Spis treści Marudzenie Helli 3 Poezja
Proza
Mirosław Sądej Zagadka Pigmaliona XXI 14 Adrian Tujek Ślad 16 Jak tylko nauczysz się latać 5 Radosław Dąbrowski Piotr Stpicki Bezdenna czeluść 18 Opanowanie 6 Sebastian Skorupski Patchwork 6 Stając się smokiem 27 Dorota Czerwińska Dobra Cobra ewakuacja 7 Zachariasz i ja 36 Jerzy Edmund Sobczak Bohdan Waszkiewicz głębia 8 Srebrna Łyżeczka nie jestem myślą raczej pustką w was 9 Najlepsze opowiadanie 2014 roku: A przecież rękopisy nie płoną Szkot 45 (tryptyk natchniony) 10 Marcin Lenartowicz W saloniku Zmartwychwstania przeniesiono na Dziko przyszły czwartek. 11 Pewnego razu w Château Chaos 57 Odcień. 12 Stopka Redakcyjna 59 Jagodzie Mornackiej. 12 Anna Musiał Srebrna Łyżeczka Najlepszy wiersz 2014 roku: Sztuka Odchodzenia 13
2
Herbasencja
Marudzenie Helli No to pierwsze nagrody Herbatkowe za nami. Srebrne Łyżeczki przyznane, choć statuetki jeszcze wakatują u Helli. Stresu było mnóstwo, ale satysfakcja jeszcze większa. Oczywiste więc wydało się ponowne zamieszczenie zwycięskich tekstów na łamach Herbasencji. Zapraszamy do przypomnienia sobie utworów, które bywalcy Herbatki uznali za najlepsze w 2014 roku: „Sztuki Odchodzenia“ Anny Musiał oraz „Szkota“ Bohdana Waszkiewicza. Warto zwrócić też uwagę na nowe nazwiska w naszym miesięczniku. W poezji debiutują Dorota Czerwińska oraz Adrian Tujek, a że styczeń w dziale poetyckim był wyjątkowo bogaty, i stali bywalcy wytoczyli swoje najcięższe działa, dzięki czemu poezja w tym numerze jest wyjątkowo smakowita. W prozie witamy Radosława Dąbrowskiego, który poprzez swojego bohatera spróbuje nam zrelacjonować, czym jest „Bezdenna czeluść“. Mamy też dwie miniaturki Mirosława Sądeja: jedną na niepoważnie, drugą zupełnie serio. Sebastian Skorupski po raz pierwszy mierzy się ze smoczą tematyką, a na deser Dobra Cobra z bardzo niepoważną historią o pewnej wiosce, dwóch przyjaciołach i dziewicy (podobno). Miałam cichą nadzieję, że w tym numerze będę mogłą zdać relację z postępów w realizacji planów opisanych w poprzednim wstępniaku, ale niestety choroba pokrzyżowała moje plany tak bardzo, jak tylko się dało. Chyba tylko inny pracocholik zrozumie dramat kogoś, kto patrzy na robotę z łóżka i nie jest w stanie nawet kiwnąć palcem. Trzymajcie więc kciuki, żebym do następnego numeru miała już czym się chwalić i żeby wiosna za oknem szła w parze z wiosną w naszym wspólnym saloniku! Helena Chaos PS. Dzisiaj (to jest 15 lutego) urodziny obchodzi kluczowa, choć pozornie nieobecna w saloniku postać - Wielki Kreator. Dla tych, co nie kojarzą - twórca Herbatki od strony technicznej. Także teges... sto lat, braciszku! :)
Eksploracja kosmosu, obce formy życia, podstępy, zdrada, wyścig zbrojeń.
Marianna Szygoń METASTAZA Darmowy e-book do pobrania z: http://www.beezar.pl/ksiazki/metastaza http://wydaje.pl/e/metastaza http://www.rw2010.pl/
Luty 2015u Heleny gorąco poleca! Herbatka
3
h t t p : // w w w. b e e z a r. p l / k s i a z k i / t e a - b o o k - 2 - p o e z j a h t t p : // i s s u u . c o m / h e r b a t k a - u - h e l e n y / d o c s / t e a _ b o o k _ 2 _ p o e z j a h t t p : // w y d a j e . p l / e / t e a - b o o k - 2 - p o e z j a 2 http://www.rw2010.pl/go.live.php/PL-H6/przegladaj/SMTE1Ng%3D%3D/tea-book-2-poezja.html?title=Tea%20Book%202:%20Poezja
Adrian Tujek (krolikdoswiadczalny) Urodzony w sierpniu 1990 roku. Jest wyjątkowy – ma dla kogo być taki a nie inny. Bywa słodki i chce zostać solą tej ziemi, choć ani jej, ani cukru nie używa. Kiedy unosi kąciki ust, ma wyraz twarzy nie do wyartykułowania. Raz mówi w języku prawniczym, raz poezja wypowiada się nim, raz proza. Nie definiuje legalnie, a na niektórych rozciąga się moc obowiązująca wypowiadanych przez niego słów. Ma oczy bardzo niebieskie jak patrzy w przyszłość, ma wszystko co najlepsze przed sobą.
Jak tylko nauczysz się latać W twoich ustach operating manual brzmi lekko, aż pojawia mi się przed oczami lekcja latania sójek. Jeszcze nie dzieli nas morze, więc usiłuję wyobrażać sobie, że fałdy pościeli to fale, za którymi świat ma coś do zaoferowania, a ty oblizujesz się na to łapczywie jak kot syjamski. Masz tylko jedno życie, nawet jeśli jesteś kotem, to możesz być jedynie nim albo sójką, która ucieknie do ciepłych krajów jak tylko nauczy się latać. Więc musisz zdecydować, które z nas będzie kim. I nawet gdy zostanę w czterech łapach i będę umierać z głodu za tobą, to w twoich ustach zabrzmi to lekko.
Masz tylko jedno życie, nawet jeśli jesteś kotem, to możesz być jedynie nim albo sójką, która ucieknie do ciepłych krajów jak tylko nauczy się latać.
Luty 2015
5
Piotr Stpicki (potisz) Mówią na mnie Człowiek Zagadka. Pewnie dlatego, że moje wiersze, przynajmniej w większej części, są przepełnione symbolami. Urodziłem się na Saskiej Kępie, podejrzewam, że magia tego miejsca rzeczywiście działa na mieszkańców. Oczywiście, jak każdy poeta amator pragnę, by moja twórczość została zauważona, nie tylko w sieci. Zobaczymy czy marzenia będą miały odzwierciedlenie w przyszłości, która ma wiele wspólnego z weną - nigdy nie wiadomo co przyniesie.
Opanowanie
Patchwork
tego roku ma okazję poznać anielską cierpliwość
zostawili śmierć na inną okazję
wie że posiada wysunięty język który pozwala objąć cierpienie
niech czeka cierpliwie
pierwszą próbą był chrzest chciała uciec od zimnej wody wierzgając nienaturalnie krótkimi nóżkami wybiła z rytmu całą mszę
wcześniej przerobili życie stało się bajką z okrojonych pytań powinna wytrzymać do następnej wizyty
teraz obserwuje jak nie mogą usiedzieć w ławkach rówieśnicy czekający by wymienić liczbę gadżetów na przyjęciu kiedyś sama stanie się prezentem dla pana już wyciąga ręce do przytulenia
6
kiedyś sama stanie się prezentem dla pana
Herbasencja
Dorota Czerwińska (szara) Mieszkam i pracuję w Warszawie, moje miasto jest dla mnie ważne. Wiersze piszę od dziecka, ale kontakt z innymi twórcami nawiązałam całkiem niedawno, w necie. Tu też wypracowałam własny styl. Spełniam się w utworach zwięzłych, krótkich, wieloznacznych. Uwielbiam bawić się słowami. Mam duży szacunek do Ojczyzny, jestem zaciętym kibicem sportowym. Interesuje mnie każda dyscyplina, w której spełniają się nasi.
ewakuacja kiedy namolnie w uszach dzwoni może nadzieja przy niej rozpacz lub bezsilności złota rączka z młoteczkiem co wybija wolność zawsze jest wyjście dźwięku z ucha wyjście dla krzyku i zbawienia gdy już dzieweczka nie chce słuchać
zawsze jest wyjście dźwięku z ucha
Luty 2015
7
Jerzy Edmund Sobczak (Smaug) Jestem Sopocianinem, a to szczególna nacja, ani Gdańszczanin, ani Gdynianin. Prawdę mówiąc, wiersze piszę od niedawna. Gdzieś tak od roku. No i już na początku skłamałem. Pierwszy wiersz napisałem w przedszkolu w wieku sześciu lat. Pamiętam go do dziś. To był wiersz o kasztanie, a właściwie kasztanowcu. W wieku czterech do pięciu lat umiałem już płynnie czytać. Toteż czytałem wszystko co mi wpadło w ręce. Nieważne czy rozumiałem czy nie. Moje pierwsze zetknięcie z poezją, pomijając Brzechwę czy Tuwima dla dzieci, to był Gałczyński. Znajdował się na półce obok „Słówek“ Boy Żeleńskiego i wydania wszystkich dzieł Mickiewicza. Na rozwijającym się umyśle dziecka musiało to odcisnąć swoiste piętno. To prawda, że napisałem kilka wierszy w liceum, głównie, żeby zaimponować dziewczynom. Zaginęły gdzieś, ale przypuszczam, że teraz czytałbym je z zażenowaniem. Głównie rymuję, to te doświadczenia z dzieciństwa. A moje wiersze nieco trącą myszką.
głębia słodki nektar na dnie kwiatowego kielicha spijaj go śmiało nie sięgasz? zaplotę nogi w kostkach przyciągnę umrę? na chwilę tylko zanurz się głębiej I.H.S. Iga Honorata Smuga
8
Herbasencja
nie jestem myślą raczej pustką w was moja twarz skryta za końskim łbem a może wcale nie mam twarzy kosmicznym wierzchowcem w cwał spod kopyt krzeszę iskry supernowych nadciągam na wyciągnięcie promienia w oparach formaldehydu jedyny jeździec apokalipsy w mikrofalowych mgłach ułuda a może nadzieja tak kiedyś przed eonem na jukatanie złożyłem jajo aby przemienić smoki w ptaki dać szansę szczurom nemezis fatum ewolucja los światło pożoga życie i strach czas nie jestem bogiem tylko pustką w was nie jestem myślą na powiekach kładę się cieniem sumienia budzę śmieszne na co komu sumienie jednako pomagam ciągnąć wzwyż katedry kominy krematoriów minarety wierzycie w miłość tę która zakwita każdej wiosny i którą zabijacie jesienią pędzę spod kopyt pryskają kosmiczne kamienie wypatrujcie w obserwatoriach szczury w drogich garniturach one spadną kiedyś na ulice miast nie jestem myślą wam pozostawiam myślenie J.E.S.
Luty 2015
9
A przecież rękopisy nie płoną (tryptyk natchniony) Świerszcze w kominie Pomieszkują tam tylko po to, żeby zadowolić poetów i muzykantów. Tych, których wena pochlała się na imprezie u Bachusa i zachrypła. Gruby paluch gmerał w boskim nosie. Smarki otarł o granatowy menisk wieczoru. Ten wypukły i czarnoświatły niczym żabie oko. Odpowiedzialne za metaforę płazy zaprotestowały natychmiast chóralnym skrzekiem muzycznym, pięknym w swojej kakofonii i artystycznym doborze kijanek. Człowiek jeszcze nie nastąpił Nikt lepiej od Niego nie wiedział, że czas jest złudzeniem, tylko. Toteż homo nieźle dał się już we znaki pamiętliwemu bóstwu. To przez tę wolną wolę, którą ich kiedyś obdarzę... Profetyczna pamięć załkała z bezsilności. Wyjęła RĘKOPIS z wygasłego kominka. Zimny acz płonący. Ach, więc to tak stworzę gwiazdy?! Po rozsupłaniu kosmicznych strun i zapleceniu lin, powstaną żaglowce, najpiękniejsze twory tego świata. Jeden na każdego poetę. Przeciwko entropii Z wiatrem słonecznym we włosach. Czołgając się z prędkością światła. Od jednej supernowej do drugiej, wydających boskie nasienie katastrof. Zalążki fonemów w milczącej wszechprzestrzeni. Pierwiastki słów. W środku mlecznego wiru, nadzieja bycia wolnym, poprzez ucieczkę w lepszy wszechświat. Lej czarnej dziury lub łaskawa śmierć. Osobliwie. Obie poza horyzontem zdarzeń. J.E.S.
10
Herbasencja
Marcin Lenartowicz (unplugged) Urodzony w Babilonie w roku kota - Astygmatyk i Pochodnia Boża. Poeta, sporadycznie próbujący ubrać Erato w strukturę prozy. Od lipca 2012 roku recenzent działu poezja na portalu Herbatka u Heleny, gdzie się zadomowił.
Zmartwychwstania przeniesiono na przyszły czwartek. Gosi. Brak wolnych miejsc w katalogach. Skoro sypkość to tylko synonim, chciałbym być piaskiem - uzupełniać każdy milimetr pomiędzy kamykami tak, żeby nie trzeba nas było już pytać o cokolwiek. Poza kolorami, na jakie zabarwiasz każdą ze struktur, kiedy igrasz z ciepłem. - Powroty, pomimo wszystko Od przyciężkich toreb krwawią nam plecy. Właściwie nawet nie w całości. Tyle, co lewa strona, która z powodu niedokarmienia kapie częściej na sufit czy zasłonkę - bo przecież ktoś, odpukać, mógłby kiedyś dojrzeć.
Od przyciężkich toreb krwawią nam plecy. Właściwie nawet nie w całości. Tyle, co lewa strona,
Luty 2015
11
Odcień. Myszce. Jesteśmy ósmym kolorem, zwłaszcza że sznur nad łóżkiem wabi elastycznością - niczym ten wąż, co nas wtedy zupełnie, jakbyśmy mieli się dziać odtąd. Mieszanką pigmentów, gdzie oko za oko, a dotyk za choćby obietnicę. Ojczyzną deszczu wśród wszędobylskich tęcz, esencją spalin - szarością.
Jagodzie Mornackiej. Umarł w butach, w progu - obok balustrad na których przysiadły wróble, wdzięcząc się do matek, niby kubeł zimnej wody, dla podtrzymania obelg. - otwarte karty Umarł w przeddzień chorób, gdzie smak i zapach. Nieodczuwalne drgania, którym można by przypisać niemal wszystko, poza kilkoma o których wiesz. - od środka Okradną go z każdej kieszeni, to pewne. Nie będzie mógł więcej się schować. Okradną i drepcząc wokoło, przytakną szeptem: on wolał.
12
Herbasencja
Anna Musiał (annamusial) Urodziła się w Poznaniu podczas stycznia stulecia. Studiowała stosunki międzynarodowe w Wyższej Szkole Nauk Humanistycznych i Dziennikarstwa. Przez jakiś czas mieszkała w Szczecinie. Pisać zaczęła stosunkowo późno, dopiero pod koniec szkoły średniej, ale jak sama mówi: kiedy już zaczęłam, uświadomiłam sobie, że jest to coś, co chciałam robić od zawsze. Dziś ma na koncie kilka wyróżnień portalu Fabrica Librorum, a także publikacje w „Salonie Literackim“, „Pocztówkach Literackich Odry“ oraz w kwartalnikach „sZAFa“ i „Metafora“. Prywatnie wielbicielka fotografii, kolarstwa i kina koreańskiego. Prowadzi autorskiego bloga wiatrem pisane.
Srebrna Łyżeczka Najlepszy wiersz 2014 roku Sztuka Odchodzenia wyglądam za okno. dzik rozkopuje wnętrze mojego domu: mój dom ma zielone liście, czerwone liście, żółte osobniki, które córka nazywa słońcami. dziecinne skojarzenia budzą mnie o poranku. wślizguje się wtedy, tak mała, pod kołdrę – na jej krawędziach ptaki, na jej krawędziach kwiaty i nieme usta otwarte w półuśmiechu. towarzyszy nam obraz Dalego. przed ósmą sąsiad przyłącza się do życia: muzyka zza ściany rozbudza nas, napędza. wbiegam w promienie, córka za mną: liście tańczą za oknem na wietrze i wiem, że to dobry dzień, by nie umierać. nawzajem krępujemy ręce w supły swetrów: błękitny szew przywodzi na myśl uciekające niebo – wieczór, który spędzimy na czytaniu. Karolcia znów znajdzie koralik, Kubuś odleci z balonikiem i ja, gdy zamknę oczy, pójdę tam bez ciebie – tam słońce prześwietla jesienne liście na złoto.
Luty 2015
13
Mirosław Sądej (mirek13) - Rocznik 64, to będzie dobry rocznik – mówili starzy winiarze, dopóki nie zobaczyli grona z dnia trzynastego, z godziny trzynastej, objawionego w piątek. I skwaśniało to dobrze rokujące wino. Lubi pisać i mówić prostym, współczesnym językiem, z nutą humoru, zabarwionego goryczą, zrozumiałym dla zwykłego odbiorcy. Z wykształcenia jest historykiem (histerykiem) typu sienkiewiczowskiego, toteż szabelkę Wołodyjowskiego przedkłada nad sztylet Gombrowicza. Ukończył również AWF, aby naukowo i sprawnie uciekać przed wielbicielami jego talentu. Jak na razie to potencjalni wielbiciele (i wielbicielki) uciekają przed nim. Pesymistyczny optymista lub odwrotnie – już nie pamięta. Ma nadzieję, że jaszcze kiedyś wszystkim pokaże...
Zagadka Pigmaliona XXI
miniatura
Zaczęło się od trzęsienia w sieci energetycznej, a potem napięcie mogło stopniowo rosnąć. To niedobrze. Człowiek jest tak uzależniony od tych mechanicznych przyjaciół konsumujących prąd, że ich zamilknięcie spowodowało u Adama poczucie dojmującej pustki i porzucenia. Przestał przemawiać do niego z radia wokalista Budki Suflera, opowiadający właśnie o swoich perypetiach z niejaką Jolką. Zamilkła przyjaciółka lodówka, chłodząca niestrudzenie piwo, a przy okazji konserwująca kiełbasę podwawelską. Opuszczało go kolejno mrucząco-buczącoświecące towa-rzystwo w osobach mikrofali, pracowitej pralki oraz łysych skinów-żarówek. Za chwilę będzie zimno, bo miła pompa c.o. też zdechła bez słowa skargi. Koniec cywilizacyjnej imprezy. Jedynie przyjaciel laptop jarzył się przytłumioną poświatą, próbując łapać oddech na zdezelowanej baterii. Adam pisał opowiadanie o nawiedzonym literacie, który w oparach marihuany i alkoholu tracił powoli kontakt z rzeczywistością, zanurzając się w odmęt kolorowych kręgów wirujących pod powiekami i pokrzywionych w jarmarcznym lustrze postaci. Poskręcanych w boschowskich paroksyzmach, z rozwartymi ustami Muncha. Wprawiał je w kontredans scen i zdarzeń kompletnie bezsensownych i nie łączących się w żadną zrozumiałą fabułę. Kurwa mać, jak jakikolwiek normalny wydawca miałby wydać te psychodeliczne brednie?! Trudno się dziwić, że Pigi (tak Adam złośliwie nazwał swojego bohatera), wyglądał w opisie jak dwudziestoletnia szkapa po Wielkiej Pardubickiej, skoro odżywiał się tylko chińskimi zupkami i czystą wyborową. A i to pod warunkiem, że udało mu się spłodzić jakiś chałturniczy tekst do branżowej gazetki hodowców trzody chlewnej. Adam podniósł się niechętnie z fotela. Jakieś światło trzeba sobie zorganizować. Pamiętał, że na półce w przedpokoju stoi w pokręconym lichtarzu ogarek świeczki, pozostały po niedawnej wizycie kolędowej księdza Słuszki, jedynego, który godził się przychodzić z misją duszpasterską do Adama i wysłuchiwać cierpliwie jego obrazoburczych teorii teologicznych. Słuszka nawet lubił sobie z nim podyskutować i napić się wina różanego, podawanego przez matkę w kryształowych kieliszkach. To ślubny prezent rodziców i staruszka wyciągała je tylko od wielkich dzwonów. Na przykład kolęda.
14
Herbasencja
W drgającym płomieniu świeczki, Adam ujrzał swoją twarz w wielkim rzeźbionym lustrze przedpokoju. To też była ślubna pamiątka rodziców, tak samo jak ich życie zżarta przez korniki. Parsknął zdegustowany. Wyglądał w światłocieniach jak szekspirowska czaszka, trzymana namiętnie przez Hamleta. Kątem oka z sąsiedniego pokoju matki dostrzegł bladobłękitną łunę, a gdzieś z oddali dobiegał poirytowany głos. Co się dzieje? Zaczynam świrować jak mój Pigi? – pomyślał z niepokojem – Chora wyobraźnia. Za długo przebywałem z moim bohaterem. Laptop zamrugał nerwowo. Co jest? Prądu jeszcze nie ma. Z głębi mózgu wypełznął atawistyczny, dziecięcy strach przed ciemnością, pustymi pokojami i duchami. Ten lęk przebiegający impulsem wzdłuż rdzenia kręgowego, aż do kości ogonowej. Na ekranie ukazała się znajoma twarz. Rany boskie, to Pigi. Dokładnie taki, jak go opisał. Jego usta poruszały się prawie bezgłośnie. W panice Adam przez chwilę stał jak sparaliżowany, aż nagle rzucił się do komputera, podkręcając głośność. -... no i, debilu, wyrzuć szybko tego kota! Jak bateria padnie to będzie po mnie. Ten rzęch nie zapisze tego co napisałeś. Ja umrę... – Przerwa. - ...uruchom ten worek stomijny, który nosisz na karku. Szybko. Ja umieram. Adam spanikował, patrząc nierozumiejącym wzrokiem na ekran, który powoli zamierał. Jakiego kota, do cholery? Usta Pigiego poruszały się znowu bezgłośnie. Nagle przeleciały szybko zmieniające się obrazki, zamrugało i ekran wypełnił się czernią. Odbijał się w nim tylko płomień świecy. *** Bladoniebieska łuna powoli przesuwała się w stronę pokoju, gdzie siedział ogłupiały Adam. Strach zjeżył mu meszek na karku. Mrucząc, wszedł Maciuś, kot matki, który uwielbiał wylegiwać się na jej pierzynie, nieustannie brudząc ją łapami. Psioczyła na niego, wymyślając najwymyślniejsze tortury, by za chwilę głaskać i przytulać. Cały jarzył się tą poświatą, emanującą ze sterczącej jak druty, sierści. Wygiął grzbiet i wtedy oślepiająco magnezjowa błyskawica przebiegła z jego futra do pobliskiego gniazdka. Pokój wypełnił się zapachem ozonu i przypalonych włosów. Skurwysynu jeden! Spowodowałeś zwarcie. Zabiłeś człowieka! Adam poczuł jak jego sierść na głowie stopniowo się unosi. ---------------Pytanie konkursowe: Czy popieprzony jest: a. Autor b. Adam c. Pigi d. Maciuś Można zaznaczyć więcej niż jedną odpowiedź.
Kątem oka z sąsiedniego pokoju matki dostrzegł bladobłękitną łunę, a gdzieś z oddali dobiegał poirytowany głos. Co się dzieje?
Luty 2015
15
miniatura
Ślad W rocznicę wyzwolenia obozu w Oświęcimiu
Stał przed gładko zagrabioną przestrzenią. W odległości dziesięciu metrów wyrastała drewniana wieża strażnicza, ze szczytu której przyglądał mu się beznamiętnie gruby esesman, Kurt. Nie był złym człowiekiem. Rzadko kiedy uderzył któregoś z więźniów, czasem rzucił od niechcenia skórkę niedoje-dzonej pajdy białego chleba lub pstrykał w stronę wpatrzonych w niego mężczyzn dużym niedopałkiem. Dobry był z niego chłop, ale na warcie nie ma przeproś. Jeśli ktokolwiek postawiłby stopę na zagrabionej ziemi, waliłby bez namysłu ze swego mauzera. Ordung musi być. Befehl to befehl. Od lat człowiek stawał tu po kolacji (o ile ten kawałeczek chleba, wielkości dłoni, z dodatkiem robaczywego sera, można nazwać kolacją). To był najważniejszy moment dnia, jego tarot, magiczna kula. Długo przyglądał się strażnikowi, a kiedy ten odwracał się na chwilę, stawiał szybko nogi na zagrabionym terenie. Patrzył na odbicie doskonale widoczne w zachodzącym słońcu i czekał w napięciu, ze zwierzęcym lękiem w oczach. Po dłuższej chwili ukazywało się wgniecenie drugich stóp, tuż koło jego. Oddychał wtedy z ulgą i wracał radosny do baraku. Więźniowie patrzyli na niego jak na wariata - cieszyć się z czegokolwiek w tym przedsionku piekła? A on szczęśliwy kładł się na swojej pryczy, naciągał na głowę cienki koc rojący się od wszy (do odwszalni oddawali go co dwa tygodnie) i myślał o jutrzejszej misce zupy brukwiowej. Wiedział, że dopóki będzie ten drugi ślad, Pan jest przy nim i będzie żył. *** Kilka dni temu, na placu apelowym, obok rosłego komendanta, ubranego jak zwykle w nieskazitelny, idealnie wyprasowany mundur, stali inni w takich samych czarnych uniformach. Na czapkach połyskiwała złowróżbnie trupia czaszka ze skrzyżowanymi pod nią piszczelami. Pod pachą ściskali listy obozowe. W mężczyźnie zaś ścisnęło się serce. Wiedział. Co roku przyjeżdżała specjalna komisja z departamentu obozów koncentracyjnych. Na rozwałkę szli najstarsi obozowicze – ci z najniższymi numerami. A on miał numer 1301. Bardzo niski. Przez cztery lata jakimś cudem unikał rozstrzelania, ale wczoraj, podczas rutynowej zabawy ze strażnikiem na wieży, z przerażeniem zauważył coś strasznego. Po wskoczeniu na zagrabioną ziemię i szybkim powrocie nie było żadnych śladów! Nie było! Dopiero po chwili ukazały się, ale jakieś dziwne, wyjątkowo głębokie. I nie pojawiły się już żadne inne! Czekał i czekał, zobojętniały na reakcję strażnika, który może strzelić, jeśli zobaczy naruszoną ziemię. Było mu to obojętne. Wiedział, co znaczy brak drugich śladów. Teraz będzie jego kolej. Pan go opuścił. *** Od kilku dni sytuacja powtarzała się. Jutro będą rozstrzeliwać. Wskoczył z nadzieją i czekał. Nic. Po chwili ukazały się tylko pojedyncze, głębokie ślady. A więc jutro. Drgnął. Ktoś niepostrzeżenie podszedł do niego z tyłu i położył mu rękę na ramieniu. Odprężył się, kiedy zobaczył innego więźnia. Gdyby to był esesman i ujrzał odciśnięte stopy, jutro wisiałby na pręgierzu i wył w takt uderzeń grubym bykowcem. Co ja bredzę – pomyślał – jutro to ja będę pod ścianą. Więzień przyglądał mu się spod zaropiałych powiek. Jakoś tak dziwnie, aż po kręgosłupie przebiegły galopujące mrówki. Tamten milczał, a po chwili spojrzał na ślady na piasku. - Co to? - zapytał wskazując palcem.
16
Herbasencja
Człowiek milczał, wpatrzony w ziemię. Powie mu. I tak teraz nie ma to znaczenia. Najwyżej pomyśli, że zwariowałem, a może sam będzie wskakiwał, kiedy mnie rozwalą? - Ślady. – Odetchnął z rezygnacją. – Ale tylko moje. Zawsze były dwa. Ale Bóg mnie opuścił i zostały tylko moje. Jutro mnie rozstrzelają. - Może nie. Spojrzał na niego. Wariat jakiś? Nawet nie był zdziwiony moim wyjaśnieniem - skonstatował. O nic nie pytał. Wariat. Przyjrzał mu się kątem oka. Tak samo jak on wychudzony, z pyszczkiem myszy, wystającymi kośćmi policzkowymi. Z oczu wyzierał głód. Wygolona głowa pokryta była licznymi strupami i bliznami. Przesunął wzrokiem niżej, na przedramię mężczyzny. O Boże! Facet miał wytatuowany numer 1. Było ich tu kilkadziesiąt tysięcy, ale nigdy nie słyszał, aby jeszcze żył więzień z numerem 1. - Co „może nie“? – zapytał drżącym głosem. Nieuzasadniona niczym nadzieja, powoli przesuwała się przez gardło, do żołądka, a potem w kierunku serca. - Spójrz. – Mężczyzna podsunął mu swoje ramię przed oczy. Zamgliło na chwilę i nagle na skórze rozmówcy, człowiek zobaczył numer. 1301. Zacisnął powieki. Jak przez grubą watę dobiegał go głos. - Ja jestem twoim Bogiem i dlatego cię ocalę. Ja nie mogę umrzeć, a ty musisz jeszcze żyć. Gwałtownie otworzył oczy. Tamten uśmiechał się ciepło. Połatany pasiak wyglądał na nim jak najpiękniejsze szaty króla. Zwariowałem – pomyślał. Nagle poczuł przypływ gniewu. - Ale opuściłeś mnie! – krzyknął. – Od kilku dni są tylko moje ślady. Ciebie nie było! – Wyciągnął oskarżycielsko w jego kierunku dłoń. – Zostawiłeś mnie - zaszlochał, padając na kolana. - Mylisz się – powiedział więzień, kładąc mu rękę na głowie. – To były moje ślady... - Jak to? To gdzie były moje! - Synu, to były moje ślady. Ciebie trzymałem na rękach. Dlatego odcisk był taki głęboki.
Długo przyglądał się strażnikowi, a kiedy ten odwracał się na chwilę, stawiał szybko nogi na zagrabionym terenie. Patrzył na odbicie doskonale widoczne w zachodzącym słońcu i czekał w napięciu, ze zwierzęcym lękiem w oczach. Po dłuższej chwili ukazywało się wgniecenie drugich stóp tuż koło jego.
Luty 2015
17
Radosław Dąbrowski (Ferdinand Bardamu) Rocznik 1977. Mieszka w Szczecinie, chronicznie nadużywa literatury, popkultury, rowerów szosowych, sarkazmu i litery „B”.
Bezdenna czeluść
fantastyka
B. 29 czerwca 1849. Drogi Ludwiku! Wybacz brak odpowiedzi na Twoje listy. Pamiętasz zapewne, iż trzy tygodnie temu pisałem zdawkowo o podjęciu się poufnej misji. Teraz mogę już zdradzić jej szczegóły. Sprawa jest bardzo delikatna, proszę więc, byś dotrzymał tajemnicy oraz wybaczył pominięcie pewnych faktów. Polecono, bym odnalazł hrabiego von R., który przepadł bez wieści kilka miesięcy wcześniej. Winien był wielu osobom znaczne sumy, związany z tym faktem skandal mógł zniweczyć dalekosiężne, polityczne plany jego krewnych. Zacząłem od zbierania informacji pośród wyższych sfer B.. Wszelkie poszlaki wskazywały, że jeśli poszukiwany żyje, przebywa w swoim pałacu. Ruszyłem do L. jak najrychlej pod pozorem badań nad krzyżami pokutnymi, często wyorywanymi na terenach majątku. Dzięki niedawno zbudowanej linii kolejowej łączącej B. z S., odbyłem swą pierwszą podróż pociągiem: fascynująca prędkość, jedynymi wadami są hałas oraz wyziewy parowej machiny. Wdzięczny jestem, iż przekonałeś mnie do owego praktycznego wynalazku, miałeś rację: kolej żelazna, jak i wykorzystanie maszyn w przemyśle oraz żegludze, to świt nowej epoki. Na stacji w T. wypatrywał mnie stangret, wsiadłem do starego powozu ozdobionego herbem von R.. Konie człapały przez pola skąpane w świetle zachodzącego słońca, parskały nieufnie pośród brzozowych zagajników, wolno pokonywały wzgórza z których podziwiałem niewielkie, polodowcowe jeziora. Podczas niespiesznej podróży podsumowywałem zgromadzoną dotychczas wiedzę o rodzinie hrabiego: zapomniana gałąź znacznego rodu, bardziej gospodarze niż uczeni, duchowni czy mężowie stanu. Swego czasu na bitewnych polach zginęło kilku wychowanych w L., znakomitych wojskowych. Niestety, wiele wskazywało na to, iż familię dotknęło częste u arystokratów nieszczęście; błękitna krew sfermentowała w żyłach, wszczęła bunt przeciwko więzieniu wąskiej kasty. Kolejni hrabiowie przejawiali skłonności do melancholii, hazardu, opilstwa, agresji, cierpieli na szereg dolegliwości ciała i umysłu. Proces ten dotyczył także niewiast, wszak nawet w B. krążyły pogłoski o ich rozwiązłości. Na miejsce dojechałem po zmierzchu. Zostałem uprzejmie powitany przez hrabinę oraz Gertrude, siostrę poszukiwanego. Młoda służąca odprowadziła mnie do pokojów gościnnych, bym
18
Herbasencja
mógł odświeżyć się i przebrać przed wieczerzą. Z kwatery miałem widok na częściowo skrytą za drzewami, gładką taflę jeziora w której przeglądał się wąski sierp księżyca; pejzaż godny pędzla niedawno zmarłego Caspara Davida Friedricha. Przez otwarte okno wpadało pachnące, wieczorne powietrze, dochodziły urywki rozmów, wybuchy śmiechu, proste, ludowe melodie grane na skrzypcach. Poprawiając kołnierz koszuli dostrzegłem w lustrze pokojówkę, podglądała mnie zza kolumny. Kiedy na nią spojrzałem uciekła, chwilę później wróciła dukając nieśmiało, iż „hrabina prosi do jadalni”. Przy kolacji wygłosiłem porywający, pełen malowniczych szczegółów wykład dotyczący krzyży pokutnych. Zapewniam Cię, iż dołożyłem wszelkich starań, by uwiarygodnić swój niespodziewany przyjazd. Panie wysłuchały mnie kurtuazyjnie, po czym poprosiły o zrelacjonowanie ostatnich wydarzeń towarzyskich w B., wypytywały o najświeższe tendencje w dziedzinie mody, skandale i dykteryjki. Uczyniwszy zadość ich życzeniom, delikatnie poruszyłem temat nieobecności hrabiego. Poinformowały, iż przebywa w Afryce z sekretną misją dyplomatyczną, zleconą przez samego cesarza. Wiedziałem, że kłamały, ale zmęczony podróżą nie miałem sił na dalsze dociekania. Po zdawkowym pożegnaniu wróciłem do pokoju. Zaśnięcie utrudniało mi zakłócające nocną ciszę, bezustanne, przytłumione, ciche skrzypienie niewidocznego mechanizmu. W pewnym momencie usłyszałem męski głos: – Pilnuj, aby powroza nie zbrakło. Równo wiąż węzły. Jak tylko koniec obaczysz, zatrzymaj wszystko. Dosztukuj mocno następny zwój. Porządnie zasmołuj. Rankiem odbyłem przechadzkę, polecam i Tobie Ludwiku ten zdrowy zwyczaj, któremu zwykł hołdować Immanuel Kant. Spacerując wśród rozłożystych dębów i klonów, dokładnie obejrzałem pseudogotycki pałac. Stan budynku taktownie można by nazwać szacownym spatynowaniem: wybite gdzieniegdzie szyby, porośnięte mchem gzymsy, młoda brzózka nieśmiało wyrastająca z balkonu przy strzelistej wieżyczce. Obok należących do majątku stodół dostrzegłem liczne zwoje solidnych powrozów, które przypomniały mi o zasłyszanych przed zaśnięciem instrukcjach. Otworzywszy rano oczy uznałem ów monolog za dziwny sen. Widok mogący wskazywać na to, że naprawdę miał miejsce, wielce mnie zaniepokoił. Podczas śniadania spytałem o przeznaczenie lin, Gertrude obróciła sprawę w niesmaczny żart twierdząc kokieteryjnie, iż tylko mocne więzy potrafią okiełznać jej ognisty temperament. Taktownie zmieniłem temat pytaniem o pałacową bibliotekę. Pod pretekstem zgłębiania sekretów krzyży pokutnych chciałem poszukać tam wskazówek dotyczących rodu. Siostra hrabiego zaskoczyła mnie twierdząc, iż po śmierci ojca, zaginiony sprzedał księgozbiór, chcąc pozbyć się wszelkich śladów „delirycznych”, jak to określiła, zainteresowań zmarłego. Zmilczałem, niechcąco podsunęła mi pewien pomysł; służba tym jest gadatliwsza, im dziwniejsze są zwyczaje jaśnie państwa. Wstając od stołu poprosiłem, by pokojówka zaprowadziła mnie w miejsce, gdzie z całej okolicy zwieziono owe krzyże, miałem wszak prowadzić badania. Pogoda dopisywała. Zgrabna, młoda przewodniczka szła pierwsza. Żartując rubasznie nie dawała okazji, by zadać choć jedno pytanie, które pomogłoby mi rozwikłać zagadkę von R.. Znienacka czmychnęła w chaszcze, niczym młokos popędziłem za nią. Niespiesznie, pełen pasji kosztowałem jej wdzięków, zapominając o swojej misji. Po dłuższej chwili leżeliśmy przytuleni, zasłuchani w szum drzew. Oszołomiony zastanawiałem się czy to jedynie temperament młodej dziewczyny z L., która błędnie zrozumiała moją prośbę? A może zostałem uwiedziony z polecenia hrabiny? Czyżby domyślała się prawdziwego powodu mojej wizyty? Lekko zirytowany, pospiesznie doprowadziłem odzienie do porządku. Celem wycieczki okazał się mały cmentarz pogrążony w cieniu rzucanym przez dostojne, wiekowe buki. Jego centrum stanowiła skromna kaplica ze strzelistym dachem, zwróciłem też uwagę na stojący nieopodal, okazały grobowiec rodziny von R.. Oba budynki otoczone były przez dziesiątki prostokątnych, zaokrąglonych u góry płyt nagrobnych, inskrypcje na niektórych niemal doszczętnie zatarł czas. Najbardziej zapomniany, zarośnięty powojem narożnik nekropolii krył
Luty 2015
19
bezładne lapidarium topornych, kamiennych krzyży. Mimo ciepłego, prawie letniego dnia, przeszył mnie dreszcz niewysłowionej grozy. Obaj jesteśmy sceptykami Ludwiku, rzeczywistość opisywaną rozumem stawiamy wyżej niźli jej obraz podpowiadany przez uczucia, ileż to razy kpiliśmy z postaci, miejsc i rekwizytów romantyzmu, inspirowanych rycerskimi eposami oraz wierzeniami ludzi nieoświeconych. W L. przesiąkniętym atmosferą tej mijającej epoki bawiłbyś się setnie, ciekaw jestem, czy i Ty nie uległbyś tamtejszemu genius loci. Jeśli o mnie chodzi, to widok owych sędziwych krzyży na rzadko odwiedzanym, wiejskim cmentarzu sprawił, że zacząłem rozważać dziwaczną hipotezę. Dopuszczasz myśl, iż „świat ducha” także posłuszny jest nieodkrytym jeszcze zasadom, odpowiednikom „naszej” matematyki, fizyki bądź chemii? Postanowiłem spróbować takiego podejścia. Czas zaplanowany na badania zmitrężyłem w krzakach z Ilse, która ponaglała właśnie do powrotu, zbliżała się pora obiadu, wydarzenia dnia w pałacu. Nie wypadało się spóźnić. Idąc ścieżyną prowadzącą wzdłuż brzegu jeziora, szybko dotarliśmy nieopodal zameczku, który w pełnym słońcu, wśród świeżej, wiosennej zieleni, nadal przypominał domagający się wyrwania, spróchniały ząb. Dobiegły stamtąd ciche dźwięki klawesynu. Zdumiony spytałem, kto gra na tym zapomnianym instrumencie. Służąca zabroniła podchodzić bliżej, spytana o powód zakazu, szeptem opowiedziała historię Paula, jedynego syna państwa, kolejnej ofiary gnębiącej rodzinę klątwy. Tolerował wyłącznie czarne stroje, umorusany, rozczochrany, biegał po folwarku krzycząc chrapliwie na drób. Zagubieni rodzice wahali się między oddaniem go do ekskluzywnego zakładu dla obłąkanych a dalszym, wstydliwym przetrzymywaniem w domu. Twierdziła, jakoby stan młodzieńca uległ poprawie, gdy pewnego dnia w piwnicach pałacu znaleziono pochodzący sprzed przynajmniej stulecia wirginał, starannie przykryty zetlałym suknem. Przy obiedzie spytałem hrabinę o syna. Opowiadała bardzo chętnie, uzupełniając luki w relacji służącej. Tajemnicza choroba była w jej opinii nie tyle dolegliwością ciała czy umysłu, co raczej szczególnym rodzajem nadwrażliwości. Pomny naszej niedawnej rozmowy o podobnych przypadkach, wierzę szanowny kolego, iż szybkie postępy czynione przez medycynę dają nadzieję na ich lepsze zrozumienie. Pani domu z przyjemnością wspominała moment, kiedy Paul po raz pierwszy usłyszał krystaliczne brzmienie klawesynu: puste dotąd oczy wypełnił blask, twarz rozjaśnił uśmiech. Uszczęśliwiony tym widokiem hrabia polecił, aby instrument wniesiono do nieużywanej przez większość roku sali balowej. Odtąd dziedzic zamykał się tam i grał całymi dniami, stopniowo ulegając zdumiewającej przemianie; uspokoił się, nabrał ogłady i pedantycznego upodobania do higieny, mówił oszczędnie, ale chętnie. Widząc zbawienną moc muzyki, rodzice najęli doskonałego nauczyciela z B., jednego z ostatnich, którzy w czasach „dyktatury fortepianu” darzyli szacunkiem wirginał. Pedagog ów, mężczyzna surowy, nie rozumiał jak wiele delikatności trzeba, by dotrzeć do rozdygotanego Paula, przesadnie reagującego na najlżejsze nawet bodźce. Chłopiec błyskawicznie opanował czytanie nut, grał jednak dziwacznie, posłuszny własnemu wewnętrznemu rytmowi. Nijak nie można go było tego oduczyć. Połajanki oraz tendencja do nadużywania trzcinki przynosiły skutek odwrotny do zamierzonego. Widząc niemożność uczynienia dalszych postępów w muzycznej edukacji dziedzica, nauczyciel złożył rezygnację. Podejrzewał niesłusznie, że szacowna rodzina robi z niego obiekt niesmacznej drwiny, każąc uczyć tego „gamonia”. Po obiedzie hrabina zaprowadziła mnie do sali balowej, poprosiła, abym zachował ciszę, unikał gwałtownych ruchów. Chudy, długowłosy brunet siedział pochylony nad instrumentem, łypał nieufnie, gotów natychmiast uciec. Niespodziewanie dobył pierwszy ton. Dotykając delikatnie klawiszy, niespiesznie, lecz coraz hojniej szafując akordami, budował z krystalicznych tonów strzeliste miasto, które zburzył nagłym wybuchem kakofonii. Podniósł dłonie znad pożółkłych manuałów, drapieżnie rozcapierzając palce czekał, aż pod sufitem ucichną jej echa. Po chwili zaczął prostym, zapadającym w pamięć motywem. Nieśmiało dołączyła druga dłoń, muzyka zaczynała się komplikować, potężniała, hipnotyzowała. Finiszem koncertu był pojedynczy, minorowy dźwięk. Jako zapalony meloman, zapewne bardziej doceniłbyś Ludwiku zarówno misterność kompozycji,
20
Herbasencja
jak i rzadką wirtuozerię grającego. Czy tak samo jak ja uległbyś czarowi tych dźwięków? Z całego serca pragnąłem wtedy, by Paul jeszcze coś zagrał. Ku memu zdziwieniu zostałem bezceremonialnie wyproszony z sali. Pod drzwiami zastałem Ilse, pewna swej uwodzicielskiej siły ujęła mą dłoń, poprowadziła na piętro. Nie stawiałem oporu. Usiadła mi na kolanach, znów zapomniałem, dlaczego przyjechałem do L.. Następnego ranka powędrowałem na cmentarz. Zamieniając niewytłumaczalny lęk w naukową ciekawość, uważnie obejrzałem symbole narzędzi zbrodni wykute na prastarych, kamiennych krzyżach: miecze, topory, a nawet widły. Naszkicowałem je, rysunek dołączyłem do listu, obejrzyj go koniecznie! Zajęty nie zwróciłem uwagi na nadejście starszego mężczyzny. Przedstawił się jako grabarz, a zarazem opiekun nekropolii. Odbyliśmy fascynującą rozmowę na temat krążących w okolicy legend. Mężczyzna obiecał przyprowadzić wieczorem do karczmy sędziwego bajarza, eksperta w tej dziedzinie. W drodze powrotnej znów usłyszałem dźwięki klawesynu. Paul grał inaczej, śmiałe nowatorstwo tej muzyki stanowiło najlepszy dowód na to, jak niewiele dzieli geniusz od szaleństwa: dziwne harmonie, przeplatające się ze sobą melodie, odległe reminiscencje nokturnów Chopina, matematyczna doskonałość ulotnych fragmentów godna porównania z „Das Wohltemperierte Klavier” Jana Sebastiana. Podkradając się pod okno, niezdarnie nastąpiłem na suchą gałązkę. Donośny trzask musiał spłoszyć młodzieńca, klawesyn ucichł. Niemal natychmiast skrzypnęły drzwi. – Co mówi? Powiedz, dzisiaj jesteśmy sami – prosiła hrabina. Paul mówił mechanicznie, niczym medium w transie hipnotycznym. – Tam lato dobiega końca, kwiaty spadają z drzew, ptaki gubią pióra. Mieszka w zamku wyglądającym jak dmuchawiec. Kategorycznie rozkazuje, by zamknąć wejście. Pozostało niewiele czasu. Chłopak umilkł, matka wyszła bez słowa. Jakie wejście?! Dokąd prowadzi?! Czy te niedorzeczności wiążą się jakoś z zagadkowymi linami?! Wstrząśnięty słowami młodzieńca, jak i poprzedzającym je koncertem, przechadzałem się po parku daremnie próbując poukładać w głowie fakty, hipotezy i przeczucia. Przy śniadaniu zdałem sobie sprawę, że ktoś musiał mnie śledzić, milczenie pani domu dobitnie świadczyło o tym, iż zdano jej szczegółowy raport z moich porannych odkryć. Najgorętsze godziny dnia spędziłem drzemiąc niespokojnie w cieniu drzew nad brzegiem jeziora. Gęstą atmosferę okolic pałacu potęgowało nieruchome powietrze, zbierało się na burzę. Popołudniu panie pojechały z wizytą do sąsiedniego majątku w R. nie proponując bym do nich dołączył. Samotnie spacerowałem ścieżkami wśród okolicznych pól, po zmroku odwiedziłem karczmę. Tęgi, wąsaty jegomość rzępolił te same melodie, które słyszałem pierwszego wieczora, chłopi odpoczywali przed pobielanym, niskim budynkiem. Usiadłem obok nich na drewnianej ławie, zamówiłem piwo. Coraz bliższe rozbłyski piorunów i porywisty wiatr zwiastowały rychły początek nawałnicy. Niecierpliwie wypatrywałem grabarza, chwilę przed tym, gdy deszcz zagonił wszystkich do wnętrza gospody, wychynął z mroku prowadząc pod ramię zgarbionego starca. – Pan chce posłuchać – strofował go w drzwiach. – Puść mnie. Nie będę języka strzępić! – Chodź, piwko wypijesz, fajeczkę zakurzysz. Nie będziesz przecie lazł do chałupy przez burzę! Na zewnątrz rozpadało się już na dobre, błyskawice biły raz po raz. Staruszek pokornie dał się zaprowadzić do stołu przy którym siedziałem. – Krzyże ciekawe, co panie uczony? – zagadnął zajmując miejsce. – Bardzo. – Zła noc na takie historie, ale opowiem, choć w gardle sucho. Natychmiast stanęło przed nim duże piwo, zapalił wysłużoną, glinianą fajkę, mężczyźni otoczyli nasz stół, popijali z kufli. Gdybyś był tam ze mną, zapewne uraczyłbyś towarzystwo jakimś żartem odnoszącym się do „Zbójców” Schillera. Czułem się bowiem niczym Karol na czele bandy z Czeskiego Lasu. – Górka nad jeziorem od zawsze diabłem cuchnęła – rozpoczął starzec machając dłonią w stronę pałacu. – Bardzo dawno temu czczono tam pogańskie bałwany. Potem jeden odważny książę posążki obalił, kapłanów pozabijał, wioskę spalił…
Luty 2015
21
Staruszek stracił na moment wątek, popatrzył za okno. Na zewnątrz szalała ulewa, grzmiało, błyskało, wicher potrząsał drzewami, gwizdał w kominie. – Niedobra pora na takie opowieści – powtórzył, lecz kontynuował. – Tamten odważny kazał postawić w tym miejscu drewnianą warownię. Dobrze mu się wiodło aż do czasu, gdy wszyscy jej mieszkańcy zmarli za sprawą tajemniczej, nagłej zarazy. Zgnił drewniany zamek. Lasem górka zarosła, lecz ziemia tu hojna, jezioro ładne. W tym samym miejscu kolejni postawili murowany dwór. Nowy pan był sprawiedliwy, wyrozumiały, ale tak często do piwnicy chadzał, aż całkiem tam został. Identycznie ten teraz polazł, głupi jak ćma, co do płomienia leci. – Ćśś! Plecie dziadek bez sensu, plotki powtarza – uciszył go skrzypek. Starzec zamilkł, rozniecił żar w fajce. Wichura na zewnątrz ustała, ucichły grzmoty, na placu boju został już tylko deszcz. – Niech pan mówi dalej – poprosiłem, chłopi także zachęcająco kiwali głowami. – Zaraz, jeno myśli zbiorę. – Tu masz na ich zebranie – karczmarz postawił przed nim kolejne piwo. – W najkrótszą noc rozumy ludziom pomieszało – kontynuował bajarz wymownie przewróciwszy oczami. – Nie patrzyli, kto szlachcic, kto ksiądz, kto parobek, kobieta, dziecko. Bili widłami, mieczami, siekierami, czym popadło, wielu utonęło w jeziorze. Stąd te krzyże na cmentarzu; jak rozum wrócił, to wedle zwyczaju je mordercy stawiali, by odpokutować. Księża miejsce poświęcili, zamek kazali spalić, piwnice zasypać. Spokój powrócił, ludzie przestali chorować. Ziemię za zasługi dostali von R., nowy dwór pobudowali – ziewnął, przymknął powieki. Karczmarz wykorzystując przerwę, dolewał piwa spragnionym. Obudzony hukiem ostatniego, odległego grzmotu starzec powiódł po zebranych nieprzytomnym wzrokiem. – Co było dalej? – spytałem. – Co? A! Gdzie on tam w Afryce! Chłopi dawali mu gwałtowne znaki, by zamilkł, ale ich zignorował. – I po co łapskami machacie?! Podzielił los swojego ojca! Tamten był panie też uczony, ale i artysta, marzyciel. Ksiąg nazwoził, pałac kazał przebudować, że niby dawny zamek. Piwnice te stare, głębokie, odkopał. Łaził tam, zaglądał, ale dopiero jak poczuł, że śmierć blisko, to wlazł do środka. Dlatego jego trumny nie otwierali, bo pusta była. – Ale gdzie wlazł? – spytałem. – Idź pan sam zobacz – odparł odstawiając kufel. – Niech pan nie słucha! Bzdury gada – mruczeli chłopi. – Idź pan zobacz. Już przestało padać. Dobranoc – wymamrotał kuśtykając o lasce w noc. Zapewne wyobrażasz sobie, drogi Ludwiku, jak bardzo wstrząsnęła mną ta opowieść, jakże inna od ludowych baśni spisanych przez Wilhelma i Jakoba Grimmów. Jej autora odnajdziesz w L. bez trudu, moja nieudolna próba odtworzenia jego słów jedynie w niewielkim stopniu oddaje ich grozę. Zapłaciłem karczmarzowi, pożegnałem pozostałych słuchaczy i omijając kałuże ruszyłem do pałacu. Mimo wypicia kilku kufli czułem się rześko, głęboko oddychałem pełnym ozonu powietrzem. Wyobraźnia na próżno podsuwała rozmaite, przerażające wizje tego, co musiałem zobaczyć, ciekawość dodawała skrzydeł. Cicho przemknąłem aleją wśród ogromnych drzew, obszedłem budynek. Będąc pod oknami swej kwatery znowu słyszałem skrzypienie, tego wieczoru towarzyszyło mu wesołe pogwizdywanie. Odgłosy dochodziły z podziemi, nie dostrzegłem jednak żadnego okienka lub drzwi. Postanowiłem wejść do piwnicy przez pomieszczenia dla służby. W kuchni drzemała Ilse, minąłem ją bezszelestnie, porwałem ze stołu dopalającą się świeczkę. Nasłuchując kroczyłem powoli długim, mrocznym korytarzem. Dźwięki były nikłe, niemal na granicy przesłyszenia. Najostrożniej jak potrafiłem, zacząłem uchylać drzwi zza których dobiegały, wstrzymałem oddech. W gwizdanej, skocznej melodii rozpoznałem utwór z karczmy. Bez namysłu zszedłem krętymi schodami. Mam nadzieję, iż zechcesz osobiście zajrzeć do podziemi pałacu, przebudowanych z rozkazu ojca zaginionego na loch godny zamku Camelot. Miejsce to powinny nawiedzać upiory oszalałych
22
Herbasencja
szlachciców i pogańskich kapłanów. Wśród zakurzonych zapasów wina, starych mebli oraz beczek z kiszoną kapustą, potępieńcy mogliby zaskowyczeć romantyczną operę o klątwie pałacu w L.. Piszę tak lekko, ale nie było mi wtedy do śmiechu. Nasłuchiwałem uważnie, zagadkowe gwizdanie i skrzypienie dochodziło z postawionego przy ścianie ogromnego kufra. Odchyliłem ciężkie wieko. Z dołu patrzyli dwaj zaskoczeni chłopi. Jednego z nich pożegnałem wcześniej w karczmie, musieli mieć zatem własne, ukryte wejście. Siedzieli tuż przy krawędzi niewielkiego, kompletnie czarnego otworu, wyglądającego niczym kamienna studnia bez cembrowiny. Używając kołowrotu, opuszczali do czeluści gruby sznur. Za nimi, w półmroku rozjaśnianym przez lichy, kopcący kaganek, dostrzegłem zwoje lin. Niektóre części rozsypanej w mojej głowie mozaiki zaczynały do siebie pasować, lecz wciąż nie potrafiłem zrozumieć celu owych groteskowych zabiegów. – Podstawcie drabinę! – rozkazałem. Bez szemrania wykonali polecenie, ostrożnie zszedłem do ogromnego, przypominającego jaskinię pomieszczenia. Pierwszy raz spojrzałem w absolutnie doskonałą czerń studni. Ciepły, egzotycznie pachnący wiatr zdmuchnął płomyk świecy, zmierzwił mi włosy. W ciszy słychać było oddechy obu mężczyzn i niesłychanie odległy, przypominający muzykę Paula delikatny motyw, grany chyba na szklanych dzwonkach. Bezwolnie ukląkłem nad krawędzią otworu, cały czas starając się nie robić hałasu. Już wtedy wiedziałem, że kuszący podmuch oraz ledwo uchwytne dźwięki będą prześladować mnie do końca życia. Perfekcyjna czerń przyzywała, nieznane aromaty mąciły w głowie. Przeklinałem i błogosławiłem decyzję o wyprawie do L.. Z trudem zmusiłem się do wstania i odwrócenia wzroku. – Po co ta lina? – spytałem. – Hrabina kazała. – Rozumiem, ale czemu służy? – Nam o tym mówić nie wolno. Niech pan spyta jaśnie pani. Pomny słów Gertrude i Paula o sznurach zmieniłem temat. – A was nie kusi, żeby tam wejść? – Ani trochę. Ot dziura zwykła. – Hrabina nie kazała tam szczać i pluć. Wrzucać śmieci też nie wolno – dodał znajomy z karczmy. – Zauważyliście, że dochodzi stamtąd muzyka brzmiąca podobnie do melodii, które gra dziedzic? – spytałem wskazując na otwór. Spojrzeli na mnie zdumieni. – Nic nie słychać. Coś się musi panu wydawać. – Pan jest uczony, więc różne rzeczy pan widzi albo słyszy lepiej niż my. – Czasem lepiej za dużo nie myśleć – dodał filozoficznie drugi mężczyzna. Co do tego, mieli absolutną rację. Wydobyłem z mieszka kilka monet. – Nie widzieliście mnie tu. Weźcie, na piwo. – Dziękujemy panu profesorowi. – Dobranoc – odpowiedziałem wychodząc z kufra. Oszołomiony upominałem się w myślach, by mimo wszystko dochować wierności naukowej strategii odkrywania sekretów L.. Czyżby piwnica od zawsze kusiła tylko wybranych, oddziałując jednocześnie w złowieszczy sposób na wszystkich mieszkańców okolicy? Ilse czekała w kuchni, odprowadziła mnie do pokoju, senna, ale nader chętna na leniwe pieszczoty, które pozwoliły zapomnieć na chwilę o wszechobecnych tajemnicach. Zasnąłem wyczerpany, przyśnił mi się zagadkowy sen, pierwszy z serii podobnych, dotyczących ciepłego podmuchu, czerni i niepokojącej muzyki. Panie musiały wiedzieć o nocnej wizycie w podziemiach, atmosfera przy śniadaniu znów była daleka od serdeczności. Krępującą ciszę przerwała Gertrude: – Jesteśmy niezadowolone, iż nie wyjawił pan prawdziwego celu swojego przyjazdu!
Luty 2015
23
Szeroko otworzyłem oczy. Z trudem przeszedł mi przez gardło przeżuwany właśnie kęs. Zagrałem va banque. – Czy wiadomo paniom o pogłoskach, które krążą na temat pana von R.? – Tak, ale to zrozumiałe – przyznała hrabina. – Zwłaszcza w sytuacji, gdy zniknął nie oddając wielu osobom pokaźnych sum. – Czy to prawda, że pani mąż wszedł do studni w piwnicy? – Nie zrobił tego umyślnie. Wpadł tam przypadkiem. Spojrzałem na nią zdziwiony. – Dokładnie tak. Chciał uporządkować podziemia, przykryć otwór kamienną płytą, pokazywał parobkom co mają zrobić. Potknął się… – zawiesiła głos. Gertrude podjęła opowieść. – Przybiegli po nas chłopi wrzeszcząc, że „jaśnie pan leci do piekła”. Ruszyłyśmy natychmiast. Opadał bardzo powoli, krzyczał, żeby podać mu linę z węzłami. „Nic mi się nie stanie! Jak spadnę, to się po niej wdrapię z powrotem. Tylko węzły! Nie zapomnijcie o węzłach!”. Panie ocierały łzy koronkowymi chusteczkami. Nie ponaglałem, po chwili siostra hrabiny wróciła do historii. – Nad ranem przestał nas słyszeć. My również ledwo rozróżniałyśmy słowa, ale nasłuchiwałyśmy, aż ucichł zupełnie. Pomne jego poleceń, zorganizowałyśmy przy studni stały posterunek. Pokiwałem głową. To wyjaśniało zagadkę po której rozwiązanie przybyłem, pozostały jednak inne, znacznie mroczniejsze. – A Paul? Co znaczą słowa o pałacu w dmuchawcu? – spytałem hrabinę. – Najpierw mruczał coś siedząc przy klawesynie. Nie zwracałam na to uwagi – opowiadała drżącym głosem. – Gertrude potwierdziła moje podejrzenia. Zaczęłam się przysłuchiwać. Trudno go namówić do zwierzeń. Dziwne rzeczy opowiada, czasem burczy gniewnie o zmarnowanych w odrętwieniu latach, twierdzi, że od zawsze słyszał muzykę z piwnicy, ale nie miał jak jej przekazać. Hrabina umilkła, wpatrzona w pusty talerz. – Czy jego opowieści dotyczą pani męża? – Wierzę, że tak. To jedyne co mi pozostało. Wstała, rozpoczęła nerwowy spacer po jadalni. – Pan nie jest żonaty? – Niestety, jestem wdowcem. – Przykro mi, ale może dzięki temu lepiej pan rozumie. Oddam wszystko, dopóki mam choć cień nadziei. – Pojmuję – odpowiedziałem cicho. Poprosiłem panie o streszczenie opowieści dziedzica. Hrabina wypiła łyk kawy, spojrzała na Gertrude, która przyzwalająco skinęła głową. Pomagając sobie w ustalaniu detali, relacjonowały historię odtworzoną z jego monologów. Po feralnym upadku hrabia opadał powoli niczym tonący okręt. Zasnął, a gdy otworzył oczy, lot trwał nadal, choć czerń z wolna ustępowała miejsca kolorom. Znowu zapadł w sen, zmorzony pragnieniem i głodem. Przebudziło go miękkie „lądowanie” na wielobarwnym mchu przygotowanym przez mieszkańców krainy „po drugiej stronie studni”. Jej prawdziwej nazwy Paul nie potrafił lub nie chciał wymawiać, opisywał za to koronkowe pałace, latanie we wnętrzu wielkiej bańki mydlanej, orkiestrę grającą na pozwijanych w pętle i spirale srebrnych rurach, tęczowe morza, wielki, żywy statek-grzyb, kolorowe sztormy. Relacjonował zaślubiny, pogrzeby, niezrozumiałe święta oraz gry w trakcie których figury same zmieniały miejsca na trójkątnych polach wielopiętrowej szachownicy. Czar prysł, gdy opowiedział o pokazaniu hrabiemu jego ojca. Podobnie jak wielu innych, wcześniejszych „gości” z L., został żywcem zatopiony w seledynowym krysztale. Widok galerii pełnej upiornych „eksponatów” zastygłych z otwartymi do krzyku ustami i wybałuszonymi oczami, śmiertelnie przeraził von R.. Od tamtej pory próbował rzekomo przekazać przez Paula, by zaprzestać opuszczania liny, ostrzegał przed straszliwymi, trudnymi do wytłumaczenia konsekwencjami, grożącymi mieszkańcom pałacu oraz majątku. Im bliżej było do najkrótszej nocy roku, tym bardziej stanowczo brzmiały jego przestrogi i nalegania.
24
Herbasencja
Wstając od stołu obiecałem, że znajdę wyjście z sytuacji. Słusznie podejrzewasz mój nieoceniony przyjacielu, iż szukałem zacisznego miejsca sprzyjającego przemyśleniom. Nie potrafiłem skupić się w posępnych murach siedziby rodu, ruszyłem przed siebie. Pogrążony w myślach niemal bezwiednie dotarłem na cmentarz, odpocząłem chwilę wśród pokutnych krzyży. Po obiedzie, pomny ostrzeżeń Paula, jak i słów starca o szaleństwie w noc letniego przesilenia poradziłem, by bezzwłocznie zamurować czarną studnię. Obiecałem utrzymać historię w tajemnicy, zaproponowałem by sprzedać majątek na poczet długów. Za pozostałe środki panie mogłyby zamieszkać gdzieś z dala od L.. Doradzałem wyjazd do zakładu doktora Priessnitza w Jesioniku; łagodność tamtejszego klimatu oraz dobrodziejstwa wodolecznictwa bez wątpienia poprawiłyby stan nerwów hrabiny i nieszczęsnego młodzieńca. Po rekonwalescencji panie mogłyby ruszyć na włoskie wybrzeże. Zaoferowałem pośrednictwo przy transakcji, hrabina kategorycznie odmawiała ignorując napomknienia o pukających do drzwi wierzycielach. Zmianę na jej obliczu wywołała dopiero sugestia, że nazbyt ufa słowom nadwrażliwego Paula, wierząc w fantasmagorie syna trwoni majątek na powrozy, niepomna rosnących długów. Poprosiła o czas do namysłu. Nic nie wskórawszy przygotowałem się do powrotu. Hrabina i Gertrude pożegnały mnie z rezerwą. Do odjazdu pociągu pozostało niewiele czasu. Podkowy zastukały raźno o kocie łby, bryczka hałasowała, długo obserwowałem niknący wśród drzew pałac. Czułem jeszcze w nozdrzach wspomnienie ciepłego wiatru płynącego z piwnicznej studni. Śniłem o czerni, ukołysany do drzemki przez monotonne staccato toczących się po szynach kół. Zdaję sobie sprawę Ludwiku, iż język, którym dysponujemy, nie jest w stanie oddać jak bardzo odmienił mnie pobyt w zapuszczonym, romantycznym pałacyku nad jeziorem. Czuję niemal fizyczny ból nie mogąc zasiąść z Tobą do rozważenia dręczących mnie kwestii dotyczących owego czarnego otworu i jego wpływu na okolicę. Czy to on jest źródłem klątwy gnębiącej ród von R.? Dlaczego wabi tylko nielicznych? A jeśli to tylko wejście do niezwykle głębokiej jaskini przez które ulatują trujące, wywołujące halucynacje i obłęd gazy, zaś owa pozornie przyjazna kraina istnieje jedynie w wyobraźni dziedzica? Czy podobnie jak jego przypadłość jest to sprawa, którą przyszłe pokolenia wyjaśnią naukowo? Czy w ogóle istnieje szansa, by wytłumaczyć ją tak klarownie, jak Newton wyłożył zasady przyciągania ziemskiego? Dość o tym! Najlepiej będzie, jeśli pozostanę przy suchych faktach. W domu służba czekała z kolacją. Najedzony, wykąpany, długo w noc przeglądałem listy, które nadeszły podczas mej nieobecności. Przymykając zmęczone lekturą oczy widziałem perfekcyjnie czarny okrąg w kamiennej podłodze, kurant wygrywany przez zegar w kącie przypominał o zagadkowej muzyce. Następnego dnia odbyłem długie spotkanie z moim mocodawcą. Zmartwiła go informacja, iż zaginiony przepadł bez wieści, ale gdy zaoferowałem spłatę długów hrabiego, ochoczo na to przystał. Codziennie korespondowałem z hrabiną, zwlekała z decyzją o sprzedaży majątku przygnębiona ciężką, zagrażającą życiu Paula, nieznaną chorobą, na którą zapadł tego samego dnia w którym zasłonięto studnię kamienną płytą. Niecierpliwie czekałem na każdy list, polecam ich lekturę, znajdziesz je bez trudu na moim biurku. Obraz podziemnej, przyzywającej otchłani stale mi towarzyszył. Odpowiadałem zdawkowo, całą energię oraz czas poświęcając zdobywaniu funduszy. Podejrzewam, iż uśmiechasz się teraz pod nosem znając moją niechęć do spraw finansowych i urzędowych, lecz zapewniam cię, że szło mi nad wyraz sprawnie. Zgromadziwszy odpowiednią sumę, niejako mimochodem napomknąłem w liście do pani von R. o rzekomym znalezieniu potencjalnego, anonimowego, majętnego nabywcy. Jego życzeniem było, abym zarządzał L.. Przez trzy dłużące się niemiłosiernie dni czekałem na odpowiedź, kiedy nadeszła drżącymi dłońmi rozerwałem kopertę: hrabina przyjęła propozycję. Wszystko przebiegało zgodnie z moim planem. Zaprosiłem ją do B., żeby w obecności cesarskich urzędników podpisała niezbędne dokumenty. Przyjechała z Ilse cieszącą się z pierwszej wizyty w wielkim mieście, Ger-
Luty 2015
25
trude pozostała w L. przy nieprzytomnym Paulu. Po odwiedzinach we wskazanej przeze mnie kancelarii ruszyliśmy na obiad do wykwintnej restauracji, ale nie poprawiło to hrabinie nastroju. Stale powtarzała, że niespodziewana choroba jej jedynego dziecka przelała czarę goryczy, chciała opuścić przeklęty pałac i nigdy więcej tam nie wracać. Na próżno próbowałem osłodzić jej resztę popołudnia propozycją zakupów w szykownych sklepach B.. Po wczesnej wieczerzy udała się na spoczynek. Niespokojna o los syna, chciała o świcie ruszyć do L.. Przeglądałem właśnie dokumenty w zaciszu gabinetu, kiedy naga Ilse stanęła w drzwiach. Odłożyłem na mahoniowy blat sekretarzyka akt własności majątku, dziewczyna wpadła w moje objęcia. Tuląc jej zgrabne ciało nie potrafiłem zagłuszyć myśli o sekrecie pałacowej piwnicy. To za jego sprawą zostałem właścicielem L. wyłącznie po to, by odsunąć kamienną płytę i skoczyć w czerń. Widmo podzielenia straszliwego losu pogrzebanych żywcem w kryształowej pułapce niczym owady pochłonięte przez bursztyn, ani trochę mnie nie przerażało. Niecierpliwie wyczekiwałem chwili, gdy znów odetchnę ciepłym, pachnącym wiatrem, wzywany przez zagadkową symfonię. To było wczoraj wieczorem, zaraz ruszam do L.. Mam nadzieję, iż teraz choć po części rozumiesz decyzję, jaką podjąłem, nie próbuję usprawiedliwiać swojej zdrady ideałów Rozumu. Instrukcje co do dalszych losów majątku znajdziesz w osobnym dokumencie, jak nigdy dotąd liczę na Twoją wyrozumiałość i pomoc. Dziękuję Ci za lata szczerej przyjaźni, wsparcie i przekazaną wiedzę. Żałuję, że nie będzie mi dane pożegnać Cię osobiście. Nie potępiaj mnie druhu serdeczny! Podejrzewam, iż list ten dostaniesz, kiedy będę już szybować do krainy o nazwie, której nie wolno wymawiać. Życz mi powodzenia! Szczerze oddany. G. P. S.: Pod żadnym pozorem nie zaglądaj w czeluść!!! Zrób z nią dokładnie to, co sugeruję w instrukcjach.
Następnego ranka powędrowałem na cmentarz. Zamieniając niewytłumaczalny lęk w naukową ciekawość, uważnie obejrzałem symbole narzędzi zbrodni wykute na prastarych, kamiennych krzyżach: miecze, topory, a nawet widły.
26
Herbasencja
Sebastian Skorupski (sesi) Rocznik ‘93, a prawie ‘94. W Olsztynie urodzony, w Olsztynie studiujący. Nie robi nic godnego uwagi.
fantasy
Stając się smokiem
Na głazie, w cieniu starego dębu, gdzie rodzeństwo odpoczywało po całodziennej wędrówce, leżała jaszczurka, a przynajmniej coś do niej podobnego. Wśród złotych liści tonęła niczym pojedyncza kropla w obliczu ogromu morza, dlatego Quijam prawie ją przeoczyła. Tylko lekki połysk wyróżniał stworzenie z jednolitego otoczenia. – Zobacz – powiedziała do brata, który właśnie wrzucał kolejny grzyb geri hasshō do wypełnionego po brzegi koszyka. Huang z ulgą odstawił go na ziemię, po czym uważnie przyjrzał się siostrze. – Znowu wymyślasz? – Pokręcił głową, nie odrywając wzroku od jej twarzy. Nic dziwnego, że nie zauważył jaszczurki i tego, jak szeroko otworzyła pysk. Wyzierał z niego czarny, chropowaty jęzor. – Babcia mówiła, żebyś przestała zmyślać. Nikt nie lubi kłamczuch. – Podniósł rękę, jak przy każdej lekcji wychowania, lecz nie uderzył siostry. – Ja nie kłamię – pisnęła, odruchowo zasłaniając się rękami. – Nie kłamię, sam zobacz! Chłopak przewrócił oczami, po czym spojrzał na głaz. – Tam nic nie ma. – Podejdź bliżej, ma taki złoty kolor, że ciężko ją odróżnić. – Wskazała palcem. Jaszczurka potarła o niego pyskiem, jak kot, który łasi się do swego pana. Huang podszedł bliżej, po czym ukląkł przy głazie. – Tu nic nie ma, Quijam, tylko liście. Chodź już do domu, ciemno się robi. – Ale mogę ją zabrać? Mogę, mogę? – Jasne – odpowiedział, zrezygnowany. – Nie będzie mi przeszkadzać. Babci chyba też. Dziewczynka wzięła jaszczurkę na ręce. Była szorstka i słabo nadawała się do głaskania, lecz przyjemne ciepło ogrzało ręce dziewczynki. Wsadziła ją do koszyka i zamknęła pokrywkę. Nareszcie miała swoje zwierzątko. – Jesteś ślepy, Huang – powiedziała. – Ślepy, jakbyś wcale nie miał oczu. Chłopak pogłaskał Quijam po głowie i nie odzywając się wcale, ruszyli leśną ścieżką w kierunku domu. W ślad za nimi, w pewnym oddaleniu, na granicy tego co widzialne, maszerowała kobieta. Ubrana była w białą piżamę, której proste piękno psuły plamy zaschniętej krwi. *** Przy obieraniu grzybów hasshō trzeba bardzo uważać. Najważniejsze jest dokładne ściągnięcie skóry z kapelusza. Wystarczy zostawić mały kawałek, by osoba, która zje nieobranego grzyba, przez całą noc puszczała potworne gazy. Należało wówczas jak najszybciej uciekać z dupą na dwór, ponieważ ów gaz zawierał wielce szkodliwe elementy – typu nienawiść i chęć mordu ze strony najbliższej rodziny. Natomiast zjedzenie całego kapelusza ze skórą powodowało rozerwanie od środka.
Luty 2015
27
Obierali je w dwójkę, podczas gdy babcia dokładnie przyglądała się każdemu kapeluszowi i poprawiała wszelkie niedoskonałości. Huang patrzył na to z mieszaniną strachu i politowania – kobieta sprawowała kontrolę mrużąc niedowidzące oczy. Dodatkowo Quijam wcale nie starała się ułatwić życia opiekunce. Co rusz parskała śmiechem, a hasshō wylatywały jej z rąk. Huang uznał, że pójdzie spać bez kolacji. – Weź się do pracy. Mamy jeszcze cały drugi koszyk, a jutro trzeba wstać wcześnie rano. – Ale ona jest tak zabawna. Patrz! No zobacz! Jaszczurka zbiegła z czubka jej głowy, wspięła się na nieco za duży nos i zupełnie jakby chciała spojrzeć na Huanga, osłoniła ślepia przednią kończyną. Quijam cała zatrząsała się ze śmiechu , przez co zwierzątko straciło równowagę i upadło na podłogę. Jaszczurka leżała teraz wygodnie rozłożona na plecach, obserwując swoimi złotymi ślepiami Huanga. Dziewczynka nie dała rady się powstrzymać i ponownie wybuchła śmiechem. – Cicho – krzyknął Huang. Babcia natomiast odłożyła robotę i cichym, starczym głosem, zapytała: – Co ty znowu wymyślasz, dziecko? Wiecznie to samo, ja już nie mam do ciebie siły… Huang spojrzał na siostrę z wyrzutem, lecz nie powiedział ani słowa. Odtąd pracowali w milczeniu – nawet jaszczurka posmutniała. Położyła się na kolanie Quijam i zasnęła. Dziewczynka pogrążyła się w pracy oraz w smutnych, pełnych gniewu i złości myślach. Broczyła w nich jak w śmierdzącym bagnie, które z każdym rozpaczliwym ruchem wciąga głębiej i głębiej, pochłaniając bez reszty. Nikt jej nie wierzył, od zawsze. Pierwsze lanie za kłamstwo dostała w wieku dwóch lat, tuż po wypowiedzeniu swojego pierwszego słowa. Babka bez zastanowienia uderzyła malusią Quijam w tyłek, na co dziewczynka wybuchła płaczem. Także teraz, gdy skończyli obierać grzyby, a Huang zaczął smażyć je na patelni, dziewczynka podeszła do okna i wypowiedziała dokładnie to samo słowo. Wyraźniej i znacznie pewniej niż przed dziesięcioma laty. – Mama. Kobieta stała w świetle księżyca, w ubabranej krwią sukni. Bez słowa patrzyła na córkę, której twarzy wyrażała jedno. Radość. – Mama tu jest. Babcia i Huang spojrzeli na siebie przelotnie, po czym przenieśli wzrok na Quijam. Dziewczynka stała zamurowana, czy raczej uraczona, by nagle rzucić się kierunku drzwi. Huang był szybszy. Zagrodził jej przejście i zasunął rygiel. – Nigdzie nie pójdziesz – powiedział krótko. – Tam jest mama. Patrzyli na siebie w milczeniu. Słowa, które mogłyby teraz paść, zostały wypowiedziane już wielokrotnie i nie było sensu ich powtarzać. Huang wiele by oddał, by to Quijam miała rację. Ale tak nie mogło być. Nie w jego świecie. Uderzył siostrę powyżej lewego ucha. Dziewczynka padła i po kilku sekundach w szoku wybuchła płaczem. – Ona nie żyje. Lepiej to zapamiętaj – powiedział nieco histerycznym tonem. Chciał ją podnieść, lecz spostrzegł, że babka każe mu odejść. – Niech leży – powiedziała chłopakowi, a następnie odezwała się do dziewczynki. – Kłamcy nie zasługują na miejsce w łóżku. Od dzisiaj śpisz na podłodze. Może jeszcze staniesz się normalna. Huang, zerkając na zwiniętą w kłębek siostrę, podszedł do okna. W świetle księżyca dostrzegł tylko pustą polanę. Rosły tu niegdyś kwiaty i zioła, które wyglądały jak upadła na ziemię tęcza. Matka czerpała z niej pełnymi garściami najrzadsze lecznicze specyfiki: kwiaty inunokuso (bardzo dobrego na trawienie), korzenie minikui on‘na na problemy z potencją, a także potężny afrodyzjak, zwany powszechnie jako penisu. Teraz jednak polanę oraz miejsce w chacie, wypełniła pustka. Odchodząc, zostawiła maleńką Quijam. Wiedział tylko, że to stało się w trakcie porodu, kiedy wiózł zioła na sprzedaż do odległej wioski. Po powrocie nie zastał matki. Tylko Quijam, jej mniejszą kopię. Ich podobieństwo sprawiało chłopakowi niemal fizyczny ból.
28
Herbasencja
Odszedł od okna, nie dostrzegając matki, która z smutną twarzą ścinała kwiaty – już od dawna zwiędłe, zgniłe i wyrzucone na kompost. Huang chciał podnieść siostrę, która w dalszym ciągu leżała w tej samej pozycji na twardej, drewnianej podłodze, wyczuł jednak milczącą naganę babki. Położył się do łóżka. W śnie, który nadszedł po długich godzinach walki ze samym sobą, na próżno szukał ukojenia. Było to w każdym razie lepsze od tego, co spotkało Quijam. Gdy zgasły wszystkie światła, a pokój wypełniło chrapanie babki, dziewczynka zauważyła, że nie ma czego tu szukać. Wszystko, czego chciała od życia, było za oknem, w ramionach matki. Oczywiście wiedziała, że nie żyje. Wiedziała także, że mogła z nią porozmawiać, co było znacznie milsze od ciągłego wysłuchiwania rozkazów i ponagleń. Matka zjawiała się zawsze, gdy jej córka nie mogła zasnąć. Siadała przy łóżku i cichym głosem śpiewała kołysanki. Nikt jej nie słyszał, dlatego łatwo było wziąć Quijam za wariatkę. Jak jednak wytłumaczyć, że znała słowo „mama”, które było zakazane dla jej uszu? Poczuła ciepło na ręce. Jaszczurka dotknęła jej dłoni kolącym pyskiem, po czym obróciła się w kierunku drzwi, jakby wskazała drogę. Quijam patrzyła na to z osobliwą mieszanką radości, strachu i nadziei. Nie czuła się dorosła ani silna, wiedziała także, że matka może służyć jej co najwyżej dobrą radą. Kto będzie obronnym ramieniem? Ta mała jaszczurka? Dziewczynka podniosła się, łapiąc zwierzątko na ręce. Poczuła ciepło, którego nie zaznała w tym domu od bardzo dawna. Gdy obejrzała się na brata i babkę, spali w najlepsze. Miała nadzieję, że widzi ich po raz ostatni. Cicho, cichuteńko podniosła skobel i wyszła na zewnątrz. Obeszła wokół cały dom, lecz nigdzie nie widziała matki. Spostrzegła ją dopiero na skraju lasu – stała odwrócona plecami i zerkając przez ramię, ruszyła w czeluść rzadko porosłych buków. Quijam wsadziła jaszczurkę w kieszeń fartucha, po czym pobiegła przed siebie. *** Odnalazły się w centrum lasu, pod starym dębem. Między jego gałęziami, jak klejnot w koronie, świecił zimny i szaleńczo uśmiechnięty księżyc. – Nareszcie. Bałam się, że zabłądziłaś. Matka siedziała na głazie, założywszy nogę na nogę. Jej czerwona od krwi sukienka pozostała nieruchoma mimo silnego wiatru, który targał gałęziami drzew. Quijam wpadła jej w ramiona, lecz nie poczuła dotyku. Spojrzała w czarne, pozbawione życia oczy. – Nie czekałaś – powiedziała bez strachu. – Mogłyśmy pójść razem. – Jeszcze nie czas, na chodzenie tymi samymi ścieżkami, dziecko – odparła, bezskutecznie targając włosy Quiijam. – Uciekłaś z domu – stwierdziła. – To dobrze, przynajmniej możemy normalnie porozmawiać. Oczywiście zaraz tam wrócisz. Nie, nawet nie zaczynaj. Postanowione. Dziewczyna chciała się zezłościć, ale pomimo najszczerszych chęci, nie była w stanie. – A teraz wyjmij jaszczurkę. Quijam ze zdziwieniem zauważyła dziwną nutę w głosie matki. Ciężko było określić, co to jest: smutek, tęsknota, czy może radość? Wszystkie te emocje, a najprawdopodobniej jeszcze kilka dodatkowych, zostały wymieszane w jednym krótkim zdaniu i wyrzucone na świat bez spodziewanego ukojenia. – Skąd o niej wiesz? – Gwoli ścisłości, to on. Nazywa się Etouy. Znamy się już od wielu lat. Naprawdę wielu, słonko. Ale o tym opowiem ci później. Jaszczur wychylił paszczę z kieszeni Quijam. Jednym okiem spojrzał na jej matkę i pisnął. Radośnie. – Ty go widzisz – zawołała Quijam. – A Babcia i Huang mówili, że sama go wymyśliłam. – Oczywiście, że widzę. Mogę go nawet dotknąć. – Wzięła go na ręce i głaskała po grzbiecie, jak jakiegoś futrzaka. Etouy rozciągnął się wygodnie. – Napotkawszy pytające spojrzenie córki,
Luty 2015
29
kontynuowała. – Tak samo jak ty i nie możesz dotknąć słońca, tak samo twój brat i babka nie mogą zobaczyć mnie, ani Etouya. Czują tylko zimny powiew, dreszcz na plecach, obecność, która kryje się pomiędzy cieniami. Czują to, lecz nie widzą. Nie mają tego daru, co ty i ja. Są jak ślepcy, którzy nie chcą słuchać o ptakach, kwiatach i drzewach. Ale to nie ich wina, więc nie miej im tego za złe. Każdy biedak nienawidzi bogatych. – To dlaczego ciągle mówią, że to ja jestem wina. Dlaczego? – Kościotrupy, co gadają o technice podcierania dupy, jak mówi stare powiedzenie. To tylko gadka. Nie musisz słuchać ludzi, którzy się na tym nie znają. Dziewczynka roześmiała się w głos, co wcale nie oznaczało, że przestała czuć gniew oraz ból w skroni po ciosie brata. Z empatią patrzyła Etouya, który niemal rozpływał się z przyjemności w kredowo białych dłoniach. Uśmiech nie schodził z twarzy matki. – Ech, ale jesteś słabiutki – powiedziała do Etouya. – Mogłabym cię zgnieść jak muchę Widziałaś te ząbki? Jak u niemowlaka… Łuska wcale rybia. Cherlak – prychnęła, oddając zwierzątko córce. – Musisz na niego uważać, póki nie urośnie i nie zacznie uważać na ciebie. – Przecież to tylko jaszczurka, nie urośnie więcej. – Nie, drogie dziecko. Mylisz się. To smok. – Dzięki promienistemu uśmiechowi, twarz matki przez moment wyglądała jak żywa. Quijam w pierwszej chwili nie zrozumiała, o co chodzi. W pełni godziła się z istnieniem ducha matki, który wychowuje ją od najmłodszych lat i jaszczurki, niewidocznej dla innych ludzi. Ale smok? Quijam była już duża i wiedział, że smoki istnieją tylko w baśniach. Pięknych i kolorowych historyjkach dla głupich dziewczynek. Quijam długo patrzyła na Etouya, próbując dostrzec jakąkolwiek smoczą cechę. Na próżno. – To jaszczurka. – Och, Quijam, proszę cię! Trzymasz go w rękach i nie czujesz? Przecież to żywy piec. A że nie wygląda jak smok? Gdybyś tylko widziała siebie w moim brzuchu… – Ale… – Nie wierzysz? Daj go tu na chwilę. Dziewczyna nareszcie zauważyła małe, lecz ostre pazurki, gdy starała się odczepić Etoyula od własnej ręki. Tym razem wzbraniał się przed dotykiem matki, jakby przeczuwał, co go czeka. Oderwała go, brużdżąc sobie skórę dłoni. Jednak widząc jego ból, przestała myśleć o własnym. Wyrwał się uścisku, by dziabnąć matkę w rękę, jednak w porę chwyciła jego pysk. Odwróciła go w drugą stronę, w kierunku omszałego głazu, i jednocześnie nacisnęła miejsce po obu stronach głowy, tuż poniżej pyska. Z rozdziawionej paszczy buchnął płomień. Świat nagle pojaśniał kolorami zniszczenia i śmierci. Sam płomyk był raczej wątły, lecz wypuszczony w zwartej strudze. Mech momentalnie stanął w ogniu. Płonął, czyszcząc głaz z zieleni. Matka wreszcie puściła szczękę Etouya. Quijam dopiero wtedy zauważyła, że cała oblała się potem. Nie tylko przez ogień, ale głównie przez emocje, jakie wywołał u niej pokaz. Jeśli ktokolwiek, w tym ona sama, wątpił, że jaszczurka (już smok) nie jest prawdziwa, płonący mech rozwiał wszelkie wątpliwości. – Mam cię jeszcze przypiec, żebyś uwierzyła? – Nie. Matka oddała jej smoczka, lecz Quijam wzdrygała się przed wzięciem go na ręce. Kiedy jednak dotknęła jego łusek nie czuła gorąca. Położył pysk na jej rękach i zamknął ślepia. – Przez jakiś czas będzie osłabiony. Kładź go przy kominku, żeby cały czas było mu ciepło. Zapamiętałaś? – Dobrze, mamo. Tylko… po co? Matka podrapała się po głowie, jak za czasów, kiedy jeszcze cokolwiek ja swędziało. – To już całkiem inna historia. Posłuchaj. ***
30
Herbasencja
Gdy wróciła do domu, trzymając w rękawie osłabionego smoka, wszyscy jeszcze spali. Brat chrapał cicho, babka natomiast wyła jak potępieniec. Akurat tak się złożyło. – To ona mnie wydała – powiedziała matka swym martwym, beznamiętnym głosem. Quijam jakby nigdy nic wzięła się za rozpalanie ognia. Przydałaby się pomoc, lecz Etouy w dalszym ciągu pozostał zimny i senny. Dziewczynka pomyślała, że nosząc takie ciepło w sobie nie trzeba byłoby rozpalać codziennie ogniska. Byłoby świetnie. Po chwili ogień zapłonął w kominku. Quijam przesunęła Etouya na granicę paleniska, pewna, że żar nie jest w stanie mu zaszkodzić. Smok był zadowolony – przeciągnął się, po czym zwinął w kłębek, jak zwykły kot. Dziewczynkę nigdy nie interesowały baśnie o tych stworzeniach. To Huang słuchał ich z wypiekami na twarzy, chłonął historie, które jego siostrę na poły przerażały i bawiły. Quijam położyła się przy Etouyu. Gdy dotknęła jego brzucha, zasyczał cicho, jak woda gotująca się w czajniku, a para buchnęła z nosa. Robił się coraz cieplejszy. – Jego ciepło nie bierze się znikąd. Jest jak głaz, który magazynuje żar słońca. Jak ogień, który potrzebuje iskry, by zapłonąć. Na zewnątrz panował ziąb. Poczuła to dopiero teraz, niemalże rzuciwszy się w objęcia płomieni. Gdy przywykła do zimnych poszturchiwań wiatru i poszczypywania mrozu, przestała zauważać otaczający ją chłód. Dopiero teraz czuła, że taje. Pierwsze jasne promienie słońca wpadły przez okno. Huang chrząknął coś pod nosem, by nagle poderwać się na łóżku. Gorączkowo potoczył dookoła wzrokiem, a gdy dostrzegł Quijam, na jego twarzy wystąpił wyraz ulgi. – Śpisz? – zapytał. Na początku milczała, lecz po dłuższej chwili, odpowiedziała, wzdychając. – Już nie. – Miałem dziwny sen – powiedział, zerkając na siostrę, by po chwili odwrócić wzrok w kierunku okna. – Wydawało mi się, że zniknęłaś. Ale jesteś tutaj. To dobrze. Milczała. Gdy Huang wstał z łóżka, Quijam ciaśniej zwinęła się w kłębek. Każdy krok brata, każde skrzypnięcie desek, czuła głęboko w całym ciele. Wystarczyło by podniósł głos, by dziewczynka wybuchała płaczem i schowała głowę w ramionach. Huang odezwał się jednak delikatnym, pojednawczym tonem. – Niechciałem tego zrobić – powiedział, siadając obok. Nawet smok na moment odwrócił pysk od ognia, by spojrzeć na chłopaka. Huang mówił, patrząc na skaczące po drewnie płomienie. – Czasami nie mogę się powstrzymać. Jakby siedział we mnie jakiś potwór, który przejmuje kontrolę nad tym, co robię. Babka mówi, że to dobrze, ale ja wiem, że wcale nie. Staram się nad tym panować, ale gdy mówisz o mamie… Zupełnie jakbyś ją widziała… Po prostu nie daję rady. Quiajm chciała dorzucić drzewa, lecz nie mogła się ruszyć. Jeśli teraz tego nie zrobi, ogień mógł wygasnąć. – Czy chciałbyś coś jej powiedzieć? – zapytała, rzucają szczapę w palenisko. Jakby słysząc wygłaszane tu herezje babka chrząknęła i przewróciła się na drugi bok, dlatego Huang przysunął się bliżej siostry i szepnął jej do ucha. – Tylko, że tęsknię. Kiedy babka zaczęła przeciągać się na łóżku, Huang odskoczył od siostry jak oparzony. Był już dzień, musieli brać się do roboty. Chłopak miał dzisiaj naprawić cieknący dach, podczas gdy dziewczyna ruszyła z babką do lasu zbierać grzyby. Dobrze się składało. – Przyjdź tu za dnia – poleciła jej matka. – Musisz się dobrze przyjrzeć, żeby zobaczyć co Etouy nawyczyniał temu drzewu. Część już zarosła, ale powinnaś to zauważyć. – Quijam miała odnaleźć ślady pazurów u podstawy pnia dębu. Ślady mówiące o czasach, gdy smok był prawdziwym smokiem, a jej matka cieszyła się nie tyle zdrowiem, co życiem. Wychodząc, zostawiła Etouya przy dogorywającym ognisku. Babka jak zawsze milczała. Szła przygarbiona, krok za krokiem, uważnie rozglądając się na boki. Quijam skręciła w las na tyle głęboko, że wcale nie czuła jej obecności. Widziała tylko czarną plamę, która od czasu do czasu schyla się, by podnieść coś z ziemi. W tym roku grzyby niemal same wskakiwały do koszyków.
Luty 2015
31
Babka nieszczególnie protestowała, gdy Quijam oddzielała się, by wyruszyć na samotne poszukiwania. Było jej to wręcz na rękę, lecz nigdy nie powiedziała tego głośno. Dziewczyna mogła chodzić gdzie tylko chciała, wystarczyło by zebrała odpowiednią ilość grzybów. Dotarła tam z na wpół wypełnionym koszykiem. W jasnym świetle dnia dostrzegła znacznie więcej szczegółów, szczególnie że wiedziała, gdzie powinna patrzeć. Zadarła wysoko głowę. Kilka metrów nad ziemią, w okolicach podstawy gałęzi, widniała długa na dziesięć centymetrów rysa. Na pierwszy rzut oka wyglądała jak zwykły ubytek w korze. Było jednak wykonane zbyt precyzyjnie, przypominało cięcie nożem. Albo ślad pazurów. Wytężając wzrok, Quijam zauważyła pozostałe cztery ślady, każdy w rozstępie piętnastu centymetrów. – Kiedy wbijał się w górę, cały świat wibrował. Pod skrzydłami mógł pomieścić chatę. Może nawet porwać go w przestworza, nie wiem… Wszystko zamierało by podziwiać latającego na tle słońca Etouya. A później rzucali się do ucieczki, gdy wydał najcichszy okrzyk. Ludzie biegli do domów. Zwierzęta wariowały na polach. Bali się. Nic dziwnego, że chcieli go skrzywdzić. Głaz, na którym znalazła smoka, był potężny. Znała go od najmłodszych lat, dlatego nie zaszokował jej ogromem. Miał przynajmniej dwa metry wysokości. Spłaszczenie u podstawy pozwalało przysiąść zmęczonemu wędrowcowi, nawet tak niewysokiemu jak Quijam. – To na nim mnie zabili. Wszyscy z wioski. Położyli i… Nie chcesz o tym słyszeć, ja nie chcę mówić. Ale tak było, Quijam, tak było. Między głazem a drzewem widniała szpara. Wśród leśnego mroku zdawała się niczym więcej, tylko kolejnym cieniem. Quijam, tak jak poleciła jej matka, wsadziła tam swoją wąską rękę. Nie napotkała oporu. Dopiero zgrubienie łokcia nie pozwoliło jej dostać się głębiej. – To tu tworzyłam wszystkie eliksiry. Na niestrawność, bóle głowy, ostrość widzenia i wszelkie sprawy cielesne, o których nie masz jeszcze pojęcia. Tu powstała magia: ta spajająca i ta rozdzielająca ludzi. Magia przywołująca umarłych za grobów i wysyłająca wiadomości na tamten świat. Tylko wiesz co, Quijam? To sztuczki, a nie prawdziwe czary. Ludzie po prostu widzą, co chcą widzieć. Ja tylko znam… znałam odpowiednie korzenie, zioła i proporcje, które wskażą ludziom drogę. Jeśli chcesz zobaczyć prawdziwe czary, przyjrzyj się Etouyowi. – Przywali wejście do mojej groty tym głazem. Niezłe zabezpieczenie, prawda? Wszyscy mężczyźni z wioski go przepychali. Aby już nikt nigdy nie wezwał na te ziemie smoka. Quijam oparła się o skałę. Na skórze czuła delikatny ciąg powietrza, które przesycone było ponurą i ciężką aurą przyszłych dni. Dziewczynka oddychała powoli, nic niewidzącymi oczami patrzyła w dal. Mama mówiła prawdę – pomyślała. – To twoja babka mnie wydała. Sama przyprowadziła ludzi do mojej kryjówki. W zamian za co? Spokój, życie? Tak naprawdę nie ma ani jednego, ani drugiego. Już nie. *** Gdy wróciła do domu, Etouy w dalszym ciągu spał przy kominku. Nie wydawał się zdolny do palenia ludzi żywcem, równania z ziemią domostw i pożerania bezbronnych owieczek. Był słodki jak mały kotek, który bawi się kłębuszkiem. Jak smok, który bawi się stosem zwęglonych ciał. Quijam pomyślała, że jej dzieciństwo nie przebiega w prawidłowy sposób. – Ludzie nie mogą zabić smoka. Nie takiego, jakim był Etouy. Zabijając mnie, odebrali mu ciało, ale nie duszę. Dusza zawsze jest silniejsza. Huang kręcił się na podwórzu. Babka siedziała przy stole i patrzyła na dziewczynkę, która wrzucała kolejne szczapy do ognia. – Tyle czasu cię nie było, pewnie zebrałaś pełno grzybów. Quijam postawiła koszyk na stole. – Pół. Jak na takiego darmozjada to i tak dobry wynik. Pewnie znowu szlajałaś się po lesie, żeby tylko wymigać się od pracy. Bierz nóż i obierz swoje. Później pozamiatasz. Przedtem Quijam podniosła Etouya, dopiero potem chwyciła za nóż i usiadła na krześle. Jednak więcej uwagi niż grzybom poświęciła babce.
32
Herbasencja
– Widziałam dzisiaj mamę – powiedziała. Babka nie podniosła wzroku, lecz drgnęła, jakby ktoś szturchnął ja palcem pod bok. – Znowu zaczynasz? Mało ci już kar i bicia? Może… – Powiedziała mi jak naprawdę było. Na przykład to, że była wiedźmą i przywołała smoka. I że nie umarła sama z siebie. O Huangu, którego napoiłaś eliksirami i wmówiłaś stek bzdur. Babka kiwnęła głową, wyprostowała się i spojrzała na wnuczkę. W jej wzrok nie było jakichkolwiek emocji, tylko czysta akceptacja. – Diabli pomiot. Mogłam od razu cię wyrzucić, zamiast karmić i opiekować jak własne. Quijam przeciągnęła kciukiem po ostrzu noża. Nie miał problemów z odcięciem nóżki grzyba, ale czy przebije skórę człowieka? Pewnie tak. Potrzeba jednak wiele ciosów, by krótkie ostrze zasiało spustoszenie w ciele. – Zawsze wiedziałam, że ją widzisz. Że pałęta się tu, jak po swoim. Teraz też tutaj jest? Dziewczynka pokręciła głową. – Mogłaś być jak my. Normalna. Ale matka nie pozwoliła ci nawet na to. Gdyby umarła jak zwyczajni ludzie, nie byłoby kłopotu. A teraz mamy naprawdę niezły bałagan. Rzeczowość tej rozmowy nie mogła przestać dziwić Quijam. Dopiero teraz zauważyła, że to, co uważała za babciną złość, zawiść i głupotę, jest zwykłym zmęczeniem. Jakby wszystko, co złe, zatrzymało się w tej kobiecie i dręczyło ją przez całe życie. – I ten smok… to największy koszmar jaki przeżyły te ziemie… Ledwo przeżyły. Każdej nocy wybierał się na polowanie, porywał po kilka sztuk z stad, żeby mieć co zeżreć przed snem. Tobie pewnie powiedziała, że wyczarowała go, żeby bronić nas przed zagrożeniem z zewnątrz. Obcą armią na przykład. Tak powiedziała? – Bo tak było – odparła, przez zaciśnięte zęby. Coś się w niej zmieniło. Zamiast wzbierającego płaczu, czuła tylko gniew. – Nie było. To twoja matka stanowiła zagrożenie. jedyne od dawna zresztą. Żeby przynajmniej chodziło jej o władzę, ale to była tylko zabawa szalonej wiedźmy. Tej starej wariatki, która wykorzystała mojego Etouya. Słysząc ostatnie słowo, Quijam powstrzymała się przed zaatakowaniem babki nożem. Rozluźniła nieco uścisk na rękojeści. – Etouya? – zapytała, odwracając wzrok w kierunku kominka. Smok nie spał i patrzył na dziewczynkę. – O tym także ci nie powiedziała, prawda? Etouy to mój syn, twój ojciec. Podobno zginął przypadkiem, utopił się w rzece, ale nikt nie wie, jaka jest prawda. Twoja matka szybko wróciła go z zaświatów. Jak zawsze, był na każde jej skinienie. Dziewczyna trawiła to powoli. W jej myślach kłóciło się to z słowami matki, która mówiła wprost: zabij ją, a Etouy wróci do życia. Powiem ci jak to zrobić. Skończysz cierpienie i ból. Zaczniecie z Huangiem normalne życie, a smok będzie waszą tarczą przeciw złemu. Drżenie ręki niemal nie pozwalało utrzymać jej noża. Czuła, że jeśli za chwilę wypadnie, bezpowrotnie straci szansę na wymierzenie sprawiedliwości, za lata nękania, bicia i wyśmiewania. Za kłamstwa – nie tylko w stosunku do niej, ale także Huanga. – Tylko krew uwolni smoka – powiedziała jej matka. – Musisz zabić, jeśli chcesz zapewnić bezpieczeństwo tym ziemiom. I sobie. Quijam wstała nagle, przewracając krzesło. Chwyciła pewniej nóż, lecz zamiast zaatakować, podeszła do okna. Krok miała chwiejny, jak u pijaka, i gdy dotarła pod ścianę, kurczowo chwyciła okiennicę. – Dlaczego wcześniej nie powiedziałaś, zamiast opowiadać kłamstwa? – zapytała, odwracając się. – A może znów kłamiesz i każesz mi w to wierzyć? Starsza kobieta milczała. Quijam miała już rzucić nóż na podłogę i wybiec z chaty, gdy dostrzegła, że Etouy nie leży na swoim miejscu. Stał przed babką i nim dziewczynka zdążyła cokolwiek zrobić, splunął ogniem. Strumień trafił babkę prosto w twarz, lecz smok nie miał zamiaru na tym poprzestać. Ogień wydobywał się z jego małego ciałka, aż ogień ogarnął całe ciało kobiety. Płonęła jak polano.
Luty 2015
33
Czy to krzyk? Quijam nie była pewna. Widziała tylko ogień, który pochłaniał ciało jej babki. Kobieta poderwała się z miejsca, lecz wkrótce upadła. Podsycany przez smoka ogień gorzał bez ustanku. Wkrótce zajęła się podłoga oraz stół. Płomienie strzelały pod sam sufit. Kiedy ktoś szarpnął ją za ramię, wszystko było ryczącym żywiołem, który już niemal dosięgnął Quijam. Dziewczyna otrząsnęła się z odrętwienia. Poczuła rękę brata, zaciśniętą na jej przedramieniu. Nie pytał o nic; dosłownie wyszarpał ją na zewnątrz. Stali na podwórzu, patrząc na strzelające w górę płomienie. Ich dzieciństwo ulatywało z dymem do samego nieba. – Babcia? – zapytał Huang, lecz Quijam nie zdołała mu odpowiedzieć. Dopiero teraz wybuchła płaczem i upadła na ziemię. Dlaczego to zrobiłeś?, myślała. Jeśli wszystko było prawdą, zabił własną matkę. Czuła się jak marionetka, która występuje w niezrozumiałym przedstawieniu. Chłopak chwycił ją za rękę i niemal siłą przeciągnął w bezpieczne miejsce. Ogień objął już cały dach. – Może się… przewrócić. To moja wina, myślała Quijam, ukrywając twarz w dłoniach. Sama go tu przyprowadziłam. Dokładnie tak, jak chciała matka. Gdy zamknęła się we własnych myślach, w domu zaczęło dziać się coś dziwnego. Ogień przestał trawić, co mogło kojarzyć się z człowiekiem, który rozdziawi usta podczas kolacji. Po chwili płomień zaczął się cofać, jak morze w trakcie odpływu. Zostawiał za sobą zwęglone deski. Spływał ze wszystkich stron, zlewając się w jeden punkt. – Patrz – krzyknął Huang, zaciskając rękę na ramieniu siostry. Quijam po raz pierwszy ujrzała prawdziwego smoka. Wystrzelił w niebo, burząc resztki chaty. Rozsypane deski wzbiły tumany kurzu, który sięgnął niemal szczytu drzew. Quijam próbowała coś dostrzec przez gęstą zasłonę, lecz na tle nieba widoczny był tylko niewyraźny cień. Dopiero gdy wiatr zgarnął kurz i zmiótł go między drzewa, ujrzała Etouya w pełnej krasie. Był potężny. Quijam nigdy wcześniej nie widziała czegoś tak olbrzymiego. Z małej jaszczurki stał się nagle zakutym w pancerz ptakiem. Dzięki błonom między skrzydłami i ogonowi kierował torem lotu, nie pozostawiając złudzeń, co do umiejętności. Nieśpiesznie, leniwie toczył koła nad chatą. Widać było, że czuje się dobrze. Bez względu na to, że jest mordercą. Quijam spojrzała na brata. Widział Etouya. Wyraz jego twarzy nie pozostawiał wątpliwości. – To smok – powiedział. Oddychał ciężko, otwierając usta jak ryba wyrzucona na brzeg. – Smok, Quijam? – Tak. – Ogień, który miał ją rozgrzać, palił do żywego. *** Mogli pójść tylko w jedno miejsce. Huang poruszał się jak w transie, lecz dzięki pomocy siostry dał radę dotrzeć do dębu. Smok już tam czekał. Leżał na polanie, wyciągając wnętrzności z połówki sarny. Spojrzał na dzieci, lecz pozostał obojętny. Głaz leżał kilkanaście metrów od drzewa, wśród połamanych drzew. Quijam stanęła w miejscu, łapiąc kurczowo powietrze. Wodziła wzrokiem od smoka do przejścia, które prowadziło do groty wewnątrz dębu. Huang chciał coś powiedzieć, lecz nie dał rady. Zacisnął tylko mocniej dłoń siostry. – Tam jest mama, nie musisz się bać – powiedziała, drżąc przy tym na całym ciele. Sama nie wiedziała, co bardziej zaszokowało chłopaka: śmierć babki i zniszczenie chaty, czy pojawienie się smoka. Gdy próbowała mu cokolwiek wytłumaczyć (jednocześnie układając sobie wszystko w głowie), Huang sprawiał wrażenie nieobecnego. Pomyślała także o jeszcze jednym słowie, lecz jeszcze nie zdążyła go zaakceptować. Szalony. Szarpał ją w drugą stronę, w leśną gęstwinę, lecz zagroziła, że w takim razie będzie musiał iść sam. Wolał zostać z Quijam.
34
Herbasencja
Zeszli w dół, ostrożnie stawiając nogi na stromym gruncie. Przekroczyli przejście – dziurę w korze wielkości standardowych drzwi. Wewnątrz panował półmrok. Quijam potrzebowała kilku sekund, by stwierdzić oczywistość. Dąb był pusty w środku. Ściany tego swoistego domu tworzyła gruba warstwa drewna. Było gładkie i fakturą bardziej przypominało szkło, niż zwykłą deskę. – To dzięki magii – powiedziała matka. Stała pośrodku drzewa i uśmiechała się promieniście. W pierwszej chwili nie zrozumiała. Wszystko działo się tak szybko. – Magia? Mówiłaś coś o korzeniach i zwykłych sztuczkach… – Może potrafiłam troszkę więcej. Wtedy, gdy jeszcze żyłam. Miałam nadzieję, że tobie przekażę wiedzę, ale ty… jesteś słaba. Byle oszustka przekonała cię do swoich racji. Zawiodłam się, dziecko. Gdyby nie Etouy… Dziewczyna odwróciła wzrok. Huang patrzył w stronę matki, lecz zdawał się nic nie widzieć. Jego wzrok był pusty jak u ślepca. Quijam mocniej uścisnęła jego dłoń. – Nie wiem, co jest prawdą. – Prawda… Quijam, nie ma czego takiego jak jedyna i uniwersalna prawda. Pomyśl. Dla jednego ogień jest śmiercią, dla innego to źródło życia. Jeśli gdzieś istnieje miejsce, w którym znajdziesz prawdę, to wiesz gdzie ona leży? W tobie. Ale czy znajdujesz tam ogień, Quijam? – zapytała, rozciągając swoją twarz w uśmiechu. – Wolisz stać się smokiem, czy własną babką? Dziewczyna poczuła lodowaty strumień, który wylał się na jej głowę i dotarł do samego serca. Nie chciała zostać smokiem, ani podzielić losu babki. Chciała przeżyć i zabrać Huanga daleko stąd. Puściła dłoń brata, po czym wolnym krokiem podeszła do matki i padła jej w ramiona.
Nikt jej nie wierzył, od zawsze. Pierwsze lanie za kłamstwo dostała w wieku dwóch lat, tuż po wypowiedzeniu swojego pierwszego słowa. Babka bez zastanowienia uderzyła malusią Quijam w tyłek, na co dziewczynka wybuchła płaczem.
Luty 2015
35
Dobra Cobra
Biedny i zatroskany młodzieniec z dalekiej rubieży naszego pięknego kraju. Życie doświadczało go już od młodości, katując serią traumatycznych wypadków, z których najgorszym było beznadziejne zadurzenie w pewnej pannie, która miała wielu. Od tego czasu - aby przeżyć - zaczął pisać i robi to z przerwami do dziś dnia. Jednak nie ma parcia na szkło, uznając swoje miejsce w szeregu. Uwielbiający grę w tryk-traka, łodzie podwodne i czyszczenie kotom uszu. Po godzinach z pasją tworzy nagrania swoich kawałków, łapiąc do nich lektorów z ulicy. Później przy pomocy szantażu sadza ich przed mikrofonem. (https://soundcloud.com/dobra-cobra/) Swój koleś, nie lubiący pychy, buty i głupoty.
Zachariasz i ja
humoreska
Gwiazdy migotały coraz jaśniej na tle zachodzącego słońca. Przywiązany do pługa gospodarski koń, zarżał z lekka. Zmąciło to wyraz błogości rozlewający się - z powodu ukończenia kolejnego etapu prac polowych - po licu Bolesława Luparyćko, chłopa z dziada pradziada. Chcąc nie chcąc małorolny rolnik powrócił do rzeczywistości i - spojrzawszy na równo zaorane zagony, ciągnące się aż po ciemniejący horyzont - podrapał szorstki zarost na policzku. Lubił zapach ziemi. Był on dla niego zawsze nagrodą za ciężką pracę, oddechem duszy, chwilowym wyzwoleniem z kieratu trudu i samozaparcia. Z zachodu powiał lekki wiatr, przynosząc z gęstego zagajnika dźwięki cichutkich pisków dziewcząt oraz nieco mdlący zapach zdrowego, świeżego męskiego nasienia, dopiero co wypuszczonego na wilgotną ziemię. - Zawsze się tam kurwią w tym lesie - mruknął Bolesław pod nosem. Osiągnął już wiek, w którym zaczął potępiać wszystko to, co kiedyś sam czynił z ochotą. Teraz pozostał mu już tylko dożywotni socjalizm - wraz ze swoimi wszystkimi zaletami, ale bez wad - sprawy ostateczne oraz niekończąca się harówka przy oporządzania gospodarki. Nakarmić zwierzęta, wydoić krowy, zaorać, wypędzić na pastwisko, posiać, wydoić, przewrócić siano, zmienić słomę w oborze, zapędzić z powrotem, naciąć sieczki, wydoić, zaorać… Dzień podobny do dnia, niczym dwa ziarnka grochu. Naraz Luparyćko ujrzał na ciemniejącym horyzoncie coś, co go wielce przeraziło i zatrzęsło nim w posadach. Tajemniczym sposobem zachodni wiatr przyniósł w te okolice dwóch mężczyzn w garniturach, jadących w oddali na fantastycznych kształtów dwuosobowej hulajnodze. Powoli przecinali drogę, wijącą się pomiędzy polami, machając rytmicznie dobrze wytrenowanymi prawymi nogami. Z emocji Bolesławowi momentalnie zaschło w gardle. Nie wiedział, co powinien zrobić, jak zareagować, kogo powiadomić o tym, co właśnie zobaczył. W nagłym ataku paniki spojrzał na swojego konia, szukając u niego pomocy, ale ten - jak gdyby nigdy nic - dalej skubał trawę, rosnącą przy miedzy i nie zawracał sobie głowy niepoważnymi ludzkimi sprawami. - Głupie zwierzę - szepnął Luparyćko. Wreszcie, gdy tajemni podróżnicy zniknęli za wzniesieniem, osłupienie opadło i chłop zrobił jedyną rzecz, którą w takim wypadku mógł zrobić. Jedyną, która wydawała się na miejscu w tak dramatycznej chwili. Jedyną w ogóle. Pobiegł - jak najszybciej potrafił - pod rosnące samotnie na polu, wysokie drzewo, by po chwili wygrzebać spod jego korzeni szczelnie zapakowany w onuce karabin maszynowy, trzy magazynki
36
Herbasencja
pełne naboi i dwa zdobyczne granaty. Schował je tam przezornie dawno temu na wypadek kolejnej wojny lub innego lokalnego konfliktu. Dziś jego zapobiegliwość została sowicie nagrodzona. Przewiesił Kałasznikowa przez ramię, upchawszy z trudem resztę sprzętu po kieszeniach. I dopiero wtedy krzyknął na całe gardło: - Niemce!!! Niemce idą! Z powodu dużego ciężaru żelastwa spodnie Bolesława niemal od razu opadły do kostek, ukazując w całej krasie pocerowane i bardzo sprane gacie. Za to okrzyk jego dramatycznego wezwania poniósł się daleko po polach, a echo odbiło go aż dwa razu od ciemnej ściany lasu, rosnącego na wschodzie. Bądźmy czujni wobec wroga narodu, który ukrywać się może wszędzie! Jego imperialistyczne knowania mają na celu ośmieszenie wszystkich zdobyczy socjalizmu. Dajmy mu odpór naszą ciężką pracą ku chwale Ludowej Ojczyzny. Wykrywajmy spiski i opieszałość tych, którym nie podoba się w naszym kraju. Z pieśnią na ustach kroczmy naprzód, by wspólnie budować nasz kraj! Dobra Cobra znowu nocą malował paznokcie w źle wentylowanym pomieszczeniu, czego wynikiem jest jego nowe opowiadanie, pt. Zachariasz i ja Okolice roku 1957, gdzieś na zapomnianych, wiejskich rubieżach naszego pięknego kraju. - Witajcie dostojni zagraniczni goście! Powoli otworzyłem zaspane oczy, ale świadomość postrzegająca rzeczywistość wróciła dopiero po dłuższej chwili. Spojrzałem na lewo, gdzie miarowo pochrapywał mój wierny przyjaciel Zachariasz, z którym wybraliśmy się w podróż po kraju jego najnowszą, francuską hulajnogą. Ojciec Zachariasza, wysoki pracownik dyplomacji, miał możliwości sprawiać synowi takie drogie, zagraniczne prezenty. Jako młodzi studenci postanowiliśmy udać się nowym środkiem transportu na wakacyjna przygodę. Jadąc przez miasteczka i wsie, wszędzie wzbudzaliśmy podziw i sensację naszą hulajnogą o - jak na tamte lata - nader futurystycznych kształtach. Po drodze odżywialiśmy się owocami, maślanką i świeżymi bułkami, kupowanymi w wioskowych i małomiasteczkowych sklepach spożywczych. Straszyliśmy naszym pojazdem przebiegające koty i naśladowaliśmy nieco piszczącym hamulcem świergot ptactwa. Podczas podróży raz natrafiliśmy nawet na ostro migdalącą się parę, którą tak skutecznie przestraszyliśmy naszym pojawieniem, że spanikowany kochaś gonił nas aż przez następne pół dnia, chcąc nam, jak to się bez ceregieli wyraził na cały głos: „nogi z dupy powyrywać”. Wskoczyłem wtedy ze strachu na ramiona mojego przyjaciela, podczas gdy on niezawodnie odpychał umięśnioną nogą nasz importowany pojazd ku horyzontowi, gdzie czekał upragniony ratunek. Co bym wtedy zrobił bez Zachariasza? Wreszcie, po kolejnym długim dniu, spędzonym w podróży, zasnęliśmy pod akacją, rosnącą pomiędzy drogą a świeżo zaoranym polem. Zobaczyłem pochylonego nade mną jakiegoś mężczyznę. Z początku pomyślałem, że może chce nas pogonić za zajęcie jego kawałka gruntu, ale po chwili - uważnie obserwując jego szeroki uśmiech na twarzy - szybko porzuciłem tę zdradliwą myśl.
Luty 2015
37
Facet, ubrany w kufajkę i walonki, zdjął z głowy czarny beret z antenką i ukłonił się głęboko. Spojrzałem na Zachariasza, który nadal trwał w całkowitym braku kontaktu z rzeczywistością. Z jego kieszeni wystawała zagraniczna książka, gdyż pałał niepohamowaną i chorobliwą namiętnością zgłębiania wielkiej literatury w językach oryginalnych, oraz opróżniona wcześniej ćwiartka wódki Stołowej, która nawet nam posmakowała, zakąszana co raz kiszonym ogórkiem. Zdecydowanie szturchnąłem mego przyjaciela ramieniem. - Witajcie dostojni zagraniczni goście! - powtórzył facet. Spojrzeliśmy po sobie. Istotnie mogliśmy wyglądać trochę jak przybysze zza granicy. Nasze eleganckie marynarki wisiały na gałęzi drzewa, a piękna podróżna torba - uszyta z mocnej świńskiej skóry - mogła przydawać nam nimbu obcokrajowców. Mój przyjaciel pierdnął przeciągle, zadziwiająco powodując u chłopa reakcję jeszcze większej wobec nas uniżoności. - Pozwólcie za mną, dostojni goście - powiedział, jednocześnie wykonując zapraszający gest ręką. *** Okolica wydała się nam dość zacofaną. Krzywe chałupy, kryte słomą, usmarkane i wybrudzone dzieci, brak słupów elektrycznych, zwierzęta biegające swobodnie po bitej drodze - to wszystko nieomylnie wskazywało na znaczne opóźnienie cywilizacyjne tego regionu w stosunku do reszty kraju. Wchodząc do wsi z troską spojrzałem na Zachariasza. Jednodniowy zarost i wymięta koszula nie przydawały mu atrakcyjności ani tym bardziej miastowego prestiżu. A jednak miał w sobie ciągle to nieokreślone coś. Zaproszono nas do chałupy sołtysa, gdzie na stole wystawiono dużo mięs, pachnące bochny chleba oraz kilka butelek monopolowej wódki, chłodzonej w wiadrze pełnym zimnej wody, naciągniętej z głębokiej studni. - Przepraszam - zagaiłem jednego ze zgromadzonych. - Czy nie można by się tu gdzieś u państwa odświeżyć? - Odświeżyć? - zamrugał mężczyzna, najwyraźniej nie rozumiejąc, o co może chodzić. - No, kąpiel. Czy moglibyśmy wziąć kąpiel. Wydawało się, że nie zostałem zrozumiany. - No, potoknąć się - wyjaśniłem. Wśród zebranych nastąpiło pewne zamieszanie. Po dłuższej chwili podszedł do nas człowiek w kapeluszu, mówiąc: - U nas się kąpiem tylko w soboty wieczorem przed niedzielą, a dziś środa przecież. *** - Witajcie, zagraniczni goście! Jestem sołtysem tej wioski i nazywam się Lędźwiak Tadeusz. Na drugie mam Józef, a na bierzmowaniu dostałem Piotr. Czekalimy na was! - A … a skąd wiedzieliście, że przybędziemy? - Wiele pogadanek było ostatnio i prelegenci mówili o zagranicznych gościach, odwiedzających nasz kraj w celu lepszego poznania wyższości gospodarki socjalistycznej nad kapitalistyczną, która srogo wyzyskuje robotnika i nie ma takich wyników produkcyjnych, jak nasza. Zachariasz wziął głęboki wdech, aby coś powiedzieć, ale trąciłem go lekko nogą. Spojrzał na mnie badawczo. Zrozumieliśmy się bez słów. Będziemy grali zagraniczniaków. - Ten oto zagraniczny gość - wskazałem na przyjaciela - istotnie przybył z daleka, aby poznać zalety waszej robotniczo-chłopskiej gospodarki. Jestem jego tłumaczem, albowiem nie zna on naszego języka ni w ząb. Wysłano nas z centrali - dokończyłem tajemniczo.
38
Herbasencja
Wśród zebranych przebiegł wyraźny szmer zdziwienia. Mężczyźni podrapali się w głowy, a kilka dziewcząt posłało nam spod rzęs nieśmiałe spojrzenia, pełne zainteresowania. Kobiety są zawsze wrażliwe na sławę i wpływy. Szczególnie jedna z nich, stojąca pod oknem i posiadająca dość duże - kusząco wypływające z dekoltu - piersi, popatrywała w naszym kierunku zauroczonymi oczyma. - Jak was zwą, dostojni panowie? - Ja jestem Remigiusz, a to jest pan Zach… to jest pan Ząchąrisz - oświadczyłem z lekka udawanym francuskim akcentem. - A dlaczego to twój kompan nie przemówił do nas ani jednego słowa w zagranicznym języku? - Ą efe że słi Ząchąrisz de Paris - bąknął mój przyjaciel, jakby specjalnie czekając na przyzwolenie do zabrania głosu. - To cudzoziemiec z Francji - dodałem szybko. - Nazywa się Ząchąrisz Parisz. Mówi, że pochodzi właśnie z pięknego miasta Paryża i pozdrawia waszą wioskę, gdzie jak sądzi, będzie mógł poznać wiele technik agrarnych i wykorzystać tę wiedzę w kraju, z którego przybywa. Przekazuje też w zagranicznym języku serdeczne pozdrowienia z jego dalekiej ojczyzny, gdzie proletariusze są bardzo wyzyskiwani przez ciemiężących ich kapitalistów i obszarników. Tłumaczenie zostało bardzo dobrze przyjęte przez zgromadzonych. - Zapraszamy do stołu! *** Po obfitym śniadaniu - będących w stanie lekkiego oszołomienia alkoholowego - zaprowadzono nas do murowanego budynku, w którym stał rolniczy sprzęt mechaniczny. Z nabożeństwem zaczęto objaśniać Zachariaszowi, co to pług, siewnik, a co brona. Starając się nie udusić ze śmiechu „tłumaczyłem” zagranicznemu gościowi wszystko, co nam mówiono. - Eee, pan spyta, co zagraniczny gość sądzi o naszej cywilizacji? - zagaił sołtys. - Wotr siwilizasją et ekselą. - Wasza cywilizacja jest znakomita - przełożyłem szybko. - Nigdy nie widziałem tyle sprzętu rolniczego w tak idealnym stanie. A niektórych maszyn dotąd wcale nie znałem! Cieszy oko, że wasza wioska jest tak zadbana, a piwo dowożą tu aż dwa razy w tygodniu. Ponadto uroda waszych pięknych kobiet jest znana daleko poza granicami kraju! „Przekład” wypowiedzi mojego przyjaciela wywołał żywiołową burzę oklasków wśród zebranych. Później obwieziono nas po hektarach pół, objaśniając, jak rośnie owies i żyto, pokazano też, jak właściwie należy prowadzić walkę ze stonką ziemniaczaną. Z przejęciem informowano, jak to pasiasty dywersant został zrzucony w masowych ilościach przez amerykańskie samoloty do Bałtyku, by później wylec na wybrzeże i rozplenić się po całym kraju. *** Po sutym obiedzie zaprowadzono nas do oddzielnych pokoi, gdzie mieliśmy odpocząć po licznych atrakcjach dnia, a i nabrać sił przed kolejnymi. Wszedłem do przystrojonej izby, na środku której stało wielki, drewniane łoże. Wykrochmalona pościel aż skrzyła jasnością. Naraz usłyszałem pukanie do drzwi. - Wejść - rzekłem na tyle władczo, na ile tylko było stać tłumacza, znającego prawdziwy język Zachodu. Przede mną stanął, ubrany w nieco schodzony garnitur, mały mężczyzna z rozlatanymi, świdrującymi oczyma. - Jestem powiatowym komisarzem politycznym, nazywam się Romuald Muklewicz. Doniesiono mi, że panowie przyjechali. Jest wolą decyzji rady sołectwa, abyście dobrze odpoczęli w naszych skromnych progach - oznajmił, wciągając za sobą do pomieszczenia cycatą dzierlatkę, którą wcześniej widziałem gapiącą się na nas podczas śniadania.
Luty 2015
39
Dziewczyna popatrywała spod rzęs z kobiecym zainteresowaniem. Jej piersi falowały nieznacznie z powodu targających nią wewnętrznych emocji, dzięki czemu w krótkiej chwili prześwit pomiędzy guziczkami bluzki uległ zdecydowanemu powiększeniu. Widząc to doznałem lekkiego ukłucia w okolicy krocznej. Kątem oka zauważyłem wiszący na ścianie niebieskawy plakat z odezwą, będącą zawsze na czasie: „Strzeż tajemnicy służbowej. Może właśnie tobie wróg chce ją wyrwać!” - Mam też, jeśli można, jedno pytanie do obywatela francuskiego - mówił dalej przybyły - ale jako, że nie mówię w języku obcokrajowca, pytanie to chciałbym skierować… do pana. - Tak, słucham? - Czy tam we Francji to też palą w piecu gałęziami? - Z pewnością. - I węglem też, prawda? - No, tak. Jest tam wiele kopalń węgla, które… - To gdzie ten dym wtedy z komina leci? Muszę przyznać, że zagiął mnie tym pytaniem. - Jak to gdzie? - chciałem się upewnić, czy dobrze zrozumiałem. - Bo, jak uczą nas w postępowych szkołach, ziemia jest okrągła - nie płaska - i jak nasz kraj leży na górze planety, to daleka Francja jest położona z boku. A z tego by wynikało, że dym powinien lecieć nie do góry, a bardziej na bok. Z nagła poczułem się wewnętrznie powalony i jednocześnie zdewastowany jego prymitywnym tokiem rozumowania. - Obiektywnie rzecz biorąc ma pan rację, lecz… - Dziękuję panu za to zapewnienie - rzekł ucieszony. - Nawet pan nie wie, ile bezsennych nocy spędziłem, rozważając ten wielki problem! Dziewczyna, stojąca na środku pomieszczenia, co raz popatrywała na mnie z zaciekawieniem. *** - To miałbym jeszcze jedno pytanie, bo pan będzie znał odpowiedź - ośmielił się komisarz. Otóż jak się ma w dalekim kraju - do którego odwiedzenia byłby niezbędnie potrzebny paszport, zezwalający na podróż do krajów kapitalistycznych - kult religijny, który w naszym postępowym systemie politycznym jest metodycznie wyrugowywany ze społeczeństwa. - Kult, czyli…? - No, religia, która, jak wiadomo powszechnie, jest przecież tylko opium dla mas. - Tam wiara nie jest żadnym opium - odrzekłem z przekonaniem. - A dziewica? - Kto? - No, dziewica. Czy jej kult… - Nie mówi się dziewica, a Dziewica! - krzyknęła przez okno jakaś umorusana kobieta, ubrana w żółty sweter i sprany waciak. Miała zezowate oczy, a jej włosy sterczały w wielkim nieładzie. Wyglądała na osobę, która od lat żyje samotnie w swoim zamkniętym hermetycznie świecie. - To jak się owa Dziewica, przez duże D mówiona, miewa? - spytała, wpatrując się we mnie intensywnie. - Chyba… chyba dobrze - powiedziałem bez namysłu. - Ostatnio nawet powiła bliźniaki… Dopiero po chwili dotarło do mnie to, co właśnie rzekłem i o co właściwie pytała kobieta. Jej twarz zalał czerwony rumieniec. Szybko uciekła spod okna, szczelnie zasłaniając rękami usta. Co dziwne, komisarz polityczny opuścił izbę równie szybko jak ona. ***
40
Herbasencja
Zostaliśmy sami. Cycatka, nie wiedząc, co właściwie dalej robić, zaczęła bawić się swoim grubym warkoczem. Zapewne oczekiwała na zagajenie rozmowy czy nawet coś więcej, ale - z powodu wielkiej nieśmiałości do płci przeciwnej - nie miałem żadnego pomysłu, co powinienem w takiej chwili powiedzieć czy zrobić. Ponadto, mimo oddalenia, czułem na sobie jej gorącą cielesność, która onieśmielała jeszcze bardziej. Podczas pełnej napięcia ciszy naraz dobiegła do mnie wymiana zdań, czyniona gdzieś niedaleko na podwórzu. - Nada ich ubit. To szpiony z Zachodu, tropiące nasze słabe punkty w obronności. Jak tylko zajmą się dziewuchami, wejdziem kupą z widłami w dłoniach i tak zakończym ich podstępne szpiegowanie. - Zachariasz! - wpadłem pędem do sąsiedniej izby, gdzie umieszczony został mój towarzysz. Zastałem go, pochylonego nad drugą dziewczyną, i zapewniam, że nawet niewinna Ania z Zielonego Wzgórza zrozumiałaby, co się tam właśnie odbywało. - Przyjacielu, zwiewajmy stąd! Zaraz nas przebiją widłami, bo myślą, że jesteśmy jakimiś szpiegami kapitalistycznymi! W tej samej krótkiej chwili w odsłoniętego członka Zachariasza wpił się znienacka gruby giez. - Ał! - krzyknął boleśnie mój kompan. Wyskoczyliśmy przez okno razem jak bracia, potrącając w locie tę nieszczęsną, umorusaną kobiecinę w żółtym swetrze, która kręciła się nerwowo po podwórzu. Zgromadzony licznie wiejski lud zaczął nas od razu gonić, wymachując buńczucznie nad głowami różnymi akcesoriami rolniczymi. Byli szybcy. Może i udało by nam się stamtąd uciec, gdyby nie postawny ksiądz, który pojawił się na naszej drodze do zbawczego lasu. - Stać, bo wam wpierdolę! - krzyknął donośnie. Struchleliśmy ze strachu wobec jego - nie znoszącej sprzeciwu - brutalnej retoryki. Po chwili zostaliśmy otoczeni szczelnie zwartym kordonem ludzi. Szanse na udaną ucieczkę spadły niemal do zera. - Dziewica jest Dziewicą i nie mogła z tego powodu nijak powić żadnych dzieci - oświadczył dobitnie ksiądz. - A gówno prawda! - odrzekła kobieta w żółtym swetrze. - Co? - ryknął duchowny - Cicho być, sutannik, to nic ci nie zrobię - wyciągnęła przed siebie wysoko uniesiony palec wskazujący. - Gówno prawda, że twoja dziewica jest Dziewicą, bo to ja jestem Dziewicą! Chłopi jak jeden mąż, choć były wśród nich i kobiety, w zadziwieniu porozdziawiali szeroko gęby. Czegoś takiego jeszcze nigdy w życiu nie słyszeli na własne uszy. To, w co święcie wierzyli, lub - z powodu czasów materializmu dialektycznego - głęboko nie wierzyli, zostało zakwestionowane na ich oczach w oślepiający i jaskrawy sposób. Na słowa samozwańczej Dziewicy ksiądz zemdlał, waląc głośno głową w metalowy baniak, wypełniony do połowy szarym, stonkobójczym Azotoxem. - Taki sam los spotka wasz cały wszawy kościół - wykrzyknął komisarz polityczny Muklewicz, wysuwając się przed tłum - Religia bowiem to opium… - To ja jestem Dziewicem! - przerwał mu po polsku Zachariasz. Wszyscy zebrani oniemieli. Nikt się nie spodziewał, że dostojny zagraniczny gość przemówi, i to w ich narodowym języku, o którego prawo używania przelano w przeszłości tyle krwi. - A gówno! - krzyknęła donośnie niedawna partnerka mojego kompana, skrzętnie trzymając poły rozerwanej w szale podniecenia lnianej bluzki. - Przed chwilą ten zagraniczny mnie tarmosił i znienacka zasadził mi partyzanta! Ale bez wsadu - dokończyła z dużą dozą żalu w głosie. - Prawiczki tak nie potrafią! - odezwał się czyjś rezolutny głos. - Znaczy się, Dziewicowie, ma się rozumieć. - Ja już nie jestem dziewicą - żałośnie załkała dziewczyna, którą mój przyjaciel wykorzystał tylko częściowo.
Luty 2015
41
Zgromadzenie zawrzało. Jedni byli oburzeni kwestią dziewictwa Dziewicy, drudzy losem biednej dziewczyny, trzeci pochłonięci niesłychanie zajmującym rozważaniem stanu płciowego mojego serdecznego druha, a pozostali narzekali na obowiązkowy kontyngent mięsny, zarządzony przez lokalną władzę robotniczo-chłopską. Tłumione przez ostatnie lata instynkty nagle znalazły ujście. Ludzie rzucili się sobie do gardeł. Naraz z oddali do zgromadzonych dobiegł odgłos silnego wybuchu. Nastąpiło jeszcze większe zamieszanie. - Niemce idą! - Wojna będzie! - Mareczku! Mareczku!!! Gdzieś jesteś, synku? Jednak tu go nie było… Ktoś pociągnął mnie za nogawkę spodni. - Spylajmy stąd i to szybko - usłyszałem szept Zachariasza, mającego w tym momencie gdzieś klasę i prestiż, wynikające z bycia zagranicznym gościem. - Teraz mamy jedyną szansę. Wskoczyliśmy na hulajnogę i wzięliśmy duży, synchroniczny zamach naszymi silnymi nogami. Ale w międzyczasie, co zauważyliśmy dopiero w tej chwili, ktoś ukradł z niej kółka. Zadrżałem. To już koniec. Pieszo nie uciekniemy za daleko. Właściwie to nie uciekniemy wcale! *** Staliśmy w niewygodnych pozycjach, mocno skrępowani sznurkiem do snopowiązałek. W międzyczasie wyszło na jaw, że silnej eksplozji winne były dwa granaty, znajdujące się w kieszeni Bolesława Luparyćko. Wybuchły, gdy ten potknął się, biegnąc ratować wieś przed znienawidzonymi Niemcami. - Klasy uprzywilejowane, jak ci tutaj związani imperialistyczni szpiedzy - grzmiał komisarz polityczny - nie pracując wytwórczo, zagarniają przeważającą część bogactw dla siebie. Zaś klasa robotnicza i chłopska - ograbiona z owoców swej pracy - nędzę i upodlenie znosić musi! Trzeba temu trendowi wyraźnie powiedzieć: nie! I zdecydowanie stawić czoła. Prosty, wiejski lud zaczął przekrzykiwać się w sprawie, jaką to śmierć należałoby nam zadać na poczekaniu: - Utopić ich w rzece! - Zrzucić ze skały! - Zakopać żywcem w głębokim dole! - Cebula lekiem na bezpłodność kobiet! - wyrwał się komuś, ni z gruszki ni z pietruszki. - Rozstrzelać ich! - Stary Luparyćko spiskował z nimi i też chciał wysadzić Ludową Ojczyznę! - A dlaczego zawsze mówi się; Ojczyznę, zamiast Matczyznę - dociekał uśmiechnięty Plastuś, pokrzywiony bękart z niewiadomego ojca, ale za to z wiadomej matki. - Cicho być, głupi. To oczywiste. Zebrani szukali naszej zguby, bo byliśmy dla ich szpiegami. Tymi złymi facetami, o których w kółko trąbiła propaganda. - Ludzie! - krzyknął mój przyjaciel. - Jeśli odgadniecie pewną zagadkę, pozwolimy wam dać się zabić. Lecz jeśli nie, rozwiążecie nas i puścicie wolno. Zgoda? - Zgoda - odparł niechętnie komisarz Muklewicz, biorąc w myślach pod uwagę ewentualną reakcję zgromadzonej licznie tłuszczy. - Ale ostrzegam, że na szkoleniach partyjnych zaznajomiono nas ze wszystkimi sztuczkami szpiegów z Zachodu. - Ale najpierw musicie nas rozwiązać. Niechętnie, ale zgodzono się spełnić nasz warunek. Przed nami postawiono naprędce ściągniętą z domu nauczycielkę wiejskiej szkoły, która miała dać niezawodną odpowiedź na nasz słowny rebus.
42
Herbasencja
- Ile to jest: cztery kilogramy dodać pięć metrów? Zapadła cisza jak makiem zasiał. Nikt nie znał odpowiedzi na to pytanie. Nie wiedziałem nawet, czy zna ją mój towarzysz. Ciszę przerwał wreszcie Romuald Muklewicz, wykrzykując: - A gówno! Jesteście szpiegami i nijak was nie wypuścimy! - Nasz zagraniczny gość przedstawi teraz państwu niespotykaną sztuczkę! - krzyknąłem znienacka, aby przez chwilę zająć jeszcze czymś zebranych i mieć trochę czasu na znalezienie wyjścia z coraz bardziej dramatycznej sytuacji, w której się pogrążaliśmy. - Jaką sztuczkę? - Specjalną. Zachariasz włączył się ochoczo w moją grę i zaczął szeroko wymachiwać rękami. Po chwili, dla wzmożenie dramatyzmu, wydał dość głośne: - Uśśśś. W tej chwili cnota baby w żółtym sweterku pękła, przy wtórującym jej gwałtownym odgłosie strzelającej gumy od majtek. - Aaaaa! - krzyknęła dramatycznie kobieta. - Nie jestem już Dziewicą! Tak właśnie legło w gruzach jej całe dotychczasowe życie. Zakotłowało! Ludzie z niedowierzaniem obserwowali tę dramatyczną scenę, rozgrywającą się przed ich oczyma, niczym w obwoźnym teatrze, który czasami nawiedzał te okolicę. Słabsze kobiety mdlały, a kilku mężczyzn uciekło z wielkim krzykiem przerażenia. Spojrzeliśmy z Zachariaszem po sobie. W chwili absolutnego porozumienia umysłów naprężyliśmy mocno nasze uda - gotowi, by w każdej chwili dokonać heroicznego aktu ucieczki. Naraz zobaczyłem, jak komisarz polityczny wyciąga z kieszeni pistolet i celuje prosto w nas dwóch. Zamarłem. To był koniec. *** W tym momencie znienacka od strony lasu dobiegł do nas potężny, czysty głos: - Jestem Włodzimierzem Iliczem Leninem i to ja jestem Dziewicem! I do tego Dziewicem materializmu dialektycznego! Wszyscy pędem do walki z gruźlicą! Otumanieni ludzie nie wiedzieli, czy w tej sytuacji mają klękać, kłaniać się, ruszać do walki z tą straszną chorobą, a może najnormalniej w życiu udawać, że tego wszystkiego nie słyszą. Trawili w sobie dylemat: stać na baczność czy też może upaść na twarz? Duch Lenina przemówił do nich z lasu, a na dodatek swoim pojawieniem wyraźnie zaprzeczył idei pełnej rozdzielności kościoła prześladowanego od państwa. Ba, może chodziło mu nawet o odrodzenie wiary i połączenie tych dwóch, zwalczających się sił: narodowego katolicyzmu i marksizmu - leninizmu w jedno? To był pierwszy cud socjalistyczny, o jakim w życiu usłyszeli. Wykonanie kolejnych założeń planu pięcioletniego trudno było nazwać czymś innym, niż zbiorowym wysiłkiem klasy pracującej. W tej chwili niebo mówiło - z lasu co prawda, i w socjalistycznej dialektyce - ale to też nie przelewki! Do rzeczywistości powrócił omdlały ksiądz, przysłuchując się niepojętym dlań rzeczom, których nijak nie mógł pojąć swoim, ukształtowanym na wzór watykański, umysłem. Komisarz polityczny zaczął wykrzykiwać, że zaraz pozamyka wszystkich zgromadzonych. Nie mógł pozwolić, żeby religia, choćby nawet ta firmowana przez rzekomego Lenina z Lasu, wygrała na jego terenie. Aby więc dodać wagi słowom, przystawił pistolet do szyi Zachariasza: - Zaraz go zastrzelę, bo jest szpiegiem - krzyknął. - Nie może Lenin jednym słowem burzyć mi tu całego socjalistycznego porządku! Przeładowana broń szczęknęła z suchym trzaskiem.
Luty 2015
43
W tej najdramatyczniejszej z chwil usłyszeliśmy donośny głos, płynący do nas prosto z nieba: - Azaliż powiadam wam, że to ja jestem Verginietem! Mdlejcie, mdlejcie! Już po chwili cała zgromadzona tłuszcza leżała pokotem na ziemi. A z nas, jakby za dotknięciem magicznej różdżki, opadł krępujący sznurek do snopowiązałki. Na początku nie rozumieliśmy, dlaczego nadal stoimy i nie upadliśmy na ziemię, jak reszta zgromadzonych. Ale, po chwili pełnej wahania, powoli - acz zdecydowanie - skierowaliśmy kroki w stronę rosnących w pobliżu gęstych lasów państwowych. *** Kilka minut później spomiędzy drzew wyszła Sierotka Marysia. Obejrzała leżących, sprawnie pościągała im z palców złote obrączki i pogrzebała w kieszeniach, wyjmując stamtąd drobne sumy pieniędzy i pochowane papierosy. Zebrała wszystkie fanty do swojego fartuszka i na koniec pomacała kilku chłopów, wybierając wreszcie księdza, którego krocze nigdy nie było suche, jak krocza prawie wszystkich znanych jej zakonnic. Kobieca natura zawsze pomagała dokonywać najodpowiedniejszych wyborów. Dzięki temu udało się przeżyć Sierotce w lesie przez tyle długich lat, z powodzeniem unikając tropiących ją agentów Urzędu Bezpieczeństwa, podejrzliwych partyzantów oraz ślamazarnych zbieraczy grzybów. Marysia, używając zadziwiającej siły, sprawnie przełożyła swojego wybranka przez ramię, by po chwili zniknąć z nim za wzgórzem. *** Pod wpływem mistycznego wydarzenia, które nas spotkało, mój przyjaciel Zachariasz postanowił zostać wielkim teologiem, a jego nazwisko było później szeroko znane w religijnych kręgach naukowych na całym świecie. Z radością zasilił stan świeckich duchownych w jednym z mniejszych kościołów protestanckich. Ja natomiast wyjechałem do pewnego - nie tak całkiem dalekiego - kraju, gdzie rozpocząłem zarabiać na życie jako Uciekający przed niedźwiedziem. To dobrze płatna praca, dodająca mężczyźnie tak mu niezbędnego prestiżu jak i zainteresowania u kobiet. W dodatku na emeryturę przechodzi się w tym zawodzie w wieku pięćdziesięciu lat. Tyle tylko, że trzeba się do tego czasu nieźle nabiegać. Ale od czego miałem silne i sprawne uda, tak dobrze uformowane jazdą na hulajnodze? Dopiero po latach odważyłem się spytać Zachariasza listownie, ile to istotnie jest cztery kilogramy dodać pięć metrów. Odpisał, że dziesięć godzin. KoNiEc
Dobra Cobra czerwiec 2014
44
Herbasencja
Bohdan Waszkiewicz (Bohdan) Urodził się dawno temu, w pierwszej połowie lipca, pomiędzy siedzibą Hitlera a klasztorem w Świętej Lipce, a dokładnie w Kętrzynie. Potem zamieszkał w Gdańsku, a obecnie przebywa we wschodniej Anglii. O czterech lat próbuje wrócić do ojczyzny. Bezskutecznie. Napisał powieść, z której był bardzo dumny. Przeczytał ją po kilku latach, przez co schudł o pięć kilogramów i popadł w depresję. Kiedyś pochłaniał góry książek, dziś zasypia po kilku stronach.
Srebrna Łyżeczka Najlepsze opowiadanie 2014 roku Szkot
historyczne
I Ogień i woda
Delikatny powiew letniego wiatru marszczył powierzchnię zalewu, oświetlonego skąpym blaskiem księżyca. Ciszę przerywały pojedyncze kumkania żab oraz szum płynącej wody. Tu i ówdzie rozlegał się plusk będący dziełem drapieżnej ryby, która wynurzała się na chwilę z topieli. Gdzieś w pobliżu huknęła sowa. Ogłosiła rozpoczęcie łowów, wywołując popłoch wśród szczurów grasujących na piaszczystej skarpie. W nocne dźwięki wkradało się od czasu do czasu skrzypienie starego statku kupieckiego. Żaglowiec zakotwiczył przy brzegu bujnie porośniętym trzciną; wtopiony w czerń nocy był słabo widoczny, a jego maszty, ledwo dostrzegalnie bujające się na tle księżyca, wyglądały złowróżbnie, przypominając pale niosące powolną śmierć rzezimieszkom. Na pokładzie pełniło straż kilku wartowników. Skąpo ubrani, z racji ciepłej nocy, stali bez ruchu, patrząc bez emocji każdy w inną stronę. Dzierżyli w dłoniach piki, za pasami tkwiły pistolety i zakrzywione szable o szerokich ostrzach. Okrągłe brzuchy świadczyły o dostatnim życiu, a podkrążone oczy oraz przeciągłe ziewanie były przejawem znużenia wykonywanym zajęciem. Bo i czego tu się
Luty 2015
45
było obawiać? Statek miał wyruszyć o świcie, po czym wpłynąć na wody Morza Czarnego, a potem skierować się na Konstantynopol. Znowu rozległo się pohukiwanie sowy. A po chwili następne. Nagle ciszę przeszył ogłuszający huk wystrzałów. W przybrzeżnych trzcinach posypały się iskry z samopałów. W mgnieniu oka wokół statku pojawiły się łodzie, z których napastnicy oddali kolejne salwy. Po chwili czajki niemal równocześnie uderzyły o burty statku. Naraz poszły w ruch liny i haki. Kozacy rozpoczęli wspinaczkę z wrzaskiem, który obudziłby nawet umarlaka. Dwóch pierwszych śmiałków padło od tureckich kling, a następnego śmiertelnie raniła kula pistoletu, robiąc z jego twarzy krwawą miazgę. Na pokład wdzierali się kolejni, jak rozjuszone szerszenie do kryjówki os. Wąsata zgraja z wygolonymi łbami, paliła do osaczonego wroga z pistoletów, po czym dobywała szabel. Spod pokładu, przez niewielki właz, wyskakiwali Turcy. Zdezorientowani i często jeszcze zaspani, kończyli żywot od kozackich pistoletów. Na kudłate łby tych, którym udało się umknąć sprzed luf albo zostali tylko niegroźnie draśnięci przez świszczące w powietrzu kule, opadały szable ostre niczym wilcze zęby. – Rezać psubratów! – krzyczał rosły Kozak. Przedostawszy się na pokład jako jeden z pierwszych, stanął nieco z tyłu. Krótko, w milczeniu, przyglądał się masakrze. Potem ruszył ponownie na wroga, wrzeszcząc na całe gardło: – Wszystkich z szablą albo z pistoletem w ręce zatłuc na amen! Odpowiedział mu ryk kamratów. Z jeszcze większą zawziętością poczęli rąbać Turków, wkrótce tworząc górę trupów na zalanym krwią pokładzie. Świst kozackich kling oraz wrzaski mordowanych żeglarzy niosły się echem po wodzie niczym krzyki potępionych z samego dna piekła. Wkrótce odgłosy walki przycichły. Większość Kozaków opuściła szable, widząc, że dalsza rzeź nie ma większego sensu. Kilku bez opamiętania siepało martwe ciała. – Dość – nakazał stanowczym tonem Petro Tymoszczuk. Oparł się o burtę i przypalił fajkę. Zabryzgane krwią twarze zwróciły się w ku niemu. Ataman podszedł bliżej zabitych, wypuścił chmurę białego dymu, po czym wydmuchał z fajki resztki tytoniu. Schował cybuch za pas, gdzie obok klingi tkwiły również dwa pistolety. Podkręcił czarnego wąsa i rzekł: – Mówił ja wam, że tylko uzbrojonych tłuc. A czy ten uzbrojony? – Kopnął trupa w głowę, która nienaturalnie się przekrzywiła, aż z uszu wypłynęła strużka krwi. – Pytam, ma on broń jaką? A może któryś się jego zębów albo paznokci wystraszył? Odpowiedziała mu cisza. – A teraz... Nie dokończył. Jak spod ziemi wyrósł Turek i wypalił z pistoletu. Natychmiast rzuciła się na niego wataha wściekłych Kozaków. Szybko pozbawili go broni, po czym powalili na pokład. Jeden usiadł mu na piersi i uniósł sztylet. – Nie zabijać! Jeszcze nie teraz... – przerwał kozacze zapędy Tymoszczuk. – Zwiążcie go, i to mocno, bo znowu bydle jakowąś niespodziankę zgotuje. Weźcie z czajek worki z sianem i podpalcie. I pod pokład wrzućcie. Ale najsampierw trochę zamoczcie, żeby dymiły, a nie płonęły. I pochodnie zapalcie, bo ciemno tu jak w lisiej norze. Będzie szczury lepiej widać, jak wyjdą. Kozacy uwijali się, jak tylko mogli, chcąc szybko wypełnić rozkazy. Znali dobrze swojego atamana. Wiedzieli, że był srogi i okrutny dla wrogów, ale nieposłusznym kompanom potrafił zadać jeszcze więcej bólu. A jego znajomość wymyślnych tortur zdawała się nie mieć granic. – Petro, co z tobą? – zapytał niższy od niego o głowę Hrisza, kiedy zauważył ślady krwi na koszuli przywódcy. Plama ciągle powiększała się, zalewając prawe ramię postrzelonego. – Będę dychał – odrzekł spokojnie. – Drasnął mnie pohański pies, ale zaraz ja temu zaradzę. Obrócił się na pięcie i poszedł do burty statku. Wychylił się i krzyknął na Kozaka pilnującego czajek:
46
Herbasencja
– Rzuć ty mnie bukłak horyłki! Szybko! Po chwili zakorkowane naczynie wylądowało w dłoniach Tymoszczuka. Kozak odstąpił kilka kroków i usiadł, oparłszy się plecami o burtę. Zębami otworzył bukłak, po czym jednym ruchem ręki zerwał koszulę. Ranę polał obficie alkoholem, cicho przy tym sycząc jak osaczona żmija. Potem rozżarzył tytoń w fajce i szybko przytknął do rany. Zaskwierczało, a w powietrzu uniósł się zapach przypalanego mięsa. Twarz Tymoszczuka zalała się strumieniami potu, a na czole pojawiły się żyły grubością dorównujące zaskrońcom. Zacisnął zęby i jeszcze raz uronił gorzałki na ranę. – Tyle trunku na zmarnowanie poszło przez jednego antychrysta – wymamrotał, ciężko dysząc. – Resztą swoją grzeszną duszę uleczę. Wlał w gardło, głośno przełykając, pozostałą część napoju, po czym bukłak wylądował z pluskiem w wodzie. Powstał na równe nogi, porwaną koszulą obwiązał ranę i ruszył do kamratów. Nawilżone worki z sianem, położone na pokładzie, dymiły coraz mocniej. – Wrzucać! – rozkazał Tymoszczuk. – A jak z dziury zbrojny pohanin wyskoczy, to posłać go do jego fałszywego proroka! Bez szemrania zrobili, jak chciał. Przez chwilę niewiele się działo. Kozacy w ciszy oczekiwali na rozwój sytuacji. Gotowi do zabijania, trzymali na podorędziu szable i pistolety. Zdecydowani by zatłuc nawet samego diabła, jeśli pokazałby swój rogaty łeb na pokładzie. Długo nie czekali. Jako pierwsi wybiegli trzej uzbrojeni Turcy. Szybko zakończyli rozpaczliwy atak. Ranieni od kul padli na pokład, a wzywany przez nich Allah nie przybył z odsieczą. Wkrótce zamilkli, zasieczeni kozackimi klingami. Po krótkiej przerwie na pokład wychynęli dwaj kolejni Turcy. Zataczali się i dusili gęstym dymem, kaszląc przy tym jak chorzy na suchoty. Nie byli uzbrojeni, a ich ozdobne szaty świadczyły o zamożności. – Związać i razem z tamtym gównojadem położyć. – Petro wskazał miejsce obok niedoszłego zabójcy. – A to kto? Z kłębów dymu wyszedł chłopiec. Po jego czarnych od sadzy policzkach płynęły strumienie łez, a dokuczliwy kaszel niemal rozsadzał mu płuca. Jasne włosy sterczały na wszystkie strony niczym słoma wystająca z chochoła, a na koszuli i spodniach było więcej dziur niż w rybackich sieciach. Chłopiec upadł na zakrwawione deski, z trudem łapiąc dech. – Rzyga, znaczy będzie dychał. Zatłuc? – spytał stojący nad nim Kozak. – Nie – zabronił Tymoszczuk, przyglądając się wymiotującemu podrostkowi. – Nie wygląda jak ichni. Bardziej do naszych podobny – zauważył. – Zabierzcie go i wody mu dajcie. Petro odprowadził wzrokiem dwóch kompanów, którzy zaopiekowali się chłopakiem. Kiedy zeszli do czajki, przypalił fajkę i oznajmił: – Ty i ty, na dół. – Wskazał wybranych Kozaków. – Dymiące siano wydostańcie. I uważać, żeby mi się który nie udusił. A potem każdy kąt pod pokładem przeszukajcie. Pewnie coś tam, psie juchy, pochowały. *** Kozacy wynieśli na pokład beczki, drogie sukna i stroje, a także cztery perskie dywany. Znaleźli też niewielką szkatułę do połowy wypełnioną kosztownościami oraz stos papierów. – Hrisza, tylko ty tu umiesz czytać. – Ataman zwrócił się do Bohosiewicza. – Zobacz, co to za papirusy. Kozak skinął głową, po czym skierował kroki w stronę łupów. Szybko przejrzał papiery i już moment później pojawił się ponownie u boku Petra, wyjaśniając za śmiechem: – Czytać ja umiem, a jakże, ale nie te ich czarcie szlaczki. – Ale gadasz po ichniemu? – upewniał się Tymoszczuk. – Gadać, to się jakoś dogadam. Kiedyś trochę z psubratami handlowałem. Podeszli bliżej pojmanych Turków. Trzej mężczyźni, których ciasno pętała gruba lina, siedzieli oparci plecami o maszt. Petro zmierzył ich groźnym wzrokiem i zapytał po rusińsku o kosztowności. Nie odpowiedzieli, patrząc na Kozaków jak na kata i jego topór.
Luty 2015
47
– Nawet jak rozumieją, to po sobie poznać nie dadzą – wyłuszczył Hrisza. – Taka to już ich cwana natura. Gorsze nawet niż jewreje. – Wiem – przyznał Tymoszczuk. – Wiary nie daję, że to co myśmy znaleźli, to już wszystko. Pewnie gdzieś skarby pochowali. Zapytaj gdzie i powiedz, że jak kryjówkę zdradzą, to puszczę, a jak nie, to będą długo zdychać. Bohosiewicz przetłumaczył pojmanym słowa atamana. Jeden z Turków zaczął krzyczeć i kręcić głową na boki, przypominając bezbożnika opętanego przez demony. Egzorcyzm Hriszy w postaci mocnego kopniaka w brzuch, załatwił sprawę. Więzień umilkł. – Gada, że nic więcej nie mają. – Łże, kurwi syn. – Petro splunął na Turka i dodał: – Za łeb go mocno trzymaj. Kozak chwycił pojmanego jedną ręką za gardło, a drugą za włosy i z całych sił dopchnął jego głowę do belki. Tymoszczuk z buta wyciągnął sztylet. Nachylił się nad przerażonym Turkiem. Powoli, nie spiesząc się i cichutko sobie pogwizdując, odciął mu ucho. Okaleczony mężczyzna krwawił jak szlachtowana świnia i darł się wniebogłosy, dopóki pięść Hriszy nie trafiła go w skroń. Straciwszy przytomność, nie mógł widzieć ani słyszeć, jak jego towarzysz niedoli szybko stał się bardziej rozmowny. – On gada – odezwał się Bohosiewicz – że na rufie pod podłogą tajna skrytka jest. Wystarczy dwie deski podnieść. – Zobaczym. *** W tureckiej skrytce znaleźli drugie tyle monet i kosztowności, ile było w szkatule. Ataman rozkazał szybko przeładować łupy na czajki. Uważnie nadzorował prace, żeby któregoś z kamratów nie zaswędziały ręce i po swojemu, ukradkiem, nie począł dzielić zdobyczy. Niby napadali razem od kilku lat i znali się jak bociany z jednego gniazda, lecz kiedy w rachubę wchodziły pieniądze, lepiej było uważać. Zdarzało się, że za garść monet nawet brat rodzonemu bratu potrafił poderżnąć gardło. I to bez mrugnięcia okiem. Wkrótce towary i kosztowności znalazły się na łodziach. – Petro, a co z tymi trzema pohanami? – zapytał Hrisza. – Puścić? – Puścić... – podał Bohosiewiczowi pochodnię, którą do tej pory oświecał czajki podczas załadunku – ...z dymem. *** Kozacy odpływali, zostawiając za sobą płonący statek. Ogień stawał się coraz wyższy i wyższy, aż w końcu przerósł przybrzeżne drzewa. Rzucał światło na zalew, przez co stało się jasno jak w dzień. Oprócz trzasków palącego się drewna i świstu pękających, naprężonych lin, po okolicy niosły się przeraźliwe wrzaski płonących żywcem Turków. Między głośnymi zawodzeniami i modlitwami, pojawiały się także przekleństwa oraz obelgi wykrzykiwane w rusińskim języku. – A jednak gadają po naszemu – mruknął Tymoszczuk. Hrisza odpowiedział uśmiechem. Wskazał chłopaka siedzącego na końcu czajki i powiedział, drapiąc się po łysej głowie: – Nie umie po naszemu. Za to gada po turecku i w jakimś dziwnym języku. Mówił mi, że dwa lata temu Turcy statek napadli, na którym z ojcem do jakowejś zamorskiej krainy płynął. Ojca mu podczas walki zasiekli, a jego na ten statek kupiecki sprzedali. – Dwa lata w niewoli u tych psubratów przetrwał? – dziwił się Petro. – Siłę ma w sobie, to dobrze. – A ty widział plecy jego? – zapytał Bohosiewicz i natychmiast wyłuszczył: – Poryte jak pole na wiosnę. Widać batów mu nie żałowali. – Kurwie syny, tfu! – zaklął Tymoszczuk, podkreślając oburzenie splunięciem. – Mogłem tych trzech na pal nabić i to tak powolutku, żeby dobrze im dupy popieścić. I potem spalić. Ale czasu brakło.
48
Herbasencja
Zamilkł. Przez chwilę błądził wzrokiem gdzieś w ciemnościach. Otrząsnąwszy się z zamyślenia, podjął temat chłopca na nowo: – Wróg naszego wroga jest sojusznikiem naszym. Kozak z niego będzie, jak się patrzy. Chrześcijanin? – Tak – potwierdził Bohosiewicz. – Mówi, że chrzczony był. Na Dzikie Pola go zabierasz? – Zabieram – przytaknął, po czym przypalił fajkę. – Już ze trzy lata będzie, jak mój Maksym w ziemi leży, po tym jak go suchoty udusiły. Od tego czasu dwie córki Marina mi porodziła, ale syna żadnego. A ja coraz starszy, a młodszy na pewno nie będę. Hrisza poklepał go przyjacielsko po ramieniu. – Poza tym – kontynuował Tymoszczuk – w chłopaku coś takiego jest... nie wiem. Spojrzeli na podrostka. Zielone oczy chłopca lśniły w blasku pochodni, jak oczy rysia podczas łowów przy pełni księżyca. Podrostek przyglądał się z ciekawością wiosłującym Kozakom. Zerkał też ukradkiem na ich broń oraz dziwaczne kępki włosów wyrastające nad uszami. Wyglądało na to, że zgraja morderców, dla których zabijanie było chlebem powszednim, wzbudzała w nim fascynację. Strach, jeszcze niedawno rysujący się na piegowatym obliczu chłopca, ustąpił miejsca ufności do poznanych ludzi. Szczególnie po tym, jak jeden z Kozaków dał mu spory kawał suszonego sarniego mięsa, które dzieciak pochłaniał ze smakiem, co jakiś czas popijając wodą z bukłaka. – Jak na niego wołają? – przerwał milczenie Petro. – Turcy mówili do niego kafir – odpowiedział Bohosiewicz – co po ichniemu niewierny znaczy, ale na imię ma... jakoś tak dziwnie... jak to szło? – Nie zaprzątaj sobie głowy, Hrisza. To już nieistotne jest – zrobił krótką pauzę i dokończył: – Za to wiem, jak się nazywał od teraz będzie.
II Błysk na niebie
Zagroda wyglądała na zadbaną. Skromna chata pokryta szczelnie strzechą oraz sosnowa stodółka wraz z glinianą obórką, za którą wyrastała niewielka ziemianka, rzucały cień na piaszczyste podwórze. Pośrodku udeptanego placu, gdzie uchowało się tylko kilka kęp pożółkłej trawy, znajdowała się studnia z żurawiem, a wszystko to otaczały wysokie brzozy oraz rozłożyste dęby. Na łące niedaleko od gospodarstwa pasło się bydło, a w oddali majaczył gęsty las. Dwie niewiasty karmiły gęsi i kaczki, przechadzające się po obejściu przed chatą. Długie, czarne warkocze dziewcząt kołysały się rytmicznie. Oprócz nich w zagrodzie pracował parobek, który rąbał drewno potrzebne do paleniska. Co jakiś czas przerywał zajęcie, żeby wytrzeć pot z twarzy i przez chwilę pogawędzić z jasnowłosym młodzieńcem. Ten zdawkowo odpowiadał, zajęty czyszczeniem samopała. – Ja tu widzę, że jakbym do siebie gadał – burknął niezadowolony Wasyl, głaszcząc posiwiałą, długą brodę. – Taki ty robotny? – Samopała i pistolety muszę przygotować – odpowiedział chłopiec, który nawet na moment nie oderwał wzroku od broni. – No, a potem szablę dobrze wyostrzyć. Przecież ojciec dziś na Turki rusza. – A ja tak widzę, że ty lubisz to robić. Miłość w oczach masz do tego zajęcia – podsumował parobek, po czym wrócił do rąbania drewna. – Pewno, że lubię – powiedział cicho Maksym i dodał niemal szeptem: – Niebawem też na wyprawy ruszał będę. Na dwóch ławach, przy dębowym stole, siedzieli Kozacy. Schowani w cieniu popijali wino i naradzali się przed wyprawą. Co jakiś czas przychodziła do nich kobieta. Donosiła zebranym pieczonego mięsa. Wtedy urywały się dyskusje, po czym podchmieleni Kozacy unosili dzbany i wrzeszczeli na całe gardła: – Zdrowie pani gospodyni! – Niech żyje żona atamana! Ciemnowłosa Marina Tymoszczuk, o piersiach wielkości dorodnych dyń, odpowiadała wtedy z śmiechem na ustach:
Luty 2015
49
– A już dajcie wy mnie święty spokój! Bo z pustymi żołądkami na pohanów popłyniecie! Potem obracała się na pięcie i odchodziła. Hrisza odprowadził wzrokiem krągłą kobietę i rzekł: – Dobra baba z tej twojej żonki. Jak radę sobie daje, kiedy ty w czajce siedzisz? – Silna jest, a i parobka ma – odrzekł Petro, dymiąc dookoła fajką. – No i jeszcze dziewuchy i Maksym jej pomoc niosą. – Ukraina niebezpieczna – stwierdził Hrisza. – Pełno tu zabijaków, którzy na Turki za słabe, ale bezbronnego chętnie zaciukają. Jak ja od swoich wyjeżdżam, to zawsze mnie bojaźń jakaś ogarnia, że jak wrócę, to tylko popiół i kurz zastanę. Tak myślę, że czas wypady skończyć i w domu przy babie w końcu osiąść. O dzieci zadbać. – Eee, nie gadaj, bratko – wtrącił szybko ataman. – Wszyscy cię tu znają, jako i mnie. Nikt się nie odważy, bo nikt kołka w dupie mieć nie chce. Bohosiewicz nie skomentował słów przyjaciela. Wychylił dzban do końca, po czym zaciśniętą dłonią wytarł wąsy i zmienił temat: – A jak Maksym? Widać kawał byka z niego będzie. Rośnie jak borowik po deszczu i widzę, że przez te dwa lata nauczył się gadać po naszemu, jakby był zrodzony tutaj. – Wciąż chłopiec ciałem, ale sercem już wojownik. – Tymoszczuk wyszczerzył poczerniałe zęby w szerokim uśmiechu. Z jego twarzy biła duma oraz zadowolenie. Rozlewając z gąsiora wino do dzbanów, opowiadał: – Silny jest jak na swój wiek i szybki jak zając. A umiejętności to mu niejeden Kozak pozazdrościć może. Na szable tak go wyuczyłem, że z trudem mu radę daję. A w strzelaniu to nawet lepszy jest! Kaczkę albo bażanta to z takiej odległości ustrzelić umie, że ja bym nawet nie próbował. – Być to nie może! – wtrącił jeden z Kozaków przysłuchujących się dyskusji. – Psom na pożarcie moje ciało, jak nieprawdę gadam. – Petro uderzył się pięścią w pierś, podkreślając wiarygodność swoich słów. Widząc wątpliwości na twarzach towarzyszy, szybko dodał: – Klnę się na życie moich córek, że Maksym strzela lepiej niż my wszyscy tu razem wzięci. Kozacy zamilkli. Znali atamana i wiedzieli, że był słownym i bogobojnym człowiekiem. Nie chcieli widzieć w nim krzywoprzysięzcy, ale też nie do końca wierzyli w usłyszane zapewnienia. Tymoszczuk postanowił udowodnić zebranym swoje racje. – Maksym! – zawołał. – A podejdźże no do nas. Chłopiec posłusznie przybiegł i stanął przed wąsatymi obliczami. – Tak, tatko? Petro wyciągnął pistolet zza pasa i podał przybranemu synowi. Ogarnął pogardliwym wzrokiem kompanów, po czym rozkazał: – Dawać mi tu zaraz michę. Ino chyżo. Podpici Kozacy zaczęli przeszukiwać suto zastawiony stół, aż wreszcie jeden odnalazł właściwe naczynie. Podał je gospodarzowi. Ten natychmiast przekazał miskę na ręce Bohosiewicza. – Niech Hrisza rzuca, bo jeszcze powiecie, że to wyćwiczone mamy – wyjaśnił. Bohosiewicz podszedł do chłopca i pogłaskał go po jasnej czuprynie. – Gotów jesteś, Maksym? Potwierdził skinięciem głowy. Hrisza zamachnął się. Naczynie poleciała wysoko, bo Kozak nie żałował siły przy rzucie. Rozległ się huk, a zaraz potem coś brzdęknęło w powietrzu jak szabla uderzająca w pancerz. Jakiś odłamek miski zamigotał w słońcu, i to tak mocno, że na chwilę oślepił obserwatorów zdarzenia. Wszyscy na moment pootwierali gęby i zastygli w bezruchu niczym jacyś nieszczęśnicy po spotkaniu z bazyliszkiem. Nawet Hrisza, choć niejedno w życiu widział, ciągle stał z zadartą głową, gapiąc się tępo w niebo. Z odrętwienia wyrwał ich zachrypnięty głos atamana: – I co, niedowiarki? Co teraz powiecie, hę? Niemal równocześnie powstali na równie nogi, unieśli dzbany i zaczęli wrzeszczeć przy akompaniamencie śmiejącego się do rozpuku Petra. Zderzali się przy tym bez opamiętania naczyniami, i aż cud, że wszystkie wyszły bez szwanku po takim świętowaniu. – Zdrowie Maksyma!
50
Herbasencja
– Zdrowie atamana! Bohosiewicz zasiadł ponownie obok Petra. Miał markotną minę i zbladł, jakby ze śmiercią przegrał w kości. Milczał jak zaklęty i ściskał w dłoni wiszący na jego szyi srebrny krzyżyk. – A ty co? Niezadowolony, że Maksym dobrym strzelcem jest? – zakpił Tymoszczuk. – Nie o to się rozchodzi – zaprotestował, kręcąc wygoloną głową. – Zły to znak. Błysk na niebie nieszczęście zwiastuje. – Ty już całkiem dzisiaj zdurniał! – ryknął ataman. – Chłopak michę trafił, to i coś sobie zaświeciło, ot co. Wielki mi zwiastun. A jak ci czarny kot drogę przebiegnie, to będziesz obesrańca pół dnia ścigał, żeby nieszczęścia uniknąć? A może na drzewo za nim wleziesz? – Zły to znak – powtórzył Hrisza, puszczając mimo uszu uwagi dowódcy. Zadowolony chłopiec pomaszerował doczyścić samopał. Poganiał się w myślach, bo przecież jeszcze nawet nie zaczął ostrzyć tatowej szabli. Idąc, marzył o dniu, kiedy popłynie Dnieprem aż do Morza Czarnego. Wyobrażał sobie, jak strzela do Turków i tnie ich łby klingą. A tych co przeżyli, nabija na pale. „I niech się wiją z bólu, jak te robaki, co na haczyk zakładam, kiedy ryby łowię” – pomyślał, siadając na pieńku przed chatą, aby dokończyć robotę. *** Kozacy powoli znikali wśród drzew. Wkrótce mieli dotrzeć do rzeki, a po zmierzchu wsiąść do czajek. W końcu ostatni piechur wszedł do lasu. I pomimo, że nie było już po nich śladu, Maksym wciąż patrzył na zarośla. Stał jeszcze długo, oparty o drewniane ogrodzenie. Ojczym dopiero co opuścił zagrodę, a chłopiec już za nim tęsknił. Zapamiętał dobrze pożegnalne słowa atamana: „Maksym, domem się opiekuj. Ty tu teraz gospodarz.” Nagle poczuł na ramieniu czyjąś dłoń, która wyrwała go z zamyślenia. Obok stanęła Marina. – Mi też go brakuje – powiedziała. – Lato się dopiero zaczęło, jeszcze ze dwa razy na Turki popłynie. Ale wróci. Zawsze wraca. Zapatrzeni w dal milczeli przez moment. Wreszcie kobieta, głośno westchnąwszy, przytuliła chłopca, po czym oboje dołączyli do reszty domowników. Marina z córkami zajęła się sprzątaniem po kozackiej biesiadzie, a Maksym wraz z parobkiem poszli na łąkę, aby przyprowadzić bydło do zagrody. *** Mijały dni, które zamieniły się w tygodnie. Upłynął miesiąc z okładem, a kompania Petra Tymoszczuka wciąż nie powróciła na Dzikie Pola. Pojawiły się opowieści, że widziano głowy zaginionych Kozaków ponabijane na masztach tureckiego statku. Inni mówili o gnijących ciałach nadzianych na pale przy zalewie. Byli też tacy, którzy twierdzili, że pohanie upiekli ich żywcem, a potem nakarmili nimi psy. Ludzie odwiedzali od czasu do czasu zagrodę i pocieszali Marinę: – Nie martw się, Turki głupie nie są. Trzymają ich gdzieś w kazamatach i na okup liczą. Tylko patrzeć, jak wiadomość od nich przyjdzie. Ale żaden turecki wysłannik nie nadjeżdżał. Maksym wspinał się każdego dnia na szczyt wysokiego dębu, żeby lepiej widzieć okolicę. Siedział tam całymi godzinami i patrzył w dal. Zresztą nie tylko on. Marina stała codziennie przy płocie i wypatrywała posłańców. „Może drogi pomylili? Przecież Dzikie Pola wielkie, łatwo się pogubić”– łudziła się gospodyni. Czasem, wyłowiwszy wzrokiem jakąś postać na horyzoncie, natychmiast krzyczała do Maksyma, żeby jej powiedział kogo licho niesie. Kiedy słyszała, że to nikt istotny dla sprawy, spuszczała nos na kwintę. Marina aż za dobrze znała męża. Wiedziała, że nigdy nie oddałby się do niewoli. Wybrałby śmierć.
Luty 2015
51
III Bisy zrodzone z deszczu
Lato dobiegało końca. Zrobiło się chłodniej, a do snu należało wskoczyć pod grubą pierzynę, żeby nie zmarznąć. Jednego ranka zdarzyło się nawet, że łąki i pola przykryła cieniutka warstwa szronu. Nawet najstarsi Rusini nie pamiętali tak zimnego początku września. Tego dnia od rana siąpił chłodny deszcz i zawiewał silny wiatr, który majtał gałęziami drzew na wszystkie strony świata, jakby się zawziął, że musi jakieś połamać. Czasami wręcz zawodził i jęczał niczym potępiona dusza, przyprawiając o szybsze bicie serc i ciarki biegające po plecach. Na szarym niebie zawisły stada czarnych ptaków i darły dzioby tak głośno, że ich wrzaski niosły się daleko po okolicy. Maksym, schowawszy się przed deszczem pod okap chaty, oprawiał zające, których sporo znalazł w pułapkach zastawionych dzień wcześniej. Umazany juchą po łokcie, siedział na pniu i nacinał zwierzę w kilku miejscach, po czym szybkim ruchem usuwał zeń skórę. Dzieło kończył wybebeszeniem zdobyczy. Flaki podrzucał psu, a i kotom dostało się dużo świeżych smakołyków. Na koniec gotowe do upieczenia mięso wieszał na hakach pod dachem chałupy, żeby jak najwięcej ściekło krwi. Macocha z córkami przebywały w chacie. Psiocząc co rusz na pogodę, siedziały na zydlach i szyły ze skór ubrania na zimę. Niby czasu pozostawało sporo, ale wszystkie znaki na ziemi wskazywały, że mroźna pora roku mogła tym razem nadejść szybciej. Poza tym Marina nie miała lepszego pomysłu, jaką robotą można było się zająć w tak paskudny dzień. Kiedy kobietom znudziły się marudzenia na słotę oraz plotki o okolicznych mężczyznach, zaczęły nucić piosenki. Parobek karmił drób. Torował sobie drogę wśród hałaśliwego ptactwa, nie szczędząc im kopniaków. Szedł wolnym krokiem, rozsypywał na podwórzu ziarno i przemawiał pieszczotliwym głosem: – Żryjcie ptaszyny, żryjcie. A szybko utyjecie. Pięknie się was upiecze, bez obaw, tylko wcześniej trochę jaj naznoście. Wtem doskonały słuch Wasyla wyłowił, obok żebrzących o pożywienie gęsi i kaczek, jakieś dźwięki. Stawały się coraz głośniejsze i dobiegały od strony łąki. Postawił wiadro na ziemi, po czym kilkoma susami podbiegł do płotu. Wytężył wzrok. I na moment zamarł. Chwilę później pędził ile sił przez podwórze. Potknąwszy się o grabie, omal nie padł plackiem w błoto, cudem zachowując równowagę. Oczy mu wychodziły z orbit, jakby zobaczył samego Lucypera i krzyczał w biegu jak poparzony: – Zbrojni na nas idą! Kozaki podchodzą! Na te słowa Maksym rzucił w połowie obrobionego królika do kałuży i w te pędy ruszył w stronę dębu. Ze zwinnością kota wspiął się na jedną z gałęzi i zaczął wzrokiem przeczesywać łąkę. W dali majaczyły ciemne postacie. Przypominały zmory, które w nikomu nieznany sposób przedostały się z koszmarnego snu do rzeczywistości. Wokół nich, tuż nad trawą, unosiła się mocno przerzedzona mgła. Rzezimieszkom towarzyszyły stada czarnych ptaków, które kołowały bez przerwy, jakby przeczuwając, że wkrótce posilą się świeżym mięsem. Kozacy nawet się nie kryli. Pewnie kroczyli i powoli przybliżali się do zagrody. Przemoczeni do suchej nitki, uzbrojeni w szable oraz pistolety, zerkali co jakiś czas spode łbów, oceniając odległość dzielącą ich od zabudowań. Oblicza wyrażające zawziętość oraz chęć zabijania mówiły wszystko. Maksym zeskoczył z drzewa i pomknął do chaty. W drzwiach stała Marina, a tuż za nią przerażone dziewczęta. Wasyl biegał w tę i nazad, wyjąc jak bity pies. – Co począć?! – wołał. – Co nam robić?! – Córki, zostajecie w domu. – Marina zatrzasnęła za sobą drzwi i wyszła na podwórze. Jej twarz nie wyrażała żadnych emocji, poza zdecydowaniem do działania. – Ilu ich? – spytała pasierba. – Dziesięciu – odpowiedział. Zasępiła się, ale już po chwili ponownie zebrała się w sobie: – W chlewiku pod dachem jest ukryta szabla i samopał. A i jeszcze pistolet, proch i kule tam też znajdziesz. Maksymowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Moment później zaskrzypiały drzwi do chlewu.
52
Herbasencja
– Wasylu, gnaj do stodoły – kontynuowała kobieta. – Pod słomą, zaraz przy najgrubszej belce, znajdziesz spisę, co nią Petro wojował. Parobek, odmawiając pod nosem kolejną modlitwę, wykonał polecenie Tymoszczukowej. Marina podeszła do pieńka i wyciągnęła zeń siekierę. Przypatrzyła się ostrzu. Nie wyglądało najlepiej, ale brakowało czasu na użycie osełki. *** Maksym ładował samopała, najszybciej jak potrafił. Umiejętność miał dobrze wyćwiczoną, bowiem wiele razy zajmował się bronią. Żałował, że wcześniej nie wiedział o ukrytym samopale, bo zamiast królików przybyłoby dziczyzny w ziemiance. Nie miał pojęcia, dlaczego Marina nigdy nie wspomniała o broni, ale nie był to dobry moment na zadawanie pytań. Upychał wyciorem ładunek i mówił do macochy oraz parobka: – Ja tu zostanę, bo stąd dobry widok na łąkę. Wy idźcie schować się za chlewik, bo stamtąd najpewniej zaatakują. Inni przyjdą tutaj i ja ich powitam. – Synku, oby aniołowie święci twoje kule celnie ponieśli. – Ucałowała głowę chłopca, przytuliła go czule, po czym podreptała razem z Wasylem przez zabłocone podwórze. Chłopiec podejrzewał, że Marina wie, iż szanse powodzenia obrony są nikłe. Samopała mógł użyć raz lub może dwa razy, a potem pozostawał pistolet i walka twarzą w twarz z wyszkolonymi w boju piechurami. Oparł broń na płocie. Przymknął jedno oko i celował. Czekał na właściwy moment do oddania salwy. Zastanawiał się, czy nie lepszym rozwiązaniem byłoby strzelanie z drzewa. Szybko jednak odrzucił pomysł. „Widać pewnie lepiej, ale nie ma jak samopała oprzeć. Bez tego trudno trafić”– myślał. Stanął w rozkroku. Wyrównał oddech. Słyszał bicie swojego serca, jakby ktoś niedaleko uderzał rytmicznie w tułumbas. „Spokojnie, to jak polowanie na kaczki, tylko zwierzyna większa i nie tak szybka”– pocieszał się. Przestał zwracać uwagę na dokuczliwe krople deszczu, lądujące co rusz na jego czole i spływające po twarzy. Wybrał pierwszego z brzegu. Nacisnął spust. Rozległ się głośny huk. Jeden z Kozaków padł na ziemię i już się nie podniósł. Pozostali rozproszyli się; niektórzy zanurkowali w trawie, inni tylko przykucnęli. Rozglądali się zaskoczeni. Nie tego się spodziewali. Maksym postawił samopał, oparłszy go o pień dębu, i zacisnął dłoń na pistolecie. Spieszył się, bo znał kozackie sposoby wojowania. Wiedział, że nie odpuszczą i podejrzewał, że lada chwila ruszą do natarcia. Stało się. Wrzeszcząc jak obdzierani ze skóry, zaatakowali. Biegli z wyciągniętymi szablami i pistoletami, w szybkim tempie przybliżając się do gospodarstwa. Wyglądali jak wataha głodnych wilków, która miała na celu tylko jedno: zabić. Padł strzał z kozackiego pistoletu, ale bardziej na postrach, bo kula poszybowała w niewiadomym kierunku. Maksym szybko przeszedł do następnego etapu obrony. Tym razem długo nie zwlekał, bo upływający czas był sprzymierzeńcem agresorów. Przymierzył i... bum! Mężczyzna z wąsami sięgającymi klatki piersiowej chwycił się za szyję, po czym runął jak długi. Maksym błyskawicznie ocenił sytuację: – Za blisko są, psie syny, załadować nie zdążę. Odrzucił pistolet i dobył szabli. Uniósł oręż nad głowę i przyjął postawę obronną. Tak, jak go nauczył Petro. Tuż przed nim pojawił się rosły Kozak. Przez chwilę mierzył z pistoletu, by wreszcie zaśmiać się ironicznie. Splunął i powiedział: – Z dzieciakiem to ja jeszcze nie walczył. Ty pewnie ta znajda Tymoszczuków. – Wsunął pistolet za pas i uniósł klingę. – Ma być honorowo, to cię honorowo odeślę do ojczyma. Natarł, ale ostrożnie. Zakręcił młynka raz, zakręcił drugiego, ale zupełnie Maksyma nie wytrącił sztuczkami z równowagi. Zadał cios z boku, a potem od dołu i na koniec z góry. Wszystkie zostały bez większego problemu zablokowane. Twarz Kozaka poczęła przybierać wyraz zniecierpliwienia. Chciał szybko posłać znajdę do piachu, a napotkał przeciwnika dobrze radzącego sobie z fechtunkiem. Atakował raz po raz, ale nic z tego nie wynikało. Chłopak bezbłędnie przewidywał jego wszystkie uderzenia. – Dosyć tej dziecinnej przepychanki – mruknął i tym razem przeszedł do ofensywy ze znacznie większą werwą.
Luty 2015
53
Zasypał Maksyma gamą cięć i mocnych ciosów. Wkładał w nie całą siłę, zaciskając przy tym zęby. Chłopiec powoli cofał się i odpierał dzielnie uderzenia. Czuł ich moc, która docierała do rękojeści i boleśnie kąsała w dłoń. Usłyszał rozpaczliwy krzyk matki. Nie mógł się obejrzeć, gdyż jego oponent z pewnością wykorzystałby taki błąd. Odbił uderzenie, a gdy szabla Kozaka znalazła się w górze, przekoziołkował. Przeturlawszy się po błocie, ciął wroga w kolano. Ten wrzasnął, a chwilę potem upadł w kałużę. Próbował się podnieść, lecz młody Tymoszczuk był szybszy: wstał na równe nogi, szybko podbiegł i wbił klingę w plecy przeciwnika. Wyciągnął oręż z ciała, po czym zanurzył ostrze jeszcze raz na wysokości serca leżącego mężczyzny. Chłopiec zakończył potyczkę. Marna to była pociecha, bo kiedy spojrzał w bok, wiedział, że walka została przegrana. *** Kozak, który jedno oko skrywał pod czarną opaską, trzymał mocno Marinę. Drugi podsunął pod jej gardło sztylet i wycedził wściekle przez zęby: – Szablę wyrzuć i poddaj walkę, albo ta tłusta krowa zaraz zdechnie. Tymoszczuk spełnił żądanie. – A teraz podejdź, tylko powoli. Zrobił ledwie dwa kroki, kiedy znalazł się przy nim ogromny drab. Wykręcił mu do tyłu ręce, aż chłopak syknął z bólu, po czym podprowadził bliżej reszty bandy. Maksym rozejrzał się. Pod chlewem leżał Kozak z siekierą wbitą w wygolony łeb, a obok stał Wasyl w eskorcie dwóch rzezimieszków. Parobek trząsł się jak osika, a po jego twarzy spływały duże łzy. Poruszał wolno ustami niczym ryba wyrzucona na ląd. „Poddał się bez walki, kozi kutas. A teraz się modli”– wydumał chłopiec i rzucił mu wrogie spojrzenie. Wasyl natychmiast spuścił wzrok, gapiąc się tępo w kałużę. – Bierzcie, co wam trzeba – przemówił Maksym. – Ino kobiet nie ruszajcie. – Kobiet? Ano tak, przecież Petro jeszcze córki miał – odezwał się ten, który trzymał nóż przy szyi Mariny. – A co ty myślał? Trzech druhów moich piach gryzie, a ja wam to płazem puszczę? O nie! Tak to nie będzie! A ty, znajdo, zanim na palu zdechniesz, popatrzysz, co z twoją mamuśką i siostrzyczkami zrobię. Maksym poczuł, że uścisk draba trochę zelżał. Skorzystał z nadarzającej się okazji i wyrwał się z jego objęć. Wydobył zza swojej koszuli ukryty sztylet. Zagryzł wargi aż do krwi i ruszył na wrogów, Widząc, że jest na muszce pistoletów, bez namysłu cisnął z całej siły nóż. Rozległ się huk wystrzału. Chłopiec, upadając, zobaczył jeszcze sztylet wbity w jedyne zdrowe oko Kozaka. I twarz matki, której podcinano gardło. Twarz zapłakanej matki. Potem dokoła zapanowała ciemność.
IV Przepowiednia
Deszcz nagle ustąpił. Zagroda tonęła w błocie i kałużach, a w studni poziom wody wyraźnie się podniósł. Wiatr ciągle zawiewał, ale już słabiej, z czasem zupełnie tracąc impet, jakby postanowił straszyć upiornym jęczeniem w innym miejscu. Wkrótce nie został po nim ślad, nie drgnął ani listek, nie poruszyło się nawet źdźbło trawy. Czarne ptactwo zasiadło na drzewach. Zamknęło dzioby jak na rozkaz. Coś powstrzymywało stado przed sfrunięciem do zagrody. Zrobiło się bardzo cicho. Martwo cicho. Krew zmieszana z błotem i wodą, tworzyła na podwórzu makabryczną mozaikę. Obok obórki leżały trupy trzech kobiet, w tym dwóch zupełnie nagich. Wszystkie miały poderżnięte gardła. Krew
54
Herbasencja
płynąca z kroczy młodych dziewczyn i ich piersi pogryzione do żywego mięsa były świadectwem, że oprawcy solidnie wykonali robotę, nie szczędząc ofiarom cierpień. Na palu sterczał Wasyl. Nabity pośrodku placu, wyglądał jak ogromny strach na wróble. Jego ręce ciągle drgały, a usta poruszały się. Ale już się nie modlił. Cichutko złorzeczył i przeklinał katów. Żałował, że nikogo nie ukatrupił i poddał się bez walki niczym kaleka pozbawiony rąk. Opodal, w kałuży krwi, spoczywał Maksym. Leżał na plecach i miał zamknięte oczy, jakby nie chciał widzieć otaczających go potworności. *** W zagrodzie pojawiły się dwie postacie. Otyła kobieta i garbaty mężczyzna czegoś szukali. Rozglądali się na boki, lustrowali każdy zakątek obejścia. W dłoniach dzierżyli nosze, wykonane z gałęzi leszczyny. Po chwili zbliżyli się do młodego Tymoszczuka. – Mateczka miała rację, chłopak jeszcze dycha – powiedział garbus, nachylając się nad chłopcem. – Słabo serce bije i krwi dużo natracił... Marne szanse, że przeżyje. – Kazała zabrać, to zabieramy! – ofuknęła go kobieta. – Nie nam mędrkować. Do ich uszu dotarł słaby głos, jakby dobiegał gdzieś spod ziemi: – Dobijcie... dobijcie... proszę. Garbus zdjął z pleców samopała. Przymierzył w serce nabitego na pal, gdy nagle kobieta wyrwała mu broń z rąk. – Ty zgłupiał? – warknęła. – Kozaki nie są daleko, usłyszeć mogą. Podeszła do cierpiącego katusze Wasyla i wyciągnęła zza swojego pasa nóż. Moment później z rozciętego gardła parobka popłynął strumień krwi. Przybysze ułożyli dogorywającego Maksyma na noszach. Unieśli ciężar, po czym ruszyli łąką w stronę lasu. Gdy tylko oddalili się na znaczną odległość, czarne ptaki poczęły lądować na podwórzu. Wygłodniałe długim oczekiwaniem, rozpoczęły ucztę. *** Chata stała w najdzikszej części boru. Niedbale wykonana z belek oraz pokryta gałęziami, doskonale wtapiała się w otoczenie, dzięki czemu była zupełnie niewidoczna. W pobliżu więcej biegało wilków niż ludzi na odpuście, a i niedźwiedź czasem przeszedł, węsząc za pożywieniem. Jednak wszystkie drapieżniki nie zbliżały się zanadto do chałupy. Coś je odstraszało. Maksym otworzył oczy. Po chwili usiadł na łóżku i jęknął. Czuł ból w klatce piersiowej, a twarz piekła go jak polana wrzątkiem. Rozejrzał się. Przebywał w nieznanej mu izbie. Na powyginanych półkach stało dużo naczyń. Ściany zdobiły łby zwierząt, a podłogę szczelnie przykrywały niedźwiedzie skóry. Wszędzie unosił się zapach ziół. Wzdrygnął się na widok ludzkiej czaszki, stojącej na pieńku w rogu pomieszczenia. – Jak się czuje ten, który śmierć oszukał? – Usłyszał i natychmiast przeniósł wzrok na źródło skrzekliwego głosu. Do izby weszła niska starucha. Była tak mała, że ktoś mógłby ją wziąć za leśne licho albo wodnika, co ludzi topi w rzekach. Za nią, zerkając z ciekawością na chłopca, stało dwoje ludzi. Łączyła ich wspólna cecha: niesamowita szpetota. Gęby mieli powykrzywiane niczym odbicia w pękniętym lustrze, a do tego pokryte krostami oraz wrzodami. Na dodatek mężczyzna targał na plecach, wyrastający mu ponad głowę, ogromny garb. – Jestem w piekle? – wyrwało się Maksymowi. W odpowiedzi dotarł do niego suchy śmiech staruchy, której zawtórowała pozostała część towarzystwa. – Żeby tam trafić, trza najpierw ducha wyzionąć. A ty, kochaneczku, wciąż dychasz – wyjaśniła karłowata i podeszła bliżej chłopca. – Zwą mnie Dyloba. To moje dziatki są – wskazała kościstą dłonią za siebie – Horpyna i Czeremis. Przynieśli cię, a ja twoją duszę śmierci wydarłam.
Luty 2015
55
– Stokrotne dzięki – wykrztusił Maksym, lecz po chwili jego oblicze zalała fala smutku. – Ty się nie zamartwiaj teraz, bo to niedobrze dla ciebie – powiedziała spokojnie starucha. – Twoje aniołki w niebie tańcują. Ty teraz zdrowiej, a przyjdzie czas, że odpłacisz za krzywdy doznane. – A co ja mogę? Sam jestem na świecie. Drugi raz ja wszystkich potracił, nieszczęście goni mnie od zawsze. – Kto raz uciekł spod kosy, jeszcze nie raz ucieknie – podsumowała filozoficznie i dodała: – Kula blisko serca przeleciała i wyszła bokiem, a że w lufie jeszcze gwóźdź siedział, to oberwał ty dodatkowo w nos. Jak ty się krwią cały zalał i padł, to Kozaki myśleli, że martwy i nie dobili. I mówisz, że szczęścia brak? Niejeden by się cieszył. – Niby racja. – Maksym pokiwał głową. – Ale... – Uważnie mnie posłuchaj – przerwała mu Dyloba. – Ty nie przez przypadek tutaj. Mnie zaklęte źródło pokazało chłopca, co kiedyś potężnym atamanem będzie. Człek ów przybył na Ukrainę z zamorskiego kraju i własną śmierć oszukał. I jeszcze nie raz oszuka. Młody Tymoszczuk pomyślał, że baba z wiekiem postradała rozum. On wielkim atamanem Kozaków? Znajda, która nie potrafiła z nikim związać się na dłużej, bo każdy bliski zaraz umierał? – To, że bliscy twoi giną, to tylko dobrą monetą będzie – oznajmiła stara, przyprawiając chłopca o ciarki na plecach. – Przepowiednia mówi, że tysiące wrogów na pale nabijesz, że król przez ciebie pozbawiony ziemi będzie, a ty Ukrainę wolną uczynisz. Nawet za tysiąc lat albo i dłużej Rusini pieśni o tobie śpiewać będą i wspominać jako dobrego, ale i okrutnego wodza zarazem. – Ja, Maksym Tymoszczuk, atamanem będę? – nie dowierzał. – Od dziś ty Maksym Krzywonos się zwiesz! Na pamiątkę tego gwoździa, co ci nos pokrzywił, jakby ty końskiego kopyta powąchał. – Po raz kolejny zaniosła się głośnym śmiechem, po czym dopowiedziała stanowczo: – Pamiętaj, żeś Maksym Krzywonos, bo duchy wiedzą, że jego mają strzec. Dzięki moim zaklęciom bólu ty żadnego czuł nie będziesz, a kule i szable krzywdy ci nie zrobią. A teraz śpij. Rano czas ci na północ, do Kozaków dołączyć. Dyloba wykonała szybki ruch ręką, jakby pisząc niewidzialne słowo w powietrzu. Maksym poczuł, że jego powieki stają się coraz cięższe. Resztkami sił ułożył się na posłaniu. Zanim usnął, dobiegły go słowa czarownicy: – Horpyna, okryj go! Na zimną noc się zanosi. *** Kroczył ścieżką pośród wysokich paproci. Jeszcze raz obejrzał się i obrzucił wzrokiem zakrwawioną postać. Mężczyzna był nagi. Obok niego leżała kupka szmat, a na niej laska, podobna do tych jakich używają ślepi lub kalecy. Głowę miał opartą o pień klonu, przy tym nienaturalnie przekrzywioną niby główkę szmacianej lalki. Jego ciało pokrywały dziesiątki świeżych ran i sińców, a z pustych oczodołów powoli spływały strużki krwi. Stopy tkwiły w dogasającym ognisku i były bardziej podobne do pieczonej golonki niż ludzkich kończyn. Oprawca uciął mu jedno ucho, a ranę niezdarnie zszył grubą dratwą. Chyba tylko po to, żeby torturowanemu zadać jeszcze więcej bólu. Z krocza ofiary broczył strumień ciemnej krwi, a kilka kroków opodal leżał członek, nad którym kołowało stado much. – Długo nie chciał gadać – mruknął. – Ale w końcu dostałem, com chciał. Przyspieszył kroku. Dyloba poleciła mu, aby udał się na sicz i tam poszukał zajęcia. Prócz tego miał też własne plany: najpierw chciał odwiedzić dwóch kompanów ślepego Kozaka. Maksym Krzywonos na wspomnienie o tym, co wydarzyło się pamiętnego deszczowego dnia, zacisnął mocno dłoń na ostrzu ukrytym za pazuchą kaftana. Na koszuli pojawiła się plama krwi, lecz chłopiec nie czuł bólu. Nie czuł bólu wtedy... .... i już nigdy potem.
56
Herbasencja
Dziko Pewnego razu w Château Chaos
W SALONIKU
Po więźniu zostały już tylko: szeroka smuga krwi na posadzce, rozrzucone po blacie obcięte paluszki i zaplątana na nodze stołu kokarda z wyprutych bebechów. Gość był naprawdę twardy, wytrzymał całe trzy minuty przesłuchania przez obersturmbannführera Wolfa Graue, najwyższego rangą wilkołaka w służbie Chaosium. – Tak się zastanawiam… może oni wyśpiewaliby coś więcej, gdyby najpierw im zadawać pytania, a dopiero potem wypruwać flaki? – westchnął gruppenführer Herr Grand Constructeur de Batka, znany w kręgach decyzyjnych jako po prostu Herr Batka. Warkoczyki pani zamczyska, Frau Helen Von Chaos, uniosły się samoistnie niczym gotowe do ataku kobry, co mogło oznaczać aprobatę. Albo dezaprobatę, cholera wie. – Najpierw pytać, potem torturować?! – facjata Wolfe Graue pokryła się szarą sierścią a pazury wydłużyły na dwa cale. – To mi śmierdzi porządkiem! Wrrr! To mi śmierdzi zdradą! – Wilkołak potrafił być bardziej chaotyczny od maksymalnej entropii, cecha równie użyteczna, co miejscami uciążliwa. – Milczeć! – Frau Von Chaos walnęła pięścią w stół, aż podskoczyły obcięte palce. Wolfe złapał jeden w locie i schrupał. – Róbcie jak chcecie, ale ja żądam efektów! Do następnej pełni ma nie być żywego rebelianta w promieniu tysiąca mil od Breslau. To rzekłszy, poprawiła swoją sukienkę w bławatki i poczęła kreślić pantofelkiem esy-floresy w krwi zastygającej na posadzce. Herr Batka i Wolfe wymienili nienawistne spojrzenia. Jeden chętnie zaciukałby drugiego, ale sprawa rebelii była zbyt poważna i chcąc-nie-chcąc musieli współpracować. Już trzy tygodnie temu Frau Von Chaos zaordynowała ostateczne rozwiązanie kwestii poetyckiej, co sprowadzało się do eksterminacji wszystkich poetów. Ci jednak, miast potulnie pójść na rzeź, zorganizowali się w ruch oporu. „Zorganizowani poeci“ – to był niewyobrażalny policzek w ryj Chaosium. – Wciąż mamy jednego z ich przywódców – mruknął Herr Batka. – Tego no, Martina UnPluggé. Facet jest bardzo odporny na ból, ale właśnie kończę nową instalację, łóżko elektryczne 650 kilowolt, he, he… Nagle zaskrzypiały drzwi i do komnaty wparowała major Sal-Amandra, dymiąca jeszcze nieco po ognistej kąpieli. Niosła niewielki pakunek przewiązany liliową wstążką. – Przesyłka ekspresowa z Warschau, do rąk własnych. – Ooo, racja, przecież dziś wypadają moje czwarte imieniny w tym miesiącu – ucieszyła się Frau Von Chaos i rzuciła współpracownikom pełne wyrzutu spojrzenie. Potem łapczywie wyrwała pakunek i rozwiązała kokardkę. – Nadawca… doktor Zakume Iko. Szczerze mówiąc, nie kojarzę… – Czy to nie przypadkiem ten wybitny specjalista od japońskich tortur? – zasugerował Herr Batka. – Bardzo możliwe. Pewnie podesłał jakiś nowy gadżet, może korkociąg do czaszek czy coś w tym stylu. Wypróbujemy zaraz na… jak się nazywa ta pyskata rebeliantka? Anaris? Chwilę czasu zajęło zdzieranie paru warstw ozdobnego papieru. Wykrzywiona facjata wilkołaka zdradzała tymczasem proces intensywnego myślenia. Wreszcie Wolfe głośno zazgrzytał zębiskami w przypływie olśnienia: – Doktor Zakume Iko? De-Zet-Iko. Dziko! – Bomba! – syknęła rzeczowo Sal-Amandra i z szybkością kuli karabinowej zniknęła za drzwiami. – Jasna cholera! – ryknął mniej rzeczowo Herr Batka, po czym z gracją wskoczył za stół i przewrócił go blatem w stronę Frau Von Chaos, tworząc prowizoryczną tarczę przed falą uderzeniową. Wolfe Graue błyskawicznie dokonał lykantropiej przemiany, wystrzelił w górę i uczepił się pazurami sklepienia, licząc poniekąd słusznie, że bomby wybuchają bardziej w poziomie niż pionie.
Luty 2015
57
Sytuacja, ogólnie rzecz biorąc, była niewesoła. Bartholomé „Dziko“ Van Der Zeek przez lata doskonalił w kontrwywiadzie Chaosium umiejętności zamachowca i sabotażysty, by kiedy wybuchła rebelia, okazać się zdradzieckim kryptopoetą. Tak przynajmniej sądzono, bo kto tam naprawdę potrafi zliczyć, czy był potrójnym czy może jednak poczwórnym agentem. Jak to w podobnych chwilach bywa, Frau Von Chaos w jednej chwili ujrzała wszystkie najważniejsze epizody swego życia. Pierwsza kąpiel z żółtą kaczuszką, pierwsze otrucie przedszkolanki, tapetowanie Château Chaos skórą obdartą ze spóźnialskich cenzorów-recenzentów… Potem, niespodziewanie, nadszedł wewnętrzy pokój. Pogodzenie z nieuniknionym było tym łatwiejsze, kiedy uświadomiło się sobie, że rozchlapane po ścianach ciało w połączeniu ze strzępami sukienki i ozdobnego papieru bądź co bądź utworzy piękny chaotyczny kolaż! – Ejże, co z tą bombą? – dopytał zza blatu zniecierpliwiony Herr Batka. – Ojej! – zaszczebiotała Frau Von Chaos, gdy resztki opakowania opadły na posadzkę. – To jednak… bombonierka!
Il. Alice Rossi
58
Herbasencja
Stopka redakcyjna Profile autorów:
Annamusial http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=527 Bohdan http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=50 dobra cobra http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=495 dziko http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=447 Ferdinand Bardamu http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=122 krolikdoswiadczalny http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=609 mIREK13 http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=560 pOTISZ http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=540 sesi http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=56 Smaug http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=418 szara http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=602 unplugged http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=57
Skład i fotografia na okładce: Agata Sienkiewicz
Wszystkie teksty zamieszczone w „Herbasencji“ są własnością ich autorów i podlegają ustawie o prawie autorskim. Jeśli chcesz je w jakiś sposób wykorzystać, musisz najpierw poprosić autora o zgodę. „Herbasencja“ jest darmowym magazynem portalu www.herbatkauheleny.pl, możesz go ściągać, rozprowadzać i czytać bez żadnych obaw ;)
www.herbatkauheleny.pl Luty 2015
59
www.beezar.pl wydaje.pl wolneebooki.pl czytajzafree.pl www.rw2010.pl issuu.com
www.herbatkauheleny.pl