. W cieśninie Oresund okręty Olafa Tryggvasona, jako mniej liczne, dzielnie walczyły ze sprzymierzonymi siłami szwedzko – duńskimi, wspieranymi przez świtę Bolesława i Jormswikingów. Długi Wąż, statek króla norweskiego, jeszcze nigdy nie wydawał się tak dostojny, choć wracał z łupieżczej wyprawy na ziemie słowiańskie, co nie podobało się księciu polskiemu. Myślał król norweski, że ma silną flotę, mina jednak zrzedła mu, gdy zobaczył, że Sigwaldi, nowy jarl Jomsborga dopuścił się zdrady. Mimo zawartych umów, wybrał przymierze Polan, Szwedów i Danów. Dumny Norweg nie chciał uciekać, choć miał taką możliwość. Stanął do walki z siłami mniejszymi niż myślał, przegrywając sromotnie jedną z największych bitew w swoim życiu. Słowa dumnej Słowianki huczały mu w głowie. Ona była sprawczynią tej wojny, ona dała pretekst swojemu nowemu mężowi, Swenowi Widłobrodemu do ataku. To jej syn, podobny do swojego imiennika jak dwie krople wody, walczył z domniemanym najeźdźcą. Tryggvason nienawidził jej i jednocześnie kochał. W końcu, w chwili gdy wiedział o swojej taktycznej ułomności, docenił ją. Za późno, a nauczka okazała się zbyt sroga. Gdy zaczęto atakować jego statek, bronił się jak nigdy w życiu. Zbłąkana strzała ugodziła go w końcu w ramię, prawie odsuwając od bitwy. Wielu zabił, innych dotkliwie ranił. Widział z oddali Olafa Skotkonunga, patrząc prawie że na swoje odbicie. W końcu, gdy ból stał się tak nieznośny, że uniemożliwił mu obronę, skoczył do Bałtyku. Rok tysięczny oznaczał jednak dla niektórych koniec osobistego świata.
100
Magdalena Pasik Skoczył do wody, mając nadzieję, że jeśli się nie uratuje, to przyjmie go łaskawe morze, które było mu matką i ojcem przez niemal całe życie. Królewski skok o wszystkim zadecydował. *** „Nie powinnam płakać. Dlaczego to robię?“ *** Swen... Mąż – nie mąż. Nie kochała go, lecz rodziła mu dzieci. Dwóch synów, trzy córki. Osiągała z nim spełnienie, lecz nigdy nie oddała mu swojej duszy. Czuł to, lecz taktownie zadowalał się tym, co miał. Aż do czasu, gdy przywdziała czerń na znak żałoby po zdrajcy, przeciwko któremu sama uknuła spisek. Zbyt widoczne stało się dawne uczucie, które – jak zapewniała – wygasło wraz z ciosem zadanym jej dumie. Harald, Kanut, Estryda Małgorzata, Świętosława, Gyda. Ich dzieci, które były skutkiem politycznego wyrachowania. Swen czuł się jak rogacz, któremu w dodatku rogi przyprawił trup. A raczej jego wspomnienie, nie wiedział sam co gorsze. Miał świadomość, ze Norweg wygrał z nim w ostatecznym rozrachunku, mimo iż stracił życie. Sygryda też je straciła. Pomyślał, że Storrada musi odejść, by on mógł żyć w zgodzie ze sobą, swoim nieużywanym sumieniem. Nigdy, aż do śmierci, nie przestał tego żałować, a o żalu tym wiedział tylko on sam. Sygryda, aż do tej samej śmierci, nie zawracała sobie tym głowy. Uciekła do brata, gdzie była bezpieczna. By się wyciszyć, nauczyć żyć na nowo, wrócić do dawnego imienia i nauczyć delikatności. Nie mogła uwierzyć, jak bardzo może zmienić się tak ujmujący człowiek, jakim w istocie był Swen, choć nic już nie powinno być dla niej zaskoczeniem. Nowy stan drugiego męża zaskoczył ją podczas jedenastego roku pobytu w ojczyźnie, w której się wychowała. O powtórny przyjazd do Danii błagali ją synowie. Kolejne dzieci, wpatrzone w nią jak w ogień, które zmieniły się w nieco aroganckich dorosłych. Swen przed śmiercią podbił państwo Anglosasów. Słyszała o ich sztuce i kulturze, szybko nauczyła się ich języka. Chciała ich odwiedzić. I mimo iż Anglia od wielu wieków była chrześcijańska, to słyszała o dawnej wierze w Boginię. Wielką, Białą, Potrójną.
101
Magdalena Pasik Zawierała podobno w sobie wszystkie możliwości, była swoistym uniwersum, które mogła porównać do wszechmogącego Boga Ojca. Nic dziwnego, że królowa była zafascynowana. Opowieść o obcej Bogini przypominała coś królowej. Na tyle, że kobieta czuła się spokojna, gdy słuchała o bóstwie, którego wyznawać nie powinna. Jakby kiedyś już ją poznała... Cóż by na to powiedział ojciec Poppon? Swojego syna nie znała takim, jakim go wychował ojciec. Okrutnego wikinga, bezkompromisowego, bezlitosnego, do tego cynicznego, co chyba było cechą rodzinną duńskiej rodziny panującej. Kanut. Młodszy i lepiej zapowiadający się z dwójki synów, których urodziła Widłobrodemu. Inteligentny, ale przede wszystkim mający lisi spryt, który, mimo iż był młodszym synem, doprowadził go do władzy. Prawdziwy Słowianin, a choć Świętosława była z niego dumna, to nigdy tak naprawdę go nie kochała. Nie miała z nim takiej więzi, jak z Olafem, Holmfrydą czy Haraldem. Być może to miało zadecydować o jego wielkości. Nie miał sentymentów. Był bardzo do niej podobny. *** Minuta za minutą ciągną się w nieskończoność, dusza przechodzi w duszę niby wrzask straconego kochanka. Matka płacze za swym dzieckiem, płacze za straconymi chwilami, świat zatrzymuje się w jednej minucie, kiedy odbierają jej jedyną nadzieję. Nikt nie reaguje, nikt nie wie bowiem, co się dzieje. Odwieczna pogoń śmierci za światem się rozpoczyna. Życie. Śmierć. Przygasający ogień. Zabite dzieci przy nowym podboju i kolejne wyrzuty sumienia. Tak mało czasu pozostaje, tak wiele go już upłynęło... *** Pięćdziesiąt sześć lat. Czuła się stara, złagodniała. Dzieci były dorosłe, mogła być z siebie dumna. Uroda wraz z kolejnym porodem powoli mijała, zastępowana przez gorzkie wspomnienie. Tęskniła. Wielokrotnie śnił jej się czerwony od krwi Bałtyk. Duma. Ileż razy to ona nią kierowała... Nie mogła wielu rzeczy jej wybaczyć. Drzwi otworzyły się, nim zdążyła się odwrócić.
102
Magdalena Pasik Miała wrażenie, że ruchy z każdym dniem ma już coraz bardziej powolne, a nie mogła sobie darować, że nie ma na to wpływu. Gdy jednak zobaczyła go w drzwiach, omal nie zemdlała. Widziano go ponoć w Jerozolimie. Wiele słyszała o domniemanym ocaleniu króla Norwegów. A przecież widziała go tonącego, choć tylko w swych snach. Jego cera była bielsza niż kiedykolwiek to pamiętała. Nawet odmęty Bałtyku nie potrafiły jej taką uczynić. – Przyszedłeś po mnie, prawda? Spojrzał Svatawie – bo znów nią była – głęboko w oczy i prócz Staruszki dojrzał w niej i Matkę, i Dziewicę. Wszystko, czym była. Sam nie potrafił jednak odpowiedzieć kobiecie na pytanie. Był tylko smętnym odbiciem dawnego siebie. Ona nie zobaczyła nic. Nie czuła jego oddechu na swoich ustach, gdyż nie istniał. Mara, czy widzenie? Strach czy – wreszcie – szczęście? Stęskniony umysł sprawił jej głupiego figla? – Dlaczego nam się nie udało? – zapytała z dziwnym sobie sentymentem. W swej nierealności Olaf paradoksalnie był tak materialny, że nie mógł być tylko przewidzeniem. Zbliżyła się, cały czas patrząc w puste oczy. Uśmiechnął się do niej, lecz uśmiech ten stał się jakby pozbawiony wyrazu. Podszedł i dotknął spierzchłych ust. Długo ich nikt nie całował. Coś jej to przypominało. Zawsze realizowała politykę swojego ojca. Myślała tak, jak powinna była to robić, nie miała nigdy możliwości wyboru. Aż do chwili, gdy mogła uciec ze swojej pięknej, angielskiej komnaty lub zostać. Patrzeć i dotykać niematerialną postać tego, którego kochała, choć doprowadziła do jego śmierci. Usta były zimne, lecz miały przyjemny smak wolności. Myślała, że zemdlała. Czuła ostatkami świadomości jego przeraźliwie lodowate ręce na swoich plecach. Jej ciało było jednak lekkie niczym piórko. I ten krzyk! „Wstań dzikie dziecko, wstań!“ – usłyszała w swojej głowie. Anglia, kolejna obca ziemia, którą odwiedziła. Ironia okrutnego losu. Umarła przecież w wodach Bałtyku. *** Puste drogowskazy nie wskazywały nic. Rolę tabliczek na rozwidleniu dróg pełnili ci, którzy niegdyś wybrali ją na swoją. Który świat ma wybrać?
103
Magdalena Pasik Urodziła się tam, gdzie władał pan o czterech twarzach, co widzi wszystko i wie wszystko. Cztery pary oczu prześwietlały jej słowiańską duszę, chcąc przeciągnąć ją na swoją stronę. Czuła słodki zapach miodnych kwiatów, krzyki triumfu myśliwych stały się słyszalne. Przymknęła niematerialne oczy, chcąc zastanowić się nieistniejącym umysłem. Choć nie miała ciała, myślała, jakby nadal materia tkwiła w formie. Przyzwyczajenie czy niepodzielna całość? Pan, który umarł na krzyżu dla naszego zbawienia, spoglądał na królową wszystkowiedzącymi, miłosiernymi oczami. Jego oddech pachniał kadzidłem, a twarz wyrażała nieziemski spokój. Storrada przeraziła się, widząc go. Ona, wraz z całą swą dumą, smutkiem i złem, które wyrządziła temu, który po śmierci zmusił ją do wyboru, nie pasowała do tak zrównoważonego świata. Bała się, że nigdy nie odnajdzie swojego prawdziwego celu... Spojrzała też w oczy jednookiemu. Strach sparaliżował kobietę do tego stopnia, że mocniej ścisnęła trzymane przez siebie złote jabłko. Iduna. Tak do niej się zwrócił, gdy dał je po raz pierwszy. Zastanawiała się. Całe życie upłynęło jej w pewnej części na kontemplacji tamtej chwili. Jednak wiedziała, że Odyn nie da jej tego, czego pragnęła. Iduna. Świętosława. Sygryda. Storrada. Biała. Wielka. Potrójna. Dziewica. Matka. Kostucha. Sok trysnął na dłonie, jednak zapach jabłek, który unosił się w powietrzu, nie pochodził z owocu, który trzymała w ręce. Odwróciła się i zobaczyła ciemnowłosą kapłankę. Granatowy półksiężyc lśnił przedwieczną mocą na jej czole, a mgła powoli zaczynała otaczać postać. Pokłoniła się dawnej królowej. Storrada ugryzła jabłko, ofiarowane niegdyś przez Odyna. Lecz to nie jego wybrała. Wyspa Mgieł, z którą nigdy nie miała nic do czynienia, nigdy, prócz tego jednego razu w komnacie syna, o niej nie słyszała... Jednak wiedziała. Czuła instynktownie. Zapach jabłek się nasilił, gdy zbliżyła się do kapłanki. Odnalazła swój świat. Wyspa Jabłoni. Imię jest kwestią wyboru. Ona stała się Gwenhwyfar. Białym Duchem. Kwintesencją. Po raz pierwszy od wielu lat jej uśmiech był autentyczny. ***
104
Magdalena Pasik – Czy to wszystko, skaldzie? – spytał sam król. Syn niepewnego pochodzenia, o czym wiedziały tylko dwie żyjące osoby, patrzące sobie głęboko w oczy. Poeta przymknął powieki. Wiedział, co nastąpi. Skinął głową, potwierdzając. Syn królowej nie wierzył w bogów. Nikt tak naprawdę już nie wierzył. Lecz skald wiedział. Widział, oczami miodnego daru. Śmierć, zadana przez wprawnego wojownika, była szybka i niemal bezbolesna. Był do niego bardzo podobny... Do ojca, którego nigdy tak naprawdę nie poznał. Nikt już nie powie prawdy o tej jedynej. O miłości, smutku i wyborze. Umierający mógł się nawet się uśmiechnąć. Ostatnią rzeczą, o której pomyślał, były jego bolące korzonki. Długo żył. Mógł się nawet poczuć zaszczycony tym, że ginie z ręki króla. Był mu przecież przyjacielem. Lecz to inna historia. Tak wiele śmierci... Skończył.
105
Rafał Sala Imię i nazwisko: Rafał Sala O autorze: rocznik 84. Dobry rocznik 84. Małopolanin z urodzenia. Sopocianin z wyboru. Zakochany w fantastyce i, dzięki fantastyce, zakochany w kobiecie. Optymista, drabblista, szorcista, leń. Nieposkromiony gitarowy gracz, szachowy przegrywacz, kuchta - pasjonat.
Tysiąckroć Wiatr niósł zapach łajna i fermentu. Stojąca na rozstaju dróg karczma niegdyś wabiła podróżnych aromatem pieczonego mięsiwa, obietnicą odpoczynku oraz możliwością urżnięcia się względnie przyzwoitymi trunkami. Obecnie urzędowali w niej mali Ludkowie. Zjawiwszy się tydzień wcześniej, najsampierw rozkazali karczmarzowi przepłoszyć innych gości i sprowadzić dziewki. Nim jednak zdołał spełnić drugą część żądań, krasnale z niekłamaną radością odkryły, że w stodółce schronienie znalazły dwie córki karczmarza i jego nie taka znowu stara małżonka. Banda miała uciechy co niemiara przez całe popołudnie, a biedny karczmarz, korzystając z chwili nieuwagi małych Ludków, uwiesił się pod powałą. – Ale śmierdzi – zauważył Gapcio, który leżąc na podłodze, ogryzał kość i obserwował dyndającego na powrozie karczmarza. – Może by tak któryś… – Jak ci wadzi, to sam go odetnij – rzucił Nieśmiałek. – Albo niech te się nim zajmą – dodał Wesołek, wskazując na komórkę, w której zamknięte były kobiety. – W końcu to ich, psia mać, ojciec. – Uciszcie się, łajzy! – Mędrek stał przy oknie i przez szparę w okiennicach spoglądał na drogę. Nad polami unosiła się mgła, a gdzieś tam w kłębowisku porannych dymów mrugało czerwone słońce. – Wraca – rzekł, nie odwracając się do towarzyszy. Krasnoludki natychmiast zbiegły się przy oknach i drzwiach. Przez szpary usiłowały zorientować się w sytuacji. Wyraźnie widać było sylwetkę konia
106
Rafał Sala i spoczywającego na jego grzbiecie krasnala. Śpioszek kiwał się w siodle, gdy zwierzę niespiesznie weszło na klepisko przed karczmą. Mędrek odczekał jeszcze chwilę, a potem skinął na Gburka, który z ociąganiem wylazł przed karczmę i zbliżył się do Śpioszka. Ten zsunął się z końskiego grzbietu. Kuśtykając, podszedł do brata. Padli sobie w objęcia, a potem ruszyli do karczmy. W tym czasie Mędrek rozesłał ludzi do swoich obowiązków. Jedni pichcili strawę, inni szykowali broń oraz zapasy na drogę. Śpioszek upił wina i rozmasował obolałe uda. – Skurwiele, wypuściły psy – powiedział. – Spotkałem jednego z nich na trakcie. W Moonchen się od nich roi. – A ona? – zapytał Mędrek. – Wiesz, co z nią? – Jest bezpieczna. Nie wiedzą, gdzie jest. – Wytropią nas i trafią do niej – pomyślał głośno. – Co mamy zrobić? Śpioszek nie odpowiedział, tylko skinął głową i przymykając oczy, pogrążył się w niespokojnym śnie. *** Pomiędzy skałami znajdowało się dość miejsca, by mogły tam wyrosnąć trawy, mchy i karłowate krzaki borówki. Nieco wyżej, na niewielkiej półce skalnej, przysiadła wrona. Nie miała sił ani ochoty na nic poza snem. Był jej teraz potrzebny jak nigdy w życiu, był konieczny, gdyż miała przed sobą jeszcze bardzo długą drogę. Przymknęła oczy i zasnęła. Gdzieś na krawędzi snu dostrzegła karczmę, a w niej dyndającego na powrozie człowieka z wywieszonym językiem. I byli tam też mali Ludkowie. Siedmiu małych Ludków. *** Gdy zjawili się na miejscu, ogień trawił już dach karczmy. Chwilę postali, obserwując z bezpiecznej odległości dymiącą pochodnię budynku, a później ruszyli w kierunku wskazanym przez tropiciela. Pół mili dalej odnaleźli trzy wycieńczone niewiasty, które niewiele mogły im powiedzieć. – Wyssano im wspomnienia – potwierdził młody czarodziej Mervin. – Nic nie poradzę. Kosteczka należał do tych ludzi, którzy nie ufali czarodziejom, a tym bardziej młodym czarodziejom. Osobiście zajął się przesłuchaniem kobiet,
107
Rafał Sala a gdy i jemu nie udało się osiągnąć niczego poza przyjemnością, oddał je żołnierzom. Pościg był ważny, ale jedynym sposobem zapanowania nad tą bandą rzezimieszków było danie im tego, czego potrzebowali. Dobry dowódca wie o tym doskonale. Kosteczka wierzył w swoje metody, a dodatkowo miał jeszcze ją. Przymknął oczy i odkrył, że jego tajna broń śpi. W innych okolicznościach zostawiłby ją w spokoju, ale teraz nie miał za wiele czasu. Zbudź się... Wiem, gdzie są... Zaprowadzisz mnie tam... Zaprowadzę... teraz odejdź... potrzebuję odpoczynku... Oczywiście... – To było konieczne? – zapytał Mervin. W zaroślach słychać było jeszcze jęki gwałconych karczmarek. – Użyj sobie – szepnął Kosteczka, rozmasowując skronie. – Idź – warknął. – Ruszamy! – rozkazał Kosteczka. Ostatni żołnierze wyskoczyli z krzaków podciągając portki. Mervin stał chwilę pomiędzy rozjeżdżającymi się wojami, a gdy ostatni z nich zniknął za zakrętem, wszedł w zarośla. *** – Kto idzie?! – zakrzyknięto z wnętrza jaskini. – Słudzy twoi, pani! – odezwał się Mędrek. W ciemności nie dostrzegał wiele, ale znał tę grotę zbyt dobrze, by ot tak wchodzić do jej wnętrza bez uprzedniego zaproszenia. – Wejdźcie – powiedziała Śnieżka. W jednej chwili we wnętrzu zapłonęło blado zielone światło, a schowane dotychczas w ciemności bestie poruszyły się niespokojnie. Ze smokami nie ma żartów. Krasnale, wciąż czujne, przeszły obok strażników królewny. Potem weszły w wąski i nieoświetlony tunel, który doprowadził je do jednej z wielu komnat we wnętrzu góry. – Witajcie – powiedziała Śnieżka, siadając na wysokim krześle. Krasnale skłoniły się nisko i złożyły u jej stóp skromne podarunki. Śnieżka zdawała się ich nie widzieć. Czekała, aż jej goście przejdą do ważniejszych spraw. – Znaleźli nas, o pani – szepnął Mędrek, nie podnosząc wzroku.
108
Rafał Sala Śnieżka milczała. Ostatnimi czasy milczenie przychodziło jej z niezwykłą łatwością i stało się odpowiedzią na większość pytań. – Co mamy czynić? – Nie dostaną się tutaj. Prawda? – W jej głosie zabrzmiała wątpliwość. Tym razem to ona w odpowiedzi dostała milczenie. Złowrogie i przepełnione napięciem. We wnętrzu góry byli praktycznie sami. Krasnale i ich królowa. Nie można było oczywiście zapomnieć o smokach, które pilnowały wejścia do zamku. Poza nimi nie było nikogo, a mimo to w pobliżu słychać było krakanie wrony. Miarowe nawoływanie ptaszyska sprawiło, że krasnale cofnęły się o krok i otoczyły Śnieżkę. Przysięga, którą złożyli wiele lat temu, nadal obowiązywała, a Śnieżka nie zamierzała ich z niej zwalniać. Wrona wpadła do jaskini i wylądowała na kupce smoczego gówna. Rozejrzała się ciekawie, zeskoczyła z lądowiska i ruszyła w ciemność. Słyszała chrapliwe oddechy smoków i mogłaby przysiąc, że do jej uszu dobiegało bicie serca jednej z bestii. A może to... Nie, to niemożliwe. Byli zbyt blisko, by to mogło się tak skończyć. Minąwszy ostatniego smoka, wrona odchyliła głowę w tył. Rozchyliła dziób. Z jego wnętrza zaczęły wytryskiwać czarne, oleiste krople, które przyklejały się do sufitu i łączyły się z sobą. Po chwili z wrony została tylko sflaczała skóra pokryta piórami. Natomiast po suficie pełzło coś czarnego i dowolno-kształtnego. Przed wejściem do jaskini leżało kilkanaście trupów. Czarna maź, która chwilę wcześniej była Patrikiem, wyrwała życie ze wszystkich jego kompanów i wpłynęła do groty. Smoki nie miały żadnych szans, bo choć walczyły dzielnie, to już po chwili wszystkie miały przetrącone kręgosłupy. W jednej z komnat na Patrika czekała jego część, która przez wiele lat kryła się we wronim ciele. Była tam też ona. Czarodziej biegł co sił w nogach, starając się nie zgubić torby, w której miał wszystkie najpotrzebniejsze zioła, mikstury oraz maści. Odrzucił, uważany przez ludzi za magiczny, kostur i wyciągając nogi starał się dogonić Patrika. Usiłował przypomnieć sobie zaklęcia, które w tej chwili mogłyby okazać się pomocne, ale ledwie paręnaście uroków przychodziło mu do głowy. Niewiele myśląc, dopadł wejścia do jaskini i wkroczył w śmierdzącą krwią ciemność. Bijące jak oszalałe serce podpowiadało mu, że to jest
109
Rafał Sala właśnie ten moment, kiedy trzeba powiedzieć sobie: zrobiłeś co do ciebie należało, a teraz czas spierdalać. Mimo tego wdzierającego się w umysł przeczucia, pewności wręcz, że miejsce, do którego zmierza, jest ostatnim miejscem, gdzie powinien teraz być, szedł naprzód, zataczając się i potykając. „Przeznaczenie, kurwa”, pomyślał Mervin. Mędrek siekł mieczem i poczuł, że w końcu trafił w coś, co nie było powietrzem czy oleistą mazią. Ostatnim wysiłkiem uniósł zlepione potem i krwią powieki. Miecz wbił się głęboko i teraz wraz z ciałem zabitego upadł na podłogę. Mędrek zadrżał i również padł. Na kolana. Właśnie zabił Wesołka, choć może on już nie żył, gdy miecz brata werżnął się w jego szyję? Czerń bawiła się z nimi wszystkimi, kąsała i podjudzała, aż w końcu przejmowała kontrolę nad kolejnymi krasnalami. Wyżynali się nawzajem, z oporami cięli swoich braci. Brat zabijał brata. Krew. Śnieżka siedziała na swoim tronie niewzruszona. Była tylko starą i niedołężną kobietą, która miała już dosyć niewoli. Krasnale służyły jej wiernie. Nawet teraz, umierając, nie zdawały sobie sprawy, że zostały oszukane i zdradzone. Gdy wreszcie padł ostatni z nich, wstała, zrzuciła płaszcz i podeszła do stojącego z boku czarodzieja. Mervin nie był w stanie się poruszyć. Wszystko, co zdarzyło się w ciągu ostatnich chwil, było gorsze od najstraszniejszych koszmarów. Wszystkie jego wizje, przeczucia i sny nie były wcale złudzeniem. Mervin spojrzał na Śnieżkę i pod maską obojętności dostrzegł... żal? Mgnienie zaledwie. Czerń wijąca się po ziemi jak wąż zaczęła zataczać kręgi, kłęby smolistego dymu przesłaniały widok, a Mervin usiłował wyrwać się z niewidzialnych kajdan. Krasnoludy dotknięte Czernią poruszyły się i posłusznie powstały, podobnie jak żołnierze Patrika oraz smoki. Śnieżka odwróciła się od Mervina, który teraz był czarodziejem. Pamiętała go jednak także jako cieślę, marynarza, wojownika, poetę, krasnoluda, człowieka, małpę... w końcu pamiętała go jako księcia, w czasach, gdy była tylko Śnieżką, królewną z zamku pod górą. W czasach, gdy odrzucała każdego księcia starającego się o jej rękę, bo czekała na tego jedynego. I doczekała się. Był najwspanialszymi i najcudowniejszym mężczyzną na świecie. Był... był nim, dopóki nie porzucił Śnieżki dla innej. Śnieżka otarła z policzka łzę. Choć nie żyła, to przecież mogła zrobić coś jeszcze. Zranione serce kobiety potrafi stworzyć najczarniejsze piekło na świecie, a gdy jedno zetrze się na pył, powstanie kolejne. I kolejne. I kolejne…
110
Ilustracja: Rafał Sala
111
Jarosław Sapierzyński Imię i nazwisko: Jarosław Sapierzyński Znany także jako: bury_wilk O autorze: Zodiakalny lew urodzony A.D. 1977 w Warszawie. Spontanicznie, pod pseudonimem bury_wilk publikuje opowiadania na kilku portalach internetowych. Podobno kilka osób je czytało. Opowiadanie "Jesienny liść“ ukazało się w kwartalniku Szafa. Opowiadanie "Zdrada - licentia erotica“ zostało wydane w ramach antologii "Wolni z wyboru“, zaś tekst "Hero Turbo“ doczekał się amatorskiej adaptacji w formie słuchowiska. Opowiadania "Smok“ i "Graj, muzyko“ znalazły drukowane miejsce w antologii "Przedświt“. W numerze Nowej Fantastyki z sierpnia 2010 roku ukazała się recenzja tej ostatniej pozycji, gdzie opowiadanie "Graj muzyko“ zostało wyszczególnione jako jedno z najciekawszych. Kilka opowiadań doczekało się wyróżnień na różnych internetowych portalach literackich, w tym teksty "Znikający punkt”, "We don‘t need another hero” i "Kicia” na stronie "Nowej Fantastyki”. Mieszka z żoną i synem, oprócz pisarstwa ma szerokie zainteresowania, z których na pierwszy plan wysuwają się: podróżowanie, piłka nożna i browarnictwo amatorskie. Je dużo mięsa, wystrzega się czosnku i wbrew burowilczości jest szowinistyczną, męską świnią.
Alchemia, czyli co było w sakwie Sakwa była dość spora, uszyta z trwałego, chyba dodatkowo wzmocnionego, a może nawet wodoodpornego materiału. Zawiązana tasiemką na zwykłą kokardę, ale pod węzłem krył się wewnętrzny woreczek, zasznurowany jeszcze raz, już znacznie solidniej, porządnym rzemieniem. Zbyt solidnie, by teraz się do tego dobierać. Chwilowo musiał wystarczyć zmysł dotyku wyczuwający liczne, okrąglutkie przedmioty ukryte we wnętrzu. Trzeba jednak zaznaczyć, że przedmioty te nie brzęczały tak miło i znajomo dla ucha, jak to mają w zwyczaju monety. To musiało na równi niepokoić, co i ciekawić.
112
Jarosław Sapierzyński Niestety, na rozwikłanie zagadki trzeba było poczekać. Teraz ważniejsze było, by bezpiecznie zwiać, zaszyć się głęboko w jakimś zapomnianym zaułku i przeczekać. Wiesio, pewnie z racji mało rzucającej się w oczy powierzchowności, a może też ze względu na chyżość nóg zwany Szarakiem, gnał na złamanie karku, kluczył i zwodził, usiłując zmylić depczący mu po piętach pościg. Przypadkowi świadkowie, którzy poczuli się w obowiązku wesprzeć przedstawicieli prawa, tudzież poszkodowanego odpuścili dość szybko. Kilku strażników miejskich okazało się wytrwalszymi, ale i oni w końcu poddali się, gdy utknęli w tłumie okupującym główny plac targowy. Pozostał tylko jeden ścigający i ten najwyraźniej postawił sobie za punkt honoru, że uciekiniera dorwie. Z jednej strony było to zrozumiałe, bo ów mężczyzna był właśnie tym, którego Wiesio dopiero co okradł, z drugiej, można się było jednak dziwić, że niemłody i nie wyglądający na super sprawnego mędrzec tak dobrze sobie daje radę w forsownej gonitwie. Dzieliło ich kilka metrów. Cały czas. Żaden nie zamierzał się poddać. Wiesio Szarak wpadł na wąskie schody prowadzące na wzgórze straceń, jego prześladowca za nim. Przeskoczenie kutej barierki i lot ze dwa metry w dół. Bez powodzenia. Pod arkadami, między żebrakami i ladacznicami, a potem lawirując pod kołami wozów ciągnących na zamek, wreszcie mostem nad Czarną Wodą. Szybkie spojrzenie przez ramię… O szlag… Staruch ledwie dycha, ale nie ustępuje. Magią się wsparł, czy jak? Właśnie, magia… Coś wybuchło po lewej, nie dalej jak metr od uciekiniera. Stary nie dość, że goni, to jeszcze zaklęcia miota! Trzeba bardziej kręcić, bo na prostej łatwiej mu będzie trafić, a wtedy, to już mogiła! No to hop, przez cmentarną furtę, po nagrobkach, przez chaszcze, pod osłoną zwalistych grobowców. Przez mur, prosto w gnojówkę… A niech to… Ha, stary też trafił w kompost, o mało się nie wywrócił… Ale biegnie, skubany. Może nawet jest trochę bliżej? To może na wschód? Tam rozbił się cyrk, masa ludzi, występy, kramy, tam będzie łatwiej zgubić uparciucha. Szarak też już traci dech, ale przecież nie może się poddać. Utną mu łapę i na tym możliwości zarobkowania złodziejstwem się skończą. Zostanie żebranie, głód i wreszcie śmierć w jakimś rynsztoku! O nie, co to, to nie! Przez bramę solną i dalej kawałek prostej. Oby stary nie trafił… Iskry sypnęły tuż, obok ucha, trochę przypiekło. Ale obok, to nadal jest niecelnie, więc wyścig trwa. Co on się tak uwziął? Głupi dziad, na pewno ma znacznie więcej niż tę jedną sakwę, to mógłby odpuścić!
113
Jarosław Sapierzyński Kram z biżuterią. O rety! Sama Lady Nath ze świtą dwórek przegląda drogocenne błyskotki. A, co tam! Bach, prosto między damy dworu, między suknie, falbanki, sprzączki i tasiemki. Skok i już nogi depczą kram, tupią po koliach, kolczykach i diademach. To jeszcze… O tak, celnie! W locie Wiesio Szarak zerwał wyszywany perłami czepiec jednej ze szlachcianek, cisnął za siebie, pod nogi nieustępliwego starca… A ten nie wykazał się szacunkiem dla kobiecej własności, zdeptał to, sam przepchnął oburzoną arystokratkę i kontynuuje pościg. W dzielnicę szczurów! Jeśli nie tam, to już chyba nigdzie nie uda się uciec! Nogi zaczynają się plątać. Magiczne wybuchy wydają się coraz celniejsze, ale już blisko. Przez skwer, koło browaru, dalej pod oknami lazaretu i już. Dzielnica szczurów… Miejsce, gdzie nikt o czystym sumieniu się nie zapuszcza. Miejsce, z którego często nie udaje się wrócić… A gdzie ten zawzięty staruch?... *** Edmond Bosz, a jakże, wspomógł się czarami i nie mniej, nienawiścią. Poświęcił pięćdziesiąt lat, by wreszcie osiągnąć swój cel, a teraz, kiedy wreszcie się udało, kiedy był o krok od sukcesu, od wiekiej, oficjalnej prezentacji dzieła szerokiej publiczności... został okradziony. Tak żenująco banalnie, złodziej wyrwał mu drogocenną sakwę. Dorobek całego życia przepadł w rękach parszywego kieszonkowca, który nawet nie zdawał sobie sprawy, jaki skarb posiadł! O zgrozo! Cóż było robić? Pozostało wzywać pomocy i gonić. Gonić ile sił i daleko, daleko dłużej. I kurczę, była szansa. Edmond miał przy sobie swoją różdżkę i choć w pełnym biegu z celnością wyraźnie mu nie było po drodze, to przecież za którymś razem musiało się udać. Ostatecznie, nie musiał od razu zabijać. Wystarczy, że trochę przysmaży złodziejaszka, że spowoduje jego upadek. Potem będzie już panem sytuacji. Nie szło to najlepiej, bo magiczne błyskawice ciągle trafiały gdzieś obok – nawet trochę głupio wyszło, bo przysmalił kota sąsiadów i suknię samej Lady Nath – ale wreszcie nadarzyła się okazja. Łotr wiał do dzielnicy szczurów. Wiedział, przeklęty, co robi, ale Edmond nie był w ciemię bity. Kiedy był już pewien, że przed złowrogim terenem nie dorwie uciekiniera zatrzymał się, stanął w lekkim rozkroku, uspokoił oddech i pewnie wycelował różdżkę… A potem padł na ziemię przygnieciony czyimś ciężarem.
114
Jarosław Sapierzyński *** Oprychy, dwa cuchnące wódką i rybim tłuszczem chłopy o posturze nieco tylko drobniejszych bawołów, nie mieli za grosz delikatności. Ciągnęli Edmonda po bruku, wyłamywali mu ręce, a kiedy tylko próbował protestować, nie szczędzili mu kułaków. Próby buntu spełzły na niczym, a nieudolna akcja, mająca na celu odzyskanie różdżki, zakończyła się rozkrwawieniem nosa, więc nieszczęsny starzec przestał się opierać. Wkrótce wepchnięto go w ciemną bramę i dalej, do stęchłego, zapleśniałego loszku. – No pięknie, pięknie. Sport to zdrowie, ja rozumiem… Bieganie po grodzie przyda młodzieńczego wigoru i takie tam bzdety, ale powiem panu, panie Edmond, że akurat pana potrzebuję i wcale mi się nie uśmiecha ganianie was z wywalonym ozorem. Głos był zdecydowanie kobiecy, przyjemny, może nawet z nutą erotyzmu ukrytą za miękką chrypką, ale starzec nie miał wątpliwości, że nie ściągnięto go tu na schadzkę. Trochę żałował, że nie widzi rozmówczyni – kryła się w cieniu wielkiej, dębowej beczki – ale z drugiej strony… Czasem lepiej wiedzieć i widzieć mniej. – Więc przechodząc do sedna sprawy, proszę mi szybciutko oddać to, co pan tak zgrabnie wymyślił. I od razu dodam, że nie mam ochoty na dziecinne awantury i gierki, że to moje i coś tam, coś tam. Edmond Bosz szarpnął się wściekle, ale po raz kolejny skapitulował przed siłą trzymających go oprychów. Jedyne co zyskał, to śmiech i kilka wyzwisk, w których celowała gibka jak kotka dziewczyna i chorobliwie wręcz chudy chłoptaś z kilkunastoma nożami zatkniętymi za pas. – No dobra. Przyjmijmy, że desperacką i bohaterską walkę mamy już za sobą, że zachował pan alchemik godność i takie tam. A teraz proszę mówić. Właścicielka zmysłowego głosu wyszła z cienia. Starzec obrzucił ją szybkim spojrzeniem, bezbłędnie rozpoznał i rozpaczliwie jęknął. Zafarbowane na zielono i zaplecione w warkoczyki włosy były aż nazbyt charakterystycznym wyróżnikiem, a dziki wzrok – dyplomatycznie nazwijmy go chaotycznym – i dumnie wyeksponowane w rozwiązłym dekolcie, krągłe jak bułki czy raczej jak solidne bochny, piersi dopełniały obrazu, który nie pozwalał się pomylić. To była Oczko, zwana też czasem (acz nigdy w jej obecności) Kaprawym Oczkiem. Kobieta zła, niedobra, a może nawet jeszcze gorsza. Postrach
115
Jarosław Sapierzyński uczciwych obywateli, złodziejka poszukiwana listami gończymi w siedmiu hrabstwach, morderczyni, oszustka, zabijaka… Straszliwe legendy o zielonowłosej wyprzedzały ją, więc choć kto – jak Edmond teraz – widział ją pierwszy raz, nie miał wątpliwości, że to jest właśnie ta, której spotkać wcale nie miał ochoty. – No przecież tego nie mam! – Alchemik przepełniony mieszaniną strachu, bólu i wściekłości zawył niczym katowane zwierzę. – Kochanieńki, wiem, że nie masz, bo cię przeszukaliśmy, ale nie wątpię, że wiesz, gdzie to jest i zaraz nam wszystko pięknie wyśpiewasz. Chyba nie chcesz, żebym sięgnęła po bardziej wyrafinowane metody wydobywania prawdy? Edmond Bosz przez chwilę dygotał jak w febrze, ale nagle oklapł. A potem coś mu musiało przeskoczyć w mózgownicy, bo zaczął się histerycznie śmiać. Zanosił się spazmami, rechotał i chichrał, wywołując niemałą konsternację wśród trzymających go oprawców, reszty łotrów, a nawet w samej Oczko. – Zawaliliście. Dupy z was wołowe i tyle. – Nie przestawał się śmiać, a śmiech ów, iście szaleńczy, wyraźnie pozbawił go jakiegokolwiek strachu, czy respektu do osławionej okrutnicy. – Kaprawe Oczko, nie wiem, po co ci moje odkrycie, ale dupy dałaś. Taka z ciebie profesjonalistka, jak z taniej murwy mniszka! I znów rżał ze śmiechu, jakby nie przymierzając koń na blachę lał, a hultaje spod ciemnej gwiazdy stali nieruchomo i zupełnie nie wiedzieli, co w tak dziwnej sytuacji mają począć. Sama Oczko kipiała z wściekłości, całą siłą woli powstrzymywała się, by wrednego dziada zaraz nie skatować. Jak on śmiał się tak do niej odzywać!!! – No, dziadu… Już żeś trup, nie ma to, tamto! Tłumacz szybko o co ci chodzi, to może jeszcze pozwolę ci zdechnąć szybciutko, bez wcześniejszego wypruwania flaków i łamania kości… – Sama się łam, idiotko! – Edmondowi musiało już być wszystko jedno. Ewentualnie uznał, że i tak ma przesrane na całej linii, więc należy mu się choć chwila intelektualnego triumfu nad przyszłą oprawczynią. – Kiepska jesteś i tyle. Słaba! Jakiś chłystek cię wycyckał, byle ciur cię wydymał i to jak i gdzie chciał. Dupek zwykły, miejski obdartus okradł mnie przed tobą, a jak żem go właśnie miał złapać, toście mnie kupą przywalili i tu zawlekli. Znaczy kpy z was nie rabusie, naiwne pętaki, nie szajka, co się jej po gościńcach boją. Teraz, jak kto o was mówić będzie, to nie żeby dzieci straszyć, lecz żeby się pośmiać trochę, a zielone włosy nowym symbolem będą, nie łajdackiej grozy, a żenującej pindzi, co gawiedzi dla śmiechu cycki pokazuje…
116
Jarosław Sapierzyński Tyrada Edmonda Bosza trwałaby zapewne jeszcze długo, ale Oczko nie wytrzymała. Nie bawiąc się w ostrzeżenia, chlasnęła kordem po gardle szczerze już znienawidzonego starucha. Nagle zapanowała cisza. *** Zapadał zmierzch. Oczko wędrowała od szynku do szynku, wypytywała, obserwowała, węszyła nawet, ale jak na razie bez efektu. Zaszlachtowała alchemika, bo mu się to należało, ale przy okazji narobiła sobie kłopotu. Bo jak teraz pierońskiej sakwy nie znajdzie, to kto recepturę odtworzy? Psia jego mać… Sporo czasu poświęciła na dzielnicę szczurów, zwłaszcza, że tam o języki było łatwiej, ale o dziwo nikt nic nie wiedział. Rozesłała swoich oprychów po innych częściach miasta, ale i oni nie przynieśli dobrych wieści. Kiepściutko, oj kiepściutko… Jeśli zawali, to jej niechlubna reputacja może solidnie ucierpieć. Mało tego, może się okazać, że jest gorąco i wiać trzeba, bo zleceniodawca do miłych gości nie należał… Gospoda „Szalony koń” prowadzona przez Grubą Zochę, córkę miejskiego kata, była chyba ostatnią, w której tego dnia Oczko jeszcze nie była. Omijała ją celowo, bo i drogo, i klimat jakiś inny, bo elity się tam zwykły bawić, a zbójczyni nie było po drodze z dystyngowanymi pudernicami i ufryzowanymi lalusiami. No i, gdzie elity, tam i ochrona lepsza, a jak ją kto by rozpoznał, to by afera była musowo. A przecież rozpoznać Oczko trudno nie było. Teraz jednak nie było wyjścia. Kaptur na głowę, schować broń i odważnie za próg snobistycznej knajpki. Myk, myk, w ciemniejszy kącik i nuże, obserwować towarzystwo. Nieprzyzwoicie bogaci kupcy pijani jak świnie. Odpitolone w jedwabie paniczyki, pijane jak świnie. Z nimi najdroższe kurtyzany. Tak, tak, też pijane jak świnie. A niewiele się od nich różniące arystokratki… Oczko powiedziałaby, że to już maciory, względnie lochy, ale zasadniczo i one pijane jak świnie. Dwóch rycerzy leży pod stołem, trzeci jeszcze pije, ale znać, że lada moment dołączy do pasowanych braci. Kapłan którejś z boginek dobiera się do wieszczki. Ta wcale się nie opiera, ale kapłanowi i tak nie idzie, bo i on już pijany jak świnia. Wzięty bard przewieszony przez krzesło rzyga na swojego nieprzytomnego konkurenta. No tak, elity się bawią… Po przeciwnej stronie ze swoim dworem ucztuje Lady Nath. Tam kultura większa i konwenanse zachowane, bo przecież nie wypada, by księżna publicznie zalała się w trupa. Oczko zauważyła oczywiście, że ci z kolei odurzają się opium, ale nie bardzo ją to obchodziło.
117
Jarosław Sapierzyński Ona szukała kogoś innego. I znalazła! No wreszcie! Dzięki niech będą bogom, a i demonom, jeśli to akurat ich sprawka. Usiadł pod filarem, szary, skromny, nie pasuje do tej celebry, a jednak pije drogie wino i obżera się nadziewaną kurkami gęsią. Na twarzy nie miał wypisane, że to on, ale Oczko znała się na ludziach. A na tych z półświatka, to już szczególnie. Temu się pojedynczy grosz trafił. Za mało, by kaftany ze złotogłowiu kupić, za dużo, by chlać skwaśniałe piwo. Uznał, że choć jedną noc się zabawi. No to będzie zabawę miał… *** Noc była ciemna, kiedy Szarak opuścił Szalonego Konia. O dziwo wyszedł o własnych siłach, ale to może dlatego, że jakoś mu te drogie trunki nie podchodziły. Jego plebejskie gardło wolałoby raczej bimber niż perfumowane pomyje, jakie mu serwowano. – Hej, paniczu! Widzę, że wieczór udany, może go finałem miłym uczcić? – Skryta pod płaszczem kobieta wyszła zza winkla, ale nie wyglądała na jakąś zapchloną przechodkę trzeciego sortu. Sama zresztą szybko podkreśliła, że nie jest pierwszą lepszą, co za kosz jabłek kiecę zadziera. – Ja z każdym do łóżka nie chodzę, ale widzę, żeś przy groszu, to ci skarby pokażę, o jakich nawet nie śniłeś. – Skarby? – Złodziej nie był za bardzo zainteresowany, ale zatrzymał się i zaczekał, aż metresa podejdzie nieco bliżej. – Skarby, skarby. Mam dwa takie skarby, jakich jeszcześ nie oglądał, że o dotykaniu nie wspomnę. Dasz złocisza, do rana będę ci najwierniejszą kochanką. – E, nie. Nie mam nastroju. Może nie wygląda, ale miałem kiepski dzień. Poleźże za koszary, tam cię pewnie kto ładnie wydupczy, skoro tak cię picza świerzbi. Wiesio Szarak odwrócił się i zamierzał odejść w swoją stronę, ale Oczko, bo ona to oczywiście próbowała zwieść go na manowce, przestała się patyczkować. To nie był jej dzień, ot, zdarza się, ale, żeby drugi fajfus jej ubliżał, tak być nie mogło. – Słuchaj no, pomiocie! Damie szacunku nie umiesz okazać? Jak ci moje cycki nie miłe, to pewnieś pedał jaki! Ale to mam ja dla ciebie skarb inny. – Wyciągnęła spod płaszcza sejmitar. – Idziesz ze mną albo cię to cudeńko troszkę popieści! Poszedł. Bez słowa i najmniejszej próby sprzeciwu. A chwilę później, złodziej Wiesio siedział w opuszczonym magazynie i trząsł się ze strachu, bo zobaczył już zielone warkoczyki i wiedział, że wdepnął w gówno.
118
Jarosław Sapierzyński – Będzie krótko i konkretnie, bo nie mam czasu – perorowała Oczko. – Gdzie sakwa, którą dziś ukradłeś? – Nie mam jej – załkał kieszonkowiec. – Kilka sztuk złota w niej było, tom je właśnie przepił, a reszta, to nic nie warta. Paskudztwo jakieś magiczne, co to go strach dotykać. Wywaliłem to… – Gdzie wywaliłeś? – Rozbójniczka syczała nienawistnie, a gdzieś wewnątrz niej walczyły ze sobą siły dążące to do erupcji wulkanu wściekłości, to do ataku tsunami falami łez. – Nie pamiętam. Kto by się tym przej…. Aaaaa!!! Sejmitar ciął precyzyjnie i mocno. Szarak krzyczał i cały rzucał się jak opętany… No, nie cały, bo jego prawa dłoń całkiem spokojnie leżała na podłodze. – A może sobie przypomniałeś? *** Za świątynią Wielkiego Bobra, na tyłach spichrza zbożowego było zejście do kanału odprowadzającego z miasta ścieki. Mało kto o tym wiedział, ale dla desperatów była to potencjalna droga pozwalająca po cichu wymknąć się poza obręb murów. Przykro to stwierdzić, ale w tej chwili Oczko była zdesperowana. Nie znalazła tej przeklętej sakwy, mimo że przeczesała całą okolicę. A tymczasem czas, który jej dano, minął. Gdyby przyjęła zlecenie od kogoś innego… He, he, na pewno wyszłaby z tego nie tylko bezpiecznie, ale i z jakimś łupem, ale tu nie było żartów. Z wielkim czarnoksiężnikiem królestwa, nekromantą i ponoć kanibalem, straszliwym i mrocznym Khallgoonem nawet ktoś taki jak Oczko, nie miał szans się równać. A jeśli się mu podpadło, jeśli na przykład nie sprostało się jego oczekiwaniom, ooo, to było bardzo źle. Zbójczyni świetnie zdawała sobie z tego sprawę, więc nie traciła czasu. Postanowiła dać dyla. Oprychom ze swojej szajki wcisnęła jakąś bajkę – wiadomo, że samemu zniknąć jest łatwiej – i bez mitrężenia czasu wzięła się za realizację planu. Do kanału schodziło się z niewielkiego, ceglanego domku. Budowlę zaprojektowano z myślą o konserwacji kanału, ale zgodnie z przeznaczeniem używano jej nie częściej niż dwa razy w roku. Przez pozostały czas stała opuszczona, zamknięta solidną kratą i ciężkimi kłódkami. Dostanie się do środka nie zajęło Oczku więcej czasu niż wizyta w wychodku. Potem krętymi schodami zeszła na dół, łatwo uporała się z lekko
119
Jarosław Sapierzyński zbutwiałymi drzwiami i wreszcie, walcząc z mdłościami wywołanymi koszmarnym odorem, wylądowała na wybrukowanym brzegu mazistego, leniwego cieku. Nadzieja, że uda się przejść suchą nogą, umarła już po kilkunastu metrach. Dalej nabrzeża już nie było i koniecznym stało się wędrowanie po kostki w cuchnącej brei. Oliwna lampka nie dawała dużo światła, ale wystarczała by w miejscach, gdzie sklepienie korytarza nieprzyjemnie się obniżało, uniknąć uderzenia w głowę. Po jakichś dwustu metrach dotarła do wyłamanej kraty. Za nią był już, bagnisty w tym miejscu, zasypany miejskimi śmieciami brzeg fosy. Mocne szarpnięcie, krata bez protestu ustąpiła. Powietrze unosiło dławiące opary, ale w porównaniu z tymi w kanale, pachniało świeżością i… bezpieczeństwem. Oczko łatwo przeprawiła się przez fosę, wspięła na stromy brzeg, puściła się pędem przez pole i wreszcie zapadła w brzozowym zagajniku. *** Oczyszczający ogień płonie pod świętym kotłem. Szkarłatne wino buzuje w tętnicach. Oszałamiająca woń kadzideł przyprawia o szaleństwo. Ostra niczym brzytwa klinga rytualnego kindżału w szybkim, precyzyjnym cięciu rozpoławia staw łokciowy, oddziela przedramię od reszty tułowia. Drugie cięcie i tym razem przerażający krzyk. – Cicho, głupia dupo! On się nie skarżył. Okaleczona dziewczyna nie doceniła ponurego żartu nekromanty, który w pierwszej kolejności zajął się nieco już podsuszonym trupem mężczyzny. Krzyczała, płakała, wyła jak upiór. Niewykluczone zresztą, że właśnie los zmory miał ją czekać. Życie i śmierć. Dwie ucięte dłonie, trupa i żywej, łączy skórzany rzemień, a potem pochłania żar rozpalonych węgli. Stary kruk zatrzepotał skrzydłami, jakby coś go przestraszyło, a przecież łączące światy ptaszysko powinno być oswojone ze wszelkimi przybyszami z krainy cienia. Khallgoon dokończył rysować kredą tajemne znaki, usypał z soli krąg i schlapał się posoką szybko słabnącej dziewczyny. Westchnął ciężko, jakby to, co robił było nie czarami, a ciężką fizyczną harówką, potem odczytał kilka wersów z pożółkłej księgi. W komnacie zrobiło się nieprzyjemnie zimno, szron błyskawicznie osadził się na kamiennych ścianach, gęsta mgła spowiła posadzkę. A po-
120
Jarosław Sapierzyński tem z ogłuszającym trzaskiem pękło powietrze. Z bezkształtnej szczeliny, rysującej się nad solnym kręgiem, przez chwilę ziała nicość, a potem wyszła jakaś istota. Nekromanta sapnął niezbyt zadowolony tym, co zobaczył, ale nie próbował odegnać koszmarnego stworzenia. – Masz jakieś imię? Odpowiedzi nie było. Istota nie wyższa niż kilkuletnie dziecko, chuda i żylasta, o czerwonej, spękanej i pełnej ropiejących pęcherzy skórze, wierciła się tylko i błędnie wodziła wzrokiem po całej komnacie. – Rozumiesz mnie? – Khallgoon nie zamierzał się od razu poddawać. Tym razem również nie padły słowa, ale koszmarny dziwoląg nerwowo pokiwał głową, a potem pisnął przeciągle, przepełniony żalem, złością i bólem. – Tak, tak, wiem, że wam się tu nie podoba, ale sprawy mają się tak, że musisz wykonać dla mnie zadanie. Kiedy tylko wypełnisz, co ci przykażę, natychmiast odeślę cię do twojego świata. Jednak, jeśli zawiedziesz, będziesz musiał tu zostać. Zrozumiałeś? – Zabiję cię, czarowniku. Zabiję i pożrę twoją duszę. – Stwór dziwnie poruszył krzywą, nieproporcjonalną żuchwą, syknął gniewnie i trochę niewyraźnie, błysnął żółtymi, krótkimi, ale bardzo ostrymi zębami. – Być może to potrafisz, być może ja okazałbym się potężniejszy, ale wierzę w twój rozsądek. Jeśli nawet ci się uda, będziesz musiał pozostać tu na wieki. To jak, dojdziemy do porozumienia? – Rozwścieczony przybysz z zaświatów zabulgotał, ale już nie pomstował, więc nekromanta kontynuował. – Powiesz mi swoje imię? – Nie mam imienia. Nie mam imienia w waszym rozumieniu. – Wada wymowy bardzo utrudniała zrozumienie słów, ale już nie z takimi dziwadłami Khallgoon miał do czynienia. – W porządku. Muszę cię jednak jakoś nazywać. To ułatwi nam współpracę. Gmoch… Pasuje ci? Bezimienny stwór, który właśnie stał się Gmochem, fuknął i znów boleśnie pisnął. – Jak się domyślam, oprócz tego, że przebywanie tutaj cię boli, to jesteś głodny? – Tak. – Dobrze, dobrze. Przysięgnij, że będziesz mi posłuszny, a zaspokoję twoje pragnienie.
121
Jarosław Sapierzyński – Będę ci posłuszny, czarowniku… – Gmoch powiedział to bardzo niechętnie, ale jednak powiedział, a Khallgoon wiedział, że demon tej przysięgi nie złamie. Co prawda będzie próbował tysięcy sztuczek, ale dobry początek mieli za sobą. Nekromanta niedbałym gestem roztarł stopą krawędź solnego okręgu i wskazał na przykutą do ściany półprzytomną dziewczynę. Powtarzać nie musiał. Gmoch wystrzelił niczym błyskawica, w oka mgnieniu dopadł ofiary i niemal natychmiast rozdarł ją na pół. Minęła raptem chwila i z nieszczęśnicy pozostały tylko krwawe strzępy. – No, no, widzę, że nie jesteś taki cherlawy, na jakiego wyglądasz. To dobrze. To się przyda… – Jakby chcąc udowodnić Khalgoonowi, że się myli, i że to wcale nie jest dobrze, demoniczny stwór śmignął w górę i jeszcze w locie pożarł starego kruka, od lat najlepszego, jeśli nie jedynego towarzysza czarownika. Ten aż zatrząsnął się ze złości, ale zmilczał cisnące się na usta przekleństwa. Zamiast tego warknął: – Lepiej? – Lepiej. – To teraz słuchaj, jakie masz zadanie… *** Chudy Zach ze złością cisnął nożem. Ostrze na pół długości wbiło się w podtrzymujący sklepienie filar, nie dalej niż trzy centymetry od ucha Svena. Zwalisty olbrzym warknął wściekle i już miał rzucić się z pięściami na kamrata, kiedy drogę zastąpiła mu Kocica. – Spokój! Spokój mości panowie! – Kocica nie miała nawet połowy tego autorytetu, jakim cieszyła się Oczko, ale teraz udało jej się zapanować nad sytuacją. Sven sapnął gniewnie, ale pod spojrzeniem niebezpiecznie przymrużonych oczu spuścił wzrok i cofnął się pół kroku. – Mamy tyci kłopocik i dobrze by było sobie z nim poradzić, co będzie trudniejsze, kiedy rzucimy się sobie do gardeł. Dobrze mówię? – Ajuści – mruknął bez przekonania Chudy Zach. Inna sprawa, że jak dla niego Kocica zawsze miała rację i to bez względu na to, czy coś powiedziała czy nie. Po prostu miał słabość do drapieżnych damulek. – Kochana Oczko puściła nas kantem. Trza by jej podziękować, może te zielone kudły wyrwać, a może słynne cycki przypalić, ot co. Przyznać jej jednak trzeba, że zapchlona sucz końską pytą chędożona wiedziała, kiedy
122
Jarosław Sapierzyński brać dupę w troki. Zostawiła nam cholernie śmierdzące jajo i nie wiem, jak mości panowie, ale ja nieco się o swoją śliczną fizis obawiam. Z kim, jak z kim, ale z nekromantą Khallgoonem wolałabym randek nie mieć. – Rozdzielmy się, wyjedźmy z miasta, potem się spikniem znowu, w norze gdzieś przezimujem i z wiosną zaczniemy Oczka szukać. – Okryty złą sławą gwałciciela i okrutnika Dżullass nie błysnął oryginalnością, ale w prostocie jego planu było niewątpliwie dużo rozsądku. – Ajuści – Chudy Zach po raz kolejny błysnął zdolnościami oratorskimi. – Jednakoż, razem może być nam nieco łatwiej. Zawszeć to lepiej się bronić kupą… W wielu sytuacjach słowa Kocicy znalazłyby poparcie w czynach i ich efektach, ale nie tym razem. Tym razem, dokładnie kiedy seksowna zabójczyni przekonywała kamratów do swoich racji, do komnaty, w której siedzieli, wraz z odrzwiami i futryną wpadła jakaś nieduża, czerwonoskóra istota. Do uszu Lady Nath, która właśnie zażywała uroków wieczornej przejażdżki odsłoniętą kolasą, doszły nieludzkie krzyki. Umilkły tak szybko, że nie mogła być pewna, czy słyszała je naprawdę, czy tylko miała jakieś koszmarne przesłyszenia… *** O makabrycznej śmierci swoich byłych podwładnych Oczko dowiedziała się przypadkiem, w jednej z przydrożnych karczm. Mogła nie wierzyć, bo stary dziad bajający o ćwiartowaniu i obdzieraniu ze skóry, oczywiście w słusznej karze za liczne przewiny i grzechy, nie budził za grosz zaufania, ale coś jej mówiło, że tym razem obdartus nie zmyśla. Wciąż pamiętała u kogo zrobiła sobie tyły i nie miała wątpliwości, że tego kogoś stać było na podobną zemstę. A zatem należało wyciągnąć jedyny rozsądny wniosek. Trzeba uciec jeszcze dalej, zmienić nazwisko, twarz nawet. Z tym ostatnim było najtrudniej, bo owszem, były czarodziejki, które zajmowały się tego rodzaju operacjami, ale żeby dyskretnie skorzystać z ich usług potrzebne były ogromne pieniądze i wpływy. Oczko mogła się o to postarać, ale chwilowo nie bardzo miała czas. Zamiast twarzy zmieniła więc włosy. Zastąpiła zieloną farbę blond platyną, rozplotła warkoczyki, a wreszcie skróciła fryzurę niemal o połowę. Potem długo patrzyła w lustro i szczerze płakała.
123
Jarosław Sapierzyński Podążała na północ. Opuściła ruchliwe trakty i wybrała zdecydowanie mniej bezpieczną, za to bez dwóch zdań dyskretniejszą drogę przez góry. Zapadał zmierzch, a Oczko schodziła z łagodnego, bardzo długiego zbocza. Może coś usłyszała, może wyczuła? Odwróciła się powoli, zdążyła w międzyczasie sięgnąć po sejmitar. Nie dostrzegła nic niepokojącego, ale była pewna, że intuicja jej nie myli. Cokolwiek się zbliżało, wysłał to Khallgoon. Nadchodziła śmierć. Oczko uniosła broń, zrobiła pół kroku do tyłu i przybrała szermierczą postawę. Wciąż nic nie widziała, ale bez dwóch zdań czuła, że to już, że bardzo blisko, że zaatakuje… Lekko odskoczyła w bok, w półobrocie uniknęła jakiegoś przemykającego cienia, zaatakowała z wypadu tam, gdzie kazał jej instynkt. Rozpaczliwy, błagalny pisk. Oczko wstrzymała cięcie. Jakże to, zabić tak nieszczęsną istotę? To chyba dziecko, ale jakieś chore, poparzone chyba… Te szukające litości oczy, te… Zęby! Jedno kłapnięcie. Trzask kości, krew i nagły przypływ paniki. Śmierć nie była łagodna. *** Gmoch nerwowo krążył po komnacie, syczał, warczał, darł pazurami po ścianach, czasem zatrzymywał się, wyskrobywał na blacie stołu jakieś znaki, kółka, strzałki, chwilę machał rękoma i znów zaczynał chodzić w kółko. – Odeślij mnie czarowniku! Odeślij! – seplenił niewyraźnie i nienawistnie patrzył na nekromantę. – Jeszcze tylko jedno, jeszcze tylko znajdź dla mnie… – Nie, nie, nie! Inna była umowa, inna! Wykonałem zadanie. Odeślij. – To już ostatnie polecenie… – Khallgoon wydawał się nieprzejednany, ale czuł już, że tym razem będzie musiał się poddać. Bardzo mu się to nie podobało. – Nie! Odeślij mnie czarowniku, albo cię zabiję! – Żółte zęby połyskiwały groźnie, jasno dając do zrozumienia, że stwór nie ma ochoty ani na żarty, ani na dalsze negocjacje. Khallgoon sapnął wściekle, przez chwilę rozważał, czy nie spróbować siłą zmusić Gmocha do posłuszeństwa, ale odpuścił. Trudno, skarb z sakwy przepadł, ale może jeszcze kiedyś nadarzy się okazja… – Dobrze. Odeślę cię. Dotrzymałeś słowa i ja też go dotrzymam. ***
124
Jarosław Sapierzyński Okrutny i bezwzględny Khallgoon miał tylko jedną słabość. Słabość to mało powiedziane. To była jego obsesja, jedyny – choć skrzętnie skrywany – sens istnienia, wartość, którą przedkładał ponad życie i śmierć, ponad całą potęgę i czarną magię. Tą słabością była Lady Nath. Nekromanta jak tylko mógł krył się ze swoim afektem. Wiedział, że najlepsza partia w mieście trafi się jakiemuś księciu czy hrabiemu, ale to nie pozbawiało go marzeń. Rzecz jasna, ze swoją potęgą mógł próbować posiąść ukochaną przy pomocy zaklęć, ale nie dopuszczał takich myśli. Lady Nath była dla niego niczym świętość, prędzej więc sam zadałby sobie katusze, niż posunął się do jakiejkolwiek formy gwałtu. Innych bez mrugnięcia okiem potrafiłby torturować, czy posyłać na śmierć, dla niej chciał zbierać kwiaty, bić pokłony i służyć. Czarownik znał swoją wyśnioną piękność osobiście, nie raz widywał ją przy różnych oficjalnych okazjach, czasem nawet zamienili ze sobą kilka zdań, ale nigdy nic więcej z tego nie wychodziło. Może dlatego, Khallgoon z roku na rok stawał się coraz bardziej zgorzkniały, okrutny i… nieszczęśliwy. A jednak jego uczucia nie wygasały. Płomień platonicznej miłości niezmiennie buzował w jego sercu, tyle że z biegiem lat uwielbienie to przybierało coraz to dziwaczniejsze formy… Przebrany za starą żebraczkę, zgarbiony, utytłany w końskim łajnie, Khallgoon kuśtykał za orszakiem Lady Nath i drżącym, słabym głosem prosił o datki. Przepychał się w tłumie plebsu, cierpliwie znosił obrazy i poszturchiwania, konsekwentnie parł jak najbliżej ukochanej. Poczuć jej zapach, zobaczyć błysk w oku, może nawet dotknąć rąbka sukni. Skoro misterny plan upadł, trzeba było szukać pomniejszych radości. Był już blisko, kiedy ktoś mocno pchnął go w plecy. Nie utrzymał równowagi i jak długi runął prosto pod nogi arystokratki. Ta odskoczyła przestraszona – och, z jaką gracją! – przez chwilę spod eleganckiej sukni błysnęła szlachetna biel zgrabnej łydki. Khallgoon aż jęknął z zachwytu, ale nim zdążył nacieszyć się widokiem, gwardziści zasłonili piękną damę, a rozbawiona czerń poczęła go wyśmiewać, kopać i lżyć. Zniósł i to upokorzenie, do ostatniej chwili patrzył za odchodzącym orszakiem, niemal nabożnie odnotowując każde stąpniecie karminowych trzewików ukochanej. I właśnie kiedy Lady Nath miała zniknąć mu z oczu, zauważył, że jej drobna stópka stanęła na czymś, co lekko odcinało się od kamiennego bruku. Nekromanta z uwielbieniem kolekcjonował rzeczy uświęcone dotykiem damy jego serca. Chorobliwie pożądał jej osobistych przedmiotów,
125
Jarosław Sapierzyński w szczególności rzecz jasna ubrań, i choć nigdy nie posunął się do kradzieży a tylko zbierał to, co przestało być jej potrzebne i zostało wyrzucone, i tak mógł się pochwalić całą komnatą wypełnioną po brzegi tym, co kiedyś miało szczęście służyć Lady Nath. Nadepnięte przez nią „nie wiadomo co” było co prawda niczym przy skarbach takich jak podwiązka czy przedziurawiony pantofelek, ale i to potencjalnie mogło okazać się ciekawe. Psiocząc na stłoczone wokół pospólstwo, wciąż pozostający w kamuflażu żebraczki, Khallgoon podniósł się i zdecydowanie rozpychając łokciami parł w miejsce, gdzie przed chwilą widział przedmiot pożądania. Jest! Nikt nie zabrał! W błocie leżała sakwa. Na pierwszy rzut oka solidny materiał kiedyś był błękitny, teraz szaro bury, zdeptany i pomięty. Czarownik chciwie podniósł znalezisko i z lubością przytulił do piersi. Z pewnym zaskoczeniem wyczuł, że wewnątrz coś było. Tasiemkę ktoś rozwiązał, ukryty pod nią dodatkowy rzemień także, ale zawartość musiała okazać się mało atrakcyjna, skoro nawet jej nie wysypano. Wiedziony ciekawością Khallgoon zajrzał do środka sakwy. Nie od razu odgadł, czym są dziwne małe kapsułki, w większości połamane, nasiąknięte wodą i zamienione w drobny żwirek. Zdziwił się, a dosłownie sekundę później doznał olśnienia. Epilog O tym, jak obdarta żebraczka odtańczyła na rynku szaleńczo dziki taniec radości opowiadano jeszcze długo, śmiejąc się przy tym do rozpuku i nie wnikając, co spowodowało taki wybuch euforii. Oczywiście nikt nawet się nie domyślał, że to nie była żadna biedaczka uszczęśliwiona znalezieniem złamanego srebrnika, lecz wielki czarownik Khallgoon, który zdobył wreszcie to, co spisał już na straty. Nekromanta musiał użyć czarnej magii, by dowiedzieć się, że alchemik Edmond Bosz pracuje nad wynalazkiem, będącym spełnieniem jego marzeń, i poświęcił wiele tak czasu, jak pieniędzy, by wykraść mu sekret. Długo śledził prace wynalazcy, wydał fortunę na opłacenie bandy Oczka, a kiedy ta zawiodła, nie zawahał się przed wezwaniem demona. Polała się krew, wypełniła zemsta, lecz nic to nie dało. Wynalazek przepadł jak kamień w wodę. A potem Khallgoon dostał to, co chciał, zupełnie przez przypadek. Ot, dowcip losu. Co za cudowny, wspaniały, doskonały dowcip losu! Jakież się otwierały perspektywy! Jeśli się miało w rękach produkt końcowy,
126
Jarosław Sapierzyński dla maga tak potężnego jak Khallgoon rozpracowanie alchemicznej receptury nie stanowiło żadnego problemu. A potem będzie można otworzyć produkcję i natychmiast zawładnąć rynkiem. Monopol, pieniądze, nagrody, zazdrość konkurentów… To wszystko było bez znaczenia. Nekromanta miał już niezmierzoną potęgę, nie narzekał na biedę, a cały spisek uknuł z jednego i tylko jednego powodu… *** Z sercem bijącym mocniej niż razem wzięte wszystkie dzwony świątyni Wielkiego Bobra, Khallgoon równo ułożył prostokątne pastylki (uznał, że zmiana kształtu z okrągłych, jakie wymyślił Edmond Bosz, będzie wystarczającym pretekstem do oficjalnego podpisania się pod wynalazkiem). Zamknął gustowne pudełeczko, przewiązał czerwoną wstążką i wraz z liścikiem oraz pękiem jaśminu wręczył posłańcowi. – Do rąk własnych Lady Nath. Ręczysz głową za to, że przesyłka dotrze bezpiecznie. Goniec żwawo ruszył wypełnić swoją misję, a nekromanta odetchnął głębiej i chwiejnym krokiem podszedł do ulubionego fotela. Opadł ciężko na miękkie, skórzane siedzisko. Teraz pozostało mu czekać i mieć nadzieję. Nie chciał wiele. Wystarczy, że usłyszy „dziękuję”, że ujrzy sobie dedykowany uśmiech, a stanie się najszczęśliwszym człowiekiem świata! Ile to może potrwać? Goniec musi dotrzeć na miejsce i jeszcze konieczna jest szczypta szczęścia, że adresatka będzie akurat w domu. Zanim przeczyta, zanim użyje… A może nie zechce, może będzie się bała? A jeśli nawet skorzysta, ale nie uzna za stosowne, by osobiście podziękować? Ech, jeśli będzie zadowolona, to niech nawet się nie fatyguje, samo jej szczęście będzie największą nagrodą. Ale czy naprawdę może być kontenta z takiego prezentu?... No oczywiście! Może! Będzie na pewno! Czarownik pamiętał jak dziś, gdy na przyjęciu z okazji wizyty seniora sąsiedniego hrabstwa, miał zaszczyt chwilę rozmawiać z Lady Nath i ta poskarżyła się, że kamień zniszczył jej nową pralkę. Jakże będzie zachwycona, że on, Khallgoon, specjalnie dla niej przygotował tabletki do zmiękczania wody! LCF 10.2012
127
Jarosław Sapierzyński
Graj, muzyko Młody mężczyzna w jeansach, czarnej koszulce i poprzecieranej kamizelce przepchnął się przez podskakujący tłum nastoletnich dziewczynek, minął kilku półprzytomnych chłopców o maślanym spojrzeniu i, nie zatrzymywany przez ochronę, przysiadł na scenie. Agata Ocmańska, a właściwie Ostra, bo jej prawdziwego imienia i nazwiska już od dawna nikt nie używał, z typową dla siebie charyzmą i energią skakała pomiędzy muzykami, kręciła nęcącymi pośladkami i śpiewała. Od czasu, gdy jej kariera eksplodowała z siłą bomby atomowej, zarówno wizerunek, jak i repertuar, który wykonywała, bardzo się zmieniły – pierwsze w stronę skandalu, drugie ku gustom mas. Jednak na koncertach chętnie wykonywała starsze utwory o zdecydowanie ostrzejszym, rockowym charakterze. Tak było i teraz. Mocny, drapieżny wokal Ostrej grzmiał z głośników i zalewał eter na podobieństwo trąb anielskich obwieszczających koniec świata. Kończyła już bisy, ale nie czuła się nadmiernie zmęczona, a energia promieniowała od niej jak od reaktora elektrowni w Czarnobylu. – Zajebiście! Dzięki, jesteście super! To już ostatni kawałek, ale mam nadzieję, że niedługo spotkamy się znowu! – gwiazda darła się ze sceny, ani na moment nie zapominając o odpowiednich pozach przeznaczonych dla sporej liczby fotoreporterów. Odczekała aż aplauz i szaleństwo publiczności na chwilę opadną i aksamitnie zanuciła początek swojej sztandarowej ballady. Tłumek pod sceną zawył i podchwycił melodię. Do tej pory przez nikogo nie zauważony, siedzący na scenie mężczyzna, teraz poruszył się. Odgarnął z oczu długie włosy, sięgnął do kieszeni i wydobył stamtąd harmonijkę. Ostra poczuła, jak miękną jej nogi. Śpiewała, a bluesowe przygrywki nieznanego kolesia tak idealnie wpasowały się w jej piosenkę, że uczyniły z niej kompozycję doskonałą. Uśmiechnęła się, zdziwionym wzrokiem wpatrzyła w nieznajomego, ale dopiero gdy wybrzmiały ostatnie takty, dopiero gdy podziękowała publiczności i umilkły długie brawa, podeszła do niego, usiadła obok i spytała: – Co to było? – Twoja piosenka. – Mężczyzna uśmiechnął się tajemniczo. – No jak, Ostra, czujesz jeszcze bluesa, czy bawi cię już tylko papka? – Zawsze czuję – Ostra żachnęła się, ale po chwili milczenia wstała i pociągnęła nieznajomego, by poszedł z nią do garderoby. – Piwa?
128
Jarosław Sapierzyński – Nie odmówię. – Kurwa, kim ty właściwie jesteś? – Przechodniem. Właściwie to tyle. Lubię, gdy gra, lubię grać. To chyba nic złego? Zdaje mi się, że mamy ze sobą wiele wspólnego... – Tajemniczy uśmiech nie znikał z kącików ust. – Mów mi Kusy. – Kusy? No dobra, Kusy, fajnie to zagrałeś. – Bo fajna piosenka. – Wszystkie moje piosenki są fajne, już ci mówiłam, że zawsze czuję bluesa. – Ale niektóre fajniejsze. Kusy dość szybko opróżnił butelkę i z dziwnym błyskiem w źrenicach przyjrzał się Ostrej. Było na czym oko zawiesić, bo gwiazda prezentowała się niezwykle smakowicie i, co tu dużo mówić, zachęcająco. Na wierzchu było doprawdy wiele, a to, czego widać nie było, kusiło tym mocniej. – Wpadnij jeszcze kiedyś na mój koncert, to dziś... to było bardzo udane. – Wiem. – O, widzę, kurwa, że skromnością niewiele mi ustępujesz. – Realnie oceniam fakty – Kusy mówił chyba bardzo poważnie, ale teraz oboje wybuchnęli spontanicznym śmiechem. – Dobra, fakty faktami, ale teraz chyba powinieneś spierdalać. – Ostra schyliła się i zdjęła diablo wysokie szpilki. Podchwyciła zdziwione spojrzenie mężczyzny i dodała: – Co chciałam pokazać, już pokazałam, a teraz mam ochotę się przebrać... *** Z chatu fanclubu Ostrej: (...) grand: Kur_a nie mogłem być na koncercie. Ktoś z Was był? Fajnie było? hot_doll: tez bym sie chetnie dowiedziala, moze jakies zdjecia? francuska: Byłam, świetnie jak zawsze, Ostra w zajebistej formie, ale nie mam fotek. grand: A co grała? francuska: Wszystkie najfajniejsze kawałki i te stare, i nowe, długie bisy i cały show. Ekstra! Szkoda, że daleko stałam od sceny :( babajaga: A ja byłam pod samą sceną :) Ścisk straszny, ale zabawa zajekurwastyczna! Ostra miała super spódniczkę, taką skórzaną, obcisłą, muszę sobie też taką kupić... ignor: To jeszcze spódniczka, czy już pasek? :p
129
Jarosław Sapierzyński babajaga: ignor, po raz kolejny dajesz dowód, że jesteś ograniczony!! ignor: :D Ostra super w czymś takim wygląda, ale ty lepiej sobie nie kupuj, bo jak wyjdziesz na ulicę, to ludzie padną ze śmiechu :D babajaga: Włącz se spierdalacz... sugaradmin: proszę o spokój, bo będę rozdawała banany! ignor: Tak jest, wasza wysokość babajaga: ... francuska: w tej spódniczce widziałam już Ostrą na promocji płyty w Empiku. hot_doll: prawda, tam bylam i widzialam. rufus: ostra to zwykła kurwa!!! [rufus został usunięty z listy użytkowników chatu] francuska: Znowu jakiś troglodyta. hot_doll: niestety nie ma na nich lekarstwa babajaga: a co to za koleś grał na organkach przy ostatnim kawałku? Myślicie, że Ostra z kimś jest? ignor: sama jesteś organek; to się nazywa harmonijka ustna. babajaga: goń się, palancie... [babajaga została usunięta z listy użytkowników chatu] [ignor został usunięty z listy użytkowników chatu] sugaradmin: ostrzegałam... francuska: nie wiem, co to za jeden, dziwny jakiś był... (...) *** Wejście wąsatego kolesia rodem z filharmonii wywołało burzę oklasków i spontaniczny entuzjazm, a gdy jego skrzypce wkomponowały się w rytm basu i perkusji, wplotły pomiędzy gitarowe riffy i akordy, cała publiczność aż zawyła z radości. Połączenie heavy metalu z instrumentem klasycznym nie było niczym nowym, ale zazwyczaj stwarzało fenomenalny klimat. Łowcy już od jakiegoś czasu koncertowali razem z Konradem Łosiem i nie zdarzyło się, żeby ich współpraca nie spotkała się ze świetnym przyjęciem. Porcja czadu, jaką serwowali swoim fanom, zwykle dudniła w głowach i duszach jeszcze długie godziny po koncercie. Teraz wszelkie przesłanki wskazywały na to, że będzie podobnie. Muzycy dawali z siebie wszystko, a publika żywiołowo reagowała na ich popis. Nikt
130
Jarosław Sapierzyński nie zauważył, kiedy na scenie pojawił się ktoś jeszcze. Chłopak wyglądał bardzo przeciętnie, ot, taki, jakich wielu kręci się na tego typu imprezach. Jedyne, co go wyróżniało, to trzymana w rękach, metalicznie połyskująca w świetle reflektorów, waltornia. Wszedł w piosenkę przy refrenie. Róg zadął ciężko i nisko. Nadał szybkiej i drapieżnej kompozycji bardziej demonicznego charakteru i głębi. Szalejący pod sceną ludzie zaskowytali dziko, jakby spłynęła na nich tajemna moc i nieznana siła, po czym z jeszcze większym zaangażowaniem poczęli skakać i machać głowami. Stojąc z boku i nie wiedząc, o co w tym wszystkim chodzi, można było odnieść uzasadnione wrażenie, że nadszedł dzień apokalipsy... Jednak dnia sądu ostatecznego nie było. Utwór niczym tajfun zawładnął całą okolicą, targał umysłami, szarpał uczucia, budził ekstremalne emocje, a gdy ucichł, na rozgrzane oblicza tłumu wypłynęła niemal słoneczna jasność euforii. Adam, lider Łowców, podszedł do waltornisty i z uznaniem uścisnął mu dłoń. Nie padły żadne słowa. Byłyby zbędne. Muzycy doskonale rozumieli się bez nich. Bas zadudnił, perkusja podchwyciła rytm wprowadzający do następnego kawałka, potem odezwały się skrzypce Łosia. Teraz przyszedł czas na gitary. Piosenka rozkręcała się, nabierała tempa i pełni wyrazu. Zachwyceni fani znów szaleli pod sceną, a tym czasem dziwny chłopak z waltornią gdzieś zniknął... *** Huraganowa kakofonia dźwięków urwała się nagle, ale natychmiast jej miejsce zajął nie mniej burzliwy aplauz. Salwy oklasków odbiły się od dostojnych ścian i sklepienia filharmonijnej sali i z pełną mocą spłynęły na orkiestrę. Dyrygent i zarazem kompozytor, znany na całym świecie mistrz Wojciech Zabój, nie ukrywając wzruszenia skłonił się tak nisko, że jego rzadka grzywka dotknęła podestu. Poprawił frak i jeszcze raz wzniósł batutę. Fortepianowe solo łagodnie wprowadziło w bisowy utwór, po dłuższej chwili, z wyczuciem, dołączyły się inne instrumenty. Świat dźwięku skonstruowany na partyturze ożył i drgnął. Słuchacze milczeli zafascynowani, artyści dawali z siebie wszystko, a maestro wydawał się duchem przebywać gdzieś miedzy nutami i krzyżykami, które sam składał w wielką przestrzenną całość. Dzieło zdawało się skończenie doskonałe, miało się wrażenie, że nic już nie można do niego dodać, niczego nie można ująć. A jednak okazało się, że istnieje coś ponad to, co zaplanował twórca.
131
Jarosław Sapierzyński Na sali było ciemno, a mimo to część widzów, zwłaszcza tych siedzących bliżej, dostrzegła chłopaka znacznie odstającego od reszty zebranych. Zamiast garnituru czy smokingu miał na sobie znoszoną dżinsową kurtkę, a pod pachą trzymał skrzypce. Pomruk oburzenia przetoczył się ponad rzędami foteli, ale młodzieniec nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Pewnym krokiem przeszedł do przodu i bez skrępowania stanął tuż obok dyrygenta. Szmery na sali narastały, zaczęły nawet przeradzać się w pokrzykiwania, ale wtedy intruz zagrał... Niemal natychmiast publiczność zupełnie zamilkła, a niedawny gniew przeistoczył się w podziw graniczący z uwielbieniem. To nie było wybitne, to było coś znacznie lepszego. Solowa partia skrzypiec była genialna, doskonała, po prostu boska. Niemierzalna żadną ludzką miarą. Idealnie wpasowała się w kompozycję, wzbogaciła ją, nadała prawdziwego ducha. Uczyniła odbiór prawdziwie mistycznym przeżyciem. Każdy, kto był wtedy w filharmonii, zdawał sobie sprawę, że jest świadkiem cudu, że uczestniczy w sacrum, że dane jest mu obcować z żywą muzyką, z jej duszą i ciałem. To było piękne! Owacja na stojąco nie miała końca. W historii tego szacownego gmachu było wiele wzniosłych momentów, lecz czegoś takiego daremnie by szukać we wspomnieniach. Może gdyby zmartwychwstali wiedeńscy klasycy, zdołaliby zrobić podobne wrażenie, ale też trudno to było sobie wyobrazić. Dyrygent, nie kryjąc łez wzruszenia, odwrócił się do tajemniczego skrzypka. – Mistrzu... – Skłonił się tak uniżenie, jakby oddawał hołd. Młodzieniec nic nie odpowiedział. Poklepał tylko wiekowego muzyka po ramieniu, uśmiechnął się i zszedł na widownię. Po chwili już go nie było... *** Oficjalna strona zespołu Powidła; forum fanów: temat: koncerty, imprezy, spotkania z fanami truskawka pisze: „Mnie osobiście najbardziej kręci spontan. Jesienią byłam na koncercie w „Trymestrze”, gdzie z Powidłami grało kilku gości. Wszystko jakoś tak naturalnie przeszło w jam–session i było po prostu cudowne. Kocham takie klimaty, ale to się udaje tylko z najlepszymi muzykami”. klawisz pisze:
132
Jarosław Sapierzyński „O tak, takie jazdy są najlepsze, a Powidła są w tym mistrzami”. sierzant_bobr pisze: „Kurna, a ja i ci, co byli na takim małym koncercie w Wołominie, słyszeliśmy prawdziwego mistrza. Z Powidłami zagrał taki koleś. Nie wiem, co za jeden, ale był niesamowity. Grał na gitarze, w „Kwaśnej” potem już w takim absolutnym spontanie wziął klawisze od Bentleya i pojechali Echoes Floydów. Mówię wam, miodzio!” brutus pisze: „Byłem, słyszałem... geniusz...” (...) *** Ostra umazała frytkę w keczupie, potem z niechęcią odrzuciła ją na talerz. – Co, mam pieprzyć się na scenie, żeby o mnie więcej pisali? – Jak na polskie warunki i tak dużo piszą... – Lala, menedżerka gwiazdy, nie była szczególnie przekonująca. – Pierdolenie... Kiedyś wystarczyło być dobrym, żeby ściągnąć tłumy, dziś mogę być najlepsza, a jak nie pokażę dupy, to się nie sprzeda. – Showbiznes, moja droga. Na szczęście masz jeszcze trochę zagrań do wyboru. Madonna czy inna Aguilera pewnie już to zrobiły, ale na naszym poletku będziesz prekursorką. – Lala, co ty chcesz ze mnie małpkę zrobić? Pierdol się, niunia. – Hej, Ostra! Spokojnie. – Agentce nie zależało na awanturze. – Robisz tylko to, co ci się podoba, ale moja rola między innymi jest taka, żeby podrzucać ci pomysły. – Doskonale. Podrzucisz mi więc pomysł na jakąś zajebistą piosenkę? – Widzę, że dziś ciężko będzie się z tobą dogadać. Od piosenek masz inną ekipę i uderzasz w tę nutę tylko po to, by się ze mną ściąć. – Może i tak. Sorry, Lala, ale wkurwiona jestem. To co mi proponujesz? – Rozmawiałam z Malinką... – To żenująca szmata... – Tak, ale jest kontrowersyjna i świetnie nadaje się do nakręcania prasy. – Pewnie. Drugiej takiej idiotki daleko by szukać. – Tym taniej wyszłoby przygotowanie małej sensacyjki. – Jakiej? Że mam ją głęboko w dupie?
133
Jarosław Sapierzyński – Nie, przeciwnie. Niby przypadkiem spotkałybyście się na jakimś koncercie, powiedzmy charytatywnym, i przy tej okazji wyszłoby, że macie romans. Jakiś pocałunek na scenie, coś takiego... – Chyba masz martwicę cipy z przerzutami na zwoje mózgowe! – Taaa, bałam się, że tak zareagujesz. A może masz lepszy pomysł, jak ściągnąć prasę? Ostra spuściła głowę wlepiając wzrok w smętnie czekające na pożarcie frytki. Tak naprawdę nie miała lepszego pomysłu... Zaraz... – Odwołuję to, co mówiłam wcześniej. Można się dostać do mediów, będąc po prostu dobrym. – Można? – Tak, można. Tylko trzeba spełnić jeden warunek, trzeba być najlepszym, trzeba dać całego siebie, trzeba zagrać o duszę! – He, he – Lala prychnęła kpiąco. – Tyle, że ty, moja kochana, nie masz duszy. Oczy wokalistki błysnęły groźnie, ale nie skomentowała. Odsunęła niedojedzony posiłek i duszkiem dopiła piwo. – Dziś wieczorem podeślę ci na maila kilka rzeczy, a ty pokombinujesz, jak to dla mnie wykorzystać. – Coś ty wymyśliła? – Zobaczysz, Lala. Zobaczysz i szczęka ci opadnie. *** Kiedy Lala po kolacji usiadła przed komputerem i odebrała wiadomość od Ostrej, rzeczywiście była w niemałym szoku. Piosenkarka niewiele napisała od siebie, jednak załączniki mówiły wystarczająco dużo. Kilka artykułów z gazet, filmiki na YouTube, relacje z koncertów, wypowiedzi fanów i krytyków najróżniejszej maści. Pod tym wszystkim raptem jedno zdanie od Ostrej: „załatw mi tego kolesia na trasę”. Może się udać? Cholera wie... Lala zaczytała się w dłuższym artykule z „Mega Expressu”: „Grajkowie w przejściach podziemnych i na dworcach, cyganie z harmoszkami przycinający w tramwajach, amatorzy szukający szczęścia po pubach. Tacy muzycy częściej nas irytują niż uprzyjemniają życie, a jednak okazuje się, że nie trzeba brać setek tysięcy za koncert, by swoją twórczością nieść niekłamaną radość. Okazuje się, że wśród szarych zjadaczy chleba, z dala od ekranów,
134
Jarosław Sapierzyński jupiterów i fleszy, pojawiają się pasjonaci i artyści niczym nie ustępujący, a może i przewyższający tych, o których czytamy w modnych czasopismach.” Lala wstała od komputera, poszła po kieliszek, butelkę wina, notatnik i długopis. Już po chwili czytała dalej, wynotowując nazwiska i miejsca. Wszystko rozbijało się o nikomu nieznanego młodego człowieka, który, według tabloidowego artykułu i innych źródeł, wyrastał zgoła na następcę Mozarta, Czajkowskiego, Presleya i Morrisona razem wziętych. Chłopak pojawiał się w tysiącu różnych miejsc, z najróżniejszymi instrumentami, podczas imprez skrajnie różnych tak muzycznie, jak kulturowo, i zawsze dosłownie oczarowywał grą. A potem znikał równie nagle, jak się pojawił. I najwyraźniej ten talent był czymś, o czym chciano pisać i czytać. Wszędzie. *** – Masz rację, to doskonały pomysł – Lala z ekscytacją szczebiotała do telefonu. – Ale? – Ale... No właśnie... Ale nie mogę go znaleźć. Kamień w wodę. Nikt nie wie, nikt nie zna. Pod ziemię się zapadł. – Paganini w dupę jebany... – Ostra nie żałowała słownictwa na wierne oddanie tego, co akurat myśli. – Jeśli jeszcze nie wiesz, to każe mówić na siebie Kusy, ale więcej nie wiem. Szukaj, Lala, musisz go znaleźć. *** Lala szukała. Szukała wytrwale i naprawdę pomysłowo. Rozpuściła wici po mieście i całym kraju, na bieżąco monitorowała Internet i prasę, rozpowiadała, zostawiała dla nieznajomego informacje po różnych knajpach suto płacąc barmanom, ochroniarzom i stałym bywalcom tylko za to, aby gdy obiekt poszukiwań się pojawi, dali mu jej wizytówkę z prośbą o kontakt. Obiecywała też, że jeśli w odpowiedniej chwili dostanie cynk, to odpłaci się naprawdę niezłą sumką. Tym, co podobali jej się bardziej, obiecywała jeszcze coś innego. Szukała też osobiście. Wędrowała od pubu do pubu, od klubu do klubu. Zaglądała do wszelakich tawern, pojawiała się na większości koncertów, i tych małych, i większych. Dzięki Bogu jej menadżerskie znajomości zapewniały darmowe wejściówki, inaczej już dawno ogłosiłaby bankructwo.
135
Jarosław Sapierzyński Podsłuchiwała ulicznych grajków, wypatrywała w metrze, w autobusach, tramwajach i na ulicach przechodniów z instrumentami. Przełamując strach zaglądała nawet w ciemne zaułki, na opuszczone perony i ogródki działkowe. Na szczęście nikt się do niej nie przyczepił, ale celu nie osiągnęła. Kusego nie było. A jeszcze gorsze było to, że poszukiwany zdawał się z nią igrać, bo co chwilę w Internecie, w prasie, a nawet sporadycznie w telewizji i radiu pojawiały się strzępki informacji, że gdzieś był, że coś zagrał. Tak, jakby celowo unikał Lali, jakby kpił z niej, choć przecież nie mógł wiedzieć, że stał się obiektem pożądania... A może wiedział? *** Ostra zdecydowanie wolała poruszać się samochodem, ale tym razem metro było jej bardziej na rękę. Jeśli zdolności Lali, choć wielkie, okazały się niewystarczające, sama musiała wziąć się do rzeczy i liczyć na swój fart. I tym razem jej go nie zabrakło. Nieumalowana, w dżinsach, trampkach i czarnej bluzie pozostała nierozpoznana przez nikogo z tłumu. Nawet dwie fanki, których twarze kojarzyła z pierwszego rzędu na wielu swoich koncertach, szczebiotały tuż obok i nie domyśliły się, że stoją przy swojej idolce. Całkiem zabawna sytuacja. Wysiadła na stacji Centrum i, przebijając się między ludźmi, wyszła na placyk zwany żargonowo Patelnią. Jakaś kobieta o wyraźnie błędnym spojrzeniu chodziła w tekturowym kartonie, na którym powypisywano jakieś bzdety. Grupa rozdających ulotki natarczywie napadała przechodniów, starsze babiny handlowały kwiatami, a kilka młodszych dziewczyn usiłowało sprzedać swoją urodę, choć trzeba przyznać, że zachowywały się przy tym dość powściągliwie. Pod murkiem skrzeczał i gnębił gitarę Pan Witek Gość Z Atlantydy, a na środku Patelni zarośnięty lump dudnił pałeczkami w krzesło i zupełnie nieźle mu to wychodziło. Wyżej, na szczycie schodów, stała banda łysych, tylko czekających, by komuś przyłożyć. Do tego różnobarwny tłum, hałas samochodów i tramwajów. Ot, piekiełko. Ostra już miała zrezygnować, gdy usłyszała harmonijkę. Poznała od razu i nie miała żadnych wątpliwości, że znalazła tego, kogo szuka, mimo że gęsty tłum gapiów skutecznie zasłaniał widok. Przepchnęła
136
Jarosław Sapierzyński się ze sporym trudem i już po chwili wpatrywała się w kucającą pod filarem, niepozorną sylwetkę Kusego. Jak zwykle czarował. Tego nie można nazwać inaczej. Moc, jaką dysponował, nie mogła być po prostu talentem. To była magia i to magia najwyższej, najdoskonalszej próby. Sztuka bez ograniczeń, zdolność, z całą oczywistością, nieludzka. Jakie było źródło? Nie sposób ocenić. Efekt, w każdym bądź razie, był porażający. Tłum najpierw zaczął rytmicznie podrygiwać, potem pojawiły się przytupywania, a już po chwili przypadkowi przechodnie, spieszący się w tysiące różnych miejsc, zaczęli tańczyć. Tańczyli tak, jak ten nierzucający się w oczy chłopak im zagrał i, co najciekawsze, czuli się szczęśliwi. Ostra, chyba jako jedyna, zdołała się oprzeć pokusie i nie puściła się w pląs. Uśmiechu cisnącego się na usta nie zdołała powstrzymać, ale tylko tyle. Nie chciała teraz stracić kontroli, nie chciała się rozproszyć, nie chciała, żeby przez coś tak głupiego stracić Kusego z oczu. Zupełnie, jakby czuła, że jeśli tak się stanie, on odejdzie niezauważony i spotkać go ponownie będzie szalenie ciężko. Wyczekała do końca, co kosztowało ją naprawdę dużo siły woli, ale wysiłek ten chyba był konieczny. Wybrzmiały ostatnie nuty i Kusy po prostu wstał i odszedł. Tylko refleksowi Ostra zawdzięczała, że dopadła go nim zniknął w tłumie. – Hej, Kusy, ładnie to tak olewać fanki? – Ostra, ech, nie myślałem, że za mną pójdziesz. – Chłopak uśmiechnął się swobodnie i zwolnił nieco kroku. – Poznałeś mnie? No, no. – Mam wiele talentów. – Kurwa, po tym, co słyszałam, nie śmiem wątpić. Słuchaj, możemy pogadać? Choć do Pizza Hut. – Ok, pogadać chwilę możemy. Wbrew obawom Ostrej nie było problemów z wolnym stolikiem, więc już po chwili siedzieli naprzeciw siebie nad pachnącą potrawą. Wokalistka długo i bardzo uważnie patrzyła w oczy kompana. Nie wiedziała wiele. Ani od czego zacząć, ani czego się spodziewać, ale ten króciutki koncert pod stacją metra oświecił ją przynajmniej w jednej kwestii. Wbrew wszelkim pozorom, nie startowała do utalentowanego chłystka. Przed nią siedział ktoś zupełnie inny. Kto? Jedynie snuła domysły, ale na pewno ten ktoś za maską szarości krył tajemnicę.
137
Jarosław Sapierzyński – Kim jesteś? – zapytała wprost, choć zupełnie tego nie planowała. Miała rozmawiać o współpracy, ale jakoś nie mogła się powstrzymać. – A kim ty jesteś? – odparł zagadkowo z drwiącym uśmiechem na twarzy. – Już ci mówiłem, myślę, że mamy ze sobą wiele wspólnego. Może zbyt wiele... – No, powiedz, chcę wiedzieć. – Ostra, zaskakujesz mnie. Muzyka i to, co ją otacza, to sacrum, misterium. Jest tajemnicą zaklętą w nutach. Nieprzewidywalna, niebanalna, nieznana. W tym tkwi jej największa siła. Jeśli wywalimy kawę na ławę, odbierzemy muzyce jej magię. Jestem aniołem muzyki, muszę o nią dbać, a nie zabijać. – Jesteś aniołem muzyki... kurwa... dobra, wolisz tajemnice, niech zostaną tajemnicami. Nie wiem nic o tobie, nie wiesz nic o mnie. Może tak zostać. – Cieszę się. Zgaduję, że pogadać chciałaś jednak o czymś innym. Nie posłałabyś tej niuni tylko po to, by spytać kim jestem? – Lali? Kurwa, więc wiesz, że cię szukała? Po jaką cholerę się ukrywałeś? – Ukrywałem? Nie. Ostra, byłem gdzie indziej niż ona, ale daleko mi do ukrywania. Ty miałaś do mnie interes i ty miałaś się zjawić. Z Lalą na razie nie mam o czym rozmawiać. – A ze mną masz o czym? – To zależy od ciebie. Ostra zagryzła wargi. Trochę nie tego się spodziewała. Zbyt pewny siebie ten Kusy. Zbyt zorientowany. – Zacznijmy od początku. Ja czuję bluesa i tobie nie można tego odmówić. Konkluzja jest nad wyraz oczywista. Grajmy razem. – I myślisz, że nie ma przeciwwskazań? A jeśli ja mam inne cele niż ty? – A musimy od razu rozmawiać o celach? Podobno po prostu kochasz grać, więc zróbmy to. Co powiesz na jam–session? – No, Ostra, pozytywnie mnie zaskoczyłaś. Bałem się, że zaproponujesz mi po prostu dobry seks albo pogrywanie w twoich popowych mydlinach. – Kurwa mać! – Wokalistka grzmotnęła pięścią w stół. – Nie gram mydlin! – Nazywaj je, jak chcesz, ale przecież wiemy, jaka jest prawda. Nagrałaś kilka bardzo dobrych kawałków, a teraz tłuczesz papkę, która może i ma solidne podstawy, ale nastawiona jest na ściągnięcie i otumanienie jak największej liczby dusz. Myślisz, że tego nie wiem? Miało się wrażenie, że powietrze iskrzy od napięcia. Ostra wydawała się być wulkanem na chwilę przed erupcją, ale jakąś nieludzką siłą zdołała ten wybuch powstrzymać. Odetchnęła głęboko i zupełnie spokojnie powiedziała:
138
Jarosław Sapierzyński – To kiedy zagramy? – Dziś wieczorem? – Stoi. Dom Kultury Imielin przy Dereniowej. O dwudziestej. *** Kusy nie spuszczał oczu z Ostrej, ale jego wzrok był nieprzenikniony. Podobała mu się czy wręcz przeciwnie? Intrygowała czy budziła odrazę? Nie dało się odgadnąć. Gwiazdę na początku irytowało, że nie wie, co sądzić, ale w końcu przestała się nad tym zastanawiać. Znała swoją wartość, tak jeśli chodziło o możliwości wokalne, jak i inteligencję czy atrakcyjność. Chce się gapić? Proszę bardzo. Przecież właśnie po to ubrała się w taki a nie inny sposób, by przyciągać spojrzenia. A że to spojrzenie różniło się od innych? No i co z tego? Teraz był wieczór i ona, największa gwiazda tego kraju, nie zamierzała ukrywać, że jest najlepsza. Prowokacyjnie założyła nogę na nogę. Niech będzie jeszcze ostrzej. Zobaczymy, czy kolega muzykant się nie speszy. Kusy nie speszył się. Jego zimne oczy wciąż zdawały się przewiercać wokalistkę na wylot. Czy skórzana minispódniczka, ponacinana tu i ówdzie bluzka, krótka kurtka nabijana ćwiekami i wysokie kozaki były tym, co ściągało jego wzrok, nadal pozostawało tajemnicą. Może chodziło tylko o to, co było pod ubraniem, może o odważny makijaż? A może o coś jeszcze innego? – Posiedzieliśmy sobie. – Ostrej wreszcie znudziła się ta głupia sytuacja. – A teraz chodźmy na salę. – Jasne. Wyszli z małego kantorka, w którym popijali kawę, i przeszli do głównej sali domu kultury. Zespołowi, który miał swoją próbę przed nimi, zostało jeszcze około dziesięciu minut. Chłopaki grali naprawdę żywiołowo i widać było, że bawi ich to, co robią. To była amatorka, ale szczera i udana, trudno było odmówić jej wielkości. Aż chciało się skakać. Zresztą wokalista, a zarazem basista, chyba lider grupy i, co by nie mówić, chłopak nie najmniejszej postury, faktycznie skakał i wlewał w śpiewany kawałek całego siebie. Niby tylko próba w osiedlowym domu kultury, ale wychodziło zupełnie nieźle. Kapela poszła trochę w spontan, ale w umówionym czasie skończyła. Muzycy zadowoleni z siebie, rozmawiając, zbierali sprzęt. Ostra podeszła
139
Jarosław Sapierzyński do lidera, pogratulowała werwy i niezłego kawałka, po czym spytała, czy by nie został jeszcze trochę, bo basista bardzo by się przydał. Była tylko ona i Kusy, nie zaprosiła żadnego chłopaka ze swojego zespołu. – Pojamować z wami? W sumie, czemu nie. Darek jestem. – Ostra – przedstawiła się, choć nie miała wątpliwości, że została rozpoznana. Darek pożegnał się z kumplami i zaczął kręcić przy basie, niby, że go stroi, ale w rzeczywistości kontemplował uwydatniający się pod materiałem biust gwiazdy. Ostra oczywiście to zauważyła i nawet miała ochotę bardziej pokokietować nowego znajomego, kiedy ten zupełnie nagle odwrócił głowę i wydał z siebie jęk zachwytu. Wokalistka z trudem znosiła, że coś jest warte większej uwagi niż ona, ale teraz musiała się z tym pogodzić, bo Kusy wyciągnął właśnie z poprzecieranego, starego futerału przepiękną gitarę. – Ja pierdzielę! – Darek nie mógł się powstrzymać. – To prawdziwe? – Prawdziwe. – Kusy uśmiechnął się swobodnie. – Chcesz pograć? Darek nie byłby sobą, gdyby odmówił. Trzymał w rękach najprawdziwszego Ibaneza Jam, sygnowanego ręką samego mistrza Steve’go Vaia. To było przeżycie, to były emocje, to był dreszcz, z jakim nie mógł się równać nawet tyłek Ostrej. Zagrał. Instrument jakby dziękował za okazany mu podziw, bo odwzajemnił się dźwiękiem czystym niczym kryształ. – Dobrze ci idzie. Jeśli chcesz, to się zamienimy, ja wezmę bas. – Skończyliście flirtować? – Ostra była naprawdę zirytowana, po części jednak chciała obrócić całą sytuację w żart. – Co zagramy? – Zacznijmy od czegoś, co wszyscy na pewno znamy. Może „Child in time”? Wokaliza w sam raz dla ciebie, Ostra, i pograć jest co. – Przydałyby się jeszcze organy. – Damy radę. I dali radę. Kawałek Deep Purple sam w sobie nie był krótki, ale im zajął jakieś dwadzieścia minut. Dwadzieścia minut takiego czadu, że absolutnie wszyscy, którzy kręcili się jeszcze po domu kultury, zlecieli się niczym ćmy do lampki. Mało tego. Ponieważ tylna ściana budynku nie była najlepiej wyciszona i od strony bloków nieźle było słychać, co się dzieje w środku, ni stąd, ni zowąd pojawili się przypadkowi przechodnie i mieszkańcy. Pojawił się nawet łączony patrol policji i straży miejskiej, nie w celu interweniowania, ale po to, by głośno klaskać i podskakiwać w rytm muzyki. W przeciągu tych pierwszych minut sala zapełniła się niemal w trzech czwartych, a potem
140
Jarosław Sapierzyński było coraz ciaśniej i ciaśniej. Kiedy, po blisko dwóch godzinach radosnego spontanu i rzeźbienia na bazie klasycznych kawałków, kończyli całą zabawę, dom kultury pękał w szwach, a zgromadzeni słuchacze byli bardziej niż bliscy szaleństwa. – Dzięki, naprawdę dzięki. – Darek promieniał radością. – Boski instrument, bosko się grało. Ostra, wiedziałem, że potrafisz dać ognia, ale to, co robisz z głosem, przeszło moje najśmielsze oczekiwania, a ty... ty jesteś po prostu geniuszem. W odpowiedzi Kusy poklepał młodego rockmana po plecach, a Ostra pocałowała go w pełny i trochę zarośnięty policzek. Zebrali graty i, starając się uniknąć tłumu, czym prędzej wybiegli na ulicę. – Bierz, jest twoja. – Kusy podał Darkowi gitarę. – Stary, chyba na głowę upadłeś! – Bierz, mówię. Dla mnie nie ma takiej wartości, jak myślisz, a tobie się przyda. – Nie, stary, nie mogę... – Możesz. – Dają, to bierz – wtrąciła się Ostra. Darek, prawdziwie oszołomiony, podziękował wylewnie i wsiadł w pierwszy nadjeżdżający autobus, a Ostra pociągnęła Kusego do swojego porsche. – Gdzie cię podwieźć? – Gdziekolwiek. – A konkretnie? – Może być gdzieś do Centrum. Jechali w milczeniu, ale gdy samochód zatrzymał się na Emilii Plater i Kusy szykował się do wyjścia, gwiazda nie wytrzymała: – No i co powiesz? Dobrze było? – Świetnie. Nie muszę tego mówić. – W takim razie... Graj ze mną. Pomyśl tylko. Każdy koncert mógłby być takim nietuzinkowym przeżyciem. Nie tysiące, a miliony fanów, gotowych oddać dla nas wszystko, łącznie z duszą. Czy to nie piękna wizja? – To wizja... Ale ja szukam czegoś innego. Nie będę w twoim zespole. – Wkurwiasz mnie, Kusy. Wkurwiasz mnie na maksa. – Wiem. – Zero skruchy. – Jednak zdania nie zmienię. Powiedziałem ci. Może niepotrzebnie się zdradziłem, ale jestem tu, bo szukam. Szukam czegoś... kogoś bardzo konkretnego. I, pomimo niezaprzeczalnych atutów, jakie posiadasz, to nie jesteś ty.
141
Jarosław Sapierzyński W oczach kobiety coś rozjarzyło się wściekle. – Skoro tak, dołączę do tego jeszcze jeden bonus. Co mi tam, niezłe z ciebie ciacho... – nie dokończyła, bo Kusy najzwyczajniej w świecie wysiadł z samochodu. Wyskoczyła za nim na ulicę, ale po tajemniczym muzykancie nie było nawet śladu. Jakby rozpłynął się w ciemnościach. *** Piwo lało się gęsto. Ludzie śmiali się, gadali, przekrzykiwali i zamawiali kolejne szklanice. Przerwa w koncercie się skończyła. Sławek wrócił na małą scenę, upił trochę ze swojego kufla i sięgnął po gitarę. Po chwili cała „Piwnica u Pana Michała” należała do niego. Ci, co nie śpiewali i nie przyklaskiwali, po prostu słuchali, ale zdecydowana większość zebranych aktywnie uczestniczyła w występie. Było już dość późno, wstawionych nie brakowało, co wydatnie wpływało tak na jakość, jak i głośność akompaniamentu. W części zwanej tramwajem grupa kibiców Polonii oblewała zwycięski mecz i wspierała Sławka chóralnym wokalem przeniesionym wprost z trybun. Przy małym stoliku w kącie głównej sali dwie skromne dziewczyny podśpiewywały cichutko. Grupa mocno nastukanych bywalców stała tuż pod sceną i darła się wniebogłosy, a i cała masa innych miała swój udział w ogólnej kakofonii, nad którą tylko dzięki głośnikom dominował klimatyczny wokal i gitara muzykanta. – Dajesz, Kryśka, dajesz! To twoja piosenka! – Przy dużym stoliku bawiła się grupa znajomych, którzy od dłuższego czasu namawiali jedną z dziewczyn, by pokazała, na co ją stać. „Jest port wielki jak świat, co się zwie Amsterdam, Marynarze od lat pieśni swe nucą tam....” Sławek najwyraźniej musiał dosłyszeć te okrzyki zachęty, bo podsunął nieco zawstydzonej panience mikrofon. Głupio było się jeszcze opierać. Zamknęła oczy i zaśpiewała: „...Jest jak świat wielki port, marynarze w nim śpią, Jak daleko śpi fiord, zanim świt zbudzi go...” A potem poszło już łatwo. Kryśka wstała, zatoczyła się trochę, ale utrzymała równowagę i już bez skrępowania kontynuowała: „...Jest port wielki jak świat, marynarze w nim mrą, Umierają co świt, pijąc piwo i klnąc.
142
Jarosław Sapierzyński Jest port wielki jak świat, co się zwie Amsterdam, Marynarze od lat nowi rodzą się tam...” Głos dziewczyny, choć nieźle zamroczonej alkoholem, był mocny, czysty i pewny. Pociągnęła piosenkę do samego końca, nie zwracając nawet uwagi na to, że wszyscy zamilkli i z otwartymi w podziwie ustami słuchali jej popisu. Brawa i owacja na stojąco, które otrzymała, były w pełni zasłużone. Chciała usiąść i wrócić do piwa, ale Sławek złapał ją za rękę i poprosił na scenę. – „Mój jest ten kawałek podłogi”? – Może być – odpowiedziała z uśmiechem. Impreza rozkręciła się na dobre, a pomimo postępującego stadium upojenia alkoholowego, głos Kryśki oszałamiał. Jej talent był po prostu zjawiskowy i nikt z zebranych tej nocy w „Piwnicy u Pana Michała” nie miał ku temu żadnych wątpliwości. Po kolejnych kilku piosenkach, mimo głośnych okrzyków sprzeciwu, dziewczyna zeszła ze sceny, przyciśnięta problemem natury fizjologicznej. Odczekała swoje w kolejce do toalety, a kiedy wracała, ktoś obcy pociągnął ją za rękę... *** „Zaśpiewaj dla mnie. Śpiewaj. Tak. Śpiewaj dla mnie i zawsze tylko dla mnie. Jesteś doskonała, a ja uczynię cię wielką. Tylko przysięgnij, że już na zawsze ty i twój śpiew będziecie należeć do mnie. Jestem twoim mistrzem. Twoim nauczycielem. Twoim opiekunem. Śpiewaj dla mnie. Śpiewaj!!!” W głowie Kryśki huczało. Zataczała się, traciła równowagę, odpływała. Barwy zamazywały się, światła lamp i okien tańczyły w rytm jakiejś niesamowitej symfonii, wygrywanej przez niewidzialną orkiestrę. Nie miała pojęcia, co się dzieje. Zupełnie straciła nad sobą kontrolę. Czy jest jeszcze w knajpie, czy gdzieś na ulicy? Czy może w domu i po prostu śni? Sen. Tak, sen był świetnym wytłumaczeniem. Przecież upiła się i to nieźle. Nic dziwnego, że teraz ma zwidy. Kim jest ten tajemniczy mężczyzna, który rzuca cień na szarą ścianę? Jak to możliwe, że jego słowa niosą w sobie takie pokłady siły? Jakże są śpiewne. Jak cudownie łaskoczą duszę. To musi być miłość. To jest największe oddanie. To jest gotowość na poświęcenie wszystkiego. – Jestem twoja, mój aniele. Jestem twoja, mój panie. Chcę dla ciebie śpiewać! „O tak, jesteś w mojej mocy i jesteś pod moją opieką. Zadbam o ciebie, a ty odpłacisz mi się swoją duszą i swoim śpiewem. Pamiętaj, jesteś tylko
143
Jarosław Sapierzyński moja. Moja. Tak długo cię szukałem. Tak długo krążę po tym świecie, szukając talentu twej miary. Nie wypuszczę cię już z rąk. Nasz duet rzuci świat na kolana. Krystyno, śpiewaj! Śpiewaj dla mnie!” To jawa czy sen? Pijacki zwid, przewidzenie czy nocne marzenie? Noc wiruje, noc tańczy, noc śpiewa. Muzyka wypełnia wszechświat. Muzyka jest wszystkim. Muzyka jest jedynym sensem. Muzyka jest życiem, światłem, cudem i celem wszystkiego. – Będę dla ciebie śpiewała. Już zawsze. *** Rano, a raczej w okolicach południa, Kryśkę obudził dzwonek do drzwi. Długo nie mogła się przełamać, by wstać, ale ostry dźwięk ciągle się powtarzał, co było nie do zniesienia dla obolałej głowy. – Stara, żyjesz? Wczoraj tak nagle zniknęłaś, że się wszyscy o ciebie martwiliśmy. – Ania była jedną z lepszych koleżanek Kryśki. Stała teraz w progu, przekrzywiała swoją śliczną jak u lalki główkę i śmiała się z podkrążonych oczu przyjaciółki. – Żyję. Chyba... Wejdź. – Apap? – Lepiej siekierę. Dobij. – Gdzie się podziałaś? – Eeee, nie pamiętam. Obudziłam się u siebie w łóżku, więc chyba wszystko w porządku. Ale wiesz... Spotkałam kogoś. Kogoś cudownego. Zakochałam się. – Co? A Jacek? – Przestań. – Kryśka spuściła oczy. – Nic mu nie mów. Sama to zrobię. – Ty mówisz poważnie? – Tak. Jak najpoważniej. I będę śpiewać. Nie tak jak wczoraj, będę wokalistką. – No, to chociaż rozsądniejsze. Zawsze ci mówiłam, że się marnujesz. Warczenie, które nagle dobiegło z szafki pod lustrem, było tak niespodziewane i gwałtowne, że obie dziewczyny aż podskoczyły. Komórka była wyciszona, ale samo jej wibrowanie spełniło zamierzony efekt. – Tak?– Kryśka nie znała numeru, ale odebrała. – Przy telefonie, słucham? Kojarzę... Tak, yhm... Pan żartuje... Adam, żartujesz... no oczywiście, bardzo chętnie. Dzisiaj? Za dwie godziny, dobrze... Tak, wiem, gdzie to jest. Będę. Do zobaczenia. Kryśka odłożyła telefon, a jej twarz wyrażała trudną do opisania mieszankę zdziwienia, graniczącego z szokiem i rozpalającej się gwałtownie radości.
144
Jarosław Sapierzyński – Kto to był? – Jakiś koleś... Adam... Powiedział, że tak ma na imię. – To ten twój nowy? – Nie, to nie on. Wiesz, który to Adam? Ten z Łowców. – Ściemniasz?! – Nie. Przynajmniej tak powiedział. Podobno ktoś od nich był wczoraj w knajpie i mnie słyszał. Chcą, żebym przyszła na próbę. – Iiiiiiii! – Nie wiem tylko, skąd miał mój numer... – Nieważne. Dziewczyno, będziesz z nimi śpiewać! Mówiłam, mówiłam!!! Jesteś świetna. Najlepsza. *** Okazało się, że to nie była normalna próba. Łowcy zebrali się prawie towarzysko, ale ściągnięcie nieznanej dziewczyny nie było pomyłką. Zagrali tylko dwie piosenki, ot tak, żeby się zorientować, co Kryśka potrafi, i to im wystarczyło. Godzinę później wszystko mieli już dogadane, a Krystyna Skabiańska została ich wokalistką. Po tym niesamowitym, nieoczekiwanym przebiegu wypadków dziewczynie wrócił kac. Wrócił na tyle silny, że nie była nawet w stanie się cieszyć, a o podzieleniu się radością ze znajomymi w ogóle nie było mowy. Czym prędzej pojechała do domu, wypiła gorącą herbatę i z niekłamaną przyjemnością zaszyła się głęboko pod kołdrą. *** „Witaj, moja gwiazdo”. – Witaj, mój aniele. „Będziesz dla mnie śpiewać. Będziesz wielka. To ja się tobą teraz opiekuję. To dzięki mnie będziesz śpiewała z tym zespołem”. –Dziękuję, mój ukochany. „A to jest zaledwie początek. Dojdziesz na sam szczyt. Ale pamiętaj, śpiewaj tylko dla mnie. Dam ci wszystko. Dam sławę i moc, a ty mi dasz duszę i śpiew”. – Tak, mój panie. Tak, mój ukochany!
145
Jarosław Sapierzyński *** – Co ty wymyślasz! Kryśka, kochanie! Co ty opowiadasz? – Jacek nie mógł uwierzyć, że jego sympatia tak nagle, bez żadnego logicznego powodu, go rzuca. Bo przecież nie było logiczne, że nagle poznała jakąś miłość swojego życia! – Nie bądź zły. Nie chcę kłamać. Już cię nie kocham. – Żartujesz, prawda? Chcesz mi wyciąć jakiś numer? To w twoim stylu. – Nie, Jacuś. To nie żart. Kocham innego. Cała należę do niego. Z nim będę żyć i z nim będę robić karierę. – Pogięło cię do reszty! – Chłopak ze złością cisnął o ziemię kluczami do mieszkania Kryśki. – Przecież nikt taki nie istnieje. Coś ci się uroiło! Powinnaś iść do lekarza! – Nie, nie. To prawda. Jestem zakochana. Zakochana szczęśliwie. Idź już. – Odejdę. Teraz odejdę, ale tak łatwo się nie poddam! A wiesz dlaczego? Dlatego, że cię kocham, ty kretynko!!! Wyszedł, trzaskając drzwiami, starając się nie patrzeć na łzy płynące po policzkach Kryśki. Zbiegł po schodach i wzburzony wypadł na ulicę. Nie czekał na autobus. Wolał spacer. Noga za nogą, oby dalej, jak najdalej, oby zapomnieć. Wpadał na ludzi, potykał się, ale jak oszalały gnał przed siebie. Jakaś abstrakcja. Jakieś przekleństwo. O nie! Nie ma tak łatwo. Będzie walczył. Jeśli ten gnój naprawdę istnieje, to trzeba go znaleźć i najnormalniej w świecie obić mu ryja. A jeśli nie istnieje? Kryśce przejdzie. Opanuje się. Wróci. Oby obyło się bez lekarza... – Stary, masz papierosa? – Koleś w przetartej dżinsowej katanie wyglądał poczciwie, ale Jacek był tak nabuzowany, że mało brakowało, a uderzyłby go za sam fakt zagadnięcia. – Nie mam, nie palę. – No trudno. Dzięki. Wszyscy mówią, że palenie szkodzi, ale ja wiem, że i bez tego można stracić głowę. Poproszę Nadieżdę, ona pali, a jest już bardzo blisko... Jacek odwrócił się... *** Nadieżda przyjechała z Moskwy niecałe pół roku temu. W stolicy Rosji nie żyło jej się źle, do czasu, gdy rozwiodła się z mężem. Świat się załamał, mieszkanie na Sadowej trzeba było sprzedać, a o córkę, Wierę, długo toczyły
146
Jarosław Sapierzyński się rozprawy. Ostatecznie przegrała. Może nie musiała wyjeżdżać, ale czuła przemożną potrzebę, by zostawić wszystko, co znała, daleko za sobą. Do tej pory w Warszawie nie układało jej się najlepiej, w szczególności dotyczyło to braku pracy, ale teraz wszystko miało się zmienić. Skończyła kurs i została przyjęta na motorniczą. Właśnie dzisiejszego ranka ruszyła na swoją pierwszą trasę. Dostał jej się nowiutki tramwaj z Pesy, który miała prowadzić na linii „24”. I wszystko było dobrze, aż do tego momentu. Widziała, co się dzieje, ale nic już nie mogła zrobić. Rozpędzony skład nie jest w stanie zatrzymać się na tak krótkim odcinku. Pozostało tylko rozpaczliwe dzwonienie i zamknięcie oczu w chwili, gdy młody mężczyzna wpada pod koła. Dzięki temu nie zobaczyła, jak obcięta głowa toczy się po chodniku... *** Ostra była naprawdę wściekła, o ile to nie jest za delikatne słowo. Pierwszy przekonał się o tym jej chwilowy chłopak, druga była Lala, po nich cała masa innych ludzi, którzy mieli to nieszczęście, że się na nią napatoczyli. Fakt, że nie doszło do rękoczynów, zakrawał na cud. – O co właściwie chodzi? – Lala zaryzykowała jeszcze jedną próbę dogadania się z kapryśną gwiazdą. – Słyszałaś „Milczenie kamieni” Łowców? – Taaaak... Niezłe. – Kurewsko, przekurewsko, prze–kurwa–prze–prze–kurewsko–zajebiste. – Zazdrościsz? – Nie pierdol. Ta mała bicza nic by mnie nie obchodziła, nie sięgałaby mi do wysuczonego tyłka, gdyby... – Ostra zawahała się. – Gdyby co? – Wiesz, Lala, kto wynalazł tę zdzirę? Wiesz, kto się nią zajmuje? – Nie mam pojęcia. – Ten skurwiel Kusy!!! Menedżerka przezornie zachowała milczenie, choć informacja, którą przed chwilą usłyszała, nie wydała jej się absolutnie niczym ważnym. – Ten w dupę jebany minstrel, którego szukałyśmy po całym mieście. Mógł grać ze mną, a wybrał tę jeszcze nie zarośniętą cipę! Wiesz, co to znaczy? Lala znów nie odpowiedziała, słusznie spodziewając się, że za chwilę Ostra wszystko jej objaśni.
147
Jarosław Sapierzyński – To, kurwa, oznacza, że ta... jak ona się nazywa? A, Krystyna Skabiańska... to znaczy, że właśnie ona jest zdolna znacznie, kurwa, bardziej, niż te wszystkie Edzie Dżi razem wzięte. Ona będzie gwiazdą i to nie naszego, ale światowego formatu. To znaczy, byłaby... ale na to nie pozwolę!!! *** – Ostra, Ostra, aaaaaaa!!! – piszczała trzynastoletnia dziewczynka zachwycona, że wypatrzyła na ulicy swoją idolkę. Jej krzyk zwrócił uwagę innych przechodniów. Pojawiły się sprośne uśmiechy, ktoś pstrykał zdjęcie komórką, ktoś gapił się z opadniętą szczęką, ktoś z pogardą odwrócił głowę. Gwiazda nic sobie z tego nie robiła. Szła prosto przed siebie z zaciętą miną i gniewnym zimnem malującym się na chmurnym obliczu. Jej oczy skrzyły złowróżbnie. – Ostra, Ostra, autograf! Poczekaj, Ostra, kocham cię! – Dziewczynka usiłowała dogonić wokalistkę, ale w tłumie nie było to proste. Ktoś ją potrącił, zaczepiła nogą o krawężnik. Chrupnięcie w kostce i straszliwy ból... Ostra była już daleko. – Ałć!!! Patrz trochę, jak idziesz, idiotko! – Sztywniak w garniturze obsobaczył ją za wbicie obcasa w wyglancowany do połysku but, a pewnie i stopę. Nie zatrzymała się, nie zwolniła, nie obejrzała, nie rzuciła nawet zdawkowego przepraszam. – Głupia kurwa! – warknął poszkodowany, ze zdziwieniem zauważając, że zostawia na chodniku krwawy ślad. Ból przyszedł dopiero po chwili. Korzystając z zamieszania, które nagle powstało na ulicy, jakiś gówniarz wyszarpnął starszej kobiecie torebkę i rzucił się do ucieczki. Celny cios w szczękę osadził go na miejscu. Złodziej jak długi runął na ziemię. Chwilę drgał, potem znieruchomiał. Mężczyzna, który wymierzył sprawiedliwość, stał niepomiernie zdziwiony, wpatrując się to w otwarte złamanie swojej ręki, to w martwego szczeniaka... Krzyki, szamotanina, ogólny chaos. Ostra szła dalej. Weszła na ulicę, nie patrząc na światło, ani nawet, czy coś nie nadjeżdża. Pisk opon. Łomot. Zgrzyt. Rozpaczliwy klakson. Coś wybuchło, coś się paliło, ktoś płakał. Gwiazda nic nie wiedziała, ona szła przed siebie...
148
Jarosław Sapierzyński *** Adam trącił strunę basu i w tym momencie szyby w studiu, co do jednej, rozsypały się w drobny mak. – O rzesz kurr... – Wszyscy obecni odruchowo skulili się, chroniąc głowy przed odłamkami szkieł, ale Filip, perkusista, nie zdążył. – Moje oko! – Pokaż... Kryśka, dzwoń po karetkę! Szybko! – Aaaaa! Kurwa, jak boli! Przez wybite szyby wtargnął niespodziewanie gwałtowny powiew lodowatego powietrza. – Pokaż to oko, pomogę ci. – W drzwiach stała Ostra. – Cześć, uważaj, nie pokalecz się – Adam był zdziwiony, ale sytuacja wymagała opanowania i były ważniejsze kwestie niż niespodziewane pojawienie się gwiazdy. – Znasz się na tym? – Znam. Odsuńcie się. – Ostra przyklęknęła przy rannym. – Nic ci nie będzie. Zaraz uporam się z tym okruchem... Nie martw się, zawsze mógł trafić w serce. Muzycy Łowców woleli na to nie patrzeć. Odwrócili głowy i tylko Kryśka, blada jak ściana, patrzyła, jak słynna wokalistka zabiera się za pierwszą pomoc. Wyobraźnia podsunęła jej makabryczną wizję, w której Ostra uzbrojonym w długi, krwiście czerwony paznokieć palcem celuje w oko Filipa, naciska, wpycha szkło głęboko, coraz głębiej... Poczerniało... Straciła przytomność. *** „Nie obawiaj się, moja słodyczy. Nic ci nie grozi. Jesteś pod moja opieką”. – Tak, mój ukochany. Tak, mój aniele... *** – Kryśka, Kryśka... Jesteś z nami? Leżała na podłodze, obok był Adam i sanitariusz. – Tak, tak... – Już wszystko dobrze. Filipowi też nic nie będzie. Lekarz mówi, że to dzięki Ostrej. Czaisz, wyjęła mu szkło z oka, jakby była chirurgiem. – Tak? – Kryśka nie czuła się dobrze. – To świetnie. Bałam się o niego.
149
Jarosław Sapierzyński Zamieszanie powoli udawało się opanować. Pogotowie zabrało perkusistę na dodatkowe badania. Muzycy zrezygnowali z próby i zbierali się właśnie, by w ramach odreagowania iść na piwo. – Kryśka, idziesz z nami? – Nie, wrócę do domu. Nie czuję się jeszcze najlepiej. – A ty, Ostra? – Chętnie, ale nie dziś. Mam swoje sprawy. Wezwę waszej wokalistce taksówkę. – Dobra, to trzymajcie się. Dzięki, Ostra, za pomoc. – Nie ma sprawy. Chłopaki wyszli, a gwiazda tak, jak obiecała, zadzwoniła po taksówkę. – Będzie za kilka minut – zwróciła się do Kryśki. – Z tego wszystkiego się nie przedstawiłam. Agata jestem, ale możesz mówić jak wszyscy, Ostra. Mogę mieć do ciebie pytanie? – Jasne. Jestem Krysia. – Wymyśl sobie jakąś nośną artystyczną ksywę. Krysia się nie sprzeda, ale Christina... – Gwiazda uśmiechnęła się przyjaźnie. Powiedz mi, gdzie jest Kusy? – Kto? – A, cóż... Powiedz, gdzie jest twój menedżer? Kryśka osłupiała. Trzymała swoją znajomość w wielkiej tajemnicy, a i ukochany zachowywał się tak, że nikt nie wiedział o jego istnieniu. Właściwie... Tak, dopiero zdała sobie z tego sprawę, że nie wiedziała nawet, jak on ma na imię! Czy to normalne? A może to były tylko sny? Tylko w takim razie, o kim mówi Ostra? – Chyba nie mogę ci pomóc. – Hmmm. No, może i nie możesz. *** Rubryka kulturalna w opiniotwórczym periodyku „Tydzień”, „Wiadomości Tygodnia”: „Absolutnym numerem jeden okazał się piątkowy koncert Łowców. Grupa najwyraźniej otrząsnęła się już po wypadku w studiu nagrań, w wyniku którego raniony w oko perkusista musiał poddać się hospitalizacji. Wszystko skończyło się dobrze, a zespół z nową wokalistką, fantastyczną Christiną – Krystyną Skabiańską – pokazał, że jest na ogromnej fali wznoszącej. Proszę Państwa, nie ma co owijać w bawełnę. Może to zabrzmi górnolotnie, ale jesteśmy pewni tego,
150
Jarosław Sapierzyński co piszemy. Mamy w Polsce prawdziwą gwiazdę. Gwiazdę z możliwościami wokalnymi na miarę Janis Joplin. Jak się okazuje, nie trzeba rozbierać się do naga, by ściągnąć uwagę fanów. Wystarczy dobra muzyka!” (...) „Klapy Tygodnia”: „W przeciwwadze dla fenomenalnej Christiny i Łowców ogromną plamę dała Ostra. Nasza topowa pseudogwiazdka na koncercie, który miał uświetnić dziesięciolecie Radia Plum, pojawiła się kompletnie pijana. Zagrała dwie piosenki, by na trzecią zaprosić sztandarowe beztalencie naszej sceny – Malinkę. Zaśpiewana w duecie ballada „Boska” nie wypadła nawet źle, ale Ostrej wyraźnie było mało sensacji, bo na zakończenie utworu, kopiując zagraniczne artystki, wymieniła z Malinką namiętny pocałunek. Świadkami tego żenującego zachowania była licznie zgromadzona młodzież i media z całego kraju. Droga Ostra, masz świetny głos, ale musisz wiedzieć, że na taniej sensacji daleko się nie zajedzie. Szkoda słów.” (...) *** Z portalu Ratlerek.pl– „Złe wieści dla fanów”: „Jak dowiedzieli się reporterzy Ratlerka, zjawiskowa Christina nie jest już do wzięcia. Wielu wielbicieli talentu i urody supergwiazdy z pewnością pogrąży się w żałobie. Wybrankiem Christiny jest kolega z zespołu – Filip. Ponoć para zbliżyła się do siebie, gdy wokalistka opiekowała się perkusistą po tym, jak zranił się w oko. Życzymy zakochanym wiele miłości, cudownych chwil, a także dalszych sukcesów na scenie muzycznej!” *** Lala podjęła decyzję. Bardzo chciała, żeby to wyszło profesjonalnie, bez żadnych znamion interakcji na poziomie towarzyskim, ale nie mogła się powstrzymać przed założeniem znacznie bardziej niż zwykle seksownego kostiumu. Kto wie, może to się okazać dodatkowym atutem. Ostatecznie była całkiem niezłą laską. Pomimo sporych obaw, sytuacja, kiedy usiłowała bezskutecznie odnaleźć Kusego na prośbę Ostrej, nie powtórzyła się. Przeciwnie, tym razem poszło
151
Jarosław Sapierzyński zaskakująco łatwo. Zeszła w podziemia Dworca Centralnego i niemal natychmiast natrafiła na sporą grupę podróżnych przysłuchujących się, co wyprawiał z akordeonem ten, którego chciała znaleźć. – Cześć. Wiesz, kim jestem? – odczekała, aż bard skończy utwór i zagadnęła. – Lala, prawda? Miło cię poznać. – Przyszłam, bo... Bo jestem bardzo dobra w tym, co robię i chcę pracować z najlepszymi. – Ostra jest bardzo dobra. – Zgadza się, ale już nie najlepsza. Słyszałam, że stoisz za sukcesami Christiny, więc oferuję ci współpracę. – Wiesz co, to złe miejsce na rozmowy. Poszli do Wooka w podziemiach hotelu Marriott. Tam zamówili pierwszą z brzegu potrawę i kontynuowali rozmowę. – Cieszę się, że przyszłaś. Potrzebuję kogoś, kto w moim imieniu będzie prowadził tę dziewczynę. – W takim razie właśnie załatwiłeś umowę z najlepszą agentką w kraju. – Zacznij od tego, żeby zorganizować wielki koncert, wydarzenie... Niech Łowcy zagrają razem z Konradem Łosiem, ale przede wszystkim z orkiestrą Wojciecha Zaboja. Wiesz, coś jak Metallica S&M. – Wow, śmiała koncepcja. Ale czy Zabój się zgodzi? – Zna mnie i wiem, że nie odmówi. – Jeśli chciałeś na mnie zrobić wrażenie, to ci się udało. – Są jeszcze dwie rzeczy, o których powinnaś wiedzieć, a o których do tej pory nie wspomniałem. Po pierwsze, Kryśka nie może wiedzieć, że mnie widziałaś, że wiesz o moim istnieniu. To warunek absolutnie pierwszorzędny. Jeśli go nie spełnisz, cóż... To tak, jakbyś nie żyła. – Nie ma problemu, potrafię być dyskretna. A druga sprawa? – Druga? A, tak... Jesteś piękną kobietą... *** Peron na stacji Słodowiec był prawie pusty. Raptem kilkoro młodych ludzi oczekiwało na ostatnie metro i właśnie ta grupka była świadkami dość niecodziennej awantury. Oto do jakiegoś trochę podpitego chłopaka, który z nudów grał na grzebieniu, podbiegła sama Ostra. Gwiazda była wściekła i nie zamierzała się z tym ukrywać. Darła się tak, że przekrzykiwała nawet nadjeżdżający pociąg.
152
Jarosław Sapierzyński – Co ty sobie myślisz? Pojawiasz się nie wiadomo skąd, wpierdalasz się tam, gdzie jest moje królestwo i wywracasz wszystko do góry nogami! Olałeś mnie? Oooo, nie ujdzie ci to na sucho, ale że zabrałeś mi Lalę, to już sobie przesrałeś na maksa. Lala podpisała układ ze mną. Nawet ty nie masz takiej mocy, by ten układ złamać! Opieprzany chłopak stał spokojnie, nie odzywał się, nie reagował. Zupełnie, jakby nic nie słyszał. Takie zachowanie jeszcze bardziej rozsierdzało Ostrą. – W ostatecznym rozrachunku Lala i tak zostanie przy mnie! Musisz to wiedzieć, pojebańcu! Nawet jeśli ją zbałamucisz, nic już nie cofnie tego, co zostało przypieczętowane! A ta twoja mała kurwa? Nie pozwolę się zepchnąć do roli podrzędnego popychadła. Zniszczę ją, odbiorę jej chwałę, która tak cię teraz karmi. Nie chciałeś ze mną tarzać się w nieśmiertelności, pogardziłeś ofiarą, jaką składałyby nam miliony... w takim razie nie będziesz miał nawet tej szmaty! Ma piękny głos? O tak. Ma! Ale już niedługo. Źle, Kusy, źle, że ze mną zadarłeś. Przyszedłeś, by szukać... No to, skurwielu, znajdziesz.... – Skończyłaś? – Kusy dopiero teraz popatrzył na rozjuszoną kobietę. Spokojne, nieludzko opanowane spojrzenie jakby ją otrzeźwiło. Stanęła luźniej i spróbowała od innej strony: – Słuchaj. Przecież nasze interesy nie są rozbieżne. Oboje możemy mieć to, czego chcemy. – To prawda i pewnie tak to wszystko się skończy. Ale nie będę grał tak, jak mi zagrasz. Zbyt cenię niezależność. – Kurwa mać!!! – Ostra chciała rozpocząć kolejną tyradę, ale Kusy uciszył ją uspakajającym gestem. – Uciekło nam ostatnie metro... *** „Moja ukochana, ranisz mnie.” – Ależ nie. Mój aniele. Nie mów tak! „To jednak prawda. Przysięgłaś mi wierność, przysięgłaś mi swoją duszę i głos. Nie zwolnię cię z tej przysięgi. Nazbyt mi na tobie zależy.” – Przecież wciąż dla ciebie śpiewam. Zawsze tak będzie. „O nie, wiem przecież, widzę, że usiłujesz się odsunąć. Szukasz wsparcia w ramionach tego nędznego perkusisty. Nie pozwalam na to.”
153
Jarosław Sapierzyński – Mój aniele! Nie bądź tak okrutny. Twoja jestem na wieki i tobie oddałam duszę, ale pozwól mi żyć. Pozwól mi rozkwitać i cieszyć się miłością. „Miłość... Nie mam tyle mocy, by ją wypalić z twojego serca, ale rozkazuję ci. Skończ z tym! Nie ma i nie będzie mojej zgody. To ja ci rzucam świat do stóp! To przy mnie osiągniesz wszystko! Tylko przy mnie twój śpiew będzie niósł taką magię!” – Och, mój aniele... *** Kryśka obudziła się spocona, z oczami zroszonymi łzami. Ciemność, noc. Śniło jej się? A może on tu naprawdę był? Czy on istnieje, czy to sny? Gdzie kończy się rzeczywistość? Mocniej przylgnęła do ciepłego ciała Filipa. Obudził się i objął ją ramieniem. – Czemu nie śpisz? – Jakoś nie mogę. Jutro wielki dzień, może to dlatego. – Mała, nie masz się czego obawiać. Jesteś najlepsza. Wiesz, powiem ci coś, co ostatnio przyszło mi do głowy. – Tak? – Myślę, że powinnaś odciąć się od naszego zespołu i pójść swoją drogą. Nie to, żebym nie chciał z tobą grać. Broń Boże, ale jesteś za dobra. Marnujesz się. – No coś ty? – Taka jest prawda. Tylko Ostra może się z tobą równać. My jesteśmy dla ciebie tylko tłem i to kiepskim. A może właśnie z Ostrą byś się skumała? Dwie świetne wokalistki na jednej scenie... To byłoby coś niesamowitego. – A ty? – A ja będę cię nadal kochał. Nie pozwolę ci zniknąć z mojego życia. – Słodki jesteś. Kocham cię. – Ech... Pomyśl o tym, ale teraz śpij. Jutro musisz być wypoczęta. *** „Rozgniewałaś mnie, moja ukochana. Należysz do mnie, nie zapominaj o tym! Będę musiał cię ukarać. Przemyśl to, co się stanie i nie rań mnie więcej.” – Ależ mój aniele!
154
Jarosław Sapierzyński „Mam nad tobą moc, jestem panem twojego umysłu i duszy, chcę słuchać twojego śpiewu i nie będę się tym z nikim dzielić. Nie wolno ci iść do Ostrej. Zabraniam ci tego!” – Aniele, czy to nie byłaby dla mnie prawdziwa szansa? „Ja daję ci prawdziwą szansę. Tylko ja! Jestem twoim mistrzem! Z żalem, ale muszę cię ukarać! Odejdź od Filipa, tak jak odeszłaś od Jacka! Inaczej będę musiał odebrać ci wszystko, co już dostałaś i co miałem ci podarować...” *** – Cholera, paskudny widok. Mówi się, żeby po nocy nie łazić, że ktoś napaść może, ale przecież tak się ostrzega przed ludźmi... – Waldek był twardy. Nie mdliło go, nie tracił przytomności, ale widok, jaki zastał rano pod płotem budowy, mocno nim wstrząsnął. Jak na małomównego, teraz gadał jak najęty i właściwie cały czas powtarzał to samo. – Żeby tak w środku miasta... Pierdolone kundle. Trudno się dziwić jego wzburzeniu. Ostatecznie nieczęsto się zdarza wpaść na rozszarpane przez psy zwłoki dziewczyny. A Waldkowi właśnie coś takiego się przytrafiło. Przyjechała karetka, policja i weterynarz. Obława, sensacja w gazetach, trochę materiałów w telewizji, a potem łzy bliskich i znajomych... *** Kryśka nie mogła dojść do siebie. Była w ciężkim szoku, a płakać już nie miała czym. Jej przyjaciółka, Ania, została zagryziona przez bezdomne psy. Rozpacz, przerażenie, bezsilny żal do losu... I niejasne przeczucie, że to jakoś się z nią łączy. Chciała odłożyć wieczorny koncert. Nie czuła się na siłach, by w takiej sytuacji stanąć przed wielką publicznością, by podjąć takie wyzwanie, by bawić się razem z zespołem i fanami. A jednak podświadomość ostrzegała, że nie można się wycofać. Rezygnacja byłaby nie tylko trzęsieniem ziemi na skalę kariery, ale – Kryśka nie miała żadnych racjonalnych przesłanek, a mimo to była absolutnie pewna – skończyłaby się falą nieszczęść, przy których nawet ta okropna śmierć przyjaciółki nie byłaby niczym szczególnym.
155
Jarosław Sapierzyński Telefon dzwonił od rana. Filip usiłował złapać jakiś kontakt ze swoją dziewczyną, ale ona nie odbierała. Bała się. *** Koncert, po piątym bisie, skończył się owacją na stojąco. Huragan wiwatów i oklaski wywołujące drżenie ziemi nie milkły jeszcze długo po wygaszeniu świateł. Wydarzenie ściągnęło prawdziwe tłumy i chyba nikt z przybyłych nie wychodził rozczarowany. To było coś! Mistrz Zabój promieniał od uśmiechu, Konrad Łoś długo brylował wśród muzyków orkiestry, w szczególności kręcąc się przy pewnej uroczej wiolonczelistce, a Łowcy wznosili kolejne toasty. Wszyscy, wraz z ekipami organizacyjnymi, z technikami i nawet ochroną, byli świadomi, że tego wieczora odnieśli spektakularny sukces, bez precedensu w historii krajowego rynku rozrywki. Transmisja poszła w ogólnopolskiej telewizji. Będą powtórki, tysiące zdjęć i reportaży. Kolejny krok to już światowa trasa! Christina wypadła genialnie. Olśniła wszystkich, zaczarowała swoim śpiewem, rzuciła na kolana zarówno zwykłych fanów, jak i najwybredniejszych krytyków. O tym, jak ciężko jej przyszło przełamanie się, nikt nie wiedział. Nawet Filip nie zdawał sobie sprawy, jakie rozterki rozdzierały jej duszę, jak silne emocje musiała w sobie stłamsić. Zaraz po koncercie Filip znalazł ją w garderobie i usiłował czegoś się dowiedzieć, ale wyślizgiwała się z jego objęć, unikała odpowiedzi na pytania, odwracała głowę, gdy próbował ją pocałować. Wreszcie po prostu uciekła. Była już przebrana, dzięki czemu po wmieszaniu w tłum fanów uniknęła rozpoznania. Nikt na nią nie zwracał uwagi, nikogo nie dziwiło, że w powszechnej ekstazie po doskonałym koncercie jakiejś dziewczynie ciurkiem płyną łzy rozpaczy. Co powinna zrobić? W którą stronę iść? Ślepo iść za ukochanym chłopakiem, czy równie po omacku wypełniać wolę kogoś, co do istnienia którego nawet nie miała pewności... *** Góra miał garaż, a ze wspólnych oszczędności udało się kupić jakiś sprzęt na początek. Wzmacniacze nie były najwyższej klasy, tym bardziej głośniki. Ale były. Bas Paciorka mógłby stać w muzeum obok klawesynu
156
Jarosław Sapierzyński Bacha, perkusja Góry grała tylko niewiele lepiej od zestawu garnków i patelni. Jedynie wiosło Jasia mogło uchodzić za instrument. Może i była to tania, tajwańska podróbka Fendera Stratocastera, ale dawała czadu zupełnie nieźle. To wszystko, uzupełnione przez trzech nieprawdopodobnie ambitnych i – co tu ukrywać – nieprzeciętnie uzdolnionych kolesi, składało się na bombę atomową z opóźnionym zapłonem. Bomba ta nazywała się Jaszczoora. Garaż nie był wyciszony, więc chłopaki nie zdziwili się, że ktoś z ulicy ich usłyszał. To, że chciał z nimi chwilę pograć, było już bardziej zaskakujące, ale właściwie – czemu nie. Koleś albo się nie przedstawił, albo nie zwrócili na to uwagi, ale na swojej harmonijce grał niesamowicie. – Wykurwiście gracie, chłopaki. Macie taki power, że daleko by szukać czegoś podobnego. – Gdy skończyli próbę, nieznajomy każdemu uścisnął rękę. – Dzięki, stary. Też jesteś lepszy kozak. – Nie myśleliście o tym, żeby przenieść się na prawdziwą scenę? – Jasne. Jesteśmy nieźli i wiemy o tym, ale chyba jeszcze za wcześnie, żeby startować. Mało materiału i sprzęt chujowy. – No to kombinujcie. O instrumenty się nie martwcie, jakby co, zawsze załatwię, a kawałków nagracie więcej. – Jesteś menago? – Coś w tym rodzaju. Zgłoszę się do was. Niedługo. Przygotuję na razie jakiś mniejszy koncert, ok? – Pewnie. – To jesteśmy umówieni. Na rynku miejsce dla takiej kapeli zawsze się znajdzie, zwłaszcza, że niektórzy z tych, co teraz robią karierę, nie mają dość motywacji i determinacji, by się na górze utrzymać. Czuję, że wy nie zawahacie się postawić wszystkiego na jedną kartę. *** Noc. Cisza. Mały osiedlowy lasek. Kryśki nie znalazł tam Filip, nie znalazła Lala, nie znalazł, a może nawet nie szukał Kusy. Jakim cudem odnalazła ją Ostra, pozostanie tajemnicą. – No i co, mała? Nie cieszysz się swoim sukcesem? Nie opijasz z zespołem? – Co tu robisz? – głos Kryśki drżał. – A co ty tu robisz? Powinnaś cieszyć się tym czasem. To twoje pięć minut.
157
Jarosław Sapierzyński – Może i powinnam, ale są... okoliczności... – Taaak. Cóż ci mogę poradzić. Miłość nie jest łatwą sprawą, ale myślę, że chłopak na ciebie czeka. – Wiem, ale ja nie mogę iść. Ostra dopiero teraz ukucnęła obok. Objęła załamaną Kryśkę i pocałowała w policzek. – Heh, to nie taki pocałunek jak z Malinką – spróbowała żartować – ale może choć trochę cię pocieszy. Nie chcesz wracać do Łowców, to chodź do mnie. Stworzymy duet, przed którym świat muzyczny padnie nie tylko na kolana, ale, kurwa, na twarz. – Chciałabym, ale nie mogę. – Nie możesz? No dobra. Powiedz mi wprost. Kusy, prawda? – Nie znam Kusego... – Nie wiem, jak go nazywasz, ale myślę, że doskonale wiesz, kogo mam na myśli. – Tak, wiem... Skąd go znasz? – Nieważne. Wiem więcej, niż wielu by się śnić mogło. – Kocham go... i boję się... – Cóż. Chyba jednak ci nie pomogę. Musisz to zrobić sama. Jest droga ucieczki... Kryśka rozejrzała się zdziwiona. Po Ostrej nie było śladu. Może jej wcale nie było? Ale droga ucieczki chyba rzeczywiście jest... Dziewczyna wyciągnęła ze spodni pasek. Odpowiednia gałąź znalazła się bardzo szybko. *** Mrok i ciężkie, nieprzyjemne powietrze. Każdy oddech sprawia ból, jakby kolczasty drut dławił krtań. Ktoś nadchodzi. Nie widać go, nie słychać, ale Kryśka wie, że ktoś jest tuż przy niej. „Witaj, moja słodka.” –Witaj, mój aniele. „Zdradziłaś mnie, ukochana. Chciałaś mi uciec, ale ona... Ech, nie domyślasz się, że ona nie jest dobra?... Okłamała cię. Powiedziała, że możesz uciec, choć doskonale wiedziała, że to nieprawda. Pamiętasz? Mówiłem, że jesteś moja na wieki.” – Pamiętam, panie. Boję się ciebie. „A jej się nie bałaś? Nie miałaś za złe, że posiadła serce twojego ukochanego? Dziwisz się? Cóż, szkło bywa jak lód, a jego okruch... Znasz przecież bajki.
158
Jarosław Sapierzyński Filip jest dla niej sługą, kochankiem i jej narzędziem do tego, by usunąć cię z drogi. Gdybyś pozostała mi wierną, nic by ci nie groziło... A tak...” – Boję się! „Strach? Może słusznie się boisz, a może jest to już bez znaczenia. Jesteś moja, duszo, jesteś moja, śpiewie.” Ból!!! *** Mimo, że Łowcy z Christiną grali bardzo krótko, że nie zdążyli wydać żadnej płyty, że nie zaliczyli nawet porządnej trasy, dziewczyna stała się legendą. Urosła do skali symbolu, mistycznego zjawiska, ikony tego, co w muzyce najpiękniejsze. Jej niespodziewana śmierć, jak to się zwykle dzieje, oprócz powszechnej żałoby, spowodowała, że fani zaczęli ją gloryfikować i wynosić wyżej, niż w rzeczywistości zdołała dojść. Wszelkie media, zarówno te ambitniejsze, jak i zupełnie szmatławe, wtórowały opinii publicznej, przyczyniając się do szybkiego powstania legendy. Niemal dokładnie w rocznicę śmierci Krystyny Skabiańskiej przygotowano ogromny koncert ku jej pamięci. Zaproszono absolutną czołówkę sceny muzycznej. Spośród tych, którym zaproponowano występ, nikt nie odmówił. Zapowiedzieli się i ETA, i Powidła, i niezniszczalny Domek Latarnika. Doskonali, Wielki Zad. Pomroczni i Elissa zgodzili się zagrać charytatywnie, a wiecznie młoda Żywica z grupą Lustro zaoferowali, że będą aktywnie wspierać Fundację Christina, powołaną do pomocy młodzieży z depresją. Trudno byłoby wskazać, kto będzie główną atrakcją tego wydarzenia, gdyby nie uczestnictwo trzech gwiazd bliżej związanych ze zmarłą. Mieli być oczywiście Łowcy. Nikt nie wyobrażał sobie, że ta impreza może się odbyć bez nich. To, że wystąpią, uznawano więc za coś oczywistego. Zupełnie inaczej sprawa się miała z Ostrą, ponieważ wcale nie brakowało głosów, że Christina była jej największą konkurentką, przez co nie darzyły się szczególną sympatią. Ostra jednak bardzo szybko i z właściwą sobie pompą ogłosiła wszem i wobec, że się zjawi i najlepszym wykonaniem, na jakie ją stać, uczci pamięć, jak sama powiedziała, „wybitnej koleżanki po fachu”. Trzecią, ale wcale nie najmniej istotną spośród głównych atrakcji, miał być występ grupy Jaszczoora. Trzech bardzo młodych chłopaków od kilku miesięcy robiło oszałamiającą karierę, a z Christiną łączył ich
159
Jarosław Sapierzyński cover jej największego przeboju „Głos w ciemności”, a przede wszystkim menedżerka Lala. Zapowiadało się coś wielkiego. Do wielkiej Hali Narodowej waliły tłumy. Biletów dawno nie było, ale to nie zniechęcało spóźnialskich, którzy oblegali wejścia licząc, że pojawią się koniki i nawet za jakieś absurdalne pieniądze, ale uda się wejść. Wielu chętnych znalazło też inne, mniej legalne sposoby na dostanie się do środka. Hala pękała w szwach. Gdy ETA – pierwszy z wykonawców – wyszedł na scenę, a tłum zawył w ekstazie, stało się jasne, że koncert będzie jednym wielkim sukcesem. A potem było tylko coraz goręcej i goręcej. Tuż przed północą swój czas mieli Łowcy. Razem z Konradem Łosiem dali taki popis, jakiego można by się spodziewać chyba tylko po Rolling Stonesach. Mimo upływu wielu godzin, publiczność zdawała się nie tylko nie czuć zmęczenia, ale z każdą piosenką rozkręcała się jeszcze bardziej i bardziej, daleko, poza granice ogarniane świadomością. To już nie był koncert. To było misterium, namacalny cud, erupcja emocji nieznana nauce. Wydawało się, że po Łowcach nie może już być lepiej, ale Jaszczoora udowodniła, że to nieprawda. W prasie porównywano ich z Nirvaną i, nawet jeśli muzyka była trochę inna, to samo skojarzenie aż się narzucało. Lala była tuż za sceną. Skakała w rytm piosenek, cieszyła się jak dziecko. Nawet jako współpracownica Ostrej nie była świadkiem czegoś równie fantastycznego. Kto mógł być lepszy? Chyba tylko Elvis... Publiczność przyjęła Jaszczoorę rewelacyjnie, a po ich występie długo nie chciała się uciszyć. Nawet zapowiedź pojawienia się wielkiej Ostrej nie okazała się wystarczającą motywacją. Udało się wymusić bis i dopiero po nim organizatorzy mogli wrócić do planowanego porządku występów. *** – Byliście wielcy! – Lala rzuciła się Górze na szyję i bez krępacji pocałowała go namiętnie. Tak Góra, jak i jego kumple, chwilowo nie byli w stanie przyjąć gratulacji. W głowach wciąż im szumiało, słyszeli nieustający aplauz i dziki ryk oszalałej z radości publiki. A gdzieś zza tego wszystkiego dobiegał do nich głos: „Jesteście wielcy i jesteście moi! Grajcie tylko dla mnie i już na zawsze. Cokolwiek teraz się stanie, wy zostaniecie przy mnie...”
160
Jarosław Sapierzyński *** Ostra nie była nowicjuszką. Wiedziała, jak zrobić wrażenie, nawet w sytuacji, kiedy wydawało się, że już nic nie jest w stanie przyciągnąć uwagi. Na scenie pojawiła się w połyskującym, obcisłym kombinezonie, w asyście oślepiających wybuchów, iście piekielnych ogni i wagnerowskich tonów. To był jednak dopiero początek tego, co przygotowała na ten wieczór. Zaczęła od tej samej piosenki, przy której pierwszy raz spotkała się z Kusym. Oczywiście nikt o tym nie myślał, nikt nie odebrał jako ostrzeżenie i zapowiedź nieszczęścia, bo i kto mógłby wiedzieć, co tliło się w głowie gwiazdy. A później... *** – Ja pierdolę, ale show!!! – Dziewczyna z czerwonym irokezem ryczała wprost do ucha swojego chłopaka, a i tak miała wątpliwości, czy jej głos przebije się w szalonym hałasie. Podobnie jak tysiące innych, patrzyli z nieustająco rosnącym podziwem na to, co wyprawia Ostra. To, jak wyglądała, nie budziło już takich emocji – ludzie zdążyli przywyknąć, ale te efekty specjalne... Scena spowita była gęstym dymem, a wysokie płomienie po obu stronach, choć z pewnością fikcyjne, wyglądały jak najprawdziwszy pożar. – Jesteście moi! Wszyscy!!! Tylko i na zawsze moi!!! – Krzyk gwiazdy poruszał do żywego, wywoływał dreszcze i rozpalał od środka. – Kurwa, patrz! Jak ona to robi? Kostium Ostrej pękł na plecach pozwalając rozwinąć się ogromnym, błoniastym skrzydłom. Wokalistka wzbiła się w powietrze, zatoczyła koło pod sufitem hali, a potem zionęła ogniem. I ten ogień był prawdziwy! Palił, parzył! *** Wszystkie drzwi były zatrzaśnięte, a wewnątrz hali panowało piekło. Nikt nie wiedział, co się dzieje. Nikt nie wiedział dlaczego, ale panika, ból i śmierć były nazbyt namacalne, nazbyt realne.
161
Jarosław Sapierzyński Lala za wszelką cenę starała się trzymać chłopaków z Jaszczoory. Jakby to miało jej w czymś pomóc. Razem z nimi oraz grupą innych artystów i techników usiłowała wydostać się którymś z tylnych wyjść, ale i to okazało się niemożliwe. Ktoś wpadł na pomysł, by szukać okien, ale hala ich nie miała. Fala ogarniętego paniką tłumu wdarła się na scenę i dalej, za kulisy, szukając tam ratunku. Dziki zgiełk i nieopanowany chaos wyrzuciły Lalę gdzieś w kąt, z dala od kogokolwiek znajomego. Właśnie wtedy, w gryzącym dymie i rozbłyskach płomieni, przed menedżerką pojawiła się Ostra. – No, maleńka, czyżbyś zapomniała, z kim podpisałaś swój pierwszy, swój wieczny kontrakt? Lala chciała coś odpowiedzieć, ale nim otworzyła usta, poczuła ból tak silny, że, choć nigdy nie rodziła, było to jedyne porównanie, jakie przychodziło jej do głowy. Jej ciało płonęło żywym ogniem, ale największym cierpieniem było uczucie, że gdzieś z trzewi czy może z serca, aort i tętnic coś zostaje brutalnie wyrwane. W piekielnej torturze Ostra wydzierała Lali duszę. *** Kusy w połyskliwym, czarnym płaszczu wyglądał jak postać nie z tej bajki. Pojawił się nie wiadomo skąd, wyłonił z największego ognia i nie bacząc na tratujących się ludzi, szedł tam, gdzie w napierającej na drzwi grupie byli jego podopieczni z Jaszczoory. Matowa ciemność, nieprzepuszczająca ani zapachów, ani światła, ani dźwięków, ogarnęła Górę, Paciorka i Jasia, szczelnie izolując ich od całego świata. „Należycie do mnie. Wasze dusze i wasz talent są tylko moje. Już na wieczność...” Epilog Gwiazdy, komety, odłamki materii. Rozbłyski, wybuchy i próżnia. Nieograniczona czasoprzestrzeń, nieznana, nieogarniona. Kosmos i chaos. Płomyk, oślepiająco jasny, niczym rozbłysk zapalonej magnezji, ale niewypalający się. Zawieszony w nicości. Rozsypany wokół gwiezdny pył skrzy się diamentowo i gra. Gra Bach, gra Mozart, Dvorak, Chopin. Słychać Straussa i Czajkowskiego, słychać Elvisa i Cobaina. Debussy, Wagner i Beethoven. Śpiewa Freddie Mercury, a przygrywają mu Hendrix i Paganini. Jest i Christina, i Jaszczoora i wielu, wielu innych. Tych najlepszych.
162
Jarosław Sapierzyński Drugi płomień. Równie jasny, choć o bardziej czerwonym zabarwieniu, otoczony gęstą, tęczową mgiełką. Mgiełka krąży, miota się, tańczy. Krzyki i piski. Euforia. „Widzisz, Ostra, miałem rację mówiąc, że oboje będziemy mieli to, czego pragniemy. Ty masz tysiące oszalałych dusz, a ja kilka, tylko te, na których mi zależało. Grają dla mnie. Umilają mi wieczność.” „Szkoda, że nie chciałeś ze mną współpracować. Moglibyśmy mieć jeszcze więcej.” „Zawsze ci mało. Mam, czego chciałem, a kiedy zapragnę czegoś nowego, wrócę tam. Tak, jak i ty wrócisz”. „Ten głos nawiedzał mnie Przybywał w snach Wymawiał imię me Aż nastał brzask I chyba dalej śnię Lecz razem z nim (...) Niezwykły duet nasz Usłyszy noc Bo mam nad tobą już Nadludzką moc A choć odwracasz się Spoglądasz w tył To ja To Upiór tej opery mam we władzy sny (...) Śpiewaj! Śpiewaj dla mnie! Śpiewaj, mój Aniele Muzyki!” („Upiór w operze” (fragment), muz. Andrew Lloyd Webber, sł. Charles Hart, przeł. Daniel Wyszogrodzki) LCF 02.2010
163
Jarosław Sapierzyński
Kicia I Trochę wcześniej Heniek długo stał przed lustrem, starając się ocenić, czy wygląda wystarczająco doskonale, by czuć się dobrze z samym sobą. Zastygł z różem w ręce, jak co dzień zastanawiając się, czy tego typu ekstrawagancja mu pasuje, szkodzi, czy też może jest niezauważalna. Ostatecznie lekko musnął się pędzelkiem po policzkach i, nie do końca zadowolony z efektu, wyszedł z domu. Mniej więcej w tym samym czasie Maślana bułeczka rozpływała się w ustach tak, jak tylko maślane bułeczki najlepiej potrafią. Nic w tym dziwnego, bo dla tych ust, doprawdy, warto się było starać. Warto się było starać dla każdej, najmniejszej nawet, najmniej efektownej cząsteczki ciała Kici, dla większych zaś, dla „konkretniejszych”, które, tak jak usta, od razu przyciągały uwagę, warto by nawet dać się pokroić. Kicia jednak nigdy nie kroiła maślanych bułeczek. Równiutkie, połyskujące perełki jej zębów odrywały niewielkie kawałeczki, pełne, ciepłe wargi zamykały się lubieżnie, a aksamitny, wilgotny języczek sprawnie pieścił, masował, rozprowadzał delikatny smak po podniebieniu, wreszcie, w absolutnym spełnieniu, spuszczał w głębinę gardła... Ach, Kicia, gdybyś tylko wiedziała... Jakże zmieniają się nasze pragnienia! Dzieckiem będąc marzyłem, by być pilotem, później wielkim indiańskim wojownikiem, podróżnikiem, odkrywcą, pisarzem... Dziś oddałbym wszystko, by być maślaną bułeczką... Kicia dopiła herbatę i wstała od śniadania. Cienka, półprzezroczysta i frywolnie krótka nocna koszulka zafalowała i opadła... Wróć... tfu, tfu, niedobry ty... Kicia już dawno była ubrana i to dość grubo, bo było chłodno. Aby już zupełnie dobić wszystkich ewentualnych miłośników jej kuszących wdzięków – mrrrrauu... – zarzuciła na głowę kaptur. Wyszła z domu. Deszcz bardziej siąpił niż padał, za to wiatr zdecydowanie nie powiewał, a wiał, duł, gwizdał i szalał. Taki poranek nie napawał optymistycznie. Gdyby ktoś był przesądny, mógłby wręcz uznać, że wisielcza pogoda jest zapowiedzią wydarzeń burzliwych i groźbą, która zawisła niczym katowski miecz tuż nad landrynkowym światem pięknej Kici.
164
Jarosław Sapierzyński Kicia tymczasem skryła się pod wiatą przystanku. Autobus miał być dopiero za kilkanaście minut, więc wyciągnęła książkę i zaczęła czytać. Nie zwróciła uwagi na mężczyznę, który, tak jak ona, pod wiatą znalazł schronienie przed porywistym wichrem. Przez moment ich spojrzenia skrzyżowały się nawet, ale w ciemnych, połyskujących pod kapturem oczach mężczyzny Kicia nie znalazła nic, co na dłużej by ją zatrzymało. Wróciła więc do lektury. Niewiele później – Schlakken traffen – zaklął siarczyście pułkownik Hans Schmetterling i zdecydowanym ruchem zgasił papierosa. – Znowu robota. Jeszcze raz przeczytał rozszyfrowany rozkaz, po czym spalił kartkę. Na jego twarzy wyraźnie rysowało się zniechęcenie, jednak z werwą poderwał się z fotela i sprężystym krokiem pokonał dystans dzielący go od drzwi. Czarny, skórzany płaszcz, kapelusz, ciemne, bardzo ciemne okulary... Schmetterling był gotów stawić czoła kolejnemu wyzwaniu. II Zajęcia z pirotechniki stosowanej, sprowadzające się w głównej mierze do zabawy z siarką zeskrobaną z zapałek, zniechęciły większość studentów, jednak Kicia wyszła oczarowana. Wszystko jej się podobało. Podobał się ostry zapach siarki, podobał się nagły rozbłysk, podobał się ogień, podobały się osmalone brwi profesora i kilku studentów. W pewnym sensie ją to podniecało – ech Kicia, podpalmy razem pudełko zapałek... – ale sama przed sobą wołała obstawać przy wersji, że to umiłowanie do nauki. Różne się ma hobby. Hobby wielu była Kicia, hobby Kici była „nauka” i tak na razie ten problem pozostawmy. – Przepraszam, Kicia, prawda? – Potężny mężczyzna wyrwał ją z zamyślenia. – Tak, w czym mogę... aaa chyba już się gdzieś widzieliśmy? Wczoraj na przystanku? – I owszem, a dziś przypaliłaś mi brwi i rzęsy... – Och, to ty? Wiesz, przez te maski trudno rozpoznać... – Kicia zaszczebiotała tak słodko, że nie można się było na nią gniewać. Nawet fakt, że Heniek był dość łatwo rozpoznawalny nawet w maseczce a la Michael Jackson – był jedynym Murzynem w grupie – nie wpływał na wrażenie, że odpowiedź dziewczyny jest szczera, oczywista i wyczerpująca.
165
Jarosław Sapierzyński – Nie szkodzi – Heniek uśmiechnął się błogo, totalnie rozbrojony słodkim głosem i powłóczystym spojrzeniem Kici. – To ja już pójdę... – Nie, zaczekaj! Nie myśl, że się gniewam, ale jesteś mi winna jakieś odszkodowanie. – Heniek urodził się w Polsce, ale chyba miał korzenie w jakimś plemieniu, w którym wszyscy byli obdarzeni wyjątkowo silną szamańską mocą, trudno bowiem sobie wyobrazić, że w innym przypadku mógł powiedzieć coś tak wyrafinowanego. Kicia była zaskoczona chyba nie mniej ode mnie, bo jej długie rzęsy zatrzepotały, podkreślając błysk zdziwienia w cudnych oczach. – To znaczy... – Heniek zmieszał się ciutkę. – W ramach zadośćuczynienia pozwól postawić sobie drinka... proszę... – E, jednak Heniek nie był żadnym szamanem... – Och, chętnie, tylko nie bardzo mam czas. Wiesz, te obowiązki: fryzjerka, kosmetyczka, solarium, fitness... – Proszę... – Heniek ni to błagał, ni to jęczał z rozpaczy, zdając sobie sprawę, że traci szansę, być może jedyną. – No dobra, niech będzie. Ale musisz wiedzieć, że nie podobają mi się tutejsze knajpy. Są takie... prymitywne. – Och, Kiciu, zabiorę cię gdziekolwiek zechcesz. To samo miejsce piętnaście minut później, ale już opustoszałe – Facker mahher!!! – Schmetterling schował pistolet i gniewnie splunął na plakat nowego filmu z Leonardo da Carpio, „zdobiący” słup ogłoszeniowy. Nie spóźnił się dużo, był tego pewien. Był pewien na sto procent, że to miejsce, mimo że smagane wiatrem, wciąż pełne jest zapachu perfum dziewczyny, której szukał. W tym tygodniu Kicia miała pachnieć Chanel Chance i tak było w istocie. Pachniała i była tu całkiem niedawno... III Gdyby patrzył na to zjawisko ktoś bardziej romantyczny, pewnie stwierdziłby coś na kształt „gwiazdy nad tobą i gwiazdy pod tobą i dwa zobaczysz księżyce”. Księżyca nie było ani jednego, ale miliony świateł i światełek, jak okiem sięgnąć, gęstą siecią spowijały ciemną przestrzeń miasta, a gdzieś tam hen, gdzie ich blask był już bardzo słaby, łączyły się z drugą ciemną przestrzenią – z nocnym niebem. Niebo, choć rozgwieżdżone, pozostawało w cieniu łuny ludzkiego mrowiska.
166
Jarosław Sapierzyński A oni byli gdzieś pomiędzy. Patrząc w górę, cieszyli oczy zimnym, lecz tajemniczym migotaniem gwiazd, podczas gdy pod ich stopami swój spektakl barw odgrywała metropolia. Heniek, gdy dowiedział się, gdzie Kicia chce wypić drinka, zrobił się blady jak ściana, oczywiście biorąc poprawkę na jego „bardzo ciemną” karnację. Wystarczyło jednak maślane spojrzenie pięknych oczu – ach, te oczy gwieździste i głębokie niczym noc majowa, te oczy czarowne, niczym łysogórski sabbat... – więc wystarczyło, że te właśnie oczy mrugnęły, że zalśniły i dla Heńka odległość i koszt przestały być problemem. – Czego się państwo napiją? – Kelner użył zupełnie innych słów, bo mówił zupełnie innym językiem, ale Heniek zdając się na swoją intuicję obstawił, że pytanie jest właśnie o to i nie pomylił się. W sumie szkoda, mógłby uznać, że pytanie dotyczyło na przykład najnowszej fryzury Davida Beckhama, wtedy wyszedłby na kretyna, Kicia wyśmiałaby go i być może poszukałaby sobie kogoś ciekawszego... Odbiegam od tematu? No dobra, na czym w takim razie skończyłem? Ach, tak... Heniek wykosztował się na samolot, a że studencki portfel nie był zbyt gruby, teraz w oczekiwaniu na zamówienie Kici pełen był najczarniejszych myśli. Dziewczyna, co prawda straciła ochotę na procenty i zadowoliła się szklanką Coli, ale była to najdroższa Cola, jaką Heniek widział. W tej sytuacji, coraz wyraźniej widząc perspektywę jedzenia do końca miesiąca suchego chleba, Heniek szarpnął się na odrobinę szaleństwa, lub raczej do reszty stracił rozum. – Wódka, Martini, z lodem, wstrząśnięta, nie mieszana. – Que? – Kelner chyba nie do końca zrozumiał, bowiem Heniek swój oratorski popis przeprowadził w języku dla siebie ojczystym, czyli po polsku. – Bond, James Bond – dopiero po tym wyjaśnieniu zawiązała się nić porozumienia. Kelner uśmiechnął się pod wąsem i odszedł zrealizować zamówienie. – Zabawny jesteś. – Kicia, moim zdaniem, była nazbyt łaskawa dla swojego towarzysza. – Dzięki. – Heniek lewitował już na wysokość siódmego nieba. Uśmiech Kici, największe błogosławieństwo, na jakie mógł liczyć! Teraz gotów był sprzedać własne organy, byle tylko zapłacić za wszystko, czego piękna dziewczyna zapragnie.
167
Jarosław Sapierzyński Piękna dziewczyna chyba wyczuła, że ma teraz władzę absolutną, bo przywołała kelnera i płynnym francuskim zamówiła paszteciki z języczków antylopy kudu, ortolany w sosie własnym, homara po wenezuelsku, szampana i małego tosta z serem... Trzy godziny później Trzy godziny później okazało się, że choć są na świecie droższe restauracje niż ta na szczycie Wieży Eiffel’a, to i tutaj rachunek może okazać się za wysoki dla przeciętnego zjadacza chleba. No i Heniek musiał sprzedać swoje organy. Nie lubię frajera, tak samo jak wszystkich innych, którzy z wywalonym językiem kręcą się koło Kici, ale trzeba przyznać, że teraz zachował się jak twardziel. Boleć musiało go okrutnie, ale bez jednego krzyku, bez jednej łzy, bez mrugnięcia okiem nawet, oddał to, co miał najcenniejsze. Kelner i wezwany kierownik zmiany na początku trochę kręcili nosami, że to nie pasuje, że to japońska tandeta, ale ostatecznie uznali, że Heńkowa Yamacha w rozliczeniu może być. Parapet, jak parapet, ale był na nim autograf Ivana Komarenki i to przesądziło sprawę. Życie pełne jest paradoksów. Wszyscy kumple wyśmiewali Heńka, że zawsze targa ze sobą organy, a tymczasem dzięki nim chłopak zjechał z Eiffel’i bez obitej twarzy, i nawet z resztkami honoru. No i Kicia miała szampański humor... Jeszcze trochę później – Osz, blümchen!!! Znów za późno... Wszyscy kelnerzy, kucharze, cała załoga restauracji, a także obecni goście stali w równym rzędzie, zaś pułkownik Schmetterling przechadzał się przed nimi, co i rusz nerwowo unosząc pistolet. Przy każdym takim gwałtownym geście sterroryzowani ludzie podrygiwali z przerażenia, choć generalnie nic z tego nie wynikało. Komandos zatrzymał się przy organach zostawionych przez Heńka. Chwilę wodził palcem po autografie Komarenki, potem, niby od niechcenia, trącił palcami klawisze i ot tak sobie, wyciął fugę Bacha. Melodia wypełniła restaurację na szczycie Wieży Eiffel’a. Było w tym coś niesamowicie elektryzującego, coś podniecającego i coś dramatycznego. Coś, jak proroctwo, że akcja dopiero się rozwinie...
168
Jarosław Sapierzyński – Dobra, szkoda czasu. – Komandos rozejrzał się po wystraszonych twarzach. Schował pistolet, rozpędził się i wraz z szybą poleciał w dół. Ci, którzy jako pierwsi dopadli do okien, usiłowali wśród feerii miejskich świateł zobaczyć czaszę spadochronu lub spadającego bezwładnie desperata, ale nikomu nie udało się go dostrzec. IV Byłoby bardzo dziwne, gdyby Heniek był jedynym adoratorem Kici. Kicia bowiem była piękna uniwersalnie. Nie to, że podobała się tylko Heńkowi i mnie, trudno było wręcz znaleźć mężczyznę, który ją widział i nie poczuł się, jak rażony piorunem. Amantów było od diabła i jeszcze trochę, a w niniejszej opowieści trafiło akurat na Heńka, bo tak chciał los. Ot, przypadek. Rozpisywać się o wszystkich byłoby nudno, bo schemat był podobny. Każdego Kicia owijała sobie wokół smukłego, delikatnego, zdobionego wypielęgnowanym paznokciem paluszka. Każdego wysysała ze wszystkiego, co było w nim wartościowe, i każdego wyrzucała jak zmiętą, poprzecieraną szmatę. Przy tym robiła to z takim wdziękiem, że każdy wrak zostający za jej – jakże zgrabną – sterburtą, czuł się wrakiem najszczęśliwszym na świecie. Heniek zatopiony jeszcze nie był i, o zgrozo, swoim paryskim występem zdołał wkupić się w łaski Kici. Pewnie nie na długo, ale jednak. Gdybym podejrzewał, że dziewczyna myślała o nim przed zaśnięciem, chyba szlag by mnie trafił, ale na szczęście wiem, że myślała akurat o niebieskich, lekko lukrowanych migdałach, a nie o jakimś tam Heńku. I dobrze! Następnego dnia Następnego dnia, przed uczelnią, ze szpaleru zafascynowanych, ale onieśmielonych, jakby sparaliżowanych, wielbicieli urody Kici wyłamał się niewysoki, ba, właściwie to kurduplowaty Azjata. – Cześć Kiciu, jestem Mao, współlokator Heńka. Dziewczyna niezbyt życzliwie spojrzała w dół. Była znacznie wyższa, a po dodaniu niebotycznych obcasów dysproporcja była wręcz oszałamiająca. – Cześć... Wybacz, ale spieszę się na wykład... – Heniek dużo o tobie opowiadał, też chciałbym cię zaprosić na drinka... – Skośnooki knypek był bezczelny i chyba miał kuku na muniu, jeśli myślał, że taka kobieta jak Kicia spotka się z kimś takim jak on.
169
Jarosław Sapierzyński – Może później, naprawdę się spieszę. – Masz moją wizytówkę, jakby co, jestem do usług. Nie bierz Kicia, nie bierz! Po co ci kolejny śmieć w kieszeni? Cholera, wzięła... Dwie godziny później – Ech, mein lossen commandossen! – Oczy skryte za czarnymi okularami spociły się, ale palec od dawna spoczywający na spuście nawet nie drgnął. Schmetterling leżał na dachu śmietnika z karabinem snajperskim wycelowanym w drzwi wejściowe Instytutu Chemii Namacalnej. Leżał i czekał. Czekał i czekał, i czekał jeszcze trochę, ale cel się nie pojawiał. V To może teraz kilka słów o Kici. Byłoby zbyt banalnie, gdyby Kicia była po prostu jedną z wielu szałowych landrynek. Nie będę opowiadał takiego standardowego bla, bla, bla, że urodziła się, że wychowała. Tak, w ten czy inny sposób, ma każdy, kto się urodził i wychował, i Kicia też nie była wyjątkiem. Była jednak niesamowita, bo oprócz urody miała jeszcze coś. Szablonowo można stwierdzić, że bogate wnętrze, ale tu szablonowość nieco wymyka się poza ramy ogólnie uznawanego rozumienia. Otóż Kicia... ...albo nie. Potem dowiecie się o niej więcej, pewnie wyniknie to z samej historii, teraz zaś opowiem, co wydarzyło się kolejnej nocy. Nocy, którą bohaterka tego opowiadania powinna była spędzić w domowym łóżku, w towarzystwie pluszowego wilczka – Giuseppe... W nocy Giuseppe siedział oparty o poduszkę i wielkimi, czarnymi, plastikowymi ślepkami wpatrywał się w spektakl, który był przeznaczony tylko dla niego... i dla autora tekstu, he, he, he... No co, wilku, a czemu masz takie wielkie oczy? Nie wiedziałeś, że autorowi wszystko wolno? W radiu pokutowała Natalka Kukulska zawodząc coś o Puszku Okruszku Kłębuszku, a Kicia przebierała się i tańczyła. Kicia, moja bogini, moja muzo... Dobra, dobra. Chcecie widzieć to, co autor? Niedoczekanie Wasze! W nocy, ale chwilę później Po tym, jak nastąpiło zakrzywienie czasu lub może po interwencji cenzury obyczajowej, zniewalające ciało Kici znikło pod jedwabną kołdrą.
170
Jarosław Sapierzyński Co to było dokładnie, to nieistotne, ważny jest fakt, że dziewczyna była już w łóżku, że przytulała się do wilczka, że już prawie spała. „Tam, tam, ta ram tam, ta tam, ta tam, ta tam” – zabrzmiało niemal wagnerowsko. – Yyyyyy Chyyyyy, yyyyyy, chyyyyy... – Za diabła nie wiem, jak to zapisać, ale to był taki dźwięk, jaki wydawał Lord Vader oddychając przez swój fajowy hełm. Kicia niechętnie uniosła głowę nad poduszkę i lekko zdziwiona spojrzała na niespodziewanego gościa. – Czego tu? – Zważywszy na okoliczności, pytanie było bardzo grzeczne, wręcz kurtuazyjne. – Przysyła mnie Imperator. – Dla ułatwienia odbioru, będę pomijał zdecydowaną większość „yyyyy” i „chyyyyy”, ale czytelnik musi być świadom, że w wypowiedziach Vadera, albowiem on to był w istocie, było ich pełno. – I czego chce ów Imperator? Postawić mi drinka? To już nudne... – Być może, ale tego mi nie przekazał. – Pamiętajcie o „yyyy” i „chyyyy”... – A co ci przekazał? Tylko się streszczaj, bo jestem śpiąca. – Wielki Imperator kazał przekazać, że we Wszechświecie pojawiła się „jeszcze ciemniejsza strona mocy”. – Zdarza się, i co mi do tego? Przecież ty i Imperator jesteście z zupełnie innej bajki... – Kiciu... – Jesteśmy na „ty”? Nastąpiła krępująca przerwa w konwersacji, podczas której wiecie już, jakie tylko odgłosy było słychać. – No dobra. – Kicia wykazała się wielkodusznością. – Możesz do mnie mówić po imieniu, tylko przestań sapać, jak jakiś zbok dzwoniący na zero siedemset... – Yyyy chyyyy. – Vader nie przestał... – Więc tego, no... Kiciu, otóż w twoim otoczeniu kręci się ktoś, w kim ta moc jest silna. Powinnaś się strzec. – Blisko mnie? – Kicia podejrzanie spojrzała na Giuseppe. – No, nie tak dosłownie... ale strzeż się! – Ok, dzięki za przestrogę. Żeby nie było, że jestem jakąś niewdzięczną suką, też dam ci wskazówkę. – ??? – Kojarzysz Luke’a? – Nie.
171
Jarosław Sapierzyński – No, nie ściemniaj, przecież to twój syn... – Wydziedziczyłem darmozjada. – Hmm, skoro tak, to inna wskazówka. Oczywiście wiesz, że Luke ma siostrę bliźniaczkę? – Y, y, y, y, y, y... – Vadera przytkało. – Dobra podpowiedź? – Kicia uśmiechnęła się słodko. – To fajnie, bo lepszej nie będzie. Skorzystasz, to git, nie, to twój problem... Zatem powodzenia i dobranoc. – Dobranoc, Kiciu. – Vader z trudem przełamał nagły bezdech. – Niech moc będzie z tobą! – No, pa, zmykaj już. Vader zniknął dość nagle, w towarzystwie cichego „Tam, tam, ta ram tam, ta tam, ta tam, ta tam”, zaś głowa Kici ponownie opadła na poduszkę. – I co o tym myślisz Giuseppe, mam się bać? Giuseppe pewnie nic by nie odpowiedział, ale dyskretnie szturchnięty w brzuszek wywnętrznił skrywane gdzieś w głębi pluszowego ciałka pokłady możliwości i zareagował: – Kocham cię! – Ja ciebie też, wilczku. Nie będę się bała, niech raczej mnie się boją. – Dyskretne smyrgnięcie przytulanki. – Przytul mnie. – Och, słodki jesteś. Zobaczymy, kto będzie górą! – Kocham cię... Tej samej nocy – Duppen, duppen, sracken duppen! – Są miejsca, gdzie nie wpuszczają nawet niemieckich komandosów i ta klatka schodowa właśnie do zbioru takich miejsc należała. Może, gdyby domofon działał, to ktoś łaskawie wpuściłby Hansa Schmetterlinga, podającego się aktualnie za Izaaka, świadka Jehowy, ale, że jednak nie działał, to pułkownikowi pozostało stać pod blokiem i przeklinać. VI Świat schodzi na psy. Mandaryna będzie uczyć śpiewu, święta były bez śniegu, sąsiad ma zupełnie nową, młodą i uroczą żonę, a na dodatek Kicia zaczęła częściej spotykać się z Heńkiem. No, może przesadzam, bo umówiła
172
Jarosław Sapierzyński się z nim dopiero drugi raz, ale to i tak o trzy razy za dużo. Siedzieli u Heńka w akademiku i grali w bierki. Litości, taka dziewczyna i tak prymitywna, żeby nie powiedzieć proletariacka, rozrywka?! Ale grali i nawet jej się podobało. Śmiała się, klaskała w dłonie i sypała dowcipami. Heniek kwitł, jak wielki, czarny słonecznik. Dla zwykłego śmiertelnika, to był, to powinien być, szczyt ekstazy, a tymczasem Heńkowi wciąż było mało. – Kiciu... – Tak? Słucham cię, Heniutku... – Zostaniesz moją żoną? *** Tu muszę zrobić przerwę techniczną i golnąć sobie coś mocniejszego. Na sucho, wybaczcie, ale to mi nie przejdzie... *** ... *** ... jeszcze jedną kolejkę... *** Dobrze, spróbujmy kontynuować. Heniek zamarł w wyczekiwaniu, Kicia też zamarła, bo czego, jak czego, ale takiego obrotu sprawy się nie spodziewała. Oba ciała, jako się rzekło, zamarły, ale oba umysły pracowały na przyspieszonych obrotach. Heniek usiłował oddziaływać na dziewczynę psychicznie, więc w myślach, jak mantrę, powtarzał: „zgódź się, zgódź się, zgódź się, zgódź...”. Kicia kombinowała w tym czasie w zupełnie innym kierunku: „Co on sobie myśli? Ja? Za mąż? Kpi czy jak? Zaraz, a może to jakaś gra, jakiś zakład? Mało prawdopodobne... A może jednak? A może to o nim mówił Lord Vader? Hmm, Heniek jest Murzynem, ergo, jest ciemny... jest jeszcze ciemniejszy... ciekawe, czy dobrze by mi było w czarnych włosach...”
173
Jarosław Sapierzyński Kicia nie zdążyła podjąć decyzji, nie zdążyła też poprosić Heńka o więcej czasu na przemyślenie. W chwili, w której miała przerwać zamarcie i drgnąć, otworzyć usta i wypowiedzieć coś niesamowicie podniosłego... ktoś załomotał do drzwi. – Kto tam? – Heniek warknął ze złością. – To ja, Czerwony Kapturek. – Głos zza drzwi mówił tenorem, ale kto by się tym przejmował? – Spadaj gówniaro, to nie twoja bajka! – Ależ nie! – Kicia zwietrzyła okazję, by odwlec niewygodny temat w bliżej lub dalej nieokreśloną przyszłość. – Niech wejdzie. Heniek wyglądał, jakby miał w kroku żabę albo zaraz miał się rozpłakać, ale nie potrafił odmówić. Wstał i otworzył drzwi, za którymi, ku ogromnemu zaskoczeniu, wcale nie było Czerwonego Kapturka. Murzyn rozejrzał się w prawo, w lewo, dopiero, kiedy spojrzał w dół, jego wzrok napotkał Mao ubranego w mundur chińskiego oficera. – Matko jedyna, a ty czego tu? Przecież dostałeś talon do supermarketu, żebyś się zmył... Mao ci? – Mao, Mao, nie samymi zakupami człowiek żyje. – Więc czego chcesz? – Heniek dość obcesowo zasłonił własnym ciałem wejście, uniemożliwiając koledze przekroczenie progu. – Jej! Chcę, by została moją żoną. *** Pozwolicie, że się na chwilę oddalę... Pusta butelka? A w tej szafce? No, jakby lepiej... *** – Chyba cię powaliło!!! – Tym razem wyjątkowo się z Heńkiem zgodzę, pochwalam też jego dalsze postępowanie, bowiem wyjątkowej urody lewy sierpowy powalił Mao na nieszczególnie czyste płytki PCV. – Chłopcy, chłopcy!!! – Kicia klaskała z uciechy. – Nie bijcie się o mnie... teraz. Sprzedam trochę biletów! Testosteron jednak działał tak, że okrzyki dziewczyny nie przedzierały się do świadomości skonfliktowanych kolegów. Mao, ze zręcznością
174
Jarosław Sapierzyński koczkodana, poderwał się z gleby, wymierzył Heńkowi cios lewą stopą w prawy policzek i zaraz poprawił z półobrotu, a la Chuck Norris. Siła uderzenia rzuciła Murzyna na ścianę przedpokoju i choć pozbierał się szybko, to Mao zdążył już przekroczyć próg i nawet zamknąć za sobą drzwi. Chińczyk kilka lat swojego życia spędził w klasztorze Shaolin i wydawało się, że teraz mogło mu się to przydać. Miejsca było mało (mao?), więc warunki można uznać za trudne. Mao błyskawicznie ocenił sytuację i wybrał do tej konfrontacji styl pijanego węża. Rzucił się na ziemię, przepełzał między nogami zdezorientowanego Heńka, wyskoczył w górę i wyjechał z bani w potylicę przeciwnika. To znaczy, chciał wyjechać, bo potylica i w ogóle cały Heniek byli już gdzie indziej. Prawy prosty Murzyna ominął gardę i trafił idealnie na szczęką Azjaty. Aż zadzwoniło. Dzwoniło i dzwoniło, wszystkim się zdawało, że to szczęka gra jeszcze, a to echo grało... W porównaniu do finezji Chińczyka, prostackie uderzenie Heńka dostało żenująco niskie oceny za styl, za to ocena za skuteczność musiała być wysoka. Mao, z gracją sukienki opadającej z ramion pięknej niewiasty, osunął się na podłogę, nie wykazując większej ochoty by znów się podnieść. – Brawo, brawo, Heniuś, brawo!!! – Kicia piszczała z radości. – Dobij go, dobij, no pokaż, że jesteś mężczyzną!!! Heniek wahał się chwilę, ale blask podnieconych oczu dziewczyny pomógł mu podjąć decyzję. W zasięgu ramion nie znalazł odpowiednio zabójczej broni, więc zdjął klapek i zamierzył się do śmiertelnego ciosu... Mao zdał sobie sprawę, że grając zgodnie z zasadami Konwencji Genewskiej przegra, ale miał w zanadrzu coś, czego wróg się nie spodziewał. Dyskretnym ruchem ułożył palce w dzióbek, krzyknął hasło-rozkaz i z jego dłoni wystrzeliła błękitna błyskawica. Trafiony w pierś Murzyn jęknął, wybałuszył oczy i zrobił się czarniejszy, niż na co dzień. Chwilkę syczał i skwierczał, wreszcie padł nie zdradzając oznak życia. – Wow! – Kicia niby wyraziła uznanie, ale zabrzmiało to jak kpina. Mao nie przejął się. Zajęty był czymś zupełnie innym. Złamana szczęka opadła mu dziwnie nisko, a z powstałej w ten sposób dziury wystrzeliła jasność. Kicię na moment oślepiło, a gdy odzyskała wzrok ujrzała coś niesamowitego. Ciało Mao, przypominające teraz piankę do nurkowania, leżało zmięte na podłodze. W przedpokoju stała za to kreatura z twarzy nie podobna zupełnie do nikogo. Była nieziemsko brzydka i tak czarna, że Heniek mógłby się schować.
175
Jarosław Sapierzyński – Jeszcze ciemniejsza strona mocy? – Kicia myślała na głos. Była zaskoczona i zdecydowanie zmieszana, ale nie wyglądała na przestraszoną. – Jam jest Azazel! Skłoń się przed mym majestatem, ziemska istoto! – Głos kreatury był niski i głęboki, a przy tym diabolicznie mroczny. – Jestem Kicia i nikomu się nie kłaniam, zwłaszcza tym, którzy wpieprzają się w moje prywatne sprawy. – Kiciu, jak ty brzydko powiedziałaś! Nie znałem cię od tej strony, może w ogóle cię nie znam? Kim cholera jesteś, skoro się nie boisz takiego potwora? – Ha, ha, ha! – Azazel zaśmiał się z okrutnym akcentem. – Doprawdy, dobrze cię oceniłem. Obserwowałem cię – a to cholerny zboczeniec – od dawna i wybrałem na swa oblubienicę, na swą kapłankę. Zaszczyt to dla ciebie! – A jeśli się nie zgodzę? Skoro mnie obserwowałeś, to powinieneś wiedzieć, że mam moc przeciwstawić się takim, jak ty... – Kiciu, słoneczko moje, przerażasz mnie! Co ty wygadujesz? Jaką mocą? Zmykaj stamtąd ile sił w nogach!!! – Takich jak ja? – Azazel wzdrygnął się, a powietrze natychmiast wypełnił gryzący zapach siarki. – Ładny zapach, co to za woda toaletowa, bo chyba nie „Brzozowa”? – Kicia uśmiechnęła się tak swobodnie, jakby na co dzień konwersowała z piekielnymi kreaturami. – Takich jak ja? – Azazel powtórzył, jakby nie był zadowolony z efektu, jaki wywołała poprzednia kwestia. – Kiciu, wybranko moja, nałożnico moja, zgodzisz się, oczywiście, że się zgodzisz. Nie masz wyboru. – Czyżby? Chyba nie wiesz, że... Sam chciałbym się dowiedzieć, czego nie wie Azazel. Coś mi się wydaje, że słodsza niźli chałwa z bakaliami Kicia ma w zanadrzu coś jeszcze... Ale chwilowo nie dowiemy się, bo jej łagodny głos zamilkł wobec następnego zaskakującego wydarzenia. Drzwi, w asyście potwornego „łubudu”, wyleciały z zawiasów, a tam, gdzie były jeszcze przed sekundą, stał teraz mężczyzna. Dość wysoki, ale nie olbrzym, za to potężnie zbudowany, o krótkich włosach w kolorze „świński blond”, błękitnych oczach i twarzy noszącej wszelkie znamiona czystych, aryjskich genów. Kicia pisnęła cicho, tym razem ze szczerego podziwu i trochę ze strachu. Nie wiedziała, z kim ma teraz do czynienia, ale nowo przybyły wzbudzał w niej podświadomie respekt. Azazel również się cofnął kilka kroków, ze złością i zdziwieniem kręcąc rogatą głową.
176
Jarosław Sapierzyński – Czego tu, nędzny śmiertelniku? – Pytanie wydawało się bardzo uprzejme, ale Azazelowi raczej nie zależało na odpowiedzi, bo jeszcze nim skończył wybrzmiewać znak zapytania, wypuścił z palców błyskawicę, taką samą, jaką powalił Heńka. Przybysz wykonał zgrabny unik, spokojnie wyprostował się i odpowiedział: – Krucker bomber, duppen wtrocken, przybyłem! – No pięknie... – Azazel puścił kolejną błyskawicę i ponownie nie trafił. – Pułkownik Schmetterling – uprzejmie przedstawił się komandos. Bez pośpiechu wyjął i odbezpieczył pistolet. – Zostałem wezwany przez siłę wyższą, tak to nazwijmy. Mam zadanie do wykonania i nikt nie jest w stanie mi przeszkodzić. Ty, pokrako, też. Azazel wybałuszył oczy ze zdziwienia, ale odważnie ruszył do ataku, wyciągając przed siebie imponujące, zakrzywione szpony. – Ein łupp, ein trupp – wymamrotał Schmetterling i, niby od niechcenia, nacisnął spust. Srebrna kula, ozdobiona z jednej strony godłem Werderu Brema, a z drugiej krzyżem wyskrobanym oryginalnym paznokciem Świętego Bobra z Dortmundu, po przebyciu niezbyt długiej drogi, miała utkwić głęboko między ślepiami Azazela. Jednak nie utkwiła. Zatrzymała się nagle, pięć centymetrów od celu i chwilę lewitowała, wprawiając w niepomierne zdziwienie tak strzelca, jak i ofiarę. – Ojej... – jęknęła kreatura. – ... – powiedziała Kicia. – Panie Schmetterling, czy jak ci tam, nie mam pojęcia, po co tu jesteś, ale ten gagatek jest mój! Pocisk z cichym brzdękiem opadł na ziemię, a Kicia wymruczała coś na kształt: „Lelum polelum, linoleum, czary mary, dwa koszmary, rata tata, Honorata, diabeł Mao, giń poczwaro.” Tuż po tym, jak skończyła melorecytować, w powietrzu zaiskrzyło, zadudniło coś, jakby z głębi piekieł, wreszcie w kłębach różowego dymu pojawił się wielki młotek. Młotek wziął zamach i jednym precyzyjnym uderzeniem wbił Azazela w opiewane już płytki PCV. – No, pułkowniku, ja się nie wygadam, a wy, możecie powiedzieć, że wykonaliście swoje zadanie. – Kicia z uśmiechem zatrzepotała rzęsami. – To chyba już na was czas... – To nie było moje zadanie. – Schmetterling nie podłapał aluzji. – Ten obszczymur, to przypadkowa ofiara (losu). Czasem nie da się zrealizować misji bez strat w ludności cywilnej, ale, jak mawiają, cel uświęca środki.
177
Jarosław Sapierzyński Kicia nie odezwała się. Zrozumiała, oby nie za późno, że sprawa jest poważniejsza, niż mogła przypuszczać. Nie potrafiła wykrztusić z siebie słowa, nawet, gdy Schmetterling przeładował broń... *** Tak, wiem, emocje sięgają zenitu, ale mnie to dotyczy tak samo, a może i bardziej. Bez kolejnego kielicha nic z tego nie będzie... *** Wyglancowany tak, by błyszczeć równie jasno, jak zęby komandosa, glan kopnął w brzuch Heńka. – Te, żyjesz? Heniek wyglądał na raczej skutecznie pozbawionego życia, ale na taką, iście pokerową zagrywkę, o dziwo, zareagował. Jęknął i zwinął się w kuleczkę, po chwili jednak odzyskał trochę świadomości, bo uniósł głowę i rozejrzał się zdziwiony. Kicia kucała w kącie, trzęsąc się jak osika, Mao, a raczej jego dziwnie sflaczałe resztki zalegały na podłodze, podobnie jak czarna, bezkształtna plama. No i był jeszcze umundurowany osiłek. – Jesteś aniołem? – Heniek wypalił pierwszą bzdurę, jaką mu ślina na język przyniosła. – Natürlich. – Odpowiedział Schmetterling i strzelił. – Aniołem Śmierci. VII Kicia i pułkownik Schmetterling spacerowali Nowym Światem, jedząc zakupione na Starówce bułki z pieczarkami. – Azazela bym zrozumiała... Skoro jesteś aniołem, to zupełnie oczywiste, ale czemu Heniek? – Ech, mała, powodów jest wiele... – Nie bądź taki tajemniczy. – Kicia uśmiechnęła się tak słodko, że cała ulica zalała się blaskiem i płynącą z niego euforią. – Podaj choć trzy. – Ciężko ci odmówić. – Schmetterling też się wyszczerzył, ale dziwnym trafem nie wywołało to takiego cudu, jaki mieliśmy przed chwilą. Właściwie, to przy uśmiechu Kici, grymas komandosa wypadł wręcz karykaturalnie. – Po pierwsze i najważniejsze, to miałem na niego zlecenie. Po drugie, wyobraź sobie, ten łajdak piracko ściągał piosenki z Internetu. No i po trzecie, to nie lubię Murzynów...
178
Jarosław Sapierzyński – Rozumiem. – Kicia chyba nie rozumiała, ale czy to ważne? – Powinnaś mi być wdzięczna, ostatecznie zastąpiłem twojego Stróża. Rysiek poszedł na chorobowe i gdyby nie ja... – Poradziłabym sobie – dziewczyna powiedziała to z taką pewnością w głosie, że pułkownik nie protestował. – A to zlecenie... Bóg kazał mnie chronić? – Nie, to nie Bóg. Dorabiam w czasie wolnym i biorę zlecenia od różnych bossów. Zresztą, jak sobie to wyobrażasz, że na Jego zlecenie miałbym chronić wiedźmę? *** Oj, bez przesady. Od razu wiedźma... Dziewczyna trochę sobie poczytała różnych książek, trochę poeksperymentowała, polatała na miotle, wezwała kilka demonów, może nawet trochę poczarowała, ale od razu wiedźma? Ja rozumiem, gdyby spaliła w piecu Jasia i Małgosię, to tak, ale tu nie było nic takiego... Sugeruję jednak liczenie się ze słowami, Panie Schmetterling! *** – Przestań, a co taka wiedźma jak ja złego Bogu uczyniła? – No właśnie!!! – Hmm... Tak, czy inaczej, to nie On. To ktoś, kto wiedział, że jesteś w niebezpieczeństwie i nie chciał, żebyś przebywała w złym towarzystwie. Dla ułatwienia dodam, że to ani Vader, ani Imperator, ani nawet Giuseppe. – Ktoś o mnie dba... – Kicia wesoło zatrzepotała rzęsami. – Myślisz, że mogłabym go pokochać? *** Tak, tak, Kiciu! Mogłabyś z pewnością... *** – Nie, raczej nie... Wiesz, mała – Schmetterling bezczelnie objął dziewczynę w pasie – on jest dziwny, niezrównoważony emocjonalnie, pije na umór i w ogóle nie bardzo wie, jak postępować z kobietami.
179
Jarosław Sapierzyński *** Ty faszysto jeden! Co ty bredzisz?!! Porządnego człowieka tak szkalować?! *** – Szkoda... – Ale wiesz, może zamiast tych, co dla ratowania cnoty oblubienicy wysługują się najemnymi zbirami, znaleźliby się inni? – Tak myślisz? – Kicia oblizała wargi usuwając z kącików resztki pieczarek. Jej, jak ona to zrobiła... – Może całkiem blisko ciebie jest ktoś silny i męski... *** To już przegięcie. Nie będę Wam opowiadał o tym, jak ręka anioła śmierci – psia jego mać – zjechała trochę niżej i objęła idealnie krągłą krągłość Kici... Można by przytoczyć wiele mądrych i jeszcze więcej głupich fraz, ale ja wybrałem klasyka: „mężczyznę poznaje się po tym, jak kończy”. Tak, tak, czasem trzeba wziąć sprawy we własne ręce... *** Kicia z obleśnym typem z bundeswehry stała pod Empikiem, kiedy nagle przestrzeń nad ich głowami rozdarła się. Pojawiły się paznokcie, palce, w końcu cała dłoń. Dłoń owa najpierw pokazała Schmetterlingowi gest uważany powszechnie za obelżywy, a potem zwinęła się w pięść i szybkim, celnym przywaleniem zgniotła komandosa na placek. – Witaj, słoneczko. – Błogosławiony uśmiech Kici znów olśnił przechodniów. – Witaj, Kiciu... *** Ująłem jej dłoń zgrabną, poczułem jej moc, jej pulsujące ciepło. Bez słowa pociągnąłem za sobą, a ona z błyskiem radości i spełnienia w oczach, poszła ze mną. Razem, w stronę zachodzącego słońca...
180
Jarosław Sapierzyński EPILOG Na lodowisku, jak zwykle, było tłoczno i gwarno. Grupa dzieci ćwiczyła układ „Jeziora łabędziego” do małej rewii, a ich rodzice, z dumą w oczach, obserwowali postępy podopiecznych. Wszystkie dziewczynki ubrane były w śnieżnobiałe stroje baletnic... nie, nie wszystkie. Trykot jednej był szary. Ot, takie brzydkie kaczątko... I wtedy, niczym zesłany z Olimpu posłaniec bogów, pojawił się Chajzer z paczką proszku do prania pod pachą. Z troską w głosie zwrócił się wprost do mamy wyróżniającej się dziewczynki: – Czemu twoja córeczka ma inne ubranko niż reszta dzieci? – Bo świat nie jest czarno biały, skurwysynu... LCF 12.2007
181
Jarosław Sapierzyński
Piwne oczy Piwne oczy. Piękne, kocie, błyszczące, pełne wdzięku, pokusy i skrajnych emocji. Kiedy zobaczył je pierwszy raz... To musiało być bardzo dawno. Przelotnie owiały go spojrzeniem. Złowił ich tajemniczość raptem na ułamek sekundy i to wystarczyło. Wypaliły mu w umyśle swój obraz, zupełnie jakby rozgrzany do czerwoności metal dotknął jego skóry... Piwne oczy. Kiedyś widywał je tylko w marzeniach. Potem mignęły mu czasem w tłumie. Pojawiały się coraz częściej. Mrugały, mrużyły się, przymykały w ekstazie. Znikały za horyzontem powiek, a potem znów wschodziły, niczym słońce lub księżyc. Piwne oczy. Na początku były same. Oderwane od rzeczywistości, od obrazów, dźwięków, zapachów i dotyku. Potem nierozerwalnie kojarzyły się z Agnieszką. Oczy, twarz, usta – och, jakie przyjemnie ciepłe i miękkie, włosy, smukła szyja, delikatne ręce, biust, talia, tyłeczek i te dłuuugie nogi. Jakiś czas temu oczy znów zaczęły pojawiać się same, bez doskonałej reszty kobiecego ciała. Widział je we śnie i na jawie. W domu, w pracy i w tłumie przechodniów. Patrzyły na niego z reklam, z luster, z telewizji i z anonimowych twarzy nieznanych dziewczyn. Piwne oczy. Hipnotyzowały, czarowały, rozpraszały lub całkowicie absorbowały uwagę. Gdzie się nie ruszył, czego by nie robił, czuł się kochany, adorowany. Czuł się obserwowany, śledzony, sterowany. Miłość, dozgonne uwielbienie. Nienawiść i strach. Bezsenne noce i rozbite dni. Czas, który mknął gdzieś obok, a jedyne, co dało się zapamiętać, to te oczy. Reszta była pustką. Przemęczony, zakręcony, nieświadom niczego, co było blisko niego. Dla tych oczu oddałby wszystko. Zrobiłby wszystko. Dla tych oczu już wszystko oddał i wszystko robił. Piwne oczy. Szalone, rozkapryszone, surowe, wymagające i okrutne. Grały mu na uczuciach, pociągały za sznurki, bawiły się nim. Prowadziły go po krawędzi, ciesząc się jego niepewnością, czy lada zachcianka nie zdmuchnie go w otchłań. Piwne oczy. Od dawna jego jedyne towarzystwo. Jedyne, na które mógł zwrócić uwagę. Jedyne, którego pożądał. ***
182
Jarosław Sapierzyński Gabriel pił kieliszek za kieliszkiem. Chciał ustawić sobie do towarzystwa lusterko, ale bał się, że zobaczy w nim piwne oczy Agnieszki. I tak nie potrafił uciec. Piękne źrenice śledziły go z dna kieliszka i z głębi butelki. Jednak w końcu się udało. Im więcej razy wlewał sobie do gardła piekielny płomień gorzałki, tym bardziej piwne oczy się zamazywały, rozpływały... W końcu znikły. Pierwszy raz od dawien dawna. Pił dalej. Cóż za wspaniały stan. Był wolny, samotny i mógł robić wszystko. Pił. Przy końcu pierwszej butelki napłynęły nad niego zachmurzone myśli. Był pijany, a mimo to właśnie teraz zdał sobie sprawę, jak wyglądały ostatnie miesiące. Zrozumiał, co stracił. Zrozumiał, że nic nie zyskał. „Agnieszko, jak ja cię nienawidzę. Jak ja nienawidzę twojego boskiego ciała, twojego oszałamiającego oddechu, twojego zniewalającego głosu. Agnieszko, nienawidzę cię, nienawidzę cię, nienawidzę!!! Nie chcę cię. Nie chcę twoich ust ani włosów. Nie chcę cię. Zabierz swoje piwne oczy... Kocham cię, Agnieszko...” Jeszcze jedna butelka. Wrócili nagle znajomi, wróciła praca, wróciła wiara. Wróciło wszystko, co miał. Milcząc, przedefilowało przed Gabrielem i znikło w ciemności przedpokoju. Stołek zachwiał się. Sznur drapał gardło, a ściany falowały w rytm muzyki wybijanej przez dzwony kieliszków i butelek. „Co ty mi zrobiłaś, Agnieszko? Co chciałabyś, bym ci dał, co mam uczynić?” Stołek z łoskotem przewrócił się na podłogę. Sznur jęknął, nagle naprężony ciągnącym go w dół ciężarem. Piwne oczy pojawiły się znowu. Powoli zapłonęły krwawą czerwienią. „Agnieszko...” *** Starzec gładził siwą brodę. Wydawał się opanowany, ale jego wzrok nie pozostawiał złudzeń. Był zmęczony, zniechęcony, sponiewierany. Miał dość. Przed nim w wyzywającej pozie siedziała piękna kobieta. Płonęła zapałem, zaangażowaniem, wręcz podnieceniem. Eksplodowała pomysłami, porażała go wyrafinowaniem i brakiem skrupułów. Wyznaczyć cel i trafić. I jeszcze raz, i jeszcze. Wiecznie głodna sukcesu, wiecznie spełniająca się w zdobywaniu kolejnych laurów. Nieokiełznana, niepohamowana, niezaspokojona. Wzdragał się przed jej metodami, nie nadążał za szaleństwem jej wizji
183
Jarosław Sapierzyński i choć sam nie był święty (co to, to nie...), gdyby tylko nie kłóciło się to z jego naturą, rzuciłby wszystko i uciekł. Choć z drugiej strony... Czy potrafiłby się od niej oderwać? Czy potrafiłby sam skazać się na tęsknotę za jej obecnością? Nieee. Wciąż go oszałamiała, zachwycała i, choć to złe słowo, wciąż ją ubóstwiał. Niech robi, co chce, byle tylko była obok, byle ją widzieć, słyszeć, dotykać... – Ten będzie wspaniały, smakowity. Ten będzie wyzwaniem – mówiła jak natchniona, nie zauważając, że starzec wyłapuje tylko część jej słowotoku. – A najlepsze, że tamtych tak bardzo zaboli jego strata. Będzie mój. Potrafię to zrobić. – Tak, tak. Potrafisz. Idź i zrób to... Pocałowała go, obdarzyła diabolicznym uśmiechem i, uwodzicielsko kręcąc biodrami, odeszła. Starzec otarł pot z czoła i ciężko odetchnął. Z ulgą... *** Gabriel odszedł z seminarium ze względu na Magdę, czy raczej Magdalenę. W żaden sposób nie przystawała do tej biblijnej, choć jeśli za wytyczne przyjąć obiegową opinię i pozory, to jednak odnosiło się inne wrażenie... Magdalena była, jeśli nie piękna, to z pewnością bardzo atrakcyjna, pełna seksapilu i uśmiechu. Uwielbiała flirtować, kokietować przykrótkimi kreacjami, ale i błyszczeć intelektem. Co bardziej przyciągnęło Gabriela? Trudno orzec. Głowy nie stracił, ba, nawet pozostał wierny wszystkim przykazaniom, jednak z seminarium odszedł. Dziewczyna stała się dla niego na tyle ważna, by wiązać z nią ambitne plany na przyszłość. Jej zresztą to odpowiadało. Chłopak był bystry, atrakcyjny, miał do niej dużo szacunku i od razu wiedział, że mimo sposobu ubierania, nie należała do głupawych, plastikowych dupeczek. W każdym bądź razie, Gabriel i Magdalena byli oficjalnie zaręczeni i rokowali spore nadzieje na udane małżeństwo. *** Agnieszkę poznali na dyskotece. Siedziała w kącie i sączyła żubrówkę z sokiem jabłkowym. Szara, cicha, w przydużym, luźnym swetrze i wytartych
184
Jarosław Sapierzyński dżinsach. Gdyby nie jej niesamowite, piwne oczy połyskujące spod okularów, pewnie by nie spostrzegli, że w ogóle tam była. A jednak dojrzeli. Zauważyła Magdalena. Nie zdążyła się jednak przyjrzeć, bo coś niepokojącego skręciło ją w żołądku. Poczuła się słabo. Poprosiła o wodę, ale nie pomogło. Bolało mocno, bardzo mocno. Odruchowo chciała zwinąć się w kłębek, jakby to miało pomóc. Ze sztucznym uśmiechem pobiegła do ubikacji. Zauważył Gabriel. Poczuł się jak rażony piorunem. Jakiś niewidzialny obuch uderzył go w głowę. Świat zadrżał, zapulsował. Piwne oczy... On już te oczy widywał. Nie raz. Nie wiedział gdzie, ani kiedy, ale z pewnością już je widział. Spojrzał na Agnieszkę jeszcze raz. Piwne oczy pod subtelnymi okularami patrzyły prosto na niego. Przyciągały jak magnes. Magdalena potrzebowała kilku minut, by dojść do siebie. Wreszcie dolegliwości ustąpiły. Wróciła do baru. Gabriel rozmawiał z tą dziwną, samotną dziewczyną o piwnych oczach. Dziwną? Nie, zupełnie zwykłą, całkiem sympatyczną, a jak się przyjrzeć, to i ładną. Zapoznały się, wymieniły uśmiechami i jakoś naturalnie gładko przeszły do rozmowy. *** – Całkiem fajna ta Agnieszka. Trochę dziwna, ale fajna – rzuciła Magdalena, gdy po zabawie siedziała z Gabrielem w taksówce. – Sympatyczna – odpowiedział. – Mam wrażenie, że już ją gdzieś poznałem lub chociaż widywałem. – Bardzo w oczy się nie rzuca. Mogłeś ją poznać i nie zapamiętać. – Może... Tak naprawdę, to kojarzę tylko te jej piwne oczy... Magdalena nie skomentowała. Poczuła się trochę dziwnie, trochę znów rozbolał ją brzuch. *** Spotykali piwnooką Agnieszkę coraz częściej. Najpierw przypadkowo, później, ponieważ dobrze się razem bawili, zaczęli się umawiać. Czasem w większym gronie, czasem tylko we trójkę. Po kilku tygodniach atmosfera się trochę popsuła, bo Magdalena miała coraz silniejsze przekonanie, że jej narzeczony nie może oderwać wzroku od tych cholernych piwnych oczu. W ogóle jakoś tak naturalnie została
185
Jarosław Sapierzyński odsunięta na drugi plan. Mniej mówiła, mniej tańczyła, mniej się śmiała. I przede wszystkim mniej zwracano na nią uwagę. Nawet jej niesamowicie zgrabne nogi, umykające spod minispódniczki ku ziemi, zaczęły przegrywać w konkurencji z piwnymi oczami Agnieszki. Ta zaś rozkwitała. Niezauważenie porzuciła luźny sweter, pokazała trochę nóg, trochę dekoltu, eksperymentowała z makijażem. Teraz każdy widział, że jest diabelnie ładna i nie trzeba było tego szukać pod maską skromności i wstydliwości. Właściwie nie wiadomo, kiedy dokładnie nastąpiła ta metamorfoza, ale Agnieszka stała się najatrakcyjniejszą kobietą wszędzie, gdzie się pojawiała Magdalena miała dość. Nie do końca potrafiła w to uwierzyć, ale ile można się samemu oszukiwać? Ile można mieć zamknięte oczy? Agnieszka była na świetnej drodze, żeby odbić jej Gabriela. Trzeba było to przerwać. Trzeba było walczyć. Kulturalnie, ale zdecydowanie, Magdalena zaczęła zwracać uwagę narzeczonemu. Ubierała się znacznie odważniej niż dotychczas, choć już wcześniej mogła uchodzić za sex–bombę. Kokietowała, zagadywała, próbowała wywołać zazdrość, przymilając się do innych mężczyzn. Niewiele z tego wychodziło. Gabriel był jakby nieobecny duchem, a jego wzrok wciąż błądził za piwnymi oczami. Magdalena była coraz bardziej zdesperowana. Postanowiła skusić Gabriela na coś nowego, na coś, czego dotychczas nie próbowali. Dla wielu mogło to być niewiarygodne, ale mimo pozorów, jakie stwarzała, wciąż była dziewicą. Wcześniej ustalili, że poczekają do ślubu nim pójdą do łóżka, ale teraz sytuacja była wyjątkowa. Gabriel nie opierał się. Przespał się ze swoją kobietą, ale wydawało się, że nawet tego nie zauważył. Ona dygotała z podniecenia, niepewności, trochę ze strachu, a trochę z bólu, on był spokojny, obojętny i zimny. On widział tylko piwne oczy i co gorsze, Magdalena cały czas była tego świadoma. To, że nie wiedziała, iż jej Gabriel i ta przeklęta Agnieszka kochali się wcześniej wiele razy, nie miało właściwie znaczenia. I bez tego Magdalena czuła, że przegrała. Przegrała ukochanego, przegrała marzenia, dziewictwo i może wszystko inne też. Odeszła, a Gabriel nawet tego nie zauważył. *** Z Magdaleną nie było dobrze. Nie potrafiła sobie poradzić z tym, co ją spotkało. Prawie przestała jeść, mało spała, a w wylanych łzach mogłaby się kąpać. W przeciwieństwie do Gabriela miała jednak jeszcze znajomych i ich zauważała.
186
Jarosław Sapierzyński Koleżanki spędziły wiele godzin na wyciąganiu jej z depresji, na pocieszaniu, organizowaniu czasu. Wreszcie udało się im przekonać załamaną dziewczynę, że ten frajer nie był jej wart, że znajdzie innego, że wszystko przed nią. Nawciskały jej do głowy banałów, ale poskutkowało. Namówiły, by odreagowała, by odbiła sobie stracone dnie i noce. Zabrały ją do klubu. Magdalena nie była przekonana do tego pomysłu, ale uległa. Ubrała się wyzywająco, odważnie – jak dawniej, krzykliwie umalowała i stukając obcasami ruszyła się odstresować. Przełamanie przyszło po trzecim piwie. Bariery pękły, wróciła dawna natura. Magdalena wpadła na parkiet, zakręciła piruet, pozwoliła, by długie, jedwabiste włosy zawirowały wokół jak kuszące tornado. Jeszcze chwila, może dwie i, jak kiedyś, była królową zabawy. Faceci nie mogli się do niej dopchać, a ona kokietowała, tańczyła, kręciła biodrami i słodko się uśmiechała. Coś jej mignęło przed oczami. Jakiś błysk, impuls, jakiś obraz rozpalił się i znikł, nim zdołała go uchwycić. Rozejrzała się, lecz wokół byli tylko tańczący ludzie i migające światła. To pewnie przez te światła... Błysnęło znowu. Gdzieś po lewej. W tłumie, w wianuszku mężczyzn, nie mniej gęstym, niż ten, który otaczał ją. To błysnęły źrenice. Piwno owiane. Nie zdołała wyłapać nawet sylwetki, ale była pewna, że tam jest Agnieszka. „Iść i trzasnąć ją w twarz? Olać i bawić się dalej? Uciekać stąd?” Została. Starała się nie zwracać uwagi na znienawidzoną dziewczynę i na jej oczy. Tańczyła, śmiała się... Ciągle, odruchowo spoglądała w stronę Agnieszki. Chyba niechcący, ale przysuwała się do niej. Teraz mogła ją widzieć całą. To na pewno jest ta „szara myszka”, którą kiedyś poznała? Mogła widzieć jak „myszka” perwersyjnie wygina ciało, jak się wije, jak się ociera o facetów będących na krawędzi szaleństwa. Mogła widzieć, że żaden z tych mężczyzn nie jest Gabrielem. Ani ten, którego pogładziła po piersi, ani ten, o którego krocze ocierała się swoim boskim tyłkiem, ani ten, któremu puściła oczko, ani ten, z którym przez chwilę się całowała. Nie, to nie był pocałunek. To było lizanie. To było sprawdzanie, jaki smak ma kąsek, który ma się ochotę zjeść... Nagle, zupełnie niespodziewanie, Agnieszka pojawiła się tuż przed Magdaleną. Piwne oczy zaiskrzyły prawdziwymi płomieniami. Magdalena aż się cofnęła. Była przestraszona, ale jakby sparaliżowana i zdezorientowana. Nie mogła nic powiedzieć, nie mogła skupić myśli. Władczym, zdecydowanym gestem Agnieszka odepchnęła od siebie napalonego adoratora. Teraz chciała tańczyć z kimś innym. Przysunęła
187
Jarosław Sapierzyński się blisko do Magdaleny. Zapląsała, zakołysała. Piwne oczy wpiły się we wpatrzone w nie źrenice niczym pazury atakującego kota. Tańczyły. Magdalena trochę bezwiednie, trochę nie wiedząc co, jak i dlaczego. Trochę sztywno i mechanicznie. Niesiona nie swoją wolą. Agnieszka przeciwnie. Z pełną świadomością, wyrafinowanie i zmysłowo. I bardzo blisko. Błyski reflektorów, wprawiająca w trans muzyka. Rytm, laserowe promienie. Czerwień warg, hipnotyczny zapach perfum. Piwne oczy... Dotknęły się. Otarły. Jeszcze raz. Świat się kręcił, muzyka, oczy, dotyk, perfumy, muzyka, oczy, muzyka, oczy, muzyka, oczy... Palce zdobione długimi, pomalowanymi na czarno paznokciami wplotły się między włosy. Piwne oczy, pijany oddech, puls, łomoczące serce. Magdalena do reszty traciła świadomość. Zaczęła poddawać się żelaznej woli, władzy, potędze i czarowi. Oparła ręce na biodrach Agnieszki. Pozwoliła, by ta ją prowadziła, by tańczyła, by narzucała rytm. Piwne oczy. Blask. Dotyk gorących ust. Dziwny, nienaturalny, nowy. Ale jaki podniecający... – On może być nasz! I wszyscy inni, i wszystkie inne, i cały świat... – Agnieszka wyszeptała jej prosto przy uchu, po czym polizała ją po szyi. – Chcesz? Magdalenę jakby coś uderzyło. Otrząsnęła się, szarpnęła do tyłu. „Co ta kobieta robi? Co proponuje? Co tu się w ogóle dzieje?” – Ludzie wokół nie tańczą, stoją i wytrzeszczają oczy. – „To jakiś sen?” – Nagle wszystko do niej dotarło. – Nie chcę! Spierdalaj, szmato! Piwne oczy. Wściekłe migotanie laserów, grzmot niczym piorun. To był bas w piosence, czy rzeczywiście zagrzmiało? Piwne oczy... Agnieszka bez słowa odwróciła się i odeszła do baru. *** Magdalena próbowała znów się bawić, ale nie dała rady. Wszystko zaczęła odbierać inaczej. Ci, którzy wcześniej tańczyli z nią lub obok, teraz ją otaczali, gapili się nachalnie, wyciągali ręce, obmacywali. Może jej się zdawało, ale ich twarze stały się rozmazane, zdeformowane, demoniczne. Krzyknęła coś, wyrwała się z tego dziwnego kręgu, ale obok było tak samo. – Chodź, dziwko, zrobię ci dobrze. – Ale masz gorący tyłek! – Chodźmy do kibla, zrobisz mi laskę...
188
Jarosław Sapierzyński – Pewnie już jesteś wilgotna? – Zerżnę cię, szmato! Mówili do niej. Szczerzyli się, ślinili. Byli obleśni, narwani, jacyś opętani. Uszczypnięcie w pośladek, klaps, bolesne złapanie za pierś. Bała się. Gdzie są koleżanki, z którymi przyszła? Gdzie ochrona? Gdzie ta cholerna Agnieszka, może choć ona by pomogła? Oganiając się jak przed muchami, krzycząc i płacząc, wyrwała się z parkietu. Przy barze nie poczuła się lepiej. Uciekała dalej i dalej. Bez przerwy czuła na sobie natrętne, natarczywe spojrzenia. Musiała wreszcie uciec, inaczej zwariuje. To już nie był strach, to była panika, nieopisane przerażenie, obłęd. Przebiegła obok szatni, wpadła na zdziwionych bramkarzy. Nie szukając słów wyjaśnienia, wyrwała się na zewnątrz klubu. Szybko, szybciej, byle do domu, do łóżka. Tam będzie bezpiecznie. Park, ciemność, potłuczone latarnie... Byle do łóżka. Szybciej... Coś z tyłu złapało ją za rękę. Mocno. Szarpnęło tak, że o mało nie wyrwało jej ramienia z barku. Dopiero, gdy już leżała, zdołała się rozejrzeć. Ciemny kształt – ciemniejszy od nocy – stał nad nią. Poruszał się, coś mówił. Nie rozumiała co. Kto to był, czego chciał? Dostała w twarz. Pociemniało przed oczami, zęby zazgrzytały, a policzek rozpalił się bólem. Szarpnęła się chaotycznie, ale nic nie zdziałała. Dostała jeszcze raz. Nim oszołomienie przeszło, ciemny kształt spadł na nią. Przygniótł. Boże, jak on śmierdział. Wódką, brudem, moczem. Nie porzygała się tylko dlatego, że nagle wróciła jej świadomość. Zrozumiała, co się dzieje, co ma się stać za chwilę. Obrzydliwe łapska rozerwały jej bluzkę, sięgnęły pod spódnicę, do majtek. Darła się, ile miała sił. Kolejne uderzenia jej nie powstrzymywały, ale i napastnik nie zrażał się krzykiem. – Pomocy, policja, policja!!! Przez chwilę usiłowała bliżej przyjrzeć się napastnikowi. Ot tak, może rysopis przyda się potem na komisariacie. Twarz spowita mrokiem w miarę obserwowania nabrała nagle wyrazu. Na kilka sekund... Czarne oczodoły, rozmazany obraz otwartych, ziejących pustką ust. – „O Jezu...” – Znów krzyczała. Jeszcze głośniej niż na początku, choć straszliwa wizja znikła już, zastąpiona nieokreślonym, ciemnym kształtem. Uderzenie w nos. Lepka, gęsta ciecz zalała jej twarz. Znów spojrzała na swojego oprawcę. Ciemność. Wciąż niewiele szczegółów dawało się wyodrębnić. Stary, śmierdzący, dość potężny. Piwne oczy...
189
Jarosław Sapierzyński Nie, jego oczu nie widziała. To musiała być Agnieszka... Magdalena z trudem odwróciła głowę. Piwne oczy Agnieszki patrzyły na nią dziwnym wzrokiem. Stała oparta o drzewo, bez ruchu, bez słowa. Grube palce bez krztyny delikatności wcisnęły się między zaciśnięte uda. Walka, krzyk, kolejne uderzenie. Brutalna siła rozkraczyła jej nogi. Odór z gęby napastnika, jego chore sapanie. Piwne oczy... – Pomóż mi!!! – Magdalena darła się w niebogłosy, lecz Agnieszka nawet nie drgnęła. Gwałciciel dostał się do tego, co od początku było jego celem. Na razie tylko się otarł... – Pomóż mi, proszę... – Już tylko szept przechodzący w ciche łkanie. – Jego prawy bok – Agnieszka odezwała się sucho, beznamiętnie, mrużąc piwne oczy. Magdalena nie próbowała nawet zgadywać, o co chodzi. Sięgnęła ręką. Od razu trafiła na coś twardego wystającego z kieszeni podartej marynarki. Złapała, szarpnęła. Trzy szybkie zamachy. Krzyk. Lepkie, mokre ciepło chlusnęło na twarz, na obnażone piersi, na brzuch. Wierzgnęła. Poczuła, że przeciwnik nagle osłabł. Całą siłą, jaką zdołała z siebie wykrzesać, pchnęła go. Przechylił się i upadł tuż obok niej. Poderwała się, otrzepała, jakby oblazły ją mrówki. Napastnik poruszył ręką. Krzyknęła, zadała kilkanaście ciosów, nie patrząc, gdzie spadają. Na chybił trafił, jeden po drugim, ile tylko sił. Piwne oczy... Rozejrzała się, ale Agnieszki nie było. Z trudem łapała oddech. O Boże, co się stało? Pijak u jej stóp leżał nieruchomy. Mimo ciemności widziała, że wokół niego rośnie straszliwa kałuża. Co się stało? Popatrzyła na przedmiot, który wciąż trzymała w ręce, ten wyciągnięty z jego kieszeni, ten, którym uderzała. Nóż. Duży, ciężki i ostry. „O Boże...” Krzyknęła, rzuciła ostrze w krzaki, jakby nagle zaczęło ją parzyć. Pobiegła. Jak najdalej stąd. Jak najdalej. *** Magdalena biegła w stronę domu. Byle szybciej zamknąć za sobą drzwi, schować się pod kołdrą i wypłakać... Blok, w którym mieszkał Gabriel, był na innym osiedlu, a mimo to nagle zorientowała się, że stoi właśnie przy jego klatce schodowej. Tak pomylić kierunki? Nieważne. Po tym, co się stało, to naprawdę nie było ważne.
190
Jarosław Sapierzyński „Gabriel, ech...” – wydawał się teraz czymś nierealnym, jakąś zjawą. Teraz jej przecież nie obchodził. Zostawił ją dla tej strasznej dziewczyny, dla tych zimnych, piwnych oczu. „Ale przecież on nie wie, jaka jest Agnieszka... On jej nie widział w erotycznym transie, obłapianej przez anonimowe, obce ręce. Nie widział, jak całowała, nie słyszał, co proponowała. Nie widział, jak stała i spokojnie patrzyła na gwałt.” – Kto tam? – Głos był cichy, zaspany. – To ja, Magdalena. Otwieraj szybko. Stęknął zamek i drzwi otworzyły się. Dziewczyna wpadła do mieszkania jak burza, omal nie wywracając Gabriela. Zatrzasnęła za sobą drzwi. Patrzył na nią spokojnie, sennie. Nie był zdziwiony, że przyszła, nie był ani zadowolony, ani zły. Zupełnie, jakby nie była zakrwawiona, zupełnie jakby nie miała podartego ubrania i łez na twarzy. Zupełnie jakby jej nie widział. – Oślepłeś??? – wydarła się, lecz i na to nie zareagował. – Co ta kurwa ci zrobiła?! Wciąż nie było reakcji. Gabriel stał w przedpokoju i milczał. Magdalena przeciwnie, rzucała się jak w ukropie. Krzyczała, przewracała meble. – Ocknij się! Ocknij, cholera jasna!!! – Chlasnęła go otwartą dłonią po twarzy najsilniej jak potrafiła. Aż ją zapiekło. Gabriel zamrugał oczami. – Czego chcesz? – Uciekaj od niej. Nie chcesz być ze mną, to twoja sprawa, ale od niej uciekaj. To zła kobieta. To potwór, to perfidna szmata. – Nie znasz jej – mówił bardzo spokojnie. – Głupcze!!! Oślepłeś? To też przez nią. Ona Cię niszczy. Już zniszczyła nas, zniszczyła mnie. Ty jesteś następny i nie ostatni! – Znów się popłakała. Rzuciła się do przodu, przytuliła do byłego narzeczonego. Odsunął ją od siebie. – Idź do domu, źle wyglądasz. Jutro też jest dzień... *** Magdalena stała na klatce schodowej, oparta o ścianę. Nie była w stanie się poruszyć przez dobre kilkanaście minut. Była zdruzgotana. Już nawet nie próbowała ogarnąć rozumem wszystkiego, co się wydarzyło. Nie próbowała niczego uporządkowywać, wyjaśniać, zapominać. Po prostu miała poczucie ogromnej krzywdy. Poczucie klęski, poczucie winy i mieszaniny gniewu, wstydu i bólu.
191
Jarosław Sapierzyński W końcu zmusiła się, by iść do domu. Pierwszy krok, drugi. Noga za nogą, na połamanych obcasach, poszarpana, zbrukana i zalana krwią. Niebiesko – czerwony blask odbił się poświatą po ścianach blokowiska. Magdalena nie zwróciła na to uwagi. Było jej obojętne, co się będzie działo dalej. Może być jeszcze gorzej? Już chyba nie. Radiowóz zatrzymał się po przeciwnej stronie ulicy. Policjant i policjantka przyglądali jej się dłuższą chwilę. Było ciemno, nie mogli zauważyć, w jakim jest stanie. Musieli jednak dostrzec, że idzie z trudem, że coś jest nie tak. – Stój, Policja!!! – Wysiedli z samochodu, błysnęli latarkami... *** Ostre, białe światło raziło w oczy. Kontrast z ciemnością nocy i łzy rozpraszające blask powodowały, że wrażenie było bardzo nieprzyjemne. Magdalena zasłoniła twarz dłonią, ale nawet się nie zatrzymała. Powoli, powłócząc nogami, szła do domu. Ktoś coś krzyknął. Chyba do niej, ale nie słuchała. Nic jej nie obchodziło. Skręciło ją w żołądku. Nagle i tak boleśnie, że o mało nie zgięła się w pół. Dokładnie taki sam ból przeszył ją w klubie, gdy pierwszy raz spojrzała w piwne oczy tej zdziry... Piwne oczy. Ona musiała być gdzieś blisko. Magdalena rozejrzała się, trochę ze strachem, a trochę z gniewem. Poza tymi światłami nic nie widziała. Może tylko pełzające jak węże cienie drzew, a może i one były złudzeniem, efektem oślepienia. Od tych białych świateł dochodziły jedyne dźwięki, tylko tam ktoś się poruszał. Piwne oczy... Widziała wciąż niewyraźnie, ale zdawało jej się, że tam stoją dwie osoby. Policjant i jakaś kobieta. Ta kobieta... Piwne oczy... Agnieszka, to musi być ona. Wszystko przez nią. To wina jej i tylko jej!!! *** Posterunkowy Borys Piesiewicz powinien zareagować tak, jak go uczono lub chociaż w ogóle jakoś zareagować, ale stał jak słup soli. Podobnie jak jego partnerka z patrolu. Jakiś nieokreślony paraliż zamącił ich umysły, zawładnął wolą. Stali i patrzyli, jak biegnie na nich jakaś dziewczyna. Dziewczyna krzyczała, machała rękami i jednocześnie szlochała. Przemknęła obok posterunkowego i wpadła, niczym armatnia kula, wprost na policjantkę.
192
Jarosław Sapierzyński Powykrzywiane palce wystrzeliły do przodu jak pazury polującego jastrzębia. Wpiły się w twarz, rozorały policzek, wyłupiły oko. Nagła szarpanina, krzyki, chaos i krew. Paznokcie, włosy, krew. Dużo krwi. Za dużo. To był jakiś koszmar. Posterunkowy Piesiewicz nagle ocknął się z oszołomienia. Wciąż nie był pewien, co się właściwie dzieje, ale przecież musiał pomóc zaatakowanej partnerce. *** Gabriel siedział na krześle. Głowę opierał na podpartych o parapet rękach. Patrzył na noc w swoim mieście. Na park, na ulicę, na budynki. Patrzył na przechodzącą pod oknami dziewczynę (znał ją?) i na radiowóz. Widział policjanta i policjantkę i widział jak ta dziewczyna sprzed kilku chwil rzuca się na funkcjonariuszkę. Jak dziko szarpie jej twarz, jak wściekle kopie, gryzie i drapie. Widział i nie reagował. Wydawało mu się, że to film. Nic nie czuł. Gabriel widział, jak policjant podbiega do szamoczących się kobiet, jak próbuje je rozdzielić, jak dostaje kopniaka w krocze. Wreszcie widział, jak wyciąga pistolet. Echo wystrzału wielokrotnie odbiło się wśród betonowych ścian. Kobieta znieruchomiała. Policjant stał i patrzył, a jego partnerka wciąż zwijała się z bólu. Chyba stało się coś złego... Żadnej reakcji. Gabriel patrzył przez okno i tyle. Widział piwne oczy. Naprawdę czy w wyobraźni? Trudno powiedzieć. Piękne, piwne oczy były teraz najważniejsze. I wtedy przyszła myśl, żeby sięgnąć po wódkę. *** Miał na imię Gabriel. Wiedział to i chyba nic więcej. Wszystko było zamglone, wilgotne, tajemnicze. Dziwna, nieokreślona pustka. Gdzieś przemknęła mu wizja siwego, schorowanego starca, piszącego coś w wielkiej księdze. Starzec zniknął, nie podnosząc wzroku i nie odzywając się. Przez chwilę pozostało jednak wrażenie, taka myśl, jakby przybyła od tej sędziwej postaci: „współczuję ci, chłopcze”. Mrok, wilgoć i nicość. Pośród tego Gabriel starał się wychwycić jakiś punkt zaczepienia. Coś, na co mógłby patrzeć. Coś, dzięki czemu mógłby odzyskać właściwą orientację w przestrzeni.
193
Jarosław Sapierzyński Rozjarzyły się dwa punkty. Niby daleko, ale jednak blisko. Piwne oczy jaśniały w ciemnościach. Zbliżały się. Gabriel już widział te oczy. Nie raz. Nie wiedział, kiedy to się zaczęło, ale piwne oczy były już dawno częścią jego życia. Nie wiedział? Zaraz... Ależ tak. Pierwszy raz zobaczył je w seminarium. Na długo przedtem zanim poznał Agnieszkę, a nawet Magdalenę. Widział te oczy na obrazie. Była tam piękna i groźna kobieta o okrutnym spojrzeniu piwnych oczu. Gdy przechodziło się obok, wciąż miało się wrażenie, że piwne oczy patrzą, że śledzą każdy ruch. Ten obraz wisiał dla przestrogi. Nie dajcie się skusić. Dla zła jesteście wyjątkowo łakomym kąskiem. *** Piwne oczy rozbłysły jaśniej, a po chwili Gabriel rozpoznał stojącą przed nim Agnieszkę, rozpoznał kobietę z obrazu. Odwróciła się, pociągnęła go za sobą, prowadząc na grubym łańcuchu. – Chodź. Chodź maleńki. Rozerwę ci duszę na strzępy. 09.2006 LCF
194
Jarosław Sapierzyński
Słońce w zenicie Prolog W tłumie turystów, kręcących się między zbiorami dzieł mistrzów romantyzmu, nie brakowało indywiduów, ale młoda kobieta, bezwstydnie wpatrująca się w przyrodzenie „Dawida”, szczególnie zwracała na siebie uwagę. Pokryta magicznym wzorem tatuażu ręka, pończochy w paski, za krótka, czarna sukienka z przesadną ilością koronek i wisiorek z sowiej czaszki stanowiły ku temu wystarczający powód, ale jeśli kogoś taki widok nie intrygował, dochodziły dziesiątki zielonych warkoczyków i powplatane w nie wstążki, koraliki, pióra i kości małych zwierzątek. W efekcie inni zwiedzający florencką Galleria dell’Accademia nie raz żywiej interesowali się nieznajomą niż zgromadzonymi tu dziełami sztuki. Ona sama wyraźnie miała to w nosie. Wynik pracy dłuta genialnego Michelangelo di Lodovico Buonarroti Simoni pochłaniał ją bez reszty i doprawdy trudno zgadnąć, o czym w tej chwili myślała. W końcu jednak oderwała wzrok od hipnotyzującego ją marmurowego szczegółu anatomii i nie zwracając już uwagi na inne dzieła, opuściła galerię. Z mieszanką obrzydzenia i obojętności przebijała się przez zatłoczoną Via Ricasoli, by dotrzeć na przepełniony turystami Piazza del Duomo, pod monumentalną katedrę Santa Maria del Fiore. Urzeczona ogromem świątyni, przez chwilę wahała się, czy nie stanąć w makabrycznie długiej kolejce do wejścia na szczyt kopuły lub, wcale nie krótszej, do campanilli, ale ostatecznie zrezygnowała. Już się nastała, żeby zobaczyć ptaka Dawida i jak na jeden dzień to powinno wystarczyć. Nie śpiesząc się spacerowała dalej, chłonąc niepowtarzalną atmosferę miasta. W porównaniu do miejsc, które znała z codzienności, takie spotkanie z żywą, europejską historią i sztuką było dla niej doświadczeniem niemal egzotycznym. Plan, który sobie przygotowała, obejmował wizytę w Casa di Dante, ale najwyraźniej pomyliła drogę, bo nagle znalazła się na kolejnym wspaniałym placu, Piazza della Signoria, u stóp strzelistej wieży Palazzo Vecchio. Tu znów czekał na nią obnażony Dawid, choć tym razem była to jedynie kopia słynnej rzeźby. Ekscentrycznie odziana kobieta znów przystanęła, ale tym razem raczej by chwilę odpocząć, niż kontemplować marmurową fujarkę. Usiadła pod fontanną Neptuna i zachłannie opróżniła butelkę lekko już ciepławej wody.
195
Jarosław Sapierzyński Było gorąco. Bardzo. Słońce w zenicie nie tylko prażyło bezlitośnie, ale też maksymalnie skracało cienie budynków, tak, że ciężko było ukryć się przed jego promieniami. Wspaniały spacer robił się przez to strasznie wyczerpujący. Zielonowłosa miała przed sobą cały dzień i jeszcze wiele chciała zobaczyć, ale teraz zaczynała się łamać. Może lepiej przysiąść w jednej z licznych knajpek i zamówić sobie latte? Albo lody… Och, podobno mają tu przepyszne… Myśl o zimnych smakołykach podziałała pobudzająco. Tak, z całą pewnością trzeba sobie trochę pofolgować i spróbować włoskich specjałów. Choć może jeszcze nie teraz. Za godzinkę, dwie, jak już plan na dziś będzie wykonany. Ponte Vecchio jej nie rozczarował, ale gnana wizją lodów nie poświęciła mu wiele uwagi. Po prostu przeszła na drugą stronę rzeki i odbiła na zachód, zagłębiając się w fascynującym świecie rzemieślniczej dzielnicy Oltrarno. Wyjęła z torebki zmiętą kartkę z adresem i odręcznie wyrysowaną mapką. Chwilkę jej zajęło ustalenie, gdzie aktualnie się znajduje, ale potem poszło już zgrabnie. Bez problemu odnalazła wskazany dom. Przystanęła dyskretnie, po przeciwnej stronie ulicy i z tajemniczym uśmiechem patrzyła na parkę bawiących się dzieci. – Idealna… – mruknęła pod nosem. – Po prostu idealna. Przymknęła oczy, skoncentrowała się i po cichutku wzniosła monotonny, niezrozumiały zaśpiew. Trwała tak dobrych kilka minut, niczym zahipnotyzowana, nieobecna duchem. Nie zwracała uwagi na pokazujących ją sobie przechodniów. A potem nagle się ocknęła. Szybko zamrugała powiekami, wyszczekała kilka krótkich słów w dziwacznym języku i przeszła pod front obserwowanego budynku. Dyskretnie cisnęła pod próg czaszkę grzechotnika, nogą dopchnęła ją w zakurzony kąt, żeby nie rzucała się w oczy, a potem znów coś zamruczała. Na koniec, zadowolona z siebie, podeszła do dwojga maluchów. – Przepraszam cię, dziecko, nie wiesz, jak dojdę do Pallazo Pitti? – zwróciła się do dziewczynki starając się, by głos brzmiał sympatycznie. Przecież wystraszenie małej bawiącej się z kolegą absolutnie nie leżało w jej zamiarach. – Nie wiem, proszę pani, jestem jeszcze za mała. Musi pani spytać kogoś dorosłego. – Odpowiedź była rozbrajająco trzeźwa. Zagadnięta podniosła wzrok, zaintrygowana nietuzinkowym wyglądem zbłąkanej turystki. Spojrzenia kobiety i dziecka spotkały się i można było odnieść wrażenie, że przemknął miedzy nimi jakiś cień. Ale to musiało być tylko złudzenie, bo już po chwili wszystko wyglądało całkiem zwyczajnie.
196
Jarosław Sapierzyński – Masz rację, moje dziecko. Przepraszam, że ci przeszkodziłam w zabawie. Pół godziny później zielonowłosa kobieta, w pełni zrelaksowana i szczęśliwa, siedziała w cieniu drzew i delektując się urokiem Giardino di Boboli, zajadała fantastyczne lody. *** Całkiem po cichu się nie udało, ale szamotanina nie trwała długo. Przyduszona kołdrą i przyciśnięta ciężarem ciała kobieta wierzgała wprawdzie, ale nie miała szans. Jej mąż przez chwilę stawiał opór. To on w desperackim szarpnięciu strącił z nocnej szafki szklankę z wodą, on też spróbował się bronić, ale nic na tym nie zyskał. Napastnik łatwo zatrzymał pędzącą ku swojej twarzy pięść, sam wymierzył precyzyjny cios miażdżąc krtań przeciwnika. Poprawił w skroń. Trochę przesadził i ze szczerym rozczarowaniem stwierdził, że było to uderzenie śmiertelne. Truchło z głuchym łoskotem stoczyło się na wyściełający podłogę dywan. Na szczęście została jeszcze kobieta. Miotała się w panice, tłukła nogami w materac łóżka. Spod pościeli dochodziły echa zduszonych wrzasków. Była taka gorąca, dodatkowo rozgrzana beznadziejną walką o życie. Przyciągała jak magnes. Ręce napastnika drżały z podniecenia, gdy powoli wsuwał je pod kołdrę, nieuchronnie zbliżając się do pulsującego ciepłem ciała. Dotknął uda. Niemal się sparzył. Ona przeciwnie, spięła się instynktownie, nie wiedząc czy ma do czynienia z czymś naprawdę zimnym, czy tylko tak działają lodowate okowy paniki. Nie miała czasu myśleć, ale w jednej sekundzie w jej głowie zrodziła się świadoma pewność, co się stanie. Rzuciła się jeszcze raz, najsilniej jak mogła, a gdy poniosła porażkę, przyszła rezygnacja. Poddała się. Wraz z całym strachem, całym jestestwem, zamknęła się w sobie i tylko cicho łkała. Nie sprawiało jej już różnicy czy, przez kogo i jak jest dotykana, nie czuła bólu, nic. Spokojnie, powoli gasła. Dzikość serca! Euforyczne spełnienie! O tak, ta noc była piękna. Skąpana we krwi, skąpana w błogim uniesieniu, w transie, w szaleństwie! Cudownie! Ach, jak cudownie! Trudno powiedzieć, czemu na tę właśnie noc wybrał akurat ten dom, trudno nazwać to dziwne, jakby magiczne przyciąganie, ale to był strzał w dziesiątkę. Niezaprzeczalnie. A przecież na tym nie koniec. A przecież w tym mieszkaniu był ktoś jeszcze…
197
Jarosław Sapierzyński *** Sophia miała lekki sen. Obudziło ją… Nie wiedziała, co czy może kto, ale na pewno to nie była kwestia gorszego snu. W domu coś się działo. Naciągnęła kołderkę tak, że wystawały nad nią jedynie wylęknione, błyszczące w ciemności oczy i ciemna, potargana grzywka. Małe serduszko dudniło coraz szybciej. Nasłuchiwała. Od sypialni rodziców dzieliły ją drzwi i długi hol. To tam coś się działo. Zgłuszone odgłosy niewiele mówiły, ale dziewczynka nie mogła się mylić. Przyszły bajkowe potwory, a może trolle z książeczki i właśnie straszyły rodziców. I ją też straszyły. Oj, jak bardzo. Pluszowy wilczek Giuseppe troszkę pomógł, ale nie aż tak bardzo, jakby Sophia chciała. Kołderka powędrowała jeszcze wyżej i teraz nie wystawało spod niej już nic. Spokój przyszedł tak nagle, że aż nienaturalnie. Jakby zadziałał jakiś czar. A może to właśnie był czar? Dziewczynka przestała się bać, przestała myśleć o strachach i duchach, a nawet o rodzicach. Wyjrzała spod kołdry. Drzwi do pokoju były otwarte, a o ścianę opierał się obcy mężczyzna. Spowity w czerń, tajemniczy, ale nie wydawał się groźny. Sięgnął do kieszeni po pudełko zapałek, wyjął jedną i włożył ją w usta. Przygryzał cienkie drewienko, bawił się, próbując dotknąć siarczaną główką do czubka swojego, dość dużego nosa. – Śmieszny pan jest – Sophia uśmiechnęła się rozweselona. – Jak masz na imię, mała? – Głos nieznajomego był niski, spokojny, łagodny i budzący zaufanie. – Sophia, ale może pan mówić Fifi. A pan? Jak pan ma na imię? – Diego. – Diego? Wspaniale – roześmiała się wesoło. – Jak tygrysek z „Epoki lodowcowej”! – Ubierz się szybciutko. Musimy już iść. – Mam iść z panem? A rodzice nie będą się martwili? – Nie będą. Sophia, zaintrygowana czekającą ją przygodą, przebrała się żwawo i już po chwili śmiało wyciągnęła rękę do Diega. – Jestem gotowa. Fajnie, że będziemy razem podróżować. Wiesz, tygrysek Diego też podróżował z dzieckiem, ale tamto było młodsze niż ja. Tam był bobas, a już jestem duża, mam cztery latka.
198
Jarosław Sapierzyński Mężczyzna uśmiechnął się kącikiem ust i zakręcił przygryzaną zapałką. Chwilę zawahał się przed podaniem dziecku dłoni, ostatecznie wziął małą na ręce. Czuł jej słodkie ciepło. Znów narastała w nim ekscytacja. Tygrys z „Epoki lodowcowej”… Dobre sobie… Z drugiej strony, skojarzenie z potężnym drapieżnikiem nie było takie głupie… *** – Czy ja też mogę taki śmieszny patyczek? Dziewczynkę wyraźnie fascynowały nieodzownie u Diega zapałki. Bez przerwy trzymał jakąś w zębach, a gdy tylko uznał, że należy ją wyrzucić, brał z pudełka kolejną. Przez drogę z Via dei Geppi w Oltrarno, gdzie znajdowała się kamienica rodziców Sophi, na leżące poniżej Placu Michała Anioła Via del Monte alle Croci i domu Diega, mężczyzna zmełł z pięć zapałek, a pewnie poszłoby ich więcej, gdyby nie to, że co chwilę odpływał gdzieś w tajemnicze rewiry swych mrocznych myśli. Roztrząsał ostatnie wydarzenia i dziwną, nagłą potrzebę, by nawiedzić pozornie przeciętną rodzinę. Wcześniej nic takiego mu się nie zdarzało. Teraz, kiedy byli już na miejscu, Diego nieco się otrząsnął. Z oszczędnym uśmiechem podał małej otwarte pudełeczko i ciekawie patrzył jak drobne paluszki przebierają wśród równo ułożonych patyczków, chwytają jeden, a potem z niemal nabożnym uniesieniem wsadzają go między równe, perłowe ząbki. – Mogę się pobawić? – Śmiało. Sophia pobiegła do ogrodu, gdzie w świetle gazowej latarni zaczęła uganiać się za wielkimi ćmami. Powinna być śpiąca, bo przecież wciąż trwała noc i nie tak dawno wyrwano ją z głębokiego snu, ale najwyraźniej znajdowała się u szczytu formy. Powinna się bać, bo przecież nic nie wiedziała o tajemniczym Diego, który ot tak po prostu zabrał ją z domu. Powinna się martwić o rodziców, ale z jakichś powodów nawet o nich nie myślała… – Dasz ją nam? – Chiara, szykowna szatynka o porcelanowej cerze i wielkich, błyszczących niczym gwiazdy oczach, podeszła do siedzącego w fotelu Diega i namiętnie gładziła jego krótkie włosy. – Dla nas ją przyprowadziłeś? – Potrafimy się odwdzięczyć. Wiesz o tym, mój panie. – Giovanna miała ogniste włosy i takiż temperament. Kiedy, tak jak teraz, przygryzała dolną wargę, wydawało się, że temperatura podskakuje przynajmniej o kilka stopni.
199
Jarosław Sapierzyński Trzecia i ostatnia z kobiet, wysoka, szczupła Giulietta, nie odzywała się, jednak w jej ostrych rysach, mocno zaciśniętych ustach i przymrużonych oczach znać było, że i ona jest żywo zainteresowana tematem i niecierpliwie wyczekuje odpowiedzi. Mężczyzna milczał. Zapałka w jego zębach hipnotycznie poruszała się to w górę, to w dół. – Chcesz ją dla siebie, panie? – Chiara nie kryła rozczarowania. – Panie, podrażniłeś nasz apetyt, doprowadziłeś nas na skraj podniecenia, za którym jest już tylko szaleństwo. Nie możesz nas tak zostawić. – Ręce Giovanny drżały ze złości. – Potrzebujemy spełnienia. Musisz, po prostu musisz nam pozwolić… – Nie. – Diego wypluł zapałkę, podniósł się i podszedł do prowadzących na taras drzwi. Z kamienną twarzą, w milczeniu patrzył na rozbawioną dziewczynkę. – Ja zdecyduję, kiedy i jak. Giulietta prychnęła. Na chwilę jej oblicze nabrało demonicznego wyrazu i wydawało się, że zaraz rozpęta się awantura, ale kobieta zapanowała nad gniewem. W jednej sekundzie jej twarz się rozpogodziła, a na usta wypłynął przyjacielski uśmiech. – Fifi, Fifi, słoneczko, choć na chwilkę do mnie. Diego wyraźnie spiął się, jakby oczekując, że Giulietta zrobi coś wbrew jego woli, ale nie powstrzymał jej, gdy wychodziła na podwórze i wabiła do siebie nieświadome niebezpieczeństwa dziecko. Władza mężczyzny musiała być jednak znaczna, bo kobieta nawet w najdyskretniejszy sposób nie dała po sobie poznać, że chodzą jej po głowie bardzo złe rzeczy. Uklękła przy roześmianej Sophii i cicho z nią rozmawiała. Co jakiś czas do uszu Diega dochodziły podekscytowane głosy małej i przyjemny śmiech Giulietty. Mogło się wydawać, że całkiem nieźle się ze sobą czują. Chiara i Giovanna przystanęły za plecami swojego mężczyzny. Teraz i one milczały, czekając, jak skończą się ryzykowne gierki ich towarzyszki. Oczy kobiet lśniły diabelskimi refleksami. Giulietta wróciła do salonu po jakichś dziesięciu minutach. Po przyjacielskiej masce nie było nawet śladu, znów miała swoje zwyczajne, drapieżne rysy i groźne spojrzenie. – Mała ma ulubionego kolegę, Pippo. Chłopiec mieszka dwie kamienice dalej. – Wymowne spojrzenie posłane Diegowi, nie miało w sobie nic z pokornej prośby. To było żądanie.
200
Jarosław Sapierzyński – Dobrze. Możecie iść. Nim nowa zapałka powędrowała do ust mężczyzny, kobiet już nie było. Pomknęły w mrok florenckiej nocy, pozostawiając po sobie niedomknięte drzwi. Diego nie fatygował się, by je zamknąć. Nadal stał w tym samym miejscu i w zamyśleniu obserwował Sophię. Mała przypominała mu inne czasy i inne miejsca. Argentynę, jego ojczyznę. Znów widział przed oczami przedmieścia Mar del Plata. Sąsiedzi mieli córkę niemal bliźniaczo podobną do tego dzieciaka. Juanita była równie pogodna, słodka i naiwna. Diego chronił ją, nie mając sprecyzowanych planów, kiedy zechce zebrać plony swoich działań. Nie było mu jednak dane nacieszyć się młodziutkim życiem. Którejś z nocy, wrogi klan zaatakował hacjendę. Nie to, żeby nie mieli swoich powodów, bo Diego osobiście zhańbił ich księżniczkę, ale dla niego to była już tylko historia. Napastnicy zaś nie mieli litości, a że było ich znacznie więcej, szybko uporali się z chaotyczną obroną. Ten, którego szukali, jak na ironię był jedynym, który przeżył masakrę. Uciekł i więcej do domu nie wrócił. Ścigany i upokorzony wsiadł na płynący do Europy statek i w końcu trafił do Włoch, skąd pochodzili jego dalecy przodkowie. Tu też odnalazł nowy dom. Florencja nie była ani trochę podobna do Mar del Plata. Była po tysiąckroć piękniejsza. Dziwny przypadek, że dokładnie w dwudziestą rocznicę swojej niechlubnej ucieczki los rzucił na jego łaskę słodziutką Sophię. Powinien się zastanowić? Uważać? Z całą pewnością dawni wrogowie nie zapomnieli o nim, ale z drugiej strony koncepcja, że użyliby dziecka jako narzędzia zemsty, wydawała się bardzo mało prawdopodobna. Diego potrafił przecież odczytać myśli małej, a kiedy rzucił na nią urok zachowywała się dokładnie tak, jak zapragnął. Tak czy inaczej, dziewczynka była teraz w jego ogrodzie, ganiała ćmy, roziskrzała noc swoim szczerym śmiechem i pobudzała najdziksze spośród żądz… *** Marcia zatracała się w nocach takich jak ta. Srebrzący się na niebie księżyc, lekki, ożywczy wiatr, malowane iluminacją zabytki i nieustający szmer wiekowego miasta. Gwarne enoteki, pachnące przysmakami toskańskiej kuchni trattorie, eleganckie damy i temperamentni mężczyźni. Uwielbiała
201
Jarosław Sapierzyński to. W takie noce urządzała sobie długie spacery, podczas których pozwalała się prowadzić instynktowi, a nawet przypadkowi. Znajdowała magicznie piękne miejsca, czasem zatrzymywała się gdzieś, właściwie bez powodu, zastygała niczym rzeźba i, choćby godzinami, trwała w bezruchu, chłonąc otaczające ją piękno. Tym razem, równo z zachodem słońca, zjawiła się na kopule katedry Santa Maria del Fiore i stamtąd obserwowała gasnącą łunę dnia i przejmujący władzę mrok. Spędziła tam czas do północy. Wreszcie, kiedy mimo że miała na sobie sweterek obszyty na kołnierzu futrem z wilczego ogona, dopadł ją delikatny nocny chód, nieśpiesznie powędrowała malowniczymi zaułkami nad brzeg Arno. Ominęła słynny Ponte Veccio, który nawet o tej porze wydał jej się nazbyt gwarny i pokonała rzekę sąsiednim mostem Santa Trinita. Tu znów przystanęła i długie minuty wpatrywała się w ciemne, krótkie i szybkie fale. W końcu, wyciszona i zrelaksowana, wróciła do domu. Melancholijny nastrój jej nie opuścił, więc rozpaliła ogień w kominku, wygodnie usadowiła się na antycznej sofie i z kieliszkiem Chianti w dłoni zabrała się za czytanie „Boskiej Komedii”. Natchniony spokój wprowadzał ją w błogostan, a jednak coś było nie tak. Instynkt kazał jej odłożyć oprawioną w skórę książkę i baczniej wsłuchać się w odgłosy nocy. Tak, zdecydowanie coś się działo. Coś, co nie powinno mieć miejsca. – Zaraz… – mruknęła sama do siebie, nie bardzo wiedząc czy powinna ufać oczom. – Czemu widzę za moim oknem kobietę… Pomijając już fakt, że posesja Marcii była ogrodzona i zamknięta, to przecież w tej chwili siedziała w swoim ulubionym pokoiku na pięterku i za oknem mogła widzieć jedynie kogoś, kto potrafiłby unosić się w powietrzu… A jednak była tam. Zza szyby w Marcię wpatrywała się obca szatynka o pełnych nieprzeniknionej tajemnicy, wielkich oczach… *** Mały człowieczek. Rozkoszny, wesoły, pełen życia i taki niewinny. Słodka Fifi. Powinna już być zmęczona, ale emocje tej nocy, no i samo działanie uroku nowego znajomego, robiły swoje, więc nieustannie skakała, śmiałą się srebrzyście, tańczyła.
202
Jarosław Sapierzyński Potknęła się, straciła równowagę, przejechała kolanem po kostce, którą wyłożona była ścieżka prowadząca do marmurowego kominka. Krwi nie było dużo… Zapałka trzasnęła zgnieciona trzonowymi zębami. Diego w jednej chwili znalazł się przy dziewczynce. – Daj, obejrzę ranę… Mała nie płakała. Pewnie nawet nie przejęłaby się zdarzeniem, ale gwałtowana reakcje mężczyzny trochę ją zdezorientowała. – Nie boli mnie… – Jednak powinienem zobaczyć. Zobacz, leci krew. Taka świeża, pełna… – Ratuj mnie! Ratuj, ukochany! – Giulietta wpadła do ogrodu niczym huragan. Ani trochę nie przypominała tej, która nie tak dawno stąd wyszła. Wystraszona, nie, raczej przerażona. Z rozwianymi włosami, z tuszem do rzęs spływającym wraz ze łzami i malującym na policzkach niesamowite wzory. Diego niechętnie odwrócił uwagę od skaleczonego kolana dziewczynki. Widok kochanki wprawił go w osłupienie. – Giuli, o co chodzi? Gdzie Chiara i Giovanna? – Ten Pippo… On mieszkał przecznicę dalej… Za daleko. Diego, on mieszkał za daleko! – Kobieta krzyczała starając się opanować spazmy. – Rozumiesz? Ratuj mnie, proszę! Diego pojął w lot. Ale i tak było już za późno. W asyście głośnego trzasku drzwi wejściowe runęły na posadzkę, a w progu stanęła nieznajoma. Straszna i potężna. I wściekła. – Diego… – Giulietta łkała, kwiliła. Skuliła się i powoli cofała, jak najbliżej swojego ukochanego. Mężczyzna nie zdążył wykonać najmniejszego ruchu. Nowoprzybyła zniknęła, zaraz pojawiła się za plecami zdruzgotanej Gilulietty. Krew bryzgnęła nienaturalnie obfitą fontanną, a kochanka Diega bezwładnie opadła na podłogę. – Tolerowałam was, nie czyniłam żadnych wrogich kroków! – straszliwa zabójczyni syczała jak szykująca się do ataku kobra. Czekoladowe włosy i wilcze futro obrębiające dekolt jej sweterka lepiły się karmazynową posoką. – Naruszenie mojego dominium, to już jednak przesada, gruba przesada! – Donna Marcia? – Diego doskonale zdawał sobie sprawę, że ma do czynienia z kimś znacznie od siebie potężniejszym. Wiele słyszał o tej kobiecie i bardzo się starał nie wchodzić jej w drogę. Do tej chwili udawało
203
Jarosław Sapierzyński mu się świetnie, bo nawet nie mieli okazji się poznać, ale teraz… Dyskretnie wypluł resztki zapałki. – Pani, wybacz, nie miałem pojęcia… – Skłonił się nisko i nieruchomo czekał, czy spotka go los kochanek, czy może wielka dama okaże litość. O swoich kobietach już nie myślał. Co stało się z Giulią widział, co do Chiary i Giovanny też nie miał złudzeń. Im już nie mógł pomóc. W domu zapanowało niepokojące milczenie. Milczał Diego, milczała groźna Marcia, milczała też zdezorientowana i wystraszona Sophia. Wreszcie ciszę przerwał metaliczny, rytmiczny stukot obcasów. Marcia pewnym krokiem podeszła do mężczyzny, zatrzymała się metr od niego. Z jej dumnego oblicza – klasycznie pięknego, choć w tej chwili z uwagi na krwawe smugi zdającego się makabrycznym – biła moc i majestat. – Twoje suki wtargnęły na moje terytorium. Zabawiły się z moimi podwładnymi, odebrały mi mojego małego ulubieńca. Jak śmiałeś im na to pozwolić?! – Nie wiedziałem gdzie się wybierają… – Nie wiedziałeś...? I ta niewiedza ma cię uniewinnić? Rodzice odpowiadają za szkody wyrządzone przez dzieci, hodowcy za te poczynione przez ich zwierzęta. Ty nie upilnowałeś swoich suk, więc jesteś przynajmniej współwinny. A ja nie słynę z litości… – Pani, nie krzyczy na mojego Diego! – cienki głosik Sophii przepełniony był swoistą mieszanką strachu, desperacji i gniewu. – Diego jest dla mnie dobry, nie można na niego krzyczeć! Marcia powoli, bardzo powoli, obróciła głowę i spojrzała na dziewczynkę. Wcześniej chyba w ogóle nie zwróciła na nią uwagi, ale teraz mała stała się centrum jej zainteresowania. Pocieszne, niewinne ludzkie szczenię. Do białości zaciskała drobniutkie piąstki i za wszelką cenę starała się wyglądać dorośle i groźnie. – Diego, Diego… – Dama nie mogła powstrzymać uśmiechu, ale za tym uśmiechem kryła się jadowita złośliwość. – Skoro masz taką dzielną obrończynię, to chyba naprawdę nie mogę na ciebie krzyczeć. Wiesz, ona jest dokładnie w tym wieku, co mały Pippo, co mój pulchniutki, apetyczny chłopczyk, którym zajęły się twoje suki… Co sądzisz o tej sytuacji, drogi Diego? Mężczyzna wyprostował się i nieprzeniknionym wzrokiem mierzył Marcię. Rozsądek nakazywał oddać dziecko i modlić się, by to wystarczyło do wyjaśnienia sytuacji, ale z drugiej strony było mu wstyd, że mała tak dzielnie stanęła w jego obronie, a on ze strachu gotów jest ją poświęcić.
204
Jarosław Sapierzyński – Zastanawiasz się, czy możesz mnie pokonać? – kobieta powiedziała to ze szczerym zdziwieniem, a potem równie szczerze wybuchnęła perlistym śmiechem. – Naprawdę chodzi ci to po głowie? Ile ty masz lat? Diego nie odpowiadał, co zresztą było chyba zgodne z intencjami pytającej. – Ze sto? – kontynuowała w coraz większym uniesieniu. – A ja jestem Marcia Aurelia Ceionia Demetrias i stąpam po tym świecie prawie od dwudziestu wieków! Jesteś dla mnie tylko niewiele lepszy niż śmiertelnicy! – Pani znowu krzyczy! – Fifi bez skrępowania wcięła się w patetyczny monolog. – Jak pani zaraz nie przestanie, to będzie musiała za karę iść do kąta. Przez ułamek sekundy twarz Marcii spowił drapieżny cień, ale błyskawicznie się opanowała. Podeszła do Sophii i łagodnie pogłaskała ją po główce. – Odważna z ciebie dziewczynka. Podobasz mi się. Wiesz, Diego – ponownie zwróciła się do mężczyzny – ona mi się naprawdę podoba. Aż dziwne, że wcześniej jej nie odnalazłam. Bardzo lubię takie małe, śliczne i odważne dziewczynki. Bardzo lubię… W duszy Diega coś pękło. Sam siebie zaskakując opanowaniem, sięgnął po pudełko zapałek, wyjął jedną i wsadził sobie w usta. – Donna Marcia, dokonałaś już na mnie zemsty, pozbawiając mnie ukochanych. Zostaw mi dziecko. Obiecuję więcej nie stawać na twojej drodze. – Dokonałam zemsty? – Znów znalazła się tuż przed mężczyzną i pozorując flirt położyła mu dłoń na piersi. Uśmiechnęła się na poły kusząco, na poły z niemą groźbą. – Nie tak łatwo mnie zaspokoić, a obawiam się, że twoje suki tylko zaostrzyły mój apetyt… Diego zachował kamienną twarz, wytrzymał zabójcze spojrzenie straszliwej Marcii. W tej chwili było mu obojętne, jak sytuacja się zakończy. Jeśli za chwilę zginie, nie ma się już czym martwić, jeśli nie, pewnie będzie musiał znów szukać dla siebie miejsca. A jeśli uda mu się powstrzymać drapieżną damę… Nie, na pewno mu się nie uda. – Zaraz świt. – Marcia nagle i zaskakująco łatwo zmieniła ton na lekki, wręcz koleżeński. – Mamy kilka minut. To po tysiąckroć tyle, ile bym potrzebowała do zamknięcia spraw w tym domu, ale z drugiej strony, może warto podelektować się trochę przyjemnościami? Myślisz, drogi Diego, że słodka Sophia zaczeka na nas do następnego zmierzchu? Znów chwila wyczekiwania w milczeniu i mierzenia się wzrokiem. Zmięta zapałka spadła na posadzkę, zastąpiła ją kolejna.
205
Jarosław Sapierzyński – No, Diego, szybka decyzja, bo czas się kończy. Twoja mała Fifi też na pewno chciałaby wiedzieć, czy następnego wieczora spotkamy się razem… – Razem? Będziecie moimi nowymi rodzicami? – Dziewczynka rozumiała całą sytuację po swojemu. – Rodzicami? – Marcia przysłoniła dłonią usta, żeby nie było widać obnażonych we wrednym uśmiechu zębów. – No, tatą i mamą. – Jeśli tylko twój Diego się zgodzi, moja maleńka, zajmiemy się tobą oboje. – Zmrużone oczy wyczekująco patrzyły na mężczyznę. – No, szybko. Twoja Fifi pyta, czy będziesz moim ragazzą? Mężczyzna nie odpowiedział, mięśnie twarzy nie drgnęły mu choćby minimalnie, ale w końcu skinął głową. Marcii to wystarczyło. – Świetnie. Napijemy się wina przed snem? – Wybacz, bella donna, ale nie zaryzykuję. – Nie zaryzykujesz wina? Ach, myślisz o moich początkach? Doprawdy, byś się wstydził… Diego nie wstydził się ani trochę. Wiedział, że będąc jeszcze śmiertelną, Marcia zasłynęła próbą otrucia swojego kochanka, bagatela – cesarza Rzymu. Kommudus, co prawda z trucizną się uporał, ale z nasłanym, również przez Marcie, niewolnikiem już nie. – Po winie miewam złe sny. – Nic na siłę – kobieta nie kryła złości, może nawet urazy – ale wiedz, że teraz nie potrzebuję takich tanich sztuczek, żeby osiągnąć cel. A skoro mi nie ufasz… Ja zajmę twoje łoże, ty weź sobie którejś ze swoich suk. Im już się nie przydadzą. – A ja? Gdzie będzie moje łóżeczko? – Sophia trochę bezczelnie przypomniała o sobie? – Diego, gdzie będzie spała nasza mała Fifi? Miałeś trzy suki, więc, jak mniemam, problem jest rozwiązany? Diego splunął zapałką, zimno popatrzył na zaciekawioną dziewczynkę. Wziął ją za rękę i poprowadził ku zasłoniętej kotarą wnęce. – Tu. – Odsunął gruby materiał, odsłaniając rząd połyskujących mahoniem trumien. – Ta pierwsza jest dla ciebie. Oczy Sophi rozszerzyły się do granic możliwości i po chwili wyglądały jak dwie duże monety. Dziewczynka nie bardzo rozumiała, o co w tym wszystkim chodzi, ale pamiętała, że do trumny wkładano jej babcię i że
206
Jarosław Sapierzyński tę trumnę potem spalono. Chciała krzyknąć, ale nagle poczuła przypływ zmęczenia, nad którym nie mogła zapanować. Powieki stały się ciężkie, świadomość zniknęła gdzieś pod zasłoną szarości. Diego złożył śpiące dziecko na połyskujących bielą atłasach, potem wszedł w głąb wnęki i otworzył największą z trumien, złoconą na kantach i przyozdobioną płaskorzeźbą kruka. – Donna Marcia, zapraszam. Kobiecie nie trzeba było powtarzać. Z gracją zajęła swoje posłanie, figlarnie mrugnęła do Diega i zamknęła oczy. Mężczyzna przez chwilę zastanawiał się, czy teraz nie miałby swojej szansy na pokonanie potężniejszej od siebie damy, ale szybko tę myśl porzucił. Nie warto było się łudzić. Otworzył trumnę należącą wcześniej do Giulietty. Miejsca dla niego było trochę za mało, ale jakoś zdołał się zmieścić. Włożył w usta zapałkę i zatrzasnął wieko. *** Sophia nie wiedziała, co ją obudziło. Podniosła się gwałtownie, wyrwana ze spokojnego snu jakimś trudnym do określenia impulsem. Chyba śniły jej się czyjeś oczy. Jakiejś kobiety, ale nie mogła sobie przypomnieć żadnych szczegółów. Siedziała w dziwnym, bardzo dziwnym łóżku, obok stało kilka zamkniętych trumien. Zaraz, ona też była w trumnie, tyle, że ze zdjętym wiekiem… Nie podobało jej się to, ale się nie przestraszyła. Powoli, trochę mgliście, przypominała sobie, że poprzedniej nocy zaprowadzono ją do tego domu, że łapała ćmy, że rozmawiała z Diego, który miał być jej przyjacielem tygryskiem. Diego był fajny. Trochę mało mówił, ale wyglądał tak dorośle i silnie, i był taki zabawny z tymi zapałkami w zębach… Dziewczynka miała trochę kłopotu, żeby nie wywrócić się, wychodząc z nieprzyjemnego łoża, ale jakoś się udało. Potem, podskakując co kilka kroków, podbiegła na środek pokoju. W świetle dziennym dom wyglądał inaczej niż w nocy, ale nadal jej się podobał. Przestronny, jasny, dawał mnóstwo miejsca do zabawy. Szkoda, że nie było tu dziecięcego pokoju i jakichś zabawek, ale dla tak zaradnego dziecka jak Fifi, to nie był duży problem. Zawsze coś się znajdzie. Na oparciu wielkiego, skórzanego fotela leżało pudełeczko zapałek.
207
Jarosław Sapierzyński Sophia roześmiała się głośno, złapała znalezisko i chwilę potrząsała nim, ciesząc się cichym grzechotaniem. Podeszła do dużego lustra, zrobiła groźną w jej mniemaniu minę. – Jestem jak Diego. Wygrzebała z pudełeczka jedną z zapałek i z powagą wetknęła ją sobie w usta. Spróbowała dotknąć do czubka nosa, ale efekt był kiepski, bo drewienko spadło na podłogę. Znów groźna mina i kolejna zapałka. Teraz przytrzymywały ją perłowe ząbki, co okazało się skuteczne, ale dla odmiany przeszkadzało w śpiewaniu, a Fifi właśnie miała ochotę coś zaśpiewać. Od dylematu, czy lepiej śpiewać, czy być jak Diego odciągnęło dziewczynkę pukanie do drzwi. Nie powinna otwierać, ale jakiś wewnętrzny głos mówił jej, że tym razem to będzie dobry pomysł. W progu stała dziwnie ubrana, zielonowłosa kobieta. Sophia jak przez mgłę pamiętała, że już ją kiedyś widziała, chyba nawet niedawno, ale więcej przypomnieć sobie nie potrafiła. Ach, i te oczy… Te oczy też skądś znała… – Śmieszne ma pani warkoczyki. Ja też takie chcę. Teraz, jak jestem mała, bo jak dorosnę, to chcę być taka elegancka i śliczna jak moja nowa mamusia. – Potok słów płynących z ust dziecka rozbawił gościa, ale ostatnie zdanie nieco zaskoczyło. I nie było to zaskoczenie przyjemne. – Masz nową mamusię? Myślałam, że tatusia… – Tatusia też mam nowego. – A ta mamusia… – Zielonowłosa wyraźnie zastanawiała się, co ma zrobić. – Mogę z nią porozmawiać? – Nie wiem, może później, bo teraz i mamusia, i tatuś śpią. Powiedzieli, że zajmą się mną wieczorkiem. Zdecydowanie coś się skomplikowało, ale skoro oboje „rodzice” mieli spać do wieczora… – Chciałabyś dostać prezent? – Nie wolno mi przyjmować prezentów od obcych. – Och, słodziutka, przecież już mnie widziałaś, prawda? – Tak, choć nie bardzo pamiętam… – Więc już nie jestem obca. Mam na imię Helena. To jak, chcesz prezent? – Chcę, ciociu Helenko. Zielonowłosa pogrzebała chwilę w swojej torebce i wręczyła dziewczynce nieduży, jedwabny woreczek w błękitno białe paski, ozdobiony złotym słońcem.
208
Jarosław Sapierzyński – Mogę zobaczyć, co jest w środku? – Oczy Fifi zabłysły z ekscytacji. – Oczywiście. – Och, jakie ładne! – Zapałka, niezauważenie opuściła usta dziecka i zapomniana wylądowała na podłodze. W woreczku była figurka tańczącej pary. Zawadiacki, ubrany na czarno mężczyzna trochę przypominał Diega, kobieta w odważnie rozciętej, krwistoczerwonej sukience nie kojarzyła się dziewczynce z nikim, ale za to była taka śliczna… – Och, dziękuję, dziękuję! – Naprawdę ci się podoba? – Tak, tak. Bardzo. – To może powinnaś to pokazać twojej nowej mamie? Na pewno się ucieszy. – Ale mama śpi. Już mówiłam. – Sophia była szczerze zmartwiona. – Nie bądź smutna. Obudź mamę tylko na chwilkę, pokaż prezent i potem niech śpi dalej. – A na pewno tak można? Mama nie będzie zła? – Na pewno. No śmiało, leć! Ostatnie słowa zielonowłosa Helena wypowiedziała z cieniem zniecierpliwienia, ale dziewczynka nie zwróciła na to uwagi. Pobiegła w głąb domu, zostawiając ciocię Helenę na progu. Ta zresztą nawet nie próbowała wchodzić. Czekała cierpliwie, choć na jej twarzy znać było rosnącą nerwowość. Teraz nie widziała Sophii, więc ile mogła wytężała słuch, starając się tym zmysłem ogarnąć rozwój sytuacji. Oddalające się kroczki małej, potem chwila ciszy. Coś jakby sapanie. Pewnie Fifi siłuje się z wiekiem trumny… Wreszcie cichy zgrzyt i głośniejsze, pojedyncze uderzenie. Otworzyła? Cisza. Coś poszło nie tak? Cisza. Wreszcie tupot małych nóżek. I ciche chlipanie. Zapłakana, wystraszona Fifi znów pojawiła się w drzwiach. Rączki wciąż zaciskały się na figurce tańczącej tango pary, ale teraz drżały niekontrolowanie. – Kochanie, coś się stało? – Mamusia… Ona, ona… Ona taka szara się zrobiła, a potem się rozsypała w taki piasek. Ciociu, niech ciocia jej poszuka, może to tylko taki żart, może się schowała? Oczy zielonowłosej rozbłysły dziwnym blaskiem. – Nie mogę wchodzić, jeśli twoi rodzice mnie nie zaproszą, ale biegnij szybciutko, obudź tatę, on na pewno ci pomoże! Szybciutko!
209
Jarosław Sapierzyński Oddalające się kroczki małej. Tym razem bardzo szybkie. Biegła. Chwila ciszy. Coś jakby sapanie. Pewnie Fifi siłuje się z wiekiem trumny… Wreszcie cichy zgrzyt i głośniejsze, pojedyncze uderzenie… Epilog Widok z Piazzale Michelangelo zapierał dech w piersiach. W promieniach stojącego w zenicie słońca bieliły się fasady pałaców, ceglaste dachówki zdawały się żarzyć, a poprzecinane mostami wody Arno lśniły niczym płynne złoto. Wysokie wieże Palazzo Vecchio i katedralnej dzwonnicy śmiało godziły w niebo, a nad wszystkim niepodzielnie panowała szaleńcza w swym ogromie kopuła katedry Matki Boskiej Kwietnej. Helena upiła łyk espresso. Była oczarowana. Mogłaby tu siedzieć i patrzeć całymi godzinami, choć z drugiej strony, gdyby ktoś ją spytał, co z tej podróży najbardziej utkwiło jej w pamięci, nie wahałaby się ani chwili… Tak, tak. Tu, na tym placu, też stała kopia rzeźby „Dawida”… Kobieta rozważała fenomen kamiennego przyrodzenia, które jak żadna inna pamiątka obecne było wszędzie. Torebki, magnesy, portfele, bluzki (bluzkę, czarną oczywiście, ale nieodzownie z rysunkiem słynnego ptaszka, miała nawet na sobie i co więcej, strasznie ją to cieszyło), czego tylko dusza zapragnie i wszystko obowiązkowo z dawidowymi klejnotami. Czy jest jeszcze jakieś inne miejsce na ziemi, gdzie penis urasta do miana jednego z najważniejszych symboli? – Helena Roja Corazon? Śniady mężczyzna w czarnych okularach przysiadł się, nie pytając o zgodę. Roztaczał nieprzyjemną, ponurą aurę, co musiała zauważyć także pałaszująca lody Sophia, bo teraz skuliła się i przysunęła bliżej przyszywanej cioci. – Helena Roja Corazon? Szamanka z Argentyny? Czarownica? – A kto pyta? – To mniej istotne. Rozumiem, że dobrze trafiłem? – Mężczyzna zawiesił głos, jakby wyczekując potwierdzenia, ale ponieważ nie nastąpiło, kontynuował: – Przychodzę w sprawie Marcii Aurelii. – To chyba jednak pomyłka. Nie znam nikogo takiego. – Doprawdy? O Diego Simeone, emigrancie z Argentyny, wampirze, też pani nie słyszała? Helena zesztywniała. Nagle poczuła strach. – Diego mnie nie interesuje – zimnym, beznamiętnym tonem kontynuował nieznajomy. – To wasze sprawy. Ale to, że w domu rzeczonego, dzisiejszej
210
Jarosław Sapierzyński nocy zginęła wspomniana przeze mnie Marcia Aurelia, to zupełnie inny temat. Naprawdę pani nie wie, kim była? –Wampirzycą… – Helena mruknęła chrapliwie, nie potrafiąc przezwyciężyć narastającej suchości w gardle. – Jedną ze starszych. Jej historia zaczęła się jeszcze w Imperium Rzymskim. Nie muszę chyba dodawać, że w związku z tym była osobą niezwykle potężną i wpływową… Zielonowłosa nie odezwała się. Chaotycznie usiłowała skalkulować, czy ma jakiekolwiek szanse ucieczki. Nie miała. Tak jak nie miała w planach zadrzeć z tak starą potęgą. Miała dokonać zemsty na Diego. Zemsty, której uciekł w Mar del Plata. I tylko tyle… Z rezygnacją popatrzyła na zwisające w kroczu kamiennego Dawida klejnoty, jakby chciała ten obraz przenieść ze sobą do zaświatów. Zabije szybko, czy będzie torturował? Mężczyzna spokojnym ruchem sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Pistolet? Tak banalnie? Na stoliku, obok filiżanki espresso, pojawiła się koperta z biletami lotniczymi. – Dla pani i dla małej. Powinienem jednak dodać, że Marcia, choć potężna i wpływowa, nie była przez nikogo kochana. Zrobiła nam pani dużą przysługę. W zamian przesyłam ostrzeżenie. Proponuję wyjechać, zanim znajdzie się ktoś, kto jednak poczuje żal za kochanką i zabójczynią cesarza Kommodusa. Najlepiej jeszcze przed nocą. Bilety są na dziewiętnastą. LCF 01.2013
211
Jarosław Sapierzyński
We don‘t need another hero - historia o wilkołaku I Szedł tak cicho, że nie słyszał własnych kroków. Ostrożnie, uważnie. Wystarczyłby jeden fałszywy ruch, jedno przypadkowe trzaśnięcie gałązki, a myśliwy zmieniłby się w zwierzynę. Coś poruszyło się z przodu, w gęstwinie młodych olszyn. Przystanął i nasłuchiwał. Cisza przerywana nocnym rechotem żab. Ten ruch, to nie było to, czego szukał. Znów krok do przodu. Pod stopą grunt stał się grząski. Dalej zaczynało się prawdziwe bagno. To było terytorium bestii, na którą polował. Muszkiet, dwa pistolety, szabla i dwa długie noże. To powinno wystarczyć, ale nigdy nie wiadomo. Jeśli potwór go usłyszy lub zauważy, jeśli będzie sprytniejszy, może być bardzo źle. Cokolwiek siedziało tam z przodu, z pewnością potrafiło zabijać. Po kolejnych kilku krokach znów się zatrzymał. Miał już wodę do kostek, a ziemia pod nią wydawała się grubym, miękkim, ale bardzo zdradliwym dywanem. Nieco z lewej coś było słychać. Ciche, ale wyraźne dźwięki dawały się wyodrębniać z naturalnej, nocnej sonaty. Może to rodzina dzików, a może... Pomógł mu przypadek. Gdy lśniąca pełnią twarz księżyca wyłoniła się zza chmur, stał względnie ukryty za pojedynczą, rachityczną osiką. Zrobiło się zupełnie widno. Stwór był dość blisko, nie dalej niż czterdzieści metrów. Miejscowi gadali, że to purtk1, ale dla nich wszystko, co złe, nawet licho, to już był purtk. Ten tu, to jakiś upiór bagienny, może ghul, może jakiś utopiec. Trudno stwierdzić dokładnie, bo noc i gałęzie trochę zasłaniały. Siedział na suchym korzeniu wystającym ponad kępę wysokiej trawy i coś obgryzał. To coś, to chyba była ludzka goleń, ale pewności nie było. Spokojne i ciche naładowanie muszkietu. Niespieszne, ale perfekcyjne wycelowanie. Pociągnięcie za spust. Grzmot wystrzału przetoczył się po trzęsawisku. Srebrna, poświęcona kula strąciła kilka drobnych gałęzi, przycięła pałkę wodną i nie zmieniając trajektorii lotu osiągnęła cel. Potwór dostał idealnie między czerwonawe oczy. Nie wydał żadnego dźwięku. Po prostu zachwiał się, przechylił i chlapnął w wodę. Było po wszystkim. 1
Diabeł
212
Jarosław Sapierzyński II – Ależ paskuda! Czegoż to Szatan na ziemię nie pośle dla nękania ludu bożego? – Ano, paskudne bydle. Aleć ten już szkody nie zrobi. – I gdzieś go waszmość dopadł? Przy Kamieniu Diabelskim, tak jako chłopi radzili go szukać? – Matka przełożona Gertruda, mimo targającego nią obrzydzenia, nie mogła spuścić wzroku z truchła potwora leżącego u jej stóp. – Nie, matko. Tam złe miejsce. W czasie pełni, to i dziesięciu takich jak ja, a i lepszych – o ile takowi są gdzieś w świecie – by nie poszło. Ponoć kamień wejście do samych piekieł zasłania... – Ponoć. Może to bajdy, ale i rzeczywiście, strach tam iść na własnej skórze się przekonywać, a innych nie po bożemu na takie niebezpieczeństwo posyłać. Gdzie zatem bestyja siedziała? – W Białym Bagnie, nad Piaśnicą. Jeden strzał wystarczył. – Richard van Sink z Helu był dumny ze swojego wyczynu. – Przysłużyłeś się waszmość klasztorowi, tym ziemiom, a nade wszystko Bogu. Pycha to grzech, ale za dobre nagradzać się godzi, zatem nagroda i sława cię, bohaterze, nie minie. Złota mieszek, jak to w zwyczaju jest, już czeka, lecz mam coś jeszcze. Oto jest medalion święty. W połowie ma gryfa – ziemi tutejszej symbol, w połowie krzyż święty. Każden, któremu znak ów okażesz, będzie wiedział, żeś przez klasztor żarnowiecki naznaczon, by diabelskie pomioty, wiedźmy i pogaństwo tępić. Drzwi kościołów i klasztorów zawsze się przed tobą otworzą, a i dwory, choć to pruskie tałatajstwo, też na wieczerzę przyjmą i pomocy udzielą. – Ależ matko, niegodnym takich zaszczytów. – Van Sink padł na kolana, lecz przełożona benedyktynek kazała mu powstać. – Godnyś, godnyś. Kto kobolda z Mechowieckiej Groty wyciągnął? Kto w Pucku południcę pojmał, a w Wejherowie wampira? Czyja sława za granicami Rzeczypospolitej się szerzy, jako pogromcy stworów przeklętych? Richardzie van Sink z Helu, przypomina mi to ostatni odpust. Przybyła tu trupa muzykantów. Była z nimi dziewczyna, wołali na nią Tina. Zgrabna, wesoła, a kudłata, jakby piorun w nią strzelił. Wspominam o niej, bo refren jej piosnki mi w głowie utkwił, a brzmiał on tak: „nie potrzebujemy innych bohaterów” Tak i ja myślę. Lepszego do obrony przed Diabłem nam nie trzeba. A przed czym waść nas nie uchronisz, uchroni modlitwa. – Zaszczyt to dla mnie. – Zatem służ wiernie. Z Bogiem.
213
Jarosław Sapierzyński *** – Bëlny jachcôrz, bëlny jachcôrz2!!! – Umorusany chłopiec wygrzebał się spod któregoś ze stojących w pobliżu wozów i podbiegł do van Sinka. – Do mnie mówisz, mały? – Bohater przywitał dzieciaka uśmiechem. – Jo3, bëlny jachcôrz. – Chłopak był miejscowy. Obdarty, szczerbaty, ale najgorsze, że mówił w tym dziwacznym języku, którego nijak nie szło zrozumieć. – A po polsku nie umiesz? – Trochi umiem. Starszi4 kazali się uczyć. – To mów, czego chcesz, ino szybko, bom głodny. – Ja słyszałem... – Chłopiec wstydliwie spuścił głowę. – Niechcący, naprawdę... Słyszałem, że panie jesteście myśliwym, że złe ubijacie. A u nas we wiosce, jinsztë5 siedzi. Zabija, straszy. Starszi kazali do klasztoru iść, o modlitwę prosić, ale pan jachcôrz, pan pomoże... – Jinsztë? To znów jakiś purtk albo inna przegrzecha6? – Nié7 panie. Nié purtk. – Nie? Toś mnie zadziwił, chłopcze. Co zatem, mora7? – Nié. – Wieszczi, niełôp8? – Van Sink z trudem przypominał sobie miejscowe nazwy potworów. – Nié, panie. – To może krôsniâ9? – Bohater już się trochę zirytował. – Panie, to wôłk, człowiekwôłk9. Pomożecie, jo? – Jo, mały. Pomogę. Masz jakoś na imię? – Różnie. Starszi wołają szôtornik10, albo gzub11, ale najczęściej, to Spytko. – Świetnie, Spytko. Pozwól, że odsapnę nieco, zjem i pójdziemy do twojego wilkołaka. szlachetny myśliwy tak 4 rodzice 5 potwór 6 chochlik 7 nie 7 zmora 8 wampir, upiór 9 krasnolódek 9 wilk. wilkołak 10 łachmaniarz 11 łobuz 2 3
214
Jarosław Sapierzyński *** Według słów małego Spytki, jego wieś miała być ze dwie, może trzy godziny marszu od żarnowieckiego klasztoru. Van Sinkowi nie spieszyło się za bardzo, więc przed podróżą zdążył się godnie najeść i napić. A i na drogę nie zabrakło pokaźnego bukłaczka z klasztornym półtorakiem. Młodzi bohaterowie walczący z potworami, poszukiwacze przygód wychwalani w balladach za swoje męstwo i szlachetność, z reguły mieli to do siebie, że lubili się dobrze zabawić, a ich wprawa w osuszaniu kielichów dorównywała tej w robieniu szablą. Richard van Sink z Helu też lubił dobrze wypić i może dlatego wędrówka bardzo się dłużyła. Konia nie wzięli – bo raz, że blisko, a dwa, że na bagnach nie bardzo by się przydał. Pozostał marsz, a nogi nieustraszonego bohatera wczesnym wieczorem całkowicie odmówiły posłuszeństwa. Spytko nalegał, żeby dotrzeć do wsi przed zmierzchem, ale nic nie mógł począć. Van Sink zaległ pod rozłożystym dębem i zaczął chrapać. Niby miejsce wydawało się bezpieczne, w pobliżu traktu łączącego klasztor z pałacem von Krockow, jednak Spytko bał się. Tak naprawdę odległość do klasztoru była taka sama, jak do owianego złą sławą diabelskiego kamienia. Purtk, czy jakiś jego wysłannik, z pewnością mógł się napatoczyć, a pijany w sztok van Sink raczej niewiele mógłby wtedy poradzić. Chłopiec przez jakiś czas próbował dobudzić dzielnego pogromcę potworów, ale w końcu musiał dać za wygraną. Poszturchiwanie ani nawet solidne kuksańce nie przynosiły żadnego efektu. Wlazł więc pod zwalony świerk i drżącym ze strachu szeptem wzniósł modły o bezpieczne przebudzenie. Pohukiwała sowa, coś trzeszczało, coś piszczało, coś szumiało... Wreszcie zmęczenie wygrało z przerażeniem i Spytko usnął. *** W nocy nikt ani nic nie napadło wędrowców, jednak Richard van Sink miał na ten temat inne zdanie. Był przekonany, że padli ofiarą, jeśli nie miejscowych straszydeł, to zwykłych rzezimieszków. Okazało się bowiem, że jego bukłak z miodem jest zupełnie pusty. Ta zniewaga wymagała krwi. Tyle, że nie bardzo było wiadomo, z kogo jej utoczyć. Nie było śladów, nie było potencjalnego sprawcy.
215
Jarosław Sapierzyński Spytko oglądał całą sytuację nieco z boku. Miał tajemniczą minę i nic nie mówił. Van Sink nabrał nawet podejrzeń, że to chłopiec zajął się jego półtorakiem, lecz podejrzany zdecydowanie za dobrze się trzymał na nogach, nie wykazywał też żadnych innych objawów podwędzenia alkoholu. Ostatecznie Richard ciężko przebolał stratę, ale obiecał sobie, że jeszcze znajdzie winowajcę i srogo się zemści. Ruszyli w dalszą drogę. Do przejścia pozostało ledwie kilka kilometrów, ale teren był coraz trudniejszy. Szli czymś, co nadgorliwy kartograf nazwał kiedyś drogą, choć nawet słowo „ścieżka” wydawało się zbyt pochlebnym. Było wąsko i kręto. Co chwilę trzeba było pokonywać krzaki lub przeskakiwać zwalone, próchniejące albo zbutwiałe pnie. No i zrobiło się grząsko. Może nie było to bagno, ale błota było co niemiara, miejscami stała woda, a gdzieniegdzie grunt poruszał się i uginał. – Wszędzie tu tyle wody? – Wszędzie. Tu blisko mòrze i rzéka, i jezoro12, i deszcz pada, toć musi się wylewać – chłopiec odparł rezolutnie i wesoło przeskoczył nieco większą kałużę. – To może nie macie wilkołaka tylko jakiegoś wodnika, topielca albo rusałkę? – Eee. Takie to czëstô13 bywają, aleć sobie radzim. Ten to człowiekwôłk. Na pewno. Ścieżka łagodnie skręciła w lewo, w stronę lasu. Jeszcze trochę i znaleźli się w przyjemnym chłodnym cieniu. Tu było nieco suszej, za to pojawiła się plaga komarów. Całe chmary krwiopijców, wygłodniałych i złośliwych. Wstrętne, złowieszcze bzyczenie nie ustępowało ani na chwilę, a oganianie się tylko rozsierdzało małe bestie. Richard van Sink, mimo że z wieloma stworami już walczył, że przeżył całe mnóstwo niebezpiecznych przygód, teraz był bezradny. Rzucał się, podbiegał, przystawał, chował się za i pod krzakami, wymachiwał rękami, a i tak z każdą chwilą był coraz bardziej pokąsany i coraz bardziej zły. Do arsenału broni antyowadziej miał już dołączyć wściekłe i rozpaczliwe okrzyki, ale Spytko go powstrzymał: – Cii. Tu blisko diabelski kam14. Teraz dzień, ale jak purtk się rozgniewa, to i pod słońcem nas napadnie. Nié trza krzyczeć. Van Sink, na słowo „purtk”, już prawie się śmiał, ale coś mu podpowiadało, że w tej okolicy nie powinien. Omszałe drzewa, wielkie pajęczyny, kępy trzcin i ta dziwna cisza... Nawet wielki bohater czuł się niepewnie. – Chodźmy szybciej – ponaglił Spytkę. morze, rzeka i jezioro często 14 kamień 12 13
216
Jarosław Sapierzyński *** Z pomiędzy drzew wyszli na rozległą, oczywiście solidnie podmokłą, łąkę. Mimo wilgoci, komarów było tu znacznie mniej, za to ich miejsce zajęły gzy. Te cięły jeszcze boleśniej... Richard van Sink przeklinał w duchu, i nie tylko w duchu, wszelkie latające robactwo. Przeklinał tego, kto wymyślił ścieżkę, na której do kostek grzęzło się w błocie i przeklinał wilkołaka, który do zamieszkania wybrał sobie tak paskudną okolicę. Ponad wysoką trawą zamajaczyła najpierw smużka dymu, potem dachy długich chałup. – To twoja wieś? – Nié, to cëzy15. – Cëzy? Obcy? – Jo, obcy. To Olendry. Dziwaki, innowierce. Trzymają się sami ze sobą, gadają dziwnie, gęby do nas nie otwierają, w ziemi kopią... – Rowy? Pewnie melioracyjne? – Melio... co? – Melioracyjne. Takie do osuszania bagna. Ale chyba nie bardzo im idzie? – Van Sink wymownie spojrzał w dół, na nogi utaplane w błocie. – A, do suszenia. To jakoś tam im idzie. Zeszłego lata woda tu była po kolana, teraz ledwie kostek sięga. Ale oni i tak dziwni. Może i człowiekwôłk to od nich przyłazi? – Nie wiadomo. Tego mi się dopiero dowiedzieć przyjdzie. Spytam, może coś wiedzą. – Nié. Nié dogadacie się z nimi. Oni tylko po swojemu. Mówiłem, to Olendry. – Ja też jestem Holendrem. – Van Sink uśmiechnął się wesoło, patrząc na zdziwioną i trochę przestraszoną minę Spytki. – Zdziwiony? Przecież van Sink to nie nazwisko kaszubskie, nie pruskie, no i nie polskie. – Tutejszy pan, nazywa się von Krockow... – Von, a nie van. – Richard śmiał się coraz bardziej. – Przeca matka przełożona mówiła, żeście z Helu? – Tak na mnie wołają. Richard van Sink z Helu. Mam posiadłości na półwyspie, ale jestem Holendrem. Rodzonym w Rotterdamie, matula ze słynnego rodu Feyenoord była, choć pewnie niczego ci to nie powie. 15
obcy
217
Jarosław Sapierzyński – Jaaa. – Spytce nic to rzeczywiście nie mówiło, co nie zmieniało faktu, że był pod silnym wrażeniem. I nie było to wrażenie pozytywne. We wsi na pewno nie ucieszą się, że sprowadził obcego, a już zwłaszcza, kiedy to będzie któryś z tych dziwaków Olendrów. – A możecie panie nie mówić, żeśta Olender? – Mogę. – Van Sink wykazał się zrozumieniem, jeszcze raz się uśmiechnął i pogłaskał chłopca po głowie. *** – Hallo, is iemand er? – Richard kilkakrotnie powtórzył zawołanie, ale nikt mu nie odpowiedział. Wieś wydawała się pusta. Domy pozamykane, okiennice zatrzaśnięte. Jednak dym z komina leciał, a w szparze pod jednymi z drzwi, wyraźnie poruszył się czyjś cień. Bohater i chłopiec stali spokojnie, obserwowali i nasłuchiwali. Nikt się nie odezwał. Nikt do nich nie wyszedł. Może strach budził muszkiet Richarda, może pistolety i szabla? A może tubylcy z założenia nie chcieli kontaktu z obcymi. – Mówiłem, że to dziwaki. Nawet swojego nie witają. – Nic to. Chodźmy. – Van Sink poklepał chłopca po ramieniu. – Może to i Holendrzy, ale poza tym, oni są jakiegoś dziwnego wyznania. Mormoni albo mennonici. Pies ich trącał. Daleko jeszcze? – Nié, panie. Już niedalek16. Robiło się coraz cieplej, coraz parniej, a wszędobylskie gzy były coraz dokuczliwsze. Namaszczony przez Kościół łowca potworów oddałby wszystko, łącznie ze swym cennym uzbrojeniem, za kufel piwa w chłodnej karczmie, w której nie ma much. Jednak nikt nie zaproponował wymiany. Ani Bóg, ani diabeł. Pozostały tylko marzenia, które pozwalały bezmyślnie stawiać kolejne kroki w grząskiej mazi. Rzeczywistość była brutalna i nie chciała się dostosować do wyobraźni. Błoto lub w najlepszym razie woda, chlapały na ubranie, nawet na twarz. Gzy cięły boleśnie, a słońce grzało. Usłyszeli szczekanie psa. – To Stolem, scyrz17 zielarki. – Poznajesz go po szczekaniu? 16 17
blisko Olbrzym, pies
218
Jarosław Sapierzyński – Nié panie. Innego u nas już nié ma. Wszystkie człowiekwôłk zeżarł. – Jednego zostawił? – Van Sink przestał się dziwić, gdy przeszli obok niskiej, krytej mchem chatki. Szczekające, warczące, kudłate coś rzucało się na łańcuchu i okazało się potworem, z którym nawet wilkołak musiał się liczyć. Stolem ujadał okropnie. Z pewnością podniósł alarm na całą wieś. Richard nie był tym faktem zachwycony, ale nie zamierzał robić tragedii. Trudno się mówi. Wcześniej myślał, że dogada się z rodzicami chłopca i pozostanie w ukryciu przed pozostałymi mieszkańcami. To zwiększyłoby szanse na zaskoczenie wilkołaka. Ale cóż... Trzeba się dostosować do sytuacji, jeśli nie ma się na nią wpływu. Komitet powitalny już czekał. Ludzi było około dwudziestu. Nie bardzo wysocy, ale silnej budowy, wąsaci i na wszelki wypadek zaopatrzeni w widły i siekiery. Patrzyli spode łbów i czekali, aż bohater zbliży się na tyle, by już nie mógł uciec. Na widok Spytki wrogie twarze jakby odrobinę złagodniały. – Czego tu? Spytko, gzubie, po coś cudaka przyprowadził? – On człowiekwôłka ubije, jo? – Ot, bredzisz, môłi18 szôtorniku! Już cię rzniątka19 będzie! Czekaj no smôrkòla20! – W klasztorze żem go znalazł. Dla siostrzyczek świętych niełôpa ustrzelił, tom pomyślał, że i nam pomoże... – Spytko zgrabnie próbował ratować skórę na swoim tyłku. – Ot, gzub głëpi21... Ty poszedł się modlić czy jachcôrza szukać? Czekaj no ty... – Jeden z mężczyzn, zapewne ojciec małego, wyrwał do przodu, jednocześnie usiłując wyciągnąć rzemień ze spodni. Spytko nie czekał na rozwój sytuacji i dał nogę. Richard został sam, a że miny miejscowych znów zrobiły się mało gościnne, poczuł lekki dyskomfort. Odruchowo opuścił jedną dłoń w kierunku szabli, drugą oparł na rękojeści pistoletu. Gest wielce wymowny i co ważniejsze skuteczny. Widły, jakby speszone opuściły się ku ziemi, siekiery wstydliwie schowały się za plecami właścicieli. – Eee – elokwentnie wypowiedział się ojciec Spytki. – Panie, szmat drogi przeszliśta. Cóż was sprowadza do naszej biednej wioski? mały lanie 20 smarkaczu 21 głupi 18 19
219
Jarosław Sapierzyński – Dzieciak mówił, że wilkołak was gnębi, tom przyszedł ubić maszkarę. – Van Sink czuł się już zupełnie pewnie. – Jo, człowiekwôłk... Przeca to jeno człowiekwôłczek. Co tam, scyrzy kilka zeżarł, kluki22, jedną buczkę23 i starą bartnikową. Żałować nié ma czego. – A jak dziś w nocy was ubije? – Oj, panie, my drzwi i okiennice na skoble zamykamy, zwierzaki w stodółkach. Niech se bestia wyje i łazi pod oknami, jak chce. Toć i bezpieczniej, bo kradzélc24 żaden nie podlizie, jo? – Jo, jo panie jachcôrz – gorliwie podchwycili pozostali chłopi, chaotycznie potakując głowami. – Ludzie, głupoty prawicie. Toć to stwór przeklęty. Ja w służbie u matki przełożonej jestem. Obowiązkiem mi pomiot piekielny zakatrupić i do klasztoru zawieźć, co by go wodą święconą pokropić, egzorcyzmy odprawić i spalić ścierwo, żeby z martwych więcej nie powstało. – Oj panie... – Ojciec Spytki oddał siekierę sąsiadowi i podszedł do młodego bohatera. – A nie można tak wymodlić, żeby człowiekwôłk jeno nas ostawił w pokoju i do Holendrów polazł? To dziwaki, innowierce. Bogu miłym będzie, jak im bydle w żyć się wgryzie, jo? Potośmy gzuba do klasztoru posłali. Skąd my wiedzieć mieli, że on głupot narobi. Tyłek mu spiorę, że i trzy niedziele na nim nie usiądzie. – A to po bożemu piekielnego sługę na sąsiadów posyłać, choćby i inną wiarą wyznawali? – Panie... – Głos chłopa powoli się załamywał i przechodził w lament. – Toć rzecz jeszcze jedną powim. Dokuczliwy ten człowiekwôłk może i jest, aleć krzywdy dużej nam nie zrobił. A skąd się człowiekwôłki biorą, toć jasne. Przeca w dzień może to być człek ùtcëwi25 i bez winy żadnej, jo? Skąd wiedzieć mamy, czy to nie z nas który. Zabijeta człowiekwôłka, to na wies26 żałoba spadnie. Prosim ja was, przyjmijta przeprosiny, na posiłek dajta się prosić, na nocleg, a potem wracajta do matki przełożonej. *** 22
kwoki
świnię 24 złodziej 25 uczciwy 26 wieś 23
220
Jarosław Sapierzyński Gorąca, młodzieńcza krew buzowała chęcią działania, ale bohater potrzebuje przede wszystkim rozsądku, więc Richard van Sink opanował się. Uzgodnił z chłopami, że postara się wyprosić u zakonnic egzorcyzmy dla całej wsi, by klątwę zdjąć bez konieczności zabijania potwora. Osobiście nie bardzo wierzył w skuteczność takiego działania, ale kto wie? Może moc żarnowieckich benedyktynek jest większa, niż można by się tego spodziewać. Na razie pokojowo ustalono, że mały Spytko dostanie tylko połowę obiecanego lania, a Richard odejdzie o świcie. Do tego czasu miał być we wsi gościem. Ojciec Spytki – Maciej uznał, że skoro syn narozrabiał, to jego obowiązkiem jest przyjąć dzielnego młodzieńca, który było, nie było, przybył im na ratunek. Wolne łóżko w chacie było, a i jedzenia nie brakowało, więc nic nie stanowiło problemu. Richard, już bez nerwów, wkroczył do wsi, która choć nie miała oficjalnej nazwy, przez tutejszych zwana była Kalëga27. Nazwa, choć mało oryginalna, świetnie oddawała klimat najbliższych okolic. Wszystkie domy wybudowano wzdłuż drogi, która tu była nieco szersza, natomiast zaraz za ogrodzeniami zaczynała się podmokła łąka. Chałupa Macieja nie odróżniała się szczególnie od pozostałych, ot, może tylko tyle, że na jej dachu znajdowało się spore, bocianie gniazdo. *** Zasiedli przy prostym, sosnowym stole. U szczytu Maciej, chłop krępy, o lekko odstających uszach i dość wysokim, płaskawym czole. Po prawej miał żonę Jadźkę – małomówną i bez odpowiedniej ilości alkoholu, nie pozwalającą się zaliczyć do pięknych – i córkę Baśkę. Córka była dokładnym przeciwieństwem matki, a i z ojcem wydawała się mieć niewiele wspólnego, co skutkowało tym, że Richard van Sink nie mógł odlepić wzroku od jej słodkiego uśmiechu, błękitnych oczu, złotych włosów i od całej reszty, która skrywała się pod lnianą bluzką i kwiecistą spódnicą. Bohater i mały Spytko – nie bardzo mogący siedzieć – zajęli miejsca po lewej ręce gospodarza. Zagryzając wędzonego węgorza, Richard usiłował zagaić jakąś rozmowę, ale ta zupełnie się nie kleiła. Dopiero, gdy mimochodem wspomniał o Gdańsku... 27
Błoto
221
Jarosław Sapierzyński – Gduńsk28? Bywaliście panie w Gduńsku, jo? – Baśka zatrzepotała rzęsami. Wściekły wzrok matki zupełnie na nią nie podziałał. – I na jarmarku bywaliście, i na okrętach, i na balach? – Bywałem. – Van Sink uśmiechnął się wesoło, a jego oczy błysnęły figlarnie. Tym figlarniej, że przy nagłym wybuchu zainteresowania, piękna dziewczyna poruszyła się gwałtownie, a jej bluzeczka troszkę się rozchyliła... – Ależ tam musi być pięknie – rozmarzyła się Baśka. – Te domy, te kościoły... Był u nas kiedyś wanożnik29, co z Gduńska wracał. Opowiadał cudownie, a i trzewiki mi zostawił, i pôcorë29... – Baśka!!! – Maciejowa szczeknęła jak ogromny i bardzo zły brytan. – Zeżarła? To już ze stołu pozbieraj i tobakę30 przynieś, a nie językiem po próżnicy mielesz! Dziewczyna zrobiła buzię w ciup, jej błękitne oczy zaszły łzami, wiele ją kosztowało, żeby się nie rozpłakać, ale w końcu posłuchała matki. Mimo to, przechodząc obok Richarda, nie powstrzymała się, żeby porozumiewawczo, lekko go nie szturchnąć i nie puścić mu oczka. Na więcej sobie jednak nie pozwoliła. Niezręczna cisza panowałaby bardzo długo, gdyby nie kolejne pytanie bohatera: – Gospodarzu, a daleko stąd do morza? Gorąco dziś, popływałbym chętnie. – Iii, niedalek. Dziś mòrze spokojne, to i cisza, ale jak dënëga31 jest, to szum albo i ryk tu we wsi słychać, jakby za rogiem już woda była. Będzie ze dwa pacierze. Chyba, że drogi się nié zna i w dãple32 wlezie, to i długo być może, a jak człek pechowy, to już nigdy nie dolizie... – A prosta ta droga? Trafię? – Spytko pokaże. Przyciągnął bëlnego pana, to niech się nim tera zajmuje. – Jo, ja poprowadzę! – chłopiec wydarł się radośnie. Najwyraźniej narzucony obowiązek bardzo przypadł mu do gustu. – Poczęstujecie się panie tobaką? – Baśka, nie wiedzieć kiedy wzbogaciła swój ubiór o czerwone korale, zapewne te z Gdańska. – Dziękuję, chętnie. – Richard zaciągnął się, po czym zdrowo kichnął. *** Gdańsk wędrowiec 29 korale 30 tabakę 31 fala 32 bagno 28 29
222
Jarosław Sapierzyński Nad morze rzeczywiście nie było daleko. Droga, oczywiście, jak wszystkie w okolicy ginęła w trzęsawisku, ale Spytko prowadził tak sprytnie, że faktycznie po dwóch pacierzach wyszli na plażę. Pas żółtego, drobnego piasku był szeroki, a tafla wody za nim, nad wyraz spokojna. Van Sink zrzucił z siebie broń, koszulę i buty. Piasek nagrzany od słońca parzył w stopy, ale woda była zimna. Richard poważnie zastanawiał się, czy nie odstąpić od pomysłu kąpieli, lecz Spytko przerwał te rozważania w dość brutalny sposób. Krzycząc w niebogłosy, wbiegł do wody rozchlapując ją przy okazji tak, że na nieustraszonym pogromcy potworów nie zostało suchej nitki. Nie było już nic do stracenia, więc młody bohater nabrał powietrza i zanurkował w zimną, zielonkawą, lekko słoną otchłań. Orzeźwiający chłód rozkosznie obmył go z potu, przyniósł też ukojenie dla swędzących miejsc pokąsanych przez muchy i komary. Młodzieniec i chłopiec pływali i pluskali się zdecydowanie dłużej niż było to potrzebne dla umycia się czy ochłodzenia. Wreszcie wyszli na brzeg i położyli się na gorącym piasku. – Mogę obejrzeć medalik? – Spytko wskazał zawieszony na szyi Richarda prezent od matki przełożonej żarnowieckiego klasztoru. – Proszę. – Van Sink zdjął ozdobę i podał chłopcu. – Ale ładny. Powiem coś panie, ale nie mówta starszim... – Nie powiem. – Zbieram takie medaliki. Mam już szesc33. W wiosce pokażę, tylko pan pamięta, to krëjamnica34! – Nie ma sprawy, będę milczał. – Bo starszi by mi zabrali i jeszcze bym rzniątka dostał... A takiego, to jeszcze nie mam... – Może kiedyś będziesz miał. To od sióstr z Żarnowca. Jak zasłużysz, to i ty możesz taki dostać. *** Przed samą wioską Spytko konspiracyjnie położył palec na ustach, po czym złapał Richarda za rękę i pociągnął w krzaki. Tam zanurkował w gęstwinę leszczyny, by po chwili wrócić z małym zawiniątkiem. – To moje medaliony – pochwalił się. 33 34
sześć tajemnica
223
Jarosław Sapierzyński Van Sink za zdziwieniem przyjrzał się błyskotkom. Wcale nie były to tanie blaszki sprzedawane na odpustach. Pięć było srebrnych, jeden z całą pewnością ze złota. Widniały na nich krzyże, gryfy i herby. Na złotym wyrzeźbiono herb Gdańska. Jednak ten, który najbardziej zainteresował van Sinka, był duży, ciężki, srebrny i wyobrażał głowę wilka. – Skąd to masz? Spytko podejrzliwie spojrzał na bohatera i trochę niepewnie odpowiedział: – Dostałem... – Na pewno? Takich rzeczy nie daje się ot tak. – Na pewno. Przechodził tu raz taki bòjorz35. Dziwny był, straszny trochę, ale prezent mi dał, żem go przez dãple przeprowadził. – Ukradłeś mu? – Van Sink przybrał surowy ton, ale Spytko szedł w zaparte. – Nié ukradłem, panie. Ja nié kradnę. Tatk36 by mnie tak zbił, że łojej. – Hmm. Ten wisior jest bardzo stary i faktycznie należał do wojownika. Takiego, co walczy z potworami, co chroni ludzi. To wyjątkowy medalion. Daj mi go chłopcze. Przyda mi się podczas mych licznych potyczek z pomiotami piekielnymi. – Nié dam. To mój i wcalem go nié ukradł! – Więc się zamieńmy. Weźmiesz mój, a ja twój. Może być? – No nié wiem... – Chłopcze!!! – Van Sink trochę się zirytował. – Bo porozmawiam z twoim ojcem... – No dobrze, już dobrze. Zamieńmy się. – Spytko nie był pewien, czy powinien się cieszyć czy wręcz przeciwnie. *** – Pipę? – Maciej trochę już przyzwyczaił się do gościa, więc starał się być grzeczny. – Że co... to jest, słucham? – Van Sink zrobił głupią minę, na którą patrząc, gospodarz uczynił niewiele mądrzejszą. – Pipę? – Kaszub powtórzył, tym razem bardzo wolno, jakby z namysłem. Wyraz twarzy van Sinka nie zmienił się, no może tylko tyle, że oczy zrobiły się bardziej maślane. Choć młody bohater nie bardzo był przekonany, co, 35 36
wojownik tata
224
Jarosław Sapierzyński jak i dlaczego, to wyobraźnią już widział piękną Baśkę roztaczającą przed nim swe wdzięki... wrrróć... „A jeśli chodzi o starą Jadźkę?!” – Paliliśta kiedyś pipę37? – Maciej z niepewnością obserwował jak Richard wpierw blednie, by wreszcie z oznakami zrozumienia i uśmiechem powrócić do normalnego koloru. – Aaa, taką pipę... Chętnie. Obaj usiedli wygodnie przed chałupą i zakurzyli fajki. Żeby tę sielankę jeszcze nieco umilić, Maciej posłał Spytkę po gąsiorek. W przyniesionym rychło naczyniu był mętny, białawy płyn, który miał tę cudowną właściwość, że już na sam jego widok oblicza rozpromieniały się uśmiechem. Kilka pacierzy później było już jasne, że Maciej i Richard van Sink z Helu się polubili. Było też jasne, że tego dnia Maciej nie naprawi dachu, koła w wozie, ułamanej nogi krzesła, ani w ogóle niczego... – Wyleję ten cholerny bimber! – zrzędziła dość wrednie Jadźka. – Jak Stasiek jeszcze raz tu z nim przylezie, to czijami38 obiję! – Cëchò39 stara, gosc40 jest! – Gosc, jak gosc. Taki jak i ty moczymorda! – Cëchò, bo jak w łep41 zdzielę... Jadźka potwornie się oburzyła, nadęła, ale, tak na wszelki wypadek, zamknęła w chałupie. Maciej nie przejął się jej humorami. Gdy tylko zapanowała cisza, uznał, że można pić dalej. Wspólnie z Richardem skwapliwie z tego skorzystali. Gdy niebo zaczęło szarzeć, gąsiorek, choć nie mały, okazał się pusty. Rozochoceni biesiadnicy zauważyli to dopiero po kilku łykach „na sucho”. Ich zdziwienie było niepomierne, za to proporcjonalne do żalu. – Nié ma? – Maciej zmarszczył swoje wysokie czoło. – Nie ma – potwierdził smutno van Sink, a Maciejowi wniosek nasunął się sam. – Ktoś ukradł!!! – Ha! Wczoraj mnie ktoś ukradł półtoraka!!! To pewno ta sama jucha! – To psie syny! To musi te Olendry! Parszywce! – To złodzieje! Łapy poużynam! fajkę kijami 39 cicho 40 gość 41 eb 37 38
225
Jarosław Sapierzyński – I głowy, jo? – I głowy!!! Obaj jednocześnie zerwali się na nogi i choć trochę się zatoczyli, utrzymali pion. Richard van Sink sięgnął po szablę, a Maciej po siekierę. – Odbierzemy, co nasze! – Odbierzemy... czekaj, panie. – Maciejowi coś zaświtało w głowie. – Co ukradli, to ukradli, aleć przeca nie pójdziem o suchym pysku. Na szczęście, cosik na czarną godzinę, żem sobie ostawił... *** Księżyc był już po pełni, ale wciąż dawał sporo światła, a jego srebrzysta jasność rozproszona w tumanach mgły snujących się nad grzęzawiskiem, tworzyła niesamowitą scenerię. Cienie rzadkich drzew wyglądały jak powyginane na wszystkie strony szpony. Pohukiwała sowa, rechotały żaby. Wilkołak, jeśli był w pobliżu, nie mógł sobie wymarzyć lepszych warunków na polowanie. – I raz!!! Dawaj bimber pogański synu! I jeszcze raz!!! – Zostaw Maciej, to tylko drzewo. Rąbać Holendrów mieliśmy. – Tu jeden za bómom42 się schował. Sam żem widział! I raz! Zamaszyste ciosy siekiery spadały gdzie popadnie, także van Sink miał sporo szczęścia, iż przy okazji sam nie dostał po głowie. – Zabij wszę i chodź dalej. – I raz!!! – Głośne „plum” ogłosiło światu, że stary Kaszub został pokonany przez grawitację. Richard pośpieszył mu z odsieczą, ale podnieść Macieja nie było łatwo. W efekcie obaj zaliczyli kolejne lądowanie w błocie. – Spalimy im wieś! – Spalimy!!! – Poderwali się i biegiem rzucili ku ciemnym bryłom zabudowań. Rycząc jak poranione tury Maciej i Richard wypadli na środek „wrogiej” osady. Było cicho. Domy zamknięte, światła pogaszone. – Juhuuu... – A kuku holendereczki... – Stary Maciej wam oberżnie główki siekiereczką... – Hallo. Hallo? Is iemand er?43 Hallo... 42 43
drzewem Halo, jest tu ktoś?
226
Jarosław Sapierzyński Wciąż było cicho. Napastnicy łypali wokół żądnymi krwi oczyma, ale nie bardzo mieli pomysł, od czego rozpocząć rzeź domniemanych złodziei bimbru i miodu. – Dobra, Macieju, zaczekamy na nich. Pewnie poszli na grzyby. – Wyrżniem ich jak wrócą. Usiedli opierając się plecami o studnię. Maciej pociągnął solidny łyk odłożonego na czarną godzinę bimbru, po czym podał gąsiorek Richardowi. Nie minął pacierz, a obaj spali chrapiąc, jak niedźwiedzie. W nocną ciszę wdarło się długie, monotonne i złowróżbne wycie. W jednym z domów cicho uchyliły się drzwi. Czyjś cień wyjrzał na podwórze. Dało się słyszeć ostrożne kroki. Jakaś postać powoli zbliżyła się do studni... *** Richard van Sink powoli, bardzo powoli otworzył oczy. Wredna dzienna jasność zaatakowała jego źrenice i szybkim, bezlitosnym impulsem wdarła się do mózgu, gdzie eksplodowała silnym, rwącym bólem. – O rzesz... Najświętsza Panienko... – Bohater złapał się za głowę i ścisnął, jakby chcąc uratować ją przed rozpadnięciem się na części. Ból pulsował, ale na chwilę dało się go ujarzmić. Richard podejrzliwie zlustrował otoczenie. Obok, wsparty o ścianę, spał Maciej, zaś po przeciwnej stronie izby siedział ubrany na czarno mężczyzna z idiotycznie przyciętą brodą. „Kobold, krasnolud, dziad borowy?” – Niemrawo zastanawiał się van Sink, jeszcze bardziej niemrawo szukając szabli. „Eee, to chyba człowiek, tylko przygłupi...” Mężczyzna bacznie obserwował powracających do świata żywych nocnych wędrowców. Kiedy i Maciej się poruszył, a potem z przeciągłym jękiem otworzył oczy, brodacz wstał i podstawił im miskę z wodą. Van Sink ostrożnie, unikając gwałtownych gestów, nabrał cieczy w ręce i obmył sobie twarz. Ulga była ogromna, choć niestety chwilowa. Maciej, choć z otwartymi oczami, wciąż był nieobecny duchem. Młody bohater powoli przesunął się w stronę Kaszuba i poklepał go po policzku. – Wstawaj, Maciuś! Wstawaj. Żona w domu czeka, a myśmy, u jakich brodaczy pobłądzili.
227
Jarosław Sapierzyński Jakimś cudem obaj zdołali się podnieść. Brodaty mężczyzna nie odzywając się ani słowem, otworzył im drzwi. Świeże powietrze przyniosło lekkie otrzeźwienie i kolejną falę bólu. – Jezusicku, co tak szumi? – jęknął Maciej, po czym poruszył brwiami wspomagając proces myślenia. Proces przebiegł pomyślnie, bo zmęczona twarz Kaszuba rozpromieniła się uśmiechem. – Mòrze! Rzeczywiście, z północy wyraźnie było słychać nieustający szum. Najwyraźniej woda była bardziej wzburzona niż poprzedniego popołudnia, gdy Richard zażywał kąpieli. Brodaty mężczyzna podał nocnym gościom siekierę, szablę i pusty gąsior. – Wypiłeś? – Maciej łypnął na dziwnego człowieka spode łba, lecz nie doczekał się odpowiedzi. Zamiast tego mężczyzna wręczył mu garniec z zsiadłym mlekiem. Kaszub z nieukrywaną ulgą pociągnął kilka łyków, to samo zrobił van Sink. Myśl o zemście za kradzież alkoholu jakoś zeszła na dalszy plan. Brodacz bez słowa wskazał im kierunek. *** Powrotna droga dłużyła się niemiłosiernie. Na szczęście było jeszcze wcześnie, więc nie było upału. Uporczywy wiatr, szum morza, no i ten diabelny ból głowy... – Zajdziem do zielarki – wymamrotał Maciej. – Te Olendry nie dość, że bimber wypiły, to jeszcze nas struły. Zielarka pomoże. Przed chatą zielarki było cicho. Cicho było też wewnątrz, lecz Macieja to nie zniechęcało. Pchnął drzwi i razem z Richardem weszli do środka. Miejscowa uzdrowicielka, kobiecina w sile wieku, siwa i drobniutka, siedziała w kącie izby i nic nie mówiła. Wydawała się bardzo wystraszona, ale Maciej był na tyle przejęty swoimi dolegliwościami, że tego nie zauważył, zaś Richard nie miał powodu, by przypuszczać, że na co dzień staruszka zachowuje się inaczej. – Witaj, dobrodziejko! Poratujta sąsôda44. Olendry nas struli, głowy nam pękają. Kobieta kiwnięciem głowy odpowiedziała na przywitanie. Drżały jej ręce i broda, ale wstała i bez słowa sięgnęła po jakieś zioła. Podała je Maciejowi. – O, Bóg zapłac45. 44 45
sąsiada zapłać
228
Jarosław Sapierzyński Wyszli z chałupy i czym prędzej skierowali się do wsi. Zioła trzeba było zaparzyć, a im szybciej, tym lepiej, bowiem bolesny problem nie tylko nie ustępował, ale wciąż narastał. *** – Gdzieżeś był stary durniu?! Jużem cię opłakała! – Jadźka na widok wchodzących w obejście mężczyzn, a ściślej swojego męża, wydarła się chyba najgłośniej, jak umiała. – Ciii. – Maciejowa twarz nieskrywanym cierpieniem wyraziła najwyższy poziom wrażliwości na krzyki. – Bylim u Olendrów, bo nam bimber ukradli. – Wszyscy myśleli, że was człowiekwôłk zeżarł... – Eee, nieee. Jadźka, nié gadaj więcej, jeno zioła zaparz... – Ty, stary, wiesz, co się tu... – Jadźka!!! – Pokonując ból Maciej zdobył się na podniesienie głosu. – Przymknij się i zioła daj. Potrzeba jest... *** Richardowi i Maciejowi nie było dane zaznać spokoju. Na szczęście panaceum zaordynowane przez zielarkę okazało się na tyle skuteczne, że gdy dwa pacierze później ktoś załomotał do drzwi, ból w obu głowach już tylko ćmił. Przed maciejową chatą zebrali się chyba wszyscy mieszkańcy wsi. Gęby mieli wystraszone, ponure i niepewne. – Czego? – Maciej nie wykazał się umiejętnością czytania w myślach. – Macieju – odezwał się siwy starzec. – Trza twego gosca o pomoc prosić. Nie idzie inaczej, jo? Człowiekwôłka mus ubić. – Eee, przeca... – Trza i już. Ciebie Macieju w noc nie było, a jinsztë znów przylazł. Stolema zielarki rozszarpał na strzępy takie, że zbierać, co nie było. Potem po wsi całej szalał. Wył, ryczał, płoty rozwalał. Taki wściekły, to jeszcze nigdy nie był, jo? Na koniec Staśkowi drzwi w drzazgi rozwalił i do izby się wtarabanił. – Staśkowi? – Jo, Staśkowi. Święć panie nad jego duszą. – Bydle Staśka zabiło? O Jezusicku, to kto tera bimber pędzić będzie? Odpowiedzi nie było. Zamiast niej wszyscy wymownie i błagalnie wlepili wzrok w szlachetne oblicze Richarda van Sinka.
229
Jarosław Sapierzyński – Ubijecie? – Maciej dołączył do swoich ziomków. – Ubiję – Richard powiedział to niemal uroczyście. Już prawie pogodził się z myślą, że tym razem nie będzie mógł wykazać się bohaterstwem, a tu proszę... Lepiej być nie mogło. – To pewno kto z Olendrów, psich synów! – krzyknął ktoś z tłumu. – Albo Jadźka. Nie raz się odgrażała, że z bimbrem skończy – mruknął znacznie ciszej Maciej i już normalnym głosem dodał. – Jak dacie radę człowiekwôłkowi, to wieczną wdzięczność u nas będzieta mieli. Skarbów nie mamy, ale czym możem, tym odpłacim, a wy u nas zawsze jak w familii przyjęci będzieta. – Jak w klanie? – Jo, jak w klanie. *** Do zmierzchu zostało jeszcze sporo czasu, ale mieszkańcy wsi, zdjęci strachem, już teraz kończyli wszelkie prace i jeśli nie musieli, nie wychodzili z domów. Richard zamknął się w pustej stodółce, gdzie nikt mu nie przeszkadzał i w spokoju przygotowywał się na nocny pojedynek z wilkołakiem. Wyczyścił pistolety i muszkiet, przygotował zapas srebrnych kul i wziął się za polerowanie szabli oraz noży. Nie była to zwykła biała broń, lecz arcydzieło sztuki płatnerskiej, przygotowane specjalnie do tego typu zadań. Wspaniała klinga z hiszpańskiej stali pokryta była kilkoma warstwami srebra, a na płazach wyryte były słowa egzorcyzmów. Przy wykuwaniu tych ostrz nie żałowano nie tylko potu i umiejętności, ale też modlitw i święconej wody. – Panie, może pić chcecie? – Baśka wślizgnęła się do stodoły nie wiadomo którędy i kiedy. Richard z uśmiechem przyjął od niej dzban. Kogoś innego przegoniłby od razu, ale jej nawet nie upomniał za naruszanie spokoju. – Dziękuję. Matka nie będzie zła, że tu panienka przyszła? – Zamknęła mnie w izdebce i myśli, że tam siedzę. Ale tam... Jestem już duża... – Posłała van Sinkowi takie spojrzenie, że od razu zrobiło mu się gorąco. Zlustrował ją uważnie. No tak, z pewnością nie była małą dziewczynką. Właściwie, to była zupełnie dorosła... Założyła śnieżnobiałą bluzeczkę, prosty, czarny gorsecik zdobiony kwiatowym haftem, spódnicę, również w kwiaty, czerwone korale i takież trzewiki. Pewnie te, co je
230
Jarosław Sapierzyński przywiózł ten z Gdańska... Wyglądała pięknie, świeżo, odświętnie i ponętnie. Ależ była urodziwa. Zaiste, aż trudno uwierzyć, że kwiat tak niespotykanej urody zakwitł w tej zapomnianej przez Boga, bagnistej okolicy. – Wieleście już jinsztëch ubili? – Trochę... i owszem. – A człowiekwôłka? – Ze dwa nawet. – Richard w uśmiechu dumnie wyszczerzył zęby. – A jak ten was zeżre? Szkoda by było. Taki przystojny młodzéńc46. Tyle dziewek by płakało... – A ty byś płakała? – Ja?... – Baśka pokraśniała i wstydliwie załopotała rzęsami. – Jo, płakałabym... – Nie martw się. Jeszcze się taka bestia nie narodziła, co by van Sinka z Helu przechytrzyła. – Oj, panie... – Ostrożnie pogłaskała wierzch jego dłoni. – Nié wy pierwsi tak mówicie. – Nie? – Młody bohater szczerze się zdziwił. – Byli tu już inni? – Bywali, bywali. Młodsi i starsi, szlachcice i kapłani. Jeden, to nawet biesiarz był. Wszystkich człowiekwôłk ubił. – Hmm... – Richard poczuł się jakby niepewnie, ale przy dziewczynie nie wypadało tego okazywać. – Mnie nie ubije. Ciekawe jeno, czemu nikt wcześniej nie wspomniał, że już na wilkołaka polowano? – Pierwej, bo myśleli, że waść sobie pójdziesz. Potem, bo nie chcieli, byśta się wystraszyli. Będę się modlić za waćpana. – To dla mnie zaszczyt. – Teraz on ją pogłaskał, lecz znacznie śmielej, po policzku. Bohaterowi nie przystoją przecież gesty nazbyt tkliwe czy niepewne... – I tego, co mi pôcorë i trzewiki dał, też rozszarpało. A miał mnie do Gduńska zabrać, świat pokazać... – Ja cię zabiorę – Van Sink palnął zupełnie bez zastanawiania, ale nie pożałował, bo Baśka odwdzięczyła się najpiękniejszym uśmiechem, jaki w życiu widział. – Starszi się nie zgodzą. – Poproszę o twoją rękę, wilkołaka im do nóg rzucę i worek złota jeszcze, to i się zgodzą. A jak nie, to cię porwę. Baśka już nie odpowiedziała. Rzuciła się Richardowi na szyją i zaczęła go obcałowywać... 46
młodzieniec
231
Jarosław Sapierzyński *** – Ucieknijmy teraz! – Źdźbła słomy uroczo sterczały jej z pomiędzy włosów. – Teraz? – Jo, teraz. Co tam człowiekwôłk. Ucieknijmy. Do rena47 nikt z chałupy nosa nie wychyli, to i się nié zorientują, a gdy słuńce48 wzejdzie, będziemy już daleko. – Eee... Nie można tak. Przeca obiecałem... Parol kawalera rzecz święta. – To mnie obiecaj co innego. – Baśka była coraz bardziej natarczywa. – Posłuchaj, panie. Człowiekwôłk zawsze zabijał przybyszy już pierwszej nocy. Was też szukał. Nié znalazł, więc z wściekłości zabił scyrza zielarki i Staśka bimbrownika. Ale wy, panie, jużeście go przechytrzyli. Jużeście raz z nim wygrali. Po co znów los kusić? – Nie. – Van Sink, choć go korciło, a i logiczna argumentacja do niego docierała, postanowił dbać o swoją reputację szlachetnego bohatera. – Ubiję potwora i o Twoją rękę wtedy dopiero poproszę. – Wtedy, to może ja już nié będę chciała! – fuknęła gniewnie dziewczyna, zabrała porozrzucane ubrania i uciekła, nim Richard zdążył zareagować. *** Słońce zaszło. Wieś wydawała się wymarła. Nie było słychać żadnych odgłosów, w żadnym oknie nie paliło się światło. Richard van Sink z Helu otrząsnął się z wrażenia i ze zdziwienia po niezrozumiałej przygodzie z piękną Baśką. Ubrał się, na szyję założył medalion z głową wilka, za pas wetknął noże i pistolety, na plecy zarzucił muszkiet. Obnażone ostrze szabli trzymał w dłoni. Powoli otworzył drzwi stodółki i ostrożnie wyszedł na podwórze. Cierpliwość nie była najmocniejszą stroną młodych, walecznych bohaterów. Także Richard nie grzeszył nadmiarem tej cechy. A tymczasem wilkołakowi wcale się nie spieszyło. Ściemniło się całkiem, a potwora nie tylko nie było widać, ale nawet nie było słychać dzikiego, powodującego dreszcze skowytu. Może widok zabójczego srebra i nieznającego strachu młodzieńca wystarczył, by bestia opuściła tę okolicę? Jeśli tak, to rano trzeba będzie sprawdzić, czy we wsi kogoś nie brakuje. Ten ktoś musiałby być właśnie tym 47 48
rana słońce
232
Jarosław Sapierzyński potępionym. A jeśli będą wszyscy, to by znaczyło, że miejscowi mieli rację, iż klątwa dosięgła któregoś z Holendrów. Van Sink, jak na swoje możliwości, bardzo długo wytrzymał nieruchomo, oparty o jabłonkę. Potem zaczął się wiercić, jeszcze później wstał, by wreszcie nerwowo spacerować pomiędzy zabudowaniami. Nienawidził takiego czekania. Wolał iść wprost na niebezpieczeństwo, stanąć z nim twarzą w twarz i zadać zabójczy cios. Księżyc schował się za chmurami. Ochłodziło się i siąpił deszcz. Z północy dochodził wyraźny, groźny i majestatyczny pomruk morza i poza szmerem liści, był to jedyny słyszalny odgłos. Milczały nocne ptaki, milczały świerszcze, milczały żaby. To była zła noc. Jakaś groźba wisiała w powietrzu zapowiadając straszliwe wydarzenia. Gromadziło się, narastało niewypowiedziane niebezpieczeństwo, nieznana moc i groźba. Zupełnie, jakby miał nadejść sam diabeł czy purtk, jak wołali na niego miejscowi. Medalion z wilczą głową nagle zawibrował. Drgania były nieprzyjemne, ale tylko dzięki nim van Sink nie padł na serce, gdy płonące żółcią, wściekła ślepia niespodziewanie rozjarzyły się kilka metrów przed nim. Stwór zwyciężyłby bez konieczności używania kłów i pazurów. Jednak wisior spełnił swoją rolę. Richard odruchowo odskoczył i pokonując łomot we własnej klatce piersiowej, złapał oddech. Bestia nie atakowała. Straszliwe oczy obserwowały swojego wroga ze spokojem i pewnością siebie. Pozwoliły, by bohater otrząsnął się z pierwszego wrażenia. Wilkołak chciał czegoś więcej niż tylko krwi. Chciał walki, chciał wielkiego zwycięstwa, chciał udowodnić ludzkiemu śmiałkowi, kto jest tu panem i władcą. Van Sink nie czekał na zaproszenie. Krzyknął coś niezrozumiałego, coś, co brzmiało jak „Feyenoord kampioen!49” rzucił się do przodu, ciął szablą i od razu wykonał unik. Posrebrzana klinga świsnęła w miejscu, gdzie jeszcze przed sekundą świeciły jaskrawe źrenice. Przecięła powietrze i nic więcej. Wilkołak był już gdzie indziej. Uzbrojona w pazury łapa trzasnęła w jelec. Nie dosięgnęła dłoni bohatera, lecz siła ciosu była tak potężna, że wytrącony oręż, furkocząc, odleciał gdzieś w ciemność. Van Sink z trudem uchylił się przed kolejnym ciosem. Teraz widział ciemną, kudłatą sylwetkę przeciwnika w pełnej okazałości. Potwór był tylko trochę wyższy od niego, ale znacznie bardziej muskularny. Łeb miał jak ceber, a w szczęce nienaturalnie długie kły kłapały i ociekały śliną. 49
Feyenoord mistrz!
233
Jarosław Sapierzyński Unik. Ledwo zdążył. Warcząca śmierć przemknęła mu tuż obok szyi. Wielkie cielsko zahaczyło go jednak i pchnęło swoim ciężarem. Poleciał w bok, jak szmaciana kukła, jednak teraz już nie tracił panowania nad sobą. Jeszcze nim gruchnął o ziemię, wyszarpnął jeden z pistoletów i prawie nie celując wypalił. Sam nie mógł w to uwierzyć, ale trafił. Nie wiedział, na ile skutecznie, ale nie było wątpliwości, że srebrna kula odnalazła w mroku wilkołaka. Stwór zaryczał z bólu i nieopanowanej wściekłości. Krwawe bryzgi spadły na twarz gramolącego się z ziemi Richarda. Trzeba było iść za ciosem. Zręczne wykręcenie ciała i muszkiet, jak za sprawą czarodziejskiej różdżki, przeniósł się z pleców wprost do dłoni. Jeszcze tylko naładować i strzelić... Była chwila. Wilkołak rycząc walczył z bólem, rzucał się w kółko, ale nie atakował. Wyrachowanie i zimna krew. Proch, kula, przybitka, wycior, cyngiel... Van Sink podniósł broń, by wycelować. Potwór znalazł się dokładnie na wprost muszki, tyle, że cholernie blisko. Zdecydowanie za blisko... Palec naparł na spust najszybciej jak się dało. Desperacko, byle tylko wyprzedzić zamachniętą kudłatą łapę. Mechanizm muszkietu działał jakoś strasznie wolno. W ogóle wszystko poruszało się ślamazarnie, leniwie, w zwolnionym tempie. Wszystko, poza łapą wilkołaka. Pazury skrzesały iskry na lufie setne sekundy wcześniej, niż srebrny pocisk wyskoczył na spotkanie celu. Wystarczyło. Tym razem kostucha świsnęła kosą milimetry od uzębionego łba. Richard znów miał chwilę na reakcję, bo zwierz oszołomiony hukiem wystrzału odskoczył i zamarł, jakby niepewny, czy żyje czy już nie. Bohater puścił muszkiet, rzucił się do przodu i zaatakował nożem. Mierzył od dołu, w brzuch bestii, tak aby go rozpruć. Byli bardzo blisko siebie. Musiał trafić... Ciemność... Ciało van Sinka poszybowało kilka metrów w górę i spadło na ziemię. Młody wojownik z trudem łapał oddech. Jego palce zagięły się jak szpony i rozpaczliwie darły ziemię wokół. Coś uchwyciły. Coś ciepłego, dość miękkiego... Ogon. Richard trzymał w ręce odstrzelony ogon wilkołaka. Nie wiedział, co o tym myśleć. Ot, przyjął do wiadomości, że tamten celny strzał przyniósł właśnie taki skutek. Zresztą, teraz bohater w ogóle miał problem z myśleniem. Przy upadku trzasnęły mu żebra, coś w nodze, no i plecy bolały go jakoś tępo, mocno i dziwnie. Poza tymi plecami bólu nie czuł. Niewiele rozumiał, nie bardzo mógł się połapać, co się stało i co się dzieje, ale za to dobrze widział zbliżający się ciemny kształt.
234
Jarosław Sapierzyński Za pasem tkwił jeszcze jeden nóż i pistolet. Akurat jedno w dłoń lewą, drugie w prawą. Wilkołak podchodził powoli. Na tyle wolno, że van Sink mógłby spokojnie wycelować i strzelić. Jednak wciąż zwlekał. Leżał ciężko ranny. Miał bezwładne nogi, pewnie już na zawsze. Powiedzmy, że zabije wilkołaka i jeśli w ogóle sam przeżyje, to będzie mógł się tym chwalić innym sparaliżowanym nieszczęśnikom w jakimś przytułku, albo, co bardziej prawdopodobne, żebrakom na ulicy... W pistolecie była jedna kula, wcale nie musiała być dla potwora... Z drugiej strony, okazja na odejście jeszcze się trafi, a teraz można choć uwolnić tę wieś od klątwy... Medalion na piersi wibrował, wręcz podskakiwał jak szalony. Van Sink wycelował pistolet prosto pomiędzy żółte ślepia... *** Zapach krwi był jak narkotyk. Odurzał, przyciągał, pobudzał apetyt. Wilkołak zbliżał się do swojej ofiary. Zaspokoić żądzę, napić się ciepłej posoki, zemścić za potworny ból w ogonie... po ogonie. Już zwyciężył, teraz wystarczyło się tym zwycięstwem delektować. Stwór widział, jak jego ofiara miota się, jak bezradnie próbuje się ratować. Śmieszne. Ten człowieczek nawet zdołał wycelować pistolet... Skok, cios, kłapnięcie zębami. Boski, ciepły, słodkawy smak... *** Niebo na wschodzie było coraz jaśniejsze. Wielki stwór, ni to człowiek, ni wilk skończył nocną ucztę. Wstał, wyprostował się i czekał na pierwsze promienie słońca. Skóra zaczęła się deformować, nienaturalnie wykrzywiać, pochłaniać sierść. Kły wniknęły w dziąsła, oczy z żółtych stały się błękitne. Gdy wielka, złota tarcza dziennej gwiazdy uniosła się nad błotnistą okolicę, nagusieńka, jak ją Bóg stworzył, Baśka rozejrzała się, czy nikt jej nie widzi. Rana na dole pleców nie była groźna. Przecież nikt jej pod spódnicę nie zajrzy, nikt nie będzie o nic pytał. Czym prędzej pobiegła za rodzinną chałupę, gdzie czekały ukryte ubrania. Musiała wrócić do swojej izby zanim zajrzą do niej rodzice. Głupio by było, gdyby po takim zwycięstwie nakryto ją w jakiś durny sposób...
235
Jarosław Sapierzyński *** Spytko wyleciał z chałupy jak poparzony. Biegł i rozpaczliwie rzucał na boki niepewne spojrzenia. Ślady krwi i zorana ziemia niewiele mu mówiły, ale wreszcie dojrzał ciało van Sinka. Serce chłopca waliło jak młot kowalski. Podbiegł, schylił się nad martwym bohaterem, który teraz już nie bardzo przypominał człowieka. – Ty głëpi Holendrze, ty... – mruknął malec. – Dobrze, żeś nic tatce nie zdążył powiedzieć. Drżące, małe palce z odrazą rozgarniały strzępy odzieży i mięsa. Wreszcie, w pustce pomiędzy żebrami Spytko znalazł to, czego szukał. Wyciągnął medalion z głową wilka i schował za pazuchę. Pognał za wieś i dołączył swój skarb do reszty kolekcji. „Już mam sétmë50” – ucieszył się w duchu. W najbliższej kałuży opłukał ręce z krwi i pędem wrócił do domu. Udało się. Nikt go nie widział. *** Maciej bez słowa podszedł do grupy sąsiadów stojących na skraju wsi. Nie pytał. Domyślił się, na co patrzą, domyślił się, co się stało. Może przez ułamek sekundy miał nadzieję, że ujrzy truchło wilkołaka, ale sam chyba w to nie wierzył tak naprawdę. Chwilę przyglądał się ponurym obliczom ziomków i trupowi van Sinka. On gościł śmiałka, teraz na nim spoczywał przykry obowiązek zakończenia całej historii. Wziął osikowy kołek i wepchnął między połamane żebra, tam, gdzie wcześniej biło pełne młodzieńczej waleczności serce. Serca już nie było, ale nie wiadomo, co by się stało bez tego kołka. Niby to nie wampir, ale lepiej nie ryzykować. Dość było kłopotu z jednym potworem. Van Sinka pochowano w płytkim grobie pod lasem, na niewielkim wzgórzu. Maciej widać go polubił, bo sam wystarał się i postawił nieduży, brzozowy krzyż, taki sam, jak kilka innych stojących w pobliżu. – Spytko!!! – Kaszub odwrócił się od mogiły i krzyknął do syna. – Leć do Żarnowca, proś siostrzyczki o modlitwę! I zobacz, czy jaki handlarz się nie kręci, może by dało się oręż naszego bohatera sprzedać? Za takie szabelkę, za pistóle50, strzelbę i noże, pewno sporo gorzałki by było... 50 50
siódmy pistolet
236
Jarosław Sapierzyński III Nad samotną tawerną błyszczał sierp księżyca. Las cicho szeptał, z oddali szumiało morze. Piękna, spokojna noc. Deski ganku zaskrzypiały pod ciężkimi krokami. Zawieszony nad wejściem, kuty w stali szyld kołysał się lekko. „Od zmierzchu do świtu”. Pchnięte drzwi otworzyły się dość ciężko, niemiłosiernie przy tym skrzypiąc. Ze środka uderzyły jasność, hałas i fala zapachów. Zabawa trwała w najlepsze. Muzyka, tańce, swawole, przekąski i alkohole. Dla spragnionych rozrywki, lub po prostu towarzystwa, nie było lepszego miejsca. Oczywiście, jeśli spełniało się pewne kryteria... Na sporej tablicy wywieszono listy gończe. „Poszukiwany żywy lub martwy.” Wielkimi literami dopisywano, o kogo chodzi: „Święty Jerzy – smokobójca, Szewczyk Dratewka – smokobójca, profesor Ambroncius – wampirobójca, Geralt z Rivii – liczne zbrodnie przeciw rodzajowi potworzemu, Richard van Sink z Helu – liczne zbrodnie przeciw rodzajowi potworzemu.” Wilkołak, a raczej wilkołaczyca, nie czytała dalej. Zerwała kartkę z ostatnim nazwiskiem i podeszła do baru. – Piwa? Okowity? – Urocza południca w szczerym uśmiechu odsłoniła nieco przydługie zęby. – Potem. Jest Purtk? – Jasne. Na zapleczu, za sceną. Przedarcie się przez tłumek tańczących zajęło trochę czasu, ale w końcu się powiodło. Wilkołaczyca przeszła za plecami przygrywających na skrzypkach satyrów, ominęła śpiewającą rusałkę i brzdąkającego na basetli centaura. Na zapleczu było dużo spokojniej, za to niewiele było widać. Wszędzie unosił się siwy, aromatyczny fajkowy dym. Ślepia szczypały, nawet podchodziły łzami, ale nie wypadało się tym przejmować. Ot głupstwo, a mogłoby zszargać zasłużoną w bojach reputację. – Płać! – warknęła wilkołaczyca, jednocześnie rzucając na okrągły stolik zwinięty list gończy i spory woreczek. Purtk przełknął słonego paluszka, popił piwem i dopiero zainteresował się petentką. – Prawdziwe? – rozwiązał woreczek i wydobył z wnętrza ludzkie serce. – Jasne, że prawdziwe. – Hmm. Zobaczymy... – Purtk odgryzł kawałek. Chwilę go żuł, wreszcie splunął i z uznaniem pokiwał rogatą głową. – Van Sink jak żywy. Trzeba było zamarynować, lepiej by smakowało.
237
Jarosław Sapierzyński – Sam se marynuj albo najmij jakąś wiedźmę. Dawaj nagrodę... A i odszkodowanie za ogon. – Że co??? – Ogon mi bydlak odstrzelił. Wypadek przy pracy, więc mi się należy odszkodowanie. – Powoli, powoli. Szuwarek, dawaj kufer!!! I zawołaj Piękną Rossie! – Jestem, nie trzeba wołać. – Skrzeczący głos dobiegł ze stolika obok. Po chwili zza dymnego obłoczka wyłoniła się makabryczna twarz strzygi. – Czego chcesz? – Wpis do kronik będzie. Pójdziesz z Baśką do baru, weźmiecie piwo, no niech tam, na mój koszt. Spiszesz, jak poległ okrutnik Richard van Sink z Helu. Tylko bez ubarwiania. Ma być rzetelnie, to kronika historyczna, a nie „Super Fakt”.... A chcieli już nam jakiegoś Daraculę przysyłać, niby, że sobie nie radzimy... Nie potrzebujemy innych bohaterów. Mamy swoich. – Jeszcze może mam zaśpiewać? – warknęła Rosie. – Na urlopie jestem. – Wystąpię do Lucyfera o premię. Sprawa ważna, więc nie marudź. – Purtk był konkretny. – Szuwarek!!! – Idę, idę... – Chlapiąc szlamem, wodnik doczłapał się wreszcie i postawił przed szefem spory i diabelnie ciężki, okuty złotem kuferek. – Tu masz nagrodę. – Purtk skrupulatnie odliczył należną kwotę i wręczył wilkołaczycy. – A po odszkodowanie, to do ZUS–u. LCF 10.2006
238
Jarosław Sapierzyński
Zdrada - licentia erotica motto: „Daj rankiem, daj niebieskim, daj wieczorem długim Daj, przecież zawsze możesz nie dać po raz drugi” Jerzy Połomski, Daj Oparła głowę na jego ramieniu. Po przyjacielsku. Włosy musnęły policzek, niechcący. Na pewno niechcący. – Ciekawe, jakby to było? – spytał, nie oczekując odpowiedzi. Nie odpowiedziała. – Ale sama wiesz, nic z tego nie będzie... Chciał, żeby potwierdziła, lecz milczała. A może miała zaprzeczyć? Objął ją. Siedzieli w ciszy, delektując się mokrym zapachem mgły. Jakoś tak odruchowo pogładził miękkość jej rudych loków. Widział ich kolor, mimo wszechwładnej ciemności. Widział też – nie patrząc – jej piękne, zielone oczy, skupione na hipnotycznie snujących się nad łąką szarych oparach. Nie protestowała. Znali się już siedem lat. Znali się dobrze, ufali, lubili i świetnie się rozumieli. Jak to przyjaciele. Mogli sobie pozwolić na gesty, które kiedy indziej i u kogo innego, byłyby uznane za zbyt intymne, wręcz zarezerwowane dla kochanków. Powiedziała coś smutnego, może refleksyjnego. Nie ważne co. Właściwie, to mogła nic nie mówić, dość, że wyczuł jej nastrój. Pogładził ciepły policzek i złożył pocieszycielski pocałunek na czole. Przeszedł ją dreszcz. Uniosła głowę i wzajemne spojrzenia spotkały się gdzieś w połowie dzielącego ich kilkucentymetrowego odcinka. – Ech, moja piękna czarownico – szepnął i pierwszy odwrócił wzrok. Nie chciał przekroczyć granicy, którą ich przyjaźń i tak przesunęła na nieznane terytoria. Przecież powinien kochać inną kobietę. Przecież kochała innego mężczyznę... Biło od niej ciepło. Rozkoszował się nim. Cieszył się uniesieniem, które powodowała jej obecność. Czysta i niewinna, przynajmniej w jego wyobrażeniu (ale przecież tylko to wyobrażenie się liczyło). Ze wschodu powiał chłodny wiatr. Zadygotała odruchowo, więc bez zastanowienia mocniej ją przytulił.
239
Jarosław Sapierzyński Niechcący (naprawdę niechcący!) otarł dłonią o jej pełną pierś. Udał, że nie zauważył, ona udała, że nie poczuła. Przecież nie mógł wiedzieć, jak ten delikatny dotyk na nią zadziałał. Nie mógł się domyślać, że przypadkiem trącony sutek natychmiast stwardniał i mocniej odznaczył się na fakturze bluzki. Było ciemno, nie mógł tego widzieć. Lepiej, żeby nie widział. Postanowiła to przerwać nim będzie za późno. Choć na co może być za późno? Co złego może wyniknąć z nocnej rozmowy przyjaciół? Zawstydziła się własnych myśli. On na pewno ma czyste intencje. Chyba bardziej chodziło o to, że czuła się niezręcznie skrępowana. Zdawało się jej, że to ona może zawieść tę wspaniałą przyjaźń. „Powiem: wracajmy” – pomyślała. On pomyślał mniej więcej to samo. Cóż za przypadek, co za głupi pech. Jednocześnie odwrócili głowy. Kraksa, stłuczka, wypadek drogowy. Dwa ciała wprawione w ruch w przeciwnych kierunkach. Ich trasy były zbieżne, a odległość zbyt mała, by uniknąć katastrofy. Jego wargi, twardsze, mniej delikatne, wbiły się w idealną, lecz wrażliwą linię jej ust. Przyjęła na siebie impet uderzenia, zasmakowała przypadku. Cofnęli głowy, jakby przestraszeni. Milczeli chwilę, zmieszani, zawstydzeni. Nagle wszystko minęło. Graj muzyko, świecie płoń. Delikatnie, lecz stanowczo, wplótł dłonie w płomień jej gęstych włosów i przyciągnął do siebie. Pocałował, a ona pocałunek odwzajemniła. Ciepły, wilgotny aksamit języka spotkał się z jego wargami, rozchylił je, wniknął do środka, niczym tajemnie roznoszący rozkosz wąż. Niezgrabne męskie dłonie spłynęły w dół pleców z subtelnością motyla. Zatrzymały się na chwilę na krzyżu, po czym zjechały niżej, ślizgając się po doskonałej krągłości pośladków. Jej palce sprawnie ujarzmiły opór guzików, otwierając sobie drogę do szerokiej, unoszącej się rytmicznie piersi. Figlarnie ugryzła go w ucho, a jednocześnie ręce, delikatnie kreślące koła, zsuwały się po rzeźbieniach brzucha. Musnęła jego krocze. Bardzo celowo, bez odrobiny przypadku. On, nie mniej wyrachowanie, uwolnił ją z krępującej bluzki i biustonosza. Piersi były spore, okrągłe, błagające, by ogrzać je ciepłem dłoni. Pogładził, schylił się by musnąć koniuszkiem języka. Jeszcze raz i jeszcze. Polizał trochę perwersyjniej. W końcu objął brodawkę wargami i ssał.
240
Jarosław Sapierzyński Mruczała jak kotka. Szczupła rączka wślizgnęła się w spodnie i schwytała jego nabrzmiałą męskość. Pragnienie go oszałamiało. Chciał rzucić się na nią jak zwierzę, posiąść jak wojenną brankę, ale z drugiej strony... Była zbyt cenna, zbyt delikatna i zbyt bliska. Panował nad sobą, był wyrozumiały i, jak tylko potrafił, wyzbył się egoizmu. Z pietyzmem zanurzył palce w ciepłej, lepkiej wilgoci, płonącej między jej udami. Poczuł, jak przechodzą ją dreszcze rozkoszy. Cóż za satysfakcja. Sama wskazała mu właściwy kierunek. Objęła go nogami i, zagryzając wargi, wprowadziła do raju. Ależ była doskonałą kochanką. Cudowna, piękna... Mgła dawno uniosła się w górę, księżyc posrebrzył łąkę i dwie nagie postacie. On prężył się i wypełniał ją hodowanym przez siedem lat pożądaniem, ona przyjmowała go serdecznie i zachłannie, po siedmiu latach tęsknoty i marzeń. Silne lędźwie, gładkie krągłości bioder, szalony, płynny taniec na chłodnej, mokrej trawie. Ciche jęknięcia i okrzyk stłumiony pocałunkiem. – Kim ty jesteś: diablicą czy aniołem? – Lubił to pytanie. Zawsze robiło na kobietach duże wrażenie. – Oczywiście, że diablicą – mruknęła rozkosznie, posyłając mu prowokacyjne spojrzenie. – Zatem oboje dla siebie zgrzeszyliśmy... Niegrzeczna dziewczynka... – Uśmiechnął się. – Ja jestem twoim diabłem. – Gdybyś powiedział, że nim nie jesteś, może miałabym wątpliwości, ale tak... Zupełnie ci nie wierzę. – Zaśmiała się głośno. *** Wrócił dumny z siebie. Zadanie wykonał perfekcyjnie, a na dodatek sprawiło mu niesamowitą satysfakcję. Może czekała go premia, może małe wakacje? Wszedł do biura i od razu wyczuł, że coś jest źle. Stażystka posłała mu ostrzegawcze spojrzenie, kolega popatrzył ze współczuciem. „Co, do diabła?” – pomyślał niepewnie. – Szef cię wzywa... Natychmiast. – Czarne oczy sekretarki wyrażały strach. Szef należał do typu tych, z którymi nie należało zadzierać, którzy za schrzanioną robotę potrafili urządzić piekło. Ba, to on sam wytyczał kanon tej kategorii zwierzchników. Wezwanie na dywanik było jak wyrok. A przecież odniósł sukces...
241
Jarosław Sapierzyński Zastukał. Z gabinetu doszło warknięcie, które musiało oznaczać zaproszenie do środka. Nacisnął klamkę, pchnął drzwi i przekroczył próg. Groźny wzrok, który napotkał, sparaliżował go natychmiast. Przecież to musiało być jakieś nieporozumienie. – Ty kretynie!!! – Szefie, ale o co chodzi? – wydukał. – Ty durniu!!! Siedem lat!!! Zajęło ci to siedem lat! Imbecylu, jak mogłeś przepieprzyć tyle czasu?! – Ale, to jakaś pomyłka, nieporozumienie, ja... – Milcz, wszo!!! – Szef ryczał jak Behemot i choć nie mógł mieć przecież racji, trzeba było posłuchać i milczeć. Coś było nie tak, cholernie nie tak... Kipiąc wściekłością, zwierzchnik wcisnął przycisk interkomu i warknął do sekretarki: – Wezwij mi natychmiast tę zdzirę! „Co jest, do diabła?” Drzwi otworzyły się. Rudowłosa, zielonooka piękność stanęła równie spłoszona, co on. Spojrzał na nią, ona na niego. Oboje otworzyli usta w geście niemego przerażenia, zaskoczenia, gniewu i rozpaczy. – Pieprzeni specjaliści! Doskonale wyszkoleni, tak?! Cholerni spece od maskarady, tajni agenci od zadań specjalnych! Bydlaki, tępe gnomy!!! Przychodzicie tu zadowoleni, chwaląc się raportem o wykonaniu zadania, tak?! Po świetnie przeprowadzonej, dopracowanej w każdym szczególe akcji, nad którą męczyliście się siedem lat, zdobyliście dla nas kolejne dusze, czyż nie? Nie odpowiedzieli. Cokolwiek by ich nie czekało, szef miał absolutną rację. Bezradnie opuścili rogate głowy, ogony wstydliwie owinęły się wokół kostek. Totalna kompromitacja. Siedem lat uwieńczone absolutną katastrofą. „Jak to możliwe, że żadne z nich nie zauważyło, że zasadziło się na kogoś ze swoich?!” Ośmieszyli się. Ośmieszyli cały, wykwalifikowany w szerzeniu cudzołóstwa, Szósty Departament Piekielnych Służb Specjalnych. LCF 03.2006
242
Jarosław Sapierzyński
Zmrożona whisky - tryptyk I Na umrzyka skrzyni Tirli ta, tirli tirli ta. Dźwięk piszczałki, świdrując w uszach, wchodził na coraz wyższe tony. Gogam zgrzytnął zębami, ale powstrzymał się od reakcji. Ostatecznie, choćby się pieklił, ciskał gromy, a nawet posunął do rękoczynów, to mały Worraps i tak nie przeskoczy własnych, bardzo ograniczonych możliwości. Chłopak z trudem nauczył się dwóch piosenek i na więcej go stać nie było. I tak dobrze, że jakoś dramatycznie nie fałszował. – Latający Holender to ja! Podziwiajcie mój tors gladiatora. – Bosman Nekark, już niestety fałszował i to okrutnie, ale jemu nikt, nawet kapitan, nie ośmieliłby się tego powiedzieć. – To jest Lucy, to Mary, a ta ośmiornica jest siostrą potwora. – Latający holender, to on! – zawtórowała chórem grupa innych, rozweselonych kamratów, skupionych wokół przygrywającego Worrapsa. Po wielodniowej rutynie żeglarskiego rzemiosła, po ciągnięciu lin, myciu pokładu, wybieraniu wody i gapieniu się na bezkres morza, była to wyśmienita odskocznia od rzeczywistości. Gogam nie słuchał dalszego ciągu. I tak znał skromny repertuar flecisty na pamięć, więc niewiele tracił. Zdjął zdobiony pawimi piórami kapelusz, odsłaniając szkarłatną chustę naciągniętą na łysy czerep. Spod materiału, przez przecięte blizną czoło, sączyła się wąska strużka potu. Starając się wyglądać swobodnie, kapitan opuścił marynarzy bawiących się koło szalupy i zszedł pod pokład. Natas siedział w kajucie kapitańskiej, za pustym stołem. Jak zwykle posępny, milczący, z wspartą na rękach głową. Długa, czarna grzywka opadała na twarz, zasłaniając oczy. Nie przeszkodziła mu jednak natychmiast dostrzec wchodzącego Gogama. Ascetyczny ruch palcem wskazującym prawej dłoni musiał wystarczyć za gest powitalny. – Gorąco – mruknął chrapliwie Gogam. – Nawet rumu pić się nie chce. – Jak w piekle. – Głos Natasa był cichy, niski, zdawało się, że dobywa się ze studni. – Ano, jak w piekle. Przybijemy na jakąś wyspę, odpoczniemy trochę w cieniu drzew. – Ty jesteś kapitanem. – Można było odnieść zupełnie inne wrażenie, bo Gogam wyglądał, jakby się tłumaczył Natasowi. – Najpierw jednak... Idź na górę. Już.
243
Jarosław Sapierzyński Gogam zacisnął zęby, jakby chciał powstrzymać cisnące się na usta przekleństwo. Przez ułamek sekundy wydawało się, że wybuchnie, ale wystarczyło, że Natas podniósł głowę, że spod włosów błysnęły jego oczy, by zdusić w zarodku rodzący się bunt. Dokładnie w chwili, gdy ciężkie buty kapitana ponownie stanęły na pokładzie, z góry dobiegł krzyk majtka: – Żagle na horyzoncie! Żagle po lewej burcie! W jednej sekundzie umilkły śpiewy i dźwięk piszczałki, a morskie wilki poderwały się gotowe do polowania. Zdążyli już zatęsknić za przyzwoitą rozróbą, a przecież wiadomo, że dla pirata dwie najważniejsze sprawy to beczka rumu i dobra bijatyka. – Luneta! – Kapitan Gogam starał się brzmieć przekonująco i groźnie. Musiał dbać o prestiż, a tym samym, nie do pomyślenia byłoby, gdyby marynarze wyczuli, jak bardzo w tej chwili się boi. A bał się strasznie. Nie chodziło zresztą tylko o tę jedną chwilę. Od kilku dobrych lat, gdy nadchodziła bitwa, gdy nadchodziła bitwa zapowiedziana przez Natasa, przerażenie niemal go paraliżowało. Czy to stanie się już teraz? Za tym razem czy może dopiero za kolejnym? Na całym okręcie jedynie kapitan był świadom, jak wiele ryzykują, podejmując kolejne wyzwania i ta świadomość doprowadzała go niemal do utraty zmysłów. Wolałby nie wiedzieć, zwłaszcza że i tak nie mógł nic zmienić. Układ był jasny, przypieczętowany i nie było odwrotu. Ale może jeszcze nie dziś? Prawa dłoń piekła niemiłosiernie, ale tego też nie można było pokazać. Nie po to zawsze nosił rękawiczki bez palców, by teraz zdradzić straszliwą tajemnicę. Kapitan dorobił się nawet głupawego przezwiska „Skórzana dłoń”, ale i to nie zmusiło go do pozbycia się, dość zaskakującej w ciepłym klimacie, części garderoby. Ktoś podał lunetę i teraz Gogam lustrował horyzont, wypatrując potencjalnej zdobyczy. Dojrzał ją wreszcie, ale to, co zobaczył, nie poprawiło mu nastroju. Z tej odległości ciężko było jasno ocenić, z kim będą mieli przyjemność, ale ilość ożaglowania świadczyła, że jednostka jest duża, a to mogło oznaczać, że również niebezpieczna. Jeszcze kilka lat temu profilaktycznie zarządziłby odwrót, ale dziś nie wchodziło to w grę. Prestiż zdobyty w wielu krwawych bojach, opinia okrutnika i chwała jednego z najstraszliwszych piratów nie zniosłyby takiej plamy na honorze. No i skoro Natas wskazał cel, sprawa była przesądzona.
244
Jarosław Sapierzyński – Ściągnąć banderę! Dopóki ich nie zidentyfikujemy, musimy być ostrożni. – Tak jest! Obrali kurs kolizyjny na nieznany okręt i z zimną rutyną szykowali się do walki. Kule, proch, szable, noże, bosaki i liny. Wszystko było na podorędziu, choć jednocześnie skryte przed zbyt wścibskim wzrokiem. Dwadzieścia czterofuntowych armat i czternaście działek relingowych było oczywiście na widoku, ale to nie powinno nieznajomych dziwić. Kto w tych czasach pływał bez uzbrojenia, aż prosił się o lanie i, biorąc to pod uwagę, La Isla Bonita – piracki slup kapitana Gogama prezentował się całkiem zwyczajnie, wręcz niewinnie. Nie była to wielka łajba, nie miała przerażającego uzbrojenia, więc nie budziła takiego przerażenia, jak na przykład okręt Czarnobrodego, a jednak posiadała dość siły ognia, by przeciwstawić się większemu przeciwnikowi. A jeśli już doszło do abordażu, piracka załoga okazywała się wrogiem wyjętym wprost z sennych koszmarów. Nieznany żaglowiec nie zmienił kursu. Znajdowali się na niebezpiecznych wodach w pobliżu Haiti, więc zauważalna u przeciwnika pewność siebie nie zwiastowała Gogamowi lekkiej przeprawy. Minęło trochę czasu, podczas którego okręty zbliżyły się do siebie na tyle, by dało się rozpoznać idącą pod pełnymi żaglami angielską fregatę. Zapał piratów znacznie osłabł. Brawura i szaleństwo też powinny mieć swoje granice, jednak kapitan Gogam nie nakazał odwrotu. Mimo że chciało mu się płakać ze strachu, twardo grał swoją rolę. – Wciągnąć banderę Holenderskiej Kompanii Zachodnioindyjskiej, kilku niech się przebierze i stoi tak, żeby dało się ich zauważyć. Reszta cisza! Niech myślą, że idziemy z Aruby i mamy ładownie pełne cukru. Niech tak myślą… – Się zrobi. – Nekark błysnął złotym zębem i uśmiechnął się szelmowsko. Plan niezbyt oryginalny i w sumie dość szalony, ale jeśli się uda… Jest ryzyko, jest zabawa. Anglicy może i podejrzewali podstęp, ale ufni w swoją przewagę zlekceważyli mniejszy okręt. Podeszli do całej sprawy rutynowo. Nie kwapili się nawet, by zadbać o najlepszą do ataku pozycję i to się zemściło. Na protekcjonalne pytanie o to, z kim mają przyjemność, odpowiedziała im salwa pełną burtą. Dziesięć czterofuntówek brak tonażu nadrobiło zabójczą celnością. Nim zaskoczony przeciwnik zdołał odpowiedzieć, druga salwa, mierzona w pozycje strzeleckie, pozbawiła go ponad połowy siły ognia. Na lewej burcie fregaty pozostały raptem cztery sprawne działa. Dwudziestoczterofuntówki nawet w tej liczbie mogły okazać się zabójcze
245
Jarosław Sapierzyński dla pirackiego slupa, jednak kapitan Jego Królewskiej Mości, najwidoczniej bardzo zaskoczony zaistniałą sytuacją, już im nie dowierzał. Nakazał natychmiastowy zwrot przez rufę, żeby mieć do dyspozycji drugą, pełną baterię burtową, ale na to było już za późno. Działa huknęły po raz trzeci, a potem La Isla Bonita również złamała się w szybkim zwrocie, a ponieważ była mniejsza i zwrotniejsza, łatwo zniwelowała dystans i podeszła tuż pod wrogą fregatę. Haki, liny, bosaki, a potem szaleńczy ryk. Piratów było trzy razy mniej, a o jakimkolwiek porównaniu w jakości uzbrojenia w ogóle mowy być nie mogło, jednak odwaga i niezłomna umiejętność śmiania się śmierci w twarz okazały się przeważające. Regularne wojsko zakontraktowane na angielski okręt umiało się ustawić i trzymać w szeregu, ale fantazji nie miało za grosz. A piraci mieli jej pod dostatkiem. Atakowali z przodu, z tyłu, markowali ataki, udawali rannych… Każdy sposób na zaskoczenie i dokuczenie przeciwnikowi wydawał się dobry. I był dobry, bo skuteczny. Po niemal godzinnym boju dumna, królewska bandera opuściła swoje dotychczasowe miejsce. O tym, co się stało z pokonaną załogą, a już w szczególności z oficerami, nie warto wspominać, bo ani to miłe, ani pouczające. Dość, że ich los był nie do pozazdroszczenia i że po długich i wyrafinowanych katuszach skończyli wisząc na rejach własnej fregaty. Gogam cieszył się z załogą, ryczał jak triumfujący na rykowisku byk, a potem pozwolił się długo podrzucać na rękach załogi i nawet wrzucić do morza. Jednak dopiero, gdy z dala od radujących się kamratów zszedł do swojej kajuty, odpuściły mu nerwy i mógł się naprawdę rozluźnić. Opróżnił od pierwszego pociągnięcia niemal połowę flaszki rumu, głośno sapnął i zapadł się w ulubionym fotelu. Powinien coś postanowić, może podzielić załogę, może przejąć zdobyty okręt, ale na razie potrzebował spokoju. Zdjął znienawidzone rękawiczki i dłuższą chwilę wpatrywał się w krąg czerniący się na spodzie jego prawej dłoni. Natasa nie było. Czy on w ogóle istniał? Żaden inny członek załogi nigdy go nie widział, co zresztą było powodem dziwnych opowieści. Krążyły pogłoski na temat choroby psychicznej kapitana, a byli i tacy, co twierdzili, iż rozmawia on z duchami Jedno i drugie mogło stać się świetnym pretekstem do buntu, ale o tym na razie mowy być nie mogło. Wygrywali bitwy, łupili nadętych Anglików, bogatych Holendrów, strojnych Hiszpanów i wywyższających się Francuzów. Dopóki byli górą, nikt na pewno nie będzie się buntował!
246
Jarosław Sapierzyński Łyk rumu do reszty ukoił skołatane nerwy. Jeszcze raz się udało. I to jak się udało! Pobili znacznie silniejszego wroga! O tym zwycięstwie będą układać ballady, będą śpiewać i mówić po wszystkich portach od Królestwa Gwatemali i Jukatanu, po Barbados, a kto wie, czy nie dalej! Ha, pewnie wieść dotrze i na stary kontynent, gdzie marynarze będą przy kuflu straszyć się widmem karaibskich piratów! Stworzą legendy i baśnie, które, nie znając granic, rozejdą się po całym świecie. Wielki kapitan Gogam i jego okrutna załoga staną się straszliwym symbolem, przestrogą i koszmarem! Kapitan wrócił na pokład, a tam zabawa trwała już na całego. Stara to prawda, że piraci najlepiej czują się w ogniu walki i w szalonej zabawie. Mieli dziś już jedno, teraz przyszedł czas na drugie. – Kapitanie! – zawył Nekark. – Mowa, mowa, mowa! – Mowa! – podchwyciła cała brać spod znaku czarnej bandery. Dwudziestu z nich dopiero co zginęło i już zostało oddanych morskim falom na wieczny odpoczynek, ale śmierć to w tym fachu codzienność. Szkoda tracić czas na opłakiwanie poległych, jeśli była tak radosna okazja. Wzniesie się za nich toast i to niech wystarczy. Gogam rozejrzał się lekko zdezorientowany, trochę jak zamtuzowa debiutantka przed hordą podnieconych klientów. Nie od tego był kapitanem, żeby gadać… Ale z drugiej strony, zrobili coś naprawdę dużego. To nie była ot, taka sobie potyczka, lecz – przynajmniej w oczach kamratów – triumf na miarę rozgromienia wielkiej hiszpańskiej armady. – Panowie! – ryknął z animuszem. – Spisaliście się! Wytoczyć rum! Dwie beczki! Za wasze zdrowie i za pamięć tych z nas, którzy dziś ucztują u Neptuna! Bawmy się! Było krótko i treściwie. I o to właśnie chodziło. Załoga wydarła się ile sił w gardłach, dając dowód swojej aprobacie dla takiej formy oratorstwa. Tirli li li, li li, li li, tirli la. Worraps sięgnął po swoją nieśmiertelną piszczałkę i ku radości zgromadzonych wesoło zaczął drugi ze znanych sobie utworów, a bosman natychmiast podchwycił: – Nad moją głową wisi wciąż ta niepokorna flaga. A pod nią co dzień krew i łzy, tchórzostwo i odwaga. I choć widziałem już nieraz okryty okręt chmurą, Z Jolly’m śmiejemy zawsze się, bo Jolly zawsze górą! A potem zaczęło się picie… ***
247
Jarosław Sapierzyński – Złupimy Kingston! A potem popłyniemy po srebro, hic, na Jukatan! – Ta jest! Ta właśnie będzie! – Mówię ci, stary dopiero teraz pokaże na co go stać. Mamy już dwa okręty, hic, ale to dopiero początek. Za rok będziemy mieć dziesięć! Całą flotę! – Ta jest! Dwadzieścia! – Najedziemy, hic, i spustoszymy każdy port na Karaibach! – Ta jest! A potem pobijemy Hiszpanów, Portugalczyków, Holendrów, Francuzów i Anglików w Europie! – Hic! – Ta jest! Kapitan Gogam bardzo chwiejnym krokiem wyminął zalegających w zejściówce i wciąż zawzięcie dyskutujących piratów. Z tytanicznym niemal wysiłkiem zaczął się wspinać po kolejnych stopniach, usiłując wydostać się na pokład. Było chyba tuż po świcie, bo szarawe światło nie oślepiało wrednie, a z drugiej strony pozwalało już na w miarę normalne używanie wzroku. W miarę, bo zapuchnięte i przepite oczy Gogama i tak nie chciały pracować w sposób normalny. W połowie drogi, którą zwykle pokonywało się w kilku szybkich skokach, naszło kapitana na refleksje. Zmęczony usiadł, oparł się o drewnianą ścianę i zanurkował w otchłani kłębiących się myśli. Może rzeczywiście mógłby zorganizować swoją własną, piracką flotyllę? Na razie miał do dyspozycji zwykłego slupa, ale teraz mógł się przecież pochwalić fregatą, niczym sam Czarnobrody! Heh, na szczerbatego rekina, to się dopiero otwierają perspektywy! Ciekawe co o tym wszystkim myśli ten cholerny, mrukliwy Natas… Właśnie, ciekawe, gdzie się podział. Zwykle po udanym boju piekielnik nabierał nieco lepszego humoru i nawet pił razem z kapitanem, a teraz, po takiej wiktorii, gdzieś go wcięło… Dziwne. Gogam poczuł, że znów spód prawej dłoni zaczyna go swędzieć, ale mimo że był potwornie skacowany, miał dość rozsądku, by przy choćby nie wiadomo jak pijanych kamratach nie ściągnąć rękawiczki. Przeklęta klątwa! Niby, jak do tej pory, były z niej same korzyści, ale wiadomo, kiedy to się skończy? Jeśli ktoś się dowie, to z całą pewnością bardzo szybko… Psia mać, a może dobrze by było się tego jakoś pozbyć? Zanim będzie za późno… Może pomógłby jakiś ksiądz, może nawet czarownik, indiański szaman? Jakaś pokuta, pielgrzymka? Teraz są dwa okręty, jakby godziwie sprzedać zasłużoną La Islę Bonitę, pewnie wystarczyłoby pieniędzy, by ufundować jakiś nieduży kościół…
248
Jarosław Sapierzyński Świst poprzedzony głuchym hukiem. Dobrze znajomy dźwięk, a jednak całkiem niespodziewany. Jeszcze jeden i jeszcze. Wstrząs, hałas i mnóstwo dymu. Co u kaduka?! Gogam odzyskał przytomność na tyle, by biegiem wspiąć się na pokład, ale tam jego świadomość znów zwariowała. Wszędzie bieganina, przerażone krzyki, kolejne odgłosy wystrzałów i świst nadlatujących kul. Środkowy maszt złamał się jak zapałka i sypiąc drzazgami zwalił na prawą burtę. Przed dziobem jakieś straszliwe kłębowisko jasnych płomieni i czarnego dymu. To zdobyczna fregata! Ale jak to?! Potężny wybuch targnął powietrzem, ogłuszył zaskoczonych piratów, a fala uderzeniowa solidnie potrząsnęła pokładem slupa. Ogień na zdobycznej łajbie musiał dojść do zapasów prochu i kul armatnich. Gruchnęło nie dając żadnych szans nikomu, kto był wtedy na okręcie. Deski, okucia, sprzęty… Wszystko wyleciało w górę w chaotycznej chmurze, by zaraz opaść w spienione fale. Nie było czego ratować, a zresztą, do ratowania nikt nie byłby teraz zdolny. Znów ciężkie palby z dział i znów złowróżbny świst. Teraz już prosto w La Islę Bonitę. – Kto to strzela?! Do broni, do armat! Wstawać! Nikt nie podrywa się do walki. Pewnie połowa załogi już nie żyje. Tu i ówdzie widać krwawe strzępy, mieniące się jeszcze w nocy niezwyciężonymi wilkami morskimi. A większość pewnie wciąż jest pod pokładem i nigdy się stamtąd nie wydostanie. Jakiś pocisk zdruzgotał kratę do ładowni. Eksplozja odrzuciła kapitana o dobrych kilka metrów, prosto w płonącą plamę rozlanego rumu. Koszula zajęła się w oka mgnieniu. Koszula i przeklęta rękawiczka na prawej dłoni. Palący ból natychmiast przywrócił przytomność. Rycząc jak niedźwiedź, Gogam zdarł z siebie gorzejącą odzież i odturlał się na bok, pod samą burtę. Nad jego głową smętnie spoglądało w dół działko relingowe. Poderwał się i nie myśląc, czy ma jakiekolwiek szanse, zabrał się do ładowania. Sam jeden, ale zaskakująco spokojnie i metodycznie. Tylko do kogo ma strzelać? O tak, już wie! Pomiędzy plątaniną lin i rei zwalonego masztu, w promieniach wschodzącego słońca rozpostarły się wielkie, szkarłatne żagle. Ogromny liniowiec. Nie widać bandery, ale czy ona ma znaczenie? Grunt, że to wróg! Idą do abordażu, widać już wykrzywione w groźnych grymasach twarze uzbrojonych po zęby zabijaków.
249
Jarosław Sapierzyński A miedzy nimi… Gogam widział go tylko przez chwilę, ale nie miał żadnych wątpliwości. Natas! W kapitańskim płaszczu i bogatym kapeluszu. Gińcie, psie krwie! Poparzoną dłonią odpalił lont, ale ten zgasł w ostatniej chwili. Nim udało się skrzesać kolejną iskrę czas przyspieszył. Grzmot, ogień, krótki lot skończony pod przeciwległą burtą. Dym i dzwoniąca w uszach cisza. Ktoś biega, morduje, ktoś inny umiera. To wszystko jakoś daleko, jakoś nierealnie. Obok ktoś pada. Potężny mężczyzna zalewa się krwią, ale wciąż żyje. Nekark milczącym, nienawistnym wzrokiem patrzy na odsłonięty spód dłoni Gogama, na przeklęty czarny okrąg. Gdzieś z daleka dobiegają dźwięki piszczałki. Czyżby to Worraps nauczył się nowej piosenki? Bosman odkasłuje, spluwa krwią, celując w twarz swojego kapitana. Chrapliwie, ale pierwszy raz w życiu nie fałszując, zaczyna śpiewać: – To okręt krwawej braci, To okręt goryczy i łez. Hej, szaleńcze, zejdź mu z drogi! Bo gdy dopadnie, wędrówki twej kres. II W grocie króla gór Lebezi nie zwykła tracić zbyt wiele czasu na przygotowania. Nie oznacza to bynajmniej, że podchodziła do swoich zajęć niepoważnie. Wręcz przeciwnie, ci, co o niej kiedykolwiek słyszeli, a może i ją znali, myśleli o niej jako o perfekcjonistce, zaś wszelkie czyny świadczyły, że była też niezwykle skuteczna. Cała tajemnica tkwiła w tym, że Lebezi miała niezawodny instynkt i zawsze mu ufała. Oczywiście takie radośnie spontaniczne podejście niosło za sobą sporą dawkę ryzyka, ale po pierwsze, jako się już rzekło, kobieta nigdy się na swoim podejściu nie przejechała, a po drugie, stara to prawda – jest ryzyko, jest zabawa. Tym razem było dokładnie tak samo. Zamiast zaawansowanego planowania, angażowania wielu osób i pokaźnych środków, Lebezi po prostu weszła do pałacu, wkręciła się w służbę i metodycznie szukała komnat księżnej. Odnalezienie ich nie było szczególnie trudne, ale samo dostanie się do środka nastręczało już pewnych problemów. Odziany w liberię, wielki jak goryl, strażnik nie wyglądał na przeszkodę łatwą do przejścia, ale i tym razem iście diabelski instynkt nie zwiódł swojej właścicielki. Podeszła śmiało, uśmiechnięta, wyrafinowanie obnażyła zgrabne udo. Nie próbowała wejść do środka, ale skupiła się na mężczyźnie.
250
Jarosław Sapierzyński – Może nie powinnam – mruknęła aksamitnie – ale mam na ciebie tak dziką ochotę, że nie mogłam się powstrzymać… Strażnik chrząknął trochę zakłopotany, ale gdy smukła dłoń bezwstydnie zawędrowała w okolice jego krocza, przestał zgrywać prawiczka. Objął namiętną nieznajomą, uniósł ją lekko jak piórko i szybko zaniósł za winkiel, gdzie już bez żadnych skrupułów zabrał się do roboty. Ona zasypała go gradem pocałunków, on łapczywie chwycił ją za piersi. Ona podciągnęła spódnicę… Zaatakowała jak żmija. Ruchem tak szybkim, że wzrok nie był w stanie go zarejestrować, wyszarpnęła wąski sztylet i pchnęła nim w szeroką pierś mężczyzny. Jęknął boleśnie, a Lebezi chlasnęła po gardle i dla pewności dźgnęła jeszcze trzy razy. Nie tylko nie było to już potrzebne, ale i okazało się rozwiązaniem pechowym, bo przy ostatnim ciosie ostrze fałszywie zgrzytnęło na żebrach, jęknęło i pękło. Zaklęła zdecydowanie nie dziewczęco, ale nie zwykła wylewać łez nad rozlanym mlekiem. Zostawiła złamany sztylet i wytarła zakrwawione dłonie o liberię nieboszczyka. Nie przejmowała się więcej trupem i bez skrępowania uchyliła drzwi do książęcej komnaty. Wślizgnęła się do środka nawet nie bardzo myśląc, czy może tam kogoś zastać. Szczęście nadal jej sprzyjało, bo pomieszczenie było puste. Teraz tylko musiała znaleźć to, czego szukała i, bagatela, bezpiecznie opuścić pałac. Gdzie pyszna księżna Htilil mogła trzymać swój słynny pierścień? Prosta obrączka z białego złota, ozdobiona rubinem wielkim jak paznokieć, prezent ślubny od ojca… Lebezi nie gustowała w strojnej biżuterii. Wydawała jej się pretensjonalna i pozbawione finezji, ale skoro dostała takie zlecenie, nie zwykła wybrzydzać. Sekretarzyk przy łóżku pełen był wszelakich ozdób, ale słynnego rubinu tam nie było. Nie było go też w alabastrowej szkatule, ani w stosie drobiazgów porozrzucanych po stole. Może jakiś sejf? A może w ogóle nie w tej komnacie? A może, to byłby dopiero pech, księżna ma go akurat na palcu? Cień wątpliwości na chwilę przesłonił błysk w oczach złodziejki, ale niemal w tym samym momencie zniknął rozproszony promiennym uśmiechem. Słoneczne światło przebiło się przez grubą tego dnia warstwę chmur i radośnie rozjaśniło komnatę, odbijając się przy okazji w położonym na parapecie klejnocie. Krwiste refleksy migotały prosząc się, bo je posiąść. – A jednak, całkiem to ładne. – Lebezi była szczerze zdziwiona, że podoba jej się snobistyczna ozdóbka. Bez skrępowania założyła go sobie na serdeczny palec i zaśmiała się sama do siebie. – Jestem jak sroczka, zbieram błyskotki.
251
Jarosław Sapierzyński Zakręciła piruet zadowolona, że znalazła to, po co przyszła, a potem z ciekawości zajrzała do uchylonej, wielkiej szafy. Dziesiątki sukien, bluzek, kaftanów, płaszczyków, kapeluszy i Bóg wie, czego jeszcze, a wszystko to przesadnie strojne i pewnie niewygodne. Na dole, w długich rzędach, poustawiane buciki we wszelkich możliwych kolorach i fasonach. One też nadawały się tylko na bale i pałacowe schadzki… Chociaż… Lebezi z ciekawością uniosła parę wysokich butów z cudnie mięciutkiej, jeleniej skórki. Księżna prawdopodobnie używała ich do jazdy konnej, ale zapewne sprawdziłyby się i w innych sytuacjach. Złodziejka przymierzyła i, przywykła do tego, że los jest jej sługą, zupełnie bez zaskoczenia uznała, że pasują po prostu idealnie. Klasnęła w dłonie z zadowolenia. Odwróciła się i już miała wyjść z komnaty, gdy jej wzrok padł na jeszcze jeden przedmiot. Nad łóżkiem, na srebrnym łańcuszku zawieszony był zatknięty w zdobioną perłami pochwę sztylet o rękojeści z kości słoniowej. Broń po prostu przepiękna, finezyjna i do tego niezwykle kobieca. Jeśli księżna miała coś, co mogło się naprawdę spodobać złodziejce, to były to właśnie buty, które ta już sobie przywłaszczyła i to śliczne ostrze. A skoro dopiero co Lebezi złamała swój własny nóż, nie było się nad czym zastanawiać. Przewiązała sobie łańcuszek na udzie, zakryła spódnicą i już bez zwłoki wyszła z komnaty. Tak samo, jak nie kryła się wchodząc do pałacu, tak i w drodze powrotnej, nie siliła się na ostrożność. Jedyne, co zrobiła, by mniej rzucać się w oczy, to obróciła pierścień tak, by drogocenny kamień znalazł się od spodu dłoni. Szła promiennie uśmiechnięta, nawet trochę podskakiwała z zadowolenia. Śmiało i pewnie mijała lokai i strażników, puściła oko przystojnemu oficerowi, przepuściła w drzwiach dwie chichoczące damy dworu, a w rozświetlonej galerii, bezczelnie skłoniła się przed księżną i ruszyła dalej, nie oglądając się za siebie. – Hola! – Donośny głos księżnej Htilil uciszył wszystkich przebywających w galerii. – Hola, dziewczyno! Zatrzymaj się proszę. Tak, do ciebie mówię. Lebezi stanęła i odwróciła się bez strachu, a jedynie z malującym się na obliczu szczerym zdziwieniem. – Słucham, wasza książęca mość… Arystokratka zostawiła nieco zaskoczone damy stanowiące jej świtę i podeszła do nieznajomej. Bardzo blisko. – Chyba cię nigdy nie widziałam. Kim jesteś? – Jej oczy błysnęły niebezpiecznie, kiedy ściszonym głosem dodała: – I dlaczego paradujesz w moich butach?
252
Jarosław Sapierzyński *** Zajście z księżną, co było do przewidzenia, zakończyło się awanturą, dekonspiracją i aresztowaniem, ale potem Lebezi dość szybko odzyskała nadzieję na wykaraskanie się z kłopotów. Na wyraźną prośbę rozgniewanej damy, złodziejkę przesłuchał osobiście książę Lefotnap. Zamiarem księżnej Htilil było jak najsurowsze ukaranie winowajczyni, ale jego wysokość małżonek widział tę kwestię po swojemu. Rzeczywiście ugiął się i obiecał, że sam zajmie się sprawą, ale potem zaufał już tylko własnemu poczuciu praworządności. – Wasza książęca mość, ja nie mogłam odmówić. Zagrożono, że coś złego stanie się mojej rodzinie. – Lebezi łgała bez zająknięcia. – Przecież ja nie dla siebie… – W tym momencie rozryczała się przekonująco, a wielkie łzy popłynęły z jej ślicznych i jakże smutnych oczu. – Uspokój się kobieto… Dziewczyno, nie płacz. – Z Lefotnapa był kat i śledczy, jak z koziej piczy waltornia. – Nic wielkiego się nie stało. Tak między nami, księżna ma na pieńku z ojcem i wszelkie podarki od niego nie są jej miłe, nawet tak wyszukane. No i odzyskała swoją zgubę. Nie płacz już, jakoś to będzie. – Jaśnie panie, ale ja się boję! Co mi zrobią? – Pewnie utną ci rękę i tyle. Nie ma się czym martwić, mało to ludzi bez rąk żyje? – Moją rękę? Panie, błagam cię, wstaw się za mną. Ja zrobię wszystko, ja będę ci najwierniejsza. Zobacz, przecież jestem młoda i atrakcyjna, jak ja będę wyglądała bez ręki? Teraz się za mną oglądają, chcą mych wdzięków i mych umiejętności… A umiem niemało – dodała, mimochodem puszczając wymowny uśmieszek. – Kto mnie będzie chciał, kalekę? – Eee… – Lefotnap za młodu pobierał lekcję oratorstwa, ale teraz zdały się one na nic. Kusząca złodziejka całkiem go skonfudowała. – Jaśnie panie, ty jesteś dobry i łaskawy. Wstawisz się za mną, prawda? Nie jestem szlachetnie urodzona, ale potrafię się odwdzięczyć nie gorzej od dwórek z francuskich dworów. Nawet tu, teraz, tylko ratuj mnie, książę… – Może coś da się zrobić, ale tak całkiem bez kary, to nie przejdzie… – To ukarz mnie, panie, osobiście. Zrób ze mnie swą niewolnicę, zwiąż mnie, jeśli taka wola, klapsa daj… Zniosę z pokorą i oddam się twej władzy. – No… – Lefotnap najwyraźniej miał już w wyobraźni własną wizję wymierzania kary, bo cały poczerwieniał. – Teraz musisz tu zostać. Przyjdę wieczorem i zostaniesz pokarana za swoje przewiny, a rano cię wypuszczę.
253
Jarosław Sapierzyński – Dopiero rano? – Milcz już, nieszczęśnico… Więcej zrobić nie mogę. I książę opuścił celę, pozostawiając Lebezi wprawdzie uwięzioną, ale mimo to pełną optymizmu. Tym razem jednak jej niesamowity fart skończył się na dobre. – Jak ta mała suka? – Księżna Htilil przy najbliższej okazji dopadła swojego małżonka, oczekując krwawych konkretów. – Do wszystkiego się przyznała. Dziś ją ukarzę, a jutro wypuszczę, po co zapychać lochy pospolitymi złodziejami. – Wypuścisz? – Zdawało się, że z ust arystokratki zaraz zaczną kapać krople jadu. – A co, kochanie, chciałaś zrobić? – Książę w jednej sekundzie stracił całą pewność siebie. – Nie wyraziłam się dość jasno? Ty durniu… A może zawróciła ci w głowie? Przyznaj się! – Ależ skąd, kochanie… – Nic nie potrafisz załatwić! Sama to zrobię! – Ale… – Żadnego ale! A z tobą policzę się później… Wściekła jak osa księżna pognała do lochów, rozpędzając służbę i dworzan niczym rój uciążliwych much. Odesłała strażników i znalazła się w sam na sam ze złodziejką. – Myślałaś, że jesteś taka cwana? Ty mała ladacznico, jak śmiałaś targnąć się na moją własność? – Na pierścień czy księcia? – Lebezi czuła, że tym razem ma prawdziwe kłopoty, ale nie spuściła z tonu. – Taka jesteś dowcipna? Zobaczymy, jaka będziesz rozkoszna, jak kat się tobą zajmie. Kto ci zlecił kradzież? – Nie wiem. – To akurat była prawda, bo zlecenie przyjęła anonimowo. – To na co mi jesteś potrzebna? Obedrę cię ze skóry, a potem zetnę. Odpokutujesz, że śmiałaś tknąć moje osobiste rzeczy. Pierścień może jeszcze bym ci odpuściła, bo tylko mnie drażni, ale buty… Żadna kobieta nie ma prawa dotykać mojej garderoby! Żadna! Nie jesteś tego godna, sprzedajna dupo! Lebezi tym razem zmilczała. Zastanawiała się przez chwilę, skąd u pałacowej damy takie rynsztokowe słownictwo i chorobliwie wybujałe poczucie własności, ale zaraz porzuciła czcze rozważania. Miała teraz większe problemy.
254
Jarosław Sapierzyński – Zabrakło ci języka w gębie, ty suko? Ooo, jeszcze sobie o nim przypomnisz, obiecuję… – Naprawdę jaśnie panienkę tak zabolało, że w jej butach wyglądałam lepiej niż ona sama? – Tyyy! Cios w kobiecą dumę był boleśnie celny. Wściekła księżna zamachnęła się, chcąc uderzyć złodziejkę w twarz, ale ta odchyliła się błyskawicznie, chwyciła mierzącą w nią dłoń i szarpnęła. Księżna Htilil straciła równowagę i runęła do przodu, a Lebezi wykorzystała to najlepiej, jak umiała. Pchnęła przeciwniczkę, a gdy ta znalazła się na posadzce celi, przygniotła kolanem jej plecy, uniemożliwiając powstanie. – Jaśnie pani chyba nie wie, ale mam jeszcze jedną rzecz, która do niej należy… – Złodziejka sięgnęła do uda po ukryty sztylet. Strażnicy, którzy wrzucili ją do celi, pokpili sprawę, ale z drugiej strony, trudno było przypuszczać, że mają do czynienia z istotą uzbrojoną i niebezpieczną. – Mam to oddać? Chce jaśnie pani poczuć tę stal? Tym razem to księżna przez dłuższą chwilę milczała. W końcu odezwała się, a jej głos był cichy i łagodny, zupełnie, jakby pod kolanem szczwanej plebejki, była zupełnie inna osoba, niż ta, która dopiero co chciała wzywać kata. – Słuchaj, dziewczyno… Masz jakieś imię? – Lebezi. – Słuchaj, Lebezi, nie wyszło to dobrze, ale ta sytuacja jest patowa. Jeśli mi coś zrobisz, czekają cię cierpienia, jakich nie możesz sobie wyobrazić, a z drugiej strony, jestem teraz w twojej mocy. – Tak to mniej więcej wygląda. – złodziejka zgodziła się łaskawie i już całkiem spokojnie. – I co z tym zrobimy? – Myślę, że znajdę rozwiązanie… Honorowe. Zrobisz coś dla mnie, a ja zapomnę o całej sprawie. – Słucham uważnie. – Ucisk kolana na plecy księżnej nie zelżał ani na moment. – Jesteś dobra w tym, co robisz, więc chciałabym, żebyś coś dla mnie wykradła. Tak jak mówiłam, potem będziemy kwita. – Mam jaśnie pani zaufać? Toć to kpina. – Lebezi… Podpiszemy pakt. Podpiszemy pakt, jakiego żadna z nas nie śmie złamać. Zastanawiaj się szybko, zanim ktoś tu przyjdzie… ***
255
Jarosław Sapierzyński Lebezi nie było łatwo wystraszyć, nie było też łatwo wymyśleć czegoś, co by jakoś szczególnie szanowała i uważała za święte, jednak księżnej Htilil udało się jedno i drugie. Tyle z tego dobrego, że wyglądało, iż także arystokratka traktuje sprawę śmiertelnie poważnie i nie odważy się złamać warunków umowy. Jeśli dokument podpisuje się własną krwią, a jego żyrantami są jakieś dziwaczne, ale niestety całkiem realne demony czy może duchy, to nie może być mowy o żartach. A układ był dość prosty. Lebezi ma wejść do alpejskiej jaskini zamieszkanej przez jakieś mistyczne, bliżej nieznane stworzenie, znaleźć i przynieść księżnej leżący wśród innych skarbów kieł smoka, którego zabił Święty Jerzy. W zamian Htilil zobowiązywała się darować złodziejce wszystkie winy, obdarować złotem i zapomnieć, że ją kiedykolwiek widziała. Brzmiało to wszystko dość absurdalnie, ale po tym, jak księżna ściągnęła ze Schwarzwaldu przerażającą czarownicę, a ta wezwała siły nadprzyrodzone, nic nie mogło dziwić. Ta, która złamałaby słowo, lub z dowolnego powodu nie wypełniła warunków, oględnie mówiąc, miała przerąbane. Jako się rzekło, księżna Htilil podeszła do sprawy niezwykle poważnie i chyba nie tylko dlatego, że bała się sprzeniewierzyć potężnym duchom, ale i dlatego, że faktycznie zależało jej na zdobyciu smoczego kła. Miał on rzekomo zapewniać niemałą władzę, a nawet mógł być wykorzystany do wezwania piekielnej bestii, co dla ambitnej i żądnej potęgi kobiety stanowiło nie lada pokusę. Lebezi wydawała się mistrzynią w swoim fachu, więc jakaś szansa na sukces istniała. Z powyższych powodów arystokratka diametralnie zmieniła swój stosunek do złodziejki. Zapewniła jej solidną eskortę żołnierzy książęcego regimentu, która miała chronić w razie spotkania górskich zbójców lub innych niebezpieczeństw, zadbała o prowiant i przyzwoite, ciepłe ubranie. Oddała nawet te nieszczęsne buty, które dopiero co były kością niezgody, ba, wręcz nienawiści. Ekspedycja przedzierająca się przez zaśnieżone przełęcze, mimo że dobrze przygotowana, nie miała taryfy ulgowej. Zimny wiatr łkał, gwizdał, dął i śpiewał na chwałę niedostępnej potęgi gór, mróz tężał z godziny na godzinę, a śnieżna burza niemal uniemożliwiała przemarsz. W normalnych warunkach wystarczyłyby dwa dni, teraz dotarcie do celu zajęło bity tydzień. W końcu stanęli jednak u podnóża stromej, skalistej ściany. Wysoko, niemal poza zasięgiem wzroku, otwierał się mroczny otwór jaskini.
256
Jarosław Sapierzyński Lebezi długo wpatrywała się w miejsce, które miało dać początek jej świetlanej przyszłości. Nie wątpiła, że się uda, bo i niby dlaczego miałaby wątpić? Ona miała szczęście, wszystko jej wychodziło, a nawet jeśli nie, tak jak w przypadku obrobienia książęcej komnaty, to i tak obracało się na dobre. Dużo większe wątpliwości budziło pytanie, czy w ogóle jest o co się starać? Przez tydzień górskiej przeprawy, wraz z zimnem, ostygły wspomnienia makabrycznego wzywania demonów, umysł ochłonął, a pamięć nieco się zatarła. Teraz złodziejka patrzyła już znacznie bardziej trzeźwo i coraz mniej wierzyła w dziwnego stwora i pradawny skarb. Nie znaczy to jednak, że chciała zrezygnować. Co to, to nie! Wejdzie, do tej cholernej groty, przewróci ją do góry nogami i jeśli cokolwiek w niej jest, wyciągnie to na światło dzienne. Ruszyła o świcie. Lekko, niczym górska kozica skakała na skały, pokonywała rozpadliny i podstępne, lodowe pola. Była jak baletnica, jak szlachetny motyl kpiący z surowej i bezwzględnej przyrody. I nie przestawała się uśmiechać, bo przecież znów robiła to, co kochała! Z jaskini zionął stęchły, nieprzyjemny zapach, ale nawet on nie mógł zgasić promiennego uśmiechu na twarzy Lebezi. Już po kilkunastu metrach było tak ciemno, że złodziejka musiała zapalić pochodnię. Chwiejny blask płomienia zatańczył na gołych ścianach, wydobywając ich surowe piękno. Na jednej dostrzegła prymitywne, lecz bardzo ciekawe rysunki. Kiedyś musieli tu mieszkać ludzie! Podeszła bliżej i przyjrzała się dokładniej. Nieco koślawe figurki, wielkie słonie, konie, niedźwiedzie. Dalej las i góra, w niej zaś jaskinia. Ogromny, jasny stwór, niepodobny do niczego, co Lebezi kiedykolwiek widziała, szczerzy kły i przegania garstkę wojowników… – No, no, legenda starsza, niżby się można spodziewać… – mruknęła do siebie i pomknęła w głąb pieczary. Irracjonalnie w tych okolicznościach rozpierała ją radość, więc co i rusz podskakiwała, wykonywała obroty, tańczyła. Leciutka jak kwiatowy duszek, stąpała tak delikatnie, że nogi w brązowych butach z mięciutkiej, jeleniej skóry, zdawały się prawie nie dotykać ziemi. Wyobraziła sobie, że jest elfem, rusałką, a może magiczną nimfą i gdyby ktoś ją teraz widział, rzeczywiście mógłby coś podobnego pomyśleć. Z pewnym zaskoczeniem Lebezi stwierdziła, że w dalszej części groty nie jest już tak mrocznie, jak na początku. Profilaktycznie nie zgasiła pochodni, lecz była pewna, iż nawet bez niej, wszystko świetnie by widziała.
257
Jarosław Sapierzyński Tajemnica wyjaśniła się za następnym zakrętem korytarza, gdzie na ścianach jarzyły się tysiące klejnotów, tak dużych, że rubin z pierścienia księżnej Htilil był przy nich okruszkiem. A im dalej, tym było ich więcej i tym były pokaźniejsze. Złodziejka minęła je bez większego zainteresowania. Przecież nie po nie tu przyszła. Dużo ciekawsze wydawało się to, co było na rzędzie prostych stojaków. Broń. Wspaniała broń. Starożytna i całkiem nowoczesna, miecze i rapiery, łuki i muszkiety, a wszystko w idealnym stanie. To Lebezi ciągnęło zdecydowanie silniej niż błyskotki, ale i tym razem nie dała się skusić. Zamiast rzucić się na pyszne szable, bandolety i rohatyny, wzmogła uwagę. Ktokolwiek to wszystko zniósł, musiał często tu bywać, doglądać, czyścić i pielęgnować swoje skarby. Mogło się oczywiście okazać, że to jakiś miły, może nieco zdziwaczały pustelnik, ale jakoś naturalnie wróciła wizja bliżej nieznanej, ogromnej istoty, może właśnie takiej, jaką namalowali na ścianie pierwotni ludzie. A jednak znalazła! Sama nie mogła w to uwierzyć, ale na niewielkiej półce jaśniał mlecznobiały, wielki kieł. Jeśli to nie był ząb smoka, to nie nazywała się Lebezi! Niesamowite! – A jednak, całkiem to ładne – zachichotała słodko. Podniosła znalezisko i zafascynowana jego tajemniczą urodą przycisnęła do piersi. – Jestem jak sroczka, zbieram błyskotki. Głuche dudnienie odbiło się echem wśród ścian jaskini. Ktoś nadchodził. A może coś nadchodziło? Lebezi w pierwszej chwili struchlała ze strachu, co było dla niej tak nieznanym uczuciem, jak nieznany był widok smoczego zęba. – Dobra, dziewczyno, masz to, co chciałaś, teraz czas się zbierać… – Mówienie do siebie może jest głupim zwyczajem, ale grunt, że przełamało paraliżujące przerażenie. Ciężkie kroki były coraz bliżej, ale i Lebezi już nie próżnowała. Pomknęła jak gazela, szybko i leciutko. Tempo potężnego dudnienia również wyraźnie wzrosło. W środku góry zaczęła się szaleńcza gonitwa. Ona jak piórko, jak płatek róży. Tajemniczy stwór za nią jak ociężały kolos. Ona żwawa jak iskra skacząca z żarnika, nieznany potwór jak nadciągająca, nieustępliwa pożoga. Pewnie Lebezi by się udało, pewnie znów postawiłaby na swoim, ale zmyliła drogę. Zaznała już prawdziwego strachu, teraz poznała, co to pech. Korytarz rozchodził się w dwie odnogi. Miała pięćdziesiąt procent szans, że wybierze tą właściwą i była pewna, że tak właśnie będzie, a jednak nie… Ta droga była ślepa. Stanęła zrozpaczona przed twardą, zimną ścianą zamykającą przejście. Z bezradną wściekłością cisnęła w nią pochodnią, ale w niczym to nie pomogło. Desperacko rzuciła się z powrotem, ale i tu już nie było ratunku. Wielki stwór nadchodził, a jego lodowaty, ciężki oddech osadzał się szronem na skałach.
258
Jarosław Sapierzyński Krucha kobietka dotarła aż do groty tajemniczego króla gór, pokonała tysiące przeszkód, ale tu miał być jej koniec. Miała tu pozostać na wieki… – Hej, a może chcesz się zabawić? Naprawdę jestem w tym niezła! – Ostatnia, desperacka próba mogła mieć jakieś szanse powodzenia. Cokolwiek się zbliżało, pewnie dawno nie miało okazji zakosztować tak gorącego kąska. – Widziałeś kiedyś takie nogi? A cycki mam jeszcze lepsze… Wielki cień wyłonił się zza załomu, a wraz z nim szły lód i mróz. – No chodź, olbrzymie, mała Lebezi zaraz się tobą zajmie. Smukła dłoń złodziejki czekała już na rękojeści sztyletu. Jeszcze trzy metry, dwa… Zimno, tak strasznie zimno… III Na dworze karmazynowego króla Lezaza w hierarchii pobratymców nie stał wysoko. Był zwykłym strażnikiem, poganiaczem, ale skutym łańcuchami nieszczęśnikom jawił się jako pan życia i śmierci. Kiedy zaś świstał długi, czarny bat, pokornie gięli karki i wykonywali wszystkie rozkazy. Na sprzeciwy nie było tu miejsca, wszystko jedno, czy kiedyś było się świniopasem czy hrabią. Tak było od zawsze. Gogam ocknął się pierwszy, Lebezi dochodziła do siebie trochę dłużej. Wreszcie i ona odzyskała władzę nad ciałem i przełamując wywołane zimnem dreszcze, zdołała wstać. Ciężkie, mosiężne okowy zabrzęczały metalicznie, a Lezaza znów strzelił batem. Ruszyli w stronę odległego zamczyska. Dwójka skutych ze sobą potępieńców i ich upiorny nadzorca, nie żałujący razów i obelg. Czarny, twardy trakt wił się po suchej, spękanej ziemi. Niebo czerwieniło się nieustającą łuną, a oni szli przed siebie, noga za nogą, bez chwili wytchnienia. Gogam, koszmarnie poparzony, zakryty skrawkami poczerniałych od żaru ubrań, jęczał przy każdym, najmniejszym nawet ruchu. Lebezi, przemarznięta do kości, martwo sina, ze szronem na włosach, nie przestawała dygotać. Na Lezazie nie robiło to najmniejszego wrażenia. Nie pozwalał zwolnić, nie pozwalał rozmawiać. Twardo i nieustępliwie prowadził powierzonych jego kurateli ludzi ku złowróżbnej bryle twierdzy. Czas chyba nie istniał i marsz zdawał się nie mieć końca, ale jednak, nie wiedzieć kiedy, stanęli pod wysokim łukiem bramy, na której zwieńczeniu ustawiono wielką, marmurową figurę anioła. Anioł płakał prawdziwymi łzami, a Gogam i Lebezi zobaczyli w wyobraźni chwile ze swojego dzieciństwa, kiedy byli jeszcze niewinni, szczerze uśmiechnięci i wolni od trosk.
259
Jarosław Sapierzyński Ostry syk tnącego powietrze bata przywołał ich do rzeczywistości. Minęli bramę i znaleźli się w gwarnym, lecz makabrycznym w swojej brzydocie mieście. Istoty wymykające się możliwościom opisu kłębiły się niczym w mrowisku. Rynsztokami płynęła krew i fekalia, za rogami walących się w ruinę domów obnażały się koszmarnie brzydkie nierządnice, a wszechobecny odór był tak silny, że nie można było powstrzymać się od torsji. – Jacy piękni! – Błazen w żółtym trykocie, o groteskowo wykrzywionej, porośniętej rudą szczeciną twarzy pojawił się nie wiadomo skąd. W apoplektycznych podskokach kilkakrotnie okrążył dwójkę nieszczęśników, by wreszcie się zatrzymać. – Idealni, po prostu idealni! Lezaza warknął po psiemu i brutalnie odepchnął natręta, ale ten nie przejął się zupełnie. Odskoczył chwiejnie, by zaraz przycupnąć na pustej, sklepowej witrynie. Sięgnął po pozbawioną strun cytrę i jakimś diabelskim sposobem wydobywając z niej muzykę zaśpiewał: – W poranki szare wdowi płacz, u mędrców śmiechu Czart. Gnam pojąć przepowiedni znak, by sprawdzić czy to żart. Wokół zakotłowało się od milczących postaci o zaszytych ustach i powiekach. Pirat i złodziejka mogliby przysiąc, że dostrzegają w nich ludzkie cechy, może nawet rozpoznają kogoś konkretnego, ale gdy tylko usiłowali dokładniej się przyjrzeć, okazywało się, że to tylko kukły, wprawione jakąś magiczną siłą w hipnotyczny pląs. Błazen poderwał się żwawo, przepchnął przez tańczący tłum i wspierając się pod boki, stanął na wprost Gogama. – I jak tam, spustoszyłeś miasta i wybiłeś narody? – Poufale poklepał pirata po poranionej łysinie. – Tak, tak, dobrze się domyślasz, chłoptasiu. Natas kupił cię jak wieprzka na targu, a raczej jak prośną maciorę, bo mu się pięknie rozmnożyłeś. Glejt krwią podpisałeś i uczciwie uratował cię od szubienicy, dając jedynie mały czarny krążek ku pamięci, żeś i ty mu coś winien. Spisałeś się, dałeś mu całą swoją załogę, a i wcześniej nie mało innych, których żeś sprawnie z życiem pożegnał! Wyśmienicie, wyśmienicie! Tak miało być i tak było. Zuch chłopak! Gogam chciał splunąć błaznowi w szpetną twarz, ale raz, że zabrakło mu śliny, a dwa, że ten już odskoczył i nie szczędząc obscenicznych gestów, zaszedł od tyłu cały czas trzęsącą się z zimna Lebezi. – Trochę skostniała ci piczka, to pewnie na mojego ognistego kusia chętnie wskoczysz? Pewnie, pewnie! Już ja wiem, żeś ty do uciech pierwsza, już cię Htilil dobrze sprawdziła. Zimno ci? Nie rozgrzałem cię jeszcze? Tyś
260
Jarosław Sapierzyński jak sopel lodu, aż urażony się czuję, żem cię nie wzruszył. – Zaśmiał się obleśnie i klepnął dziewczynę po pośladku. –– Och, ależ kuper zimny, aż palce grabieją. Nie wiem, czy jeszcze chcę się tobą zajmować, ale nie martw się, ktoś chętny zawsze się znajdzie. Tu rozwiązłości nikt się nie wstydzi. Do raju trafiłaś. Musisz koniecznie Htilil podziękować, że cię tu przysłała. Złodziejka nie była zdolna do reakcji, jej uwagę zbyt pochłaniało przeszywające zimno. Mimo to, bezwstydny błazen musiał dostrzec w jej oczach cień zaskoczenia, bo pośpieszył z wyjaśnieniami. – A tak, a tak. Trzeba naszej Htilil przyznać, że sprytna jest. Nikt jej nie radził, sama intrygę uknuła, sama cię najęła, byś rubin kradła. Potem już wszystko jak po sznurku poszło. Łatwo żeś rybeńko na haczyk się nadziała, tak samo łatwo, jak się i na insze instrumenta lubisz nadziewać. Taka to już twoja sucza natura, ale przecież mówić ci tego nie muszę, bo sama to wiesz. Pewnie nawet teraz cała byś mokra była, gdyby ci wszystko od razu nie zamarzało. – Skończyłeś już? – Lezaza warknął, wyraźnie znudzony żenującym przedstawieniem wesołka. – Naprawdę ktoś docenia te twoje popisy? Gdybym był możnym, natychmiast bym takiego pajaca na zbity pysk z dworu wyrzucił. – Aleś możnym nie jest i nigdy nie będziesz! – Błazen w jednej sekundzie przestał się wygłupiać. Wydawało się, że urósł, zmężniał, a już na pewno jego głos nabrał budzącej respekt mocy. – Skoroś ich tu przywiódł, to i prowadź dalej. Dla większego od nas obu Natas i Htilil prezent przysłali. Zniknął równie nagle, jak się pojawił, a Lezaza znów chwycił za swój bat. Na szczęście, albo i na nieszczęście, teraz nie czekała ich długa wędrówka. Sceneria brudnego i cuchnącego miasta ustąpiła miejsca wysokiemu murowi z czerwonej cegły. Wędrowali wzdłuż niego, aż doszli do bramnej wieży, gdzie ciężka, żelazna krata blokowała przejście. – Co was sprowadza? – Siwobrody starzec wyglądałby podejrzanie poczciwie, gdyby nie sterczący spod kaftana szczurzy ogon i koźle kopyta sypiące iskrami ilekroć skrobnęły o bruk traktu. – To podarek dla karmazynowego króla. Od Htilil i Natasa. Ponoć sam władca takie życzenie miał, a oni pragnęli je spełnić. Kluczniku, przepuść nas. – Kluczniku to, kluczniku śmo… – Starzec zdradził zrzędliwy charakter. – A co to ja jestem, żeby każdą przybłędę na dwór puszczać? – Znasz mnie przecież. Nie raz już takie zadania wykonywałem. – I może o ten raz za dużo? Coś mi się widzi, że pan nasz nie będzie zachwycony. Piraci, kurwy, mordercy, złodzieje, kłamcy i gwałciciele. Pełno
261
Jarosław Sapierzyński ich, oślizłego robactwa, ale czy ja ich wszystkich na komnaty wpuszczam? W czym niby ci lepsi? Że ten fagas, jak baran z rożna zdjęty, a ta franca jak kompres na skacowaną głowę? – Puść nas kluczniku, ja nie od tego, by wiedzieć, ja od tego, by ich przyprowadzić. – To nie na moja głowę, za stary już jestem… – Koźle kopyta znów zatłukły na kamieniach, krzesząc jasne blaski iskier. – A idź, co mi tam. Ja tylko bramę otwieram… Skrzypiąc niemiłosiernie, brona ruszyła ku górze. Lezaza brutalnie popchnął Gogama, szarpnięta łańcuchem Lebezi nie stawiała oporu i podreptała za towarzyszem niedoli. Przygniatający ogromem karmazynowy dwór przywitał ich dźwiękiem dzwonów. Minęli kolejno dziewięcioro wrót, strzeżonych przez trzygłowe hydry, by wreszcie po szerokich, bazaltowych schodach zejść w skrytą za gryzącym, siarkowym dymem otchłań. Mało co widzieli, ale Lezaza prowadził ich bezbłędnie, aż na gwiaździsty plac, na którego środku stał wielki, sklecony z ludzkich kości, pusty tron. – Na kolana! – Głos strażnika nie znosił sprzeciwu, mimo że był teraz bardzo ściszony, jakby pełen respektu dla kogoś, kto miał zaraz nadejść. Pirat i złodziejka, mimo że oboje hardość wyssali z mlekiem matki, nie mieli sił na sprzeciw. Padli na posadzkę i jęcząc cicho, jedno z bólu, drugie z zimna, czekali, co ich czeka. – Kto i po co ich tu przysłał? Wielki cień bezgłośnie pojawił się na tronie. Kłębił się, niczym mgła nad bagniskiem, mroczny i bezkształtny. Lezaza zgiął się w uniżonym pokłonie. – Są od Natasa i Htilil, podobno na specjalne zamówienie waszej wysokości. – Natas i Htilil? – Cienista chmura przybrała humanoidalny, choć ozdobiony pokaźnymi rogami kształt. Pod rogami rozpaliły się złe, karmazynowe ślepia. – Tak jest. – Jak zwykle. Wszyscy wiedzą, o co chodzi, a Natas i Htilil zawsze muszą coś popierdolić! Co się nie powie, dla nich jest inaczej, albo odwrotnie… – Karmazynowy król jęknął i zrezygnowanym gestem złapał się za głowę. – Miała być zmrożona whisky, a nie zamrożona i łysy… 01.2012 LCF
262
Jarosław Sapierzyński
Znikający punkt „Howl 7 days to the wolves Where will we be when they come 7 days to the poison And a place in heaven...” Nightwish, 7 days to the wolves Światło zmieniło się na zielone. Kierowca kątem oka złowił jeszcze kilka pełnych podziwu i zazdrości spojrzeń, po czym wcisnął mocno pedał gazu. Porsche 911 GT3RS – sycił własną próżność, powtarzając w myślach pełną nazwę swojego pomarańczowego potwora. Auto zagrało pełnią mocy silnika i rączo wyrwało do przodu. Gapie i inni kierowcy w swoich, jakże przeciętnych samochodach, zostali z tyłu... aż do następnych świateł. Potem sytuacja się powtórzyła, tyle że tym razem maszyna wyskoczyła na długą prostą, nieprzecinaną żadnymi skrzyżowaniami ani przejściami dla pieszych. Jakub – znany redaktor telewizyjny i radiowy – uśmiechnął się sam do siebie. Kochał swój samochód i jego możliwości. W chwilach takich jak ta, mógł się tą miłością rozkoszować. Coś zaryczało. Z tyłu, z boku, z przodu... Czarny amerykański wóz wyprzedził z prawej i szybko zaczął się oddalać. „Kurwa, niedoczekanie...” Redaktor zredukował bieg i przyspieszył. Przeciążenie wgniotło go w fotel, a droga nagle wydała się węższa. Porsche podgoniło uciekający samochód, ale kiedy było już całkiem blisko, czarnym wozem szarpnęło i wyrwał do przodu jak popędzony batem rumak. Dziewięćset jedenastka aż paliła się do pościgu i z całą pewnością miała możliwości na dognanie uciekiniera, ale przecież prowadził ją tylko człowiek i temu człowiekowi przy dwustu dwudziestu kilometrach na godzinę zabrakło odwagi. Właśnie zbliżali się do miejsca, które całkiem niedawno zasłynęło koszmarnym wypadkiem Ferrari... Jakub odpuścił i z niedowierzaniem przyglądał się, jak czarny samochód maleje mu w oczach. Wcześniej udało mu się odczytać nazwę Dodge Challenger i napis wymalowany na zderzaku – Vanishing Point. Napis ten nagle stał się strasznie wymowny.
263
Jarosław Sapierzyński *** – Jeździcie czasem samochodami? Ja jeżdżę. Poważnie. – Publika w studiu zarżała, jakby dowcip był jakichś naprawdę wysokich lotów. Jakub poprawił okulary i kontynuował show. – I wiecie, co? Jeżdżę szybko. Ale, powiem wam, że niektórzy, to dopiero jeżdżą jak wariaci. Daję dzisiaj po Puławskiej... nie powiem ile, bo jeszcze wyjdzie, że ktoś z was ma wujka policjanta – kolejny wybuch śmiechu – a tu nagle bach, myknął obok jakiś szaleniec. Chyba ze trzy stówy grzał! Człowieku!!! Jeśli mnie słyszysz, apeluję do ciebie, opanuj się! Jedziesz po śmierć! *** Czarny Dodge Challenger, mrucząc nisko, zatrzymał się na niewielkim leśnym parkingu. Światła zgasły, silnik zamilkł, drzwi otworzyły się cicho. Kierowca wysiadł i przeciągnął się tak, że aż zatrzeszczały mu stawy. Robiło się ciemno, a wśród drzew noc rozgościła się już na dobre. Od strony szosy niezgrabnie biegła skąpo odziana dziewczyna, ale nie miała do czego się spieszyć. Kierowca Dodge’a machnął w jej stronę niezbyt uprzejmie, jasno dając do zrozumienia, że towarzystwo tirówki nie jest mu potrzebne. Następnie, nie zwracając już na nią uwagi, odwrócił się i poszedł w głąb parkingu, pod sporą drewnianą wiatę. Chciał usiąść na jednym z kilku ustawionych tu pieńków, kiedy ze zdziwieniem zauważył, że za wiatą stoi motocykl. Niby nic nadzwyczajnego, ot turystyczna Honda stojąca na parkingu, a jednak kierowcy zdało się to dziwne. Późny wieczór, opustoszały placyk na szosie w kierunku Białegostoku i motor bez właściciela. Podszedł bliżej. Motocykl wyróżniał się misternym malowaniem na baku, przedstawiającym wojowniczkę z obnażonym mieczem, dosiadającą smoka. I właściwie tyle. Cała reszta motoru była bardzo zwyczajna. – Jest tu ktoś? – Mężczyzna krzyknął trochę wbrew sobie, bo nie bardzo miał ochotę na towarzystwo. – Jestem, czego chcesz? – Spomiędzy drzew wyszła dziewczyna. Sprane dżinsy, skórzana kurtka, długie, proste i jasne włosy. Nawet w miarę ładna, choć to, że od razu wydała się intrygująca, nie wynikało z jej urody. Była wyraźnie niezadowolona, że ktoś zawraca jej głowę, ale w oczach świeciło jakoś tajemniczo, co sprawiało, że nieprzychylna reakcja stawała się mało istotna.
264
Jarosław Sapierzyński – Przepraszam, nie chciałem przeszkadzać, zdziwiłem się tylko, że ten motor tak sam tu stoi, myślałem, że coś się stało... Uśmiechnęła się ze zrozumieniem wyzbywając resztek gniewu. – Wszystko jest ok. Lubię tu przyjeżdżać, jak jest już pusto i cicho. – Tak romantycznie trochę... Ale chyba są ciekawsze miejsca, niż zaśmiecony parking? – Są. Ale akurat tu mi dobrze. Masz jakieś imię? – Charon. – Aleś wymyślił... No, ale skoro tak chcesz, to nie będę gorsza. Jestem Ginger. Czasem wołają też na mnie Wilczyca, ale Ginger się jakoś szybciej wymawia. – Wilczyca? – A co, nie lubisz wilków? Zamiast odpowiedzi Charon uśmiechnął się tylko i gestem wskazał na swój samochód. Było już prawie całkiem ciemno, ale można było jeszcze dostrzec szarą sylwetkę wilka wymalowaną na masce. – Ładny. – Nie wiesz, gdzie tu można przenocować? – Zaraz niedaleko jest zajazd, ale nie wiem, czy ci będzie odpowiadał, bo masa tam się mętów kręci i dziwki same się do łóżka pchają. – Może tego właśnie szukam? – Zaśmiał się szczerze. – I nic innego nie ma? *** Ginger zatrzymała motor, zsiadła i otworzyła drewnianą bramę. Czarny Challenger wtoczył się majestatycznie na podwórze i zaparkował pod ścianą domu. Charon wysiadł i zaciekawiony przyglądał się zabudowaniom. Dom Ginger był właściwie niewielkim dworkiem. Na środku był ganek, nad nim mały taras. Za prawym skrzydłem widać było stajnię, za lewym kawałek sadu. – Sama tu mieszkasz? – spytał, gdy dziewczyna wprowadziła swoją Hondę i zamknęła bramę. – Sama i więcej o to nie pytaj. Zapraszam do środka. W sieni, na zdobionych boazerią ścianach, pełno było zdjęć wilków. Charon z błyskiem fascynacji w oczach oglądał każde z osobna i bez słowa przesuwał palcami po ramkach. Wydawał się zahipnotyzowany. – Piękne, prawda? – Tak, piękne. Są wspaniałe.
265
Jarosław Sapierzyński – Chodź, coś ci pokażę. Ginger złapała mężczyznę za rękę i pociągnęła za sobą do salonu, z którego przeszklonymi drzwiami wychodziło się na drugą stronę dworku. Wyszli na dwór i zatrzymali pod rozłożystym dębem. – Nie ruszaj się i nie odzywaj. Nic ci nie grozi... – Dziewczyna gwizdnęła krótko i mocniej ścisnęła dłoń Charona. Zdawała się podekscytowana, jak mała dziewczynka, która chce zwierzyć się przyjaciółce, że właśnie ostatniej nocy przyśnił jej się pierwszy pocałunek z tym ślicznym chłopcem z drugiej B. Patrzyli przed siebie, w nocną czerń otulającą drzewa i krzewy, tymczasem z prawej strony, niczym duchy zjawiły się dwa spore cienie. Miękko przemknęły pod ścianą domu i podbiegły pod dąb. Pojawiły się tak niespodziewanie, że i Charon, i Ginger aż podskoczyli. – Moje słodkie! To jest Nemezis, a to Tanatos, może dadzą ci się pogłaskać, ale bądź ostrożny, są nieufne wobec obcych. – Dziewczyna klęczała na ziemi i tuliła się do wilków, które łasiły się jak najzwyklejsze psy. Merdały ogonami i lizały ją po dłoniach okazując pełnię czułości i uwielbienia. Charon ukucnął obok dziewczyny i wyciągnął otwarte dłonie do zwierząt. Wilki zastygły. Ich bystre oczy pochwyciły wzrok mężczyzny, nozdrza przyjęły jego zapach. Tanatos i Nemezis przysiadły na zadach, uniosły wysoko łby i jak na komendę zawyły. Posępna pieśń nocy wzbiła się wysoko, między korony drzew i jeszcze wyżej, gdzie porwał ją wiatr i poniósł hen daleko. – Co jest, maleństwa, co się dzieje? – Ginger zaskoczona głaskała swoich ulubieńców. – Odchodzi jakaś bratnia im dusza. – Głos Charona był cichy i jakiś dziwny. – Przesyłają jej pozdrowienia, wsparcie i otuchę. Oddają jej hołd. Mężczyzna bez żadnego strachu pogłaskał oba wilki, a one stopniowo cichły, wreszcie skończyły wyć i ufnie złożyły głowy na jego kolanach. – Niesamowite. – Ginger była szczerze zaskoczona. *** – Zobacz, piszą o tobie w necie! Charon z apetytem jadł jajecznicę na boczku, a Ginger siedziała przed komputerem. Teraz poderwała się podekscytowana i na głos przeczytała wiadomość z któregoś z plotkarskich portali.
266
Jarosław Sapierzyński – Słuchaj! „Znikający punkt. Dziś Jakub, znany redaktor telewizyjny i radiowy, przekonał się, że nie jest najszybszym kierowcą na drodze. Jego Porsche zostało wyprzedzone przez tajemniczego, czarnego Dodge’a Challengera. Wydarzenie to zrobiło na Jakubie takie wrażenie, że na antenie, podczas swojego programu zaapelował o bezpieczną jazdę. Człowieku, jedziesz po śmierć! – grzmiał redaktor. Ciekawe, na ile przemawiała przez niego troska o bezpieczeństwo tajemniczego kierowcy, a na ile zraniona duma. Jeśli ktoś dysponuje zdjęciami lub wiadomościami na temat czarnego Challengera, prosimy o kontakt z naszym serwisem”. – Skąd wiesz, że to o mnie? – A nie? – Nie wiem i szczerze mówiąc nie obchodzi mnie to. Przecież czytałaś, jadę po śmierć. – Skoro tak mówisz... Powinnam narobić ci teraz zdjęć, nagrać rozmowę i wysłać do Internetu. Zrobiłabym się sławna – zachichotała ubawiona własnym żartem. – Jak sobie życzysz. Jutro muszę być pod Augustowem i tylko to mnie w tej chwili interesuje. – Och, zupełnie nie znasz się na żartach. To naprawdę jest śmieszne. O, są już komentarze, posłuchaj: I mnie wyprzedzał!; Mnie też, dziś przy Wileńskim!; To palant jakiś, takim powinni odbierać prawo jazdy!; Ale ty głupia jesteś, koleś ma fantazję.; Albo ma ważny powód. Pamiętacie ten film „Znikający punkt”? Tamten też jechał Challengerem.; A ja jestem z Policji i jutro go zatrzymamy, jak tylko się pojawi. Nie będziemy tolerowali piratów, nie ważne, jaki mają powód!; O i co jeszcze! Wara ch...e od tego gościa!!!; Zawsze i wszędzie, policja je...na będzie!!! – Dobra, już dość. Ubawiłem się stokrotnie – Charon jakoś nie wyglądał na szczególnie roześmianego. – Po co jedziesz do Augustowa? Tylko nie mów, że po śmierć... – To nic nie powiem. – A, jak chcesz. Myślisz, że naprawdę się na ciebie zasadzą? – Policja? Cholera wie, ale na pewno się przez nich nie spóźnię. – Myślisz, że wiedzą, dokąd jedziesz? – Nie mam pojęcia, ale jeśli ci z Internetu coś jeszcze napiszą, to z pewnością ułatwią Policji zadanie. Słuchaj Ginger, daj już spokój. Pokażesz mi, gdzie mogę się położyć? ***
267
Jarosław Sapierzyński – Dzięki. Jestem twoim dłużnikiem. – Nie żartuj. Nic nadzwyczajnego nie zrobiłam. – Zrobiłaś mi pyszną kawę – Charon uśmiechnął się i odstawił kubek. – To dużo. Mogę jeszcze raz zobaczyć wilki? – Jasne, wyjdźmy przed dom, zaraz je zawołam. Tanatos i Nemezis nie kazały na siebie czekać. Musiały być gdzieś w pobliżu, zupełnie, jakby to one chciały się pożegnać. – Polubiły cię. – Ja je też. To moje pokrewne dusze. – I moje – Ginger patrzyła przyjaźnie, ale wciąż nie mogła pojąć jak to jest, że jej wilki z taką ochotą przyjmują pieszczoty od obcego przecież mężczyzny. – Jest taka legenda, zawyj, a po siedmiu dniach zjawią się wilki... Jeśli będziesz naprawdę potrzebowała, zrób tak. – Wierzysz w legendy? – Bratnie dusze łączy coś, czego nie można wytłumaczyć naukowo, więc czemu nie zaufać legendzie? Zawyj, przecież wiem, że potrafisz. – Jeśli będę potrzebować... bratnie dusze usłyszą mój zew. Drzwiczki trzasnęły cicho, potężny silnik zagrał swoją mruczankę i już po chwili czarny Dodge zniknął w oddali. *** Posterunkowy Ryszard Chart przetarł oczy. Nie mógł uwierzyć, że to, co widzi jest prawdą, ale najwyraźniej było. Czarny, amerykański „muscle car” wyłonił się zza zakrętu i z piekielnym rykiem przemknął tuż obok jego Vectry. Radar pokazał sto dziewięćdziesiąt osiem na godzinę. – Widziałeś, widziałeś!!! – policjant darł się jak opętany do swojego partnera, który najwyraźniej widział, bo właśnie skończył informować centralę, że ruszają w pościg. Opony pisnęły głośno i wzniecając tumany kurzu, radiowóz popędził za drogowym piratem. Gnali szybko, jak nigdy, ale minęło dobrych kilka minut, nim zobaczyli tylne światła czarnego Dodge’a. Dopiero teraz przypomniało im się, że powinni włączyć syrenę. Chart najchętniej wcale by jej nie użył, ale łamanie regulaminu nigdy niczym dobrym się nie kończyło. Niebieski kogut zawył potępieńczo. Charon skrzywił się, dla pewności spojrzał w lusterko wsteczne, po czym mocniej docisnął gaz. Nie miał czasu na zabawy z Policją.
268
Jarosław Sapierzyński – Kurwa, kurwa, kurwa! No jedź ty złomie! – Chart tłukł wściekle w kierownicę, być może licząc, że to jakimś cudem wykrzesze ze służbowego Opla nadprzyrodzone moce. Nie pomogło. Gnali blisko dwieście pięćdziesiąt, a Challenger nieubłaganie i podejrzanie szybko się oddalał. Był już tylko małym punktem, a po chwili znikł zupełnie. Radiowóz zwolnił, a policjanci z przykrą świadomością porażki wezwali helikopter i inne patrole. *** Zabawa w kotka i myszkę trwała już dość długo. Właściwie, to zdecydowanie za długo. Charon miał czas do wieczora i stosunkowo niedaleko, ale nadgorliwi stróże prawa zmusili go do kluczenia po bocznych drogach i zapas godzin nieprzyjemnie się kurczył. Kończyło się też paliwo, a postój na stacji mógł się skończyć tym, że ktoś wezwie Policję i zrobi się jeszcze goręcej. *** Tym razem Jakub występował jako gość. Zaproszono go, bo niespodziewanie sprawa samochodu widmo, jak mówiono o czarnym Challengerze, zrobiła się głośna. Internauci oszaleli, podobnie słuchacze radiowi i telewidzowie. Oszalała też Policja, która wzięła sobie za punkt honoru, że dorwie tajemniczego kierowcę. – Co pan myśli o tej sytuacji? – pytała prowadząca. – Trochę to absurd, to coś, co się zdarza tylko na filmach, ale tak szczerze, tak najszczerzej, to kibicuję temu gościowi. Nie wiem, o co mu chodzi, ale to nie moja sprawa. On robi coś, czego nie robi nikt inny. Jest wolny i prawdziwy. – Prawdziwy? – Tak, widziałem ten samochód i to nie jest żadne widmo. Znikający punkt, taki romantyczny i niedzisiejszy. Sam nie wierzę, że takie rzeczy opowiadam, ale w tym kierowcy jest coś, co każdy chciałby mieć. Ci policjanci, którzy go ścigają też. – Czyli popiera pan taką piracką jazdę? Już pan nie woła, że to jazda po śmierć? – Sam nie wiem... Ale nie, nawet, jeśli on jedzie po śmierć, to wie, co robi. Tu już nie chodzi o piractwo, tylko o wolność duszy. To metafizyczne prze... Zenek wyłączył radio. Pewnie słuchałby dalej, bo audycja jakoś strasznie silnie poruszyła jego niespokojną duszę, ale oto bajka obecna przed chwilą
269
Jarosław Sapierzyński w eterze stała się jawą. Czarny Dodge, zakurzony tak bardzo, że słońce prawie nie odbijało się w jego lakierze, zawinął ostro i zajechał pod jeden z dystrybutorów. Kierowca wyglądał na trzydzieści lat. Ubrany na czarno, wysoki, wysiadł i jakby nigdy nic zaczął tankować swoją maszynę. Tknięty przeczuciem Zenek włączył CB i wyszukał policyjną częstotliwość. – Tak, to ta stacja. Właśnie leje benzynę. Spieszcie się. Jest jakaś nagroda? Zenek zagryzł zęby i wściekle przemknął spojrzeniem po innych stojących tu samochodach. Bez trudu zorientował się, że kapusiem jest nażelowany chłystek w rozpadającym się Polonezie. Szczyl nawet nie bardzo się krył, szybę miał otwartą, więc pewnie stojący obok pracownik stacji musiał go słyszeć. Co za głupi gówniarz... Scania Zenka zadrgała lekko, gdy zaskoczył jej silnik. Ruszyła powoli, zatoczyła łuk. Szoferka minęła Poloneza, ale przyczepa okazała się zbyt długa. Trochę ścięła i ze zgrzytem przytarła ruszający właśnie pojazd. Nażelowany wyskoczył ze swojego gruchota jak poparzony. Z rozpaczą obejrzał zerwane lusterko i wgniecioną blachę, po czym gestykulując mocno, podbiegł do szoferki Scanii. – Jak jeździsz, fujaro! Samochód mi rozpieprzyłeś! Zenek łaskawie zatrzymał ciężarówkę i wysiadł. Był o dwie głowy wyższy i ze dwa razy szerszy od wydzierającego się gnojka. Gdyby chciał, zapewne rozgniótłby go jednym uderzeniem, ale nie czuł takiej potrzeby. Szczyl i tak dostał nauczkę za kablowanie. – Na policję zadzwonię, świadków mam! O ty... – Nażelowany wskazał na pracownika stacji. – Widziałeś jak było? – Widziałem. Ruszałeś i nie zauważyłeś ciężarówki. Z oczami masz coś czy jak? Wielka jak stodoła... – Co? – Gówno! – Zenek wtrącił się dość niegrzecznie. – Zbieraj się stąd gnoju i następnym razem zastanów się dwa razy, zanim użyjesz CB–radia. To nie jest zabawka dla takich śmierdzieli. Chłopak zamknął się. Chwilę stał nie bardzo wiedząc, co robić, po czym wsiadł do Poloneza i odjechał. *** Ciężarowy MAN blokował wjazd na stację, ale wreszcie udało się go minąć. Trzy radiowozy, wyjąc potwornie swoimi syrenami, zajechały pod niewielki budynek.
270
Jarosław Sapierzyński – Nie, nikogo takiego tu nie było – zdziwiony sprzedawca grzecznie odpowiadał na pytania. – Przecież taki samochód z pewnością bym zapamiętał. – Panie władzo, co pan opowiadasz? Tu tankują tylko ciężarówki i miejscowi. Czasem ktoś się zjawi, owszem, ale już z tydzień nikogo nie było, chyba, że liczyć taką parę, co po gumki wpadła i potem zaraz do lasu skręciła... – Pracownik obsługujący dystrybutory również niewiele mógł pomóc. Zenek nie miał ochoty, by i jemu zaczęli zadawać głupie pytania. Poczekał aż Challenger, którego zasłaniał swoją Scanią, zniknie za zakrętem, potem wrzucił wyższy bieg i odjechał. *** – Jakbyś się ruszył od razu, kiedy otrzymałeś wiadomość, nie byłoby tego całego cyrku. Miałeś siedem dni – Kalipso uśmiechnęła się i delikatnie ucałowała Charona na powitanie. Słońce właśnie kryło się za korony drzew. Złocisto czerwony blask rozlewał się bajecznie po tafli jeziorka, po trawie, odbijał się w ciemnych oczach. – Miałaś blisko, a pewien jestem, że też przyszłaś w ostatniej chwili. – W słowach mężczyzny nie było przytyku, a raczej subtelny żart. – Mniejsza o to. Wszyscy już są. Czekają. *** Dwanaście wilków jednocześnie wzniosło ku księżycowi swoją pieśń. Tęskne nuty zagrały echem i tajemniczą groźbą. Dwanaście gardeł złączyło się w jeden chór. Wilcze serca biły teraz razem, dusze zjednoczyły się w braterskiej bliskości. Charon podszedł do siedzącego na polanie mężczyzny. – Oto jesteśmy, bracie. – Wiedziałem, że mogę na was liczyć, że warto poczekać. – Zatem już czas. Jesteś gotów? – Tak, teraz jestem gotów. Podeszli do Challengera, lśniącego w blasku księżyca czernią ciemniejszą od nocy. Wsiedli. Po chwili do wilczego skowytu dołączył się basowy tembr silnika. Samochód wyjechał na leśną ścieżkę, a po kilkunastu minutach na szosę. Charon dopiero teraz zapalił reflektory i pognał przed siebie.
271
Jarosław Sapierzyński *** Meldunek z helikoptera nie był przekonujący, ale na wszelki wypadek ustawiono blokadę. Niestety, nie udało się uniknąć przecieków i na miejscu zjawiła się banda hien mających się za dziennikarzy oraz spora gromada gapiów. W efekcie wynikło takie zamieszanie, że każdy z policjantów uczestniczących w akcji modlił się w duszy, by alarm był fałszywy. Tuż przed trzecią okazało się, że nadzieje były płonne. Rozpędzony Dodge pojawił się nagle. Wypadł zza zakrętu i nie zwalniając nawet odrobinę, pomknął prosto na blokadę. Kierowca nie reagował na świetlne sygnały, nie wyglądało też na to, że w ostatniej chwili zwolni. Policjanci, dziennikarze i gapie stali jak zaczarowani patrząc, jak samochód pędzi wprost na nich. Wreszcie zrozumieli, co się dzieje i jak jeden mąż rzucili się na boki, szukając schronienia w przydrożnym rowie i za nim, w rzadkich krzakach. Uciekli w ostatniej chwili... Samochód chyba jeszcze przyspieszył i całym impetem uderzył w barierki, radiowozy, kolczatki i wszystko to, co ustawiono mu na drodze. Coś błysnęło, sypnęło iskrami... *** – Widziałem go ku... kurde! Widziałem, widziałem. Błysnęło, a potem pojawił się z drugiej strony i odjechał... ku... kurde, zniknął! – Jakub musiał się bardzo starać, żeby relacja na żywo nie zamieniła się w totalną klapę. – Wszyscy widzieli! Był po drugiej stronie!!! *** Ginger wtulona w Nemezis i Tanatosa siedziała przed domem i patrzyła w gwiazdy. Gdzieś z daleka doszedł do niej tęskny skowyt wilków. Jej ulubieńcy zamruczeli cicho i smutno położyli po sobie uszy. Na niebie rozjarzył się mały punkcik. Przemknął, zostawiając za sobą na chwilę długi warkocz blasku i zniknął. LCF 05.2008
272
Ilustracja: Alice Rossi
273
Agata Sienkiewicz Imię i nazwisko: Agata Sienkiewicz Znana także jako: Helena Chaos O autorce: Bibliotekarka z wścieklizną mózgu, objawiającą się ciągłą potrzebą "robienia czegoś“. Inicjatorka portalu "Herbatka u Heleny“ oraz miesięcznika "Herbasencja“. Jednoosobowy dział DTP dwumiesięcznika kryminalno-fantastycznego "Qfant“. Były członek Loży Nowej Fantastyki. W sieci osiągalna pod pseudonimami Oke Mani, Suzuki M. i Helena Chaos. Wielbicielka literatury klasycznej, fantastyki, mang i anime. Zwierzolub z poważną fiksacją w kierunku kotów. Potomek Dżyngis-chana.
O klatkach, godności i gołych rękach – Wiedźmę schwytali! Podekscytowany krzyk rozlegał się na dziedzińcu, odbijał w korytarzach i docierając do komnat, alarmował mieszkańców zamku. Chcąc nie chcąc, ciekawość wywabiła na zewnątrz i rycerzy zakonnych i służbę. Wkrótce wszechobecny tupot stóp ucichł. Wszyscy zastygli na dziedzińcu w oczekiwaniu na zbliżający się oddział. W zamku pozostał jedynie młody kandydat do zakonu i jego opiekun. Mistrz Ippoldt, słusznego wieku i postury, siwy już całkiem rycerz, tylko dla pozoru zajmował się kontemplacją ściany, w gruncie rzeczy chciał ukarać swojego ucznia za popędliwy charakter i wpoić mu, choćby siłą, cierpliwość. Jak do tej pory, piętnastolatek nie wykazywał jej ani krzty. Teraz też nerwowo zerkał w stronę okien, dbając, aby mistrz nie dostrzegł, jak drży z podniecenia. Kiedy do ich uszu dotarł powolny stukot końskich kopyt, trzęsący się niczym w gorączce Piprek bardziej jęknął, niż zapytał: – Mistrzu…? – Eh, idź sobie… – machnął ręką Ippoldt, na co nowicjusz z werwą ruszył z miejsca, ale zanim opuścił komnatę, usłyszał jeszcze – Ino nie galopem, dostojeństwo ci przystoi…
274
Agata Sienkiewicz Zwolnił, lecz po kilku krokach wznowił bieg. Po chwili wpadł w tłum i mozolnie zaczął przedzierać się w stronę bramy, aby mieć jak najlepszy widok. Mistrz westchnął i niespiesznie ruszył za nim. Piprek słyszał legendy o wiedźmach, że mściwe to, ale i przydatne, bo potężną mocą włada. Wiedział też, że w zamku dwie mieszkają. Starszej, Elsy, nigdy na własne oczy nie widział, ale mówili, że wiekowa jest jak sam zamek, a wyglądem podobna do ropuchy, za to zmarłych wskrzeszać potrafi. Młodsza, Galenstraat, była na usługach jego mistrza, toteż ludzie nie mówili o niej głośno, żeby w niełaskę nie popaść. Piprek widział ją raz jeden, zaraz po tym jak przybył do zamku, a jeszcze zanim pod skrzydła Ippoldta trafił. Wyjeżdżała z rycerzami na wyprawę. Ropuchy kształtem nie przypominała na pewno, siedziała w siodle po męsku, szczupła, dostojna i wyprostowana. Na twarzy miała jednak maskę, tak jak rycerze. Okazja, by ujrzeć prawdziwą wiedźmę w pełnej krasie może się więc szybko nie powtórzyć, toteż nie szczędził wysiłku, by zająć jak najlepsze miejsce. Oddział dwunastu konnych niespiesznie wjechał na dziedziniec, a zaraz za nimi opadła żelazna krata. Tłum wstrzymał oddech. Cała jednostka umorusana była błotem, pod którym można było dostrzec rozdarcia, gdzieniegdzie ślady krwi, a i zsiadanie z koni nie wychodziło rycerzom zbyt swobodnie. Kiedy już wszyscy, bardziej lub mniej stabilnie, stali na ziemi, a wierzchowce powierzyli stajennym, Piprek dostrzegł coś białego, majaczącego w środku eskorty. Serce zabiło mu szybciej. Drżąc jeszcze bardziej, patrzył, jak Zygfryd, zwany Ponurym, ściąga w biel obleczone, bezwładne ciało ze swojego konia i nawet nie próbując być delikatnym, składa je na bruku. – Jak jeszcze raz ścierwo zobaczę, to utłukę jak psa – wysyczał przez zęby i niezwłocznie ruszył do zamku, a tłum posłusznie schodził mu z drogi. Przez chwilę Piprek myślał, że jego serce stanęło i niechybnie on też ścierwem zostanie. Wykorzystując zamieszanie przecisnął się bliżej kręgu otaczającego rycerzy i wiedźmę. Kiedy zobaczył, że jej pierś miarowo unosi się przy oddechu, odetchnął i on. Jednak widok nie całkiem był takim, jakiego oczekiwał. Na bruku leżała zwykła dziewczyna, w jednym tylko trzewiku, białej koszuli i halce, podartych i miejscami zakrwawionych. Twarz zasłaniały skołtunione czarne włosy, na skroni pozlepiane zeschłą krwią. Gruby powróz krępował nogi i ręce. Mistrz Ippold bez problemu dotarł w pobliże wiedźmy, tłum rozstępował się przed nim z szacunkiem. Pochwycił spojrzenie równego mu rangą Hahna,
275
Agata Sienkiewicz który dopiero co skończył analizować wynikłe z wyprawy straty w rynsztunku i, nieznacznie wskazując podbródkiem odchodzącego Zygfryda, zapytał: – A temu co? Stalowe oczy Hahna błysnęły, a na twarzy pojawił się tajemniczy uśmiech. – Miecz mu połamała, to i nie w humorze jest. – Jak to: miecz połamała? – zapytał z niedowierzaniem Ippoldt. – Ano tak to, gołą ręką. – Gdzie wy żeście ją w ogóle wynaleźli? Toć wiedźmy nasze tereny omijają z daleka. Hahn westchnął, złapał kilka pytających spojrzeń i zaczął opowieść: – Przypadkiem na nią wpadliśmy. Miało być polowanie na grubego zwierza… Co prawda toto dużo mięsa nie ma, ale zdobycz niezgorsza. A jak się jej ta koszula rozdarła, to…– co mówiąc, wykonał sugestywny gest na wysokości piersi, ale napotykając karcący wzrok Ippoldta powrócił do relacji. – Zbierała cosik w lesie. Myśleli my, że to wieśniaczka jaka, a że rozebrana taka, to Goczek, jak to Goczek, rozochocił się, i dalej w konkury uderzać. Ona wpierw grzecznie, co by my swoją drogą jechali, a ona swoją. No to Goczkowi krew zawrzała, bo co to nie on i mówi, cobyśmy sami jechali, bo jemu honor panny samej w lesie na pastwę wilków zostawić nie pozwala. To myśmy się zebrali, a Goczek z nią został. Daleko nie ujechaliśmy, kiedy krzyk się echem po lesie odbił. Wracamy, a tam Goczek z mieczem obnażonym, ino w lewej ręce, bo prawa jak do mięsa obdarta. A blady jak ściana. Dziewka zobaczyła nas i uciekać zaczęła, tośmy za nią w pogoń, a że na koniach, to daleko nam nie odbiegła. Jakeśmy ją otoczyli, to się pokaz zaczął. Rosta i Butryma ino machnięciem rąk z koni zsadziła, i to z pięciu kroków. Machnęła znowu, to Glassa i Nycza gałęzie oplotły i mało co nie podusiły, alem im w sukurs ruszył. Rawdon koniem na nią ruszył i przewrócił, to taki pisk wydała, że wszystkie konie dęba i pouciekały. Jakeśmy jeszcze leżeli, to ta palce rozcapierzyła, wbiła w ziemię, a korzenie wylazły i dalej nas ze sobą pod ziemię ciągnąć. Glass to już po szyję pogrzebany był, kiedy Goczek nadbiegł. A ledwo na nogach już stał, biały jak sama śmierć. Od tyłu ją zaszedł i mieczem się zamachnął, ale unik zrobiła, że ledwo ją w ramię drasnął. Tyle, że jak się do ucieczki rzuciła, to i korzenie nas puściły. A i widać było, że powoli siły ją opadają. Zygfryd pierwszy z tych korzeni się wygramolił i za nią. Dobrze, żem mu w porę krzyknął, żeby żywcem ją brał, bo by potworę ukatrupił. Sztyletem rzucił i w nogę
276
Agata Sienkiewicz drasnął, to się przewróciła. Z daleka jeszcze widziałem, jak ją dopadł i miecz do gardła przystawił. Myśleli my, że walka skończona. Rozeszli się bracia po lesie koni szukać, ja do Goczka, cucić go, bo prawie nieprzytomny był, jeno Butrym ruszył Zygfrydowi na wsparcie. Patrzę ja za nim i widzę, że tam przy wiedźmie coś jasno się robi. Chwila moment to było, jak dłonie niebieską poświatą jej zaświeciły, chwyciła miecz i złamała w połowie! Zygfryd zdębiał, ale szybko rzucił się na nią, żeby znowu nie uciekła, ale zanim złapał, to mu tą niebieską dłoń do piersi przyłożyła. Zgiął się biedak momentalnie i siny na twarzy zrobił. Zabiłaby go pewnie, ale Butrym czujność zachował. Kamieniem rzucił, w głowę ją trafił i przytomność straciła. Ale Zygfryd to jeszcze długo kolory odzyskiwał. Dopiero, jak mu konia przyprowadzili, podniósł się, kawałki miecza schował i zanim kto przemówił, związaną dziewkę na konia rzucił i ruszył, bez słowa. No i tak to było… – Widać, że pierwszy raz z czarownicą starcie mieliście – zaśmiał się Ippoldt. Spojrzał po tłumie, który z szeroko otwartymi ustami spoglądał to na leżące na bruku ciało, to na Goczka, z którego zmasakrowanej kończyny wciąż jeszcze kapała krew. – A ty co tu jeszcze robisz? – mistrz Ippoldt dopiero teraz zauważył młodego rycerza. – W tej chwili do Elsy, może ci jeszcze tą dłoń wykuruje. – Wykuruje, nie wykuruje. Od jutra ta dziewka moją prawą ręką będzie – odpowiedział jakby w transie Goczek, po czym chwiejnym krokiem udał się w stronę zamku. – Eh – westchnął Hahn. – Taki on pewny siebie, co głupi. Podniósł wiedźmę z ziemi i ruszył w ślad za Goczkiem. – I co z nią teraz będzie? Policzki i uszy Piprka były czerwone niczym buraki, a oczy błyszczały jak gwiazdy. Wpatrywał się z otwartymi ustami w mistrza. Ten obrzucił go tylko zdawkowym spojrzeniem, lecz zanim ruszył z powrotem do swojej komnaty, rzucił z tonem niepokoju w głosie: – Teraz trzeba będzie bestię okiełznać. Nowicjusz wiedział, że nie ma co zadawać dodatkowych pytań. Wystarczająco nadwyrężył dzisiaj cierpliwość swojego mentora. Spuścił głowę i podążył za nim. ***
277
Agata Sienkiewicz W kuźni było gorąco jak w piekle. Ogień na palenisku, porozrzucane w pozornym nieładzie szczypce, dłuta i młoty. Jedynie cisza była zjawiskiem niespotykanym tu w biały dzień. Odziany w skórzany fartuch i spodnie kowal Jansson z niedowierzaniem oglądał kawałki miecza. Po raz kolejny przejeżdżał palcami po gładkich krawędziach złamania, przymierzał je do siebie i znowu próbował wyczuć palcami chociażby najmniejszą nierówność, rysę, szczerbę. – Gołą ręką, powiadasz? – zapytał, zerkając z ukosa na Zygfryda, z którego pot lał się strumieniami. Ponury rycerz jedynie potwierdzająco pokiwał głową. Wściekłość nie odpuszczała od kilku godzin, a i nie miała jak, bo Zygfryd co rusz o gołą rękę był pytany. – Oj, rączki to ona ma… – W drzwiach stał wcześniej nie zauważony Goczek, prezentujący w pełnej krasie uśmiech bez lewej górnej dwójki. – Ja to ją jeszcze nauczę, jak lepiej taki dar pożytkować. W Zygfrydzie jakby coś eksplodowało. Ruszył na Goczka, złapał go za koszulę i przydusił do ściany. – Przez twoje amory wszyscy mogliśmy zginąć – wysyczał mu prosto w twarz. – Ale nie zginęliśmy – odpowiedział nie tracąc humoru i odpychając Zygfryda zdrową ręką. – Zdobycz zacna, a straty znikome. – Znikomy to ty masz pomyślunek – odpowiedział ponury rycerz, odpuszczając przepychanki – Rozumu ci brakuje. – A tobie dupczenia… – Toż jego żadna niegodna – dodał rozbawiony sytuacją Jansson. – Miecz zrobiony będzie, możesz spokojnie do swoich spraw wracać. Zygfryd obdarzył młodszego rycerza jeszcze jednym srogim spojrzeniem i pospiesznie opuścił kuźnię. Kowal, spoglądając na poprawiającego szaty Goczka nie mógł się powstrzymać od jeszcze jednego komentarza. – Oj, Goczek, głupiś ty jak główka kapusty. – Czarownicę będę miał na usługach, to już mi nikt z was ubliżać nie będzie – odpowiedział młodzieniec hardo, kładąc na piersi prawą rękę zawiniętą w mokre szmaty. – A skąd taka pewność, że to ty ją na usługi dostaniesz? Konkurenci zacni, a ty kaleka, bez ręki. – Goi się. Elsa maścią nasmarowała, do zawodów gotowy będę. – I chcesz ty i Hahna, i Rawdona, i Zygfryda zwyciężyć?
278
Agata Sienkiewicz – Hahn stary pryk, Rawdon za ciężki i za wolny na takie potyczki, a ten raptus dziewiczy, to mięsa nie tknie, ino zieleniną się żywi, a w zawodach ma stawać? Jego takie zabawy niegodne – odpowiedział, mocno akcentując ostatnie słowo. – Żebyś ty w wieku Hahna miał chociaż połowę jego siły i wigoru, i jedną trzecią tego szacunku, coś mu winien. Zygfryd za to honorowy i cnotliwy, a tyś zwykły kiep, co sobie mieczykiem lubi pomachać – odpowiedział zdenerwowany Jansson. – A teraz wynoś mi się stąd, bo jeszcze ci drugą rękę uszkodzę. Nie czekając aż rycerz opuści kuźnię, powrócił do oględzin złamanego miecza. Będąc pewnym, że Goczek jest już daleko, krzyknął w stronę okna. – Piprek, ty wiesz, co za przeszpiegi grozi? Zza okna powoli wynurzyła się płowa czupryna, a zaraz po niej zaczerwieniona ze wstydu twarz. – Żadne tam przeszpiegi… Ja tak z ciekawości tylko… Bo mi nikt nie chce powiedzieć, co to teraz z tą wiedźmą będzie, to i nadstawiam ucha gdzie się da… – A czemuż to? – zapytał zdziwiony kowal. – Wszak to tajemnica żadna, a i starsi pamiętać powinni, bo dopiero co trzydzieści lat minęło, jak Galenstraat do zamku przybyła. Piprek spoglądał na Janssona z nadzieją, co serce kowala zmiękczyło. Słabość miał do chłopaka, bo jako małego w lesie znalazł i długo jak syna wychowywał, dopóki mistrz Ippoldt nie zaproponował lepszego losu dla urwisa. Żeby ustrzec się jednak przed kolejnymi skargami mistrza, że za bardzo chłopaka rozpieszcza, zaproponował, że jak mu kuźnię uprzątnie, to w zamian o dalszych losach wiedźmy usłyszy. Dobrą godzinę Piprek w ukropie pracował. Kiedy skończył, kowal odsunął się na chwilę od swoich obowiązków, wyciągnął z wiszącej przy wejściu sakwy bochen chleba, płaty suszonego mięsa i gąsiorek wina, położył na stole i podzieliwszy na dwie części, usiadł na pieńku przy ścianie. Piprek, zniecierpliwiony, nawet kęsa nie mógł wziąć, choć kiszki po ciężkiej pracy marsza mu grały. – No to co chcesz, chłopcze, wiedzieć? – Co teraz z wiedźmą będzie? I co to za szranki? A czemu… – Spokojnie, powoli… – Bo mistrz Ippoldt, to powiedział, że „teraz bestię trzeba okiełznać”. – No to wszystko już wiesz, po co mój czas marnujesz? – Przepraszam – odpowiedział zawstydzony młokos.
279
Agata Sienkiewicz – Bo widzisz, pierwsze, co musisz wiedzieć, to że wiedźma, to nie niewiasta. Musisz patrzeć na nią, jak na groźne zwierzę, które ogon podkuli tylko przed silniejszym od siebie. Mieć taką wiedźmę po swojej stronie, to jak mieć potężną broń, ale zdobyć ją, to kawał ciężkiej roboty. Najpierw więc trzeba będzie wyłonić najlepszego kandydata i o to właśnie te zawody. Prawo stanąć do nich mają wszyscy, którzy w chwytaniu wiedźmy brali udział, jednak, zważ, mogą, ale nie muszą. Kto decyduje się wiedźmę posiąść, wielkie brzemię na siebie bierze, bo groźne to, często zdradzieckie, a i nie zawsze siłą się złamać da. Ale jak już się uda, to korzyści co niemiara. Wystarczy popatrzeć na Elsę albo Galenstraat. Elsa to teraz ino medykuje, ale były czasy, że jak Gaalenstrat na bitwy jeździła. Ta to w walce za dziesięciu chłopa robi, a i podobno inne cuda potrafi. – Ale jak te zawody będą wyglądały? – A pamiętasz tę wielką klatkę na polanie w północnym lesie, co to cię Goczek w niej zamknął, jak mu żeś źle popręg dopiął i z konia spadł? – A jakżebym mógł zapomnieć… – mruknął zjeżony młodzieniec. – Tam wyruszymy jutro w nocy, kiedy dzwon zacznie bić. To będzie znak, że ustawiono klepsydrę i turniej się zaczął. Kiedy będą się przesypywać ostatnie ziarna, dzwon zabije drugi raz… Opowiadanie przerwał nagle zirytowany głos mistrza Ippoldta. – Piprek! Piprek! Gdzie jesteś, niecnoto? Chłopiec, przerażony, aż podskoczył i, jak za dziecięcych czasów, w pierwszym odruchu wyskoczył przez okno i pobiegł szukać schronienia w lesie… *** Jasna postać Galeenstrat wyglądała, jakby emanowała własnym światłem, mimo że księżyc przesłoniły chmury. A może sam się za nimi skrył, zawstydzony jej urodą, którą tak niewielu mogło podziwiać? Ubrana w błękitną suknię obficie haftowaną srebrem, z białymi niemal włosami, powiewającymi za nią niczym welon, sunęła przez dziedziniec bezszelestnie jak duch, podsycając tym samym szepty o straszącej w zamku Białej Damie. Jedynie w wiklinowym koszyku, ściskanym w prawej dłoni, od czasu do czasu coś cicho pobrzękiwało. Strażnik bez pytania przepuścił ją do lochów. Grobowe powietrze i zapach stęchlizny podrażniły jej nozdrza, ale nie zawahała się. Ostrożnie
280
Agata Sienkiewicz stąpała po stopniach w dół, polegając na słabym świetle pochodni, ustawionej obok wejścia do celi jedynego więźnia. Kolejny strażnik, nieco z trudem, odsunął grubą, drewnianą sztabę blokującą drzwi i wszedł do celi, przyświecając pochodnią. Wszystko było bez zmian. Wiedźma była podwieszona na środku celi. Ciężkie żelazne kajdany, w które zakuto jej nadgarstki, przymocowane były do haka, zwieszającego się z masywnego łańcucha, przewleczonego przez obręcz w stropie i przytwierdzonego do drewnianego kołowrota. Stopami ledwo dotykała ziemi. Kolejne kajdany, połączone krótkim łańcuchem, pętały kostki. Spuszczona głowa nie pozwalała określić stanu przytomności, więc strażnik, nie chcąc ryzykować bezpośredniego kontaktu, dobył kordu i ostrożnie podniósł jej podbródek. Twarz miała mokrą, usta lekko rozchylone, ale oczy zamknięte. Odczekał chwilę i nie doczekawszy się żadnej reakcji, przymocował pochodnię do ściany i wyszedł, zostawiając otwarte drzwi. Galenstraat, nie czekając dłużej, odstawiła koszyk i podeszła do wiedźmy. Delikatnie uniosła jej głowę, a ta, czując na policzkach kojący dotyk miękkich i ciepłych dłoni, z trudem otworzyła oczy. Spod lekko uchylonych powiek pociekły kolejne łzy. Spojrzała błagającym wzrokiem i z wysiłkiem wyszeptała: – Zabij mnie… Na twarzy Galenstraat wykwitł smutny uśmiech współczucia. Sięgnęła do koszyka i wyjęła małą, błękitnie połyskującą buteleczkę. Odkorkowała, i odchyliwszy głowę wiedźmy, wlała całą zawartość prosto do jej ust. Ta szarpnęła się i zakrztusiła, ale połknęła wszystko. Po chwili patrzyła na gościa rozszerzonymi, ale przytomnymi źrenicami. Oddychała spokojnie, a po grymasie bólu nie pozostało ani śladu. Starsza wiedźma, zadowolona z efektu, sięgnęła znowu do koszyka i wyjmując wilgotną szmatkę zaczęła ocierać twarz i rany spętanej. – Skończyło się życie, jakie znasz – mówiła przy tym aksamitnym głosem. – Ale co przyniesie ci fortuna, to nawet Elsa nie wie. Możesz trafić dobrze, a możesz trafić bardzo źle, ale, wbrew pozorom, na zamku szanuje się wiedźmy. Tylko od ciebie zależy, jak szybko sobie na ten szacunek zasłużysz. Skończywszy opatrywanie, spojrzała wiedźmie jeszcze raz w oczy. – Czekają cię trudne chwile. Teraz śpij. Obudzę cię, kiedy przyjdzie pora. Dłonią zasłoniła jej oczy i głowa wiedźmy bezwładnie opadła. Wracała przez dziedziniec zamyślona, jakby nieobecna. Z transu wyrwało ją dopiero uporczywe przeświadczenie, że ktoś ją obserwuje. Rozejrzała się.
281
Agata Sienkiewicz W oknie zamku stał ledwo widoczny Zygfryd. Posłała mu porozumiewawczy uśmiech i ruszyła w jego kierunku. *** Cały następny dzień dłużył się Piprkowi niemiłosiernie. Za to po zachodzie słońca gotów był biec do Janssona na każdy dźwięk, który choć trochę przypominał bicie dzwonów. Krążył po zamku, aż w końcu, znużony, zasnął oparty o okno wychodzące na dzwonnicę. Spał tak mocno, że nie obudziły go nawet tak wyczekiwane dzwony. Tylko przypadkowe szturchnięcie osłabiło sen. Chłopiec otrzeźwiał natychmiastowo. Rzucił się pędem w stronę głównego wyjścia i dalej, do kuźni, przed którą spokojnie czekał Jansson. Zdyszany, przystanął na chwilę. Kowal tylko pokiwał głową ze zrezygnowaniem i ruszył spokojnym krokiem w stronę lasu północnego. Szli w ciszy, co jakiś czas mijając innych, tak samo spokojnych i podekscytowanych jednocześnie. Światło księżyca nieśmiało przebijało się przez korony drzew, łudząc oczy nierealnymi obrazami. Czasem, kątem oka, Piprek dostrzegał przerażające demony, sunące slalomem między pniami drzew i wiedza, że to jeno rycerze w maskach, wcale nie umniejszała strachu. Po niezbyt długim, spokojnym marszu dotarli do celu. Polana była niemalże idealnie okrągła, o średnicy jakichś siedemdziesięciu kroków, otoczona przez wał wysokości dorosłego mężczyzny, szeroki na cztery kroki. Tu się zatrzymali. Piprek znał już to miejsce i nie wiązał z nim przyjemnych wspomnień. Wtedy jednak spędził tu noc samotnie, a teraz na polanę przybyli chyba wszyscy mieszkańcy zamku, łącznie z kucharkami i stajennymi. Nikt jednak nie wyszedł poza wał. Do środka wolno było wejść tylko członkom zakonu. Wewnątrz, w połowie odległości miedzy wałem a środkiem polany, w równym okręgu ustawili się wszyscy obecni na zamku rycerze. Nie szło ich rozróżnić, gdyż wszyscy mieli na sobie takie samo odzienie: długi do ziemi płaszcz, czarny u szyi i stopniowo przechodzący w szkarłatną czerwień. Ich twarze były zasłonięte przez metalowe maski przypominające czaszki dziwnych bestii o wydłużonych pyskach i długich kłach, ze skierowanym do góry, ostro zakończonym rogiem, po którego obu stronach przymocowano zwrócone do tyłu, smukłe bażancie pióra. Na samym środku, na kamiennym podwyższeniu, stała wielka żelazna klatka. Czy może raczej – arena. Zbudowana na podstawie koła o średnicy
282
Agata Sienkiewicz jakiś dwunastu łokci, wysoka na piętnaście. Kopulasty wierzchołek był zwieńczony ginącym w ciemności masztem. Poza księżycem, jedyne oświetlenie stanowiły cztery, przymocowane do klatki, pochodnie. W środku leżała wiedźma. Skuta. Nie ruszała się. Nagle dzwony zaczęły bić ponownie. Spośród rycerzy wystąpiły pojedyncze postaci i zaczęły iść w stronę areny, przystając kilka kroków przed nią. Przy dwunastym uderzeniu wokół areny powstał krąg jedenastu zamaskowanych postaci. Gdy tylko echo finalnego uderzenia ostatecznie przebrzmiało, rzucili się w stronę klatki. Po pokonaniu kamiennego podestu, większość zaczęła wspinaczkę po żelaznych prętach. Jeden tylko spokojnie ruszył do wejścia i objął straż, jednocześnie obserwując poczynania towarzyszy. Tymczasem wspinającym zadanie utrudniały nie tylko stroje i maski, ale i sami współtowarzysze, obecnie rywale. Kopniaki i szturchnięcia skutecznie spowalniały tych mniej zdeterminowanych. Jeden w końcu odpadł i runął plecami na kamienny podest. Leżał chwilę, ale podniósł się, choć z trudem. Spojrzawszy na współtowarzyszy poniechał jednak dalszej wspinaczki i stanął w niedalekim sąsiedztwie strażnika wejścia. Z pozostałych na klatce trójka wyraźnie prowadziła. Stawiając ostrożne kroki na kopulastym wykończeniu, dążyli w stronę masztu. Jeden z nich nagle upadł, złapany za kostkę przez towarzysza jeszcze uczepionego pionowych prętów. Niebezpiecznie stoczył się na krawędź i choć nie spadł, pozostała dwójka dotarła już do masztu. Widząc to reszta, poza jednym, zaczęła pospiesznie wracać na podest. Dwójka przy maszcie walczyła o pierwszeństwo. W szamotaninie jeden z rycerzy pośliznął się, co drugi skrzętnie wykorzystał. Był już na wysokości jakiś czterech łokci, kiedy towarzysz go dogonił i ciągnąc za nogi, próbował wyeliminować. Jego przeciwnik był jednak zbyt mocny. Mozolnie, ale sukcesywnie wspinali się jeden za drugim i wkrótce obydwaj utonęli w ciemności. W tym czasie ten, który pozostał na klatce, ostrożnie podszedł do masztu, upatrując tutaj swojej szansy. Pozostała ósemka już czekała przy wejściu. Nikt nie widział, co działo się na szczycie. Co sprawniejsze uszy wyłapywały tylko odgłosy stękania, szamotania, uderzeń… I nagle w powietrzu rozbrzmiało metaliczne pobrzękiwanie, które, choć ciche, nie uszło uwadze nikogo z obecnych. Piprek szybko zrozumiał, że coś się wydarzyło i patrząc po skupionych twarzach zebranych doszedł do wniosku, że chyba tylko on nie wie co.
283
Agata Sienkiewicz Sekundy ciszy, która nastąpiła zaraz potem, przerwały znowu odgłosy szamotania, a po chwili metaliczny huk, kiedy jeden z rycerzy spadł na klatkę i, ogłuszony, zaczął się z niej powoli zsuwać. Czyhający pod masztem tylko przelotnym spojrzeniem obrzucił przeciwnika, bo z góry właśnie zjeżdżał kolejny. Nie czekając ani chwili, natarł na niego, próbując odebrać ukrytą zdobycz. Zaatakowany próbował jednak uniknąć potyczki, prąc z całej siły w stronę prawdopodobnie nieprzytomnego towarzysza. Już prawie chwycił go za rękę, kiedy ten ostatecznie zsunął się z krawędzi i niechybnie uderzyłby z całym impetem o grunt, gdyby resztką sił nie złapał na chwilę krat, co nieznacznie złagodziło upadek. Pozostali obserwowali go krótko, ale nikt nie ruszył z pomocą. Spojrzenia szybko wróciły w stronę szamoczących się na klatce. Jeden z oczekujących nie wytrzymał i podjął ponowną wspinaczkę. Kiedy już był tuż, tuż, jeden z walczących stracił równowagę i spadając, pociągnął za sobą przeciwnika. Obydwaj jednak zdążyli na czas uchwycić się klatki i zejść na dół ostrożnie, choć dosyć pospiesznie. Reszta tylko na to czekała. Ruszyli na nich jak sfora wygłodniałych psów, tworząc czerwoną kotłowaninę z wystającymi gdzieniegdzie przerażającymi czaszkami. Tylko jeden niewzruszenie pozostał na straży. Ogłuszony wcześniej rycerz drgnął. Powoli usiadł. Oddychał ciężko. Obrzucił badawczym spojrzeniem kotłowaninę i spróbował stanąć na nogi. Przyszło mu to z trudem, ale nie upadł. Oparł ręce na kolanach, próbując zaczerpnąć tchu, po czym wyprostował się i przeciągnął, wyginając łokcie i łopatki do tyłu. Pokręcił głową na różne strony, sprawdzając stabilność karku, oderwał połowę płaszcza, rozdartego przy spadaniu, po czym ruszył w stronę walczących. Zatrzymał się jednak przed strażnikiem wejścia. Sięgnął pod płaszcz i zza pasa wyciągnął duży, zawieszony na metalowym kole klucz, który delikatnie brzęknął. Dźwięk jednak dotarł do zdezorientowanych walczących, którzy w jednej sekundzie zgodnie zastygli w bezruchu. Odosobniona dwójka chwilę jeszcze toczyła walkę na spojrzenia, ale zanim pozostali rzucili się w ich kierunku, doszło do starcia. Dotychczasowy strażnik nieznacznie górował nad przeciwnikiem wzrostem i posturą, zachował też wszystkie siły. Mimo to, determinacja przeciwnika go zaskoczyła. Lekceważąc uderzenie, pozwolił mu dotrzeć niebezpiecznie blisko wejścia, ale zręczne szarpnięcie naprawiło błąd i ręka z kluczem zamajaczyła tuż przed nosem osiłka. Skupił się na niej jednak zbyt mocno,
284
Agata Sienkiewicz bo po chwili cios w brzuch na dwie sekundy zamroczył jego umysł. W ostatniej chwili podciał sięgającego zamka przeciwnika, który stracił równowagę i padł na ziemię. Nie wypuścił jednak klucza, lśniącego teraz na wyciągnięcie ręki oponenta, czego ten nie omieszkał wykorzystać. Przed oczyma już zobaczył słodką wizję zwycięstwa, gdy wtem coś ciężkiego zwaliło mu się na plecy. Czerwono–czarna, zakurzona wataha dotarła pod wejście. W tumulcie jednakowych postaci chyba tylko sam diabeł wiedziałby, gdzie szukać klucza. Wydawało się, że rycerze walczą na oślep, że zapomnieli celu i nie przestaną, póki ostatni żywy nie zostanie… Wtem, szczęk otwieranego zamka rozległ się niby huk grzmotu. Rycerze posłusznie odstąpili, ukazując obserwującym tego jednego, którego dłoń spoczywała na kluczu. Klęczał przy zamku, oddychając ciężko. Zwiesił głowę, próbując złapać tchu. Po chwili wstał. Zachwiał się, ale ustał. Otworzył żelazną furtkę i wszedł do środka. Widzowie czekali już tylko, aby objawił swoją twarz. Rycerz zatrzasnął za sobą kraty, przekręcił klucz i wyrzucił go na zewnątrz. Wśród widowni poniósł się pomruk. Piprek spojrzał na skupioną i lekko zaniepokojoną twarz kowala. – Co on wyprawia? – mruknął pod nosem Jansson. – Czy on oszalał? – Coś jest nie tak… Dobiegające zewsząd szepty jasno świadczyły o tym, że ta część już nie należała do rytuału widowiska. Z sercem walącym jak młot Piprek powrócił wzrokiem do areny. Rycerz stanął nad wiedźmą, która według prawa zakonu była już jego własnością. Przyglądał jej się przez chwilę, a wiatr podwiewał porwany płaszcz. Nagle sięgnął za pas i ku zaskoczeniu wszystkich wydobył zza niego drugi klucz, dużo mniejszy, którym rozkuł kajdany najpierw na kostkach, potem na nadgarstkach wiedźmy. Ta, jak na komendę, otworzyła w pełni przytomne oczy. Niezgrabnie skoczyła na nogi i błyskawicznie zlustrowała otoczenie. Wyglądała na lekko zdezorientowaną i przerażoną, ale i gotową do walki. W końcu obdarzyła spojrzeniem także zamaskowanego przeciwnika. W blasku pochodni dostrzegła jego oczy i uśmiechnęła się szyderczo. Legendy i opowieści rycerzy zrobiły swoje. Tłum pośpiesznie cofnął się, aby być jak najdalej od potencjalnego zagrożenia, a jednocześnie móc obserwować sytuację. Nawet w wewnętrznym kręgu zapanowało delikatne poruszenie, choć regulamin wyraźnie nakazywał milczenie.
285
Agata Sienkiewicz Przeciwników na arenie dzieliły może cztery kroki. Stali nieruchomo jak posągi, wciąż patrząc sobie w oczy. Wiedźma rozłożyła palce dłoni, gotowa do obrony lub ataku. Na moment przerwała kontakt wzrokowy, próbując zlokalizować wyjście z klatki i ta sekunda wystarczyła, żeby mężczyzna całym impetem skoczył w jej stronę. Zdecydowanym ruchem ręki sprawiła, że z impetem uderzył o pręty, choć nawet go nie musnęła. Nie tracąc czasu skoczyła do wyjścia, szarpnęła kilka razy i z lekkim przerażeniem spojrzała za siebie. Widząc rycerza dopiero podnoszącego się z upadku, powróciła do zamka, przymknęła oczy i odetchnęła głęboko. Położone na dziurce od klucza palce zaczęły świecić i po kilku sekundach blaskiem dorównywały już oświetlającym arenę pochodniom. W tym jednak momencie przeciwnik złapał ją za kark. Zamachnęła się, ledwo go jednak sięgnęła, pozostawiając na masce trzy przepalone smugi. Chwilowe oślepienie przeciwnika znowu dało jej czas. Skupiając resztki uwagi zaczęła kumulować w dłoniach błękitną energię, widząc jednak, że przeciwnik dochodzi do siebie, bez zwłoki położyła prawicę na jego piersi. Tak jakby tylko na to czekał. Złapał ją mocno za nadgarstek i wykręcając rękę, odwrócił do siebie tyłem. Drugą rękę zacisnął na jej szyi, przez co całkiem straciła koncentrację. Lewą nieudolnie próbowała choć trochę osłabić uścisk, ale nie odpuszczał, pozwalając, aby powoli traciła siły. Nagle zamarła, ręka opadła swobodnie, ale zanim rycerz zaczął coś podejrzewać, potężna fala energii ponownie rzuciła nim o pręty klatki. Usiłując oprzytomnieć, patrzył, jak wiedźma, krztusząc się, próbuje wstać. Nagle powoli odwróciła głowę i spojrzała na niego pozbawionymi źrenic oczami. Na czworakach zaczęła z trudem sunąć ku niemu, a jej dłonie z każdą chwilą wydzielały coraz więcej błękitnego światła. Rycerz spróbował wstać, ale zawrót głowy posadził go z powrotem dokładnie w momencie, kiedy emanujące mocą, wściekle zakrzywione palce sięgneły w jego kierunku. Ponownie złapał ją za nadgarstki. W tym momencie poczuł przeraźliwy ból, promieniujący od palców aż do barków, nie puścił jednak. Upadli na bok. Mężczyzna ostatkiem sił ciężarem własnego ciała przyszpilił wiedźmę do ziemi. Nie czekając na reakcję, kolanem rozsunął jej nogi, nadgarstki złączył nad głową i uwolnioną dzięki temu ręką podwinął halkę. Dotyk ciepłych palców na wewnętrznej stronie nagich ud sprawił, że mlecznobiałe źrenice powróciły do naturalnego koloru, dłonie zgasły, a wraz z nimi ból. Pod rycerzem leżała teraz przestraszona, poszarpana dziewka. Zdążyła jeszcze cicho zaprotestować, ale po krótkiej szarpaninie wszedł w nią z całą siłą, na jaką jeszcze było go stać.
286
Agata Sienkiewicz Jej krzyk otrzeźwił widzów. Co młodszych pogoniono do domów, zręcznie unikając pytań o to, co się wyprawia na arenie. Wynik walki był już ustalony. Nikt nie miał wątpliwości, że rycerz zasłużył na swoją nagrodę. Kiedy już przygniatające wiedźmę ciało zastygło w bezruchu, a uścisk na nadgarstkach zelżał, z jej oczu pociekły łzy. Ostatkiem sił spróbowała się wyswobodzić. Zygfryd zwolnił uścisk, ściągnął maskę i delikatnie wplatając palce w jej włosy, złożył na ustach stanowczy pocałunek. Poczuł błogi spokój, kiedy wiedźma, oplótłszy go ramionami i nogami, odpłaciła tym samym. Zebrane towarzystwo powoli zaczęło opuszczać polanę. Ktoś podrzucił klucz w pobliże wejścia. Pochodnie zgasły. Parę pozostawiono samym sobie. Piprek dopiero po paru chwilach zorientował się, że został sam, więc czym prędzej ruszył na poszukiwanie Janssona. Tym razem po uroczystej ciszy nie pozostało ani śladu. Grupki ludzi prowadziły ożywione dyskusje na temat widowiska, nie szczędząc ani okrzyków zachwytu, ani psioczeń na nierozwagę Zygfryda. Tylko zamaskowani rycerze przemykali bezszelestnie. Dopiero w połowie drogi Piprek trafił na kowala. Zziajany usiłował dotrzymać mu kroku, udając, że nic się nie stało. – Ta jest chyba godna, prawda? – zapytał nieśmiało, kiedy już jego oddech powrócił do normy. Jansson spojrzał na niego ze zdziwieniem, ale po chwili pojął pytanie. Uśmiechnął się delikatnie. – Nie. To on jest godzien.
287
Agata Sienkiewicz
Przeze mnie droga… – Witamy w krainie wyrzutków i marzycieli. Pochylająca się nade mną postać mogła być każdym. Zamglonym wzrokiem dostrzegałem zaledwie zarys sylwetki. Docierający jakby z oddali głos też nie budził żadnych skojarzeń. Wstałem z trudem, przetarłem oczy i strzepnąłem z ubrania rudy pył. Przede mną stała dziewczynka o długich, lśniących, czarnych włosach, z grzywką kończącą się tuż nad powiekami, ubrana w czarną sukienkę bez rękawów, czarne rajstopy i białe buty. Patrzyła czarnymi jak węgiel oczami, z delikatnym uśmiechem na ustach. – Gdzie ja jestem? – Jak to: gdzie? – zapytała zaskoczona. – Tutaj – dodała, zataczając ręką krąg, wskazujący otaczającą nas czerwoną pustynię. Nijak nie rozjaśniło to sytuacji. Spróbowałem inaczej. – A dlaczego tu jestem? – Najwidoczniej chciałeś tu być. – Wzruszyła ramionami. Powiodłem wzrokiem po pustym krajobrazie. – Oprowadzić cię? – usłyszałem z dołu. – Tak, poproszę… Byłem ciekaw, jak też może wyglądać oprowadzanie po pustyni. Dziewczynka odwróciła się, a przestrzeń przed nią pękła, rozcięta przez snop światła. Wkrótce stały przed nami otwarte drzwi. Przekroczyliśmy próg. Na to gotowy nie byłem – moim oczom ukazało się miasto zbudowane przez wariata. Każdy budynek inny. Obok siebie stały nowoczesne drapacze chmur i brudne szałasy, parterowe domki z białymi płotkami i średniowieczne zamki, przyczepy campingowe, altanki, góralskie chatki, kamieniczki i domy ze szkła i stali. Niektóre tętniące życiem, inne popadające w ruinę. Przed większymi stały totemy lub ołtarze. Podchodzili do nich jacyś ludzie, składali kwiaty, wznosili modły, zostawiali ofiary. – Masz imię? – odezwała się niespodziewanie moja przewodniczka. – Imię? – To będziesz Point. – Dlaczego Point? – zapytałem zbity z tropu. – Bo lubię to słowo. Brzmi, jakby się miało w ustach sprężynę.
288
Agata Sienkiewicz – A ty masz imię? Dziewczynka myślała przez chwilę. – Możesz mi mówić Wera. To będzie nawet zabawne. – Znów uśmiechnęła się prawie niezauważalnie. Zrezygnowałem z dalszych pytań. Chodziliśmy ulicami bez nazw i bez pomysłu, mijaliśmy setki ludzi. Niektórzy kłaniali się przed Werą w pas, bądź pozdrawiali skinieniem dłoni, a niektórzy na jej widok przechodzili na drugą stronę drogi. Miałem wrażenie, jakbyśmy chodzili godzinami, a wszędzie panował ten sam chaos. Dziewczynka jakby odgadła moje myśli. – Wbrew pozorom, panuje tu bardzo prosta logika, kiedyś to dostrzeżesz. Teraz przedstawię cię reszcie. Pokłonisz się i będziesz jednym z nas. – Jak to… Nie zdążyłem skończyć, bo w tym momencie zrobiło się całkowicie ciemno. Zostałem sam. Chyba najbardziej przeraziła mnie kontrastująca z dotychczasowym hałasem cisza. Kiedy ciemność zaczęła rzednąć, zobaczyłem, że wokół zgromadzony jest tłum ludzi. Dziesiątki, może setki, nie wiem, widziałem i tak tylko tych z pierwszych rzędów. Wśród nich zdecydowanie mogłem odróżnić kilku w zielonych, długich szatach. Trzy małe dziewczynki, dwie kobiety, dwóch chłopców i trzech mężczyzn. Patrzyli wyczekująco. „Pokłonisz się i będziesz jednym z nas” – w myślach dudniły mi dopiero co usłyszane słowa. Powoli schyliłem głowę. Po chwili to samo uczyniły postaci w zieleni, a potem pozostali zgromadzeni. – Imię? – rzuciła sucho jedna z dziewczynek. – P… Point… – Dlaczego tu jesteś? – Jestem, bo… bo chciałem tu być? – Nic innego nie przyszło mi do głowy. – Czy przyrzekasz przestrzegać naszych praw? Przyrzekasz szanować wszystkich członków wspólnoty bez wyjątku? Przyrzekasz szanować dzieła ich rąk? Przyrzekasz być szczery i wolny od pochopnych osądów? Przyrzekasz posłuszeństwo naszemu Bogu? – Przyrzekam… – wydukałem niepewnie. Zapadła cisza. Miałem wrażenie, że w tym momencie oczy wszystkich przewiercają mnie na wylot, by sprawdzić wiarygodność moich zapewnień. – Witaj! – powiedziała jakaś kobieta po lewej. – Będzie ci tu dobrze – dorzuciła druga z zielono ubranych dziewczynek. – Bądź pozdrowiony.
289
Agata Sienkiewicz – Rozgość się. – Witaj w naszych progach… Wkrótce w szumie głosów przestałem odróżniać pojedyncze słowa, choć mógłbym przysiąc, że gdzieś pod tym całym gwarem słyszałem szeptane w kółko „jeden z nas”. Wcale nie poczułem żadnej ulgi. Nagle wszystko ucichło. Tłum z powrotem utonął w ciemności. – Długo będziesz tak stał? Podążyłem wzrokiem za znajomym głosem. Wera stała tuż za mną, otwierając kolejne, jeszcze przed chwilą nieistniejące, drzwi, która zaprowadziły nas z powrotem do miasta. Odwróciłem głowę w stronę, z której przyszliśmy. Stała tam wielka brama, co najmniej pięciokrotnie mnie przewyższająca. Za jej budulec posłużyły ludzkie czaszki. Całe mnóstwo ludzkich czaszek. Niektóre już lekko omszałe, niektóre białe jak śnieg, a niektóre jeszcze pokryte… Nie, wolałem nie myśleć, czym był rudawy osad, zdobiący nieliczne sztuki. – Te… – zacząłem, ale głos mi zadrżał. – Tak, to czaszki tych, którzy się nie pokłonili – odpowiedziała lekko uśmiechając się i mrużąc oczy. Tym razem poprowadziła mnie pełnymi prowizorycznych budowli obrzeżami miasta, aż dotarliśmy do wielkiej łąki, porośniętej soczyście zieloną trawą i gdzieniegdzie polnymi kwiatami. W niedalekim sąsiedztwie stało kilka rozpadających się szałasów. Na niektórych wisiały jeszcze resztki przeżartych płacht, z innych zostały same pale. Dopiero dalej stało kilka murowanych domów, a za nimi większe budowle. Nad wszystkim górowała wysoka i smukła wieża, na szczycie której płonął czerwony ogień. – Tu będziesz mieszkał. – Tu? To znaczy gdzie? Przecież tu nic nie ma! – Każdy zaczyna od zera. Niektórzy bardzo szybko się poddali, jak zresztą widzisz. Swój dom musisz zbudować. – Ale z czego? – Z tego, co znajdziesz. Na twoim miejscu już zaczęłabym szukać, zaczyna się ściemniać. – Ale… Wery już nie było.
290
Agata Sienkiewicz Spojrzałem po okolicy. Z czego mam zbudować ten dom? Od czego w ogóle zacząć? Stałem chwilę, całkowicie bezradny, nieprzytomnie wpatrując się w wysoką trawę, po czym ruszyłem w stronę jednego z szałasów. Wyrwałem pale, na których był oparty. Na szczęście nie były zbutwiałe. Wkrótce, z resztek dostrzeżonych namiotów, ustawiłem szkielet własnego. Sam dziwiąc się irracjonalności moich działań, z pobliskiego lasku przytargałem kilka jeszcze okrytych liśćmi gałęzi. Zaczęło zmierzchać, kiedy dziury w pokryciu „szałasu” zapychałem mniejszymi gałązkami, niemiłosiernie raniąc przy tym ręce. Robiło się coraz chłodniej i ciemniej. Nie byłem na tyle zdesperowany, żeby wyłożyć posłanie przegniłą płachtą jednego z namiotów, ale przykryłem nią powstały już dach, jakby faktycznie to mogło zapewnić ochronę przed czymkolwiek. Na szczęście trawa wewnątrz była dosyć miękka i nie musiałem spać na gołej ziemi. Co najwyżej groziła mi bliższa znajomość z zamieszkującym glebę robactwem. Dopiero, gdy się położyłem, poczułem, jak bardzo jestem zmęczony. Nie zarejestrowałem momentu, kiedy odpłynąłem, ale musiał nastąpić błyskawicznie. Obudziło mnie jakieś szemranie przy namiocie. – Te gałęzie długo nie wytrzymają, chociaż pomysł jest całkiem całkiem, ale na krótką metę. Całość nie daje schronienia ani przed deszczem, ani wiatrem. I robale mogą do środka wleźć. Kobiecy głos zdecydowanie wyceniał dzieło moich rąk. Otworzyłem oczy. Przez prześwity widziałem, że jest już jasno. Zmarzłem, zdrętwiałem, ale nie odważyłem się poruszyć. – A mi się całkiem podoba – dodał dziecięcy głosik. – Te liście takie zielone. Na swój sposób jest nawet ładny. Z wyobraźnią. Głosy ucichły. Postaci jeszcze chwilę czekały, po czym szelest traw, towarzyszący ich krokom, zaczął się oddalać. Kiedy miałem już pewność, że zostałem sam, spróbowałem rozprostować gnaty. Cały szkielet bolał mnie jak jasna cholera. Odwróciłem się na brzuch, po czym podnosząc na czworaki, obróciłem głową w stronę wyjścia. Bardzo ostrożnie, by nie zburzyć delikatnej konstrukcji. Wysunąłem głowę z szałasu i zamarłem. Obok wejścia stał mężczyzna. Wyglądał dosyć niegroźnie w swojej koszuli w kratkę i okularach w grubych oprawkach, ale jego skwaszona mina jakoś nie zwiastowała niczego dobrego.
291
Agata Sienkiewicz – Amatorszczyzna – rzucił, akcentując „szcz”. – Rozsypie się przy pierwszym lepszym podmuchu wiatru. Do tego liście zaczną usychać i będzie syf. Z takim czymś to długo nie pociągniesz. Pewnie patrzyłem na niego jak debil, z rozdziawionymi ustami i pustką w oczach. Chwilę czekał, prawdopodobnie na odpowiedź, po czym machnął ręką i ruszył dalej. Wyczołgałem się z szałasu i rozejrzałem na wszystkie strony, oczekując kolejnej inwazji, jednak w zasięgu wzroku nie było już nikogo. Spojrzałem z zewnątrz na mój „dom”. Faktycznie, nie wydawał się tak imponujący, za jaki miałem go wczoraj. Liście już podwiędły i część małych gałązek powypadała, płachta nasiąknęła poranną rosą, co wcale nie dodawało uroku. Usiadłem na wilgotnej trawie i zastanawiałem się, po co w ogóle to zrobiłem, aż kątem oka zobaczyłem jakiś ruch po mojej lewej. Odwróciłem głowę. Kilka kroków ode mnie stała młoda kobieta. Słońce igrało w jej jasnych lokach, a delikatny wiatr podwiewał długą, kwiecistą sukienkę. Uśmiechała się przyjaźnie. – Cześć! Znowu wyszedłem na debila, nie wykazując żadnej reakcji, poza bezmyślnym wybałuszaniem oczu. – Widać, że się starałeś – kontynuowała niezrażona – ale jeśli chcesz z nami zostać, to musisz sobie postawić coś solidniejszego. Miasto szybko rozprawia się z tymi, którzy nie robią postępów. Jeśli chcesz, mogę ci pokazać, gdzie szukać materiałów i nauczyć kilku podstawowych zasad. Nierozsądnie byłoby odmówić. Spędziliśmy razem cały dzień. Pokazywała, gdzie szukać cegieł, drewna i innych surowców. Jak je obrabiać i łączyć. Kazała analizować dobrze zbudowane domy i uczyć na ich przykładzie. W końcu zostawiła mnie w środku miasta, z głową napakowaną setkami pomysłów. Szukając drogi powrotnej do szałasu, zauważyłem Werę. Stała przy potężnym pomniku wilka. Nieśmiało patrzyłem, jak stając na palcach, stawia na wysokim cokole butelkę z dziwnym, zielonym płynem, po czym rusza w moim kierunku. – Oberwało ci się? – zapytała roześmiana. – Słucham? – Widziałam twój szałas. Kiepściuchno. – Tak… Ale można powiedzieć, że już teoretycznie wiem, o co chodzi…
292
Agata Sienkiewicz Kłapałem jadaczką z dziwnym przekonaniem, że jak nie opowiem o wszystkich planach, to umkną bezpowrotnie. Ona nic nie mówiła. Szliśmy miastem, a ja, patrząc na kolejne domy, rzucałem pomysł za pomysłem, jak nakręcony. Kiedy zbliżaliśmy się do pomnika, na którego wysokim szczycie przycupnęła sowa, kątem oka zauważyłem, jak spojrzenie mojej towarzyszki w dosyć niepokojący sposób skupia się na jednym punkcie. Podążyłem wzrokiem w tym kierunku. Przy obelisku stał siwy staruszek, przygarbiony, z długą brodą. Patrzył na Werę z mieszanką odrazy i nienawiści. Po chwili zebrał ślinę, splunął na monument i odszedł. Chwilę patrzyłem oniemiały. Za to na ustach dziewczynki zakwitł szeroki uśmiech. Nie wiadomo skąd, pojawił się jeden z zielono ubranych mężczyzn i szmatką starł ślinę. Wyraz twarzy Wery powinien mnie wtedy zastanowić, chociaż zaniepokoić. Byłem jednak zbyt pochłonięty własnymi wizjami. Po chwili przy sowim słupie jakaś kobieta postawiła kolejny wazon kwiatów i wszystko było, jak jeszcze chwilę wcześniej. Ruszyliśmy dalej, ale nie zaszliśmy daleko. Tuż za obeliskiem stał dziwny dom. Przypominał trochę lunaparkowy gabinet strachów, stylizowany na wiktoriański styl. Strzeliste wieżyczki i przemyślane detale, utrzymane w czarno-granatowej tonacji, budziły zarówno zachwyt jak i niepokój. – Tu mieszkam – powiedziała Wera. Opadła mi szczęka. – Sama to zbudowałaś? – Sama samiusieńka. To proste: wystarczy słuchać dobrych rad i próbować do skutku. I, przede wszystkim, nie porywaj się z motyką na słońce. Przynajmniej nie od razu – dodała, puszczając oczko. – Mogę wejść do środka? – zapytałem nieśmiało. Wera lekko drgnęła, a na jej twarzy znów zagościł niepokojący grymas, ale trwało to może sekundę, zanim przybrała swój zwyczajny uśmiech. – Wolałabym nie i, uwierz mi, ty chyba też wolałbyś tego nie oglądać.… Ale za to pozwolę ci wyobrażać sobie wnętrze jak tylko ci się podoba. Czy to nie jest fajniejsze? Uniosłem w zdziwieniu brwi. – Eh, Point… – Pociągnęła mnie za rękaw, żebym się schylił, po czym przysłaniając usta dłonią wyszeptała mi prosto do ucha – Po prostu w środku jest straszny burdel. Nie mogłem się nie zaśmiać.
293
Agata Sienkiewicz „Słuchaj rad i próbuj do skutku”. Te słowa dźwięczały mi w głowie przez następnych kilka dni. Były to chyba najbardziej pracowite dni w moim życiu. Z zapałem woziłem cegły, mieszałem zaprawę, a gdy brakło chęci, szedłem do miasta i patrzyłem na najpiękniejsze domy. Motywacja wracała, wraz z wizjami własnej posesji równie pięknej jak tamte, z równie imponującym pomnikiem w roli wizytówki. Po kilku dniach morderczej pracy stałem się właścicielem małej, ale całkiem zgrabnej altanki. Znów zobaczyłem mężczyznę ze skwaszoną miną, a po nim wielu innych. – Dużo lepiej, ale… Każdy miał jakieś „ale”. Pamiętając słowa Wery, z pokorą przyjmowałem każdą uwagę i wprowadzałem zalecenia w czyn. Nie wyszedłem na tym źle. Czasem wręcz śmiałem się sam z siebie, że przy budowie nie zauważałem tak istotnych uchybień. Po kolejnych kilku dniach poprawek wreszcie nie usłyszałem żadnego „ale”. Z poczuciem bezgranicznej radości i usatysfakcjonowania położyłem się na łóżku i pozwoliłem sobie na mała drzemkę. – Sąd! – Sąd. – Sąd… Głosy dochodziły jakby ze wszystkich kierunków, z różnym natężeniem, z różnym zabarwieniem. Otrzeźwiałem w trybie natychmiastowym. Wyszedłem z altanki. Tłumy ludzi szły w jednym kierunku. Od razu powziąłem pewne przypuszczenie i nie myliłem się. Szli do wieży. Z ciekawości także podążyłem w tamtą stronę. Wieża była idealnie biała i gładka. Bez żadnej rysy, bez skazy. Jak przystało na dom Boga. Fala tłumu zniosła mnie do środka. Im wyżej, tym większe ciemności ogarniały zgromadzonych. Za to dół wyraźnie oświetlały pochodnie. Wkrótce znalazłem sobie miejsce na jednym z balkonów, z których idealnie można było podziwiać scenę na samym dole. Na niewielkim podwyższeniu stał znany mi już staruszek, naprzeciwko niego zaś dziesięć tronów, obsadzonych przez także znajome postaci w zieleni. Oskarżony, zdenerwowany, dreptał po podwyższeniu, zaciskając pięści i mamrocząc coś pod nosem. Poza tym panowała całkowita cisza i atmosfera nerwowego oczekiwania.
294
Agata Sienkiewicz – Jesteś oskarżony o działanie na szkodę społeczności, podżeganie do nienawiści i obrażanie pobratymców – przemówiła jedna z kobiet. – Złamałeś przysięgę i zostaniesz za to ukarany zgodnie z wagą przewinienia. Decyzją Boga zostajesz skazany na banicję. – To była prowokacja! – wykrzyknął staruszek, wyciągając przed siebie zaciśniętą w gniewie pięść. – To wszystko wina tej wiedźmy, to ona, ta święta krowa… Ona nosi w sobie piekło!!! Całkowicie stracił nad sobą kontrolę. Krzyczał i pluł, jednak z jego ciałem zaczęło się dziać coś dziwnego. Najpierw stopy, potem kolana i coraz wyżej… Kamieniał. Centymetr po centymetrze. Wkrótce zastygł całkowicie, z wyciągniętą pięścią i otwartymi w krzyku ustami. Zapanowała głucha cisza. Spojrzałem po zgromadzonym tłumie, ale na nikim widowisko nie zrobiło wrażenia. Zanim opuściliśmy wieżę, zauważyłem gdzieś triumfująco radosną twarz Wery, a także kilka osób posyłających jej porozumiewawcze uśmiechy. Znowu zapanował spokój. Wróciłem do swoich zajęć, czyli oglądania obcych domów i rozbudowywania własnego. Zaczęło mi to sprawiać prawdziwą frajdę. Nawet na tyle już znałem miasto, że nie tylko nie gubiłem się w uliczkach, ale i poznawałem coraz więcej tajnych przejść, coraz więcej mieszkańców przestało być anonimowymi, miałem już swoje ulubione domy. Oczywiście pośród nich dom Wery. Ani się obejrzałem, a składałem kwiaty pod pomnikiem sowy. Jednak życie w mieście nie toczyło się tylko wokół budowli, o czym bardzo szybko się przekonałem. Na każdej ulicy można było spotkać co najmniej kilka kawiarenek, pubów czy wielkich sal wykładowych, w których głownie toczyły się zażarte dyskusje. Nie potrzebowałem dużo czasu, by zauważyć, że poszczególne miejsca mają swoich stałych bywalców i określony klimat oraz że nie każdy jest wszędzie mile widziany. Mieliśmy z Werą ulubione, ale i na chybił-trafił zdarzało się nam gdzieś wpaść. By się czegoś nauczyć, by miło spędzić czas lub, po prostu nie mogłem się opędzić od tego wrażenia, by Wera wyrobiła swój dzienny limit irytowania ludzi… Kilka razy byłem świadkiem, jak w skutek jej pyskówek do pomieszczenia wpadali zieloni i rozpędzali całe towarzystwo, a lokal zamykano. Ale było jedno miejsce, gdzie wszechwidzące spojrzenie Boga zdawało się nie docierać. Którejś nocy obudziło mnie pukanie w okno. To była Wera. Niewiele mówiąc wyciągnęła mnie na bardzo długi spacer. Minęliśmy
295
Agata Sienkiewicz wszystkie zabudowania i długo jeszcze szliśmy po okalającej miasto łące, niemalże w całkowitych ciemnościach. W pewnym momencie poczułem, że wspinamy się po wzgórzu. Po chwili dostrzegłem lekką łunę, bijącą zza niego i usłyszałem coraz głośniejsze hałasy. Jeszcze kilka kroków i miałem przed sobą widok prawie tak samo zaskakujący, jak samo miasto. – Co to jest? – Zakątek Bezprawia! – pisnęła radośnie Wera i zaczęła z niekontrolowaną radością zbiegać ze wzgórza. W dole płonęło wielkie ognisko, oświetlające tłum ludzi, zebranych w mniejszych lub większych grupkach na dosyć rozległej polanie. Panował zdecydowanie radosny nastrój, do moich uszu dotarły nawet jakieś sprośne piosenki. Kątem oka dostrzegłem, jak ktoś zgarnął Werę w biegu i próbował usadzić ze swoim towarzystwem, ale, grzecznie przepraszając, wysunęła się z jego objęć i kontynuowała szaleńczy bieg, by w końcu, lekko wytracając impet, rzucić się na wielkie bure wilczysko, drzemiące samotnie przy ognisku. Wilk zerwał się, zrzucił ją, wyszczerzył kły, ale po chwili znów spokojnie leżał, nie zwracając uwagi na zawadiackie pociągnięcia to za ucho, to za ogon. Nastrój powszechnej hulanki wbrew pozorom lekko mnie wystraszył. Chwilę jeszcze przyglądałem się towarzystwu i, ku własnemu zdziwieniu, dostrzegłem prawie wszystkich zielonych, wmieszanych w różne grupki i zachowujących się równie rubasznie. – Point! – krzyknął ktoś z tłumu. – Nie stój tak, choć do nas! Wyłapałem zapraszający gest ręki, ale dopiero po bliższym przyjrzeniu poznałem osobę. Miałem do wyboru albo przyłączyć się do zabawy, albo ruszyć samotnie w stronę bardzo odległych świateł miasta. Wybór był prosty. Przysiadłem się do grupki, z której większość osób lepiej lub gorzej znałem. Brylował mężczyzna, którego skojarzyłem z kamiennym pająkiem. Od razu podał mi kubek z jakąś ciemną substancją, zaprawioną prądem. Już po kilku łykach byłem całkowicie rozluźniony i bez oporów włączyłem się do żartów, choć zabrakło mi odwagi, by wzorem innych, krzyczeć wredne uwagi w kierunku Wery i pękając ze śmiechu, słuchać, jak odgraża się, równie rozbawiona. – Słuchaj, Point – rzucił pajęczak, lekko spoważniawszy – a co sadzisz o motylim pawilonie? Bardzo dobrze widziałem, o czym mówi. Dom z kamiennym motylem należał do moich ulubionych i na bieżąco śledziłem wszystkie zmiany.
296
Agata Sienkiewicz – Uwielbiam go – powiedziałem, może zbyt wylewnie i niekontrolowanie czknąłem, rozbawiając towarzystwo. – Zwłaszcza te czerwone ornamenty na fasadzie. Nagle w kręgu zapanowała dziwna cisza. – Powiedziałem coś nie tak? – zapytałem niepewnie. – Nie, tylko wiesz – delikatne zaczęła jedna z kapłanek – ona je namalowała własną krwią. I nie kryje się z tym. A nawet lekko afiszuje. W jej głosie pobrzmiewało zniesmaczenie. Już się obawiałem, że zabiłem nastrój, kiedy człowiek-pająk z werwą podjął temat. – Daj spokój, każdy z nas to robi. Nie wiem, dlaczego się z tym tak kryjemy i dlaczego powinniśmy się tego wstydzić! Wszyscy wiemy, że dopóki nie oddamy jakiejś części siebie, nasz dom nie będzie miał duszy. – Wiem – odpowiedziała równie gwałtownie kapłanka – ale… – O wilku mowa… – szepnęła jedna z kobiet, szturchając kapłankę łokciem. Znowu zapanowała cisza. Gwarną i chwiejną gromadą zbliżała się właścicielka omawianego domu wraz ze swoją świtą. Gdy mijali naszą grupę, padło kilka zgrzytliwych uprzejmości, po czym towarzystwo ruszyło dalej. Nagle moje spojrzenie spotkało się ze spojrzeniem oplotkowywanej. Była to szczupła, starsza kobieta, o włosach przywodzących na myśl stóg siana. – Point, złotko, pierwszy raz tutaj? – Jakoś tak się złożyło… – No to zapraszamy do Altany! – Widziałem, jak na to słowo moje towarzystwo wymieniło miedzy sobą porozumiewawcze spojrzenia. – No już, nie bój się – dodała, uśmiechając się szeroko i wyciągając w moją stronę kościstą i pomarszczoną dłoń. – Point! – rozległo się od strony ogniska, zwiastun ratunku. Zerknąłem na kobietę przepraszająco, chyba tylko po to, by wyłapać w jej spojrzeniu cień wzgardy, po czym ruszyłem chwiejnie w stronę Wery. W mojej głowie pulsowało tysiące pytań, których wcześniejszym rozmówcom bałem się zadać. Siedziała już sama, długim patykiem mieszała w ognisku, a potem płonącą końcówką nadpalała suche źdźbła trawy. Przez chwilę miałem wrażenie, że płomienie odbijające się w jej oczach są dziwnie na miejscu. O co zapytać najpierw? – Co to jest Altana?
297
Agata Sienkiewicz Wera uśmiechnęła się drwiąco i wskazała małe ogniki po prawej stronie, drżące w miejscu, do którego nie docierało już światło ogniska. – To tam. – Ale coś jest niezwykłego w tym miejscu? – Właściwie, to nie. To najzwyklejsza na świecie siedziba snobizmu, zepsucia, rozpusty oraz słodyczy, zachwytów i wzajemnej adoracji. Jak chcesz dołączyć, to droga wolna. Jej mina zwiastowała koniec tematu. Podjąłem więc kolejne zagadnienie. – A tu? Co to za miejsce? – To jest, mój drogi, Zakątek Bezprawia. Robimy tu, co nam się żywnie podoba, a Bóg udaje, że tego nie widzi. – Jak to udaje? To co tu robią kapłani? – To samo, co robili, kiedy byli jeszcze jednymi z nas. Bawią się. Mimo wszystko, na twoim miejscu nie pozwalałabym sobie na zbytnią swobodę w ich obecności. Czasem mylą im się kompetencje. – W jakim sensie? – A w takim, że wydaje im się, że to oni rządzą miastem, a nie Bóg. – A kim tak właściwie jest Bóg? Wera rozejrzała się i dopiero pewna, że nikogo nie ma w pobliżu, odpowiedziała cicho: – Bóg jest stworzycielem. Stworzył ziemię, na której budujemy nasze domy. Stworzył zasady tej ziemi. Teoretycznie to jest jego miasto i teoretycznie on jest najwyższą władzą. Jest mądry i dobry, ale ostatnio mam wrażenie, że jego wzrok już nie śledzi naszych dróg i kroków. Być może nawet nie wie, co dzieje się tu, na dole. Dlatego kapłani robią, co im się podoba, miastem rządzą gangi, a do tego pałęta się tu mnóstwo różnych, dziwnych mętów. Zresztą, jeśli posiedzisz tu trochę dłużej, to sam się przekonasz. – A ty, długo już tu jesteś? – Na palcach rąk mogę policzyć ludzi, którzy są tu dłużej ode mnie. – Wera położyła się, podkładając ręce pod głowę i na chwilę zapatrzyła się w czarne niebo. Dziwnym sposobem, w jej oczach nadal płonął ogień. – Czasem mam wrażenie, że urodziłam się w tym mieście, że to ono mnie stworzyło. Jestem starsza niż obecni kapłani, dlatego nie czuję się w obowiązku okazywać im posłuszeństwa. Mam większy posłuch niż oni, choć nie ja jedna. I jestem absolutną rekordzistką pod względem liczby posiadanych wrogów – dodała cicho, a na jej ustach wykwitł błogi uśmiech.
298
Agata Sienkiewicz Nocna eskapada do zakątka bezprawia nie zniechęciła mnie do wizyt pod motylim domem. Był jednym z największych w mieście. Klasyczny, stylowy, otoczony dużym, starannie urządzonym ogrodem. Tak bardzo różny od „zamczyska” Wery. Przed bramą wysoko rósł w niebo obelisk, ozdobiony kamiennym motylem. Kobieta zwykła stać przy nim i z dobrotliwym uśmiechem pozdrawiać wszystkich przechodzących obok. A przechodziło ich całkiem dużo. Niektórych zapraszała do środka, niektórym musiało wystarczyć zostawienie kwiatów pod pomnikiem. W okolicy domu zawsze panowała jakaś niepokojąco sielska atmosfera. Podczas jednego ze spacerów zauważyłem poruszenie, właśnie tam. Wmieszałem się w tłum. – Zachwycające! – Poruszające! – Perfekcyjne! Wszędzie było słychać tylko słowa zachwytu. Słomianowłosa stała przy obelisku, ze skromnie opuszczonym wzrokiem wysłuchując komplementów na temat przebudowy jej domu. Nagle, wśród harmonii zabrzmiała fałszywa nuta. – Twoi klakierzy jak zwykle na posterunku. Bez zerkania wiedziałem, do kogo należy ten głos. Za to wszyscy zgromadzeni nie omieszkali obdarzyć Wery pogardliwym spojrzeniem. – Och, drogie Oko Cyklonu, twoje zarzuty są jak zwykle bezpodstawne – odpowiedziała właścicielka domu z jadowitym uśmiechem. – Jeśli chcesz coś udowodnić, możemy się zmierzyć w pojedynku, ale wątpię, byś dała radę pokonać mnie w czymkolwiek – dodała, cedząc słowa przez zęby, a przez dobrotliwe rysy coraz bardziej przebijała dzika wściekłość. – W kupowaniu przychylności i poklasku za słodycze na pewno wiedziesz prym… – PAX! – dyskusję przerwała jedna z zielono ubranych dziewczynek, która pojawiła się znikąd. Na jej widok starsza kobieta odpuściła, bez słowa wracając do domu, posyłając wcześniej pogardliwy uśmiech w stronę oponentki. Kapłanka spojrzała ognistym wzrokiem na Werę. – Zakaz wszelkiego prowokowania. Ty – jesteś – prowokatorką… – powiedziała powoli, akcentując każde słowo. – A – ty – jesteś – wyjątkowo – łysa. – Odpowiedziała Wera, naśladując sposób wypowiedzi i postawę kapłanki. Ta zrobiła naburmuszoną minę i po chwili rozpłynęła się w powietrzu.
299
Agata Sienkiewicz Podszedłem do Wery. Rozweselona, puściła mi oczko. – Trzymaj się mnie, a nauczę cię drwić z kapłanów. – Ale przysięga… – Nic mi nie będzie. Tłum motylich wielbicieli zerkał na nas wilkiem, szczerząc kły. Po tym incydencie Wera zniknęła na kilka dni. Niepokoiłem się, nawet zajrzałem do Białej Wieży, czy przypadkiem nie stoi tam w formie marmurowego posągu. Kiedy wreszcie stanęła przed moim domem, na jej rękach widać jeszcze było ślady zadrapań i ugryzień. Nie musiałem pytać, skąd pochodzą. – Powinnaś to zgłosić kapłanom. – Point, posłuchaj – powiedziała smutno – ja jestem Prowokatorką. Jestem Podpalaczką. Jestem Chaosem. Jestem nieodłączną częścią tego świata. Nie mogą się mnie pozbyć – dodała dziwnie poważnie. – Ale to wcale nie oznacza, że będą mi pomagać. – Ale… – O, widzę, że zaczynasz gromadzić wyznawców! Zmieniła temat, jasno dając do zrozumienia, że dyskusję uważa za skończoną. Nie od razu pojąłem, o co chodzi, więc wskazała palcem małą glinianą kulę, jakieś dwa metry od drzwi mojego domu. Przy kuli leżał kwiatek. – Co to jest? – Zalążek – odpowiedziała ze śmiechem. – Im lepszy będzie twój dom, im większe wrażenie będziesz robił na pozostałych mieszkańcach, tym większy będzie ten pomnik. Wybuchnąłem śmiechem. – Przyznaj się, postawiłaś to, żeby zrobić mi kawał. Wera skrzywiła się. – Jestem ostatnią osobą, która dla kawału stawiałaby pomniki. Wtedy dostrzegłem, że daleko za plecami mojej rozmówczyni, wśród wysokich łąk, stała dziewczyna, zwiewna i pastelowa, niczym rusałka. Zdecydowanie patrzyła w naszą stronę. To musiała być ona. Wątpliwy związek pomiędzy glinianą kulą i pomnikami niesamowicie mnie intrygował. Wprowadzałem w domu kolejne modyfikacje i ustalenia tylko po to, żeby sprawdzić, czy faktycznie odbije się to jakoś na wielkości kuli. Wypróbowałem nawet sztuczkę z własną krwią. Okazała się zadziwiająco skuteczna.
300
Agata Sienkiewicz Wraz z kolejnymi trafnymi inwestycjami kula powiększała średnicę, a cokół pod nią rósł coraz wyżej, niczym żywy organizm. Pojawiało się też coraz więcej kwiatów. Pod domem spotykałem ludzi, chcących podyskutować o budownictwie, udzielić kilku rad lub uszczknąć coś dla siebie. Zaczynałem kochać to miasto. Najczęstszym gościem pod moimi drzwiami była pastelowa rusałka. Z czasem ją polubiłem, nawet bardzo. Szczególnie sposób, w jaki na mnie patrzyła. Mimo, że mieszkała w mieście dłużej niż ja, jej dom prezentował się niezbyt dobrze. Krzywy, chropowaty i pomalowany na pastelowy róż, gdzieniegdzie przetykany złotem lub zwierzęcymi wzorami. Widocznie nie miała szczęścia trafić na pomocną dłoń, jak ja, a przynajmniej tak pomyślałem na początku. Rusałka była bardzo delikatna i wrażliwa, więc spróbowałem na wyrost powiedzieć coś miłego. W odpowiedzi usłyszałem cały wykład światopoglądowo–idealistyczny, który miał mnie oświecić, dlaczego krzywa różowa chatka jest najwspanialszym domem na świecie i dlaczego inni są zbyt głupi, żeby to dostrzec. Faktycznie, to było oświecenie. Od razu zrozumiałem, dlaczego mieszkańcy omijają domek rusałki z daleka. Ale czy za to miałem się też od niej odsunąć? Była jeszcze młoda i tak uroczo głupiutka. Kiedy podniecona rozprawiała o swoich poglądach, bo o żadnej dyskusji nie mogło być mowy, jej policzki nabierały rumieńców, a w oczach błyskały delikatne iskierki. Miła odmiana po chłodnym i zdystansowanym towarzystwie Wery. Następne dni spędzaliśmy razem, albo przy moim, albo przy jej domu. I choć często po kryjomu musiałem zamalowywać koślawe kwiatki i zwierzątka, które rysowała kredkami na fasadzie mojego budynku, zdołałem namówić ją do doprowadzenia swojego domu do przyzwoitego poziomu, co w związku z jej uporem i niezachwianym przekonaniem do słuszności własnych poczynań, było nie lada wyczynem Już pal licho kwiatki, serduszka i zwierzątka i resztę kiczu, który wypełniał każdą możliwą przestrzeń. Przynajmniej znalazło się kilkoro zainteresowanych, z podobnym gustem. Rusałka opowiadała im o koncepcji, alegoriach i przesłaniu, a oni tylko potakiwali głowami. Wtedy rzucała mi roześmiane spojrzenia typu – a widzisz, miałam rację. Słodki, śliczny głuptasek. Czułem się winny, kiedy pod moją nieobecność ktoś ocenił fachowo jej pracę, co zaowocowało nie tylko wykładem, ale i ostrą pyskówką i w efekcie – sądem. Na szczęście rusałka dostała drugą szansę, jako że
301
Agata Sienkiewicz był to pierwszy tego rodzaju wybryk. Długo płakała w moich ramionach, a ja nie miałem innego pomysł, jak tylko przytulać ją jeszcze mocniej. Tak bardzo się wystraszyła. Kończyłem kolejną przebudowę domu. Byłem wyjątkowo dumny, tym bardziej, że rusałka miała przy tym spore zasługi. Tuż przed świtem złożyłem jej propozycję, której nie mógłbym złożyć nikomu innemu. Zgodziła się, choć widziałem w jej oczach tyle samo szczęścia, co strachu. Chwilę potem, na framugach okien malowaliśmy kwiaty naszą wymieszaną krwią. Trema przed wystawieniem wspólnego dzieła do publicznej oceny niemalże zwalała mnie z nóg. W końcu przy bramie pojawił się pierwszy mieszkaniec – jasnowłosa kobieta, która jako pierwsza podała mi pomocną dłoń. Długo oglądała dom w milczeniu, obeszła dookoła, dotknęła kilku fragmentów, aż w końcu wydała werdykt: – Piękny. Padliśmy sobie z rusałką w ramiona. Kolejne pozytywne opinie jeszcze wzmogły naszą euforię. Jedno przez drugie odpowiadaliśmy na pytania zachwyconego tłumu. I wtedy przyszła Wera. Przez cały ten czas w ogóle o niej nie myślałem, całkowicie pochłonięty budową i nowym towarzystwem. Uśmiechnęła się lekko, jakby nie chowała żadnej urazy. Ze znawstwem oglądała budynek, obeszła, obejrzała bliżej wybrane elementy, nawet przez okno zajrzała do środka, po czym wytknęła jakieś szczegóły, które jej zdaniem szwankowały. Trochę ich znalazła. Na koniec powiedziała: – Całkiem nieźle, pod warunkiem, że masz zamiar ewoluować w sześcioletnią dziewczynkę. Spojrzała z uśmiechem na ściskającą moje ramię rusałkę. Ja też. Jej twarz była czerwona niczym cegła. To była chwila, moment, nie zdążyłem zareagować. – Wynoś się stąd, wiedźmo! – krzyknęła piskliwym głosikiem. – Nikt cię tu nie chce, nikt cię nie lubi. Wykurzę cię z tego miasta. Sio! Zatkałem jej usta ręką, zanim rzuciła coś gorszego. Wera tylko uniosła wyżej brwi, a potem znowu się uśmiechnęła. Ten uśmiech nie zwiastował niczego dobrego. Odprowadziłem roztrzęsioną rusałkę do jej domu i wróciłem do siebie, pod pretekstem naprawy usterek. Długo myślałem o tym, co powiedziała
302
Agata Sienkiewicz Wera. Niestety miała rację. Zawsze miała rację. Zabrałem się za naprawianie uchybień. Pracowałem do wieczora, aż w końcu, do granic wycieńczony, padłem na lóżko i od razu zasnąłem. W nocy Wera poszła pod dom rusałki. Nie dałem rady zapobiec temu, co się stało. Obudzony przez dziwny niepokój, od razu pobiegłem pod dom mojej pani. Był pusty. Bardzo, bardzo zły znak. Podświadomie wiedziałem, gdzie jej szukać. Biegłem ile sił. Wokół domu Wery stał pokaźny, milczący tłum. Kwiaty pod pomnikiem były rozrzucone, połamane i podeptane. Usłyszałem dźwięk pękającej szyby. Jeszcze zanim wszystkie kawałki szkła wypadły z ram, rusałka już szukała kolejnego kamienia, by zbić ostatnie całe okno od frontu. – I czyj dom jest teraz koszmarny, co?! – krzyczała. – I czyj dom ma mnóstwo podstawowych błędów?! Wynoś się z miasta, ty jebana suko! Nikt cię tu nie chce!!! Słyszysz, wynoś się! Stałem jak wryty. Nie zrobiłem nawet kroku, kiedy obrzucała kolejnymi kamieniami dom, od czasu do czasu trafiając w którąś z dziur po oknach. Potem, w szale, wyrywała sztachety z płotu. Wtedy przyszli zieloni. Złapali rusałkę i zniknęli. Tłum natychmiast ruszył w stronę Białej Wieży, a ja dalej stałem jak wryty. Dopiero, kiedy zobaczyłem, jak w pustym oknie pojawia się tryumfująco uśmiechnięta twarz Wery, zrozumiałem, gdzie powinienem być. Biegłem szybko. Zatrzymałem się dopiero kilka kroków przed wejściem, co chwilę potrącany przez ludzi tworzących żywą rzekę. Stałem, wpatrzony w czarną paszczę wrót. Przecież przechodziłem tędy setki razy, codziennie podziwiałem majestat Białej Wieży z okien mojego domu. Ba, nie raz już i nie dwa uczestniczyłem w procesach, ale teraz... Kolejne potrącenie. Tylko kątem oka zauważyłem winowajczynię, zanim jej czarna sukienka zniknęła w różnobarwnym, podekscytowanym motłochu. Nabrałem głęboko powietrza i ruszyłem w mroczną otchłań. Jak w bagno. Wszystko odbywało się jak zwykle, z tym że na podwyższeniu stała ona. Nie patrzyła na postaci w zieleni. Patrzyła dokładnie w jedno miejsce w tłumie, wykrzykując naiwne wyzwiska. Pogróżek też nie szczędziła. Uciszył ją dopiero dźwięk masywnego kostura, z hukiem uderzającego o kamienny podest jednego z tronów. – Jesteś oskarżona o działanie na szkodę społeczności...
303
Agata Sienkiewicz Zamiast reszty słów słyszałem tylko jednostajny bełkot. Widziałem, jak oskarżonej wraca przytomność, jakby przez ten czas ktoś przejął nad nią kontrolę i dopiero teraz zrozumiała, co się dzieje. Nie prosiła o litość, nie potrafiła stanąć w swojej obronie, a ja mogłem tylko patrzeć, jak w jej oczach rośnie przerażenie, jak w popłochu zaczyna wodzić wzrokiem po zgromadzonym tłumie, aż w końcu trafia na mnie. W tym momencie po jej policzkach spłynęły dwie wielkie łzy, które zastygły w kamień tuż przy podbródku. Niemy, szary posąg patrzył na swoją ostatnią nadzieję. Wyglądał jak pomnik porażki. Pomnik osamotnienia. Pomnik mojego tchórzostwa. Ludzie powoli opuszczali wieżę. Zieloni ustawili kamienną rusałkę w rzędzie kamiennych banitów. Poczekałem, aż wnętrze opustoszeje zupełnie i podszedłem do posągu, który jeszcze przed chwilą był tą, którą powinienem chronić. Pogładziłem kamienną łzę. Była zupełnie zimna. Wtuliłem się całym ciałem w zimny kamień. Gdybym mógł, zastygłbym razem z nią. Wtedy, tuż przy wyjściu, usłyszałem rozbawione kobiece głosy. – Niedługo wieża stanie się twoją osobistą salą trofeów. – Heh, ma się ten talent. Wera. Dopiero wtedy coś we mnie pękło. Rozwścieczony ruszyłem w stronę dźwięków. Wera nie była zdziwiona, jakby cały czas wiedziała, że słucham. Za to towarzysząca jej kobieta w zielonej szacie była wyraźnie zmieszana. Tak samo jak ja. Nagle to wszystko we mnie uderzyło. Więc tak wyglądała tutejsza sprawiedliwość? Tak się tutaj przestrzega reguł?! Po to ta cała szopka z przysięganiem?! Najgorsze jednak było to poczucie bezsilności. Minąłem je bez słowa, zaciskając pięści i zaciskając szczęki. Kilkanaście kroków dalej wciąż czułem na plecach wzrok Wery. Przystanąłem i odwróciłem się. Stała ze swoim uśmieszkiem. Prowokatorka. Podpalaczka. Mała, wredna suka. Stała u wrót domu Boga i wiedziała, że mogę na nią co najwyżej krzywo spojrzeć. Powiodłem wzrokiem w górę Białej Wieży. Ogień na szczycie płonął czerwono, odznaczając się wyraźne na tle błękitnego, bezchmurnego nieba. Ogień. Wtedy dotarło do mnie, że być może jeszcze nie wszystko stracone. Na miękkich nogach ruszyłem z powrotem. Ignorując Werę, stanąłem przed kapłanką. – Chcę rozmawiać z Bogiem.
304
Agata Sienkiewicz Szedłem w górę wieży całą wieczność, jakby nowe rzędy schodów wyrastały tuż pod moimi stopami. Zanim dotarłem do celu, cały gniew wywietrzał. Kiedy w końcu schody zaczęły ginąć w jasnej poświacie, przystanąłem spokojny i niemalże całkowicie pozbawiony chęci walki. Wziąłem głęboki oddech i zrobiłem krok. Okazało się, że stoję na szczycie wieży. Okrągły, zadaszony taras wykonany był z tego samego kamienia, co reszta budowli. Po wędrówce w mrokach, odbijająca promienie porannego słońca biel niemalże odebrała mi wzrok. Zasłoniłem ręką oczy i tylko przez szpary między palcami zerkałem na panoramę miasta. Kiedy czarne plamki przestały tańczyć przed moimi oczami, spostrzegłem, że nie jestem sam. Na środku ascetycznego tarasu stał wielki, biały tron, na którym siedział mały, jasnowłosy chłopiec, w szacie utkanej z czerwonego płomienia. W jego jasnych oczach i wąskich ustach było coś majestatycznego. Coś, co wymagało bezgranicznego szacunku i oddania. Nie miałem wątpliwości, że nic, co dzieje się w mieście, nie umknie jego wiedzy. Mój język jakby skamieniał. Wszystkimi pozostałymi po morderczej wspinaczce siłami wypowiedziałem swojej kwestię i aż wzdrygnąłem się, gdy usłyszałem chropowaty, jakby obcy głos. – Kara była zbyt wysoka. – Ostrzegaliśmy ją – przemówił Bóg. Dźwięk jego głosu, dziecięcy, lecz spokojny i opanowany, jeszcze bardziej osłabił mój bunt. – Wera ją sprowokowała... – Wera powiedziała jej prawdę, nie naruszając przy tym żadnej z naszych zasad. Miał rację. Ale przecież nie mogłem tego tak po prostu zostawić. Nie mogłem jej tak po prostu stracić... – Daj jej jeszcze jedną szansę. Będę jej pilnował noc i dzień. Jeśli znowu zrobi jakieś głupstwo, to wyślecie na banicję nas oboje... Moje serce waliło, jakby chciało wyrwać się z piersi. Nie miałem nic cenniejszego do rzucenia na szalę niż własna egzystencja. Bóg patrzył nadal z tym samym wyrazem twarzy. Milczał. – Dobrze – odrzekł po chwili. – Równo za miesiąc znowu otworzymy dla niej drzwi. Jeśli wróci, staniesz się jej aniołem stróżem. Będziesz osobiście odpowiedzialny za wszystkie jej czyny. To moje ostatnie słowo. Czerwony płomień rozjarzył się z takim impetem, że aż mnie odrzuciło i omalże nie spadłem ze schodów. Czyżby moje prośby zostały wysłuchane?
305
Agata Sienkiewicz To był bardzo długi miesiąc. Czas stał w miejscu, a ja zupełnie nie potrafiłem go niczym ruszyć. Nie miałem ochoty pracować nad domem, nie chciałem też za bardzo wychodzić, żeby nie spotkać Wery. Nasza przyjaźń była definitywnie skończona. A jednak nie mogłem przestać o niej myśleć. Na szczęście ona też nie przejawiała jakiejkolwiek chęci kontynuowania znajomości. Żałowałem tylko jednego: że nie widziałem jej miny, kiedy się dowiedziała, że rusałka wróci. Dzień przed powrotem chodziłem ekstremalnie podniecony, nocy też nie przespałem. Wstałem bladym świtem, nazbierać polnych kwiatów, które tak bardzo lubiła, a gdy tylko pierwszy promień słońca wychynął zza horyzontu, stałem już u wrót wieży. Oglądałem sądy, oglądałem i powroty. Patrzenie, jak posąg zamienia się w żywe ciało, było chyba równie fascynujące, jak i nie bardziej. Nagle zimny kamień wciągał głęboko powietrze, jakby wynurzał głowę spod wody, po czym nabierał kolorów, a martwe tkanki na powrót nabierały ciepła i miękkości. Usiadłem więc na ziemi i czekałem na ten spektakl w wykonaniu rusałki. Czas dłużył się niemiłosiernie, ale podejrzewałem, że to jedynie wynik niecierpliwości i tak naprawdę mogło minąć zaledwie kilka minut. Po jakimś czasie kątem oka zauważyłem przemykającego kapłana, ale nie zaszczyciłem go spojrzeniem, on też mnie nie zaczepił. Czasem słyszałem jakieś głosy, ale wieża była otwarta dla wszystkich, więc nie było to niczym nadzwyczajnym. Jednak rosnący na zewnątrz szum budził uporczywy niepokój, że może jednak czas wcale nie stoi w miejscu. Nic się nie działo. Przed sobą miałem wciąż martwy posąg. Radosna ekscytacja już dawno mnie opuściła. Przeszedłem też fazę niepokoju, a zdenerwowanie i poziom agresji rosły wprost proporcjonalnie do postępujących na zewnątrz mroku i ciszy. Rusałka nie wróciła. A może się pomyliłem? Może to nie dzisiaj? Już po chwili pokonywałem kolejne stopnie prowadzące w górę wieży. Tym razem nie straciłem determinacji, a i droga była jakby krótsza. Już po paru minutach owionęło mnie świeże powietrze boskiego tarasu. Sylwetka ubranego w ognistą szatę chłopca rozświetlała przestrzeń w promieniu co najmniej kilkunastu metrów. Patrzył, jakby dobrze wiedział, po co przychodzę. – Czy to nie dzisiaj mieliście ją wpuścić z powrotem? – Dzisiaj. I słowa dotrzymałem. – Nieprawda. Ona nie wróciła.
306
Agata Sienkiewicz – Wrota stoją przed nią otworem. Skoro ich nie przekroczyła, to tylko i wyłącznie jej wybór. – Ale... – Moje gardło się ścisnęło. Nie byłbym w stanie wypowiedzieć kolejnego słowa. Jednocześnie czułem jak w środku, pod sercem, rośnie coś złego. Przybiera na sile z każdą sekundą, pochłania wnętrze i żąda wolności. – Nic nie mogę zrobić. – Bóg zakończył dyskusję i po chwili tron znów płonął gigantycznym czerwonym płomieniem. Wiedziałem, że jest tylko jeden sposób, by pozbyć się czarnej, smolistej mazi, która powoli zżerała moje wnętrzności i podchodziła coraz bliżej przełyku. Tylko jeden sposób. Miasto spało i dom Wery też wydawał się uśpiony. Minąłem cokół i mógłbym przysiąc, że kamienna sowa łypnęła na mnie okiem. Nigdy wcześniej nie byłem tu w nocy. W mroku dom wyglądał inaczej niż w dzień. Mógł przerażać. Nigdy nie byłem w środku. Tak właściwie, to nigdy nie widziałem też, żeby ktoś tam wchodził lub wychodził. Coś mi mówiło, żebym jeszcze przemyślał plany, ale w końcu i ten głos utonął w powodzi czarnej magmy. Na ścieżce prowadzącej do domu wyraźnie widniały ślady ubłoconych łap jakiegoś wielkiego psa, może wilka, które znikały za drzwiami. Dopiero z bliskiej odległości zauważyłem, że na czarnej framudze wiją się czerwone wzory. „Każdy z nas to robi – mimo woli zadźwięczało w mojej głowie – dopóki nie oddamy jakiejś części siebie, nasz dom nie będzie miał duszy”. Jak mogła wyglądać dusza zbudowana na cząstce Wery? Zapukałem . Na tyle jeszcze byłem opanowany. Cisza. Nie wierzyłem, żeby gospodyni spała, ale mogło jej nie być wewnątrz. Nacisnąłem klamkę, a drzwi rozchyliły się z głośnym skrzypnięciem. W tym samym czasie w mój nos uderzył zapach stęchlizny i mokrej ziemi. Zapach grobu. – Wera? – zawołałem, nieznacznie przekraczając próg. Cisza. Wszedłem do środka. Długi hol był słabo oświetlony nielicznymi świecami w kinkietach. Kiedy zamknąłem za sobą drzwi, poczułem, że w środku jest zdecydowanie zimniej niż na zewnątrz. – Wera? Nadal nic. Ruszyłem w jedynym możliwym kierunku. Szedłem ostrożnie, a jednak drewniana podłoga co rusz skrzypiała pod moimi stopami. Poczułem się obserwowany, ale za jedyne towarzystwo miałem naturalnych rozmiarów
307
Agata Sienkiewicz postaci z obrazów, rozmieszczonych w równych odstępach na całej długości korytarza: kobieta o płonących palcach, roześmiana kobieta otulona przez tornado, kobieta–wojownik z obnażonym mieczem, kobieta-bestia, z zawiązanymi oczyma, przykuta łańcuchem do ściany... Wszystkie jak żywe. Jakby za chwilę miały zejść z płótna i pokazać, gdzie moje miejsce. Będąc już w połowie korytarza, usłyszałem niewyraźny szmer. Przyspieszyłem kroku. Hol nagle się skończył, a ja trafiłem do przestronnej sali, oświetlonej jedynie wpadającym przez okno światłem księżyca. To wystarczyło, żeby stwierdzić, że zarówno ściany, sklepienie i podłoga wykonane są z litego kamienia. Tu było jeszcze zimniej, a zapach był jeszcze bardziej intensywny. Miałem tylko jedno skojarzenie. Grobowiec. Znów usłyszałem ciche szuranie. Spojrzałem w dół. Tuż obok mojej nogi sunął olbrzymich rozmiarów wąż. Zamarłem, ale zwierzę nie zwróciło na mnie uwagi. W bezruchu podążałem za nim wzrokiem. Leniwie zmierzał w stronę przeciwległej ściany. Gdyby nie to, niczego bym nie zauważył. Pod ścianą stał wielki, kamienny tron. Skryty w ciemności tak, że dopiero po bliższym przyjrzeniu można było zauważyć jego kontury. Na tronie siedziała kobieta w białym kimonie, z twarzą zasłoniętą długimi, ciemnymi włosami. Wąż wspiął się na jej kolana, owinął niczym szal wokół ramion i spoglądał na mnie, co chwilę wysuwając ruchliwy język. Moja wściekłość i pewność siebie zniknęły niepostrzeżenie. Nieruchoma postać mało miała wspólnego z Werą, którą znałem, ale instynktownie czułem, że to nie może być nikt inny. – Czy w jakikolwiek sposób dałam ci do zrozumienia, że jesteś tu mile widziany? – powiedziała niskim, spokojnym głosem, któremu nie mógłbym odmówić niepokojącej zmysłowości. Wrząca smoła już dawno zastygła, a wszelkie plany wyładowania złości na Werze nagle stały się najzwyczajniej absurdalne. Zwątpiłem, czy w ogóle wyjdę stąd żywy. Zbierając resztkę odwagi wydusiłem słowa, które w moim mniemaniu miały brzmieć oskarżycielsko. – Ona nie wróciła, wiesz? – Wtedy zorientowałem się, że szlocham. Przyszedłem tu jako rozwścieczony samiec alfa, by pomścić swoją ukochaną, a stoję upokorzony przed przyczyną mojego nieszczęścia. I to upokorzony przez samego siebie. Tak nie mogło być. – To twoja wina! Wera parsknęła. Nie odsłaniając twarzy, przemawiała uwodzicielskim, mruczącym głosem.
308
Agata Sienkiewicz – Wina? Raczej zasługa. Zrobiłam to dla jej dobra. To nie jest świat dla niej. W końcu ktoś powiedziałby jej prawdę, lepiej prędzej niż później. Poza tym, ciągnęła w dół też ciebie, a na to już nie mogłam patrzeć spokojnie. – Ciągnęła w dół? – Nie wierzyłem własnym uszom. Gniew powoli przywracał mi siły. – Ja byłem przy niej szczęśliwy! O to chodzi? Nie chciałaś, żebym był szczęśliwy? – Chciałam i nadal chcę. – Ale nie z nią, tak? Zapadła cisza. Trafiłem w czuły punkt, co od razu przywróciło mi pewność siebie. – Jesteś zazdrosną, mściwą, egoistyczną suką – cedziłem przez zęby – i to ty ciągniesz mnie w dół! To ciebie ludzie omijają łukiem i szkalują po kątach! To ty nie pasujesz do tego świata! Ty go niszczysz! Spomiędzy włosów błysnęło czerwienią jedno oko. Powietrze, naładowane elektrycznością, oddawało rosnące napięcie. Jednak jej milczenie dodało mi odwagi. – Kim jesteś, żeby decydować, dla kogo jest ten świat, a dla kogo nie?! Kto ci pozwolił decydować, z kim mam być szczęśliwy?! Za kogo ty się masz?! Za boga?! Wtedy wszystko potoczyło się błyskawicznie. Włosy Wery zafalowały targane jakimś niewidocznym wiatrem. W jej oczodołach płonął czerwony ogień. W jednym momencie stała krok przede mną, cedząc przez zęby: – Ja jestem bogiem! Czerwony płomień uderzył z taką siłą, że zabrakło mi powietrza. Przez chwilę miałem wrażenie, że spłonę i rozsypię się w popiół. A potem zapadła ciemność. Zakrztusiłem się powietrzem, jakbym to robił pierwszy raz w życiu. Leżałem we własnym łóżku. Za oknem świeciło piękne słońce. Jednak wiedziałem, że poprzednia noc nie była snem. Nikomu nie powiedziałem, co widziałem w domu Wery. Jeszcze przez jakiś czas byłem jak zombie. Jednak stopniowo powracała mi chęć do życia. Im bardziej znikał obraz błękitnych oczu rusałki, tym lepiej się czułem. Aż nadszedł ten moment, kiedy zrozumiałem, że tak długo, jak będę rozpamiętywał przeszłość, tak długo nie zrobię ani kroku do przodu. Podwinąłem rękawy i zacząłem remont.
309
Agata Sienkiewicz Centymetr po centymetrze, z domu znikały wszelkiego rodzaju pamiątki po rusałce. Im więcej ich ubywało, tym mniejszy ciężar czułem na piersi. Kiedy juz wszystkie zniknęły, wiedziałem, że jestem we właściwym punkcie wyjścia. Wtedy praca znowu zaczęła sprawiać mi przyjemność. Całymi dniami coś przybijałem, coś obcinałem, coś dodawałem, coś zabierałem... W przerwach spacerowałem po mieście, podziwiając nowe budowle i podrzucając wskazówki nowym, nieporadnym mieszkańcom. Czasem tylko musiałem przejść na drugą stronę ulicy, gdy na drodze pojawiała się Wera. Nie wiem, czy minęły dni, tygodnie, miesiące czy lata, szczęśliwi czasu nie liczą. Nowy dom był skończony, a ja, podniecony jak jakiś szczeniak, niecierpliwie wyczekiwałem pierwszych od bardzo dawna opinii. Rozmiar tłumu mnie bardzo pozytywnie zaskoczył. Zaniedbany monument znowu obłożono kwiatami, a ja z radosnym zakłopotaniem zbierałem gratulacje. Zjawiła się także Wera, jak zwiastun nieszczęścia, – Widzisz, mówiłam, że eliminacja tego różowego paskudztwa wyjdzie ci tylko na dobre... Uderzyłem ją w twarz. Przy tych wszystkich ludziach. Nie miałem nic na swoja obronę, ale i też nikt tej obrony nie wymagał. Niektórzy patrzyli z zaskoczeniem, niektórzy ze źle ukrywaną radością. Wera powoli odwróciła głowę z powrotem w moją stronę. Zastanawiałem się, czy w tym momencie tylko ja widzę, że czarne źrenice są tylko nędzną atrapą, że pod spodem właśnie buzuje czerwony ogień, który powoli przepala białka. Wtedy zrozumiałem, że już po mnie, że nie mam już absolutnie nic do stracenia. Natychmiast pojawił się jeden z zielonych. Ten sam, który kiedyś na moich oczach zgarnął w feralnym momencie rusałkę. Strzeliłem mu z prawego prostego w nos i pognałem w miasto. W biegu zgarniałem kamienie i rzucałem w mijane domy i ludzi. Dźwięk tłuczonego szkła za każdym razem wywoływał niemalże orgazm. Deptałem kwiaty, obrzucałem błotem fasady, tym bardziej radosny, im większy był rozmiar zniszczeń. W końcu jednak mnie dopadli. Rzucili się całą kupą. Błysk i byliśmy w wieży. Nie zdawałem sobie sprawy, że widziane z kamiennego podestu wnętrze budowli wygląda aż tak przerażająco. W górze, na tyle, ile byłem w stanie dostrzec, roiło się od twarzy. Jakby ktoś wykleił całą przestrzeń teatralnymi maskami. Niektóre nawet poznawałem. Za tronami, na których siedzieli kapłani, płonął ogień, przez co widziałem jedynie ich ciemne kontury
310
Agata Sienkiewicz – Jesteś oskarżony o działanie na szkodę społeczności, jednak mając na uwadze, że jest to twoje pierwsze przewinienie, okażemy ci łaskę. Jednak drugie przewinienie natychmiastowo... Łaskę? – Łaskę? – powtórzyłem pod nosem. – Mam w dupie waszą łaskę! Gówno warta jest wasza łaska i cała wasza sprawiedliwość! Gówno warte jest całe to miasto i jego układy! A wam już wybitnie się w dupach poprzewracało! – krzyczałem z palcem oskarżycielsko wyciągniętym w stronę kapłanów. Pewnie wyglądałem wtedy identycznie, jak wszyscy wcześniejsi oskarżeni: czerwony, zapluty w gniewie, z wybałuszonymi oczyma. Kiedy poczułem kłujący chłód w stopach, nie miałem wątpliwości, co się dzieje. Szybko przeszukiwałem wzrokiem rozedrgane trybuny, chciałem na koniec pokazać Werze, co o niej myślę, ale nie znalazłem jej. Chłód sięgnął gardła, ust, a potem nastała cisza i ciemność *** Dryfowałem w ciemnej pustce. Nie było światła, nie było żadnych dźwięków, pewnie nie było też czasu. Jak za odjęciem ręki zniknął też cały gniew. Wszystko, co przed chwilą, było tak odległe, jakby wydarzyło się milion lat temu. I takie błahe... Nie było mi zimno, nie byłem głodny, ani senny, uczucie całkowitej neutralności, bez żadnych pragnień i marzeń. No, nie całkiem. Jednej rzeczy bardzo pragnąłem. Chciałem jeszcze raz znaleźć się blisko niej. – Wera? – powiedziałem na głos, z próżną nadzieją, że usłyszy. – Tak? Głos gdzieś obok, czy może naokoło lub w środku, był głosem Wery, którą spotkałem w jej domu, jednak pozbawionym szyderczego tonu i drapieżności. Brzmiał miękko i uspokajająco, jak głos matki, kiedy uspokaja dziecko obudzone koszmarem. Byłem tak zaskoczony, że nie wiedziałem nawet, co powiedzieć. – Długo już tu siedzę? – Wystarczająco długo, żeby mieć pewność, że jesteś już wolny. – Wolny? Jestem banitą… – Niczego nie rozumiesz... – przerwała mi, by po krótkiej chwili kontynuować. – To miasto jest jak wielki pasożyt. Powoli nas zjada, wyżera od środka. Zupełnie tego nie zauważyłeś? Czy teraz nie czujesz się o wiele lepiej?
311
Agata Sienkiewicz – Więc dlaczego ludzie stamtąd nie uciekają? – A czy ty, będąc w środku, chciałeś uciekać? Jeśli nie uciekniesz na samym początku, zapuszczasz korzenie. Wtedy możesz się żegnać z nadzieją. Ci, którzy nie wracają z pustki, są prawdziwymi szczęściarzami. – Skoro o tym wiesz, czemu mnie nie ostrzegłaś? Czemu sama nie uciekniesz? – Trzy razy mnie sądzono i trzy razy zamieniano w kamień! – uniosła się i przez chwilę znowu słyszałem Werę z grobowca, ale po krótkiej pauzie złagodniała. – Dryfowałam w pustce, jak ty teraz, a potem nagle budziłam się z powrotem na kamiennym tronie. To miasto nie pozwala mi odejść. Jakkolwiek nie próbowałabym uciec, ono mnie przywołuje z powrotem. I nie potrzebuje do tego ani Boga, ani jego kapłanów. – Przecież sama jesteś bogiem... Wera zaśmiała się cichutko, po czym dodała szeptem: – Point, zdradzę ci pewien sekret: tak naprawdę, każdy z nas jest bogiem. Każdy z nas może kreować miasta, ba, pewnie nawet światy, a jednak większość, z jakiś absurdalnych powodów, ogranicza się do budowania domów... *** – Witaj w krainie wyrzutków i marzycieli! Kiedy otworzyła oczy, najpierw zobaczyła pochylające się nad nią kwiaty. Jej ulubione. Całe mnóstwo jej ulubionych kwiatów. Leżała na miękkiej, soczystozielonej trawie. Lekki wiatr poruszał łodygami, przynosząc woń wczesnego lata. Całkiem niedaleko szemrał mały strumyk. Raj. Tylko dla nas. Wyciągnąłem dłoń, aby pomóc jej wstać. Rusałka złapała ją i uśmiechnęła się promiennie, ściągając mnie w dół.
312
Agata Sienkiewicz
Tramwaj Budzę się. Miałem sen. To tylko kolejne zadanie, więc skąd ten niepokój? Tym razem to będzie dziewczyna. Na oko dwadzieścia siedem lat. Przystanek na rondzie Reagana. Na zegarze 15.48. Tłum, jak zwykle o tej godzinie, ale widziałem ją wyraźnie, bo promieniowała srebrzystym światłem, co oznacza mój cel. Stała, oparta tyłem o barierki. Obok niej wysoki jegomość, cały na czarno. Nie rozmawiali, nie patrzyli na siebie, ale jestem pewien, że to jeden z tamtych. Nadjeżdżała dziesiątka. Dziewczyna wraz z tłumem podeszła bliżej torów. Potem wszystko potoczyło się szybko, nie zdążyłem dostrzec szczegółów. Widziałem jak leciała na tory, a czarny stał obok, z ręką wyciągniętą w jej kierunku. Na budziku jest szósta rano. Alarm mam ustawiony na siódmą, ale teraz nie dam już rady zasnąć. Dwie rzeczy nie dają mi spokoju: po pierwsze – znam skądś tę dziewczynę. Po drugie: jestem pewien, że sama nie rzuciła się pod tramwaj, ale przecież on nie miał prawa jej dotknąć. Wstaję. Kawa, kot, łazienka, ubranie. Jest jeszcze wcześnie, mam czas na śniadanie i telewizję. Włączam tvn24, ale nie śledzę wiadomości. Cały czas myślę o tej dziewczynie. Gdzie się spotkaliśmy? Długie, ciemne włosy. Na pewno nie spałem z nią, nie podrywam brunetek. Tenisówki, czarne spodnie, czarna bluzka na ramiączkach, pasek z ćwiekami. Kobiety, które spotykam w pracy noszą drogie garsonki i szpilki, więc to nie kontakty służbowe. Mogła być kelnerką, sprzedawczynią, kimkolwiek, ale na pewno skądś ją znam. Za piętnaście ósma wkładam marynarkę i wychodzę z mieszkania. W samochodzie obmyślam kłamstwa, jakie wcisnę szefowi, żeby wypuścił mnie wcześniej z pracy. Póki co, jadę tą samą trasą co zwykle, stawiam samochód na tym samym miejscu parkingowym, wchodzę do budynku tym samym wejściem. Rutyna. Nagle - zaskoczenie. Czuję chaos. Otwieram drzwi biura i robi się jeszcze głośniej. Szybko witam recepcjonistkę i podążam w kierunku mojego gabinetu, żeby schronić się, zanim przyjdzie ból. Z drzwi, otwartych nagle kilka kroków ode mnie, wybiega pięcioletni synek mojego kolegi, ADHDowiec. Przystaję i wszystkimi siłami walczę z własnym ciałem, które próbuje zgiąć się w paroksyzmie bólu. Im dalej jest dziecko, tym lepiej dla mnie. Po chwili z pokoju wychodzą też jego rodzice. Kobieta żegna męża i odchodzi. Oczyma wyobraźni widzę wyraz swojej twarzy. Marek patrzy na mnie z lekkim zaskoczeniem.
313
Agata Sienkiewicz - Wyluzuj, Paweł. To tylko dziecko – mówi rozbawiony. – Też powinieneś sobie takie sprawić. Jedna mała dziurka, tyle radości… Puszcza do mnie oko, cofa się do swojego pokoju i zamyka drzwi. Sukinsyn. Przecież wiem, że pierwsze o czym pomyślał, kiedy żona powiedziała mu, że jest w ciąży, to skrobanka. Do tej pory jest jej zwolennikiem. A trzyletnie dziecko, które ma z jedną z kochanek, też jest chore. Nie utrzymuję bliskich kontaktów z ludźmi z pracy. Za dużo o nich wiem. Kiedy siadam za swoim biurkiem, czuję się już niemal dobrze. Jeszcze trochę drżą mi ręce. To nie jest dobry początek dnia. Kiedyś taki kontakt przypłacę życiem. Dlatego omijam szerokim łukiem przedszkola i szkoły, tam zawsze jest takich pełno. Raz tylko natknąłem się na dorosłą… Boże, to ta dziewczyna. Kilka lat temu ściągnąłem ją z pasów, kiedy weszła na czerwonym świetle. To jedyna osoba z tą chorobą, którą dotknąłem. Przez płaszcz, a przecież do tej pory skręca mnie na wspomnienie tamtego bólu. Wcale mi się nie uśmiecha znaleźć znowu w jej pobliżu. ADHD to nie jest smoła samobójcy, żywy ogień psychola, ani tornado desperata. To chaos w czystej postaci. Tego się nie czuje na skórze, tylko w samym środku mózgu. Paraliżuje i rozsadza czaszkę. Kilka kroków od niej nie będę w stanie myśleć, a co dopiero podjąć jakieś racjonalne działania. Przecież nawet nie wiem, co tak właściwie mam zrobić. Złapać ją? To by mnie zabiło. Mogę co najwyżej odciągnąć czarnego, ale istnieje szansa, że zorientuje się, kim jestem. Boże, czy wystawiasz mnie na próbę? Czy mógłbym sobie tym razem odpuścić? Nie, nie mógłbym. Wtedy to ja byłbym winny jej śmierci. Nie dam rady skupić się dzisiaj na pracy. Przecież to może być ostatni dzień mojego życia. Nawet, jeśli teraz ułożę sobie jakiś plan, to na pięć metrów od niej może być już nie do wykonania. Chyba po raz pierwszy naprawdę żałuję, że posłuchałem Twojego głosu. Mam Ci zaufać? Czy Ty wiesz, co robisz? Przede mną sterta papierów. Setki niedokończonych spraw. Mam trzydzieści dwa lata, nie mam rodziny, nie mam planów na przyszłość, nie mam marzeń, ale nie chcę, żeby to było już. Kto się zaopiekuje Winstonem? Ciekawe, czy moi rodzice wykażą na tyle serca, żeby wziąć go do siebie. Czy oni w ogóle pamiętają, że ja mam kota? Wyciągam prywatny telefon i piszę wiadomość: „Gdybym do 19 nie dał znać, to zaopiekuj się moim kotem. Buziaki”. Z kontaktów wybieram numer mamy. Wysyłam smsa i wyłączam komórkę, inaczej zaraz zadzwoni, domagając
314
Agata Sienkiewicz się wyjaśnień. Unikam spotkań z rodzicami, to przykre wiedzieć, co naprawdę o mnie sądzą. Za to dzwonię regularnie. Przez telefon nie słyszę ich myśli. Dlaczego czas biegnie tak szybko, akurat wtedy, kiedy go potrzebuję? Jak może być już czternasta trzydzieści? Jeśli chcę zdążyć, muszę natychmiast wyjść, może nie trafię na żaden korek. Na szczęście szef łatwo łyka blef, że źle się czuję. Właściwie, to nawet nie jest kłamstwo. Wychodzę na parking, wsiadam do samochodu. Drżą mi ręce, kiedy próbuję trafić kluczykiem do stacyjki. Do Placu Grunwaldzkiego mam pół godziny jazdy, będę miał jeszcze czas, żeby zbadać sytuację. Ruszam na wstecznym i prawie uderzam w przejeżdżający właśnie samochód. Nie zauważyłem go. Moje serce zaczyna bić jeszcze szybciej. A jeśli pół godziny zapasu to za mało? Nie skupiam się na jeździe, chociaż słabo znam tę trasę. Zostawię samochód na parkingu Pasażu Grunwaldzkiego, spod głównego wejścia powinienem już widzieć dziewczynę i czarnego. Jeśli odpowiednio trafię w moment, zminimalizuję czas akcji do chwili wejścia między nich, to powinno wystarczyć. Muszę tylko dopilnować, żeby bezpiecznie wsiadła do tramwaju. Im później wyjdę na peron, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że ten dryblas mnie wyczuje. Przejście dla pieszych. Hamuję z piskiem. Ludzie przechodzący tuż przed maską mojego auta patrzą na mnie ze wstrętem, przerażeniem. Jakaś starsza pani staje na chwilkę, patrzy mi w oczy i puka się palcem w czoło. Po chwili słyszę za sobą klakson. Chyba jest już zielone. Co chwilę zerkam na zegarek. Jest 15.15. Dalej nie mam pewności, czy zdążę na czas. Samochody wleką się dzisiaj niemiłosiernie, więc posłusznie jadę 40 km/h. Nie mam innej możliwości. Już na Sienkiewicza kątem oka dostrzegam niebieskie Punto, nadjeżdżające z mojej prawej. Dwie sekundy później czuję szarpnięcie, które wyrzuca mój samochód na sąsiedni pas ruchu. Kurwa!!! Szybko uruchamiam silnik, uciekając przed nadjeżdżającym z przeciwka dostawczym i zjeżdżam na chodnik. Boli mnie kark i trochę mnie mroczy, ale zbieram się w sobie i wysiadam z samochodu. Nie mam czasu. Punto dalej stoi na środku skrzyżowania, a blondyna w środku patrzy na mnie wzrokiem zbitego psa. Gestem każę jej zjechać na pobocze. Durna suka! Oberwałem w tylne drzwi, ale wszystko się trzyma. Blondyna nie wysiadła z samochodu. Podchodzę do Punto i zaczynam czuć panikę jego właścicielki. Czuję się brudny. Cała ta sytuacja jeszcze bardziej burzy mój wątpliwy spokój. Szybko wciskam jej moją wizytówkę i każę zadzwonić wieczorem. Z powrotem w samochodzie jestem już kłębkiem nerwów. Jest piętnasta trzydzieści jeden.
315
Agata Sienkiewicz Osiem minut później wjeżdżam na parking i zajmuję pierwsze wolne miejsce. Prawie przebiegam przez Pasaż, starając się jak największym łukiem omijać spacerujących po nim ludzi. Tracę orientację. Przez moje zdenerwowanie zmieszane z paniką tamtej blondyny jestem bliski płaczu. Na szczęście po kilku krokach widzę już główne wyjście. Przeciskam się do bocznych drzwi, gdzie ludzi jest najmniej. Po minucie stoję przy schodach do podziemnego zejścia na przystanek. Zdaje mi się, że ją widzę, a na pewno słyszę. Do przyjazdu tramwaju zostało trzy minuty, nie mam czasu do stracenia. Z każdym krokiem jest coraz głośniej i coraz bardziej boli mnie głowa. Zdaję sobie sprawę, że wchodząc po schodach na przystanek w krytycznym momencie będę dwa metry od niej, opartej o barierki. Muszę to zrobić szybko. Wbiegam, mimo że ciało odmawia mi posłuszeństwa. Widzę ją. Ale gdzie jest czarny? Coś tu nie gra. Staję na tyle daleko, żeby móc zebrać myśli i jednocześnie nie tracić dziewczyny z oczu. Wszystko jest jak w moim śnie, brakuje tylko tego dryblasa. Jak mam ochronić ją przed kimś, kogo nie ma? O co tu chodzi? W polu mojego widzenia pojawia się tramwaj linii dziesięć. Dziewczyna wyrywa się z zamyślenia i powoli rusza w jego kierunku. Nie czekając, biegnę do niej. Hałas, ból, ćmi mi się w oczach, ciało drętwieje. Próbuję wyminąć jakieś dziecko i potykam się. Upadając czuję, że ktoś łapie mnie za rękę i moje ciało przeszywa ból, jakiego do tej pory jeszcze nie znałem. Tracę świadomość. Robi się cicho i ciepło. Umarłem? Czuję, jak z każdej strony napiera na mnie niewidzialna siła, ale chyba nie czuję bólu. Nie, na pewno nie, ale wiem, że czai się gdzieś w pobliżu. Może śnię? Tak, na pewno śnię. Widzę obrazy, a przecież oczy mam zamknięte. Stoję na przystanku. Spoglądam na zegar, jest 15.47. Obok mnie stoi wysoki, ubrany na czarno koleś. Nie patrzy na mnie, zdaje się, że wzrokiem szuka kogoś w tłumie. Jedzie dziesiątka. Podchodzę bliżej torów. Nagle odwracam głowę w prawo. Jakiś facet w garniturze przeciska się przez tłum. Jest dziwnie zgarbiony i trzyma się ręką za głowę. Boże, to ja! Widzę siebie! Jestem już o krok i potykam się na własnym sznurowadle. Drugi ja łapie moją dłoń. Obydwoje tracimy równowagę. Upadając odwracam głowę i widzę dryblasa z wyciągniętą ręką. Chryste, jestem w głowie tej dziewczyny!!! Jestem w samym oku cyklonu!!! Z wysiłkiem otwieram oczy. Tramwaj.
316
Agata Sienkiewicz
Wszędzie dobrze, ale... Postanowiłyśmy wynająć mieszkanie razem. Dwa pokoiki z mikroskopijną kuchnią i jeszcze mniejszą łazienką okazały się idealne dla naszych potrzeb. Studencki standard: bezpłciowe, beżowe ściany, ascetyczno-przypadkowy wystrój, każdy mebel z innego kompletu. Wystarczyło. Ula, nie pytając mnie o zdanie, wzięła mniejszy pokój. Typowe. Nienawidziłam tej jej potrzeby męczeństwa, czy może przeświadczenia, że na nic nie zasługuje, że co lepsze, to dla innych. Nigdy nie rozgryzłam właściwego powodu nieustannego, obsesyjnego zaniżania własnej wartości. Była inteligentną dziewczyną, oczytaną, bez problemów towarzyskich. Z wyglądu przeciętna, za to od pierwszego spojrzenia robiła sympatyczne wrażenie. Różnice naszych charakterów widać było gołym okiem. Choćby w wystroju pokoi. Obydwie często zmieniałyśmy miejsce zamieszkania, ale mi to nie przeszkadzało ciągać ze sobą całej ciężarówki pierdółek i dwóch kotów. Kiedy rozpakowałam się w przestrzeni wspólnej, zrobiło mi się głupio, że dla niej zostało tak mało miejsca. A potem przyjechała Ula. Cały dobytek przywiozła autobusem, w plecaku i dwóch workach. Nie miała nawet pościeli, tylko śpiwór. Po tygodniu wreszcie rozpakowałam wszystkie pudła. Pokój został obwieszony obrazami, meble, po wypróbowaniu kilkunastu kombinacji, ustawione w najbardziej adekwatny do zapotrzebowania sposób, półki załadowane bibelotami i… byłam już u siebie. Pokój Uli ostatecznego kształtu nabrał już godzinę po jej wprowadzce. Nazwała go „celą”. Większość półek pozostała pusta. Beżowe ściany zdobiło jedynie wielkie lustro, które było tu przed naszym przybyciem i kilka, wyrwanych z czasopisma, reprodukcji obrazów Klimta. Nie zatroszczyła się o łóżko, wystarczył jej zapewniony przez właściciela lokum materac. Ściągnęła nawet firanki, żeby było jaśniej… Niektóre pokoje hotelowe nawet bez lokatorów wyglądają na bardziej zamieszkane. I tak rozpoczęłyśmy wspólnie dorosłe życie. W pełnej zgodzie. Mimo, a może dzięki, całkowitemu przeciwieństwu charakterów. Tolerowałyśmy wszystkie swoje dziwactwa. Ona nie uciszała mnie, gdy za ścianą zbyt głośno śpiewałam, ja przywykłam, że po osiemnastej nie namówię jej na skonsumowanie niczego, co nie jest w płynie. Z czasem zaczęłyśmy
317
Agata Sienkiewicz mimowolnie i bezwiednie wpływać na siebie nawzajem i dzielić przyzwyczajenia. Ona zaczęła nosić sukienki, ja towarzyszyłam jej na kameralnych koncertach, o których dowiadywała się z tylko sobie znanych źródeł. Wytworzyła się między nami jakaś dziwna więź. Uwielbiałam wspólne kuchenne wieczory przy winie i radiu, kiedy najpierw relacjonowałyśmy sobie niemalże minutę po minucie cały dzień, potem ględziłam o moich podbojach miłosnych, a ona opowiadała o ciekawych wydarzeniach kulturalnych i książkach, które właśnie czytała. A potem był spontan… Czasem, już późną nocą, ze śmiechem próbowałyśmy prześledzić, jakim cudem doszłyśmy od muzyki meksykańskiej do rozważań na temat nieskończoności, albo jak Stieg Larsson doprowadził do dywagacji na temat partnerów do miłosnych trójkątów. Rozśmieszałyśmy się, pocieszałyśmy, dodawałyśmy sił. A nie było łatwo. Samodzielność nie okazała się tak kolorowa, jak sobie wyobrażałyśmy. Ja miałam wredną szefową, ona wrednych klientów. Ja rodzinę miażdżącą mnie presją rychłego zamążpójstwa i dzieciorodztwa, ona brata alkoholika i chorą mamę. Do tego mieszkanie co jakiś czas płatało nam figle. To klepki w podłodze wypadały, to grzejniki przestawały grzać, to zamki się zacinały... Kiedyś, pod naszą nieobecność, do mieszkania wtargnęła burza, choć mogłabym przysiąc, że przed wyjściem pozamykałam wszystkie okna. Z dnia na dzień widziałam, jak Ula gasła. I ona chyba widziała to samo, patrząc na mnie. W pewnym momencie zauważyłam, że wchodząc do mieszkania od razu myślę o kieliszku wina. To było odruchowe. Jeśli akurat żadnej butelki nie było w lodówce, choćbym nie wiem jak była padnięta, szłam do sklepu. Wieczorem dołączała Ula. Już nie snułyśmy radosnych dyrdymałów. Jakby z naszego życia spłynęły wszystkie jasne barwy. Każdy kolejny dzień był ciemniejszy od poprzedniego. Sylwestra spędziłyśmy razem, w kuchni. Jak każdy poprzedni wieczór. Z winem i lufką marihuany. Wtedy wyjawiłam Uli, że nie mogę wytrzymać w mieszkaniu na trzeźwo. W pracy wszystko jest ok, na mieście wszystko jest ok, wśród ludzi wszystko jest ok. Ale gdy tylko przekraczam próg… Całe „ok” gdzieś znika, za to z lodówki słyszę zachęcające wołanie…Ula spojrzała na mnie zeszklonym wzrokiem. Miałam wrażenie, że waha się, czy mi coś powiedzieć. W końcu wyszeptała, niemal niedosłyszalnie: – A mi się śnią psy… – Patrzyła rozszerzonymi do granic możliwości źrenicami. Wyglądała jak ktoś skrajnie przerażony. – Wielkie psy z wyszcze-
318
Agata Sienkiewicz rzonymi kłami. Atakują mnie, szczekają, wgryzają się w ręce, w twarz… Sny o psach to zły omen. Jest ich coraz więcej, prawie każdej nocy. I prawie każdego dnia dzieje się coś złego. One mnie w końcu dorwą… Wstrząsnął nią spazmatyczny płacz. A ja nie wiedziałam, co zrobić. Jakoś w jednej chwili otrzeźwiałam. – To to mieszkanie… Tu wszystko się zaczęło… Zaczęły się sny, zaczęły się bóle głowy… Nienawidzę tego miejsca… – Ula, przestań – powiedziałam łagodnym głosem, ale nie wiedziałam, jak zbić jej absurdalne argumenty. Fakt, że i ja trochę podupadłam na zdrowiu. Męczyły mnie alergie i migreny, ale zwalałam wszystko na stres, bo przecież go nie brakowało. I śniły mi się martwe zwierzęta… Czym prędzej odrzuciłam te myśli. Po raz pierwszy musiałam być tą rozsądną. – Kiedyś w końcu znowu będzie dobrze – powiedziałam cicho i położyłam dłoń na ramieniu Uli. – Nic nie będzie dobrze! – Odepchnęła moją rękę i gwałtownie wstała. Jej twarz przypominała przerażającą maskę. Zaczerwieniona od płaczu, ze spuchniętymi i wypełnionymi rozpaczą oczyma, nie przypominała mojej zawsze opanowanej współlokatorki. Po chwilowym wahaniu chwyciła stojące na stole wino i zaczęła pić prosto z butelki. Wtedy stało się coś, czego wspomnienie nadal przyprawia mnie o ciarki. W całym mieszkaniu rozległ się stukot, dziwaczna kakofonia, jakby ktoś walił młotkami w popsute dzwony, w… kaloryfery! To dobiegało ze wszystkich kaloryferów w mieszkaniu! W sekundę zapanował ogłuszający rumor! Ula wypuściła butelkę z rąk, zachwiała się i pośliznęła na rozlanym trunku. Roztrzaskane szkło, niczym ostrze, rozpłatało jej spodnie i łydkę. Pobudzona krew zaczęła gęstym strumieniem zalewać ranę i mieszać się z winem. Byłam sparaliżowana, nie mogłam nic zrobić. W uszach wciąż dźwięczał ten straszny hałas, podejrzewałam, że najmniejszy ruch znów go wywoła. Tylko kątem oka widziałam, jak Ula wstaje z trudem i wlekąc poranioną nogę, odchodzi do swojego pokoju. Siedziałam w bezruchu do wschodu słońca. Tuż obok, na kafelkach zasychała szkarłatna mieszanina. Od tego wydarzenia Ula się ode mnie odsunęła. Jakby obnażenie emocji wywołało wstyd. Ja czułam wstyd na pewno. Nie pomogłam jej. Siedziałam wtedy jak słup soli. Jedynie podłogę umyłam, kiedy już pierwsze promienie zimowego słońca oświetliły kuchnię.
319
Agata Sienkiewicz To był ostatni kuchenny wieczór. Odtąd zamykałyśmy się w pokojach i kontakty ograniczałyśmy do zwrotów grzecznościowych. Ula wyglądała coraz gorzej. Przestała farbować włosy, nosić makijaż, coraz częściej widywałam ją z podpuchniętymi, zaczerwienionymi oczyma. Prawie każdego wieczora mieszkanie pachniało marihuaną. Nabrała też zwyczaju przesiadywania w wannie. Któregoś razu, zaniepokojona, zastukałam do drzwi łazienki: – Żyjesz? – Mhm… To mi musiało wystarczyć. Po jakimś czasie te pytania urosły do rangi rytuału. Kiedy tylko słyszałam szum puszczanej wody, zerkałam na zegarek i regularnie co piętnaście minut pukałam, by usłyszeć uspokajające „mhm”. Głupia obsesja. Aż się dziwię, że ani razu nie usłyszałam: spierdalaj, durna cipo! Jestem typem domatorki, zazwyczaj nigdzie nie wychodzę, a kiedy skończyły się koncertowe wypady, swój czas dzieliłam jedynie miedzy pracę i mieszkanie. Tego wieczora postanowiłam wyjść. Gdzieś. Gdziekolwiek. Wybrałam pobliskie kino. To był dobry wybór. Głupia komedia pozwoliła mi na chwilę zapomnieć, co czeka w mieszkaniu: powietrze tak gęste, że nie można go wciągnąć do płuc, nieustające poczucie winy, że nic z tym nie robię i to ciągle tłukące się tuż pod powierzchnią czaszki przeczucie nadchodzącej katastrofy. W końcu w nocy śniłam o tabunach martwych zwierząt. Bardzo zły omen. Przekraczając próg mieszkania, jak zwykle poczułam to dziwne wołanie od strony chłodzącej się w lodówce butelki. Zaraz potem zobaczyłam zapalone w łazience światło. Zrzucając zimowe klamoty, krzyknęłam: hej! Cisza. Podeszłam do drzwi łazienki i zastukałam. – Żyjesz? Cisza. Złapałam za klamkę i delikatnie nacisnęłam. W tym momencie w okolicy serca odezwał się dokuczliwy nerwoból, który niemal zgiął mnie w pół i odmówił płucom powietrza. Drzwi były zamknięte od środka. Usilnie ignorując przeszywający moje serce gorący szpikulec, zaczęłam uderzać pięścią w drzwi, wołając jej imię. Żadnej reakcji. Szarpałam klamkę, na próżno. Przyniosłam z kuchni nóż, i z wielkim trudem, bo ręce drżały mi jak chyba jeszcze nigdy dotąd, zdołałam odblokować zamek. Na miękkich nogach wkroczyłam do łazienki.
320
Agata Sienkiewicz Ula leżała w pełnej białej piany wannie. Spała. Poklepałam ją po policzku, ale nic to nie dało. Lekko potrząśnięta też się nie przebudziła. Nie wiem, czemu właściwie sprawdziłam jej puls. Bił, ale bardzo słabo. Sięgnęłam pod wodę i wymacałam jej dłoń, pociągnęłam do góry, by zarzucić sobie na szyję i wyciągnąć ją z kąpieli… Z wyciągniętych spod wody dłoni skapywała rdzawa ciecz. Nie zrozumiałam na początku. Mój wzrok powędrował w powstały w pianie prześwit. Woda była czerwona. Dopiero wtedy spojrzałam na trzymaną w dłoni rękę. Przedramię było rozorane od nadgarstka po zgięcie w łokciu… Te chwile pamiętam jak przez sen. Wypuściłam rękę, jakby była jakimś obrzydliwym stworem. Upadłam i wydałam z siebie jakiś nieartykułowany dźwięk. Moje wszystkie wnętrzności usiłowały wydostać się przez przełyk na zewnątrz. Pole widzenia zabarwiło się na niebiesko, ale Bogu dzięki nie zemdlałam. Przemagając drżenie całego ciała i nadchodzące wymioty, wyszarpnęłam z wiszącego na drzwiach szlafroka pasek i zawiązałam jego dwa końce ciasno nad łokciami Uli. To jedyne, co przyszło mi do głowy. Nikt mnie nigdy nie uczył, jak się zachowywać w takich sytuacjach! Nerwowo wytarłam ręce w pierwszy lepszy ręcznik i wróciłam na korytarz, gdzie w torebce został mój telefon. Kiedy trzymałam go już w dłoniach, dotarło do mnie, że nawet nie wiem, jak zadzwonić na pogotowie. Wtedy się rozpłakałam. I płakałam już do końca. Kiedy dzwoniłam do koleżanki z pracy z prośbą, żeby wysłała do mnie karetkę, kiedy czekałam całą wieczność na jej przyjazd, kiedy sanitariusze wyciągali ociekające krwią ciało Uli z wanny, kiedy wsiadaliśmy do karetki… Dopiero w szpitalu dostałam leki uspokajające. Później psycholog, policja… i przelotne spotkanie z mamą Uli. Wymieniłyśmy tylko jedno spojrzenie, ale zapamiętam je do końca życia. Noc spędziłam w szpitalu. Nie chciałam wracać, poszłam prosto do pracy, tylko po urlop. Próg mieszkania przekroczyłam dopiero po kolejnej dawce środków uspokajających. Zimny dotyk klamki znów wywołał ścisk nerwobólu. Zacisnąwszy pięści, postanowiłam wszystko zrobić najszybciej, jak się da, jednak kiedy zobaczyłam zamknięte drzwi do łazienki i zapalone światło, zamarłam. Nie wiem, ile trwał paraliż, w trakcie którego widziałam tylko rozświetlone okienko w drzwiach łazienki i słyszałam dziwne dźwięki, jakby całe mieszkanie trzeszczało. Jakby mruczało niczym kot, bezczelnie zadowolone: tak, to moje dzieło i co mi zrobisz?
321
Agata Sienkiewicz To skojarzenie coś we mnie obudziło. Bunt? Wolę walki? Wściekłość? Gwałtownie ruszyłam z miejsca, złapałam za klamkę, szarpnęłam i… Drzwi były otwarte. W wannie nadal stała zabarwiona krwią woda. Piana już dawno zniknęła. Nic poza tym. Zrzuciłam kurtkę, podwinęłam rękawy i wyciągnęłam korek. Czekając na opróżnienie wanny, zgromadziłam wszystkie szmatki i środki czyszczące, jakie były w mieszkaniu. Wściekle szorowałam rude zacieki przez pół godziny, wysiłek uciszał moje myśli. Aż się dziwię, że nie zdarłam całej emalii. Potem przeszłam do swojego pokoju, wrzuciłam do plecaka najpotrzebniejsze rzeczy, spakowałam do transportera zdziwione koty. Poczułam prawdziwą ulgę, opuszczając mieszkanie. Już na dworcu poinformowałam mamę, żeby spodziewała się mnie na rodzinnych włościach za jakieś pięć godzin. Z tego dwie stanowiły oczekiwanie na pociąg, ale nie przeszkadzało mi to. W dworcowej poczekalni czułam dziwny spokój. Wśród ludzi, hałasu… I z dala od tego przeklętego mieszkania. Mama, widząc mój stan, nie nalegała na szybką relację. Dopiero drugiego dnia, nie powstrzymując łez, opowiedziałam jej, co się wydarzyło. Nie wspominałam jednak, jaka obsesja doprowadziła Ulę do takiego stanu. Oczywiście wyczuła, że nie mówię wszystkiego. Czekała cierpliwie. Do tematu wróciłyśmy następnego dnia. – Chyba się przeprowadzę. – Zrozumiałe, po takich przeżyciach… – Przeżycia też, ale to mieszkanie… – Nim się zorientowałam, było już za późno, by cofnąć zdanie. – W tym mieszkaniu jest chyba coś niedobrego. Ilekroć przekraczam próg, czuję, jakby coś wysysało ze mnie energię. Ula też to czuła. Obydwie miałyśmy koszmary… To nie może być zbieg okoliczności. – Zła energia. – Nie byłam w stanie potraktować serio tego podsumowania. Mama miała obsesję na punkcie feng shui i wszędzie widziała złą energię, złe ustawienie mebli i przedmiotów. Ja uważałam to za brednie. – Tak bywa. Musiało się jej tam nagromadzić wyjątkowo dużo. Trzeba by je oczyścić… – Mamo, proszę cię… Po prostu się wyprowadzę. Trzeciego dnia musiałam wrócić, mama Uli chciała zabrać rzeczy córki. Wpu-ściłam ją do mieszkania, sama chroniąc się w pokoju. Po dwóch kwadransach przyszła oddać klucze. Przy drzwiach spojrzała na mnie ostatni raz. Nie wytrzymałam. – Przepraszam, ja…
322
Agata Sienkiewicz Uciszyła mnie gestem. Nic nie mówiąc przytuliła i opuściła mieszkanie. Nie wiem, co chciała w ten sposób powiedzieć: to nie twoja wina? A może: wszyscy jesteśmy winni? Weszłam do opuszczonego pokoju. Brak lokatorki nie rzucał się bardzo w oczy. Klimt dalej wisiał na ścianach, jako ostatnia pamiątka jej obecności. Stanęłam przed lustrem. Prawie nie poznałam dziewczyny, która na mnie patrzyła. Podkrążone i zapadnięte oczy, ziemista cera, zgarbiona sylwetka. I ten dziwny wyraz twarzy, który samą mnie odrzucał. Znowu usłyszałam to dziwne mruczenie… Moja krew zawrzała. Wróciła wściekłość, bunt i chęć walki. Podbiegłam do okna i otworzyłam je na oścież. Potem w kuchni i w swoim pokoju. Zablokowałam wszystkie drzwi, żeby zachować przeciąg. W ruch poszła miotła, odkurzacz, szmaty, płyny, emulsje, spraje… Sprzątałam. Jak nigdy wcześniej w swoim życiu. Wyczyściłam każdy zakątek, poodsuwane meble wyszorowałam ze wszystkich stron, nawet od spodu. Przed miotłą nie uchronił się nawet sufit. Wyniosłam tony śmieci, pozostawiane pewnie jeszcze przez wcześniejszych lokatorów. Wyprałam firanki i dywaniki. Naprawiłam wszystko, co było w zasięgu moich możliwości. Zajęło mi to dobę. Równą dobę. Non–stop. A potem zasnęłam. Obudziłam się po szesnastu godzinach. Dawno tak dobrze nie spałam. Za oknem właśnie dzwony pobliskiego kościoła wzywały wiernych na niedzielną mszę. Odbite od śniegu zimowe słońce rozświetlało pokój w jakiś magiczny sposób. To było jak sen. Wstałam, przeszłam się po mieszkaniu. Po wczorajszych porządkach wyglądało imponująco. Ruszyłam w stronę lodówki. Po otwarciu drzwiczek mój wzrok od razu wpadł na otwartą butelkę wina. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że w ogóle nie mam na nie ochoty. Czyżby mama jednak miała rację, co do tej złej energii? Zaśmiałam się na tę myśl. Całą niedzielę spędziłam w mieszkaniu. Bez kropli alkoholu, bez stukających grzejników, bez prowokującego mruczenia. Spokojna i opanowana. Decyzję o przeprowadzce odłożyłam na później. Tylko do wanny początkowo nie mogłam wejść. Minął kolejny tydzień. Nic się nie zmieniło. Spokój i harmonia. Znajomi powtarzali mi, że dobrze wyglądam. Dobrze, w porównaniu z tym, jak wyglądałam ostatnimi czasy. Cały niepokój, wszystkie nerwy, jakby spłynęły z brudną wodą po myciu podłogi.
323
Agata Sienkiewicz Ja też widziałam zmianę. Codziennie przeglądałam się w lustrze, przeniesionym z drugiego pokoju. Zawisło na ścianie, między łóżkiem a szafą, stając się jednocześnie nową fascynacją jednego z kotów. Przeglądał się w nim godzinami, znacząc taflę śladami łapek i pyszczka. W piątek dostałam wiadomość, że Ula jest pod opieką psychiatry, ale z dnia na dzień czuje się lepiej. Porzuciłam myśl o przeprowadzce i już w sobotę rozpuściłam wieści, że poszukuję współlokatora. Na wyniki nie czekałam długo. W poniedziałek przyszedł Marcin, koleś z ogłoszenia. Od razu zrobił na mnie miłe wrażenie. Student prawa. Wysoki, dobrze zbudowany, przystojny, wygadany… Mój typ. Trochę popytał o mieszkanie, trochę poflirtował i z miejsca podjął decyzję o wynajmie. Nie mogło być lepiej. Wprowadził się w sobotę. Wieczorem zrobiliśmy sobie coś w rodzaju wieczorku zapoznawczego. Najpierw było wino, potem przyniósł wódkę. Piłam ostrożnie, nie chciałam na starcie zepsuć sobie opinii, ale on za kołnierz nie wylewał. Z każdym kieliszkiem tracił coraz więcej czaru i uroku. Najpierw z dumą demonstrował obrzydzające mnie cwaniactwo, potem zaczął opowiadać o swoich kobietach, nie szczędząc im „suk” i „kurw”. Zapobiegawczo ewakuowałam się zaraz po tekście: „Jesteś zajebista. I masz zajebiste cycki.” Długo jeszcze czuwałam w łóżku, rozważając, czy nie dobrałam współlokatora zbyt pochopnie. Kolejne dni tylko utwierdzały mnie w tym przekonaniu. Marcin uparcie podszczypywał, próbował obejmować, wpadał bez pukania i co wieczór namawiał na picie. Szybko zaczęłam myśleć, jak go grzecznie wyprosić z mieszkania, skoro jasne i wyraźne komunikaty nie przynosiły skutku. W sobotę wieczorem wyszedł gdzieś, a ja w końcu odetchnęłam. Zbierałam siły, by w niedzielę oznajmić mu, że ma się jak najszybciej wyprowadzić. Zasnęłam pełna nadziei, że wkrótce wszystko znów wróci do normy. Obudziło mnie głośno grające radio i jasne światło. Wkurzyłam się na Marcina, że nie daje mi w niedzielę pospać. Otworzyłam oczy. Na budziku była 2.03. W pokoju było zapalone światło, a dudniło moje radio. Przy łóżku stał Marcin, z głową odwróconą w stronę głośników. Po chwili wyłączył odbiornik i zorientował się, że nie śpię. – Cześć – powiedział szeptem. Wyglądał dziwnie. Miał rozszerzone źrenice, był blady, drżał. – Co ty tu robisz? – odfuknęłam. – Nic, spokojnie…
324
Agata Sienkiewicz Uniósł kawałek kołdry i położył się tuż obok mnie. Zgłupiałam. Radio znowu zaczęło grać na cały regulator. Lampa zamigotała. Moje serce waliło, jak po przebiegniętym maratonie. – Wynoś się! – krzyknęłam. Jakby nie słyszał. Poczułam jego dłoń na piersi i bez namysłu dosłownie wykopałam go z łóżka. Szybko wstał z podłogi i spojrzał na mnie z uśmiechem, nie zwiastującym niczego dobrego. – Lubisz na ostro, suko? – wysyczał i uderzył mnie w twarz. Zobaczyłam czarne plamki. Zanim się otrząsnęłam, przygniótł mnie całym swoim ciężarem, ręką zasłonił usta i nos. Szarpnęłam, ale nieśmiało, w obawie przed kolejnymi razami. Niezaproszone, głodne dłonie, przesuwające się zachłannie, zostawiały po sobie brudne smugi. Płakałam. Kiedy już zadarł moją koszulę pod samą szyję, a z braku powietrza traciłam przytomność, radio przestało grać, zgasło światło. Marcin znieruchomiał zaskoczony, uścisk na twarzy zelżał. Trwało to tylko chwilę, ale zdążyłam zaczerpnąć powietrza. Gwałciciel zaczął się mocować z paskiem od spodni. Wtedy to zauważyłam. Mimo środka nocy, w pokoju było dosyć jasno. Śnieg odbijał światło księżyca. Wystarczyło, bym nad plecami Marcina zauważyła unoszącą się w powietrzu dziwną, lustrzaną substancję. Wielkiego, ruchomego, bezkształtnego gluta, w którym wyraźnie widziałam odbicie swojej przerażonej twarzy. Sparaliżowało mnie, przestałam się bronić. Zwierciadlane niewiadomoco rozrosło się, odbijając w masywnym cielsku całą łóżkową sytuację, po czym opadło niżej, dotykając pleców Marcina. Nie zauważył, kiedy zaczęło go powoli oblepiać, pokrywając szczelnie plecy, potem ramiona, ręce… Wtedy dopiero... Jego przerażenie nie ustępowało mojemu, widziałam, jak szeroko otwiera usta, ale nie może z nich dobyć żadnego dźwięku. Jego ciało wydawało się z każdą sekundą lżejsze. To to coś ciągnęło go do góry. Po chwili wisiał w powietrzu. Kiedy tylko stracił oparcie, odzyskał głos, lecz zanim krzyk na dobre zabrzmiał, glut błyskawicznie wniknął do ust, pochłonął głowę, korpus… Usłyszałam bardzo nieprzyjemne trzaski… W ostatniej chwili spojrzałam w ledwo widoczne, nienaturalnie wytrzeszczone oczy Marcina. W kącikach pojawiły się krwawe łzy, ale nim zdążyły skapnąć, twór zakrył resztę twarzy i nóg, całkowicie wchłaniając ciało. Chwilę jeszcze trwał w powietrzu, falując i przerażająco trzeszcząc. Patrzyłam na zniekształcone odbicie nagiej kobiety, w jej śmiertelnie przerażone oczy.
325
Agata Sienkiewicz Zbierając cała odwagę, oderwałam na chwilę wzrok i przesunęłam nim po lustrzanej istocie, szukając źródła jej pochodzenia. Trafiłam, oczywiście, na ramy lustra. Glut przypominał tkwiącego w ramach wielkiego węża, który dopiero co połknął ofiarę. Gula z trawionym ciałem powoli przesuwała się we wnętrzu masywnego cielska, niczym kęs w przełyku, aż w końcu znikła za ramami lustra. Ale to widocznie nie wystarczyło. Nie byłam w stanie się bronić. Bez żadnego sprzeciwu pozwoliłam, aby istota oplotła moje ciało i, niczym piórko, uniosła w powietrze. Czułam, jakby owinięto mnie szczelnie miękką, chłodną kołdrą. Całkiem przyjemne uczucie… Chwilę dryfowałam nad pokojem, czekając na koniec, kiedy nagle poczułam pod stopami klepki podłogi, a zwierciadlana substancja powoli zsunęła się z mojego ciała, wchłonięta w drewniane ramy. Tafla lustra zafalowała, po czym wróciła do normy. Stałam, przykładając dłoń do dłoni mojego własnego odbicia. Na jego twarzy gościł piękny uśmiech. Ale to nie ja się uśmiechałam. *** Zrobiłam remont. Położyłam kolorowe tapety, nowy parkiet, meble, powiesiłam lustra we wszystkich pomieszczeniach. Trochę czasu zajęło mi przekonanie właściciela, że robię to za własne pieniądze, bo mieszkanie na to zasługuje. Mam nową współlokatorkę, która dzieli moje pasje dekoratorskie. Nie opowiadam jej o poprzednikach. Sprawa Marcina, jakimś zrządzeniem losu, rozeszła się po kościach. Policji zeznałam, zgodnie z prawdą, że ostatni raz widziałam go w mieszkaniu, nie wiem, czy w jego zachowaniu było coś dziwnego, bo prawie go nie znałam i nie mam najmniejszego pomysłu na możliwe miejsce pobytu. Okazało się, że był już wczesnej notowany. Pobicia, kradzieże, próby gwałtu… Uznano go za zaginionego. Po rzeczy przyjechał ojciec – dobrze ubrany i zadbany mężczyzna, całkiem już siwy. Przywitał mnie tekstem: „Ja wiedziałem, że ten skurczybyk tak skończy. Pewnie go niedługo z Odry wyłowią albo w jakimś dzikim grobie znajdą”. Nie zadawałam pytań. Znajomi czasem drwią, że przynoszę jeża. Niektórzy się dziwią, że po wszystkim postanowiłam dalej tam mieszkać. A ja… nigdzie nie byłam bezpieczniejsza.
326
Agata Sienkiewicz
Ziarnko do ziarnka Ze snu wyrwało mnie prychanie przestraszonego kota. Spojrzałam zaspanymi oczami na najeżone zwierzę, którego wielkie źrenicami utkwione były w jednym punkcie. Odwróciłam głowę w tamtym kierunku. Na skraju łóżka siedział mężczyzna. Poznałam go od razu, chociaż ciemny pokój rozjaśniało jedynie, wpadające przez okno, zimne światło księżyca. Nagłe ukłucie w sercu pozbawiło mnie tchu, a przez całe ciało przebiegły bolesne dreszcze. Kurczowo zacisnęłam dłonie na kołdrze, jakby mogła mnie przed czymkolwiek uchronić. Nie zdołałam się poruszyć, drżące mięśnie odmawiały posłuszeństwa. Wyglądał przerażająco. Czarne sińce pod oczami zdradzały, że od dawna nie spał. Mokre włosy spadały niesfornymi kosmykami na twarz i ramiona. Wpatrywał się we mnie. – Uciekłem – powiedział cichym, jakby nieswoim głosem. – Tak bardzo chciałem cię jeszcze raz zobaczyć... Uniósł leżącą dotychczas na kolanie dłoń. Mimowolnie się odsunęłam, wydając przy tym niekontrolowany jęk. Jego szczęka zadrgała. Mocniej zaznaczone mięśnie zdradzały, że zacisnął zęby. Kolejny raz sprawiłam mu ból, a on kolejny raz próbował to ukryć. Jak zawsze. – Dlaczego się mnie boisz? Czy kiedykolwiek zrobiłem ci krzywdę? Nie, nie zrobił. Wprost przeciwnie. Już od przedszkolnych czasów był moim obrońcą. Mało, był korepetytorem, szoferem, posłańcem, a czasem też… – Wiedziałaś, że cię kocham, prawda? Torturowałaś mnie, udając ślepą. Dawałaś w twarz, nazywając najlepszym przyjacielem. Bawiło cię to? Miałaś ubaw? – Zrobił chwilę przerwy, po czym dodał – W porównaniu z tym, piekło to wakacje. Jego głos był jednostajny i spokojny, a jednak czułam wszystkie emocje, które próbował w sobie zdusić. Przed oczami miałam setki minionych chwil: wspólne dni, noce, radości i smutki. I ten wzrok zakochanego psa: uważny, gdy mógł być na rozkazy, roziskrzony radością, gdy przypadkowo otrzymywał ziarenko nadziei, przepełniony czarną rozpaczą, gdy widywał mnie z innymi. – Pamiętasz nasz pierwszy raz? Przyszłaś w środku nocy, rozdygotana. Rzuciłaś mi się na szyję, a po chwili zaczęłaś rozpinać moją koszulę.
327
Agata Sienkiewicz Myślałem, że to tylko piękny sen. Dla mnie twoje ciało było niczym świątynia, choć sama traktowałaś je jak monetę przetargową. Wiedziałaś, że to był w ogóle mój pierwszy raz? Tak chciałem, żebyś była tą pierwszą... Gdy rano otworzyłem oczy, już się ubierałaś. Powiedziałaś, że przepraszasz. Że wkurzył cię jakiś facet i musiałaś odreagować. Zamilkł, ponownie zaciskając szczęki. Jego oczy zaszkliły się, a po policzku pociekła strużka wody. Nie wiem, czy to była łza. Może tylko kropla z kosmyka nad czołem. – Nawet po tym, nic się nie zmieniło. Przychodziłaś, dzwoniłaś… Jakby nigdy nic. Za każdym razem, kiedy byłaś pijana, wkurzona, załamana albo po prostu niedorżnięta. A ja nigdy nie powiedziałem „nie”… Znosiłem potulnie wszystkie ekscesy, wszystkich facetów. Nie mogłem sobie wyobrazić życia bez ciebie… Zapadła cisza, ale słowa dalej dźwięczały w powietrzu. Patrzyłam przez jego półprzezroczyste ciało. Miał na sobie to samo ubranie, w którym go wtedy znalazłam. Przesiąknięte mieszaniną wody i krwi, tworzyło makabryczny skafander. Z pociętych żyletką przedramion nadal sączyła się krew, jakby dopiero przed chwilą zadał sobie rany. Spojrzałam mu w oczy i zobaczyłam czarne, bezdenne otchłanie. Zrozumiałam, że to nie koniec. – Powiedz szczerze – wysyczał przez zaciśnięte zęby – tęskniłaś za mną chociaż?
328
Ilustracja: Alice Rossi
329
Andrzej Trybuła Imię i nazwisko: Andrzej Trybuła Znany także jako: andrzejtrybula O autorze: Rocznik 1970. Absolwent Wydziału Prawa Uniwersytetu Wrocławskiego. Zawodowo zajmuje się zarządzaniem. Mieszka z rodziną na przedmieściach Opola. Powieściopisarz amator, kochający swoje miasto, co często znajduje odzwierciedlenie w jego twórczości. Zwolennik kawy, świętego spokoju i starej, dobrej fantastyki - najlepiej czytanej zimą, przy kominku. Swoje opowiadania publikuje na portalach: Herbatka u Heleny i Nowa Fantastyka. Obecnie, bardzo zajęty intensywnymi pracami nad swoją drugą powieścią kryminalną zatytułowaną "Majowa pora sucha”. Nie spocznie, dopóki nie zobaczy jej w formie książkowej.
Dolina stwarzania rzeczy Trzymałem nieruchomo packę na muchy i czekałem. Na rogu biurka widniała plama jasnego światła słonecznego i wiedziałem, że prędzej czy później mucha na pewno tam trafi. Raymond Chandler, Siostrzyczka 1 Niebo jest przereklamowane. Człowiek spodziewa się niewiadomo jakich wspaniałości. Kojącego dotyku absolutu. Niekończącej się nirwany. Tańca w chmurach. Anielskiej muzyki, albo przynajmniej świętego spokoju, w gaciach na ciepłej kanapie. Tymczasem przychodzi mu robić dokładnie to samo, co za życia. Gdyby miał chociaż, kurwa jakiś wybór! Ale nie. Po prostu, w jednej chwili zdychasz w jakimś ciemnym zaułku, brocząc obficie krwią z przekłutej wątroby. A już w następnej, siedzisz sobie wygodnie, w swoim starym, wysłużonym fotelu. Patrzysz na wypaloną papierosem plamę w blacie biurka i bezmyślnie oczekujesz na przyjście następnego klienta. Cholerna niebiańska rzeczywistość.
330
Andrzej Trybuła *** Dzień był zwyczajny, szary i mdławy. Z rodzaju takich, co zaczynają się nieświeżym oddechem, i kończą czymś równie nieprzyjemnym. Po takim dniu nikt nie spodziewa się niczego dobrego i niczego takiego nie dostaje. Już od rana człowiek czuje się zużyty i rozlazły niczym trzydniowa guma do żucia. Wszystko ma gdzieś. Gazety leżą nieruszone na biurku. Kawa smakuje jak szczyny, a papieros jak na złość nie chce się ciągnąć jak należy. Jedynym ratunkiem wydaje się wtedy specjalnie schowana na takie okazje butelka Old Smuglera. Pukanie do drzwi zastało Petera z głową podniesioną do góry, gdy właśnie próbował przefiltrować przez gardło kolejną porcję ciemnej whisky. W takiej pozycji nie mógł spojrzeć w stronę wejścia do gabinetu i prawdę mówiąc nawet mu się za bardzo nie chciało. Głowę opuścił dopiero wtedy, gdy złocisty, drapiący gardło płyn, spłynął w całości do wnętrza ciała rozlewając się swym kojącym, leczniczym ciepłem. W drzwiach stała młoda dziewczyna. Nie, błąd! Kobieta! Zjawisko o twarzy dziewczęcia i figurze gwiazdy filmowej. Obcisła, letnia sukienka w kwiaty, wypełniony niezbyt obfitym, lecz za to idealnie kształtnym biustem dekolt i prosty kapelusz nasunięty niedbale na rude włosy dodawały jej tylko zmysłowego uroku. Peter dwukrotnie przesuwał po niej wzrokiem, z góry do dołu, nie mogąc się powstrzymać. Anioł w ludzkiej skórze, pomyślał wreszcie, nie wiedząc nawet jak trafne było to spostrzeżenie. – Pan Peter Monroe, prywatny detektyw? – spytała głosem słodkim i kuszącym, niczym wisienka na szczycie ciastka. – A co pisze na drzwiach? – odburknął z przyzwyczajenia i zaraz ugryzł się w język. Akurat w tym momencie wcale nie miał zamiaru być aż tak bardzo obcesowy. Przez jego niewyparzoną gębę ruda piękność wyraźnie się zawahała. Przez chwilę nie była pewna czy ma odejść, czy jednak zostać. – Proszę wejść – Peter podjął decyzję za nią, wskazując z premedytacją stojącą pod ścianą niską kanapę. Z perspektywy biurka, jej próby obciągnięcia na udach kusej sukienki wyglądały dosyć zabawnie i wyjątkowo kusząco. Wreszcie zrezygnowała. Rozparła się wygodnie i spojrzała prowokująco prosto na niego. Detektyw zastygł bez ruchu wpatrzony rozmarzonym wzrokiem pomiędzy jej rozchylone uda. Śnieżnobiały rąbek majteczek, odznaczający się bardzo wyraźnie na ciemnym tle ubrania dziewczy-
331
Andrzej Trybuła ny, wywoływał w jego umyśle prawdziwą nawałę pomysłów, dotyczących różnorakich możliwości ściągnięcia apetycznie wyglądającej bielizny jedynie przy użyciu samych zębów i języka. – Mam pewien problem i wychodzi na to, że tylko człowiek może mi pomóc go rozwiązać. Sposób w jaki wypowiedziała słowo „człowiek” sprawił jednak, że natychmiast otrzeźwiał, zapominając o rodzących się pokusach. Peter, podniósł wzrok wyżej i zaczął się przyglądać dziewczynie bardziej uważnie, niż do tej pory. – Opatrzność ma swoje prawa, droga pani. A konkretnie o jaki problem chodzi? – Mój przyjaciel… Etehiel, Anioł wysokiej mocy… zniknął i chciałabym go odnaleźć. – Aha, Anioł? – W jego ustach zabrzmiało to jeszcze bardziej dziwacznie, niż przed chwilą w ustach rudowłosej. – Zniknął? To znaczy zaginął, tak? Dobrze rozumiem? – Co pan wie o Aniołach, panie Monroe? – zapytała zakładając nogę na nogę. – Niewiele, ale zawsze można mnie oświecić. Przepraszam, nie usłyszałem z kim mam przyjemność? – Peter uznał, że po tym krótkim, acz zaskakującym wstępie, pora już przejść na wyższy poziom znajomości. – Jestem Miuriel. Anielica czwartego chóru. – Dziewczyna odczekała moment, pozwalając tej dość niezwykłej informacji dotrzeć w pełni do umysłu rozmówcy. - Etehiel był dla mnie kimś bardzo bliskim – zaczęła znowu po chwili. – Był… moim kochankiem. Tak przynajmniej mogę określić nasz związek w waszych, ludzkich kategoriach. A teraz zniknął, choć Anioły tak po prostu nie znikają. Nie mogą. Swój byt znaczą trwałym śladem. Do tej pory, zawsze można nas było przywołać, albo odszukać. Tymczasem Etehiel zniknął tak, jakby go w ogóle nie było. Jakby nigdy nie istniał. – Rozumiem, że zaginął… bez… śladu – Peter pozwolił sobie na lekki dowcip, całkowicie nietrafiony w stosunku do siedzącej przed nim Anielicy. – Dokładnie – odpowiedziała śmiertelnie poważnie. – No dobrze. A jak to się stało, że trafiłaś właśnie do mnie? – Tak naprawdę, to nie wiem – odparła szczerze. – Ja tylko bardzo chciałam go znaleźć. Ale przecież Anioły nie poszukują innych Aniołów. Nie muszą. Nie wiedziałam co robić. Potrzebowałam pomocy i nagle znalazłam się tutaj, w tym dziwnym miejscu. Na dodatek ubrana jak… jak człowiek. Widocznie Niebo uznało, że tak będzie najlepiej. Może dlatego, że Etehiel
332
Andrzej Trybuła ostatnio bardzo interesował się ludźmi. Mówił, że odkryli coś niezwykle ważnego, także dla nas. Że musi się z kimś spotkać, dowiedzieć się. – I doszło do spotkania? – Tego nie wiem, bo zniknął. – Rozumiem. – Peter w zamyśleniu podrapał się w brodę. – No, cóż. Co prawda nie znam się za bardzo na Aniołach, ale postaram się pomóc. Nic jednak nie mogę obiecać. Popytam tu i tam. Może ktoś coś widział, albo słyszał. Albo ktoś zna kogoś, kto coś widział, lub słyszał. W końcu Anioł to nie jest taka zwykła sprawa. Nawet w Niebie. Dziewczyna podniosła się z kanapy sprawiając wrażenie wyraźnie zadowolonej, choć nieco zakłopotanej. – To wszystko? – spytała. – No tak… Chociaż? – Peter zmierzył ją jeszcze raz, od góry do dołu. – W zasadzie to powinnaś mi jeszcze zapłacić. – Zapłacić? Ale jak? – odparła speszona. – Wiesz, jest taki jeden sposób. – Jego sugestywne spojrzenie przesuwało się, to na nią, to na stojącą z tyłu kanapę. Dziewczyna kilkakrotnie podążyła głową za jego wzrokiem. Po pewnym czasie wydało się, że wreszcie zrozumiała, o co mu chodzi. – Dobrze – powiedziała. – Tylko musisz mi pokazać, jak to się robi. 2 Jeśli ktoś myśli, że wszelkie zło: przemoc, kurestwo, zbrodnia, występek, a nawet zwykły hedonizm, czy innego rodzaju plugastwo związane z brudną naturą ludzi jest domeną Ziemi, to grubo się myli. Na Ziemi panują przynajmniej jakieś zasady. Ograniczniki trzymające nas w ryzach. Prawa natury, fizyki, ekonomii. Normy: moralne i prawne, stworzone przez ludzi i dla ludzi. Dla ułatwienia życia, podtrzymania trwałości władzy, trwałości społeczeństw, kultur, cywilizacji czy choćby przetrwania gatunku. Wszystko determinuje materialny charakter ziemskiego bytu. Jeśli kogoś zabijesz – znika, na zawsze. Jeśli skrzywdzisz, pobijesz, zranisz – musi się leczyć. Jeśli coś zniszczysz – trzeba to naprawić. Ubytki trzeba uzupełniać, szkody pokrywać. Trwa ciągła walka o byt. W Niebie ten imperatyw nie działa. Nie obowiązują tu żadne reguły. Nic, ale to absolutnie nic nie zależy od ludzi, więc nie istnieje pojęcie odpowiedzialności. Człowiek po prostu jest i tyle. Idealnie wolny od wszelkiego zewnętrznego przymusu z wyjątkiem
333
Andrzej Trybuła własnych chęci i pragnień. Folguje swojej brudnej naturze w sposób bezumiarowy i bezrefleksyjny. Istnieje jak chce i gdzie chce. Choć na ogół tam, gdzie skieruje go Niebo. *** Peter pojawił się niedaleko willi, swojej przyjaciółki Meretrix w najmniej odpowiednim momencie. Jeśli liczył na spokojne przejście Brudnej Dzielnicy, to nie tym razem. Niebiańska rzeczywistość komunikacyjna spłatała mu figla sprowadzając wprost na tłum hedonistów. Stałych bywalców pobliskiego pałacu rozrywki, którzy akurat teraz postanowili zaznać przestrzeni i przenieść zabawę z mrocznych, ciasnych wnętrz ulubionego przez siebie przybytku, na dobrze oświetlone alejki zewnętrzne. Nawet ich trochę rozumiał. Zawsze to jakaś odmiana. Po długich okresach spędzonych w półmroku i duchocie. W czarnych, obcisłych strojach. W dybach, brzęczących łańcuchach i innych ustrojstwach. Nierzadko z wszystkimi otworami ciała zapchanymi przez różne – anatomicznie dopasowane, lub też nie – narzędzia penetrujące. W poniżeniu i wykorzystaniu, tylko po to, by potem zamienić się z poprzednim oprawcą miejscami. I tak na okrągło. Sam pewnie długo by nie wytrzymał lgnąc wreszcie do światła i przestrzeni. Tyle, że teraz ci wyposzczeni na nowe wrażenia i podniety ludzie stali na jego drodze. A on musiał sobie z tym jakoś poradzić. Na szczęście samotny wędrowiec wychodzący zza zakrętu nie wzbudził większego zainteresowania wśród tłumu. Jedynie kilka osób spojrzało na Petera z większą uwagą i lekką ochotą na coś więcej, szybko mu jednak odpuścili zajęci w tej chwili o wiele większa atrakcją, niż ściśnięty do granic ludzkich możliwości tyłek skromnego detektywa. Uwagę rozwrzeszczanych w zabawie ludzi przykuwała bowiem w całości dwudziestka prowadzonych środkiem alei, żeńskich niewolników – Debili. Peter poznał je po charakterystycznej poświacie otaczającej głowy. Nagie, umęczone niewolnice prowadzone były jak zwierzęta. W dwóch rzędach, połączone jedynie długą, dźwiganą na barkach żerdzią, od której odchodziły poprzeczne belki przechodzące w krótkie, mocne łańcuchy łączące drąg z obrożami na szyjach. Ciągniony przez niewolnice ciężki wóz w całości wypełniony drewnianymi krzyżami jednoznacznie wskazywał na rodzaj przeznaczonej im udręki. Kilka osób Idących obok trzymało w rekach wielkie, drewniane
334
Andrzej Trybuła młoty. Pozostali mieli niezłą zabawę popychając, kopiąc, szarpiąc i smagając bez litości bezwolne istoty, przy użyciu wszystkiego, co akurat było pod ręką. Rozrywka musiała być naprawdę przednia o czym świadczyły liczne okrzyki radości i szczery śmiech, wybuchający co chwilę w reakcji na wykrzykiwane z tłumu wulgarne obelgi. Co niektórzy, bardziej niecierpliwi i niewyżyci, nie wytrzymywali wytworzonego przez sytuację napięcia, dając upust swym chuciom wprost na drodze. Takich grupek, zabawiających się ze sobą na różne sposoby, pojawiało się na trasie przechodu coraz więcej. Korzystając z zamieszania Peter wmieszał się w tłum uznając, że najlepszym sposobem ochrony w tym wypadku, będzie zastosowanie w praktyce zasady mimikry. I miał rację. Wykrzykując razem z innymi obraźliwe słowa, plując i rzucając czym popadnie, nie niepokojony przez nikogo powoli, acz nieubłaganie przesuwał się w stronę interesującego go przejścia. Gdy doszedł do znajomego zaułka wycofał się po angielsku i zniknął, chroniąc się całkowicie w cieniu rzucanym przez grube mury budynków. Gdy hedoniści odeszli, odwrócił się i przyspieszył kroku. Biec przestał dopiero wtedy, gdy zobaczył przed sobą znajome wejście. Przystanął na chwilę by odzyskać oddech. Na szczęście, nikt z tłumu nie rzucił się za nim w pogoń. Być może uznali jego zachowanie za jakiś nowy rodzaj perwersji. Całkowicie bezpieczny poczuł się jednak dopiero, gdy przekroczył bramę posiadłości Meretrix. *** We wnętrzu dużego salonu , urządzonego w stylu rzymskiego triklinium panował półmrok rozjaśniony jedynie blaskiem dziesiątków świec stojących wszędzie wokół. Peter wszedł do środka nie obawiając się, że nie zastanie właściciela domu. W Niebie czas płynął inaczej niż na Ziemi. Zwolennicy logiki temporalnej i liniowej struktury czasu tutaj ponieśliby całkowitą klęskę. W chaosie niezliczonych, krzaczastych odgałęzień niebiańskiej rzeczywistości jedno mogło być prawie pewne – Ilekroć chciało się kogoś odwiedzić, prawie zawsze idealnie trafiało się właśnie na ten okres, kiedy był w domu. Tym razem było tak samo. Meretrix odpoczywała leżąc wygodnie na przestronnej sofie. Naprzeciw niej żarzył się duży, szklany ekran przypominający trochę dobrze wypolerowane lustro. Peter wiedział już, że to interaktywne, swoiste kino, pozwalało jej bez przeszkód surfować po
335
Andrzej Trybuła całej przestrzeni Brudnej Dzielnicy, a nawet wielkim kwartale Nieba. Istny rarytas dla podglądacza, jakim bez wątpienia była jego przyjaciółka Meretrix, zwłaszcza, że ekran pozwalał także na zmianę perspektywy ujęć i generowanie zbliżeń, co miało kolosalne znaczenie dla kogoś uzależnionego od wścibstwa. Kogoś, kto musiał wiedzieć wszystko o wszystkich, bo inaczej usychał ze zgryzoty. Informatora prawie idealnego. Peter zbliżył się do sofy zerkając w ekran. Na lustrzanej powierzchni nie działo się nic godnego uwagi. W niewielkim pomieszczeniu pełnym kamiennych posągów, mała grupka osób uprawiała zbiorowy seks. Nuda. On wolał patrzeć na ciało Meretrix. To była prawdziwa piękność. W intymnym półmroku i blasku świec wyglądała jeszcze bardziej ponętnie niż zazwyczaj. Peter muskał wzrokiem jej śniade ramiona. Plecy wygięte w lekki łuk, osłonięte jedynie zwiewną muślinową szatą nie zakrywającą prawie niczego. Szerokie biodra, krągłe i ponętne. Napięte mięśnie pośladków drgające wyraźnie pod skórą. Czując jak z każdą upływającą chwilą miękną mu kolana i niepokojąco wzrasta libido. – Dawno już nikt tak na mnie nie patrzył. – Dopiero teraz dostrzegł, że Meretrix przestała zwracać uwagę na ekran. Jej niski, zmysłowy głos wywołał u niego lekki skurcz podbrzusza, wypychając niebezpiecznie spodnie. – Witaj kochana. Miło cię znowu widzieć – odpowiedział, zupełnie niespeszony tym drobnym faktem. – Witaj przyjacielu w moich skromnych progach. Co sprowadza sławnego detektywa do Brudnej Dzielnicy? – Zaginął Anioł – Peter przełknął ślinę, od razu przechodząc do sedna wizyty. – Od kiedy to grzeszne, ludzkie dusze zajmują się sprawami naszych nieprzystępnych sąsiadów? – Zlecenie, to zlecenie. Nie wybieram sobie klientów. Sami przychodzą i odchodzą kiedy chcą. – Peter usiadł na skraju sofy, sięgając ręką po winogrona leżące w gustownej wazie, na stoliku obok. Od razu wpakował sobie do ust całą garść soczystych owoców. – Zlecenie, mówisz – Meretrix popatrzyła na niego z większym zainteresowaniem. – Z tego co wiem Anioły raczej nie znikają – stwierdziła, podnosząc się i siadając naprzeciw Petera, który miał teraz przyjemność podziwiania jej pełnych piersi, uwolnionych spod nacisku ciała. – Ten akurat zniknął i to dokumentnie. Więc swoje mylne stereotypy na naturę Aniołów możesz sobie teraz wsadzić… wiesz gdzie?
336
Andrzej Trybuła – Obiecanki, cacanki – powiedziała Meretrix, umyślnie ściszając głos. – Zdaniem zleceniodawcy – kontynuował Peter – nasz Anioł ostatnio przedstawiał niezdrowe zainteresowanie sprawami ludzi. Istnieje takie prawdopodobieństwo, że niektórym z nich mogło się to nie spodobać. Hipoteza dość prawdopodobna, a zważywszy na to, że Niebo skierowało mnie wprost pod twoje drzwi, może nawet więcej niż prawdopodobna. – A może po prostu jesteś mi przeznaczony – Meretrix pogłaskała go czule po twarzy, obdarzając przy tym najbardziej płomiennym uśmiechem. Peter zadrżał wyraźnie czując mrowienie przechodzące przez plecy. Gospodyni zachichotała a potem klasnęła w dłonie. Na ten dźwięk zgasły płomienie świec zastąpione teraz przez jaskrawe światło padające z góry. Zgasł także ekran będący jej oknem na świat. Meretrix poprawiła się i siadła wygodniej na sofie. Jej oczy straciły mało wyrazisty, rozmemłany od nadmiaru wizji, zamglony wygląd, stając się teraz bardziej wyraziste. – Wiesz czym naprawdę jest Niebo, Peter? – zapytała pozornie bez związku. – Raczej nie. Niewiele mnie to obchodzi. Niebo… to Niebo! – odpowiedział rozbrajająco szczerze, rozgryzając ze smakiem kolejne winogrono. – No właśnie. Tak jak ty rozumuje większość ludzkich mieszkańców Nieba, i nie mówię tu wcale o Debilach, bo tych już nic nie obchodzi, nawet oni sami. Ludziom wystarcza to co jest. To, że są. Że istnieją i w zasadzie są nieśmiertelni. Nic innego ich nie obchodzi. Żyją i tyle. Nikt nie pyta o prawdziwą istotę Nieba. Nikt nie zastanawia się dlaczego jest tu akurat tak, a nie inaczej. Nikt nie pyta, dlaczego w Niebie nie ma dzieci?. Dlaczego nie ma tu roślin, zwierząt. Skąd bierze się żywność. Dlaczego większość z nas staje się niewolnikiem cielesnych żądz, pomimo tego, że tak naprawdę nikt tutaj nie powinien mieć ciała. A przecież pytania są takie ludzkie. Kim my jesteśmy Peter? – Myślałem, że ludźmi – odpowiedział bez entuzjazmu. – Błąd – prychnęła jak kotka. – Na pewno nie jesteśmy ludźmi. Definiujemy się przez pryzmat naszej ziemskiej przygody, choć jest to tylko ułamek naszego życia. A wiesz dlaczego? Bo tylko tam byliśmy prawdziwi. Tylko tam mogliśmy umrzeć. Przynajmniej tak nam się zdawało. Tęsknisz za prawdziwą śmiercią Peter? Tą ostateczną? – Raczej nie. – A ja tak. Jeżeli coś nadaje sens życiu, to jest to właśnie śmierć. Nic innego. O tak, bardzo chciałabym być teraz martwa. Niestety, próbowałam już
337
Andrzej Trybuła tysiące razy, na wszelkie możliwe sposoby. I nic. Za każdym razem wracam tutaj. Czy ktoś taki jak ja i ty może być człowiekiem? Chyba nie. Popatrz na naszą i ziemską hierarchię. Na Ziemi szczyt ewolucji stanowią albo siła, albo mądrość, albo władza. Tutaj istotą najbardziej rozwiniętą jest Debil. Pogardzana przez wszystkich, pomiatana i ruchana w dupę istota idealnie szczęśliwa. Bez myśli, bez żądz i bez pragnień. Świecąca łepetyna. Ideał obdarzony cholerną niebiańską mocą. – Skoro nie jesteśmy ludźmi, to kim jesteśmy? – Peter wreszcie wykazał jakieś zainteresowanie słowami Meretrix. – Wydaje się, że niewolnikami Peter. Cholernymi niewolnikami Nieba. Podobnie jak Anioły, i to nas łączy. – Jak to? – Normalnie. Niebo jest dla nas wszystkim. Jest panem trzymającym wszystkich i wszystko na złotym, niebiańskim łańcuszku. Mój dobry znajomy, Platon, powiedział kiedyś w przypływie dobrego humoru, że Ziemia jest więzieniem dla duszy, potem już w Niebie odszczekał to milion razy. Ziemia to raj utracony, Peter. Tylko tam byliśmy prawdziwie wolni. Tylko na Ziemi. Tutaj, mimo pozorów jesteśmy niczym. Robimy tylko to, co każe nam Niebo. Coś takiego jak wolna wola nie istnieje. Niebo to cholerna klatka. Przestrzeń zamknięta. Wielkie więzienie dla dusz o złagodzonym rygorze i stałej, niezmiennej obsadzie. A my i Anioły jesteśmy tylko cholernymi pensjonariuszami. Nikt nie może, ot tak sobie opuścić Nieba i zniknąć bez śladu. – Ale Anioł zniknął. Nie mam powodu sądzić, że jest inaczej. Mógłbym oczywiście przyjąć, że uciekł i przeniósł się w jakąś inną rzeczywistość, ale intuicja podpowiada mi, że jest troszkę inaczej. W tym przypadku stawiałbym raczej na bardziej prozaiczne powody. Nie żyjemy w najbezpieczniejszym miejscu we wszechświecie. Napady, pobicia, kradzieże, zdrady, wymuszenia, gwałty, zdarzają się tu na porządku dziennym. Myślałem o czymś bardziej w tym stylu. Chyba tracę tu czas? – Peter zrobił rozczarowaną minę. Wstał zamierzając wyjść, jednak Meretrix złapała go za rękę nie pozwalając odejść. – Poczekaj, może jest coś, co może ci się przydać – zaczęła. – A więc jednak, komunikacja nigdy się nie myli. Zamieniam się w słuch – odparł ponownie siadając na sofie. – Mówiłam, że większość ludzi myśli i działa tak jak ty. Ale są też i niepokorni. tacy, którzy nigdy nie zaakceptują istoty Nieba. Nie spoczną dopóki nie uczynią niebiańskiej rzeczywistości poddanej sobie. Może ich właśnie szukasz?
338
Andrzej Trybuła – Mów! – Ostatnio w Niebie dużo się zmieniło. Zbyt dużo. Pamiętasz Rynek Rzeczy? – Jasne. Małe miasteczko z targiem, na którym ludzie mogli wymieniać się różnymi przedmiotami. Mekka złodziei i wszelkich innych szumowin uzależnionych od posiadania i odbierania innym. Równie łatwo dostać tam w ryj, jak zdobyć cenną informację. – Powinieneś zajrzeć tam teraz. Rynek się zmienił, Można tam nabyć wszystko. Prawdziwe cuda, których do tej pory nie było w Niebie. Sama mam kilka nowych rzeczy, chciałbyś zobaczyć? – Może innym razem. – Peter zbył ją ruchem ręki. – No dobrze. Ludzie gadają, że ktoś uzyskał możliwość stwarzania rzeczy. Wiesz, pomyślałam sobie, że jeśli ktoś potrafi stwarzać rzeczy wyręczając w tym Niebo. To całkiem prawdopodobne, że potrafi też zniknąć Anioła. – Nie można było powiedzieć tego od razu? – Obruszył się kokieteryjnie Peter. – A rozmowa? – Usta Meretrix wydęły się w rozkosznym prowokującym geście. – W takim razie jesteś mi winna przeprosiny. – Palce Petera przesunęły się wolno wzdłuż wewnętrznej części obnażonego uda Meretrix. Jej oczy przymknęły się wpół i ponownie zasnuły mgłą. – Nie można było powiedzieć tego od razu – wyszeptała lubieżnie, wprost do jego ucha. – Zostań – dodała. – opowiesz mi jeszcze o Aniołach. *** Padające z góry, jaskrawe światło przygasło natychmiast, gdy tylko Peter opuścił salon Meretrix. Drgający, migotliwy blask setek płomieni świec ponownie nadał ciemnej przestrzeni pomieszczenia wrażenia niesamowitości . Leżąca na sofie, naga dziewczyna uniosła palec wskazujący do góry. Stojący naprzeciw niej, duży zwierciadlany ekran rozjarzył się swym zimnym wizyjnym blaskiem. Jednak tym razem nie pokazywał już ludzi w akcie rozkosznego zespolenia. Z ekranu patrzył na Meretrix dojrzały mężczyzna o siwych włosach i dziwnym aparacie na głowie przypominającym trochę narzędzia wziernicze używane przez ziemskich laryngologów. – To ten? – zapytał mężczyzna. – Nie ma żadnych wątpliwości. Cały aż przesiąkł anielskim smrodem. Niebiescy nareszcie łyknęli przynętę. Sami wejdą nam w pułapkę. A przy okazji udało się zdobyć trochę materiału. – Meretrix wskazała na wazę
339
Andrzej Trybuła z winogronami i duży kielich po winie stojący obok. Z wyraźnym rozbawieniem wspomniała także o śladzie energetycznym zalegającym teraz w jej własnej pochwie. – Wystarczy do wstępnego zaprogramowania Kalejdoskopu i przeprowadzenia kilku dalszych, poważnych badań nad istotą energii anielskiej – dodała po chwili. – Ile wie? – Mężczyzna wskazał brodą miejsce na sofie, na którym jeszcze niedawno siedział Peter. – Niezbyt dużo. Kolejny pożyteczny idiota. Widać, że Anioły działają podobnie jak my. Nic mu nie powiedzieli i lepiej niech tak zostanie. Musiałam go nawet trochę ukierunkować. Teraz powinien poprowadzić ich gładko jak po sznurku. Lao Che nie ma żadnych szans. – Lao Che to idiotka, i tak jak każda idiotka jest przeznaczona do odstrzału. Ty Meretrix możesz już do nas wrócić. Dobrze wypełniłaś swoje zadanie. Musimy teraz przeczekać. Lepiej ukryć Kalejdoskop. Anioły nie powinny się zorientować, że podbieramy im energię, ale nigdy nic nie wiadomo. Tak naprawdę wszystko okaże się jak już wpadną w naszą pułapkę. Być może wreszcie uda się zakończyć to, co rozpoczęliśmy tak dawno temu. – Nareszcie – odpowiedziała wzdychając. 3 Widziana z góry, perspektywa nowego Rynku Rzeczy przytłoczyła go swym ogromem. Peter co prawda był przyzwyczajony do zmian. W niebiańskiej rzeczywistości co chwilę coś się zmieniało. Przybywało domów, zaułków, drzwi. Siedziby znanych mu osób bez przyczyny zmieniały swoją lokalizację, lub znikały całkowicie, a on odnajdywał swego dawnego informatora siedzącego z tępą miną Debila wprost na ulicy. Jednak to, co zobaczył teraz przekroczyło granice jego zdolności pojmowania. Podczas ostatniej wizyty było tu tylko, małe, senne miasteczko z centralnym placem otoczonym wianuszkiem nielicznych domostw. Do tego kilka knajp i klubów upodobanych przez niebiański półświatek złodziejski. Dwa burdele (na pięć pokoi) wykorzystywane przeważnie przez stałych mieszkańców. Jedna arena walk pełniąca okazjonalnie rolę teatru i to wszystko. Całą miejscowość można było obejść spacerowym krokiem, w czasie krótszym niż jeden, dobry numerek z miejscową panną. Tymczasem to, co widział teraz szybko spływając w dół, to była wielka metropolia porównywalna wielkością do Brudnej Dzielnicy. Całości tego wielkiego miasta nie sposób było ogarnąć wzrokiem nawet z dużej wysokości.
340
Andrzej Trybuła Gdy zstąpił z góry na duży deptak, od razu otoczył go zgiełk i gwar tętniącej życiem ulicy. Dookoła przemieszczali się w różnych kierunkach ludzie. Dziesiątki tysięcy ludzi. Każdy dźwigając torby, paczki i inne pakunki. Na szczęście dla niego nie wyglądali zbyt groźnie. Wręcz przeciwnie. Wyglądali na zadowolonych i co najważniejsze, dość przyzwoitych. Peter przystanął przy grupce gapiów wpatrzonych w występ ulicznej trupy. Wśród zgromadzonych wypatrzył osobę o najbardziej poczciwym wyglądzie. Podszedł i zagadnął, przybierając naiwny wyraz twarzy. – Przepraszam bardzo. Czy mógłby mi pan pomóc! – Oczywiście. – Mężczyzna odwrócił się do niego ze szczerym uśmiechem na twarzy. – Jestem pierwszy raz w tym miejscu, i nie za bardzo wiem jeszcze, co robić i gdzie mam iść? – To zależy, czego pan szuka – odpowiedział mężczyzna, patrząc z politowaniem na Petera. – W zasadzie to sam nie wiem. Po prostu, słyszałem wiele dobrego o tym miejscu i chciałem je zobaczyć. Mężczyzna odłożył dźwigany przez siebie pakunek na ziemię drapiąc się po brodzie. – Pierwszy raz. Hmmm. Może najlepiej powinien pan po prostu iść przed siebie. Hale wystawowe są po obu stronach ulicy. Każda jest inna. Na pewno znajdzie pan coś dla siebie. – A jak się nabywa rzeczy? Bo ja nie wziąłem niczego na wymianę – zapytał Peter. – Teraz już nie wymienia się rzeczy. Aby coś kupić, wystarczy wejść do kabiny uniesień. – Do czego? Mężczyzna westchnął. – Przy każdym stoisku jest taka mała kabina. Wystarczy tam wejść, postać chwilę i rzecz jest już pana. To bardzo proste i zupełnie niegroźne. Peter podziękował uznając, że nie wyciągnie już nic więcej ze swego rozmówcy. Kiwając ze zrozumieniem głową zrobił to, co mu radzono. Ruszył przed siebie w poszukiwaniu najbliższej hali handlowej. Już pierwszy obiekt, który odwiedził wywołał u niego entuzjazm, jakiego wcale nie spodziewał się przejawiać w tego typu miejscu. Przestronna hala wystawowa, skrywała w swym wnętrzu prawdziwy skarb. Salon samocho-
341
Andrzej Trybuła dowy z początku dwudziestego pierwszego wieku wypełniony po brzegi nowiutkim modelami samochodów i to najlepszych marek. Peterowi zakręciło się w głowie od przepychu. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Wszędzie wokół wprost roiło się od mercedesów, fordów, dodgeów, lincolnów, BMW, i takich, których nawet nie pamiętał. Wszystkie auta pachniały nowością, porażały odblaskiem lakierowanej powierzchni we wszystkich możliwych kolorach. Po pierwszym zachłyśnięciu towarem Peter zwrócił baczniejszą uwagę na otaczających go ludzi. Wśród tłumu zwiedzających dominowali ubrani podobnie do niego zwolennicy dwudziestowiecznej kultury i zachodnich zwyczajów. Pomiędzy nimi uwijali się sprzedawcy, służąc fachową poradą. Jeden z nich pojawił się wkrótce także za jego plecami. Dyskretnie, acz wyraźnie zwracając na siebie uwagę. – Tylko nie mówcie, że są na chodzie – zagadnął do niego Peter. – Proszę nas nie obrażać – odpowiedział, bynajmniej nie wyglądający na obrażonego klerk. – Korporacja Marka Webera daje gwarancję najwyższej jakości. Wszystkie nasze modele są w stu procentach sprawne. Jesteśmy najlepszym salonem użytkowym z branży samochodowej w tej części miasta. – Ale w Niebie nie da się przecież jeździć samochodem – zauważył ze zdziwieniem Peter. – To po co mi auto. – O widzę, że pan tu nowy. – Uśmiechnął się sprzedawca. – Już wyjaśniam. U nas nie tylko może pan kupić, czy wypożyczyć auto, ale także nim pojeździć. Nasze miasto „Marktown” jest w pełni przystosowane do ruchu kołowego. Posiadamy tu dziesięć torów do jazdy szybkiej. Piętnaście do jazdy wolnej. Cztery areny stłuczkowe i dwa tory terenowe. Specjalnie wydzielone dzielnice miasta wyposażone są w odpowiednie oznakowanie i sygnalizację. Preferuje pan ruch prawo, czy lewostronny? – Prawostronny. – Ja też. Nie ma to jak dobre, kontynentalne zasady. Dla koneserów w przygotowaniu jest kilkusetkilometrowy odcinek autostrady, ale to… Sprzedawca mówił dalej, lecz Peter przestał go słuchać. Jego wzrok i umysł zaprzątał teraz widok nowego obiektu. Stojący tuż przed nim nowiutki Dodge Challenger Concept wywołał w nim przypływ cieplejszych uczuć. To było jego auto. Nawet kolor był ten sam. Groszkowa zieleń z dwoma czarnymi pasami przechodzącymi przez całą długość maski. Peter podszedł do samochodu gładząc go delikatnym ruchem ręki, jak ukochane zwierzę. Pod skórą czuł zimny dotyk stali niosący ze sobą falę wspomnień. Stojący z boku sprzedawca od razu wyczuł szansę na udaną transakcję.
342
Andrzej Trybuła – Widzę, że znalazł pan coś akurat dla siebie. Swoją drogą, gratuluję dobrego gustu. Bardzo trafny wybór – szepnął mu za plecami. – Skąd wy bierzecie te wszystkie auta? – Mimo wzruszenia, Peter nie zapomniał, po co tak naprawdę przyszedł do tego salonu. – Całe miasto. Wszystkie salony i towary są własnością Korporacji Handlowej Marka Webera – Sprzedawca wypalił wyuczoną formułkę z miną dobrze spełnionego obowiązku. – No tak, ale skąd ten cały Mark Weber sprowadza te wszystkie towary? Prosto z Ziemi? – Tego to ja nie wiem proszę pana. Jestem tylko sprzedawcą. Chciałby pan wynająć ten wóz? Polecam wynajem na próbę. Wyglądało na to, że sprzedawca faktycznie nie wie nic więcej. Zrezygnowany Peter postanowił spróbować z wyższa szarżą. – Chciałbym rozmawiać z kierownikiem? – zapytał oschle. – Z kim? – Z kierownikiem. Pana przełożonym. Z osobą, która pana zatrudnia, płaci? Daje pojeździć za darmochę po godzinach? – Chodzi panu o urzędników z magistratu? – Tak, tak. – Wreszcie trafił na trop. – Właśnie o nich. Chciałbym się z nimi zobaczyć, a najlepiej z samym Markiem Weberem. – To musi iść pan do ratusza. Jest w centrum miasta. Ale… po co iść, skoro można wygodnie i szybko dojechać. – Sprzedawca nie odpuszczał. Jego ręce otworzyły się szeroko na stojący obok samochód, a brwi znacząco uniosły się w górę. Peter westchnął i wzruszył ramionami. – No dobra. Wynajmę ten wóz. Ale tylko na próbę. *** Plac przed miejscowym ratuszem świecił pustkami, jak w niedzielę na jakimś cholernym zadupiu. Niestety sam ratusz okazał się równie pusty co parking, a główne drzwi wejściowe zamknięte na cztery spusty. Peter walił w nie dość długo i na tyle zaciekle, że mógłby obudzić zmarłego, jednak bez żadnego odzewu. Albo wredny sprzedawca wyraźnie zakpił sobie z naiwnego klienta, albo właściciele miasta nagle zrobili sobie wolne. Wściekły na siebie postanowił zdać się na przeczucie i zrobić to, co umiał najlepiej.
343
Andrzej Trybuła Przejechać po ulicach, uspokoić, a potem wrócić do starych wypróbowanych metod i zasięgnąć języka w jednej z licznych knajp mijanych po drodze. Jeśli on nie znajdzie szybko kogoś, kogo mógłby pociągnąć za język, to być może znajdzie się ktoś, kto zechce porozmawiać z nim. Czwarta knajpa z kolei okazała się miejscem, którego szukał. Przyciemniona atmosfera, dym z papierosów unoszący się mgłą w powietrzu. Szeroki bar. Dwa stoły do gry w bilard okupowane przez stałych bywalców o twarzach niezłych zakapiorów . To było to. Cisza jaka nastała po jego wejściu i spojrzenia, które poczuł na karku niczym dotknięcie zimnego noża, potwierdziły tylko jego przypuszczenia. W tym miejscu załatwiało się interesy, i to każdego kalibru. Peter podszedł do baru zamawiając szklaneczkę whisky. Popijając wolno rozejrzał się dyskretnie po wnętrzu. Miał czas. Spokojnie mógł poczekać, aż ludzie w środku oswoją się z jego widokiem na tyle, by ponownie zacząć traktować go jak powietrze, lub przynajmniej jako niechciany acz akceptowalny mały smrodek, który co prawda nie pachnie za ładnie, ale też i za bardzo nie przeszkadza. Przy trzecim kieliszku skinął ręką na barmana. – Szukam kogoś… kto wie… gdzie można spotkać Marka Webera – zapytał niezbyt cicho. Prowadzone w knajpie głośne rozmowy ucichły momentalnie, ponownie przechodząc w szepty. Jeden z grających przy stole drabów przerwał partię w połowie i skierował się prosto do drzwi wychodzących na zaplecze. Pozostali ścisnęli mocniej kije w rękach udając, że grają dalej. Peter uśmiechnął się pod nosem. – To jak będzie? – rzucił jeszcze raz w stronę baru. – Tutaj takich nie znajdziesz. – Barman obrócił pustą szklaneczkę Petera do góry dnem odmawiając w ten sposób podania następnej porcji. – Nalej! – warknął do niego detektyw – Powiedziałem, nalej! – dodał zaraz zniżając niebezpiecznie głos. Szklaneczka znów przybrała właściwe położenie zapełniając się złocistym płynem. Teraz wystarczyło już tylko czekać. Złocisty płyn w butelce sięgnął dna. Peter uznał, że już wystarczy. Jeśli coś miało się stać, to już się stało. I tym razem przeczucie także go nie zawiodło. Kłopoty przyszły do niego zaraz po wyjściu z baru. Zauważył je niemal od razu. Tuż za jego wozem stał teraz, blokując mu wyjazd, czarny Lincoln Executive z 2003 roku. Samochód bardzo dobrze mu znany. Od lat cieszący
344
Andrzej Trybuła się zasłużonym uznaniem w środowiskach przestępczych ceniących jego niewątpliwe walory użytkowe. Nadzwyczaj pojemny bagażnik, bez trudu mieszczący w swym wnętrzu nawet dwa ciała, oraz wyjątkowo przestrzenną kabinę, umożliwiającą swobodne balowanie z panienkami na tylnym siedzeniu. Obok Lincolna stało trzech jegomości o posturach goryli, ponurym wyglądzie i równie ponurym usposobieniu. Jeden z ich miętolił w ustach wykałaczkę, co nadawało jego twarzy psiego wyglądu. Peter skrzywił usta w grymasie niezadowolenia. Nadchodził najmniej lubiany przez niego moment śledztwa. Nie żeby się bał. W Niebie przecież nie można było umrzeć. Tyle, że obicie mordy i skopanie żeber nigdy nie należało do jego ulubionych przyjemności. Gdy podszedł do auta, gość z facjatą znudzonego pitbulla zastąpił mu drogę, a dwóch pozostałych ustawiło się z tyłu odcinając skutecznie drogę ucieczki. – Ktoś poważny chciałby się z tobą zobaczyć. – Rozpoczął ten z przodu, przesuwając językiem wykałaczkę z prawej strony ust, na lewą. – Nie umawiam się na randki z nieznajomymi. Jestem za młody – odpowiedział Peter próbując ominąć draba. Każdej akcji odpowiada reakcja. Potężny cios w brzuch zgiął go w pół przypominając boleśnie, że nawet w Niebie działają podstawowe zasady dynamiki ciał stałych. Gość o psiej twarzy złapał go za kark i ustawił z powrotem do pionu, używając do tego tylko jednej ręki. – Nie powiem. – Zaczął konwersację od początku, tym razem przesuwając wykałaczkę z lewej, na prawą. – Trochę mi zaimponowałeś, panie… wścibski. Zazwyczaj, jak grzecznie proszę to ludzie nie odmawiają. Od razu są przygotowani do podróży. Taki urok osobisty. A tu, proszę. I teraz nie wiem, co mam z tym zrobić? – Może powinieneś poprosić jeszcze raz – sapnął Peter. – Wiesz co. Masz chyba rację. Spróbuję jeszcze raz. Tak na próbę. Może teraz zaproszenie zadziała. Dwóch stojących z tyłu drabów złapało Petera za ręce uniemożliwiając wykonanie jakiegokolwiek ruchu. Nim zdążył zareagować potężny prawy sierpowy wylądował na jego podbródku, burząc mu znacznie fryzurę, a co ważniejsze, skutecznie pozbawiając przytomności. Ciało Petera zwiędło w mocarnych dłoniach gangsterów niczym dmuchana lalka, ściskana zbyt mocno przez napalonego grubasa. Teraz zdecydowanie był przygotowany do podróży.
345
Andrzej Trybuła 4 Ocknął się leżąc skulony w zupełnych ciemnościach. Wodząc rękami przed sobą próbował zorientować się w otaczającej przestrzeni, lecz z każdej strony napotykał przeszkodę w postaci zimnej, dudniącej przy uderzeniu blachy. Dobiegający z zewnątrz warkot silnika i wrażenie przemieszczania się w przestrzeni szybko pozwoliły mu zorientować się w sytuacji. Był w bagażniku. Teraz nie pozostało mu nic innego jak czekać na dalszy rozwój wypadków. Samochód musiał wreszcie gdzieś dojechać. Już po chwili jego prognozy się sprawdziły. Najpierw poczuł, że auto wyraźnie zwalnia, a następnie zatrzymuje się w miejscu. Gdy usłyszał trzy głuche trzaśnięcia drzwiami i odgłos zbliżających się, ciężkich kroków, był już w domu. Klapa bagażnika uniosła się w górę, wlewając do ciemnego wnętrza jaskrawe światło porażające wzrok. Jakaś potężna ręka ponownie uniosła go w górę, zupełnie tak, jakby był lekką siatką z zakupami, a nie ważącą osiemdziesiąt kilo kupą wspomnień po mięśniach. Po chwili, stał już samodzielnie na własnych, chwiejnych nogach. Oczy Petera szybko przyzwyczajały się do otaczającej go jasności. Jego opiekunowie prowadzili go prosto w stronę widniejącego na wzgórzu dużego domu, zbudowanego w stylu amerykańskiego południa. Wszystko toczyło się bardzo szybko. Gdy weszli do środka, nie zdążył nawet dobrze napatrzeć się pięknu sporego hallu wyłożonego w całości włoskim marmurem, ani łagodnym łukom schodów prowadzących na górne piętro, a już stał po drugiej stronie domu. Tuż za szklanymi, rozsuwanymi drzwiami rozpoczynał się taras. Wielkością dorównujący połowie boiska do gry w football. Na dworze trwała w najlepsze impreza pod gołym niebem. Tłum ludzi w niezbyt kompletnych ubraniach zgromadził się wokół dużych basenów o wymyślnych, kolistych kształtach, wypełnionych wodą w kolorze lazuru. Jedni tańczyli w rytm głośnej, dudniącej muzyki. Inni siedzieli na krzesłach i leżakach, jakich pełno było wokół, przekrzykując się nawzajem w przerwach pomiędzy kolejnym utworem. A jeszcze inni pluskali się wesoło, zażywając kąpieli w basenie. Wszyscy palili skręty, wciągali jakieś prochy i obżerali się czym popadnie, popijając to zimnymi drinkami bez umiaru donoszonymi przez nagich kelnerów i kelnerki. Ogólnie na tarasie panował high life i zabawa na całego, dlatego nikt z bawiących się nie zwrócił najmniejszej uwagi na trzech drabów i Petera przemieszczających się wzdłuż ściany domu.
346
Andrzej Trybuła Poprowadzili go w prawo, poza obszar basenów, gdzie na sporym podeście ustawiony był namiot urządzony z przepychem godnym tureckiego sułtana. Na podest prowadziły złote schodki, którymi wprowadzono go wprost przed wielkie łoże wypełniające prawie w całości wnętrze namiotu. Na łożu leżało swobodnie ze dwadzieścia osób, lecz zanim Peter zdążył zorientować się, kto jest kim, wylądował na kolanach, trzymany mocno za kark z twarzą przy ziemi. – Postawcie go – usłyszał przed sobą. Rozkaz został skwapliwie wykonany. Petera szarpnięto w górę z siłą porównywalną do tej, z jaką pchnięto go poprzednio na kolana. Tuż przed nim, na samym środku łoża, leżała kobieta ubrana w złote szaty. Azjatka o skośnych oczach i regularnie zaokrąglonej twarzy. Kobieta niedbałym ruchem ręki odgoniła otaczające ją sługi, przyjmując bardziej wygodną do rozmowy pozycję. Muzyka, cały czas głośno grająca za plecami detektywa ucichła nagle. Od razu wiadomo było, kto tu rządzi. Peter poczuł na karku wzrok setek osób. – Czasami niebiańska rzeczywistość przynosi nam same niespodzianki. Do tej pory byłam święcie przekonania, że w Niebie można robić co się chce. Że jest to „ziemia obiecana” ludzi. Oddana im na własność, by czynili ją sobie poddaną. Oczywiście, tylko tym, co chcą i potrafią. Że nikogo tu nie obchodzi, co robią inni. A tu proszę? Ktoś rozpytuje na lewo i prawo o moje sprawy. O sprawy Lao Che. Mam nadzieję, że w Niebie nie ma glin. Zgromadzony za jego plecami tłumek parsknął śmiechem. Przemowa była skierowana wyraźnie do nich. – Radziłbym zmienić przekonania – wtrącił się Peter, lecz zaraz umilkł skarcony potężnym uderzeniem w kark. Z tłumu za nim rozległo się buczenie, tupot i gwizdy. – Dla kogo pracujesz, i dlaczego wypytujesz o nasze sprawy po całym mieście? – tym razem słowa kobiety skierowane były wprost do niego. Peter podnosząc się kolejny raz z ziemi postanowił, że nie ma sensu ukrywać prawdy. – Nie jestem gliną. Jestem Peter Monroe, prywatny detektyw. Pracuję na zlecenie Aniołów i szukam jednego z nich. Anioła o imieniu Etehiel, który zaginął gdzieś w tej okolicy. Miałem nadzieję, że pan Mark Weber, jako osoba najlepiej zorientowana w sprawach Nieba, mogłaby wiedzieć co nieco na temat tego zniknięcia, to wszystko.
347
Andrzej Trybuła Wybuch dzikiego, histerycznego śmiechu jaki nastąpił za plecami Petera tuż po zakończeniu jego szczerej wypowiedzi, przebił wszystko co działo się tam do tej pory. Ludzie chwiali się, łapali za brzuchy, poklepywali, parskali, kichali, a niektórzy nawet tarzali po podłodze, jak na najlepszej komedii. Nie spodziewając się aż takiej reakcji, Peter spojrzał zdziwionymi oczami na siedzącą przed nim kobietę, która także rechotała złośliwie razem z całą otaczającą ją świtą. Nawet powściągliwy drab o psim wyglądzie, wyglądał teraz tak, jakby usta zniekształcił mu tłumiony, wewnętrzny chichot. – Widziałeś tu ostatnio jakiegoś Anioła, Rico? – zapytała kobieta, kiedy już mogła mówić. – Nie przypominam sobie. Proszę pani – odpowiedział całkiem poważnie psi pysk, wywołując w tłumie kolejny wybuch wesołości – Anioła raczej bym zapamiętał – dokończył po chwili zadumy. – Widzisz, panie detektyw – drwiła sobie kobieta. – Twoje poszukiwania okazały się całkowicie bezcelowe. Rico zna tu wszystkich, i jeśli on mówi, że kogoś nie widział, to znaczy, że takiego tu nigdy nie było. Ale na wszelki wypadek sprawdzę jeszcze u innych. Czy któryś z was widział tu ostatnio jakiegoś Anioła?! – kobieta krzyknęła wesoło w stronę tłumu. Odpowiedział jej tylko kolejny wybuch śmiechu. Uśmiechnięta od ucha do ucha rozłożyła ręce w teatralnym geście rezygnacji. – Niestety nie możemy ci pomóc, detektywie Monroe. Strasznie nas rozbawiłeś swoją bajeczką. Jesteśmy ci za nią bardzo wdzięczni. Niestety czas się już pożegnać. Wszystko co dobre kiedyś musi się skończyć. – Oprócz Nieba i Lao Che! – zawołał ktoś z tłumu. – Oprócz Nieba i Lao Che– powtórzyła za nim kobieta. – Nie wiem jakie były twoje prawdziwe zamiary Monroe i przyznam szczerze, że mało mnie to obchodzi. Odwiedzają nas tu różni dziwacy. Rico się nimi zajmuje. Nie wiem co robi, ale robi to bardzo skutecznie. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby ktoś tutaj wrócił. Z tobą będzie tak samo, gwarantuję. Niedobrze, pomyślał Peter odwracając wzrok w stronę Rica, akurat by zobaczyć jak kolejny raz przesuwa językiem wykałaczkę w ustach. Niedobrze, pomyślał drugi raz gdy drab o psiej twarzy ponownie położył mu swoją ciężką rękę na ramieniu. W tym samym momencie nastąpiło jednak coś, co skutecznie przerwało plany zgromadzonych na tarasie ludzi, w tym także i Rica. Powietrze przeszył ryk tak głośny i przeciągły, jakby Niebo miało pęknąć na pół. Wypełniające przestrzeń jasne światło straciło swój intensyw-
348
Andrzej Trybuła ny blask pogrążając taras, dom i całą okolicę w półmroku szarości. Gdyby rzecz działa się na Ziemi, w tym momencie powinien zerwać się wiatr wyprzedzający uderzenie pioruna, a potem rzęsisty opad deszczu. Z tym, że w Niebie nie było wiatru. Nie było też powietrza, różnic temperatur, ciśnienia i innych czynników deszczo i wiatrotwórczych. Zamiast wiatru pojawiły się za to cienie. Wyraźne, szybko poruszające się plamy ciemności. Z początku w niewielkiej ilości, zbagatelizowane przez ludzi. Już po chwili pokryły całą powierzchnię tarasu, wywołując niezamierzoną sensację. Gdy zniknął pierwszy człowiek – pękając niczym bańka mydlana trafiona ostrym szpikulcem – wszyscy pomyśleli, że to jakiś żart, albo początek magicznego występu. Rozległy się nawet nieśmiałe brawa. Gdy zaczęli znikać następni, niedowierzanie szybko zmieniło się w paniczną, bezładną, lecz zupełnie bezskuteczną ucieczkę. Plamy były szybsze. Peter nie uciekał jak inni. Przytłoczony ciężką ręką Rico nie mógł się ruszyć nawet na milimetr. Przestraszony wpatrywał się w to, co dzieje się przed nim. Gdy plamy zbliżyły się do nich zamknął oczy oczekując nagłego bólu, lecz nic takiego nie nastało. Gdy otworzył je z powrotem, po wirujących plamach nie było już śladu. Poświata znów była jasna, a woda w basenie nawet bardziej lazurowa niż poprzednio. Jednak był już sam. Dookoła nie było nikogo. No, może z jednym wyjątkiem. Miejsce gdzie jeszcze niedawno stał Rico, teraz zajmowała młoda dziewczyna ubrana w dziwny, łuskowaty i bardzo obcisły kombinezon. Otoczona niebieską poświatą dziewczyna wydała się Peterowi dziwnie znajoma. – Miuriel? – zapytał bez przekonania, mrużąc oczy. – A kogo się spodziewałeś? – Znajomy tembr głosu, nie pozostawił mu żadnych wątpliwości. – Nie powinnaś mi czegoś wyjaśnić? – Zapytał jeszcze raz, już z większym przekonaniem. – Chodźmy się przejść. *** Z tarasu zeszli bocznymi schodami kierując się w stroną widniejących w oddali wzgórz. Wysypana białym żwirkiem ścieżka była dość wygodna, pozwalając Peterowi nacieszyć się przechadzką i świeżo odzyskaną wolnością. Na razie nie pytał o nic wiedząc, że i tak uzyska odpowiedź w odpowiednim czasie. Gdy minęli wzgórza ścieżka skręciła ostro w bok,
349
Andrzej Trybuła a potem w dół, wprowadzając ich na teren rozległej doliny, zupełnie niewidocznej z poziomu domu i tarasu. Dolina po brzegi wypełniona była Debilami. Zajmowali każdy wolny skrawek przestrzeni. Każdy kamień, półkę skalną, ścieżkę. Każde miejsce nadające się do siedzenia. Siedzieli prawie bez ruchu, od czasu do czasu tylko kiwając się w przód i w tył, jak dotknięci wiatrem. Głowy ludzi otaczała świetlista aureola potęgująca jasność i niesamowitość tego miejsca. Między nimi migały teraz ciemne plamy, podobne do tych, które widział na tarasie. – Debile? – Zapytał Peter wskazując ręką. – Niezbyt udana nazwa. Nie sądzisz? – Odpowiedziała pytaniem. – Szkoda, że jest ich tutaj tak niewielu. Zaledwie kilka milionów. Dolina nie jest znowu aż taka duża. – Aha. A co wy z nimi robicie, jeśli można spytać? – My? Nic. Przejmujemy tylko to, co do nas należy. Źle wykorzystywane dobro. Peter spojrzał na Miuriel pytającym wzrokiem. – Widzisz detektywie. Gdybyś trzymał w ręku klucz do Wszechświata. Cudowne narzędzie pozwalające na dowolne kształtowanie otaczającej przestrzeni, pozwalające nawet na skruszenie granic Nieba, to co byś z nim zrobił? Otworzył portal do sprowadzania zupełnie niepotrzebnych rzeczy z Ziemi? Tylko człowiek, ze swoim zwierzęcym umysłem nastawionym na realizację najprostszych potrzeb mógł wymyślić podobną bzdurę. – Poczekaj, poczekaj. – Przerwał jej Peter, zaczynając powoli rozumieć sens tego, co się stało. – Nie było żadnego Etehiela, prawda? Od początku chodziło tylko o Debili. Korporacja Marka Webera odnalazła sposób na kontrolę niebiańskiej przestrzeni. Coś, do czego potrzebni im byli Debile. To stąd te wszystkie nowe rzeczy w Marktown. – Dokładnie. Twoja intuicja cię nie zawodzi. Tyle, że chodzi o coś więcej. Mimo wszystkich swoich wad, wy ludzie posiadacie jednak pewne zdolności, które potrafią zadziwić nawet Anioła. Twoi pobratymcy zbudowali maszynę, detektywie. Maszynę potrafiącą czynić prawdziwe cuda. Otwierać bramy do innych światów. A wszyscy przecież wiedzą, że tylko my, Aniołowie, mamy w Niebie patent na cuda. Bardzo chcemy ją mieć. Niestety, maszyny tutaj nie ma. Była, ale ktoś ją stąd zabrał. – Rozumiem! – Peter nic nie rozumiał. – A po co ja, wam byłem potrzebny? – Ktoś musiał doprowadzić nas do źródła zmian. Ktoś skuteczny. Naznaczony łatwym do wyśledzenia śladem energetycznym. Padło na ciebie.
350
Andrzej Trybuła – Jak to naznaczony? Kiedy? – obruszył się Peter. – Zgadnij – odpowiedziała Miuriel, patrząc mu zimno w oczy. Policzki Petera pokryły się ciemnym pąsem. Na przyszłość będzie musiał lepiej dobierać sobie partnerki, z którymi chodzi do łóżka. Już mama mówiła mu przecież, żeby unikał przygodnych kontaktów z nieznajomymi, bo takie przygody nigdy nie kończą się niczym dobrym. Przez chwilę oboje stali w milczeniu przypatrując się siedzącym w dolinie ludziom. – I co teraz? Co będzie ze mną? – zapytał, przełykając głośno ślinę. – Nic, zapomnisz. Zaśniesz i zapomnisz. Podobnie jak ci wszyscy ludzie z tarasu. Tyle tylko jesteśmy w stanie wam zrobić. Po prostu obudzisz się w swoim domu i będziesz żyć tak jak dawniej. Co najwyżej z lekkim bólem głowy, ale to szybko minie. Dobrze się sprawiłeś człowieku. Może kiedyś się jeszcze spotkamy. – Ale… – Żadnego ale, detektywie. Dobranoc – odpowiedziała Miuriel zmieniając się w ciemną chmurę. *** Głośne pukanie do drzwi wybudziło go z płytkiego snu. Peter zerwał się gwałtownie, odrywając z pluskiem twarz od blatu biurka. Cholera, musiałem się urżnąć i przysnąłem, pomyślał patrząc na pustą butelkę i stertę petów piętrzących się w popielniczce. W głowie huczało mu jak po całonocnej balandze. – Wejść! – rzucił przed siebie, próbując jednocześnie rozruszać zastany kark. Drzwi otworzyły się z lekkim piskiem. Do biura wszedł niski, zasuszony człowieczek w typie urzędnika, dźwigając pod pachą sporych rozmiarów teczkę. Klient, czy Niebiańska Izba Skarbowa? Pomyślał Peter w przypływie wisielczego humoru. Osoba, która weszła tuż za człowieczkiem, wywołała u detektywa bardziej cieplejsze odczucia. – Witaj, przyjacielu – powiedziała Meretrix. W sweterku i spiętych włosach wyglądała inaczej niż zazwyczaj, choć ciepły i sensualny głos dziewczyny budził w jego wspomnieniach jednoznaczne skojarzenia. – Mamy sprawę. Będziesz się mógł przysłużyć ludzkości. – Co to za sprawa – odpowiedział, rozglądając się wokół za jakimś płynem do opłukania gardła. – Uciekamy z nieba, Peter.
351
Andrzej Trybuła – Aha. – Detektyw skończył poszukiwania i spojrzał na dziewczynę jak na upiora. – Naprawdę uciekamy – potwierdziła stanowczo Meretrix. - Zbudowaliśmy taką maszynę. Nazywa się Kalejdoskop. Przełamuje blokadę Nieba i otwiera portale do innych światów. Sprawdziliśmy to. Maszyna działa. Można stąd uciec. – Tylko, że? – zapytał przenikliwie. – Tylko, że mamy mały problem. – Tym razem odpowiedział mu człowieczek z teczką. – Kalejdoskop zasilany jest specjalnym rodzajem energii. Unikalnej energii. Wiele czasu i zachodu zajęło nam uzyskanie małej, skondensowanej dawki. Nieskończenie wiele. Niestety, ktoś ukradł nam cały zapas paliwa. Razem z paliwem zaginął też główny inżynier. Twórca Kalejdoskopu. –Dlaczego ja? – zapytał. – Podejrzewamy Anioły – wypalił człowieczek z teczką. – Anioły! – prychnął Peter z rozbawieniem. – Energia pochodzi właśnie od nich. Najpierw próbowaliśmy z Debilami, ale trzeba było ich gromadzić milionami. Anioły mają w sobie moc energetyczną nieporównywalną z niczym innym. Wystarczy mała dawka i można czynić prawdziwe cuda. Możesz nie pamiętać, ale miałeś już z nimi do czynienia. Z jedną taką byłeś nawet dosyć blisko – dodała szybko Meretrix. Detektyw spojrzał na nią z uwagą. Najwyraźniej mówiła całkiem serio. W każdym bądź razie, nie wyglądała mu wcale na szaleńca wygadującego w amoku bzdury wyssane z palca. Zaciekawiony informacją włożył palce we włosy drapiąc nerwowo skórę na głowie. A więc kolejne śledztwo, pomyślał bez entuzjazmu. Znowu będę się musiał, kurwa nachodzić. Ktoś mądry mógłby wreszcie pomyśleć o sprowadzeniu porządnych, ziemskich samochodów do Nieba.
352
Andrzej Trybuła
Polowanie na Fritza Lange O trzeciej trzydzieści nad ranem pozbawiona oznaczeń biała furgonetka wjechała na teren starej hali przemysłowej w mieście Opolu, na południu Polski. Gdy wóz stanął, Devonser van Culgenar – znany ze swego ekscentrycznego zachowania holenderski finansista–miliarder, a przy tym zapalony myśliwy o wyraźnych skłonnościach do ryzyka, ostatnio wyraźnie stroniący od ludzi i przedstawiający się częściej jako pan Horst – wyprowadzony został z mrocznego wnętrza furgonetki wprost na zimną, betonową posadzkę. Przy czym słowo „wyprowadzony“ w tym przypadku oznaczało brutalne wypchnięcie wprost w objęcia czekającego na zewnątrz draba. – Czy wy przypadkiem nie przesadzacie z tymi środkami bezpieczeństwa!? – wściekły Culgenar odepchnął gwałtownym ruchem ręce osoby próbującej ściągnąć mu z oczu czarną opaskę. – Co to, kurwa jest!? Co to ma znaczyć? Od dwóch dni wozicie mnie po całym świecie traktując gorzej jak śmiecia. To jakaś paranoja! Za dziesięć miliardów można było oczekiwać chociaż minimum niezbędnego komfortu przysługującego dobrym klientom. Co ja mówię – klientom, przysługującego choćby normalnym ludziom! – Środki bezpieczeństwa są po prostu niezbędne... panie Horst. Sam pan je akceptował, a nawet rozszerzył katalog, przybierając ten dziwny i zupełnie niepotrzebny pseudonim. – Stojący naprzeciw niego, elegancko ubrany mężczyzna w typie dyplomaty uśmiechnął się rozbrajająco, pokazując przy tym imponujący garnitur prostych, śnieżnobiałych zębów. – Dobrze pan wie, że każdy policjant, łaps, stójkowy albo zwykły kablujący śmieć, jakich pełno we wszystkich zawszonych dziurach na tym świecie, zrobiłby przecież wszystko..., być może nawet dałby sobie obciąć rękę i wyciąć obie nerki za odrobinę informacji na temat miejsca ataku Towarzystwa. A przecież nie chce pan stracić szansy na przygodę życia. Prawda? Poza tym, przypominam że nie płaci pan za komfort ani dobre samopoczucie w podróży. Nasze usługi nie obejmują ubezpieczenia od warunków transportu i guzów na głowie. W ogóle nie obejmują żadnego ze znanych panu rodzajów ubezpieczeń. To, co oferujemy, to usługa specjalna. Doznania nadzwyczajne, których doświadczyć może tylko wąska grupa ludzi na ziemi dysponująca odpowiednią motywacją i, co ważniejsze, wystarczająco wysokim stanem portfela. Za to nam pan płaci... panie Horst, właśnie za to... i tylko za to.
353
Andrzej Trybuła – Mam nadzieję, Sol. – Przyzwyczajony do traktowania ludzi z góry van Culgenar puknął palcem wskazującym w tors mężczyzny, na krótką chwilę gasząc jego przesłodzony uśmiech z twarzy. – Tylko jak na razie, jedynym doznaniem, jakie mam, jest dziwne przeczucie, że kupiłem kota w worku. Kota, który na dodatek cholernie drogo kosztował. Nic nie wiem na pewno. Niby macie te swoje referencje. Niby ściga was policja całego świata za akty terroru i kradzież energii na astronomiczną skalę. Niby nikt nic nie wie, ale jak dla mnie to i tak gówno z tego wynika. W dalszym ciągu nie mam żadnej gwarancji, że wasze opowieści nie są wyssaną z palca bajeczką dla bogaczy, mającą na celu wycyckanie mnie z kasy i tyle. Do teraz, jakoś trudno mi w to uwierzyć, że ktoś potrafi przechwycić kawałek realnej rzeczywistości i urabiać go jak glinę dla własnych potrzeb. Nawet w dzisiejszych, dość nowoczesnych czasach, w których technika pędzi naprzód jak szalona, brzmi to przecież dość absurdalnie, prawie niedorzecznie. Nie sądzisz? – Są na tym świecie rzeczy, o których nie śniło się nawet filozofom. – Dawny uśmiech powrócił na twarz Sola. – Wszystko to, co pan powiedział, to oczywiście najczystsza prawda, jednak z jednym wyjątkiem. Nie urabiamy rzeczywistości dla własnych potrzeb, tylko dla potrzeb naszych szanownych klientów. Na dodatek, w tym co robimy, jesteśmy nie tylko wyjątkowi, jedyni, niepowtarzalni i perfekcyjni, ale także dość staroświeccy. Hołdujemy starym, sprawdzonym zasadom, a naszym mottem przewodnim jest, jakże często nadużywane w dzisiejszych czasach, hasło „Klient nasz pan“. Zresztą, już za chwilę sam się pan o tym przekona. Masywne, metalowe drzwi dzielące pomieszczenie na pół, rozsunęły się z cichym świstem na bok, wypuszczając ich z części garażowej do wnętrza dużej, jasno oświetlonej hali zasadniczej. Sadząc z rozgardiaszu, jaki tam panował, właśnie trwały ostatnie, bardzo intensywne przygotowania do uruchomienia stosu aparatury sięgającej prawie sufitu. – Witamy w Tymczasowej Siedzibie Towarzystwa Złodziei Historii! – Głos Sola zabrzmiał wyjątkowo dumnie i dostojnie. Devonser van Culgenar rozejrzał się uważnie, nie podzielając entuzjazmu swego przewodnika. To, co zobaczył, wyraźnie go rozczarowało. Warknął coś cicho pod nosem krzywiąc usta, a jego krytyczny wzrok spoczął na stojącej w samym środku hali instalacji. Nie tak to sobie wyobrażał. Spodziewał się porażającego błysku nowoczesności w sterylnych wnętrzach pachnących czystością. Tymczasem to, co zobaczył, przypominało bardziej chaotycz-
354
Andrzej Trybuła nie ustawioną piramidę złomowanych urządzeń starego typu, połączonych bezładną plątaniną kabli, niż poważną aparaturę techniczną podtrzymującą życie. Jedynym elementem wyraźnie odbiegającym od reszty na plus, była stojąca trochę z boku, lśniąca nowością, elegancka, cylindryczna, przeszklona do połowy kapsuła, która jak słusznie przypuszczał, przez najbliższy czas miała zastąpić mu nie tylko dom, ale także cały znany wszechświat. – Czy to jest ta słynna maszyna, o której tyle się nasłuchałem zanim zdeponowałem moje ciężko zdobyte obligacje we wskazanym przez was miejscu? – zapytał złośliwie z premedytacją siląc się na sarkazm. – Oczywiście, że nie! Chyba nie sądził pan, że korzystamy ze starych rzęchów? Nie za dziesięć miliardów. To co pan tu widzi to tylko atrapa. Mistyfikacja. Teatr mający na celu zmylenie ścigających nas bez opamiętania organów śledczych całego świata. Maszyna, o której pan mówi, jest tu. – Sol podszedł do kapsuły. Sięgnął w głąb małego pojemnika w kształcie walca umieszczonego przy panelu sterowania. Wyciągnął coś ze środka i z zaciśniętą ręką odwrócił się w kierunku swego klienta. Gdy po chwili otworzył dłoń, leżała na niej tylko mała, niepozorna, zielona kulka przypominająca wyglądem ziarenko grochu. – No i co? – zapytał zdezorientowany van Culgenar. – Nic. To jest to! Niepozorne, prawda? – Sol, z uduchowioną miną i groźnym błyskiem w oczach, sprawiał teraz wrażenie fanatyka religijnego, który właśnie spotkał się twarzą w twarz ze swym bogiem. – „Pochłaniacz Światów“ – powiedział, akcentując słowa z wyraźnym uwielbieniem w głosie. – Urządzenie o nieskończonych możliwościach, uzależnionych jedynie od ilości dostępnej energii i inwencji obsługujących go programistów. Swoiste perpetum mobile pobierające energię wprost z otoczenia. Mam nadzieję, że nie ma pan rozrusznika? –Nie!, na miłość boską. – Devonser ścisnął mocno ramię Sola, przez chwilę patrząc mu prosto w oczy. – Mam nadzieję, że nie będzie żadnych ofiar? – Nie wiedziałem, że to pana obchodzi, panie Horst? – Nie obchodzi, ale w tym świecie nie chcę mieć żadnych długów. Rozumiesz Sol!? – Jasne. Tylko żartowałem z tym rozrusznikiem. – Na twarzy przewodnika pojawił się grymas triumfu. – Nasze urządzenie jest jak żywe, ma swoją inteligencje. Lokalizuje i wysysa tylko poważne źródła energii. Nie rusza akumulatorów, baterii i tego typu małych bzdur. Nie będzie żadnych ofiar,
355
Andrzej Trybuła co najwyżej ucierpi trochę gospodarka Wschodniej Europy, a kilka elektrowni z okolicy będzie miało jutro cholerne problemy z rozruchem. Niezłe, prawda? Proszę sobie wyobrazić, co takie urządzenie mogłoby zdziałać, gdyby je umieścić w pobliżu słońca. Cała galaktyka poszłaby z dymem. Dlatego nazywamy je „Pochłaniaczem Światów“. – Ale, skąd wy? – zapytał zdziwiony Devonser, który jakoś nie znalazł powodów, by nie wierzyć w to, co przed chwilą usłyszał. – To dar... od naszych przyjaciół. Nie jest pochodzenia ziemskiego. Wyraz zdumienia nie opuścił twarzy Devonsera van Culgenar nawet wtedy, gdy leżąc już wygodnie w kapsule, powoli tracił kontakt z rzeczywistością, pogrążając się coraz bardziej w chemicznym śnie wywołanym odpowiednią mieszaniną bezwonnych i bezbarwnych substancji wypełniających całą, zamkniętą przestrzeń nad jego głową. *** Gwałtowny wstrząs wywołany wizją zamroczył go na moment, odrzucając do tyłu jak po mocnym uderzeniu pięścią. Gdy minął pierwszy szok, zrobił krok w przód i ponownie spojrzał w lustro, co pozwoliło mu powrócić do stanu jako takiej równowagi, umożliwiającej przynajmniej zapanowanie nad niekontrolowanym ruchami mięśni. Tym razem, to co tam zobaczył, to na pewno była jego twarz. Zdecydowanie! Taka, jaką pamiętał i jedyna, jaką akceptował jego skołatany umysł. Dojrzała, ostra, budzącą respekt twarz dowódcy. Nie było już tego drugiego, wymuskanego gogusia o łagodnych rysach i zimnym, zwierzęcym spojrzeniu drapieżnika. Wspomnienie którego, za każdym razem przyprawiało go o dreszcze. Nie było też tego wielkiego. Zaciętego. Z ciałem herosa i uduchowioną miną bohatera ludu, jakby żywcem ściągniętą z plakatów Ministerstwa Propagandy. SS–Obersturmfuhrer Georg Humple – doświadczony żołnierz, weteran bitwy o Charków, dowódca trzeciej kompanii, czwartego plutonu grenadierów pancernych, jeszcze do niedawna wchodzącego w skład Korpsgruppe von dem Bach, a teraz oczekującego na uzupełnienie i kolejny przydział frontowy – wzdrygnął się lekko, po czym drżącą ręką odłożył na bok maszynkę do golenia, starając się usilnie, by wypadło to jak najbardziej naturalnie. Walcząc ostatkiem sił woli z odruchem pośpiechu, powoli, bardzo powoli sięgnął po przydziałowy ręcznik w kolorze feldgrau, przykładając go
356
Andrzej Trybuła całą powierzchnią do twarzy. Dopiero teraz, udając ścieranie resztek piany, mógł odwrócić się od umywalki i zupełnie otwarcie rozejrzeć po baraku, sprawdzając, czy przypadkiem któryś z jego ludzi zajętych przygotowaniami do wyjazdu, nie był świadkiem tej chwili słabości. Chwili, która niestety ostatnio przydarzała mu się coraz częściej i którą coraz trudniej przychodziło mu ukrywać. Choroba psychiczna i SS? Nie, te dwie rzeczy zdecydowanie nie dawały się ze sobą pogodzić. Szczególnie u kogoś, kto nie miał pleców w dowództwie i wszystko zawdzięczał samemu sobie, tak jak on. Wstępna lustracja otoczenia wypadła raczej pomyślnie. Na jego twarz zaczął wracać charakterystyczny wyraz nonszalancji, który niestety zgasł szybko na widok stojącego nieopodal sierżanta. Porucznik Humple westchnął, opuszczając ramiona w geście rezygnacji. Cholerny, pierdolony sierżant Johan Schultze, prawdziwa podpora każdego dowódcy frontowego. Ucieleśnienie wszystkich cnót żołnierskich. Oprócz setek zalet o charakterze czysto wojskowym miał też i taką, która zdecydowanie wyróżniała go spośród innych żołnierzy. Był wścibski, niesamowicie, aż do przesady. Zawsze musiał wiedzieć wszystko o wszystkich i mało rzeczy umykało jego uwadze. Zasadniczo pomagało to utrzymać porządek w oddziale, ale czasami... Georg doskonale zdawał sobie sprawę, że fakt iż stał on teraz odwrócony do niego tyłem, udając zainteresowanie wiszą-cym na ścianie zdjęciem, świadczył raczej o tym, że w tym przypadku nie było inaczej. Paradoksalnie, świadomość dzielenia tajemnicy z kimś trzecim podziałała na niego kojąco. Uspokojony odłożył ręcznik, poprawił mundur i przybierając służbową minę, podszedł do sierżanta. – Dosyć tego barłożenia, Schultze, zbieraj ludzi i wypad na dwór. Ciężarówki już pewnie czekają? –warknął rozkazującym tonem. – Panie poruczniku, musimy iść na tę akcję? Idiotyczne pytanie zadane przez rzeczowego sierżanta ponownie wytrąciło go z równowago. Zaskoczony, w pierwszej chwili chciał zrugać go ostrą reprymendą, jednak odpuścił, gdy zrozumiał, że ten jawny przejaw niesubordynacji był tak naprawdę próbą wyjścia z twarzą z niezręcznej sytuacji i to próbą dość udaną. – Wykonać! – odpowiedział niezbyt stanowczo, a zaraz dodał jeszcze łagodniej. – Jak dla mnie, to ci idioci z Technische Nothilfe mogą ginąć i tysiącami. Na froncie nie ma z nich żadnego pożytku, ale stary się uparł. Odbiło mu z nudów i postanowił urządzić sobie polowanie, jak jakiś, kurwa, Marszałek Rzeszy w swoich lasach na wschodzie.
357
Andrzej Trybuła – A policja... Przecież to zadanie dla ludzi Geibela, my im nie podlegamy? – No właśnie, w tym sęk. Policja już próbowała złapać snajpera, ale mieli z tym jakieś problemy. Podobno nawet nieźle oberwali. Podczas ostatniej kolacji doszło do zakładu i oczywiście nasz kochany, honorowy major Lange dał się podpuścić. Wiesz, jaki jest jak wypije? I teraz co? Zamiast odpoczywać przed wyjazdem do Rzeszy, zostaliśmy zredukowani do roli cholernej nagonki, jak jakieś wiejskie głupki... Bez urazy, Schultze. Przy czym stary na odprawie wymyślił to tak – W tym momencie Georg udanie sparodiował minę majora i naśladując górnolotny ton jego wypowiedzi, zaczął mówić: „Nasz cel operuje w tym oto kwadracie ulic. – Ręką wskazywał na nieistniejącą mapę, udając, że stuka w nią palcem. – Postępujemy zgodnie z klasycznymi regułami polowania. Jest zwierzyna, nagonka i są myśliwi. Kompanie A, B i C dowodzone przez oficerów Joschke, Fiserbachera i Humple stanowią nagonkę. Ich zadaniem jest wypłoszyć zwierzynę, zacieśniając pierścień okrążenia od północy, zachodu i południa, w ten sposób, aby skierować ją prosto na linię rzeki, gdzie czekamy my, czyli myśliwi. Naszym zadaniem jest pokierować akcją tak, aby zwierzyna wyszła z lasu prosto na cel“. Czy teraz wszystko jasne Schultze? – zakończył znowu stanowczo. – Jeśli tak, to zabieraj swoją chłopsko–nagonkową dupę i ładuj mi kompanię na wozy. Nikt nie będzie na nas, kurwa, czekał. A na pewno nie jaśnie panowie myśliwi. Sierżantowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Już po chwili plac przed barakiem zaroił się od żołnierzy pakujących sprzęt i swoje własne tyłki na ciężarówki. Podoficerowie wrzeszczeli na nielicznych maruderów, a oficerowie meldowali majorowi Lange gotowość do wyjazdu. Schultze jako ostatni zajął miejsce w wozie pancernym, tuż obok porucznika. Obaj cierpliwie czekali na odjazd Kolumny. Na dany przez majora znak kawalkada pojazdów złożona z ciężarówek i wozów opancerzonych ruszyła wolno w stronę widniejących w oddali ruin wielkiego miasta. Przed dojazdem do śródmieścia, lub tego co aktualnie z niego zostało, sznur wozów rozdzielił się na cztery mniejsze nitki, z których każda podążyła w innym kierunku. Dopiero gdy zostali sami, porucznik Georg Humple odchylił górny właz i wyjrzał ze swego Sd 251 z zaciekawieniem rozglądając się po okolicy. Zniszczone wojną miasta wszędzie wyglądają tak samo, pomyślał. Dookoła, jak okiem sięgnąć, otaczały go tylko zwału gruzów. Monotonny i szary krajob-
358
Andrzej Trybuła raz złożony ze sczerniałych od ognia kikutów ścian, wypalonych do cna, a niegdyś wspaniałych i wielkich kamienic. Na jednym z lepiej zachowanych dużych kawałków muru zobaczył wreszcie coś, co na chwilę przykuło jego uwagę. Wyrysowany białą farbą dziwny, koślawy znak w kształcie dużej litery P, której nóżka rozdwajała się na końcu, tworząc w ten sposób graficzny symbol kotwicy. Obraz, który nic mu nie mówił, ktoś próbował bez rezultatu zamazać czerwoną farbą. Ten sam ktoś, tuż pod nim, wyraźnymi, dużym literami dopisał już bardziej zrozumiałą treść: „WILKOMMEN FESTUNG WARSCHAU“. Georg odwrócił na chwilę głowę. Gdy spojrzał ponownie na ścianę, napisu już nie było. Pozostała tylko biała kotwica. Zdenerwowany potarł gwałtownie oczy i napis znów wrócił na swoje miejsce. Cholerne zwidy, pomyślał schodząc na dół i zamykając klapę wozu. *** Od godziny posuwali się tyralierą w kierunku wschodnim, wykonując żmudną robotę polegającą na sukcesywnym przeszukiwaniu miejsca po miejscu, a w zasadzie rumowiska po rumowisku. Porucznik Humple porozstawiał swoich ludzi dwójkami, co pięć metrów każda. Doświadczenie wyniesione z walk na ulicach Charkowa nauczyło go dwóch rzeczy: po pierwsze, zawsze utrzymywać kontakt wzrokowy z sąsiednią parą, a po drugie, nigdy, pod żadnym pozorem nie wchodzić do budynków. Do tego, by wypłoszyć siedzących tam ludzi, w zupełności wystarczała wiązka granatów i seria z karabinu. W ostateczności salwa miotaczem płomieni. Hałas, dym i szalejący wszędzie ogień robiły swoje. Jak do tej pory była to najbardziej niezawodna metody pacyfikacji jaką znał, a znał ich naprawdę wiele. Czujnie rozejrzał się na boki. Wszystko szło zgodnie z planem. Jego żołnierze wykonywali swoje obowiązki szybko i sprawnie. Co jakiś czas, z oddali, do uszu porucznika dochodziły miarowe odgłosy wybuchów świadczące o tym, że pozostałe oddziały także nie próżnowały i pierścień obławy powoli się zacieśnia. Coś za łatwo idzie, pomyślał w przypływie wisielczego humoru i w tym samym momencie przystanął, uświadomiwszy sobie intuicyjnie drobną zmianę w otoczeniu. Jakiś szczegół, niezauważalny dla innych, który jemu jednak wydał się na tyle ważny, że zatrzymał go w miejscu. Wyczulony na tego typu sytuacje zaciśniętą pięścią dał znać żołnierzom, żeby wstrzymali pochód, po czym uklęknął na jedno kolano
359
Andrzej Trybuła i z przygotowaną do ataku bronią zastygł w pozie wyczekiwania. Dopiero po pewnym czasie uświadomił sobie, że tym co zakłóciło jego spokój, była niepokojąca cisza zalegająca na kierunku działania kompani Fiserbachera. Cisza nienaturalna, po której należało spodziewać się wszystkiego najgorszego, a przynajmniej jakiegoś gwałtownego zwrotu sytuacji. Podobnie jak w wielu innych przypadkach tak i tym razem przeczucie go nie zawiodło. Po krótkiej chwili do uszu wszystkich doszły wyraźne dźwięki świadczące o toczącej się niedaleko małej, ale dość gwałtownej w przebiegu potyczce, która bardzo szybko się skończyła. Zbyt szybko. – Schultze, do mnie! – rzucił krótką komendę w kierunku klęczącego po drugiej stronie ulicy sierżanta. – Co o tym sądzisz? – zapytał, gdy ten przyklęknął obok. – Dziwne? Poważne starcie. Pierwsza kompania musiała natknąć się na duży i dobrze uzbrojony oddział. Rozpoznanie nic nie mówiło o jakichś grupach operujących w tej okolicy? – Tyle to i ja zdołałem zauważyć. Ty mi powiedz kto, kurwa, wygrał? – warknął zirytowany porucznik. Schultze milczał przez chwilę wsłuchany w zalegającą ciszę. – Gdyby wygrali nasi, właśnie kończyliby sprawę dobijając wszystko, co się rusza. Już słyszelibyśmy strzały, no i... radio milczy – powiedział wre-szcie, cedząc wyraźnie słowa. – I jeszcze coś. Walka trwała zbyt krótko. Wykorzystano element zaskoczenia. To była pułapka! – dodał po chwili z pewnością w głosie. Humple zaklął pod nosem. Przez krótką chwilę trawił w myślach to, co usłyszał, po czym podjął decyzję, wyrzucając z siebie kilka krótkich komend. – Utworzyć kolumnę! – Wozy pancerne naprzód! – Przemieszczamy się w kierunku ostatniej pozycji Fiserbachera! – Nawiązać kontakt ze sztabem! – Wykonać! – zakończył Po obraniu nowej marszruty posuwali się jeszcze wolniej niż poprzednio. Cały czas w szyku bojowym, zachowując nakazaną przez dowództwo ciszę w eterze. Niemy przewodnik w postaci gęstniejącego z minuty na minutę, czarnego dymu, snującego się nad płonącymi zgliszczami, wskazywał na sukcesywne zbliżanie się w rejon potyczki. Wszyscy zwiększyli czujność w momencie, gdy na drodze pojawiły się pierwsze plamy rozmazanej krwi.
360
Andrzej Trybuła – Tu się zaczęło – rzucił krótko Schultze, kończąc oglądać kolejny zakrwawiony kawał betonu. – Tu wpadli pod ostrzał snajpera i dali się wciągnąć w pułapkę. – Trzymać broń w pogotowiu. Idziemy dalej – zarządził Humple, patrząc na swojego sierżanta. Za kolejnym zakrętem krajobraz się zmienił. Wyszli spośród ruin wprost na jasno oświetlony przez słońce, duży plac. Kiedyś mały park, a dziś pustą, zawaloną kupami gruzu przestrzeń owiewaną podmuchami zimnego, jesiennego wiatru. Plac z wszystkich stron otoczony był wysokimi kamienicami, które, jak na standardy obecnej Warszawy, zachowane były w wyjątkowo dobrym stanie, tak jakby chłopaki z TN specjalnie zostawili je sobie na deser. Warkot wjeżdżających na otwartą przestrzeń pojazdów, zwielokrotniony przez efekt studni, spowodował wzbicie się w niebo chmary wron zajmującej wzniesienie na końcu placu. Kołujące w górze ptaki przesłoniły na chwilę słońce, rzucając złowróżbny cień na całą okolicę. Mimo wyraźnego rozkazu, kolumna zatrzymała się w miejscu. Żołnierze przygarbili się nieco, spoglądając to w przód, to znowu na siebie z mieszaniną niedowierzania i strachu w oczach. Widok odsłonięty przez ptaki był przerażający. To, co początkowo brali za wzgórze, okazało się sięgającym drugiego piętra stosem trupów wtłoczonych pomiędzy dwa doszczętnie rozbite wraki wozów pancernych. Zmasakrowane ciała zbito w jedną masę, tak jakby ktoś ścisnął wszystko przy użyciu gigantycznej prasy. Ledwie można było rozpoznać gdzie kończy się jedno a zaczyna drugie, gdzie głowa, gdzie ręce a gdzie nogi i tułów. Stożkowaty stos z ludzkiego mięsa i szmat poprzecinany był stróżkami zakrzepłej krwi, nadającymi mu wygląd wulkanu tuż po erupcji. Żołnierze byli zdezorientowani. Nie wiedzieli, co o tym myśleć. Widzieli już wiele okropieństw, ale z czymś takim zetknęli się po raz pierwszy Przy czym najgorszym nie był wcale widok zmasakrowanych ciał kolegów. Najgorszą była świadomość, iż całość tej... makabrycznej konstrukcji tworzyła niestety, wcale praktyczny wał ochronny dla znajdującego się za nim budynku. – Co to, kurwa, jest? – szepnął ktoś z boku, lecz zaraz urwał skarcony zimnym wzrokiem sierżanta. Schultze gestem nakazał rozproszenie oddziału i zachowanie czujności. Cała kompania przykucnęła z bronią gotową do strzału, kryjąc się za wozami i kawałkami gruzu. Wzrok każdego z nich, podobnie jak lufy karabinów, skierowany był teraz w górę, w kierunku ciemnych otworów okiennych, które nagle stały się dla wszystkich mrocznym
361
Andrzej Trybuła symbolem niepewności i śmierci. Gdy wiejący dość silnie wiatr uspokoił się nieco, w powietrzu zapanowała złowroga cisza zakłócana jedynie przez złowróżbne skrzeczenie kołujących nad nimi wron. O tym, że coś zaczęło się dziać, świadczyły ledwo zauważalne ruchy żołnierzy, którzy nagle bez żadnego powodu zaczęli padać na ziemię jak ścięci. – Snaaajpeeer!, ognia! – krzyknął głośno Schultze, wskazując palcem jedno z okien. Żołnierze zaczęli strzelać bez opamiętania, z wszystkiego co mieli, w krótkim czasie zasypując znienawidzony, ciemny otwór gradem pocisków, rozbryzgując przy tym pozostałości tynku po całej okolicy. Po takim ostrzale każdy przeciwnik powinien leżeć martwy z ciałem podziurawionym jak sito, jednak w tym wypadku reguła nie zadziałała. Zamiast martwej ciszy, w odpowiedzi na salwę, kompania Humpla potraktowana została przez przeciwnika ostrzałem z moździerzy wybuchających z siłą, która w sposób znaczący przetrzebiła szeregi atakujących i poskromiła ich zapędy. –Was, zum teufel? – zaklął pod nosem Schultze. Dotychczas myślał, że trafili na jakiś znaczny oddział, jednak biorąc pod uwagę kierunek pola rażenia, wnioskował, że mają do czynienia z jednym, góra dwoma ludźmi, z tym że tych dwoje dysponowało siłą ognia co najmniej całego batalionu. No i te dziwne pociski bez żadnych odłamków. Coś takiego widział po raz pierwszy. – Ilu ich jest? – Pytanie porucznika wytrąciło go z zamyślenia. – Tylko jeden... lub dwóch – odpowiedział krótko. – Dziwne? – Dziwne, niedziwne, trzeba działać, inaczej wszystkich nas tu wytłuką. Zrobimy tak. My tu zwiążemy przeciwnika ogniem, a ty, Schultze, bierz dziesięciu ludzi i zajdź ich od tyłu. Jak już będziesz na miejscu, to nie baw się w ceregiele, tylko załatw sprawę granatami. Odgłos wybuchu będzie dla nas sygnałem do ataku. Wykonać! – zakończył rozkaz Humple. – Tak jest! – rzucił krótko sierżant i już po chwili razem z wybraną dziesiątką zaczął wycofywać się w kierunku bocznej ulicy. Klucząc między ruinami, w ciągu dwudziestu minut dotarli do tylnej ściany budynku. Tam zwolnili tempo i bardzo ostrożnie zaczęli skradać się w stronę wejścia do środka. Obawiając się pułapek, Schultze zdecydował się na ominięcie klatki schodowej. Kilkoma wyuczonymi ruchami rąk dał znać swoim ludziom, że wchodzić będą przez otwór widniejący w ścianie budynku na wysokości pierwszego piętra. Dla doświadczonych żołnierzy sforsowanie takiej przeszkody nie stanowiło jakiegoś specjalnego proble-
362
Andrzej Trybuła mu. Bardzo szybko dwóch najsilniejszych ustawiło się plecami do ściany, a pozostali w pełnym pędzie wskakiwali na przeszkodę używając rąk swoich kolegów jak trampoliny. Nie minęła nawet minuta, kiedy wszyscy znaleźli się w środku gotowi do dalszej akcji. Teraz przyszedł najbardziej niebezpieczny moment operacji. Z pomieszczenia, w którym się znajdowali, musieli wyjść na klatkę schodową. Sierżant Schultze jako pierwszy doszedł do otworu po drzwiach wejściowych i ostrożnie wychylił głowę, kierując wzrok na górne piętra. Nie wiedział, co wywołało taką reakcję. Jakiś nagły ruch czy ledwie dostrzegalne drżenie powietrza. Tknięty nagłym przeczuciem rzucił się impulsywnie przed siebie tylko o włos unikając zetknięcia z cienką, czerwoną strugą światła, szybko przemieszczającą się w głąb pokoju mniej więcej na wysokości ludzkiej piersi. Leżąc już na ziemi Schultze, w ostatnim rozpaczliwym podrygu zdołał przeturlać się w bok, unikając kolejnego promienia. Odwrócony, widział jak krzyżujące się, czerwone promienie, z chirurgiczną precyzją skalpela tną jego ludzi na kawałki, w ułamku sekundy nie zostawiając nikogo przy życiu. Sierżant nie zdążył nawet pomyśleć o tym, co się stało, kiedy potężna eksplozja wypełniła wszystko ogniem, a siła wybuchu rzuciła nim o sąsiednią ścianę. – Naaaprzód! – krzyknął głośno porucznik Hample, po tym jak wybuch w budynku, spowodował przerwanie ognia przeciwnika. Nie czekając na innych, jako pierwszy zerwał się na nogi, biegnąc szybko w kierunku wolnej przestrzeni miedzy wrakiem wozu pancernego a budynkiem po prawej stronie. Za nim poderwali się pozostali leżący dotąd w ukryciu żołnierze. Brak ostrzału ze strony przeciwnika mógł oznaczać tylko jedno, że dopadł go Schultze. Nie dobiegł zbyt daleko. Gdy był na wysokość tworzących zaporę wraków wozów pancernych, potężny wybuch wstrząsnął kamienicą z prawej strony, ziemia zadrżała pod nogami, a następnie silny podmuch gorącego powietrza miotnął nim na bok, jak kupą szmat, wyrzucając na dobrych kilka metrów w górę. Wylądował na stosie trupów, co najwidoczniej ocaliło mu życie. Po zderzeniu z czymś oślizłym i miękkim zdążył jeszcze zarejestrować dziwny dźwięk, ni to plask, ni to chrzęst, po czym padł zemdlony. Pogrążony w błogiej nieświadomości nie mógł widzieć, jak chwilę po tym zdarzeniu olbrzymia ściana frontowa budynku wali się na ziemię w ułamku sekundy grzebiąc pod gruzami wozy bojowe i większość ludzi z jego oddziału.
363
Andrzej Trybuła Ocknął się z nosem wbitym w coś twardego, co okazało się kawałkiem kości śródręcza wystającej z rozszarpanego kikuta dłoni. Wodząc mętnym wzrokiem próbował rozeznać gdzie jest, jednak wszędzie widział jedynie zmasakrowane części ludzkiego ciała, w różnym stanie skupienia i rozkładu. Po chwili jego skołatany, budzący się mózg, prócz obrazów, przetworzył również zapachy, co natychmiast wywołało skutek w postaci torsji. Wymiotując, zgięty w pół, resztką sił odepchnął się do tyłu, próbując zaczerpnąć odrobinę powietrza, co okazało się błędem. Gwałtowny ruch spowodował jedynie, że świat ponownie zawirował mu przed oczami, potęgując jeszcze bardziej odruch wymiotny. Zamroczony, mimo olbrzymiego wysiłku jaki w to wkładał, cały czas nie mógł przypomnieć sobie kim jest i co robi w tym strasznym miejscu. Przez głowę z prędkością myśli przelatywało mu tysiące mglistych obrazów, których nie tylko nie potrafił rozpoznać, ale nawet nazwać. Wirująca z zawrotną prędkością galeria nieznanych osób, miejsc i zdarzeń, których w ogóle nie pamiętał. Obrazy te co chwilę nakładały się na siebie, mieszały, tworząc w jego mózgu świetlną papkę, wybuchającą ostatecznie w gwałtownym rozbłysku blokującym zmysły. By je odzyskać, po każdym nowym wybuchu światłości, musiał odczekać chwilę a następnie przez dłuższy czas, na przemian: zamykać i otwierać powieki. Po kilku takich próbach rozbłyski wreszcie zniknęły na dobre. Od razu poczuł się lepiej, przybyło mu także energii. Sił starczyło na tyle, by wreszcie oderwać się od powierzchni, na której leżał, a przynajmniej podnieść odrobinę głowę do góry i rozejrzeć się na boki. Z wyraźną ulgą zauważył, że widzi w miarę normalnie, choć dobiegające z zewnątrz obrazy rejestrował jakby w zwolnionym tempie. To, co zobaczył, nie napawało optymizmem. Zarówno z prawej, jak i lewej strony otaczały go sterty gruzu powstałe po zawaleniu się bocznych kamienic przykryte teraz wolno opadającym w dół woalem duszącego pyłu. Złapał go atak kaszlu. Krztusząc się i stękając z wysiłku, odwrócił głowę do tyłu, lecz i tam nie zobaczył nic nowego. W całym krajobrazie roztaczającym się dookoła dominowały jedynie gruz i zgliszcza, na które teraz spadało z góry coś na kształt złotego deszczu... Złotego deszczu? Dopiero po chwili zorientował się, że to co bierze za opad, zmywający kurz osiadły nalotem na gruzach; To, co w perspektywie spowolnienia jego percepcji wyglądało jak spadające z nieba, duże, deszczowe krople rozpryskujące się z pluskiem na mniej-
364
Andrzej Trybuła sze przy zetknięciu z twardym podłożem, jest tak naprawdę czymś innym, czymś o wiele groźniejszym. Przestrzeń przed nim była... chyba... ostrzeliwana? Na kawałki cegieł, dużych fragmentów ścian, ludzkich kończyn, zwalonych kominów, luźno leżących kabli, części zbrojenia, ram okiennych, mebli, garnków i wszystkiego co teraz przed nim leżało, spadało dosłownie tysiące pocisków. Na dodatek ten ostrzał śmierci, miarowo i sukcesywnie „przeszukujący“ miejsce po miejscu w morderczym zamiarze wyrugowania z okolicy wszelkich oznak życia, coraz bardziej zbliżał się w jego stronę. Impuls był prawie natychmiastowy. Odwrócił się, pragnąc uciekać, lecz w tym samym momencie zamarł ponownie, tym razem z przerażenia. Dokładnie naprzeciw, nad czubkiem własnego nosa, zobaczył wpatrzone w niego, okrągłe, otwarte oczy. Były jak zwid, jak coś nierealnego. W pierwszej chwili potrafił rozróżnić jedynie wielkie, stalowe i wyraźnie żywe źrenice bez umiejscowienia i oparcia w twarzy lub innej części ciała. Wtłoczony w sprasowaną materię zakrwawionego mięsa, upiorny, samoistny byt, wyciągnięty żywcem z obrazów przedwojennych surrealistów. Dopiero po chwili, gdy ochłonął i przyjrzał się bardziej uważnie, w zbitej masie ciała i tkanki zdołał rozpoznać zarys zniekształconej twarzy z wyraźnym obrysem ust i nosa, co nadało wpatrzonym w niego oczom trochę bardziej ludzki charakter, nie pomniejszając w żadnym stopniu nierealności sytuacji. Głowa – bo była to głowa – wyraźnie żyła. Usta poruszały się, rozchylając i zamykając zupełnie tak, jakby coś do niego mówiły. Zbliżył do nich ucho, próbując zrozumieć delikatny szept. – Devonser... Devonser... – Odsunął głowę. To słowo coś mu mówiło, brzmiało tak oczywiście i swojsko, jak coś czego nie sposób zapomnieć. Nazwa rodzinnej wsi lub imię ojca. Drażniło, poruszało w jego umyśle strunę odpowiedzialną za wspomnienia. Co to mogło być? Imię? – Devonser... van Culgenar... – Kolejne, wyszeptane cicho słowa ostatecznie przełamały skruszoną barierę niepamięci. Kurwa! Tak! Devonser... To przecież ja, moje imię! Ale co? Cholera... Sol... kapsuła. Obrazy ustawiły się na właściwych miejscach. Ale..., to nie tak! Radość wywołana euforią przypomnienia zgasła tak szybko, jak się pojawiła. Wraz z powrotem pamięci wrócił strach towarzyszący wejściu do kapsuły. Przecież to nie tak, to ja miałem... Kolejne przywołane obrazy nie pasowały do układanki. Jakieś obce wspomnienia z okopów. Śmierć i strach leżący na mokrej ziemi. Przestał myśleć, łapiąc się z bólu za głowę i w tym samym momencie kolejna salwa dosięgła podstawy stosu ciał, na których leżał. Krew wytłoczona z tkanki
365
Andrzej Trybuła gwałtowną siłą pocisku obryzgała mu buty i nogawki spodni. Ten widok otrzeźwił go na chwilę. Teraz musiał uciekać, walczyć o życie. Odruch był silniejszy od myśli. Szybko odwrócił się, brnąc w jedynym bezpiecznym kierunku, jaki znał, na górę stosu. Ślizgając się po miękkich, mokrych od krwi i błota ciałach, całą siłą woli starał się nie myśleć, ani o świstających wokół kulach, ani o wszechogarniającym i zatykającym drogi oddechowe odorze zgnilizny, skupiwszy się jedynie na celu, jakim był widniejący przed nim szczyt. Po chwili wspinaczki wreszcie osiągnął cel. Momentalnie przerzucił nogi na drugą stronę i szybko ześliznął się na ziemię, a następnie nie zwalniając tempa dopadł do ściany przed nim i w pełnym pędzie wskoczył do wielkiej dziury, która wyrosła mu przed oczami jak zbawienie. Był w środku budynku i przez moment poczuł się bezpieczny. Odwrócił się by popatrzyć na doskonale widoczny przez dziurę, rozrywany na strzępy pociskami stos ciał, wstrząsany teraz dodatkowo konwulsjami wybuchów. Widok był nierzeczywisty. Już go nie przerażał, wręcz przeciwnie, uspokoił pozwalając skupić myśli. Wydawało się, że w budynku nie było nikogo, kto mógłby mu pomóc. Tylko ci, co strzelali, ale na ich pomoc raczej nie mógł liczyć. Musiał radzić sobie sam. Powinien opuścić kamienicę i poszukać jakiegoś bezpieczniejszego miejsca. Niestety na korytarzu czekał go wielki zawód, jedyne wyjście na drugą stronę było całkowicie zasypane gruzem. Zdał sobie sprawę, że tą drogą raczej nie zdoła wydostać się na zewnątrz, że będzie musiał iść w górę, na wyższe pietra. Przez chwilę stał na korytarzu rozmyślając o czekającej go wędrówce, gdy jakaś mocarna ręka złapała go od tyłu, zatykając usta, a znajomo brzmiący głos nakazał zachować ciszę. Przestraszony Devonser odwrócił się gwałtownie, lecz znieruchomiał widząc przed sobą sinobiałą, pokrytą w całości pyłem z tynku twarz jakiegoś żołnierza. Przez moment myślał, że to kolejny martwy, jednak po chwili zaczął myśleć bardziej rozsądnie. Pamiętał tę twarz. To Schultze, jego sierżant, a w zasadzie sierżant porucznika SS, którym był jeszcze przed chwilą i którego ciała jeszcze nie opuścił. Ale wróg czy przyjaciel? Tego jeszcze nie wiedział, musiał się dowiedzieć. Sierżant nie sprawiał wrażenia wrogo nastawionego. Coś pokazywał mu ręką. Devonser popatrzył we wskazanym kierunku, nie od razu i nie bez trudu zauważając wąską na grubość ciała człowieka szczelinę, między podłoga a ścianą mieszkania obok. To mogła być droga ucieczki? Popatrzył na Schultza, potem na otwór i kiwnął głową, że rozumie. Tamten uśmiechnął się, a następnie pchnął go do dziury.
366
Andrzej Trybuła Gdy byli po drugiej stronie, wstali z podłogi i bez słów ruszyli w kierunku najbliższego okna. Przeszli przez otwór, zsunęli się na ziemię, po czym biegiem skierowali najkrótsza drogą na wschód, w stronę rzeki, tam gdzie czekały na nich ich pozostałe oddziały SS. *** Devonser van Culgenar i jednocześnie porucznik Georg Humple siedział w kącie pomieszczenia piwnicznego jednej z ocalałych kamienic, tymczasowo przerobionej na areszt polowy. Obok niego na podłodze leżał odpoczywający sierżant Schultze. Siedzieli tak już od godziny, od kiedy major Lange postanowił dać upust swojej złości i przykładnie ukarać winnych wytracenia trzech kompanii. Zgodnie z tym, co zapowiedział, po powrocie do jednostki czekał ich sąd polowy. Jednak van Culgenar nie myślał w tej chwili o tym, co będzie później. Jego myśli zaprzątało rozpamiętywanie tego, co stało się niecałe kilka godzin temu, a co teraz wydawało się jakimś koszmarnym snem. Bo ewidentnie coś było nie tak. Transfer się udał. To było to miejsce, w którym chciał się znaleźć. Warszawa, jesień 1944 roku. Zaraz po upadku powstania .Tylko że pozostałe rzeczy już się nie zgadzały. Program nie przewidywał, że będzie cholernym, niemieckim żołnierzem. Wręcz przeciwnie, to on chciał polować na nazistów z SS, to on miał dysponować super bronią i zabić majora, tylko że teraz wszystko się pomieszało. Co robić? Co robić?, myślał intensywnie. – Pana umysł jest doprawdy fascynujący? – Czego chcesz Schultze? – warknął, usilnie starając się ukryć swój holenderski akcent. – Mówimy tylko, że pana umysł jest fascynujący panie von Culgenar, a może Horst, jak pan woli. – Sol!? – Devonser zerwał się jak poparzony z podłogi, wgapiając się w okrągłe oczy sierżanta. – Sol, to ty!? – Nie! To nie jest Sol. Ale jeśli woli pan rozmawiać z Solem, możemy sprawić, żeby tu był. – Gówno mnie obchodzi, z kim rozmawiam! – warknął Devonser, łapiąc w złości sierżanta za kurtkę i mocno nim potrząsając. – Gadaj zaraz, co tu się dzieje, bo nie ręczę za siebie. – Proszę zostawić biednego sierżanta w spokoju, jeszcze się panu przyda.
367
Andrzej Trybuła Devonser popatrzył uważniej na Schultza. Jego usta co prawda wypowiadały słowa, jednak oczy były zupełnie pozbawione wyrazu. Szklane paciorki. Tępe i nieobecne, jak u lalki. – Co tu się, kurwa, dzieje? – stęknął zrezygnowany, łapiąc się za głowę. – Najbardziej ogólnie rzecz ujmując, mamy drobną awarię – powiedział ktoś głosem sierżanta Schultze. – Proszę sobie usiąść i posłuchać, co mamy do powiedzenia. Jest trochę czasu, spokojnie uda nam się wszystko wyjaśnić. Otępiały Devonser po raz kolejny zajął miejsce w kącie piwnicy, bez entuzjazmu wpatrując się w siedzącą przed nim postać. – Pamięta pan ten moment, kiedy wszedł pan do kapsuły? – Doskonale. Czemu miałbym nie pamiętać? To było raptem kilka godzin temu. Nigdy w życiu nie byłem tak przerażony. – No właśnie. Stres, który pan przeżył w tym momencie, ujawnił niestety pewną skazę w pana psychice. Skazę, której nie dało się w żaden sposób wykryć podczas wcześniejszych badań. Chodzi o endogenną skłonność do zachowań psychotycznych. – Co? – Schizofrenię. Skłonność do schizofrenii. – Ale ja..., nigdy nie miałem problemów z osobowością – powiedział cicho Devonser – Nie miał pan, ponieważ nigdy nie był pan postawiony w takiej sytuacji jak wtedy, ale mógł pan mieć. Jak zwykle w takich przypadkach decyduje cały ciąg niezależnych od siebie przyczyn. Rozpoczęcie programu zadziałało jak katalizator, dynamiczna relacja adaptacyjna, czyli stres, ujawnił wadę, a chemiczne spowolnienie mechanizmów obronnych mózgu było tylko ostatnim klockiem układanki. W momencie, w którym pan zasnął, umysł rozpadł się na dwoje, jak niepasujące do siebie części, a nasz „Pochłaniacz Światów“ – co za dziwna, nietrafiona nazwa – zadziałał w najbardziej prawidłowy sposób i zrobił coś bardzo nieprzewidywalnego, ale rozsądnego. Przypisał panu dwie postacie. Po jednej dla każdej osobowości. I tak stał się pan herosem bez imienia polującym na brzydkich faszystów i zarazem niemieckim porucznikiem Georgiem Humple z oddziału SS szukającym herosa. Zadziwiające, teoretycznie ta sama osoba po dwóch stronach barykady. Sytuacja prawie paradoksalna. – Ja już nie chcę. Chcę wracać do domu, słyszysz! – Po tym co usłyszał, Devonser poczuł się zdruzgotany.
368
Andrzej Trybuła – Gdzie pana duch myśliwego..., panie van Culgenar. Nie można się tak rozklejać. Chciał pan przygody i jest przygoda. I to jaka. Rozczulanie się nad sobą w tej sytuacji nic nie pomoże. Jak już zostało powiedziane, mamy drobną awarię, a to oznacza, że powrót do punktu wyjścia jest na razie... raczej niemożliwy. – Raczej? – No, tak. Raczej. Musi pan wiedzieć, że rozszczep osobowości był tylko początkiem awarii, potem już zadziałał efekt domina..., motyla albo entropii, jak kto woli. Program zakładał, że będzie pan przebywać w swoim wyśnionym świecie, aż do momentu gdy zgładzi majora Lange, mamy rację? – Tak było. – Program zakładał również, że jest jeden, pozytywny, główny bohater, który dysponuje nieskończoną liczbą żyć, jak w grach dla dzieci, czyż nie tak? Tym razem nie było odpowiedzi. – No właśnie, tyle że „Pochłaniacz“ – co za dziwna nazwa – nagle stworzył dwóch głównych bohaterów, dlatego zmuszony był zmodyfikować program. I tu mamy problem. Nie kontrolujemy już gry. Nie wiemy, jakim uległa zmianom. Dość powiedzieć, że już... wiele razy zabijał pan, to znaczy heros, bohater pozytywny wiele razy zabijał już majora Lange i... nic, za każdym razem program wraca do punktu wyjścia. Klasyczna pętla. – Ile razy? – Słowa ledwo przechodziły mu przez gardło. – Dokładnie? Sto dwadzieścia trzy tysiące czterysta pięćdziesiąt osiem razy. – Ile! – Devonser ponownie zerwał się na nogi. Na jego twarzy widać było oznaki paniki. – Boże..., ile? Ile to jest...? – Ziemskich lat? O to chodzi? Około trzystu pięćdziesięciu pięciu. Tak myślimy, mniej więcej. Różnie to bywa. Czasami ginie pan po dwóch godzinach, a czasami nawet po kilku dniach. Zresztą, kto by to liczył. – Ciebie to, kurwa, śmieszy? – Van Culgenar ponownie zbliżył się do osoby sierżanta. W jego oczach pojawiły się złe rozbłyski. – Po co te nerwy? Proszę się uspokoić. Zapewniamy pana, że w tym przypadku czas nie ma żadnego znaczenia. Jest pan pod dobrą opieką i gdy wszystko się skończy, wróci pan dokładnie w to miejsce, z którego pan wyruszył. Dla nas to żaden problem. Zapewniam, że wróci pan dokładnie w to... samo... miejsce i w ten... sam... czas! – Co to za bzdury? Kim ty jesteś żeby tak mówić? – Devonser chodził w kółko po pomieszczeniu, próbując ochłonąć i zebrać myśli.
369
Andrzej Trybuła – Jesteście? Kim jesteście?... Trzeba zadawać właściwe pytania – odpowiedział zagadkowo sierżant. – Jesteśmy świadomością zbiorową, która stworzyła „Pochłaniacz“. Ekscytujące, prawda? Pytanie ponownie trafiło w próżnię. W tym momencie van Culgenar mógł jedynie stać z rozdziawionymi ustami i nic więcej. – Po trzech pierwszych pętlach sytuacja przekroczyła możliwości Ziemi – kontynuowali niezrażeni Obcy. – Przede wszystkim energetyczne. Po każdym przejściu urządzenie musiało się zrestartować, pobierając z otoczenia coraz większe ilości energii. Sytuacja stała się tragiczna. Towarzystwo Złodziei Historii poprosiło nas o pomoc, a my musieliśmy interweniować i zabrać pana w bezpieczne miejsce. Tak to jest, gdy da się małpie elektryczną zabawkę. Może być z tego niezła zabawa. Bez urazy, to tylko przenośnia. Wszechświat nie ma przed nami zbyt wielu tajemnic. Z naszego punktu widzenia jest to wyjątkowo... nudne, dlatego od czasu do czasu podsyłamy młodszym rasom jakąś zabawkę, czekając, co z tego wyniknie. W większości wypadków nic z tego nie wynika, ale czasami jest tak jak teraz, no i mamy swoją chwilę ekscytacji. A teraz najlepsze. Jeszcze nam się nie zdarzyło, żebyśmy nie rozwiązali problemu. To tylko kwestia woli, determinacji i cierpliwości. W pana przypadku przyjęliśmy metodę prób i błędów. Celem jest naturalne zakończenie programu, jedyny sposób na to, żeby przywrócić stan sprzed jego uruchomienia, inaczej się nie da. Nasze dzieła przerastają swych twórców. Jak już ruszą, nic ich nie powstrzyma, nawet my. Nie możemy zakończyć programu, ani zmienić jego głównych założeń, ale możemy go lekko modyfikować, szukając metody na wyjście z pętli. Ustaliliśmy już, że zwycięstwo herosa nie kończy gry, dlatego szukamy sposobu na zmianę wyniku potyczki. – Ile to może jeszcze potrwać? – przerwał im Devonser. – Jeden raz..., albo biliony razy. Zarówno z naszego jak i pana punktu widzenia to i tak bez znaczenia. Ludzki umysł jest słaby, nie wytrzymuje takich obciążeń. Po kilku pętlach program uwzględnił tę słabość i teraz, za każdym przejściem, kasuje pamięć bohaterów. Dla pana to zawsze będzie tylko jeden raz, a dla nas: im więcej razy, tym lepiej. Ale wróćmy do rzeczy. Po kilku tysiącach pętli doszliśmy do wniosku, że skoro program nie kończy się po śmierci majora Lange, ani po śmierci drugiego bohatera, to być może zakończy się po uśmierceniu herosa. Na razie jest to jedna z hipotez roboczych, którą musimy sprawdzić. Tyle, że jak dotychczas to stale
370
Andrzej Trybuła przegrywamy z pana potrzebą asekuranctwa. Tak pan ustawił postać herosa, że bardzo trudno będzie go pokonać: Znacząca przewaga technologiczna, niewyczerpany zapasy broni i amunicji, wszechstronne wyszkolenie bojowe, zdolność do szybszej regeneracji, odporność na ból, brak reakcji na wszelkie znane trucizny, wyjątkowa odporność psychiczna. Jednym słowem, osobowość nie do złamania. Swoją drogą, gdzie tu dreszczyk emocji, zamiast wykładać miliardy na program, trzeba było postrzelać do owiec na hali, na to samo by wyszło. Najpierw próbowaliśmy najprostszej metody. Dotrzeć do herosa, wyjaśnić mu sytuację i spowodować, żeby dał się łaskawie zastrzelić, wysadzić w powietrze albo sam strzelił sobie w głowę. Niestety, na tym polu ponieśliśmy sromotną klęskę. Za każdym razem uznawał to za próbę manipulacji, na którą jest przecież uodporniony. Wreszcie zrezygnowaliśmy z prób dotarcia do herosa, koncentrując się na drugiej stronie konfliktu. Na szczęście okazało się to o wiele łatwiejsze. Osobowość Georga Humple odziedziczyła skazę. Wystarczyło trochę napięcia, kontrolowany szok wywołany okolicznościami. No i mamy kontakt. Teraz musi pan tylko zabić herosa. W pomieszczeniu zapadła niezręczna cisza. – Powiemy tak – kontynuowali po chwili Obcy. – Pana obecny bohater, porucznik Georg Humple, ma całkiem spore szanse na zwycięstwo w tej potyczce. To doświadczony żołnierz i dowódca, doskonały w walkach w mieście. Mając do dyspozycji sprzęt i oddanych ludzi, potrafi być naprawdę groźny. Proszę wykorzystać tę postać. – Ale jak? – zapytał bez przekonania Devonser. – W zasadzie nie trzeba robić nic specjalnego. W tej chwili ma pan dwie osobowości i może pan korzystać z doświadczenia obu z nich. Prawdziwa ironia. Program przypisuje rozszczepionej osobowości dwie postacie, a my, likwidując skutki tego czynu, robimy dokładnie odwrotnie. Łączymy dwie osobowości w jednym ciele. Dlatego wystarczy być sobą. To przychodzi samo, instynktownie, w odpowiednim momencie. Już to sprawdziliśmy. Nie będziemy za bardzo odkrywczy, jeśli powiemy, że nie spotykamy się w tej piwnicy po raz pierwszy. Do tej pory radził pan sobie doskonale i teraz też tak będzie. Proszę mi wierzyć, że kilka razy był pan naprawdę blisko celu. – Ale przegrałem. – Za każdym kolejnym razem jest pan coraz bliżej. W końcu musi pan wygrać, to wielce prawdopodobne. – Mam też inne wyjście, mogę siedzieć i czekać na to co się stanie.
371
Andrzej Trybuła – To nie jest żadne wyjście. Już pan tak robił. Dokładnie dziewięć tysięcy osiemset pięćdziesiąt cztery razy i za każdym razem wracamy do punktu wyjścia. – Więc... muszę działać? – Tak! Dokładnie! Jeśli chce pan zakończyć program i wrócić do domu, to musi pan działać. Trafnie pan to ujął. Musi pan za wszelką cenę chronić majora Fritza Lange, a przy tym chronić siebie i w końcu zabić herosa. Nie ma pan innego wyjścia i naprawdę, są na to duże szanse. Obcy spojrzeli mu głęboko w oczy. – To wszystko, co mieliśmy do przekazania – powiedzieli. – Proszę się jeszcze raz głęboko zastanowić i... działać. Do widzenia. Postać sierżanta Schultze ponownie ułożyła się na podłodze, wpatrując w jeden punkt na ścianie. Devonser zorientował się, że został sam i znów musi liczyć tylko na siebie. Nie myślał zbyt długo. Gdyby myśli mogły zabić, już byłby trupem. Postanowił podjąć wezwanie i działać. – To nie był żaden diabeł – rzucił przed siebie, nie zważając na holenderski akcent, który jakoś na przekór, akurat w tym momencie nie raczył się pojawić. – Co? – zapytał bezprzytomnie, wyrwany z drzemki sierżant Schultze. – W tym wszystkim nie było nic nadprzyrodzonego! – kontynuował dalej, już jako porucznik Georg Humple. – Była myśl, taktyka, technologia, której jeszcze nie znamy, olbrzymia przewaga ognia, ale na pewno nie było tam nic nadprzyrodzonego. Nie było też żadnej improwizacji. Wszystko od początku do końca przemyślane, tak jakby ktoś planował atak od dawna, a potem tylko zrealizował zadanie i to z chirurgiczną precyzją. – Od początku nie mięliśmy żadnych szans! – pociągnął wątek zrezygnowany Schultze. – To cud, że w ogóle żyjemy, chyba że nasze przeżycie też było wcześniej... zaplanowane? – Ty jesteś wierzący Schultze? – tym razem osobą drwiącą z sierżanta był Devonser van Culgenar. – Wierzysz w cuda i inne takie? Wiesz, co ja o tym myślę. Myślę, że jeszcze nie przyszedł nasz czas. Że ten ktoś, to nie był żaden diabeł. Że to cholerne komuchy testują na nas swoją nową broń, dla zabawy. A skoro to są ludzie, to można ich podejść i zabić. Trzeba tylko znaleźć jakiś sposób. – Ale jak, panie poruczniku? – W głosie sierżanta wreszcie pojawiła się nutka nadziei. – Trzeba myśleć Schultze, myśleć i działać. Nie pierdolić się z czerwonymi, tylko zabijać. To trzeba robić. Myśleć i działać, ale inaczej, na odwrót, żeby zaskoczyć gnoi i pokonać.
372
Andrzej Trybuła – I to jest to! – przerwał mu wyraźnie już podekscytowany Schultze. – Co jest co? – zapytał Humple. – Czasami siła przeciwnika może być jego słabością – rozpoczął tajemniczo sierżant. – Słabym punktem naszego wroga wydaje się być jego niechęć lub też niezdolność do improwizowanych działań i należy to wykorzystać. – Tak, ale jak? – zapytał Humple. – Tak jak pan porucznik mówił. Na odwrót – odpowiedział z szelmowskim uśmiechem na twarzy Schultze. – Jak wszystko mówi, żeby atakować, to trzeba stać i czekać. Jak widzimy prostą drogę, to trzeba iść bokiem, choćby przez miny. Jak do budynku jest tylko jedno wejście, to wywalić dziurę z boku i wejść tamtędy. Takie działanie jest kluczem do tego, żeby przeżyć – zakończył już poważnie. Obaj przestali mówić wsłuchani w odgłosy strzelaniny na zewnątrz. – Zaczęło się – powiedział Humple. *** Odgłosy walki trwały już od godziny, wyraźnie nasilając się z każdą upływającą chwilą. Obaj byli gotowi do wyjścia w momencie, gdy usłyszeli kroki. Po chwili odgłos ciężkich buciorów ucichł i drzwi piwnicy otworzyły się na oścież skrzypiąc przy tym głośno i przeraźliwie. – Humple! Schultze! Do majora! – powiedział ostrym tonem żołnierz, który pojawił się w drzwiach. Nie dyskutując, szybko udali się w stronę wyjścia, eskortowani pod czujnym okiem strażnika. Gdy wyszli na zewnątrz, Humple zmrużył oczy, pragnąc jak najszybciej przyzwyczaić je do jasnego dziennego światła. Żołnierze prowadził ich w kierunku, znajdującego się niedaleko, zaimprowizowanego punktu dowodzenia, przy którym stało już kilku oficerów. – Panie majorze, przyprowadziłem więźniów! – zameldował przepisowo, gdy dotarli na miejsce. Wszystkie pochylone do tej pory nad mapą osoby, podniosły głowy, odwracając się przodem do nich. – Będziecie mieli okazję do rehabilitacji, Humple – rozpoczął obcesowo major Lange, próbując zachować pozory hardości, chociaż w jego oczach nie było już takiej determinacji jak poprzednio. – Nasz oddział – kontynuował – został zaatakowany przez przeważające siły wroga. Już straciliśmy wszystkie wozy, sprzęt i większość ludzi. W tej sytuacji zostaliśmy zmuszeni do
373
Andrzej Trybuła taktycznego odwrotu. Potrzebujemy ludzi, dlatego chwilowo przywracam was do służby. Ty i twój człowiek znacie teren i przeciwnika, więc poprowadzicie odwrót. Jednak nie myśl sobie, że wymigasz się od sądu. Jeżeli się spiszesz, potraktuję to jako okoliczność łagodzącą. Georg popatrzył na niego bez słów i bez entuzjazmu. – A teraz do rzeczy panowie, trzeba opracować plan odwrotu. – Tu major zwrócił się ponownie do wszystkich oficerów, zapraszając ich gestem do pochylenia się nad mapą. – Przeciwnik atakuje z kierunku północno–zachodniego. Ma przewagę w ludziach i uzbrojeniu – rozpoczął, pokazując odpowiednią pozycję na mapie, sierżant sztabowy Knach, przyboczny majora, albo „przydupas“ jak nazywali go po cichu inni. – W tej chwili resztki naszych sił okopały się w tym rejonie i związały przeciwnika w wymianie ognia. Brak nam łączności ze sztabem, a amunicji starczy ledwie na kilka godzin. Proponuję poczekać do zmroku, za jakieś trzy godziny i pod osłoną nocy przebijać się w kierunku południowo-zachodnim, tak aby... – Z całym szacunkiem panie majorze – Devonser-Humple uznał, że nie ma nic do stracenia i przerywał wywód Knacha. – Jak do tej pory, przegrywamy wszystkie dzisiejsze potyczki, ponieważ robimy dokładnie to, czego chce nasz przeciwnik i wpadamy w zastawione przez niego pułapki. Wychodzi na to, że byliśmy zanadto przewidywalni, a plan sierżanta, skądinąd bardzo rozsądny, wpisuje się w ten sam schemat. – Tu Humple spojrzał ukradkiem na Schultze. – Proponuję coś zupełnie innego. Natychmiast przerwać działania wojenne i zamarkować odwrót w kierunku południowym, a następnie, korzystając z osłony budynków, cofnąć się wzdłuż linii rzeki do punktu wyjścia i kontynuować odwrót w kierunku północno-zachodnim, prosto na obecne linie wroga. Jestem pewien, że ten manewr pozwoli nam oszukać przeciwnika i zyskać sporo czasu przewagi. Może nawet pozwoli na atak z zaskoczenia i wygranie tej bitwy. – Bzdury – prychnął Knach. – Widziałeś przeciwnika? – zapytał znienacka Humple. – Nno, nie – odpowiedział przyboczny majora. – To skąd wiesz, że mają przewagę liczebną? – To oczywiste. Niby jak...? – My ich widzieliśmy. – Łgał jak z nut Humple, wskazując palcem na sierżanta. – To „Iwan“, mały oddział. Góra kilkanaście osób. Mają jakąś nową broń, szybkostrzelną i bezłuskową. Potężna siła ognia stąd wrażenie, że mają przewagę.
374
Andrzej Trybuła – Bzdura! Jak kilkunastu ludzi...? – Panowie, bez kłótni! – tym razem to sam major Lange przerwał Knachowi. – Trzeba przyznać, że w argumentacji porucznika Humple jest jednak pewna logika – dodał. – Jeżeli nikt nie ma nic lepszego do zaproponowania, to trzeba będzie ją poważnie rozważyć. Żaden z oficerów nie odważył się oponować. – Oczywiście wizja ataku na przeciwnika jest całkowicie niemożliwa do zrealizowania. Dysponuje zbyt dużą przewagą... w uzbrojeniu – kontynuował, siląc się na mentorski ton major Lange. – Naszym priorytetem powinno być jak najszybsze dotarcie do linii naszych wojsk, a po przegrupowaniu, atak z użyciem wojsk pancernych i lotnictwa. Wykonać! – zakończył jak zwykle krótko. Grupka kilkunastu żołnierzy przedzierała się przez połyskujące czerwienią promieni nisko zawieszonego nad ziemią słońca ruiny zniszczonego miasta. Poruszali się jeszcze dość szybko, choć na ich twarzach znać już było poważne zmęczenie. Grupkę prowadziło dwóch żołnierzy, wyraźnie trzymających się z dala od innych. W pewnym momencie jeden z nich pochylił się w kierunku drugiego, szepcząc mu coś do ucha. – Niech pan się nie ogląda, panie poruczniku, wydaje się, że od dłuższego czasu jesteśmy obserwowani – powiedział szeptem sierżant Schultze wprost do ucha porucznika Humple. – Prędzej czy później to musiało się stać – odpowiedział Devonser. – Na szczęście zyskaliśmy trochę czasu i pozbawiliśmy przeciwnika elementu zaskoczenia. Teraz nasza kolej. – Humple zatrzymał się, dając znać pozostałym, aby uczynili to samo, a następnie odwrócił się i podszedł do majora. – Panie majorze, za jakąś godzinę zajdzie słońce. Nie damy rady iść dalej, musimy odpocząć, a to miejsce wydaje się odpowiednie. – Dobrze – odpowiedział łapiąc oddech Lange. – Tylko proszę nie zapominać o odpowiednich środkach bezpieczeństwa. W końcu cały czas jesteśmy na terytorium wroga. Schultze w ciągu pięciu minut wyszukał odpowiednie miejsce na postój. Gdy tam weszli, porucznik Humple z podziwem spojrzał na swego sierżanta doceniając walory obronne schronienia. Znajdowali się w wolno stojącym budynku o grubości ścian zapewniającej przyzwoitą ochronę w razie ataku przy użyciu ciężkiej broni maszynowej, a nawet ostrzału artyleryjskiego. Brak połączenia z innymi budynkami uniemożliwiał atak z góry, a odpowiednia
375
Andrzej Trybuła ilość otworów w ścianach pozwalała na odpowiednią penetrację otoczenia i obronę budynku w razie ataku z każdej strony. Przy odpowiednim zabezpieczeniu mogli tu w miarę bezpiecznie przetrwać noc, w razie potrzeby odpierając ataki nawet dużych oddziałów przeciwnika, tyle że Devonser van Culgenar wiedział, że atakuje ich tylko jeden człowiek. Budynek idealnie nadawał się do zastawienia pułapki, i do ucieczki. Do pomieszczenia, w którym przebywali można było wejść jedynie z dwóch stron. Z klatki schodowej oraz przez dziurę w ścianie wychodzącą na zewnątrz budynku. W razie ataku z jednej strony zawsze można było z drugiej strony oskrzydlić przeciwnika, albo po prostu uciec niezauważonym. Porucznik niezwłocznie przydzielił Schultzowi pięciu ludzi z rozkazem spenetrowania i zabezpieczenia terenu. Sam natomiast zajął się rozplanowaniem obrony wewnątrz budynku. Nim minęła godzina, wszystko było już przygotowane. Do stojącego przy jednej ze szczelin w murze porucznika Humple podszedł wolno Schultze. Przez chwilę obaj wpatrywali się w przestrzeń przed sobą, spoglądając na wyglądające zza gruzowiska ostatnie promienie słoneczne, kończące ten krótki, a zarazem bogaty w wydarzenia, jesienny dzień. Po chwili jasność była już tylko wspomnieniem. Władzę nad Warszawą przejęła noc i służący jej mrok, który niczym duch poległych żołnierzy położył się cieniem na gruzach budynków i ulic pogrążając je w całkowitej ciemności. Obaj żołnierze poczuli dreszcz na plecach wyczuwając nieuchronność zbliżającego się niebezpieczeństwa. – Myślisz, że przyjdzie tej nocy? – zapytał retorycznie Humple. – Przyjdzie na pewno – odpowiedział sierżant. – I niech Bóg ma nas wtedy w swojej opiece. – Albo jego – dodał zaciekle Devonser. Major Fritz Lange obudził się w środku nocy tchnięty nagłym przeczuciem. Błędnym wzrokiem rozglądnął się dookoła, lecz nie zauważył nic groźnego. Obok niego oparty o ścianę spał jego przyboczny, Knach. Pozostali żołnierze leżeli na podłodze zwinięci w kłębek, przytuleni do siebie w poszukiwaniu odrobiny ciepła. Jego oczy powoli przyzwyczajały się do ciemności. Dopiero po dłuższej chwili zdołał dojrzeć dwóch stojących na straży wartowników, wypatrujących przez dziury w ścianie jakichkolwiek oznak działalności nieprzyjaciela.
376
Andrzej Trybuła W zasadzie nic takiego się nie działo, pomyślał. W Charkowie przeżył ze swoim oddziałem nie jedną taką noc i stawał czoła nie takim niebezpieczeństwom. Chociaż tym razem było zupełnie inaczej. Nigdy wcześniej morale jego ludzi nie było tak niskie jak teraz, a Fritz za ten stan rzeczy winił przede wszystkim tego krnąbrnego porucznika Humple i jego sierżanta, który nie odstępował go ani na krok. Nawet w tej chwili Lange widział ich stojących razem obok siebie przy wejściu do kryjówki. Nic tak negatywnie nie wpływa na morale jak brak wyraźnego przywództwa i niesubordynacja, a Humple wyraźnie go lekceważył, nie okazując należnego dowódcy szacunku. Niestety, w obecnej sytuacji nic na to nie mógł poradzić. Potrzebował każdego człowieka, a niewielu ich pozostało. Ale po powrocie do koszar... W myślach już widział sąd polowy i Humpla stojącego pod ścianą. Przez twarz przeszedł mu grymas przypominający szyderczy uśmiech. W tym samym momencie potężna eksplozja wstrząsnęła górnymi piętrami budynku zasypując wszystkich resztkami przylegającej do sufitu mieszaniny tynku i zaprawy murarskiej. Śpiący do tej pory żołnierze zerwali się natychmiast w pełni gotowi do odparcia ataku wroga, jednak minęła dobra chwila i nic takiego nie nastąpiło. – Stać w pogotowiu na stanowiskach – zatrzymał ich głośno Humple, widząc, że powoli zaczynają tracić cierpliwość. Uczynił to w dobrym momencie. W tej samej chwili druga eksplozja wstrząsnęła murami od strony podwórza. Tym razem efekt wybuchu był inny. Przed budynkiem zaczęły zapalać się specjalnie przygotowane w tym celu ogniska, rozświetlając jasnym blaskiem całą otaczającą ich przestrzeń. Oczom zdumionych żołnierzy ukazała się, stojąca w odległości jakichś pięćdziesięciu metrów od nich, postać. Ubrany na czarno, wysoki i potężnie umięśniony mężczyzna stał z olbrzymim karabinem przewieszonym przez ramię wyraźnie nie wiedząc, co robić. Był oszołomiony wybuchem. Stał tylko trąc intensywnie oczy porażone jaskrawym światłem. Wszystko to niestety trwało tylko ułamek sekundy i zanim Schultze zdążył krzyknąć ognia, postać mężczyzny zmieniła się w bezkształtną, spowitą w gęsty dym kulę, która z dużą prędkością zaczęła umykać, przemieszczając się w kierunku leżących poza zasięgiem światła ruin budynków. Pierwsze kule dosięgły ją, gdy była już prawie na granicy ciemności. Żołnierze strzelali zawzięcie z wszystkiego, co mieli, w nadziei zniszczenia raz na zawsze znienawidzonego wroga. Ostrzał był tak intensywny, aż
377
Andrzej Trybuła w pewnym momencie uciekająca kula dymu rozbłysła intensywnym światłem i zaczęła płonąć, wyraźnie przy tym wytracając prędkość. Wśród obrońców budynku rozległ się okrzyk radości i zwycięstwa. Przez moment wydawało im się, że wreszcie pokonali wroga. Jednak już po chwili krzyk zmienił się w jęk zawodu, kiedy kula znowu spowiła się dymem, przyspieszyła i po chwili zniknęła z widoku, rozpływając się w otaczającej ją ciemności. W budynku zapadła grobowa cisza. Van Culgenar – Humple rozglądnął się dookoła, patrząc z wściekłością na obce twarze żołnierzy, których miał przecież zagrzewać do walki. Wszyscy sprawiali wrażenie przygnębionych i zrezygnowanych. W ich oczach zauważył strach. Chciał coś zrobić, powiedzieć, ale zły nastrój dopadł także i jego, powodując zamęt w myślach. Dlatego z wdzięcznością przyjął inicjatywę Schultza, który najwidoczniej nie przeżył porażki tak mocno jak on i zachował trochę więcej zimnej krwi. Po chwili wrzasków sierżant przywrócił porządek, ustawiając żołnierzy na stanowiskach i ustalając zmiany wart. To wystarczyło, żeby chwilowo przywrócić dyscyplinę w oddziale. Po sprawdzeniu, że wszyscy wrócili na miejsce, Schultze podszedł do Humpla. – Zniszczył wszystkie zabezpieczenia – powiedział cicho, tak aby inni go nie usłyszeli. – Pułapka świetlna była naszą największą nadzieją na zwycięstwo, teraz pozostała nam jedynie ucieczka. Wszyscy widzieli, że przeciwnika nie da się zniszczyć. W naszych ludziach nie ma już ducha walki. Musi pan porozmawiać z majorem – zakończył. Humple bez słowa podszedł do Fritza Lange. Po krótkiej, ale ostrej wymianie zdań wrócił do Schultza. – Cholerny major nie zgadza się na odwrót w nocy, decyzję podejmie dopiero rano. Musimy czekać, i tak nie mamy nic lepszego do roboty. Fritz Lange ponownie siedział skulony w kącie pokoju, wtulając się w plecy siedzącego obok adiutanta. Nie zamierzał już spać. Od ostatniej potyczki minęło kilka godzin, a on cały czas nie mógł opanować swojej wściekłości. Jak Humple śmiał po raz kolejny podważyć jego autorytet, i to przy wszystkich. Gdyby nie był teraz potrzebny, rozkazał by go rozstrzelać na miejscu, bez sądu. Ale po powrocie i tak czeka go śmierć, pomyślał z wyraźną satysfakcją. Należy go powiesić, nie można marnować kul na kogoś takiego jak Humple. Jak Rzesza ma wygrać tę cholerną wojnę, kiedy ma takich oficerów?
378
Andrzej Trybuła W tym momencie zastygł ponownie. Do uszu wszystkich doszedł cichy świst, przypominający trochę odgłos pary uciekającej z czajnika przez gwizdek. Świst stawał się coraz bardziej doniosły, a po chwili do pomieszczenia, w którym przebywali, coś wpadło, wyraźnie stukając o podłogę. A potem wpadło coś jeszcze i... jeszcze coś. Rozwalający bębenki w uszach huk zwalił ich na podłogę, pozbawiając na chwilę kontroli nad zmysłami, a jakby tego było mało, pomieszczenie zaczął wypełniać gęsty, duszący dym. Devonser van Culgenar, a zarazem porucznik Humple, leżał na ziemi, zakrywając sobie usta kawałkiem munduru. Wybuch ogłuszył go tak jak i pozostałych, jednak doświadczenie nakazywało mu leżeć na miejscu i czekać na rozwój wypadków. W odróżnienie od innych wiedział, co go zaatakowało. Ten idiota, „on sam“ użył granatów ogłuszających z gazem i pewnie zaraz zaatakuje. Dopiero gdy brak powiet-rza stał się nie do zniesienia, postanowił, że musi działać. Rozglądnął się dookoła, starając rozeznać w sytuacji. Jak przez mgłę zobaczył, że ogłuszeni żołnierze, nie mogąc oddychać, zaczęli w popłochu, instynktownie przemieszczać się w kierunku dziury w ścianie i wyskakiwać na zewnątrz w poszukiwaniu nadającego się do oddychania powietrza. Dochodzące do niego tępe odgłosów wystrzałów i ogniki wybuchów świadczyły o tym, że prócz powietrza znaleźli tam też i śmierć. W przebłysku przytomności umysłu przypomniał sobie o drugim wyjściu wiodącym przez klatkę schodową. Chciał krzyknąć do żołnierzy, aby poszli za nim, jednak gryzący dym nie pozwolił mu nawet otworzyć ust, wywołując tylko nagły atak kaszlu. Ostatkiem sił i woli porucznik nakazał swym mięśniom skierować ciało w kierunku wyjścia. Już przy pierwszym kroku potknął się o leżącego obok niego Schultze, którego rozpoznał jedynie po charakterystycznej siwiźnie włosów. Bez wdawania się w zbędne wyjaśnienia złapał go za kurtkę i pociągnął za sobą w kierunku wyjścia. Po chwili tamten zaczął iść samodzielnie. Gdy byli w pobliżu wyjścia, coś złapało go za nogi, nie pozwalając mu się poruszać. Porucznik Humple pochylił się i w obłokach dymu zobaczył przerażoną twarz majora. W tym całym zamieszaniu miał trochę szczęścia. Jeszcze nie wszystko stracone, pomyślał łapiąc starego za połę płaszcza. Razem z Schultzem wywlekli go za sobą, wyrzucając w kierunku klatki schodowej i upragnionego wyjścia. Gdy wypadli na zewnątrz wszyscy trzej upadli na ziemię z wyczerpania i braku tlenu. Przez chwilę leżeli tak, łapczywie
379
Andrzej Trybuła chłonąc powietrze, jednak wyraźnie już otrzeźwiony Schultze nie dał im długo odpoczywać. Jako pierwszy zerwał się na nogi, wskazując kierunek ucieczki w ciemność. – Wszyscy zginiemy, wszyscy zginiemy – jęczał leżący na ziemi major Fritz Lange, który najwyraźniej wpadł w jakiś amok i nie mógł się z niego otrząsnąć. Devonser z politowaniem i pogardą spojrzał na niego, na moment odrywając wzrok od dziwnego zjawiska, które przykuwało ich uwagę od dobrej chwili. Zjawisko przypominało trochę zorzę polarną, którą van Culgenar widział już podczas swoich podróży, jednak w tym przypadku przyczyna zjawiska tkwiła na ziemi, a nie w powietrzu. Wyglądało to trochę tak, jakby ktoś na chwilę rozświetlał całe kwartały miasta jasnym i wyraźnym światłem dającym wrażenie zorzy, po czym gasił światło, przenosząc je na kolejny kwartał miasta i tak po kolei. – Szuka nas – skwitował krótko zjawisko Schultze, który już dawno przestał się dziwić czemukolwiek. – I znajdzie prędzej czy później. Dalsza ucieczka nie ma sensu, z czymś takim nie wygramy, ale przynajmniej mamy czas, żeby się przygotować do walki – zakończył z zaciętą miną. – Masz rację, ucieczka z powrotem w kierunku rzeki tylko odłożyła w czasie to, co i tak było nieuchronne. Lepiej sprawdźmy, jaką bronią dysponujemy – odpowiedział Humple. – A co z nim? Będzie nam tylko przeszkadzał. – Sierżant wskazał znacząco na nóż, który trzymał w ręku. – On musi żyć – zareagował przesadnie van Culgenar – Humple. – Musi żyć! Pamiętaj, to ważne – dodał z przejęciem. – Nawet gdyby tobie albo mnie się coś stało. Nawet gdybyśmy byli o włos od śmierci, on musi żyć, rozumiesz! – Dobra – sierżant wzruszył ramionami, dopatrując się w zachowaniu dowódcy pierwszych oznak szaleństwa. – Schowam go gdzieś – powiedział Devonser, odchodząc na bok z majorem. Gdzieś, gdzie nie będzie nam przeszkadzał. Światło było białe i bardzo jasne. Wychodziło z góry i pozwalało na dostrzeżenie każdego szczegółu otoczenia. Wyglądało tak, jakby ktoś zamiast słońca zapalił nad nimi wielką lampę z mleczną żarówką. Schultze czuł przez skórę, że przeciwnik wpadł na ich trop i tylko kwestią czasu było, kiedy zlokalizuje ich obecną kryjówkę. Razem z porucznikiem leżeli
380
Andrzej Trybuła na ziemi przykryci płaszczem majora Lange w oczekiwaniu na atak. Amunicji starczyłoby im zaledwie na kilka minut potyczki, dlatego zdecydowali się wykorzystać ją w całości na pułapki i prowadzić walkę wręcz. Sierżant w jednej ręce ściskał osadzony na drzewcu długi, wojskowy nóż, a w drugiej znaleziony nieopodal żelazny pręt. Delikatny szmer z prawej zwrócił ich uwagę. Jednocześnie popatrzyli w tamtą stronę. Jakieś dwadzieścia metrów dalej, na szczycie niewielkiego wzniesienia, zobaczyli samotną postać mężczyzny, którego już raz widzieli tej nocy. Mężczyzna rozglądał się wkoło, stojąc obok dziwnej maszyny, z wyglądu przypominającej motocykl, tyle że bez kół. Był dobrze oświetlony, dlatego Schultze mógł mu się dokładnie przyjrzeć. Wysoki i potężnie zbudowany. Miał jakieś dwa metry wysokości i ważył ze sto dwadzieścia kilogramów. Ubrany był teraz w spodnie i kurtkę w barwach ochronnych, jednak bez żadnych emblematów i naszywek. Miał solidnie wyglądające buty, a na głowie czapkę w kolorze munduru. Z pleców zwisał mu ciężki karabin maszynowy, a uzbrojenie uzupełniał długi nóż wystający z kabury zawieszonej na pasie. Sierżant ocenił go jako przeciwnika, poważnego, jednak możliwego do pokonania przez dwóch dobrze wyszkolonych żołnierzy. Na dalsze przemyślenia nie było już czasu. Tamten wsiadł na swój pojazd i skierował go w dół. Prosto w zastawioną przez nich pułapkę. Odgłos wybuchu oznaczał, że pojazd przeciwnika właśnie wjechał na skleconą przez nich naprędce, prowizoryczną minę. Nie marnując czasu, zerwali się z ziemi na nogi i podważając wystające pręty, zrzucili na dół przygotowaną wcześniej stertę gruzu i kamieni całkowicie zasypując wszystko, co znajdowało się niżej. Potem rozdzielili się i zaczęli zachodzić przeciwnika z obu stron. Oczekiwali wroga całkowicie unieruchomionego zawałem, jednak się mylili. Po opadnięciu kurzu czekało ich wielkie rozczarowanie. Leżące na dole rumowisko, podnoszone jakąś niewidzialną siłą, zaczęło unosić się do góry i opadając na boki uwolniło nienaruszony pojazd wraz z jego kierowcą. Porucznik Humple i sierżant Schultze nie czekali na to, co się stanie dalej. Krzyknęli głośno, dodając sobie odwagi i z nożami w rękach rzucili się w kierunku przeciwnika. Ten jednak nie zamierzał się bronić. Dotknął tylko pasa i w tym samym momencie jakaś potężna siła zwaliła ich z nóg, pozbawiając broni i przytomności. Devonser van Culgenar ocknął się ciągnięty za nogi po ziemi. Miał skrępowane ręce, a jego głowa nieprzyjemnie obijała się o nierówności i wystające kawałki cegieł. Podróż nie trwała zbyt długo. Po chwili zatrzymał się, a następnie coś podniosło go w górę i rzuciło na ziemię. Spadł obok
381
Andrzej Trybuła leżącego w tym samym miejscu sierżanta Schultze. Od razu próbował ruszyć się z miejsca, ale nie mógł. Jego ciało ogarnęła dziwna niemoc, uniemożliwiająca wykonanie jakiegokolwiek ruchu, nawet wtedy gdy heros podniósł go do góry, patrząc w jego twarz, a następnie z wyraźną złością rzucił z powrotem na ziemię. Jakby nie otrzymał tego, czego się spodziewał. Porucznik Humple obserwował kątem oka, jak coraz bardziej zdenerwowany heros ogląda Schultza, a następnie daje upust swej złości, kopiąc dość mocno w leżący na ziemi kamień. Rozwścieczony chodzi przez chwilę w kółko, mamrocząc coś pod nosem, po czym wraca do sierżanta, szybkim ruchem wyciąga wiszący u pasa nóż, pochyla się i jednym cięciem rozrzyna mu gardło. Potem wstaje i odwraca się w jego stronę. Devonser zamknął oczy w oczekiwaniu na zimny dotyk stali, lecz zamiast zgrzytu rozcinanej skóry usłyszał wyraźny śmiech. Otworzył oczy. Dziesięć metrów od nich stał major Fritz Lange, który musiał jakoś wyjść z kryjówki. Nie zwracał na nich uwagi, stał tylko śmiejąc się głośno i tupiąc, jak dziecko. Potem zaczął bełkotać coś niezrozumiale, zachowując się przy tym tak, jakby prowadził dyskusję lub wygłaszał płomienną mowę. Heros uśmiechnął się pod nosem, odpuścił porucznika i zwrócił się w stronę majora. Teraz jest szansa. Ostatnia, pomyślał Humple. – Hej, ty... Culgenar! – wrzasnął po holendersku, najgłośniej jak potrafił. – Devonser van Culgenar! Culi! Zostaw go! Nie możesz go zabić! Heros zareagował. Odwrócił się zdziwiony. Na jego twarzy pojawił się wyraz niedowierzania. Zaczął wracać w jego kierunku. – Posłuchaj Culi, to.... Dewonser – Humple nie skończył zdania. Przeszkodziła mu szeroka na pięć centymetrów klinga noża, tkwiąca aż po rękojeść w jego gardle. Świat zamarł nagle w bezruchu i pogrążył się w całkowitej nicości. *** Gwałtowny wstrząs wywołany wizją zamroczył go na moment, odrzucając do tyłu jak po mocnym uderzeniu pięścią. Gdy minął pierwszy szok, zrobił krok w przód i ponownie spojrzał w lustro, co pozwoliło mu powrócić do stanu jako takiej równowagi, umożliwiającej przynajmniej zapanowanie nad niekontrolowanym ruchami mięśni. Tym razem, to co tam zobaczył, to na pewno była jego twarz...
382
Andrzej Trybuła
Śmierć aktywowana śmiercią Zgrzyt poszycia. Kolejny wstrząs, i gwałtowny, ostry spadek w dół. Mocno huśtało. Mimo pasów i wygodnej pozycji, major Roman Majek musiał złapać mocniej za poręcz fotela, inaczej ryzykował co najmniej stłuczeniem głowy. – Cholernie wieje! – Co?! – Mówię, że cholernie wieje! Siedzący naprzeciw majora oficer Biura Ochrony Rządu, którego poznał ledwie godzinę temu, wyglądał na nieźle przestraszonego. Gwałtowne podmuchy wiatru, miotały teraz helikopterem na boki jak zabawką na sznurku. Roman Majek spojrzał na niego z politowaniem – Niech pan się tak ostentacyjnie nie boi. W naszym fachu to aż… nieprzyzwoite. Przecież to Sokół piątej generacji. Takie maszyny potrafią wylądować na platformie wiertniczej przy dużej piątce, a tu nawet nie widać morza. – Nie znoszę morza. – Twarz oficera wyglądała teraz jeszcze bardziej blado niż poprzednio. – Słabo pływam i nie znoszę latać. Nic na to nie poradzę, to nie moja bajka. – Ale przeszedł pan chyba jakieś szkolenie wstępne? – Kiedy to było, i co to było za szkolenie. Ja jestem zwykły administracyjny. Logistyk, specjalista od organizacji, a nie jakiś cholerny komandos. Bez obrazy, panie majorze. – Dobra – Roman westchnął zrezygnowany. – W takim razie niech pan już nie myśli o locie. Proszę mi jeszcze raz, dokładnie, ze szczegółami opowiedzieć wszystko co wiemy o tym zamachu. – Nie wiadomo nawet, czy to był zamach? Sprawa jest nietypowa. Precedens na skalę europejską. To miała być rutynowa wizyta. Nowo mianowany Wiceprezydent wraca do swojego rodzinnego miasta, by tam uświetnić obchody Dnia Niepodległości. Nic wielkiego: przecięcie wstęgi przy odsłonięciu nowego pomnika, potem krótka akademia w auli miejscowego uniwersytetu, przemówienie, wręczenie kwiatów zasłużonym, całusy od dzieci i tyle. O trzynastej obiad z miejscowymi notablami i do domu. No i Opole! Przecież tu się nigdy, nic nie dzieje. Nawet za Solidarności. W całej Polsce zadymy, strajki, mordobicie, a tu… nic. Do tego resort się nie spisał. Okazało się, że nie mieliśmy żadnych przecieków, żadnych prawdopodobnych scenariuszy, a tu, taki numer. Kto mógł przypuszczać?
383
Andrzej Trybuła – Prezydent miał ochronę?! – Pomimo mikrofonu i słuchawek na uszach Roman cały czas musiał wysilać głos, by przekrzyczeć warkot wirników. – Normalnie, sześciu naszych i miejscowa policja. Straciliśmy z nimi kontakt podczas akademii, równo o dwunastej trzydzieści. Było połączenie, nagle ciach i nie ma połączenia, a zaraz potem na miejscową komendę zadzwonił telefon. Jakiś gość mówił krótko, ale bardzo pewnie i rzeczowo. Przedstawił się jako bojownik „Organizacji Wolny Śląsk”. – OWŚ, nie znam – przerwał mu Roman. – Nikt nie zna, zupełna enigma. Ale jak już mówiłem facet był bardzo rzeczowy. Przekazał tylko krótki, ale za to treściwy komunikat. Mają Wiceprezydenta i trzystu zakładników: mężczyzn, kobiety i dzieci. Podłożyli ładunki wybuchowe pod budynek, jeśli spróbujemy ich odbić wszystko wyleci w powietrze. Kazał czekać na następne połączenie, i to wszystko. – Dzwonił jeszcze? – Do teraz ani słowa. Po tym telefonie miejscowi dostali chyba sraczki ze strachu. Nie wiedzieli co robić. Wpadli w panikę. Jakiś kretyn, zamiast od razu do nas, zadzwonił najpierw do oficera dyżurnego w MSW, a ten – nie lepszy idiota – najpierw powiadomił Rząd a dopiero później BOR, wywołując lekki chaos kompetencyjny. I w ten oto sposób, wypracowane latami, ćwiczone i dopieszczane procedury bezpieczeństwa okazały się warte tyle, co kupa gówna. Pani Prezydent dowiedziała się o wszystkim w trakcie obchodów na Placu Piłsudskiego. Twarda sztuka, zdecydowała, że nie przerwie uroczystości. Oglądałem transmisję akurat w tym momencie kiedy przekazali jej wiadomość, nawet jeden mięsień nie drgnął jej na twarzy, niczym się nie zdradziła. Potem naprędce sklecony sztab kryzysowy ustalił, że sprawą zajmie się GROM. Pana ludzie są już na miejscu, a mnie wysłali żebym ściągnął ich dowódcę z urlopu, to wszystko. – Telewizja już wie? – Publiczna, tak! Mieli tam swoich ludzi. Robili materiał z obchodów, a teraz nie mają z nimi kontaktu. Na razie trzymamy ich na smyczy. Pozostałe telewizje, nie wiadomo. Ale pewnie już wiedzą, takich rzeczy nie da się długo ukryć. Miejscowa policja zabezpiecza i grodzi teren, ewakuuje sąsiednie budynki, tylko patrzeć jak zlecą się wszystkie hieny. Dla nich to przecież woda na młyn. Sensacja dużej miary. Padlina do pożarcia. Nie mogło być lepiej. – Kto jest negocjatorem? – Jakiś… Migalski z Wrocławia. Miał najbliżej, jest już na miejscu.
384
Andrzej Trybuła – Piotr Migalski? To dobrze. – Zna go pan? – Znam. Miałem okazję z nim kiedyś pracować. Jest dobry: rzeczowy, elokwentny, zagada delikwenta na śmierć. A przy tym ma jedną, bardzo poważną zaletę, pomyślał Roman. Nie mędrkuje, nie grymasi, nie stara się rządzić i bez mrugnięcia wykonuje wszystkie sugestie dowódcy. On robi swoje, my swoje, pełna współpraca. Idealny do tej roboty. W żadnym razie nie narazi akcji. Ostatnie spostrzeżenie major Roman Majek, dowódca jednostek specjalnych GROM zatrzymał dla siebie. Życie nauczyło go żeby nie być zbyt wylewnym w słowach. Zwłaszcza wśród funkcjonariuszy BOR, po końcówki ich czarnych okularów tkwiących w brudnej polityce. Tymczasem lot maszyny wyraźnie się ustabilizował. Zaczęli wytracać wysokość, schodząc dosyć szybko w dół. Wszystko przy akompaniamencie zrzędzeń i jęków „Borowca”, którego twarz, w ciągu kilku sekund zdążyła kilkakrotnie zmienić barwę: z sinej w żółtą, a potem zieloną i odwrotnie. Wylądowali na jakimś szpitalnym lotnisku, niedaleko centrum miasta. Obok płyty czekał na Romana policyjny samochód, który po chwili mknął ulicą na sygnale wioząc go prosto na miejsce zdarzenia. *** Spory plac, przed pomalowanym w pomarańczowo-niebieskie barwy, stylowym budynkiem uniwersyteckim – ozdobionym, widocznym z daleka napisem COLLEGIUM MAIUS – przypominał bardziej, średniowieczny obóz warowny, zajęty na całego przygotowaniami do bitwy, niż porządnie zabezpieczone miejsce zdarzenia. Panował tam nieopisany chaos. Policjantów było zdecydowanie za dużo. Bardzo ciasno otoczyli budynek tworząc z radiowozów prawdziwą barykadę, zupełnie tak, jakby zamierzali się przed kimś bronić. Nie wiedząc za bardzo, co robić dalej, stali teraz skuleni, bez ruchu, za samochodami, z bronią gotową do strzału i ciałem drżącym z emocji wywołanej napływem sporej dawki adrenaliny. Niektórzy funkcjonariusze, pewnie starsi stopniem, próbowali jakoś dowodzić tym całym bałaganem. Cały czas kogoś nawoływali, przestawiali wozy z jednego miejsca w drugie, przemieszczali ludzi, wrzeszcząc i potęgując tylko ogólny stan napięcia, który ewidentnie
385
Andrzej Trybuła groził już wybuchem. Przy tym wszystkim, policjanci zajęci byli tylko budynkiem. Nikt, ale to absolutnie nikt, nie zwracał uwagi na to co dzieje się za ich plecami. A tam już zdążył utworzyć się spory, niekontrolowany tłum gapiów, na czele z wozami transmisyjnymi różnych telewizji, których ekipy żwawo rozkładały sprzęt, zamierzając najwyraźniej prowadzić transmisję z bliska i na żywo. Prawdziwy cyrk, pomyślał Roman patrząc krytycznie na wszystko zza szyby radiowozu. Do kompletu brakowało tylko dzikich zwierząt i grających na nosach - jak na trąbce, wesołych clownów, biegających wkoło i łapiących wszystkich za portki. Dla niego taka sytuacja była nie do przyjęcia. Jedna wielka beczka prochu, która zaraz wybuchnie grzebiąc szanse na powodzenie akcji. Przykry widok znikł, jak tylko skręcili w stronę wjazdu do znajdującego się dokładnie pod parkiem, podziemnego parkingu, na którym uruchomiono tymczasowe centrum dowodzenia. Wewnątrz nie było już tak tłoczno jak na górze, chociaż i tak kręciło się tam zbyt wielu gliniarzy bez przydziału. W głębi parkingu major zauważył dużą, czarną ciężarówkę z charakterystyczną, doskonale znaną mu naczepą. Widok stojących obok niej, pięciu opancerzonych Hummerów, sprawił mu wyraźną satysfakcję. Radiowóz zatrzymał się obok nich. Gdy Majek wysiadł z wozu, natychmiast pojawił się przy nim, szczupły, ubrany w czarny kombinezon żołnierz, o krótkich blond włosach zakończonych z prawej strony głowy (dla ozdoby, a może dla równowagi), długim, cienkim warkoczykiem oplecionym wokół ucha, lub tego co kiedyś było uchem. – Cześć, Sułtan, co tu się wyrabia? – zapytał Roman, odwracając głowę w marszu, i lekko, półgębkiem, uśmiechając się do kolegi. – Witam szefie! Jak widać, burdel na całego. Dobrze że pan przyjechał, jeszcze chwila i zaczęlibyśmy strzelać do wszystkiego co się rusza. Na pewno trafilibyśmy jakiegoś terrorystę. Roman Majek wyszczerzył zęby w pełnym uśmiechu, prawidłowo reagując na dowcip kolegi. – To trzeba było działać, a nie czekać na szarżę. Teraz będzie wszystko na mnie. No ale dosyć tego syfu, już czas najwyższy wprowadzić rządy twardej ręki. – Święte słowa, panie majorze, święte słowa. – Sułtan prowadził go w kierunku mobilnego wozu dowodzenia znajdującego się, w przywiezionej przez ciężarówkę naczepie kontenerowej, na dachu której umieszczono szereg dziwnych, anteno-podobnych urządzeń.
386
Andrzej Trybuła – Ilu jest naszych? - zapytał major Majek stając na schodkach prowadzących do wnętrza naczepy. – Z panem będzie dziesięć grup. – Za dużo! Pojebało tych na górze. Co my, kurwa, będziemy zamieszki likwidować, czy terrorystów? Podziel oddział na połowę. Najlepsi do akcji reszta zostaje w odwodzie. Jakie mamy wsparcie? – Jak pan widzi! Jest wóz dowodzenia, jeden technik, jeden informatyk i dwóch specjalistów. Żuraw, od grup terrorystycznych i Faja, od ładunków wybuchowych. – I wystarczy. Gdzie kucharek sześć, tam nie ma co zbierać. Stara, dobra, uniwersalna zasada. Sprawdza się w kuchni i w wojsku. Tylko by się pałętali pod nogami. Zdenerwowany Majek, pchnął lekko drzwi rozglądając się po wnętrzu naczepy. Kto was tu tylu, kurwa wpuścił, pomyślał zrezygnowany wchodząc do środka. – Kto tu dowodzi?! – wrzasnął od progu nie bawiąc się w ceregiele. W jego stronę patrzyło teraz dziewięć par zlęknionych oczu, a on odwzajemnił im się wyzywającym, rzucanym z góry, lustrującym spojrzeniem pełnym gniewu. Na środku wozu, nad małym stolikiem zawalonym papierami stało dwóch, nieznanych mu, wysokich rangą oficerów policji w granatowych mundurach. Tuż obok nich, ubrany jak cywil, w koszuli bordo, czarnej marynarce i dżinsach, stał negocjator Piotr Migalski, a dalej dwóch „Borowików” w jednakowych, czarnych garniturach, wyglądających mimo tego całego szpanu, bardziej jak pracownicy zakładu pogrzebowego, niż poważni agenci rządowi. Pozostali, przebywający wewnątrz, czterej żołnierze, ubrani w czarne, nomeksowe kombinezony bez naszywek i kamizelki taktyczne tego samego koloru, siedzieli w różnych częściach wozu zajęci doglądaniem sprzętu, sprawiając wrażenie jakby cała sytuacja zupełnie ich nie dotyczyła. Choć delikatnie drgające wargi mogły oznaczać też, próbę powstrzymania się od śmiechu. – Ja! – Wyglądający bardzo poważnie oficer policji podszedł szybko do Majka – Starszy Inspektor Piekarski, Komenda Wojewódzka Policji – przedstawił się wyciągając dłoń na powitanie. – Major Majek… GROM – odpowiedział Roman podchodząc bliżej. – Już nie! W imieniu Prezydenta RP przejmuję dowodzenie akcją.
387
Andrzej Trybuła Roman przyjął wyciągniętą dłoń i ścisnął ją bardzo mocno, dużo mocniej niż można by się było spodziewać po jego posturze. – Macie tu jakąś mapę terenu? – Od razu przeszedł do konkretów nie chcąc niepotrzebnie przeciągać poprzedniego tematu. – Mamy, właśnie nad nią stoimy, nie czekamy z założonymi rękami aż przyjedzie ktoś z Warszawki i pozamiata. Drugi oficer policji był wyraźnie, bojowo nastawiony. Major Majek spojrzał na niego zimnym wzrokiem. Trzeba go szybko usunąć, mogą być z nim kłopoty, pomyślał. Nic jednak nie mówiąc pochylił się nad mapą a wszyscy pozostali za nim. – Trzeba cofnąć wozy policyjne sprzed budynku uniwersytetu – mówił spokojnie, ale wyraźnie i głośno, nie znoszącym sprzeciwu tonem poleceń wojskowych. – Plac ma być pusty, a policja zagospodarowana w sposób bardziej efektywny. Jak najszybciej trzeba ustawić blokady na wszystkich drogach dojazdowych do miejsca zderzenia. Tu. Tu, tu, tu i tu – jego palec szybko wędrował po mapie wskazując odpowiednie punkty. – Posterunki trzeba wystawić też, na wszystkich innych przejściach, skrótach i innych miejscach, w których ewentualnie można by było przerwać blokadę. Bo to ma być blokada nieprzepuszczalna. Wszystkich mieszkańców, gapiów, telewizję i innych cywili należy natychmiast ewakuować poza wyznaczony obszar. Wewnątrz ma być strefa bezpieczna, wolna od ludzi nie związanych z akcją. To zadanie dla policji, bardzo ważne zadanie, tylko dla znających teren miejscowych funkcjonariuszy. Resztą zajmiemy się już my. Proszę wykonać! Ostatnie słowa skierował w stronę stojących naprzeciw niego oficerów policji. Ci, najpierw otworzyli szeroko usta, tak jakby chcieli coś powiedzieć, potem spojrzeli na siebie nawzajem, a w końcu starszy z nich dał znak głową i oboje skierowali się do wyjścia. – Panie inspektorze Piekarski! – Roman zatrzymał ich, gdy już prawie byli na zewnątrz. – Proszę zostać, będzie nam potrzebny koordynator znający miejscowe realia i ludzi. Myślę, że pana kolega sam, doskonale poradzi sobie z organizacją blokady. Wygląda na bardzo energicznego. Na twarzy inspektora pojawił się wyraz ulgi. Bez słów pokazał wściekłemu koledze żeby szedł dalej, po czym wrócił do wozu i zatrzasnął za sobą drzwi. – A panowie? – Tym razem Roman zwrócił się do funkcjonariuszy BOR, stojących jak gdyby nigdy nic z boku i patrzących z wyraźną wyższością na wszystkich wokół.
388
Andrzej Trybuła – Pani prezydent chce być na bieżąco informowana o przebiegu akcji. – Wyjaśnił krótko wyższy z nich, nie bawiąc się w konwenanse. – I wy będziecie ją informować? We dwóch? – Właśnie tak! Będziemy ją informować! We dwóch! Standardowa procedura – dodał drugi, szczerząc zęby w grymasie, który tylko trochę przypominał złośliwy uśmiech. – No dobra, tylko trzymajcie się z boku i nie przeszkadzajcie moim ludziom! Borowcy wzruszyli ramionami, robiąc to jednak w idealnie zsynchronizowany sposób. Roman uznał sprawę za załatwioną. Odwrócił się teraz w stronę Migalskiego. Na jego twarzy ponownie pojawiło się skupienie. – Witam panie Piotrze. Cieszę się że jest pan z nami. Mam nadzieję, że wyciągnie pan z tych gnoi wszystkie istotne informacje, tak żebyśmy mogli sprawnie przeprowadzić akcję odbicia zakładników. – Zrobię co w mojej mocy – odpowiedział Migalski. - Chociaż sytuacja jest, lekko mówiąc, niecodzienna i przed rozmową przydałoby się trochę więcej informacji. – Żuraw, co masz o terrorystach? – rzucił major. Młody żołnierz - sprawiający do tej pory wrażenie, całkowicie pochłoniętego pracą przy komputerze - teraz zerwał się szybko i nieco nerwowym krokiem, zdradzającym osobę nie całkiem pewną swego, zbliżył się do dowódcy. – Cholera, szefie, ciężko mówić, ale wygląda na to, że nikt nic nie wie. Ten cały WOŚ, to albo jedna wielka ściema, albo jakaś nowa grupa wyskakująca z pierwszą akcją. Nasi ludzie sprawdzają wszelkie możliwe tropy. Mamy próbkę głosu terrorysty; System pracuje na okrągło, ale na razie nic nie ma. – Myślisz, że to może być podpucha? – Fałszywy trop? Całkiem prawdopodobne. Takie rzeczy już się zdarzały. Czasami starzy wyjadacze celowo wprowadzają wszystkich w błąd, żeby zrealizować jakieś inne, znane tylko sobie cele. Jeżeli tak jest i w tym przypadku, to dobrze. To znaczy, że na razie zakładnicy są bezpieczni. Gorzej, jeśli faktycznie mamy do czynienia z nową grupą. One zawsze charakteryzują się większym radykalizmem, niż normalnie. Ich akcje są brutalne, nastawione na wywołanie szoku. Takie… demonstracje siły. W takim przypadku zakładnicy są potrzebni tylko do zwiększenia efektu. Mięso armatnie. Po tych słowach w pomieszczeniu zapadła grobowa cisza. Roman podszedł do stolika zrzucając gniewnie papiery na ziemię. Zrobił to, co należało w takiej sytuacji zrobić, czyli znalazł ludziom coś do roboty.
389
Andrzej Trybuła – Chłopaki, wywalcie te śmieci i zróbcie tu wreszcie prawdziwe centrum dowodzenia. W wozie nastąpiło poruszenie. Siedzący dotąd po bokach, milczący i pochmurni żołnierze teraz wstali szybko, wyraźnie ożywieni, z wprawą biorąc się do roboty. Inspektor Piekarski przesunął się do przodu z zaciekawieniem przyglądając się ich czynnościom. Dotychczas słyszał o gromowcach same plotki. Teraz miał okazję zobaczyć ich z bliska, w akcji, poznać ich metody działania i sprzęt, o którym krążyły legendy rodem z filmów fantastycznych, a którego jakoś nie mógł do tej pory zauważyć. Jego oczekiwania spełniły się niebawem. To co brał do tej pory za mały stolik umiejscowiony bez żadnego sensu na środku kontenera okazało się tylko podstawą, na której osadzono teraz wyciągnięty zza podwójnej ściany duży, czarny, blat zwiększający trzykrotnie jego średnicę. Gdy szczęknęły zamki mocujące, blat zalśnił różnokolorową paletą linii, przycisków i znaków ujawniających jego prawdziwą funkcję – interaktywnej konsoli dotykowej. Grube, żółte i proste linie podzieliły czarną powierzchnię wyodrębniając na jego obrzeżu, umieszczone symetrycznie naprzeciw siebie, cztery stanowiska pracy, wyposażone w panele, przypominające trochę bardziej rozbudowaną klawiaturę komputerową. Inspektor spojrzał na twarze zgromadzonych w wozie ludzi. Oprócz niego, tylko negocjator wykazywał jakiekolwiek zainteresowanie tym co się działo. Pozostali, a zwłaszcza funkcjonariusze BOR-u sprawiali wrażenie jakby ta, ewidentna demonstracja możliwości technicznych była dla nich czymś zupełnie oczywistym, czymś co widzieli już setki razy. Ustawienie krzesełek magnetycznie przytwierdzanych do podłoża było ostatnią czynnością przygotowawczą. Żołnierze wsparcia zasiedli na swoich miejscach aktywując klawiatury po czym odwrócili się w stronę dowódcy w oczekiwaniu na dalsze rozkazy. Wszystko to nie zajęło więcej niż dwie minuty. – Aktywować mapę! – padł rozkaz. To co wydarzyło się w tym momencie przyćmiło wszelkie poprzednie niespodzianki. Inspektorowi zaparło dech w piersiach. Musiał przy tym wydać jakiś dźwięk, albo zrobić jakiś nerwowy ruch, ponieważ zwrócił na siebie uwagę majora Majka. Dowódca GROM posłał mu jeden ze swoich tajemniczych uśmiechów, trwających równie krótko, co lot pocisku, wystrzelonego z karabinu szybkostrzelnego na stumetrowej strzelnicy. Nad pulpitem wisiała teraz holograficzna, przestrzenna mapa miasta Opola. Idealnie odwzorowująca układ ulic, budynków i placów. Jeden
390
Andrzej Trybuła z techników wystukał na klawiaturze krótką sekwencję znaków i po chwili obraz zaczął się przesuwać, zabierając widza na wycieczkę z dalekich rogatek do centrum miasta. Stanął, gdy dojechał do budynku „Collegium Maius” Uniwersytetu Opolskiego. Przed oczami mieli teraz jego trójwymiarową kopię w skali. – Mamy połączenie ze szperaczem? – zapytał Majek. – Tak szefie, przez najbliższe dziewięć godzin będziemy korzystać ze sprzętu Amerykanów, a potem przeskoczymy na Galileo. Ustawiliśmy też jednego szperacza naziemnego, z tego co wiem jest już naładowany. – Dajcie obraz łączony i pokażcie widok z góry! Obraz zaczął spłaszczać się ku dołowi, a gdy był już w połowie drogi do pulpitu, wywrócił się o dziewięćdziesiąt stopni, tworząc teraz przed nimi płaski, dwustronny ekran, na którym zobaczyli widziany z góry kwartał miasta, z kościołem na górce i przylegającym do niego budynkiem w centralnym punkcie. Na ulicach, prócz wyraźnych kształtów samochodów widać było jeszcze spore grupki ludzi, przedstawione w postaci małych, czerwonych kropek, powoli przemieszczających się w kierunku granic blokady. – Jak widać wasi ludzie wzięli się już ostro do roboty – zauważył sarkastycznie Majek. Inspektor Piekarski, przyjął uwagę ze stoickim spokojem postanawiając bronić przed majorem honoru swojej formacji. – To dobrzy policjanci. Na co dzień doskonale wiedzą, co mają robić. Jednak z taką sytuacją jak teraz zetknęli się po raz pierwszy, i trochę się pogubili. Ale jak widać na załączonym obrazku wszystko już wraca do normy. – Nie ma lepszych specjalistów od blokad, niż policja – mimowolnie poparł go Roman. – W naszej sytuacji szczelny kordon ma kluczowe znaczenie dla bezpieczeństwa. Chroni przed przypadkowym zagrożeniem ze strony cywili i sprawia, że moi ludzie czują się pewniej. – Nie musi mnie pan pocieszać, ale i tak dziękuję w imieniu policji. – Niech pan sobie tak nie pochlebia – prychnął Majek. – Nie mam żadnego powodu, żeby kogokolwiek tutaj pocieszać. Dla mnie liczy się tylko powodzenie misji, a właściwe wykorzystanie zasobów ludzkich to dwadzieścia procent sukcesu. Zresztą, zaraz przekonamy się czy moja decyzja była właściwa. Chłopaki przejedźcie szperaczem po budynkach i dajcie mi analizę chemiczną! Tym razem, widoczne z góry budynki – w postaci brył przestrzennych – stały się przeźroczyste, ujawniając przebywających w środku ludzi. Tych,
391
Andrzej Trybuła którzy jeszcze się nie zebrali, albo najwyraźniej nie mieli ochoty opuszczać swych domostw, lub też nic nie wiedzieli o ewakuacji. – W tej chwili szperacz nie tylko widzi ludzi – wyjaśniał dalej Roman. – Wykonuje też analizę chemiczną budynków pod kątem wykrywania substancji mających wykorzystanie przy produkcji ładunków wybuchowych. Terroryści mogą być wszędzie. Mamy coś? – Pytanie skierowane było do jednego z techników badających odczyt. – Wychodzi na to, że okolica jest czysta. Ale w budynku uniwersytetu już tak dobrze nie jest. Skan wykrył znaczne ilości mieszanki RDX, poliizobutylenu, sebecynianu i benzyny, a także śladowe ilości DMDNB i piorunianu rtęci. To C-4 z zapalnikiem rtęciowym, amerykańskie, i jest tego naprawdę dużo. – Cholera. Magazyny sprzed dwóch lat – zauważył trzeźwo Roman. – Ile tego wtedy ukradli? – Prawie pięćset kilo. – Cholera! Zmiecie pół dzielnicy. Cisza znów nie trwała zbyt długo. Znów przerwał ją major Roman Majek zwracając się do Inspektora. – Niech pan powiadomi o niebezpieczeństwie swoich ludzi. Muszą przyspieszyć ewakuację. Proszę usiąść przy stole dowodzenia. Moi technicy wskażą panu wszystkie miejsca, gdzie jeszcze ktoś się ukrywa. Proszę też dopilnować żeby policja nic nie mówiła o zagrożeniu wybuchem. Gdyby to wyciekło na zewnątrz, możemy nie opanować sytuacji. – Robi się – powiedział Inspektor siadając obok jednego z żołnierzy i bez zbędnych słów zabierając się do roboty. – A my, sprawdźmy co nas czeka w budynku i przygotujmy akcję. Sułtan! – Tak jest szefie! – Uruchom swój talent do taktyki. Co ci tam nos podpowiada? – Podpowiada, że mamy do czynienia z fanatykami i straceńcami, którzy nie będą uciekać, bo widocznie im na tym nie zależy. Musimy jak najszybciej wejść do środka i wyeliminować zagrożenie. Czas nie gra na naszą korzyść. – No to działajmy. Chłopaki podzielcie ekran i pokażcie nam przekroje budynku w pionie i poziomie! Kilka uderzeń w klawiaturę i obraz kolejny raz zmienił swoje ustawienie. Teraz widzieli już dwa gmachy uniwersytetu stojące obok siebie. Jeden z góry, z rozkładem pomieszczeń i drugi z przodu, z podziałem na piętra. Sułtan przyjrzał się bardzo dokładnie rozmieszczeniu czerwonych kropek na poszczególnych kondygnacjach.
392
Andrzej Trybuła – Zeszli z zakładnikami na drugie piętro. Uznali i całkiem słusznie, że aula nie nadaje się do obrony, za dużo tam przeszkleń, snajperzy szybko wyłuskaliby terrorystów. Na górze zostawili tylko jednego człowieka do ochrony. Proszę zobaczyć jak chodzi, powoli, ale systematycznie, raczej unika okien. Drugi strażnik chodzi podobnie na samym dole. Tylko dwóch ludzi na czujce, to strasznie mało. Muszą czuć się bardzo pewnie, ale z taką ilością C-4 ja też czułbym się pewnie. Wychodzi na to, że z naszego punktu widzenia najważniejsze jest drugie piętro. Mógłbym teraz dostać skan drugiego? Na obrazie z prawej strony, ukazującym przekrój poziomy budynku ponownie zaszły zmiany, teraz pokazywał on tylko drugie piętro z jego rozkładem pomieszczeń tak, jakby pozostała część budynku została odcięta. – Widzi szef – Sułtan znów rozpoczął swoją analizę sytuacji. – Zajęli dwa pomieszczenia, bez okien. Jedną salę wykładową i jedno mniejsze, zapewne jakiś gabinet. Skan termiczny pokazuje, że w większej sali przebywają obecnie dwieście osiemdziesiąt cztery osoby i na szczęście wygląda na to, że wszyscy żyją, chociaż prawie w ogóle się nie ruszają. Co dziwne, nie widać tam też żadnego wartownika, gdyby był, pewnie by się przemieszczał, ale nikt tego nie robi. Dlaczego? Może być tak, że zakładnicy zostali jakoś unieruchomieni i nie przeszkadzają terrorystom. Może zostali uśpieni, albo sparaliżowani gazem. Wniosek? W razie czego nie ma co liczyć na szybką ewakuację. Skan chemiczny pokazuje też, że w głównym pomieszczeniu z zakładnikami terroryści zgromadzili najwięcej materiałów wybuchowych. – Nie można tam, tak sobie wejść? Słowa Majka były raczej stwierdzeniem niż pytaniem. – Raczej nie – odpowiedział Sułtan. - Najpierw trzeba rozbroić ładunki przy drzwiach. Ale zobaczmy drugie pomieszczenie, bo moim zdaniem jest ciekawsze od pierwszego. Siedzi tam teraz pięć osób. O, proszę spojrzeć. Jedna osoba siedzi spokojnie, nie rusza się. Pozostałe cały czas chodzą jakby nie mogły usiedzieć z nerwów. To musi być pokój specjalny, w którym trzymają tylko jednego zakładnika, pewnie bardzo ważnego. – Wiceprezydent – westchnął Roman. – Tak jest szefie, to może być on. To nawet wielce prawdopodobne, chociaż niczego nie można wykluczyć. Pewnie jest tak, że terroryści nie do końca ufają technice, dlatego wolą sami pilnować swojego najważniejszego zakładnika. Dla nas istotne jest to, że pokój nie jest zaminowany. Cholera, tak jakby nas zapraszali, łatwo będzie tam wejść.
393
Andrzej Trybuła – Rozumiem, że masz już w głowie plan ataku? Usta Sułtana rozszerzyły się ukazując szereg prostych, błyszczących nienaturalnym kolorem zębów. – Jedyne rozsądne miejsce wejścia, to dach. Dół jest cały zaminowany a poza tym idąc od góry szybciej dotrzemy do drugiego pietra. Nie odetniemy prądu, nie będzie takiej potrzeby. Wykorzystamy element zaskoczenia, niech do końca czują się bezpieczni. Trzeba będzie użyć Miga z cichym napędem. Na dach wejdą tylko dwa zespoły. Osiem osób, więcej nie trzeba. Skan pokazuje, że są tam, co najmniej cztery, niezabezpieczone ładunkiem miejsca, przez które moglibyśmy dostać się do wnętrza. Proponuję okienko, o te, tutaj, w lewym górnym rogu budynku, prowadzi prosto na klatkę schodową. Strażnik nie odwiedza za często tego miejsca. Widocznie, nie chce zbyt często przechodzić przez przeszkloną galerię. To daje nam czas na zejście i usunięcie pierwszej przeszkody. Potem trzeba będzie się rozdzielić. Jedna grupa zejdzie na dół i załatwi drugiego strażnika, a potem wróci boczna klatką na drugie piętro, reszta pójdzie dalej główną klatką i w ten sposób okrążymy przeciwnika. Pierwszym celem będzie mniejszy pokój i znajdujący się tam terroryści, potem niestety trzeba będzie już improwizować w zależności od tego jak ocenimy sytuację od wewnątrz. I to wszystko, po akcji. Roman zastanowił się chwilę nad tym co usłyszał. Teraz przyszedł ten moment, w którym jako dowódca powinien przejąć inicjatywę. Moment podjęcia decyzji. – Jakieś alternatywne scenariusze? – zapytał, chcąc do końca wyczerpać temat. – Tylko takie, że terroryści sami wypuszczą zakładników i oddadzą się w nasze ręce, ale to raczej mało prawdopodobne. – Okej. W takim razie robimy tak, jak mówiłeś. Zaczynamy jak tylko zajdzie słońce. Wokół uniwersytetu powinno być ciemno, więc każcie policji wygasić okoliczne budynki. Chyba da się to załatwić? Skorzystamy tak jak mówiłeś z MI-32, trzeba ściągnąć, co najmniej dwie maszyny, najlepiej niech wylądują w tym samym szpitalu co ja, to dobre miejsce, odpowiednio daleko stąd i co najważniejsze z dala od wścibskich oczu gapiów. Do akcji poleci jedna maszyna i dwie grupy pod moim dowództwem. Trzeba je skompletować tak, żeby było w nich jak najwięcej specjalistów od materiałów wybuchowych, co najmniej dwóch na grupę. Druga maszyna i kolejne dwie grupy zostaną w odwodzie na lotnisku. Dodatkowo, cztery grupy snajperskie zajmą stanowiska w budynkach wokół, reszta ludzi
394
Andrzej Trybuła zabezpieczy teren i przygotuje wszystko do szybkiej ewakuacji. Sułtan, ty przejmiesz dowodzenie w sztabie. Czy wszystko jasne? – Tak jest! – odpowiedział krótko, po wojskowemu. – W takim razie do roboty. *** Telefon zadzwonił akurat w tym momencie, w którym powinien zadzwonić. Wszystkie szczegóły operacji zostały już dawno dopracowane i nie pozostało nic, jak tylko czekać w ciszy na dalszy rozwój wypadków. Major Roman Majek i Sułtan potrafili radzić sobie z ciszą oczekiwania. Siedzieli teraz na krzesłach, bez ruchu, jak posągi. Wpatrzeni w jeden punkt przed nimi, zimni i opanowani do granic ludzkiej wytrzymałości. Co innego Migalski. On radził sobie ze stresem jedynie w sytuacji napięcia związanego z działaniem. Bezczynność i oczekiwanie były niestety jego słabą stroną, rozkojarzały go nakręcając spiralę zdenerwowania, którą później trudno było wytłumić. Zbawienny dzwonek telefonu uruchomił w nim serię automatycznych odruchów. W mniej niż sekundę znalazł się przy słuchawce z dłonią przygotowaną do podniesienia jej w górę. Od tego momentu rozpoczął się dla niego rytuał negocjacyjny, który zawsze przebiegał według stałych, niewzruszonych reguł. Pierwszą, była zasada, zgodnie z którą negocjator nie powinien podnieść słuchawki wcześniej, jak dopiero po upływie trzech dzwonków. Jak wszystkie inne, miała głębokie psychologiczne uzasadnienie. Była swoistą manifestacją opanowania pokazującą terrorystom już na samym początku, że osiągnięcie nawet małych celów, nie przyjdzie im tak łatwo, jak tego by chcieli. Ustawiała negocjacje na starcie w odpowiednich proporcjach. – Negocjator policyjny, słucham! – Stanowcza uprzejmość także należała do kanonu negocjacji. – To dobrze, że słuchasz. Powinieneś słuchać, jak najbardziej. Wszyscy powinniście słuchać. – Mężczyzna mówił spokojnie i zdecydowanie. Po polsku, jednak z charakterystycznym, miękkim, akcentem, którego nie można było pomylić z żadnym innym. – Cały ten wasz durny Rząd, mieniący się skutecznym i sprawiedliwym też powinien słuchać…, ale niestety nie słucha. Nikt nie wsłuchuje się w słuszne postulaty Ślązaków, od lat, pokornie proszących o tak niewiele. Słuchasz, panie negocjator? – Bardzo uważnie.
395
Andrzej Trybuła – To, co pan usłyszał? – Słyszę, że czegoś pan chce, ale nie wiem czego. Proszę opowiedzieć coś więcej o swoich żądaniach. Jeśli będą rozsądne postaramy się je spełnić. – Rozsądne? – Wymuszony, nerwowy śmiech wypełnił na chwilę słuchawkę. – Rozsądne! Sam chyba nie wierzysz w to co mówisz. Wydumane dyrdymały bez sensu. Wszystkie nasze żądania zawsze były rozsądne i wywarzone, i co z tego skoro nikt ich nie słuchał. Na szczęście teraz będziecie musieli. Chciałeś usłyszeć nasze rozsądne żądania, to słuchaj. Chcę rozmawiać z panią Prezydent! – Nikt jej do was nie wpuści. Migalski zrobił kwaśną minę. Pierwszy błąd? Na szczęście terrorysta nie wykorzystał jego słabości. – Nie udawaj głupszego, niż jesteś w rzeczywistości, panie negocjator. Wiem dobrze, że rozmowa w cztery oczy jest raczej niemożliwa. Nie o to chodzi. Chcę odbyć telekonferencję, na odległość. Ja tutaj…, kurwa u siebie. Na szczęście, mamy tu cały niezbędny sprzęt i umiemy się nim posługiwać. Nie potrzebujemy nikogo z zewnątrz, a zwłaszcza policjantów przebranych za pracowników telewizji. – Ty tu rządzisz! – Oooo! Dobrze, że to zauważyłeś. Coraz lepiej nam się gada. Słuchaj zatem dalej! Debata ma być transmitowana, na żywo, w „Jedynce”. Cały świat musi się dowiedzieć o tym, jak nasza kochana ojczyzna „Polska” traktuje obywateli pochodzenia śląskiego. – To wszystko? – A co, mało ci! – Pogadam z odpowiednimi ludźmi. Powinni się zgodzić, ale to zależy też od ciebie. Byłoby nam łatwiej gdybyś wypuścił część zakładników. – Nie ma mowy! – Ton w słuchawce był zimny i stanowczy. – Gesty dobrej woli skończyły się już definitywnie dawno temu. Macie robić to, co mówię, albo oni zginą… wszyscy! – Wypuść chociaż dzieci – Migalski spróbował zagrać jeszcze raz. – Nie wygłupiaj się negocjator. Nie sądzisz, że dzieci w roli zakładników zwiększają znacznie dramatyzm sytuacji? Złowieszcza nutka rozbawienia w głosie terrorysty, bardzo go zaniepokoiła. Niezrażony próbował jednak dalej. – Mówimy o pani Prezydent. Najważniejszej osobie w państwie. Otoczonej lasem doradców, przez który ciężko się przedrzeć bez poważnych argumentów. Jak chcesz ich przekonać, żeby się zgodzili?
396
Andrzej Trybuła Na moment w słuchawce zapadła cisza. – Nijak. T nie moja sprawa. Powiedz tej dziwce, że debata ma się rozpocząć równo o dziewiętnastej trzydzieści, jak główne wydanie Wiadomości. Jeśli tak się nie stanie telewidzowie i tak dostaną swój show. Na żywo, w stylu arabskim, z obcinaniem głów zakładników włącznie. I zapewniam cię, że wtedy na pewno zaczniemy od dzieci. Małe główki są takie fotogeniczne. To właśnie są moje argumenty. Powtórz jej to, słowo w słowo. Za dwie godziny chcę rozpocząć ustalanie szczegółów programu. Słyszysz?! Za dwie godziny! Charakterystyczny, przerywany dźwięk, oznaczający zerwanie połączenia, drażnił mu uszy długo po tym, jak już odłożył telefon na miejsce. Negocjator Piotr Migalski popatrzył na pozostałych. Teraz wszystko w ich rekach, pomyślał. On nie zyskał niczego, poniósł klęskę. – Nigdy nie wypuści zakładników. – Zaczął mówić. – Od początku miał zamiar zabić ich wszystkich. Tak naprawdę nie ma żadnych żądań, chce tylko upokorzyć władzę. To ma być akt zemsty, spektakularny i bardzo brutalny, im więcej krwi, tym lepiej. – To zła wiadomość – dodał zaraz. – Dobra jest taka, że terroryści potrzebują publiki. Nie zaczną zabijać dopóki będą mieć nadzieję na debatę, to daje nam jednak trochę czasu. Major Roman Majek wstał zakładając swój kask na głowę. – Nie ma na co czekać. Wkraczamy do akcji! *** Mi-32 z wytłumionym silnikiem, nadleciał bardzo cicho, od strony kościoła przylegającego do budynku uniwersytetu. Wykorzystał jedyną martwą strefę dla ewentualnego obserwatora. Gdy zawisł nieruchomo nad płaskim dachem, z obu stron maszyny spuszczono liny, po których, szybciutko, jeden po drugim, zjechali w dół ubrani na czarno żołnierze. W momencie gdy cała ósemka znalazła się bezpiecznie na miejscu przeznaczenia ich dowódca dał sygnał osłoniętą w ręku latarką, przekazując umówione hasło do odlotu. Liny wciągnięto do góry, a maszyna odleciała równie szybko jak się tam pojawiła. Wszystko trwało nie dłużej, niż kilkadziesiąt sekund, ale w końcu była to akcja GROM. Po kolejnych pięciu minutach żołnierze byli już wewnątrz budynku czekając ukryci na schodach na nadejście swej pierwszej przeszkody.
397
Andrzej Trybuła Major Roman Majek stał oparty o ścianę, wpatrując się w sprzężony ze szperaczem przenośny mini-monitor, na którym mała czerwona kropka powoli zbliżała się w ich stronę. Gdy terrorysta był już wystarczająco blisko, dał znak ręką swoim ludziom. Szybki wypad do przodu, kilka głuchych, tłumionych odgłosów przypominających pyknięcie z fajki i było po wszystkim. Ciało wylądowało we wnęce pod schodami, a oni rozdzielili się i poszli dalej, kierując się w stronę drugiego piętra. Jego zdaniem, duży, oświetlony hol przy odrobinie zabezpieczeń mógł stanowić bastion nie do przejścia. Wystarczyło wystawić jednego strażnika, no może dwóch i można było się skutecznie bronić przez dłuższy czas. Tymczasem wskazania szperacza były jednoznaczne, nikogo tam nie było, ani człowieka, ani żadnych urządzeń elektronicznych. Romanowi przeszedł dreszcz po plecach. Taka nonszalancja była w zasadzie nienormalna i potencjalnie niebezpieczna. Z jednej strony wiedział, że terroryści to nie armia i takie błędy zdarzały się im nazbyt często. Z drugiej jednak strony mogli mieć zabezpieczenia, których jeszcze nie znał, a wtedy... Musiał podjąć decyzję i podjął. Trudno, co ma być to będzie. Szperacz nie wykrywał żadnych znanych pułapek, a na nieznane nie miał żadnego wpływu. Trzeba było rozpocząć ostatni etap i zakończyć operację. Tak myśląc wychylił głowę za róg i jeszcze raz spojrzał na otwartą przestrzeń przed sobą. Z prawej strony u wylotu drugiego korytarza zobaczył drugą grupę, która szybko uporała się ze swoim strażnikiem na dole, a teraz zamykała okrążenie. Nawiązali kontakt wzrokowy. Tamci byli bliżej, nie musieli przechodzić przez hol. Roman ruchem głowy nakazał im zająć pozycję pod drzwiami z dużym napisem „Dziekanat”, ostatniej przeszkodzie dzielącej ich od Wiceprezydenta i terrorystów. Gdy to zrobili, jego grupa bezpiecznie i cicho przeszła przez hol łącząc oddział i wzmacniając siłę ataku. Mały ładunek implozyjny był już przymocowany w odpowiednim miejscu do zamka. Musieli go użyć, nie mogli ryzykować. Ostatnie spojrzenie na monitor szperacza w celu upewnienia się czy terroryści zaalarmowani jakimś hałasem przypadkiem nie zajmują pozycji obronnych, krótki, nieznaczny, lecz bardzo znaczący ruch palcem, najpierw błysk, a potem ogłuszający huk i drzwi wpadły otwarte z trzaskiem do wnętrza. Weszli do środka. W tym momencie nie było kalkulacji. Zadziałała pamięć mięśniowa, automatyczne zachowanie wyuczone podczas setek godzin żmudnych ćwiczeń, zwanych „strzelaniem w tłoku”. Odruch
398
Andrzej Trybuła polegający na wyłuskaniu ukrytego w tłumie zakładników wroga i eliminacji jednym lub dwoma celnymi strzałami w głowę, albo każde inne, dobre do uśmiercenia miejsce. Po chwili było już po sprawie. Na ziemi leżały cztery ciała terrorystów wyeliminowanych najbardziej, jak tylko było to możliwe, na śmierć. Na wprost nich, na dużym, skórzanym, dziekańskim fotelu, leżał, przewiązany w pasie sznurem jak paczka, wiceprezydent Markowski. Zakładnik numer jeden, patrzył szeroko otwartymi oczami w przestrzeń przed sobą. Wyglądał dość podle. Miał trupio-bladą, pobitą twarz. Spływająca obficie z nosa krew, po zakrzepnięciu utworzyła wokół zalepionych plastrem ust, czerwone koło, nadając mu błazeńskiego wyglądu. Był bez marynarki. Jego biała, poplamiona teraz mieszaniną potu, krwi i brudu koszula była wymięta tak, jakby ktoś niedawno pozmywał nią podłogę. Spod lewego rękawa koszuli spływała cieniutka strużka krwi, kapiąc spomiędzy zaciśniętych palców na poręcz fotela, a stamtąd na podłogę. Roman podszedł bliżej i przyjrzał mu się uważniej. Wytrzeszcz oczu zakładnika, który początkowo brał za efekt stresu, strachu i zdziwienia był nienaturalny. Wiceprezydent był żywy, jednak wyraźnie nie reagował na bodźce z zewnątrz. Najwyraźniej był pod wpływem jakichś środków odurzających. Major wyciągnął rękę i jednym ruchem zerwał taśmę kneblującą mu usta. Chciał wydać swoim ludziom kolejne instrukcje, jednak nie zdążył. Coś mu przeszkodziło. Dźwięk, a raczej głos. Głos zza grobu, którego nie spodziewał się usłyszeć już nigdy więcej. Dźwięk dochodził z dwóch małych głośników leżących na biurku, na które wcześniej nie zwrócił uwagi, biorąc je za wyposażenie gabinetu. – Jeżeli słyszycie to nagranie – Mocny i pewny siebie głos drażnił uszy znanym z wcześniejszej rozmowy telefonicznej akcentem – to znaczy że ja nie żyję, a rządząca tym krajem, wszeteczna dziwka, nazywająca siebie tylko przez pomyłkę prezydentem, kolejny raz próbuje wszystkich oszukać. Lecz tym razem, gwarantuję, że jej się nie uda. Powiem wam coś, naprawdę podnoszącego na duchu. Może i leżę teraz martwy na podłodze, deptany waszymi brudnymi wojskowymi buciorami, ale człowiek zdesperowany, pewny swych racji, nawet martwy potrafi kąsać zza grobu, o czym zaraz się przekonacie na własnej skórze. Przedstawię wam pewien paradoks. Zabijając, tak jak was uczyli, wcale nie rozwiązaliście problemu. Razem z ludźmi nie zlikwidowaliście wcale zagrożenia. Nie skończyliście misji,
399
Andrzej Trybuła na którą was wysłano. Wręcz przeciwnie. Dopiero teraz ją tak naprawdę zaczęliście. Na dodatek wprowadzając na nowy poziom i czyniąc rozgrywkę jeszcze bardziej ekscytującą. Jaka szkoda, że nie mogę tego zobaczyć! Śmiech, który zabrzmiał w tej chwili w gabinecie, postawił wszystkim przebywającym tam żołnierzom włoski na karku. – W moim ciele ukryty został miniaturowy nadajnik, aktywowany tylko w jednym, jedynym przypadku – kontynuował głos. – W przypadku śmierci. Takie sprytne urządzenie wykorzystujące efekt pośmiertnego zwiotczenie mięśni. W jednej chwili jesteś martwy, a dwie, no, może trzy sekundy później, uwolniony przez mięśnie nadajnik wysyła impuls, uruchamiając każde urządzenie z odpowiednim odbiornikiem, i bum! Niespodzianka dla zadowolonych z siebie komandosów. Nie wierzycie? Zapytajcie Amerykanów! To ich przemysł zbrojeniowy wyprodukował to cacko. Podziękujmy im bardzo, bardzo mocno. To prawdziwy przełom dla wszystkich bojowników o wolność, który ma właśnie swoją światową premierę. Wyobraźcie to sobie. Możecie nas zabijać setkami, ilu tylko chcecie, a bomby i tak wybuchną, tak jak teraz. No właśnie, powoli dochodzimy do sedna. Bo teraz jest dokładnie tak samo. Skoro ja jestem martwy, a wy słuchacie tej informacji, to znaczy, że nadajnik działa i oprócz magnetofonu aktywował też wszystkie umieszczone tu ładunki, a za chwilę z tego pięknego budynku, w którym właśnie jesteście i przy okazji z małego kawałka miasta, zostanie tylko wspomnienie. Nikt nie ma szans!. Zginiecie wy, wiceprezydent „ciota” Markowski i wszyscy zakładnicy. Kobiety, dzieci, wszyscy… jak miło. Komandosi majora Majka wstrzymali oddech. – A teraz słuchajcie mnie bardzo uważnie – ciągnął głos. – Powiem coś naprawdę ważnego. Wcale nie musi tak być! Rozumiecie?! Wcale – nie –musi – tak być! Nie muszą ginąć zaraz wszyscy zakładnicy. Może zginąć tylko jeden człowiek. Nie jesteśmy potworami i chcemy dać prawowitej władzy jeszcze jedną szansę. W ciało wiceprezydenta został wszczepiony kolejny nadajnik, taki pstryczek, który może wszystko wyłączyć. Wystarczy tylko go zabić, a wszystko się skończy. Wam pozostawiam decyzję: On, czy wszyscy! Decydujcie szybko, nie macie zbyt wiele czasu. Od tej chwili zostało wam już tylko czterdzieści sekund. Bum! Głos ucichł. Major Roman Majek rozglądnął się po pokoju. Dla niego czas płynął teraz inaczej, wolniej. Jego umysł w ułamku sekundy analizował wszystkie obrazy, które zarejestrował w gabinecie, łącząc je błyskawicznie w fakty: Przenośna skrzynka ze sprzętem medycznym i ręcznym injekto-
400
Andrzej Trybuła rem, leżąca na biurku. Ułożenie ciała wiceprezydenta na fotelu. Strużka krwi ściekająca z jego lewego przedramienia. W tej jednej chwili wiedział już wszystko, co chciał, wystarczyło tylko podjąć decyzję. -Wynocha na korytarz! Biorę to na siebie – warknął do swoich ludzi odbezpieczając broń i zatrzaskując za nimi to, co zostało jeszcze z drzwi. Chwilę potem, przytuleni do ścian korytarza komandosi usłyszeli tylko głuche uderzenie ciała o podłogę, a później długą, wytłumioną serię z pistoletu maszynowego. Zbyt długą jak na zwykłą czynność uśmiercenia, jednak w tym wypadku przecież nie mogło być żadnych wątpliwości. Po tym było już tylko wyczekiwanie. Najpierw minęło zapowiadane czterdzieści sekund, potem kolejne czterdzieści, ciągnących się w nieskończoność sekund, a potem jeszcze dwadzieścia. A potem otworzyły się drzwi i na korytarz wyszedł ich dowódca, major Roman Majek, wydając kolejne rozkazy. *** Przed wejściem głównym do budynku uniwersytetu kłębił się teraz spory tłum, złożony głównie z pracowników służb medycznych i zabezpieczających ewakuację funkcjonariuszy policji. Mimo pozornego chaosu, wszystko szło dosyć sprawnie. Co kilka minut, pod specjalnie skleconą rampę podjeżdżały na sygnale kolejne karetki, rozwożąc do pobliskich szpitali, byłych już zakładników. Roman zszedł na dół z grupą żołnierzy ubezpieczając specjalny wózek, którym zwieziono wiceprezydenta Markowskiego. Wrzeszcząc i rozpychając wszystkich na boki, w miarę szybko pomogli przepchać go przez tłum, blokujący hol i wyjście na dwór. Odetchnął dopiero, gdy tylne światła specjalnego ambulansu zniknęły ostatecznie za najbliższym zakrętem. Ściągnął kask i usiadł na murku ocierając sobie pot z czoła. – Będzie żył? – zapytał Sułtan siadając obok niego. – Cholera wie. Mam taką nadzieję. Robiłem co mogłem, ale stracił dużo krwi. Moja kariera wisi teraz na jego linii życia. – Przepraszam, ale muszę o to spytać. Jak pan wpadł na to, że odcięcie… odstrzelenie ręki aktywuje nadajnik? Przecież nie mógł mieć pan całkowitej pewności? Major Roman Majek pozwolił sobie na lekki uśmiech. – Sam nie wiem. To był impuls. Pomogło chyba doświadczenie szpitalne z okresu szkolenia. W końcu, odcięta ręka, to też martwa ręka.
401
Bohdan Waszkiewicz Imię i nazwisko: Bohdan Waszkiewicz Znany także jako: Bohdan O autorze: Urodził się dawno temu, w pierwszej połowie lipca, pomiędzy siedzibą Hitlera a klasztorem w Świętej Lipce, a dokładnie w Kętrzynie. Potem zamieszkał w Gdańsku, a obecnie przebywa we wschodniej Anglii. Nosi się z zamiarem powrotu do ojczyzny. Lubi czytać, więc czyta. Lubi pisać, więc pisze.
Pochód Lato było upalne. Żółty kolor traw na łąkach zdarzał się rzadko w tych stronach o tej porze roku. Poziom wód w rzekach i jeziorach niepokojąco opadł, a w niektórych wioskach studnie wyschły na wiór. Nikt nie pamiętał, kiedy po raz ostatni tak piekielny żar lał się z nieba. Nawet starzy Kozacy - ci, którzy wciąż żyli. Albowiem wielu z nich, jak również niezliczone trupy Chorągwi Rzeczpospolitej znalazło wspólne groby na Dzikich Polach, które nie tylko wypasowi kóz służyły, ale nade wszystko wielką, zbiorową mogiłą były. Ile istnień ludzkich pochłonęły walki, nikt nie umiał policzyć. Jedynie wilki czy zdziczałe psy, rozszarpujące ciała poległych, widziały ogrom zadanych cierpień i kałuże zakrzepłej krwi w miejscach stoczonych bitew. Ludzie, dostrzegając na niebie kołujące ptaki oraz słysząc wycie lub szczekanie zwierząt walczących o pożywienie, oddalali się pospiesznie. Niektórzy zmawiali krótką modlitwę w intencji zabitych, po czym czynili znak krzyża na piersi i uchodzili, jak najdalej od przeklętego obszaru. Tak to się wtedy działo na ziemiach położonych między Dnieprem a Dniestrem. Był początek lipca, 1649 roku... *** Młody Wasilij, syn Hrihorija, wypasał kilka kóz, pilnując czujnie, aby któreś ze zwierząt nie pobiegło do pobliskiego lasu w poszukiwaniu liści bzu,
402
Bohdan Waszkiewicz co zdarzało się w przeszłości. Bosy, odziany w brudne łachmany chłopiec usiadł w cieniu świerków na skraju puszczy i spoglądał co jakiś czas na niewielkie stado zajęte przeżuwaniem pożółkłej trawy. Wcześniej przytargał ze sobą gałąź lipy, żeby kozikiem porzeźbić nieco. A lubił to robić. Bo to i czas jakby szybciej płynął i było czym ojcową zagrodę ozdobić. A tam już stały i sarny, i zające, a nawet wilka sprawnie wystrugał, tylko za mały się udał, gdyż drewna zbrakło. Ale największą dumą przepełniało Wasilija ostatnie dzieło – posąg Chrystusa Zbawiciela, co jak go czerń ujrzała, to poczęła się modlić. Na samo wspomnienie młodzieniec skrzywił piegowatą twarz w uśmiechu, ukazując szereg nierównych zębów. Zdmuchnął z niebieskich oczu jasny pukiel włosów i spojrzał w kierunku stada kóz, które na chwilę z pola widzenia stracił rzeźbieniem zajęty. – O, ne! – krzyknął zdenerwowany, kiedy zauważył brak jednego bydlęcia. Szybko wstał i przyprowadził trzy pozostałe zwierzęta. Przywiązał je powrozem do drzewa, po czym ruszył śladami uciekiniera w głąb kniei. Pamiętał, iż ostatnim razem koza nie zbiegła zbyt daleko, więc wciąż tlił się płomyk nadziei, że i teraz gdzieś w pobliżu zżera liście bzu. I tak szedł Wasilij, mijając szeregi świerków i sosen, uważnie obserwując odciski racic, aby tropu nie zgubić. Dotarł do znajdującej się niedaleko skraju lasu groty, nazywanej przez czerń „Zimną paszczą”, bo wyglądała z zewnątrz jak otwarta gęba, zaś w środku nigdy nie było ciepło. Niektórzy gadali, że korytarze pieczary prowadziły aż do samego piekła. Tak po prawdzie, to diabła nikt tam nigdy nie spotkał. Ale nie wiadomo, jak długie odnogi były, gdyż żaden człek nie dobrnął do końca. Bo i po co? – Tut i wlazła koza – warknął wściekły i przeskoczył nieduży głaz, leżący przy wejściu do jaskini, po czym zrobił kilka kroków w głąb. Przed nim, w ciemnościach, zamajaczył jakiś kształt. – Nu prijdu tut, durna kozi! – zawołał, lecz nieposłuszne zwierzę postanowiło w dalszym ciągu ukrywać się przed upartym tropicielem. Chcąc nie chcąc, podreptał z grymasem wściekłości na twarzy w kierunku kozła. Po kilku krokach, kiedy wzrok przyzwyczaił się do ciemności, Wasilij spostrzegł swoją pomyłkę. Sparaliżowany strachem, stanął jak wryty, a na czole – pomimo chłodu panującego dokoła – błyskawicznie pojawiły się kropelki potu. – Bohu Wsiemohutnij – wyszeptał i powoli przeżegnał się. To był ostatni gest, jaki wykonał przed śmiercią.
403
Bohdan Waszkiewicz *** Chałupa starego Horoszki stała na uboczu, oddalona od najbliższych sąsiadów o jakąś godzinę marszu. Horoszko mieszkał tylko z żoną Daryną, bo dzieci poszły dawno w świat. Córka wyszła za mąż za Kozaka, który zaniechał wojaczki, straciwszy nogę pod Piławcami. Trójka synów, o ile jeszcze dychali, walczyła gdzieś pod rozkazami hetmana Chmielnickiego. Ciężko było samym starym zajmować się zagrodą, ale cóż począć. I tak, co dzień dziękowali Bohu, że żywi jeszcze, bo wielu innych dyndało na przydrożnych drzewach bądź spłonęło żywcem wraz z dobytkiem. – Staryj, prinesti wodi – rzekła Daryna. Była dwa razy grubsza od męża, a i silniejsza, co kilka razy udowodniła tłukąc go po łbie, kiedy horyłku upity do domu wracał i swoje rządy próbował wprowadzać. Kobieta stała w sieni chałupy. Po chwili, nie doczekawszy się żadnego odzewu ze strony męża, wychyliła głowę na podwórze i dodała: – Ty słyszał mene? Chudy, wysuszony Horoszko siedział na ławce przed krytym strzechą domem i palił fajkę, miętoląc przy tym siwe, długie wąsiska. Wstał i w milczeniu poszedł w kierunku wykopanej za stodołą studni. Kiedy dotarł na miejsce, zauważył zdziwiony, że łańcuch przytwierdzony do kołowrotu jest opuszczony, a ceber zanurzony w wodzie. Jak sięgał pamięcią, nigdy mu się to nie zdarzyło. – Ot, durna baba. – Horoszko szybko wskazał winną. Wzruszył zrezygnowany ramionami i już miał się brać za kołowrót, kiedy spostrzegł w okolicach studni jakieś ślady. – Kakij diaboł? Starzec wkrótce odkrył, że trop prowadził do stodoły, a odciski pozostawione na piasku przypominały kopyta. „Jeleń” – pomyślał Horoszko. Chwycił za widły i ruszył powoli, cicho, żeby nie spłoszyć zwierzęcia. Gdyby nie słaby wzrok, dostrzegłby, że ślady racic jelenia wyglądają zupełnie inaczej. Drzwi do stodoły były uchylone. Chłop wszedł do środka i zdziwił się po raz kolejny. Wewnątrz nie było żadnego zwierzęcia. Stanął obok sterty słomy, kiedy nagle usłyszał za sobą głuchy, przytłumiony dźwięk. Odwrócił się. Zastygł jak wryty z otwartą gębą, po czym wypuścił z rąk widły, które upadły mu na stopę. Nawet nie poczuł bólu, zapatrzony we własną śmierć.
404
Bohdan Waszkiewicz *** W największej sali twierdzy Zbaraż obradowało kilkunastu mężczyzn. Przy okrągłym stole stali pochyleni nad mapą: książę Jeremi Wiśniowiecki oraz hetman kozacki Bohdan Chmielnicki. Towarzyszyli im pułkownicy, a także Iwan Wyhowski, który nie tylko szablą, ale i piórem dobrze potrafił władać. Toteż został pisarzem generalnym wojska zaporoskiego. Jako jedyny z zebranych siedział przy stole i skrzętnie przebieg rozmów notował. – Szpiegi tatarskie donieśli mi, że wróg od strony ziemi czehryńskiej nadchodzi. – Hetman pokazał palcem miejsce na mapie. – Teraz są tu. – Jeśli mamy im wyjść naprzeciw, to najlepiej będzie się spotkać w tym miejscu. – Wyższy o pół głowy od rozmówcy Wiśniowiecki stuknął palcem w plan, po czym podkręcił ręką czarnego wąsa, dodając: – Step to szeroki, miejsca nie zabraknie. – Jak mamy tam stanąć, to za trzy dni pora nam ruszać – zauważył, przymrużając ciemne oczy Chmielnicki. – I tak postąpimy – zgodził się książę. – Jutro dołączy do nas hetman wielki litewski. Potem razem w pole ruszymy. – Toż i sławny Janusz Radziwiłł w progi zawita? – zapytał zaskoczony wódz Kozaków i dodał: - Zaszczyt u boku dowódcy tak sławnego walczyć. – Oby to coś pomogło. – Pokiwał głową książę. – W Bogu nadzieja. – Sława Bogu! – krzyknął Maksim Kriwonis. – Sława Bogu! – odpowiedzieli pozostali kozaccy, a wkrótce po nich koronni pułkownicy. Wiśniowiecki spojrzał z zadowoleniem na zebranych dowódców. Duch bojowy w nich nie osłabł, mimo zbliżającego się najniebezpieczniejszego wroga, z jakimkolwiek przyszło walczyć. Zresztą, książę nie był zaskoczony. Widząc przed sobą tylu mężnych wojowników, spodziewał się właśnie takiej postawy. W sali przebywali sławni Kozacy – Kriwonis, Fedorenko i Doroszenko, a między nimi jedni z najbardziej doświadczonych pułkowników w całej Rzeczpospolitej: Czarniecki, toczący w tej chwili rozmowę z Baranowskim, oraz Skrzetuski i Korycki, oczekujący w milczeniu na rozwój wydarzeń. – Panowie pułkownicy! – odezwał się książę. Wszyscy umilkli i zwrócili oblicza ku przemawiającemu. – Za cztery dni ruszamy w bój. Wróg jest potężny i niemal zupełnie nam nieznany. Z Bożą pomocą jesteśmy w stanie pokonać piekielne oddziały. Macie dwa dni na dobre przygotowanie swoich pułków. Teraz możecie odejść. Ja tu z panem hetmanem pomówić muszę.
405
Bohdan Waszkiewicz Dowódcy opuścili salę obrad. Oprócz Chmielnickiego i Wiśniowieckiego w komnacie pozostał jeszcze Wyhowski, który spojrzał pytająco w stronę Kozaka. – Pozwolisz, mości książę, pisarzowi zostać? – poprosił hetman. – Niech zostanie – odrzekł. Popatrzył na Wyhowskiego i skrzywił usta w uśmiechu, co rzadko mu się zdarzało. – I niech zapisuje. Zawsze jakiś ślad dla potomnych pozostanie. Historia est magistra vitae. Książę podszedł do niewielkiej, dębowej szafki i wyciągnął zdobioną karafkę oraz dwa szklane kielichy. Kiedy napełnił je winem, podał jeden Chmielnickiemu, a po chwili wzniósł toast: – Za zwycięstwo. – Za zwycięstwo – odpowiedział hetman, po czym obaj wypili po kilka łyków trunku. – To być może ostatnia karafka wina w zamku – rzekł z żalem Wiśniowiecki, przyglądając się czerwonemu płynowi, wypełniającemu do połowy naczynie. Potem spojrzał na rozmówcę i dodał: – Los człowieka dziwny i nieznany. Jeszcze kilka dni temu, mości hetmanie, oblegałeś Zbaraż przeze mnie broniony, a teraz razem na bitwę się szykujemy. – Prawda to. Ale jak mnie doszły wieści o wrogu, tom o rozmowę z mości księciem poprosił – wyjaśnił, jednocześnie strzepując dłonią krople wina z ciemnych, długich wąsów. – I mi szpiedzy donieśli, że sam diabeł panoszy się na wschodzie – przyznał. – To prawda, że spod ziemi plugastwo wyszło? – Pewności nie mam, bo to tylko ze słyszenia znam. – Chmielnicki wzruszył ramionami. – Od Tatarów, które z życiem uszli i do mnie dołączyli. Gadali, że najeźdźca z jaskiń, studzien i dziur wszelakich wylazł. Dopił do końca wino i powrócił do rozmowy. – Próbowali z nimi walczyć, ale nie sprostali. Kilku ubili, ale to odporne diabelstwo. Trzeba łeb bestii odciąć, żeby życia pozbawić. Tak mówią. – Najgorszym jest to – zauważył Wiśniowiecki – że nie wiemy, jak liczni są. – Bo ponoć ciągle nowi z ziemi wyłażą – wyjaśnił Kozak. – Ale tu też pewności nie ma. Wszyscy, którzy tam byli, nie żyją. A z wysłanych szpiegów połowa wróciła. Widzieli z daleka ogromną armię zmierzającą w naszym kierunku. I to wszystko. – Przedziwny modus operandi. – Książę zmarszczył krzaczastą brew. – Podobno jeńców nie biorą? – Nie. Wszystkich zabijają. – Twarz Chmielnickiego spochmurniała. Odstawił pusty kielich na stół i przeżegnał się. Potem powiedział, chcąc
406
Bohdan Waszkiewicz zmienić grobowy nastrój: – A o brak wina niech wasza książęca mość się nie martwi. Moi kozacy mają na wozach pełne beczki trunków wszelakich. *** Następnego dnia po południu oddziały dowodzone przez Radziwiłła dotarły pod Zbaraż. Hetman litewski udał się do zamku, aby po przebytej drodze odpocząć, a potem szczegóły bitwy z Wiśniowieckim omówić. Natomiast jego wojsko razem z Kozakami i koronnymi bratać się poczęło, dużo przy zawieraniu znajomości miodu i piwa wypijając. Kiedy nadeszła noc i gwiazdy na niebie rozbłysły pełnym blaskiem, w obozie zapłonęło kilkanaście ognisk, a wokół nich zasiedli wojacy. Z daleka słychać było śpiewy oraz dźwięki bandury i kobzy, uzupełnione melodią sopiłki, a wszystko w rytmie nadawanym przez uderzenia w tułumbas. Po pewnym czasie, kiedy miód mocno uderzył do głów, niektórzy Kozacy zaczęli tańczyć trepaka. Wkrótce dołączyli do nich wiśniowiecczycy i żołnierze pod buławą Radziwiłła służący. Wtem, przy największym z płonących stosów drewna, tłum rozstąpił się, tworząc niewielki plac. Pozostało na nim dwóch pijanych żołnierzy. Jednym z nich był chorąży Kacper Dmochowski, służący pod rozkazami Mikołaja Skrzetuskiego, a jego oponentem Kozak z pułku Kriwonisa - Jurij Makaruk. Co prawda, żaden szabli jeszcze nie dobył, lecz wyglądało na to, że conflictus do walki doprowadzić może. – Na oficera Rzeczpospolitej łapy podnosisz?! – krzyknął Dmochowski. – Na szlachcica? – Ja takoż ofisjer. A, że ty dworjanin, to nicziowo nie znaczit. – Kozak odpowiedział wyzywająco i opróżnił jednym haustem zawartość trzymanego w dłoni dzbana, po czym cisnął naczynie w ognisko. – Lach to Lach. – Ty psubracie! Stawaj! – Chorąży splunął na ziemię. – Wnet twój osełedec razem z twoim łbem na ziemi będzie! Rozległ się dźwięk wyciąganych z pochew szabel. W blasku pomarańczowożółtych płomieni błysnęły ostrza, zapowiadając śmiertelny pojedynek. – Pax! – dobiegł głos z tłumu. Jakaś postać przedzierała się między zgromadzonymi żołnierzami w kierunku dwóch przygotowanych do pojedynku mężczyzn. Wąsaty jegomość torował drogę, nie szczędząc stojącym wojakom kopniaków i szturchańców. – Pax między chrześcijany, mówię!
407
Bohdan Waszkiewicz Rozjemcą był pułkownik Mikołaj Skrzetuski, który zatrzymał się pomiędzy skłóconymi i ostrym tonem rzekł do Dmochowskiego: – Panie chorąży, schowaj szablę! To rozkaz! Pułkownik zdawał się nie słyszeć, bądź z rozmysłem puścił mimo uszu szyderczy śmiech, stojącego za nim, pijanego kozaczyny. – Ot i za dużo ja wypił, bo mene Lachy mnożiti przed oczimi. – Wielki, jak niedźwiedź Makaruk głośno zarechotał, trzymając się za nabrzmiały brzuch. – Ja ciebia na palu wbiju, suczyjsynu! – rozległ się głos, który uciszył wszelkie rozmowy. Zebrani zwrócili głowy w stronę krzyczącego, wiedząc, że groźba może być spełniona. Spośród tłumu wyszedł Kriwonis, patrząc pogardliwie na grubego piechura. Fiodor zastygł w przerażeniu i jakby trochę wytrzeźwiał na widok swojego dowódcy. Tymczasem Maksim Kriwonis podbiegł do szukającego zwady Kozaka i mocno kopnął go w dłoń, szablę przy tym wytrącając. Chwycił tył głowy Makaruka, po czym huknął czołem w nos zaskoczonego mężczyzny. Na twarzy wojaka pokazała się krew, a cios pięścią w skroń sprawił, że Fiodor upadł, uderzając głucho plecami o ziemię i tracąc przytomność. Wściekły pułkownik kozacki stanął nad nim z zaciśniętymi pięściami, lecz po krótkiej chwili nieco ochłonął. Spojrzał dzikim, groźnym wzrokiem na przyglądających się zajściu żołnierzom i krzyknął: – Zabiricie to scierwo! Trzej piechurzy zaporoscy, prawdopodobnie druhowie zamroczonego Fiodora, podnieśli go i szybko zniknęli w tłumie. Kriwonis zbliżył się do Skrzetuskiego i klepnął go przyjacielsko po plecach. – Patrz, pane Nikolaju, co po pyjanstwe możet stac – powiedział, wskazując palcem miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą leżał Makaruk. Próbując bronić swojego podwładnego, dodał: – Jutro, jak budze trzezwy, to budze inny człowek. Ale y tak srogo ja z nym pogadam. Pułkownik Skrzetuski nie był zaskoczony słowami Kozaka, sam na jego miejscu starałby się skórę swojego żołnierza chronić. Zdziwił go natomiast przyjacielski ton Kriwonisa oraz wypowiedź pijaństwo potępiająca. Wszyscy wiedzieli, że Maksim to moczymorda i zarazem okrutnik jakich mało. Nabił na pale więcej ludzi niż sam Tuhaj-bej, a kiedy palono lackie wsie, dosiadał wierzchowca, po czym jeździł solum dokoła sadyby, siekąc szablą uciekających z płomieni. Popijał przy tym miód i śmiał się do rozpuku. Mikołaj pamiętał również przemarsz swojego pułku przez niewielki las,
408
Bohdan Waszkiewicz gdzie na drzewach dyndały dziesiątki starozakonnych, przeważnie dzieci. Powiadano, że to również makabryczne res kozackiego pułkownika. Zresztą w oddziałach, którymi Kriwonis dowodził, także dyscyplinę za pomocą pala i szabli wprowadzał. Tu, nolens volens, trzeba oddać, że cieszył się szacunkiem i posłuchem wśród swoich wojaków gotowych w ogień za nim pójść. A nawet i do piekła, aby samego Belzebuba zadem na zaostrzony kołek nabić. – Pane pułkownyku. Spraszam do mojej siedzyby. – Maksim wskazał dłonią biały namiot, znajdujący się niedaleko i będący większą kwaterą niż inne kozackie połohy. – Pogadamy, wyna popyjemy. Skoro mamy walczyć plecy w plecy, jak braty, to trza nam se poznac! *** W kwaterze zajmowanej przez Kriwonisa walało się na ziemi mnóstwo pustych karafek i dzbanów, a w powietrzu wirowała ogromna ilość much, prawdopodobnie przyciągnięta smrodem, który przyprawił Skrzetuskiego o mdłości. Fetor był mieszaniną zapachów wina i wymiocin oraz pewnych potrzeb, zazwyczaj przez człowieka załatwianych jak najdalej od miejsca spoczynku. Przez głowę Mikołaja przebiegła myśl, że Kozak miał nieco inne mniemanie w tej materii. Kriwonis pozbył się przepoconej koszuli i rzucił ją na posłanie. Jego nagi tors był przeorany w kilku miejscach bliznami. – Spocznyj sobie, pane pułkownyku. – Maksim wskazał dłonią niewielki, drewniany stołek, a sam po chwili zajął miejsce na niemal bliźniaczym zydlu, trzymając w ręce gliniany dzban. – U mnie ne najdzesz kelycha, ale możem jak braty z jednego dzbana pyc. Podał pułkownikowi wojsk Rzeczypospolitej wypełnione winem naczynie, uśmiechnął się przyjaźnie i powiedział: – Na pohybel naszym wrogom. – Na pohybel – odrzekł szlachcic, po czym wychylił dzban, chciwie połykając płyn. Zajęty sprawami, nawet nie zauważył wcześniej, jak bardzo był spragniony. Przekazał naczynie Kriwonisowi. - Bóg zapłać. Całkiem niezły ten miód. – Eee... Toż to sobacze szczyny. Ale lepsze to nyż nyc. – Kozak machnął z rezygnacją ręką i po chwili dodał zadowolony: – Jak my w czajkach statky Turków zdobywaly, to tam to było wyno! Na moment zamilkł, jakby pogrążając się we wspomnieniach, z których wyrwał go głos Skrzetuskiego.
409
Bohdan Waszkiewicz – Daleko waść pływał? – Ha! Toż ja dwa razy pod sam Konstantynopoł podpłynął. A statków to ze dwadzieścia zdobył i złupił. Zresztą znam ja zwyczaje Turków, bo jakom mały chłopak szorował pokłady ichnich statków. – Jakże, to? – zapytał zaskoczony i wziął z rąk Kozaka dzban, po czym przyłożył do ust. – A tak, pane brate. Ja se ne urodzył na Ukrainu. Ja dworjanin, ale na dużej wyspe se urodzył. Mój ojciec nazywał se Shejn Kameron, a ja uciekł z nym z mojego kraju, kedy mene było dziewjac ljet. – Jak się ta wyspa, czy też kraina nazywa? – Alba. Jest otoczona z triech stron morzamy. – Z trzech? A co jest z czwartej? – Z jednej strjeny mamy sosieda i wroga największego. Ta kraina to Englaland. – Kriwonis przerwał wypowiedź i wziął głęboki wdech. Po chwili znowu przemówił: – Od wieków pozbawiajut nas ziemli i starych praw. Wziali nas do jakowejś uniji, ale każdyj z moich krajan chce wolnej Alby! No, może prawie każdyj... Pułkownik kozacki powstał ze stołka, po czym podszedł do parcianego wora, z którego wyciągnął kolejny dzban. Potem usiadł na wcześniej zajmowanym miejscu i podał naczynie Mikołajowi. – Mów waszmość dalej – zaproponował wiśniowiecczyk i wypił łyk wina. – Szczerze ciekaw jestem dalszego ciągu twojej opowieści. – Moju matku englanskie sabaki zhanbyly, a potom gardło poderżnely. Jak bydlęciu. Tfu! – Kozak splunął na ziemię i mówił dalej: – Ojciec jako wróg ichniego króla musał ubieżac. Zabrał mene na statek i my wyruszyli do Ameryki. Pan pułkownyk o Ameryku słyszał? – Tak, słyszałem – odpowiedział Skrzetuski. Próbował poukładać sobie w głowie historię, nieco bełkotliwie opowiadaną przez gospodarza. – Podobno poganie tam mieszkają, co ludzkie mięso jedzą i do demonów się modlą. A bory tam takie, że strach wchodzić. Żyją w nich węże, grube jak pień dębu, i pająki, wielkie jak wilcy. – I ja to samo słyszał. – Kozak pokiwał potakująco głową, jednocześnie okręcając długi pukiel ciemnych włosów dookoła ucha. – Ale wyjsca ne bylo. W cału Europu król Englalandu ma szpiegów, to trza bylo za wielką wodę ubieżac. Maksym wyciągnął z przewieszonej przez ramię sakwy, wyrzeźbioną na kształt głowy smoka, drewnianą fajkę, w którą nabił zieloną, pachnącą miętą machorkę.
410
Bohdan Waszkiewicz – Zakurisz, pane pułkownyku? – Skierował cybuch w stronę gościa. – Stokrotne dzięki, mości pułkowniku, ale nie palę – odmówił Skrzetuski i wzdrygnął się na samą myśl o połykaniu dymu. Zawsze uważał, że to wbrew naturze. – Ale to dobra machorka – nalegał Kozak. – Tatarzy prywożat jom z dalekych wschodnych ziem. Rozjasna w głowe, a i wyno lepsze po nej i apetyt rosne. Mikołaj nie chciał urazić Kriwonisa, więc włożył koniec fajki do ust i zaciągnął się. Poczuł ból w płucach, przez co zaczął przeraźliwie kaszleć. Twarz mu poczerwieniała, a oczy zaszły łzami i jakby trochę się zwęziły. Po krótkiej chwili odchrząknął, po czym oddał cybuch właścicielowi. – Haha! Pan pułkownyk nigdy ne kurił? – Zaśmiał się Maksym. Odpowiedzi na pytanie nie oczekiwał, gdyż była oczywista. Wciągnął dym do płuc, a potem wypuścił dużą, białą chmurę. Skrzetuski poczuł się jakoś dziwnie. Inaczej. Wszystko dookoła jakby spowolniło i nabrało jaskrawszych barw, a jego słuch potrafił rozróżnić każdy, nawet najcichszy dźwięk. Skrzywił usta w uśmiechu na widok kozaczyny, bo nagle wygląd interlokutora zaczął go bawić. Przypominał mu teraz kozła, który zamiast rogatego łba miał wygoloną, kozacką głowę, trzymającą w zębach fajkę. Wiśniowiecczyk po chwili otrząsnął się i wziął w garść, nie chcąc obrazić siedzącego naprzeciw gospodarza. – Miodu? – zapytał szczerzący brązowe zęby ataman. – Po machorce suchosc w gardle okrutna. „O, tak! Pić!” – pomyślał Mikołaj. Przyssał się do dzbana i chłonął trunek. Kiedy uznał, że ugasił pragnienie w naczyniu pozostało niewiele płynu. Spojrzał trochę niepewnie na Kriwonisa, a ten rzekł: – Nyc se ne martw, pane Nikolaj. U mene baby ne ma, ale pywo albo wyno zawsze jest! – Po tych słowach gospodarz ponownie sięgał do worka i już po chwili otwierał kolejny dzban. Potem podał go gościowi. – I co było dalej? Jak mniemam, waszmość nie dotarłeś do Ameryki? – Skrzetuski postanowił wrócić do rozpoczętego wcześniej tematu. – Ne. Na morje napadly nas piraty berberyjskie. Bodaj sczezły, kurwie dziury! Mojewo ojca zasiekali na smerc, a mene, jako newolnyka na turecky statek spredaly. Tfu! Bladź! Kriwonis wskazał ruchem głowy, że też chętnie skorzystałby z naczynia, które od dłuższego czasu przebywało w dłoniach Mikołaja. Kiedy ugasił pragnienie, zadowolony parsknął głośno.
411
Bohdan Waszkiewicz – Przez rok ja pokład na ichniej łajbie mył. A potem, to lato zdaje se było, czajki kozackie podpłynely i psubratów pohanskych wyciely w pień. Jak wiep-szów. Mene przygarnely, bom kristianskij. I tak zostało – zakończył opowieść, a po chwili dodał: – Ja wyrósł na Dzikoje Polje i znam tu każdy kamen. Po krótkiej przerwie zaproponował: – Może pan pułkownyk jeszczjo zakuric machorki chce? – A dajże, waszmość. Jeszcze raz spróbuję – wyraził zgodę z większą ochotą niż poprzednio. – Ot, mołodziec. Od razu ja pana pułkownyka polubył. – Zaśmiał się rubasznie ataman, podając Mikołajowi fajkę. – A ja jeszcze horyłki trochę mam... *** Skrzetuski obudził się z potwornym bólem głowy. Spostrzegł, że był przykryty futrem i leżał na ziemi w namiocie Kriwonisa. Tymczasem gospodarz spał, głośno chrapiąc, i co jakiś czas instynktownie odganiając ręką roje much, lądujących uparcie na wąsiskach. Światło, wpadające do środka przez niewielką dziurę w górnej części kwatery, obwieszczało nadejście dnia. Mikołaj postanowił opuścić gościnne progi i pójść w stronę rzeki, żeby obmyć ciało po trudach minionej nocy. Powoli przypominał sobie niektóre szczegóły wczorajszego wieczoru. Pamiętał, jak Kozak opowiadał o wypadach zbrojnych na Mołdawię i Wołoszczyznę oraz na tatarskie miasta i ułusy. Najbardziej jednak podobały się Skrzetuskiemu historie o wyprawach na ziemie położone nad Bosforem. W czasach, kiedy przed potęgą turecką drżała cała Europa, Kozacy potrafili zaświecić pożogą w oczy nawet sułtanowi. I to w samej stolicy jego państwa. – Witaj, mości pułkowniku. Mikołaj odwrócił się słysząc znajomy głos. Przed jego zmęczonym obliczem stał Iwan Wyhowski, dzierżący w dłoniach zwoje papieru. Pisarz skrzywił usta w przyjaznym uśmiechu i podszedł bliżej zagadniętego. Czarnowłosą głowę zalewały mu strumienie potu, spływające po twarzy i znikające pośród bujnych wąsów i brody. – Coś nietęgo waszmość wygląda? – Iwan z trudem powstrzymywał wybuch śmiechu, a w jego szarych oczach zaświecił błysk ironii. – Słyszałem, że z Maksymem jakoweś rozmowy pan pułkownik toczył?
412
Bohdan Waszkiewicz – Trochę pogadalim, jak to żołnierze przed bitwą – odpowiedział wyglądający jak siedem nieszczęść Skrzetuski. – Ale dość o mnie. Widzę, że waszmość z twierdzy wracasz. Jakie wieści? – Dobre – oparł. – Wiadomo, że Tatarzy i zjednoczone pod flagą Rzeczpospolitej wojska kozackie, polskie i litewskie dziś wyruszą. Na rozmowach w twierdzy pojawił się Tuhaj–bej, który dołączył do przymierza. Jutro powinniśmy spotkać wroga w polu. No, ale o tym waść wiesz. – A o czym mi nie wiadomo? – Pułkownik wyczuwał w głosie rozmówcy, że jakowąś ważną wiadomość ma do zakomunikowania. – A o tym, że niedawno przybył poseł z Warszawy – oznajmił Wyhowski z nieukrywanym zadowoleniem. – Dostarczył pismo, w którym stoi, że wczoraj Najjaśniejszy Pan, Jan Kazimierz, wraz z armią do nas wyruszył. A siła ich! Bo to ze sto tysięcy ludzi będzie. – Na bitwę nie zdąży? – To zależy od tego, jak długo wytrzymamy. Gdyby się nam nie udało... – zawiesił na moment głos. – To może w innym miejscu potęga rycerstwa Rzeczypospolitej i sojuszników diabelski pochód zatrzyma. Wszystko w ręku Boga. – Nie martw się, mości Wyhowski – pocieszał Mikołaj. – Rozbijemy w pył nieprzyjaciół, a króla powitamy na przyjęciu w zamku, a nie w polu. A teraz bywaj, przyjacielu, bo muszę się przed wymarszem oporządzić. – Bywaj, panie pułkowniku. – Pisarz klepnął chwiejącego się Skrzetuskiego w ramię, po czym ruszył w stronę namiotu Kriwonisa. *** Po południu dwustutysięczna armia wyruszyła na wschód. Pochodowi ogromnej ilości ludzi i zwierząt towarzyszyły tabory wozów, na których wieziono armaty i inne niezbędne do prowadzenia walki utensylia. Każda z nacji śpiewała swoje pieśni bojowe, a owa swoista dysharmonia powodowała nieziemski hałas, sprawiający, że włosy stawały dęba. Na czele czterech ogromnych armii stał Jeremi Wiśniowiecki, wyznaczony na głównodowodzącego przez króla Rzeczpospolitej. Pomimo niezadowolenia Tuchaj-beja i kilku przywódców kozackich udało się księcia na tym ważnym officium zatrzymać, dzięki hetmana Chmielnickiego mediacjom i zabiegom. Zresztą plan starcia był bardzo prosty: uderzyć całą potęgą na wroga i walczyć jak najdłużej, choćby do ostatniego żołnierza.
413
Bohdan Waszkiewicz Wieczorem odziały dotarły na miejsce, w którym następnego dnia planowano wydać bitwę. Szybko rozbito obóz. Niektórzy przygotowywali broń, inni siedzieli w ciszy przy ogniu; wszyscy z niepokojem oczekiwali na nadchodzącą batalię. Szpiedzy donieśli, że wrogie odziały powinny być widoczne przed południem na stepie. *** Nazajutrz polecono kapelanom przygotować mszę, a że w obozie rezydowali żołnierze kilku wyznań, odbyły się dwie eucharystie – pierwej katolicka, potem prawosławna. Po zakończeniu modlitw, Wiśniowiecki wysłał podkomendnych do sprawdzenia stanu wojsk i ustawienia szyków, aby wszystko przed starciem gotowe było. Na jego rozkaz to samo uczynili obaj hetmani oraz, choć z niechęcią, Tuchaj-bej. Książę wyjechał konno przed przygotowane do walki oddziały. Jego długie, czarne włosy podskakiwały w rytm równego kłusa wierzchowca, a po twarzy i brodzie ściekał pot. Ściągnął wodze, po czym wytężył wzrok spoglądając przed siebie; w oddali, na horyzoncie pojawiły się jakieś ciemne kształty. Na razie zamajaczyły tylko pierwsze szeregi, lecz wzbita podczas marszu ogromna chmura pyłu wskazywała, iż były ich tysiące. – Idą – mruknął cicho. Mimo że nie dosiadali wierzchowców, zbliżali się dość szybko. Nie śpiewali przy tym żadnych pieśni bojowych i nie uderzali miarowo w bębny, jak to zazwyczaj czyniła maszerująca piechota. Poruszali się w ciszy, raz na jakiś czas przerywanym dźwiękiem wydawanym przez towarzyszące im zwierzęta. Po niedługim czasie, kiedy pochód był bliżej, oczekujący ludzie mogli dostrzec wygląd najeźdźców. Ramiona mieli wydłużone i pokryte guzami, a skórę porośniętą czarnym jak smoła, co ją obrońcy obleganego zamku na łby wrogom wylewają, owłosieniem. Pyski ich złowrogie, podobne do szczupaczych, oprócz tego z szerokich ust wystawały długie, ostre kły. Oczy świeciły szkarłatem, jakoby żarem z ogniska, a owa czerwień była dobrze widoczna nawet w blasku światła słonecznego. Poruszali się szybko na mocno umięśnionych, krzywych nogach, zakończonych kopytami. Wyglądali na wyższych od człowieka o dwie, niektórzy o trzy głowy. Potwierdzało to prawdziwość opowieści Tatarów, którzy z zaatakowanych terenów z życiem uszli, do Chmielnickiego dołączając. Większość poczwar była naga, lecz
414
Bohdan Waszkiewicz nieliczni mieli na sobie stalowe kolczugi i zbroje oraz hełmy z żelaznych obręczy i zielonej skóry, zakończone dziobami wyglądającymi jak krucze. Uzbroili się w miecze o szerokich głowniach, maczugi i topory, które trzymali w wielkich, przypominających orle szponach. Byli wśród nich też tacy, co żadnej broni nie mieli i wyglądało na to, że tworzyli większość. Niektórzy prowadzili na postronkach wilki, a inni jakieś czworonożne stwory, posiadające łeb jaszczurki i tułów psa. Nikt w obozie wojsk Rzeczpospolitej nie wiedział nic o pochodzeniu wroga, ale pewność była, że są istotami przepojonymi złem i żądzą zabijania. Książę dał sygnał do ostrzału armatniego. Po chwili rozległy się salwy, a pośród najeźdźców raz po raz wybuchały pociski, wyrzucając w powietrze oderwane części ciał stworów. Potem rzesza piekielnych stworzeń przez jakiś czas nie była widoczna, schowana w dymie artyleryjskim wymieszanym z kurzem i pyłem. Działa długo pluły ogniem, póki nie uleciała w powietrze ostatnia kula. Nastała krótka cisza. Kiedy wiatr rozgonił chmury dymu, ponownie ukazał się pochód wroga, nieprzerwanie maszerujący po stepie, choć bez wątpienia nieco ostrzałem armatnim przetrzebiony . Wiśniowiecki patrzył jeszcze przez chwilę w kierunku nadciągających kreatur. Kiedy usłyszał za sobą westchnięcia oraz pomruk przerażenia, zdecydował przemówić do żołnierzy. Zawrócił konia i stanął naprzeciw zgromadzonych, zdając sobie sprawę, iż niewielu usłyszy jego słowa. Liczył jednak na to, że skupieni bliżej pociągną resztę w bój. – Żołnierze! Szepty i wszelkie rozmowy ucichły, tysiące oczu zwróciło się w kierunku księcia. – Za chwilę rozpoczniemy walkę, którą z Bożą pomocą zwyciężymy. Nie lękajcie się wroga, albowiem nie ten, kto groźnie wygląda, ale ten co ma odwagę i Boga w sercu, zwycięzcą będzie. – Jeremi uniósł buławę, sygnalizując podkomendnym, by wydali rozkazy do ataku. – I pamiętajcie: żeby demona zabić, trzeba uciąć mu łeb. A więc w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego! Naprzód! Nastroje w obozie zmieniły się diametralnie. Tłum ryknął, po czym piechota ruszyła w pole. Wkrótce rozległy się odgłosy walki. Wśród tumanów pyłu było słychać dźwięki uderzeń szabel, krzyki zabitych oraz rannych i nieziemskie ryki stworów, przemieszane z warczeniem wilków i ogłuszającym piskiem jaszczurowatych czworonogów.
415
Bohdan Waszkiewicz Ludzie musieli atakować w kilku jedną poczwarę. Często dwóch przebijało ją pikami i trzymało przez chwilę na drzewcach, by kolejny piechur mógł ściąć szablą łeb. Nie było to łatwe, gdyż bestie imponowały nadzwyczajną siłą oraz odpornością, często łamiąc dardy i zabijając żołnierzy bronią lub rozszarpując na strzępy szponami czy też zagryzając, jak drapieżne zwierze swoją zdobycz. Ukatrupienie piekielnika dodatkowo utrudniały rzucające się do gardeł człowieczych wilki i psopodobne jaszczury, choć łatwiej je ubić szło, aniżeli ich właścicieli. Pomimo tego, sprzymierzone wojska długo i dzielnie stawiały czoła najeźdźcy, dokładając starań, aby jak najwięcej czarnych łbów szablą strącić. Walczyli zażarcie, nie zwracając uwagi na odnoszone rany i ból w myśl zasady: audaces fortuna iuvat timidosque repellit. Po długiej i wyczerpującej bitwie opór ludzkiej piechoty począł powoli się załamywać. Wiśniowiecki dał sygnał jeździe, aby była gotowa do natarcia, po czym wyciągnął szablę i pocałował oręż. *** Wyhowski dołączył do czekających na rozkazy hetmana konnych kozaków. Chmielnicki zauważywszy pisarza, podjechał bliżej i spojrzał na przyjaciela. – Nie po to ja ci życie ratował, żeby ty tera na zatracenie szedł! – huknął niespodziewanie. – Że co? – Iwan pobladł na widok groźnej miny dowódcy. – To, że walki zabraniam! – Hetman widząc zdziwienie na twarzy Wyhowskiego, natychmiast dodał: – Zostaniesz na tyłach i będziesz notował przebieg bitwy. Jedna szabla nas nie zbawi, a twoja pisanina może być bezcenna dla pokoleń. Iwan pozostał na stanowisku, wierząc, że Chmielnicki zmieni zdanie. Na próżno. – To rozkaz! A teraz zawracaj konia. Pisarz zaporoski odjechał. Zatrzymał się na tyłach, w niewielkiej odległości od przygotowanej do szarży jazdy. Zeskoczył z konia i wyciągnął z umieszczonego na siodle skórzanego worka kilka kartek papieru oraz pióro i przybornik do pisania, po czym zasiadł na niewielkim głazie. *** Jeźdźcy w skupieniu oczekiwali na rozkaz. Stali obok siebie husarze, których karacenowe zbroje lśniły w słońcu, a oczy, na od dawna niegolonych
416
Bohdan Waszkiewicz twarzach, groźnie zerkały spod szyszaków. Zaraz za nimi i na flankach czekała lekka jazda złożona z petyhorców, Tatarów i Kozaków, nie tak dobrze opancerzonych, ale w koniu potrafiących walczyć, jak mało kto. Zgodnie z poleceniem wszyscy trzymali w dłoniach szable, gdyż uznano, że piki tym razem nie przydadzą się w walce. Wiśniowiecki uniósł buławę. Po chwili to samo uczynili hetmani, a potem poszczególnym oddziałom rozkazy wydali pułkownicy. Ruszyli. Najpierw wolno, potem przyspieszyli, by w końcu rozpędzić wierzchowce do galopu i popędzić ku wspólnemu wrogowi. *** ...i nie sprostali wrogowi ludzi i Boga Wszechmogącego. Walczyli zawzięcie, niczym Archanioł Michał z Szatanem samym, ale demony, choć straty poniosły spore, nie dały się pokonać. Widzę ja teraz, jak dobijają rannych, zagryzając ich i chętnie krew ich pijąc, a nawet mięsa ludzkiego próbując. Zaraz przyjdą po mnie. Moja szabla czeka, tanio ja życia nie oddam. Cała nadzieja w Najjaśniejszym Panie i Bogu Miłosiernym. Oby zatrzymali diabelski pochód albo ludzkość istnieć przestanie. Pisarz Zaporoski Iwan Wyhowski Dzikie Pola 18 VII 1649 *** Kilka dni później na pobojowisku pojawiło się kilkudziesięciu jeźdźców. Niektórzy z nich przeszukiwali pole bitwy, wypatrując żywego człowieka. Na próżno, gdyż wszyscy byli martwi. Step pokryły tysiące trupów, stając się pożywieniem dla stada padlinożerców. Na niebie, na którym jeszcze rano gościł letni błękit, pojawiało się coraz więcej ciemnych chmur, od czasu do czasu przysłaniających słońce. Powiał mocny, chłodny wiatr, niosąc po okolicy zapach śmierci, a zarazem zapowiedź zmiany pogody, będąc jakoby posłańcem deszczu. Nieopodal, w towarzystwie kilku sług i duchownego, siedział na białym rumaku król Rzeczpospolitej, Jan Kazimierz. Przyglądał się z markotną miną
417
Bohdan Waszkiewicz temu, co pozostało po zjednoczonej armii. Zerkał co jakiś czas na nieboskłon, zaniepokojony gęstniejącymi i przybierającymi ciemną barwę kłębami. – Boże Wszechmogący – rzekł bardziej do siebie niż do księdza. – Ile istnień ludzkich te dwie bitwy pochłonęły? Tutaj wszyscy zginęli, a nad Bugiem połowę żołnierzy straciłem. – Najjaśniejszy Panie. Najważniejsze, że diabelskie legiony pokonane – odpowiedziała przyodziana w sutannę postać. Był nim stary, siwy jak gołąb mężczyzna, równie spocony jak klacz, której dosiadał. – Tak. Prawie wszystkich ubiliśmy. Ani jeden nie dał wziąć się żywcem, a ci co przeżyli, wskoczyli do Buga i ślad po nich zaginął – powiedział król. – Dręczą mnie pytania: skąd się plugastwo wylęgło? I czy wrócić może? – Z piekła – szepnął duchowny i natychmiast przeżegnał się. – Dlatego też, otrzymałem wieści, że Ojciec Święty Innocenty X wyśle wkrótce tutaj grupę inkwizytorów. – Tylko tego mi brakowało... – Jan Kazimierz pokręcił zniesmaczony głową. – Dlaczegóż to, ojcze Piotrze? – W Rzymie uradzili, że ktoś wezwał demony czarami. Innymi słowy, nie wierzą w przypadek – wyjaśnił ksiądz. – Chcą przeprowadzić śledztwo. – Znam ja te ich śledztwa! – prychnął monarcha. – Połowę poddanych mi spalą albo zamęcza na torturach. A tu i tak już niewielu zostało. – Wskazał ręką leżące przed nim trupy i na chwilę zatrzymał wzrok na małym przedmiocie, częściowo przykrytym piaskiem. Duchowny zamilkł, nie chcąc wchodzić w polemikę z głową Rzeczpospolitej. Tymczasem król rozkazał jednemu ze sług przynieść wcześniej zauważoną rzecz, a kiedy ją otrzymał, uważnie począł oglądać. Znaleziskiem okazała się drewniana faja, wyrzeźbiona na kształt smoczego łba. Po chwili przed monarchą stanął jeden z konnych, wcześniej przeczesujący pobojowisko. – Znaleźliście coś? – zapytał Jan Kazimierz. – Tak, Miłościwy Panie – odpowiedział żołnierz. – Znalazłem pisma jakoweś. – Pokaż. – Monarcha wyciągnął dłoń w stronę jeźdźca. Wziął zwoje papieru i szybko przejrzał zapiski, po czym rzekł: – Kroniki Wyhowskiego... Mogą się przydać – podał pisma jednemu ze sług. – Pilnuj, jak oka w głowie – nakazał, grożąc palcem. Jan Kazimierz po chwili milczenia popatrzył chłodno na księdza. – Kiedy inkwizytorzy mają się zjawić? – spytał.
418
Bohdan Waszkiewicz – Tego jeszcze nie wiadomo. Ale sądząc po tym, jak ważka to sprawa, długo nie każą na siebie czekać. – Jednego diabła pognałem, to będę miał drugiego! – wysyczał wściekły przez zaciśnięte zęby. Założył na głowę trójgraniasty, płaski kapelusz, po czym rozkazał: – Wracamy! Grupa jeźdźców zmusiła konie do truchtu, powoli oddalając się od pola bitwy. Zaczynał siąpić deszcz, a niebo całkowicie zakryły ciemne, burzowe chmury. – Jutro wysłać nam trzeba ludzi, żeby ciała oficerów z pobojowiska zabrali – oznajmił Jan Kazimierz. – A i reszcie trzeba jakiś jeden wielki grób wykopać i poświęcić. Nie może tak być, żeby w stepie gnili. – Absterget Deus omnem lacrimam ab oculis eorum – zacytował fragment Objawienia, jadący obok króla ojciec Piotr. – Dobrze, że już wracamy. Straszna to i przeklęta ziemia – podsumował. – Przeklęta – powtórzył monarcha i dodał: – Ale nasza. *** W sali stały obok siebie dwie postaci. Patrzyli przez ogromne, zajmujące niemal całą ścianę okrągłe okno na znajdujący się kilkanaście metrów poniżej plac, na którym zgromadzeni ludzie podziwiali popisy kuglarzy. Na rynku przebywało też kilkunastu handlarzy, zachwalających głośno towar i bezceremonialnie wykłócających się z kupującymi o każdego florena. – Niedługo pozbędę się tej hołoty z placu – rzekł starszy z nich. Miał na sobie ornat, wykonany z kosztownych tkanin i bogato haftowany, a na czubku głowy białą piuskę. Na zawieszonym na szyi złotym łańcuchu nosił ozdobiony szlachetnymi kamieniami pektorał. – Jak tego dokonasz, Wasza Świątobliwość? – Druga postać była odziana znacznie skromniej; ciało okrywała czarna tunika z kapturem, przepasana białym sznurem. – Jak zawsze, Gerome. Tam, gdzie nie da się użyć inkwizycji, zawsze pomoże złoto. Przekupi się kilku urzędników i targowisko zniknie. Musi zniknąć. Nie po to niedawno ukończyliśmy bazylikę, żeby kupcy wrzeszczeli nam pod oknami. – Święta racja, Ojcze. – Powstanie tutaj piękny, ozdobiony postumentami i fontannami plac – kontynuował. – Mam zamiar zlecić Berniniemu zaprojektowanie i nadzór nad budową.
419
Bohdan Waszkiewicz Zamilkł, by po chwili zmienić temat. – Jak nasze sprawy na wschodzie, Gerome? – Dwa tygodnie temu poczwary zostały pokonane nad rzeką Bug przez króla Jana Kazimierza, Ojcze Święty – odrzekł zakapturzony mnich. – Doskonale. – Innocenty X skrzywił usta w pełnym wyższości uśmiechu. – Katolicki król pokonał demony, które pojawiły się na prawosławnej ziemi. Odzyskanie przez nas wpływów na wschodzie to tylko kwestia czasu. Najpierw Ukraina, a potem to już gładko i z Carstwem Rosyjskim pójdzie. Kiedy wyruszacie? – Pojutrze. Zabieram ze sobą najlepszych. – Dobrze – szepnął zadowolony. – Pamiętaj, żeby przesłuchiwać przede wszystkim prawosławnych, w szczególności popów. A i jak trochę starozakonnych na drzewach zawiśnie, to nic złego się nie stanie. – Wedle życzenia, Ojcze Święty. – Tak na koniec, chciałbym również nieco skrytykować jedną sprawę. Oczy Gerome powiększyły się. Ton głosu rozmówcy zabrzmiał groźnie, a nikt - nawet on - nie chciał zaznać gniewu papieskiego. Znał wiele przypadków ludzi z otoczenia Ojca Świętego, którzy nieoczekiwanie popełniali samobójstwa lub umierali nagle, a nawet znikali bez śladu. Gerome kilkakrotnie był narzędziem, zajmującym się ludźmi niewygodnymi władzom Kościoła Katolickiego. – Czy nie wydaje ci się – kontynuował Innocenty X – że armia demonów była zbyt liczna? Przecież wyraźnie mówiłem, żeby przywołać kilkaset, a nie dziesiątki tysięcy. – Wybacz, Ojcze Święty – zaskomlał inkwizytor. – Nasi demonolodzy popełnili błąd podczas inkantacji. Od stuleci pracujemy nad „Kitab alAzif ”, ale jak widać ciągle nie wiemy wszystkiego o księdze. Na szczęście przywołali demony niższego kręgu, więc nie były aż tak trudne do zabicia. Zapadła chwila ciszy, którą po pewnym czasie przerwał głos głowy kościoła. – Najważniejsze, że wszystko dobrze się skończyło. Lecz jeśli następnym razem coś takiego się powtórzy... Chyba nie muszę kończyć, prawda? – Spojrzał wymownie na Gerome. – Nie powtórzy się, Ojcze Święty. – Aliud est facere, aliud est dicere – westchnął Innocenty X, po czym dodał: – Możesz odejść. Kiedy już będziesz w Rzeczpospolitej, postaraj się jak najczęściej wysyłać raporty.
420
Bohdan Waszkiewicz – Tak, Ojcze Święty. Inkwizytor uklęknął i ucałował dłoń duchownego. Potem powstał, ukłonił się i skierował w stronę dużych, zdobionych złotymi ornamentami drzwi. Kiedy opuścił komnatę, zza białej kotary wyszła donna Olimpia Maidalchini. – Niebawem znacznie powiększysz wpływy kościoła, a prawosławie przestanie istnieć – powiedziała. – Od początku wiedziałam, że nasz pomysł ma duże szanse powodzenia. –Twój pomysł – zauważył. – Twój czy mój, co za różnica? – Masz rację. Żadna albo niewielka. Uśmiechnął się na samą myśl o tym, co nie udało się kilku jego poprzednikom. Po chwili spojrzał w dół, na plac i wyraz twarzy zmienił mu się diametralnie. – Jeszcze tylko muszę coś zrobić z tym piekielnym targowiskiem.
421
Bohdan Waszkiewicz
Zielona Noc Świętojańska Na ulicy Świętojańskiej w Gdyni, jak co roku w Noc Kupały, odbywały się koncerty oraz kilka innych imprez. Tłumy ludzi zgromadziły się, aby posłuchać na żywo muzyki, spotkać się ze znajomymi lub coś zjeść, korzystając z usług licznych budek oferujących ciepłe posiłki. Poszedłem w towarzystwie Szarego „Pod Pokład”, gdzie czekali na nas Gruby i Mariusz. Przywitaliśmy się, a potem usiedliśmy razem przy stole. Po chwili kelner przyniósł nam cztery duże kufle wypełnione piwem. – Za naszą kapelę! – Gruby wzniósł toast, po czym wlaliśmy w gardła sporo złocistego płynu. – Ano właśnie. – Spojrzałem na Mariusza, który oprócz gry na gitarze zajmował się również promocją naszej muzyki. – Jest jakiś odzew w sprawie demówki? – Nic – odpowiedział, kręcąc przecząco głową. – Nie było żadnego telefonu ani listu. Zmarkotnieliśmy. Wydaliśmy wszystkie nasze oszczędności, aby wejść do studia i nagrać osiem kawałków. Demo brzmiało naprawdę dobrze, więc rozesłaliśmy je do kilku wydawnictw muzycznych. – I chuj w to – przerwał ciszę Szary, który uniósł kufel, by wznieść kolejny toast: – I tak będziemy napierdalać dalej! Zderzyliśmy się szklanymi naczyniami, wydając przy tym okrzyki niczym piraci dokonujący abordażu. Później, po wypiciu odpowiedniej ilości alkoholu, postanowiliśmy podejść bliżej sceny, gdzie za chwilę miał zagrać Kult. Zanim tam dotarliśmy, zdążyliśmy jeszcze wypalić dwa jointy. Poczułem, jak moje zmysły wyostrzyły się. Ulica wydawała się barwniejsza niż przed kilkunastoma minutami. Latarnie wyginały się w dziwacznym tańcu, a dźwięki otoczenia zlały się w jeden wolny rytm. – Szary, co to za jaranie? – Uśmiechnięty od ucha do ucha rozglądałem się wokół, jakbym nigdy wcześniej nie był w Gdyni. – Zajebiste, co? – Zadowolony wyszczerzył zęby. – Wujek przedwczoraj przypłynął i dał mi sprzęt w prezencie. Kupił to w Tajlandii. Podobno jest nasączone opium. – Kurwa, pojebało mnie jak kota po walerianie – odezwał się Mariusz, po czym nawiązał do wypowiedzi Szarego: – Chyba zaciągnę się na jakiś statek.
422
Bohdan Waszkiewicz Przez dłuższą chwilę rżeliśmy jak konie na widok osła. Nie byliśmy w stanie wyartykułować żadnego sensownego zdania, a próby wypowiedzi kończyły się na pierwszym słowie. – Dobra, styka. – Bogate doświadczenie z używkami pozwoliło Szaremu przerwać rechot przekraczający wszelkie dopuszczalne normy. Powoli zebraliśmy się do kupy i ruszyliśmy ślimaczym tempem w kierunku sceny. – Po koncercie Kultu wracam do domu – poinformowałem, kiedy w końcu odzyskałem zdolność komunikowania się za pomocą mowy. – Nie zostaniesz z nami dłużej? – zapytał Gruby. – Nie mogę. Muszę jutro pomóc ojcu, a jak się za mocno napierdolę, to będę zdychał przez cały dzień. *** Kult zakończył występ, więc szybko dopiłem browara, a zaraz potem postanowiłem pożegnać kolegów. – Czekaj – rzekł Szary. – Zajaramy jeszcze jednego blanta. Wziąłem trzy chmury, po czym skierowałem się w stronę dworca kolejowego. Powłócząc nogami, mijałem oświetlone wystawy sklepów i raz po raz przekraczałem kolejne skrzyżowania. W mniej więcej połowie trasy zauważyłem uliczny zegar. Wskazywał za kwadrans północ. Zaraz zacznie się prawdziwy czas Kupały, a ja jestem taki nawalony, pomyślałem. W drodze dopadła mnie potrzeba oddania moczu, ale – jak to zazwyczaj bywa w takich sytuacjach – nie było żadnego nadającego się do tego miejsca. Po krótkim namyśle postanowiłem nieco zboczyć z obranego kursu i pójść do parku. Ciśnienie w pęcherzu wzrastało, więc przyspieszyłem kroku, cichutko posykując oraz modląc się w myślach o szczęśliwy finał wyprawy. *** Chwilę później znalazłem się pośród zieleni, tworzącej jeden z największych parków w Trójmieście. Nie miałem ochoty zachwycać się otaczającym mnie pięknem przyrody, więc wyszukałem wzrokiem odpowiedni zakątek. Stanąłem w rozkroku pomiędzy wysokimi krzakami, po czym skupiłem się na czynności, która mnie tam przywiodła.
423
Bohdan Waszkiewicz – Mógłbyś się trochę przesunąć? – zapiszczał jakiś głos. Rozejrzałem się dookoła, ale nikogo nie zauważyłem. – Czy mógłbyś, łaskawco, spojrzeć nieco niżej? – zapytał ponownie. Zerknąłem w dół, lecz nie dostrzegłem nic poza trawą. Po chwili, w słabym świetle księżyca, wypatrzyłem trzęsącą się roślinę. Przykucnąłem, a potem wolno i ostrożnie wycedziłem słowo po słowie: – To ty do mnie mówisz, czy mnie już całkiem pojebało? – A widzisz tu jeszcze kogoś, na kogo mógłbyś naszczać? – odrzekło przewrotnie zielsko. – Nie – przyznałem. – Tylko jeszcze nigdy nie spotkałem gadającego krzaka. Kiedyś czytałem o gorejącym krzaku, który nawijał jak ty. Zaraz, zaraz... – Wstrzymałem na chwilę oddech. – A może ty jesteś Bogiem? – Co za idiota! – warknęła poirytowana roślina. – Oczywiście, przecież to od razu widać, że jestem ziemskim wcieleniem Odyna – westchnęła ciężko, po czym dodała: – A o Kwiecie Paproci to pewnie nigdy nie słyszałeś, co? – A fakt, jest bajka taka – przyznałem, potakując ruchem głowy niczym plastikowy piesek na tylnym oknie samochodu. Nadspodziewanie szybko przypomniałem sobie treść ludowych przekazów. – Ty, zielsko, to ty musisz teraz moje życzenie spełnić, co nie? – Taa, jasne. Już się rozpędzam. – Co? Nie będzie czary-mary? – Spieprzaj, dziadu! – O, kurwa! Nie będzie mi tu jakiś pierdolony chwast... – Stanąłem nad paprocią, wyciągnąłem fiuta, po czym skierowałem na gadającą roślinę. – Ta zniewaga, szczyn wymaga. Zobaczymy, co powiesz na to! – Co robisz? – zakwilił zaniepokojony kwiat. – Jak nie spełnisz mojego życzenia, to chętnie cię podleję – zagroziłem. – W końcu susza jest, nie? Trzeba dbać o roślinki. – To szantaż! – Nazywaj to sobie, jak chcesz. – Wzruszyłem ramionami, wiedząc, że ofiara nie jest w stanie uciec. – Wybór jest prosty: spełnienie życzenia albo złoty deszcz. – Terrorysta! – Liczę do trzech, a potem będzie big pissing. Raz, dwa... – Dobra, dobra. Spokojnie. Niech ci będzie, spełnię twoje życzenie. A teraz schowaj giwerę i powiedz, czego chcesz?
424
Bohdan Waszkiewicz – Chcę, żeby w końcu jakaś jebana wytwórnia płytowa wydała muzykę mojej kapeli – wyrecytowałem jednym tchem. – Zielsko zrozumiało, czy powtórzyć? – Masz mnie za debila? – obruszył się Kwiat Paproci. – Pewnie, że rozumiem. Twoje żądanie zostanie spełnione. A teraz odejdź już, bo mam ochotę pobyć samo. – Nie ma sprawy. Trzymaj się, krzaku – pożegnałem roślinę, po czym opuściłem niedoszłą toaletę. – Muszę się wreszcie gdzieś odlać, bo zaraz po moich nogach przepłyną ciepłe wody Amazonki. *** Potrzebę fizjologiczną załatwiłem pod drzewem, rosnącym obok pokrytej żwirem ścieżki. Odetchnąłem z ulgą i, zapinając rozporek, powoli odwróciłem się. W niewielkiej odległości ode mnie stał husky. Był sporych rozmiarów. Wydawał mi się nawet trochę za duży, jak na psa tej rasy. – Co tam piesku? – zwróciłem się pieszczotliwie do zwierzaka. – Gdzie twój pan, pewnie go szukasz? – Kurwa, nie wierzę... Ja ci dam pieska, głąbie – poruszył wielkimi szczękami. – Ja pierdolę. Najpierw gadające zielsko, a teraz to. Wymiękam. – Po pierwsze primo: jestem burym wilkiem – przedstawił się bury wilk. – A po drugie primo: powiedz mi, po kiego chuja szwendasz się nocą po lesie? – Przecież jesteśmy w gdyńskim parku – zaoponowałem. – Gdzie? Czy widziałeś kiedykolwiek wilki w parku, pojebie? – zapytał raczej niegrzecznie. – No... nie. W parku, nie. Ale widziałem raz w oliwskim zoo. Tylko, że były nieciekawe, jakieś takie nieruchawe. Stały i gapiły się chuj wie gdzie i... – Ciekawe, miętka fajo – przerwał mi – jak ty byś wyglądał, gdyby cię zamknąć w klatce, co? A tak w ogóle, to ciągle nie wiem, co tutaj robisz o tej porze. – Wcześniej znalazłem Kwiat Paproci, który obiecał spełnić moje życzenie. No, a teraz wracam do domu – wyjaśniłem pokrótce. – No, tak. Wszystko jasne. – Bury wilk pokiwał znacząco łbem. – Jest sobótka, zielsko potrafi nieźle namieszać w bani. – Jakie zielsko? – zaprotestowałem zgodnie z zasadą: nie widziałeś, to nie pierdol. – Ja nie wiem, człowieku, o czym ty do mnie rozmawiasz teraz. – Miałem na myśli paproć, którą spotkałeś. – Spojrzał na mnie, przekrzywiając mordę jakby w szyderczym uśmiechu. – A ty myślałeś, że co? – Eee, nic. Tak tylko gadałem bez sensu.
425
Bohdan Waszkiewicz – No dobra. Zawijam się, już czas na mnie – oznajmił. – Zaraz, chwilunia. – Zatrzymałem go ruchem dłoni jak autostopowicz nadjeżdżającą ciężarówkę. – Teraz ty mi powiedz, co tutaj robisz? – A jak myślisz, panie mądraliński? Czekam na Czerwonego Kapturka. – Zaśmiał się głośno i jakoś tak dziwnie ludzko, po czym minął mnie, śpiewając przy tym piosenkę: Łapy, łapy cztery łapy, A na łapach bury wilk kudłaty. Kto dogoni mnie? Kto dogoni mnie? Może ty? Może on? Chyba jednak nie. *** Zbliżałem się do wyjścia z parku. Chciałem jak najszybciej opuścić to miejsce, obawiając się spotkania z kolejnymi dziwolągami. – Już blisko, już blisko – powtarzałem cicho pod nosem. Nagle ktoś wybiegł zza drzewa i zderzył się ze mną. – Jak łazisz, cioto! – Usłyszałem damski głos. – Sorry, nie przyuważyłem cię. Przyjrzałem się dokładniej dziewczynie stojącej o dwa kroki ode mnie. Była blondynką o niebieskich oraz dziwnie lśniących oczach, a jej twarz pokrywał ostry makijaż. Miała na sobie czerwony dres z dużym kapturem wiszącym do połowy pleców. Niby wyglądała normalnie, lecz niepokoiły mnie jej nienaturalnie świecące oczy i czerwony kaptur. – Kim jesteś? – zapytałem nieśmiało. – Blacharą – odpowiedziała spokojnie, po czym dodała zupełnie innym tonem: – A jak, kurwa, myślisz, leszczu? Jestem Czerwonym Kapturkiem. Pewnie, że wolałabym teraz robić loda jakiemuś łysolowi w jego czarnym BMW. Ale nie, kurwa! Muszę zapierdalać po lesie i ganiać się z pojebanym wilkiem. Ile ona gada? Napierdala jak M-16, pomyślałem, obserwując jej dorodne huśtające się piersi, które zdawały się być nieodłącznym elementem gestykulacji dziewczyny. – I jeszcze – kontynuowała – muszę dźwigać w plecaku żarcie dla babki. A idź pan w chuj z takim życiem! – Przecież gajowy cię uratuje i poślubi, prawda? – próbowałem pocieszać, wciąż nie odrywając wzroku od ponętnego biustu rozmówczyni.
426
Bohdan Waszkiewicz – Ten pedał!? – wrzasnęła. – Wolałabym już wilkowi dawać. A tak ogóle, to co jest? Jeden z dziesięciu? Pytasz i pytasz, jakbyś był psem, normalnie. I przestań się gapić na moje cycki, pedofilu, bo jestem niepełnoletnia. – Przepraszam. Jestem zmęczony i muszę iść do domu. – Postanowiłem jak najszybciej opuścić park, tym bardziej, że furtka znajdowała się kilkanaście kroków przede mną. – To spierdalaj! – warknęła i ruszyła ścieżką, śpiewając przy tym: Całe czerwone, to barwy niezwyciężone, Całeee czeerwoonnee, to barwy niezwyciężone! – Kurwa, co za pojebana noc – szepnąłem i przyspieszyłem kroku. Chwilę później wyszedłem poza bramę parku. Przeszedłem kilka ulic, po czym dotarłem na dworzec. Miałem szczęście, bo niedługo potem przyjechała SKM-ka. Wkrótce dotarłem do domu we Wrzeszczu. *** Obudził mnie głos matki: – Marcin, wstawaj! Telefon jest do ciebie. – Już... idę. Moment – odpowiedziałem niezadowolony, próbując wygramolić się spod pościeli. W końcu, z jednym kapciem na nodze i drapiąc się po brzuchu, pojawiłem się przy aparacie telefonicznym. – Słucham? – burknąłem. – Cześć. Mariusz z tej strony. Co ty, Bocian, jeszcze w kimę walisz? – zapytał. – Obudziłem się przed chwilą. Stary, miałem taki popierdolony sen, że mózg staje. To chyba skutki uboczne wczorajszego zielska. – Niezły sprzęt, co? Szary pewnie jeszcze coś załatwi i to nie raz. Ale ja nie o tym chciałem. Wyobraź sobie, że dzisiaj zadzwonił do mnie Piotrek z „QQRYQ” i zaproponował wydanie płyty. Bocian, kumasz? Wydajemy krążek, kolego! Marcin, słyszysz mnie? Powiedz coś... . Nie mogłem wydusić ani słowa. Stałem z rozdziawioną gębą w przedpokoju, oparty o komodę i wpatrzony w ścianę. Po moich plecach przebiegł zimny dreszcz, a twarz błyskawicznie pokryły kropelki potu.
427
Łukasz Wrzalik Imię i nazwisko: Łukasz Wrzalik Znany także jako: Boobic O autorze: Rocznik 90, wielbiciel angielskiego futbolu, rosyjskiej literatury, keczupu oraz cynamonu, który mógłby wciągać nosem. W wolnych chwilach nierób, w chwilach zajętych - nierób zakonspirowany. Tworzy wyłącznie wtedy, gdy powinien zajmować się studiami. Antymężczyzna - nieustannie zaczyna, lecz nigdy nie udaje mu się skończyć.
Smoła, kładka i plusk, czyli okołośmiertna biografia Romana Wiedz, mój drogi Przyjacielu, iż bramy piekieł nie dla wszystkich grzeszników otwierają się równie szeroko. Zdarza się bowiem, że korowód dusz napływających w ich kierunku zostaje wstrzymany i to z rozkazu samego Diabła, który wybiera spośród nich jedną, rzadziej kilka i odsyła je z powrotem na ziemię, by tam, pośród ludu bożego, ziarno jego rozsiewały. Tego jednak, kto umarł jako człowiek, człowiekiem Diabeł wskrzesić już nie może. Fragment listu biskupa Wojciesława ze Złotnik, adresat nieznany Roman wyłonił się z głębin jeziora zwanego wśród tutejszych Smołą, by w oślizgłej i na wskroś wilgotnej skórze topielca rozpocząć kolejny dzień pośmiertnej egzystencji, za którą, nawiasem mówiąc, średnio przepadał. Każdego dnia, wraz z zapadnięciem zmroku, otwierał swe iskrzące zielonym blaskiem ślepia i wypływał na powierzchnię, gdzie czekał na niego świat pełen dziwów, mar oraz demonów przeróżnej maści, świat równie fantastyczny co niepojęty, świat, którego Roman miał po dziurki w nosie. Jeszcze nie tak dawno śmiałby się kpiarsko z najmniejszej nawet anegdotki o wiedźmach, ghulach, dziwożonach i innych maszkarach, które kojarzył
428
Łukasz Wrzalik wyłącznie z filmami klasy B, a także z kiepską literaturą dla pryszczatych oszołomów. Olbrzymie było jego zdziwienie, gdy po raz pierwszy zobaczył dziwożonę, zwłaszcza jej długie, obwisłe piersi, które przerzucała sobie przez ramię w trakcie prania. Z początku wziął ją za kobietę, co prawda zgarbioną i szkaradną niczym grzech śmiertelny, wciąż jednak kobietę. Na imię jej było Euzebia. Prócz obwisłych piersi, którymi mogłaby łapać bydło jak na lasso, miała jakieś dwa metry wzrostu, prostą niczym deska talię, oraz wielkie, czerniejące zębiska. Złośliwa i wredna, szybko stała się dla Romana utrapieniem. Była jak mucha, a raczej jak stado upierdliwych much, od których nie sposób się odgonić. Nie tylko ona jednak należała do świata demonów. Prócz całego zastępu jej towarzyszek, Roman miał nieprzyjemność poznać tuziny przeźroczystych duchów, błąkających się bez celu po Tatarowickim lesie, udomowione wiedźmy, które przychodziły nad jezioro, aby zaznać spokoju potrzebnego im do odprawiania uroków, kilkoro wampirów kombinatorów, a także całe rzesze mniej lub bardziej znaczących stworzeń, wśród których nie brakowało takich dziwactw, jak żywiące się ludzką padliną ghule o inteligencji omszałego głazu, niewiele od nich mądrzejsze wilkołaki czy choćby przeklęte dusze więzione w opierzonych sowich ciałach. Świat ten, jakkolwiek urojony by nie był, raził Romana namacalnością i wyrazistymi detalami wszystkich swoich cząstek i podzespołów. Owszem, można by było wmówić sobie jego pozorność, zanegować genezę, wykpić prawa tu obowiązujące – co z tego jednak, skoro ciągle trwał, ciągle ewoluował i wbrew temu, co powszechnie twierdzono, miał się całkiem nieźle. Najlepszym tego przykładem był właśnie Roman, topielec czystej krwi słowiańskiej, słowiańskiego charakteru i temperamentu, dla którego obecna rzeczywistość jawiła się nie mniej i nie bardziej realnie, niż rzeczywistość, jaką pamiętał z życia doczesnego. Z tamtym światem łączyło go już tylko irytujące uczucie głodu w płucach, dyskomfort przejawiający się potrzebą zaczerpnięcia powietrza, potrzebą pozorną, ponieważ demon, a już szczególnie topielec, nie potrzebował ani tlenu, ani azotu, ani innych gazów zawartych w powietrzu. Mimo to Roman często ulegał temu łaknieniu. Czuł się wówczas bardziej martwy niż zwykle, powietrze bowiem, dotarłszy do płuc, ulatywało z niego jak z przedziurawionego balonu. Dzięki temu jeszcze mocniej utwierdzał się w przekonaniu, iż wszystko co ludzkie, nawet oddech, po śmierci staje się wyłącznie utrapieniem.
429
Łukasz Wrzalik Nikt zresztą nie domaga się od demona ludzkich odruchów, wręcz przeciwnie, najlepsze dla legendy zawsze są strumienie tryskającej krwi. Współczesny demon często przegrywa z własną legendą, z wiekami podań i historii, spisanych przez pióra autorów o wybujałej wyobraźni, autorów, którym nieraz zdarzało się wymykać daleko poza granice prawdy. Nie inaczej sprawa ma się w przypadku topielców. Mit, jakim obrósł ich wizerunek, to wyzwanie, któremu sprostać dziś niełatwo. Trudno bowiem oczekiwać od topielca, by rodził się z poronionego dziecięcego płodu, z błoną między palcami i kopytami zamiast stóp. Trudno go winić za to, że spomiędzy ud nie wystaje mu węgorz, a z pleców nie wyrastają kępki sierści na zmianę ze zbrukanymi anielskimi skrzydłami. Także w kwestii usposobienia istnieją pewne rozbieżności. Być może w dawnych wiekach, jakże ciemnych i okrutnych, wątpliwa reputacja utopców nikogo nie dziwiła, a incydenty z ich udziałem, takie jak mordy czy podtopienia, nie należały do rzadkości, mało kto jednak ma dziś świadomość, że świat demonów, a co za tym idzie – świat topielców, zmieniał się i rozwijał równolegle ze światem człowieka. Nowoczesny demon preferuje dziś przede wszystkim model liberalny, odcinając się często od tradycji i spuścizny po swych potępionych przodkach. Charakteryzuje go większa niezależność, a także wynikające z niej osłabienie zainteresowania człowiekiem, o ile ten sam nie zechce zwrócić na siebie uwagi, co jednak zdarza się coraz rzadziej, niemniej jednak wciąż się zdarza. Owszem, nie brak tu też i zagorzałych konserwatystów, domagających się renesansu epoki, w której demony miałyby na nowo budzić lęk i przerażenie wśród śmiertelników, ludzie bowiem w swym egotyzmie zapomnieli już, co znaczy sfajdać się w portki ze strachu lub osiwieć z przerażenia w ciągu jednej nocy. Według Vladimira, wampira przewodzącego tej części demonicznej społeczności, ktoś im wreszcie musi o tym przypomnieć. Tak czy inaczej nie jest to świat tak prosty i jednowymiarowy, jakim go tworzą pisma i przekazy ustne. Roman zdążył się o tym przekonać, bowiem od dnia jego śmierci minęła już niemal cała dekada. Umarł głupio, jeszcze głupiej niż żył, a miało to miejsce w noc zaślubin jego przyjaciela Tadeusza z piękną, choć piegowatą i nadętą panną imieniem Matylda. W trakcie wesela, rozochocony mieszanką wódki z winem, która zanadto rozcieńczyła mu krew w żyłach, postanowił przejść się nad osławioną w tutejszym rejonie Smołę. A było to rozległe ciemne jezioro, ochrzczone
430
Łukasz Wrzalik przez gmin Smołą ze względu na mętne wody oraz zamulone, czarne jak inkaust dno, po którym stąpali wyłącznie najodważniejsi śmiałkowie. Jako że wieczór był pogodny, a niebo bezchmurne i gwiaździste, Roman wybrał sobie za towarzyszkę spaceru młodszą siostrę panny młodej. Nie udało mu się poznać jej imienia ani wtedy, ani kiedykolwiek później, gdyż znajomość między nimi była równie burzliwa, co krótka. Nim doczłapali się do jeziora, dwukrotnie zdążył ją obrazić, kpiąc z prawicowych idei, wiernie przez nią wielbionych i wyznawanych. Byłaby może skłonna wybaczyć mu to innowierstwo, gdyby nie zechciał uderzyć po raz trzeci, dowcipem o księżach alfonsach i siostrze burdelmamie. Wysłuchawszy go, poczuła się zszokowana i zgorszona, co też dała Romanowi do zrozumienia, odwracając się na pięcie i zostawiając go samego, pijanego jak bela, nad piaszczystym brzegiem jeziora. Ze wszystkich stron otaczała Smołę bujna gęstwina lasów, co z lotu ptaka wyglądać musiało jak pryszcz na jednolicie zielonym tyłku. Roman, czując się wzruszony tatarowickim pejzażem, zapragnął zobaczyć więcej. Ułatwić mu to miała przybrzeżna kładka ze spróchniałego drewna, na którą wtoczył się z rubaszną, fałszywie odtwarzaną pieśnią na ustach. Pech chciał, iż nie dokończył nawet pierwszej zwrotki, choć zamiarem jego było wyśpiewanie wszystkich pięciu. Co z tego, skoro zachwiał się nagle, zderzył z czarną taflą wody i opadł na dno jeziora, gdzie jako lewacki alkoholik dopełnił żywota w wieku lat trzydziestu i dwóch. Ilekroć sobie o tym przypominał, robiło mu się niedobrze, i choć od tamtej nocy – jakże felernej i opłakanej w skutkach – dzieliły go długie lata pośmiertnej warty, wspomnienia były aż nadto żywe. Zwłaszcza wspomnienie przebudzenia. Zanim otworzył oczy, czuł wirującą wokół siebie materię, która z każdą chwilą uciskała jego sztywne, bezwładne ciało coraz mocniej i boleśniej. Towarzyszyło mu także wrażenie słabnącej grawitacji, błogie wrażenie dryfowania, któremu Roman nie potrafił się oprzeć. Był niczym bańka mydlana unosząca się nad głowami ludzi. W końcu jednak musiał zawiać wiatr, a kiedy już zawiał, bańka się rozprysła i dotarło do niego, że tonie. Wpadł w panikę. Z trudem zmusił swe sztywne, zastane kończyny do ruchu, by po chwili wierzgać nimi jak wystraszony ptak wzbijający się do lotu ¬– byle do góry, byle tylko się wynurzyć. W górze jednak nie dostrzegł najmniejszej nawet plamki światła,
431
Łukasz Wrzalik w kierunku której mógłby popłynąć, gdyż każdy promień, dotarłszy do mętnego lustra jeziora, rozpuszczał się w niej i ginął. Roman nie miał przed sobą niczego, prócz rozległej płachty czerni. Wtedy jednak nieoczekiwanie zderzył się z myślą, która zwaliłaby go z nóg, gdyby tylko mógł się na nich podeprzeć. Uświadomił sobie, że jego płuca, jak gdyby nigdy nic, przestały domagać się powietrza. Czy tak właśnie wygląda umieranie? – słowa te przemknęły mu po głowie jak wystrzelony pocisk. – Może to i lepiej. Dalsza walka nie miała sensu, tym bardziej, że Roman uczepił się ponurej myśli, jakoby życie, które poznał, dalszej walki warte nie było. Dawno już się nim znudził; tolerował je wyłącznie ze względu na brak ciekawszej alternatywy. Dopiero teraz udało mu się takową odnaleźć, choć tak naprawdę to ona odnalazła jego ¬– koścista, lubująca się w kruczoczarnych ciuszkach, z kosą na ramieniu i kontem obciążonym trylionami istnień. Wystarczyło tylko się przed nią ugiąć, położyć łeb na pieńku i czekać, aż spełni swoją powinność. Olbrzymie było jego zdziwienie, kiedy okazało się, iż Śmierć przyszła do niego nieuzbrojona. Mimo braku oręża, wygląd jej całkowicie zbiegał się z wyobrażeniami Romana. Widział ją bardzo dokładnie, mimo panującego mroku. Była wysokim, grubokościstym szkieletem o nisko osadzonych oczodołach, z wnętrza których ziała przerażająca pustka. Ubrana w ogromną, podartą płachtę, wijącą się w wodnej otchłani niczym węgorz, ze starymi, upstrzonymi krwią szmatami zamiast butów, mogła zostać wzięta za jakiegoś mnicha bądź pustelnika... ...o ile tylko nie zwróciło się uwagi na kości. Roman miał ochotę wepchnąć się w jej ramiona, byle tylko zabrała go tam, skąd powrócić się już nie da. Śmierć jednak kiwała przecząco głową, jakby znała jego zamiary, nim w ogóle zdążył o nich pomyśleć. Ilekroć usiłował podpłynąć bliżej, okazywało się, że odległość między nim a Kostuchą nie zmniejsza się nawet o centymetr. Czuł się jak muł, człapiący w stronę przewieszonej przez łeb marchewki. Gdyby tylko mógł otworzyć usta, wyłowić z nich słowa i rzucić je przed siebie, zasypałby ją stertą pytań, które nie dawały mu spokoju. Był teraz jednak ledwie bezbronnym robakiem, na dodatek tonącym w szklance brudnej wody, tej samej, która zalałaby mu płuca przy pierwszej próbie wypowiedzenia czegokolwiek.
432
Łukasz Wrzalik Wtem uświadomił sobie, że wcale nie potrzeba mu słów, by odczytać jej intencje. Wróciły do niego bowiem wspomnienia wydarzeń sprzed utonięcia: wesele Tadka, spacer z jego świeżo upieczoną szwagierką, grymas oburzenia na jej twarzy i wreszcie — niefortunny upadek z kładki. Śmierć bynajmniej nie przyszła tu po jego głowę. Zjawiła się po to, by przypomnieć mu, że jest już martwy, a tej samej głowy dwa razy się nie ścina. Dlaczego więc ciągle znajdował się po tej stronie? A skoro już się po niej znajdował, jak to możliwe, że jeszcze się nie udusił? A skoro jeszcze się nie udusił – kim właściwie był? Pytania mnożyły się w nieskończoność, a im dłużej je sobie zadawał, tym w większą popadał paranoję. Byłby ugrzązł w pajęczynie tych pytań, gdyby nie Śmierć, która nagle odwróciła się do niego plecami i poczęła ginąć w mroku jeszcze gęstszym i bardziej nieprzeniknionym niż mrok jeziora. Roman chciał ją zatrzymać, choćby jeszcze na chwilę, lecz każde jego słowo ginęło pożerane przez otchłań Smoły. Pozostało mu jedynie spoglądać w jej stronę, jak oddala się, kurczy i wreszcie niknie, zupełnie jak łyżeczka cukru w gorącej herbacie. Zrozumiał, że tam dokąd poszła, dla niego miejsca nie ma. Został sam. Nawet Śmierć się na mnie wypięła – pomyślał. Nie widząc innej możliwości, wykrzesał z siebie resztki sił i popłynął ponownie ku górze. Szybko okazało się, że tam gdzie dno, musi być też jego przeciwległa granica. Chłodny wiatr połaskotał Romana po dłoni, kiedy przebił się nią przez miękkie lustro jeziora. Wraz z dłonią wystrzeliły w powietrze krople spienionej wody. Gdy Roman wynurzył głowę, wbiły mu się w nią jak szpilki. Stało się jasne, że świat, do którego wraca, nie jest już jego światem. Przynajmniej wiem, jakby się poczuł Clint Eastwood w obsadzie „M jak miłość” – przemknęło mu przez głowę. – Umarłem wróblem, by zmartwychwstać jako wół. Po dopłynięciu na brzeg wyszedł na piaszczysty grunt i stwierdził, że dobrze znów go czuć pod stopami. O tym, jak w wielkim był błędzie, przekonał się dopiero wówczas, gdy woda poczęła zamierać w bezruchu, a na jej tafli pojawiła się sina, szkaradna postać o suchych jak siano włosach i zapadniętych ślepiach, które oświetlały płyciznę jeziora jaskrawozielonym płomykiem. Wzdłuż czoła postaci biegła powyginana bruzda, podobna do szczelin na spękanych słońcem skałach. Ze wszystkich stron łączyły się z nią mniejsze, choć równie zawiłe żyłki, z których gdzieniegdzie sączyła się galaretowata maź. Roman gorączkowo strzepywał ją na ziemię i tylko
433
Łukasz Wrzalik wzburzone wrony poświadczyć mogą, jak daleko niosły się wrzaski, które tym zmaganiom towarzyszyły. Głosu zresztą także nie mógł poznać – bluzgał i złorzeczył ochrypłym basem, tak niskim, jak pomrukiwanie starego żubra. Że też nie wysadziłem się w powietrze, kiedy była ku temu okazja – powtarzał sobie, wspominając lewy handel petardami, którym swego czasu się parał. A że ciężki to był kawałek chleba, przekonał się bardzo szybko, w dniu, kiedy dwóch rosłych policjantów postanowiło złożyć mu wizytę. Jeden z nich, dwumetrowy drągal z krzywo przystrzyżonym wąsem i kurzajką na dłoni, przedstawił mu oskarżenie, jakoby petardy, którymi rzucano z wiaduktu wprost pod koła samochodów, miały należeć do niego. Choć handel z dziećmi uziemił go na okrągły rok, w tej chwili więcej żalu sprawiała mu myśl, iż nie połknął jednej ze swoich petard – największej, jaką udałoby mu się znaleźć – kiedy jeszcze miał ich pełen magazyn. Po takiej imprezie raczej nie byłoby czego wskrzeszać. Było to jednak pobożne życzenie, do tego wypowiedziane o jedno życie za późno. Mógłby spłodzić takich całą litanię – i tak by mu w niczym nie pomogły. Choć znalazł się w kropce, w ostatnim zdaniu ostatniego akapitu ostatniej strony, historia pisała się dalej – wbrew idei życia i tego, co powszechnie o nim sądzono. Narodził się ponownie, jako utopiec, a nowa tożsamość stała się dla niego tak jasna i oczywista, że sam w nią nie mógł uwierzyć. Uderzyła go mocniej niż kamienne tablice w Mojżesza, z tą tylko różnicą, że na tablicach Romana wyryto zaledwie jedno słowo. Tym słowem była „pokuta”. I tak właśnie rozpoczęły się całodniowe dryfowania w głębinach Smoły, gdzie Roman, śpiąc jak kamień, wyczekiwał nadejścia zmroku, owej magicznej pory, w której każdy porządny demon budzi się do życia. W trakcie snu zwykle plątał się w zielonych mackach wodorostów albo obijał o wystające z dna kamienie i pamiątki zostawione tu przez ludzi. Czasem wpadał w wiry, które kręciły nim i rzucały aż do zmroku. Nieuniknione były też spotkania z rybami: okoniami, płociami, a nawet z pojedynczymi okazami szczupaków, królujących w tych wodach do czasu, nim jakiś geniusz nie zdecydował się ich przenieść na herb Tatarowic. Dzięki temu kolejny geniusz mógł ogłosić doroczne Święto Szczupaka i nadać mu charakter regularnego, masowego mordu na Bogu ducha winnej rybie. Przybycie Romana nad jezioro nie stało się dla tutejszej fauny wydarzeniem godnym uwagi. Można by rzec, że wszystkie ryby, żaby, a także
434
Łukasz Wrzalik sporadycznie przepływające przez Smołę zaskrońce zaakceptowały go i przyjęły jako swojego, z drugiej zaś strony równie trafną tezą byłoby powiedzenie, iż najzwyczajniej w świecie go zignorowały. Tak czy inaczej, Romanowi było to na rękę. Czuł ogromną ulgę zasypiając z przekonaniem, że nic i nikt nie obgryzie mu członków podczas snu. Sam sen był koniecznością i każdy, nawet najpotężniejszy demon nie śmiał tego kwestionować. No może prócz Romana, który wiedząc, że Smoła i tak się o niego upomni, postanowił nie zaprzątać sobie głowy tym, ile godzin dzieli go od świtania i czy zdąży wrócić do jeziora na czas. Czego by nie zrobił, następnej nocy i tak obudzi się w tym samym miejscu, w tej samej skórze i z tą samą, o ile nie większą, frustracją. O więzi łączącej go ze Smołą dowiedział się z ust Euzebii w czasach, kiedy jeszcze nie rzucali się sobie do gardeł. Wytłumaczyła mu, najlepiej jak potrafiła, że z chwilą śmierci stał się strażnikiem, a zarazem więźniem wód, w których wyzionął ducha. I nie ma w tym nic nadzwyczajnego, ponieważ każda potępiona dusza, o ile przedtem diabli jej nie wezmą, odbywa pokutę w miejscu swojego skonania. – Wiele jeszcze musisz się nauczyć – powtarzała mu. – Tu żeś się utopił, więc tu będziesz gnić. Znałam kiedyś jednego utopca, który tak jak ty wielce się dziwował, że do domu i do kobity próbuje wrócić, a w pół drogi zawsze coś go cofa na bagna i od nowa leźć musi. Powtarzałam mu: „Janek, siedźże na dupie, bo to i tak nic nie da”, ale on ciągle swoje – łaził i łaził, jakby z życiem i rozum postradał. Niedługo potem przeniosłam się tutaj, ale jak znam życie po życiu, utopek dalej pewnie spaceruje ścieżką, którą sam sobie wydeptał. To się nazywa ciężki przypadek szoku pośmiertnego. Przypadek Romana był na szczęście mniejszego kalibru i choć z trudem szło mu oswajanie się z nowym otoczeniem, szybko wydeptał własne ścieżki, z których główna wiodła teraz ku rozlewni piwa „Mocny Tatar”.
435
Spis treści
Słów kilka .............................................................................................................. 5 Krzysztof Baranowski Najgorszy bard w mieście ....................................................................... 8 Tajemnica ................................................................................................. 17 Adrian Groeling Sny o krainie Sona-Nyl .......................................................................... 20 Przemek Morawski O zbrodni i niebycie .............................................................................. 26 Romantyczność ....................................................................................... 44 Magdalena Pasik Kosita ....................................................................................................... 66 Storrada .................................................................................................... 76 Rafał Sala Tysiąckroć ............................................................................................. 106 Jarosław Sapierzyński Alchemia, czyli co było w sakwie ...................................................... 112 Graj, muzyko ........................................................................................ 128 Kicia ....................................................................................................... 164 Piwne oczy ............................................................................................ 182 Słońce w zenicie .................................................................................. 195 We don‘t need another hero - historia o wilkołaku ......................... 212 Zdrada - licentia erotica ...................................................................... 239 Zmrożona whisky ............................................................................. 243 Znikający punkt ................................................................................... 263
436
Agata Sienkiewicz O klatkach, godności i gołych rękach .............................................. 274 Przeze mnie droga... .......................................................................... 288 Tramwaj ................................................................................................. 313 Wszędzie dobrze, ale... ..................................................................... 317 Ziarnko do ziarnka ............................................................................... 327 Andrzej Trybuła Dolina stwarzania rzeczy ..................................................................... 330 Polowanie na Fritza Lange .................................................................. 353 Śmierć aktywowana śmiercią ............................................................ 383 Bohdan Waszkiewicz Pochód ................................................................................................... 402 Zielona Noc Świętojańska .................................................................. 422 Łukasz Wrzalik Smoła, kładka i plusk, czyli okołośmiertna biografia Romana ..... 428
437
Niepoważny portal okołoliteracki
He r b at k a u He l e n y w w w. h e r b a t k a u h e l e n y. p l
ISBN 978-83-939208-3-9