Herbasencja - październik 2013

Page 1


Spis treści Proza Marudzenie Helli 3 Kalendarz 3 Poezja

MARCIN LENARTOWICZ empatidla. 5 patryarcha. 5 PATRYK PRZYBYŁOWSKI megalomania 6 AGNIESZKA KASPRZYCKA zagajniki 7 ALEKSANDRA GUZIK bydlana mańka 8 WŁADYSŁAW RYŚ Pycha 9 MARCIN SZtELAK Naturalizm. Akwarele w sepii 10 Bajka dla poliglotów 11 Piątkowe annały 11 Przewodnik kominiarski 12

ANDRZEJ TRYBUŁA Źródło 14 ARTUR RZEPKA Poszukiwany 19 AGATA SIENKIEWICZ Koniec świata 23 JAROSŁAW SAPIERZYŃSKI Czterdziesta czwarta karczma Mortusa 26 MICHAŁ MATUSZEWSKI Pokój w nieznane 38

Laureaci konkursu „Country fantasy„

1. miejsce - PRZEMEK MORAWSKI Noc siewu 40 2. miejsce - DARIUSZ ZAJĄCZKOWSKI Sowa 53 3. miejsce - BOHDAN WASZKIEWICZ Darowanemu koniowi zagląda się w zęby 58

Zwycięzcy konkursu „Mistrzi uczeń„ KATARZYNA STERNALSKA i Paweł Dub Przyciąganie 68

W saloniku

Laureat konkursu urodzinowego KATARZYNA STERNALSKA Na niedługo przed otwarciem 72

POJEDYNKI NA LIMERYKI: ZWYCIĘZCY PIERWSZEGO ETAPU Recenzje Temat: rower - Przemek Morawski 13 Temat: czkawka - Anna Chudy 13 Temat: gwiazda - Jarosław Sapierzyński 13 Temat: prasowanie - Dominika Kaszuba 13 Temat: fiołki - Agnieszka Kasprzycka 13

2

Clive Barker „Sakrament“ (Agata Sienkiewicz) 74 Audrey Niffenegge „Lustrzane odbicie” (Katarzyna Sternalska) 76

Stopka Redakcyjna 79


Marudzenie Helli Bury, oddawaj lato!!! Pewnie nie zdajecie sobie sprawy z tego, że za tak szybkie zniknięcie lata odpowiedzialna jest ta sama kreatura, która odpowiadała za tak późne przyjście wiosny. Zimowe kurtki i szron we wrześniu? To wszystko dlatego, że lato zostało przedwcześnie porwane (prawdopodobnie nie całkiem wbrew swojej woli) na służbę w prywatnym haremie tego Bydlaka! On się grzeje w promieniach słońca i wystawia pysk na morską bryzę, a my kupujemy kozaki i skrobiemy szyby w autach! Nie zgadzam się na to! Absolutnie się nie zgadzam! Bury, oddawaj lato!!! Ale... przejdźmy do konkretów. Wrzesień był niestety jednym z najsłabszych miesięcy pod względem ilości tekstów goszczących na Herbatce. Paradoksalnie - październikowa Herbasencja jest rekordzistką pod względem ilości stron. Jak do tego doszło? Otóż, najzwyczajniej w świecie, zakonkursiło się u nas. Wrzesień był miesiącem ogłoszenia wyników konkursów „Country fantasy, czyli nasza polska fantastyczna wieś“ oraz „Mistrz i uczeń“. Najlepsze teksty z tych konkursów możecie przeczytać właśnie w tym numerze. Do tego prezentujemy też ostatniego laureata konkursu urodzinowego. Duuużo dobrego czytania. A jeśli już o konkursach mowa, to nie da się pominąć tematu „Herbatkowych pojedynków“. Konkurs prowadzony przez Nathien (miniatury) i Zacharego Ann (limeryki), bardzo miło zaskoczył nas frekwencją. Choć nie wszyscy ostatecznie wyrobili się na czas, to efekty i tak były wysoce zadowalające. W tym numerze możecie przeczytać zwycięskie limeryki pierwszego etapu, w przyszłym pojedynkowych tekstów będzie dużo wiecej. I to tyle ode mnie. Życzę Wam i sobie przyjemnego października (Bury, oddawaj lato!!!) i wracam do obmyślania niecnych planów, bo przecież już lada dzień będziemy śpiewać „This is Halloween, this is Halloween!“ Helena Chaos

Kalendarz

Bury, oddawaj lato!

13.10.2013 (niedziela)

ostatni dzień zbierania haiku na Ohayo Gozaimasu, temat „Sabat“

14.10.2013 (poniedziałek)

ostatni dzień zbierania limeryków w drugim etapie „Herbatkowych pojedynków“

20.10.2013 (niedziela)

ostatni dzień zbierania miniatur w drugim etapie „Herbatkowych pojedynków“

3



Marcin Lenartowicz (unplugged) Urodzony w Babilonie, w roku kota. Astygmatyk. Nie bez powodu nie opuszczający nigdy/przenigdy hermetycznych piwnic, czy najciemniejszych zakamarków pokoju, gdzie nie dociera żadne światło, a dźwięki zdają się być wyłącznie wyobraźnią. Koszmarem. Laureat wielu nieistniejących jeszcze nagród literackich, w tym Archanioła za rdzę. Doceniany głównie w pręgach, za nieposłuszeństwo, chęć do picia i nos - rosnący coraz bardziej w miarę rozwoju wypadków. Jeśli spotkasz go kiedyś na ulicy, pochyl głowę - to prawdopodobnie będzie ostatni ptak.

empatidla.

patryarcha.

ktoś mógłby to nazwać euforią - patyk w mrowisko, sól wsypana w oko skóra szepcząca mi na plecach mantry - gęsia, choć już skalana twoją trajektorią.

odwagi we mnie w sam raz tyle żeby upuścić jej nieco na zastygnięte stopy zaprzańców przepoczwarzone z powrotem w kokon przytwierdzony do ściany mojego mieszkania

M.

*

odwagi we mnie w sam raz tyle żeby upuścić jej nieco

czasem udaje mi się zaprosić ją na drinka bądź obiad który przy odpowiednim nastawieniu urasta do rangi rzeczy nietkniętych - nieskażonych obojętnością martwej natury kiedy akurat jest sama w pokoju i przegląda jego obecność popłakując nad tym że nie starczało mi sił na powstrzymanie się że palce wgniecione w policzek ojca śmiałem nazwać również bliskością

5


Patryk Przybyłowski (Zachary Ann) Lat: 22. Nie lubi: dużych miast, głupoty, gimbazy, etc. Lubi: muzykę, instrumenty, cynamon, K., kłamać, wymyślać i być chłopcem. Od 2010 roku próbuje pisać wiersze. Specjalista od niedokończonych opowiadań. Na Herbatce u Heleny obecny od fazy beta testów.

megalomania Jestem kobietą o siedmiu twarzach, każda z nich ma blizny. Od poczęcia widzisz tylko nadmiar ciała, które dało ci trzy i pół kilo motywu do picia. Staram się trzymać cień na uwięzi, żeby nie dawać powodu. Za jakiś czas znajdziesz źle ułożone pyłki kurzu i winowajcę. Skutek - zimne mięso zaprzyjaźni się z okiem. Powiesz: bądź mi królową bądź dziwką tańczącą zachowuj się jak ladacznica i matka a później rzucisz butelką o ścianę. Będę patrzeć, jak spływa po niej niczym kwas po moich piersiach.

6

il. Alice Rossi

bą d ź m i k ró l o wą bą d ź d zi wk ą t ań c z ąc ą zac how uj si ę j ak l adac z ni c a


Agnieszka Kasprzycka (Tomek i Agatka) Słowem smoczego wstępu… – Ano, łazi czasem takie wczepne drakoństwo za syjamskimi, jeść nie daje, spać nie pozwala, a i władzę w nogach odejmuje – bezradność, bezkrwistość, bezsenność, ups – kartka i grefelek obok poduszki, ale to nieporęt smokcz, a te gargamelskie niesforza tak mają, że wena jak kapryśna panna – wybrzydza i niczem nie daje się przekupić. Zarzuca taki bezwiedny nieporęt wędkę, a ona po długim niewczasie – łups, i oto w tak drobny makcz, więc bierze się ten chłopcz z taką za kark, za wałek i na stolnicę – urabiać, i ani mru mru się wyśmignąć… mizdrzy się taka i w głowie zasadza, a i chytrze oko zapuszcza, chichocząc – głodem bierze, więc nic tylko potulnie i z całym dobrodziejstwem inwentarza, bo obraza majestatu i kwasek cytrynowy na amen. – Wypisz, wymaluj – samyj zrącznyj tomgatek, wypsotnik nie byle skąd, jak tylko z samiuteńskiego Pisza, zdąbski ma się rozumieć, wrzeszcz i bałamutnik, na ten czas akuratnie zwiślny. ;-))

gęsty splot na odległość niedojrzeń bo przecież nie możemy się widzieć zagajniki przedzierasz się niepostrzeżenie a ja wychylam najdyskretniej wymykając poza parkan za którym cały las się pnączy

wciąż jednak nie pora na papilarność

gęsty splot na odległość niedojrzeń bo przecież nie możemy się widzieć

ziarnienie przymruży powiekę w głąb świdrujące ostrze wszytego fastrygą światła

w podcieniu rdzewiejących ostrężyn garście rozsypanych jagód tak trudno się oprzeć zanim roztargniona wczepię się w grzebienie nadłamana gałąź spłoszy nieśmiałą myśl

zaściśnięty w dłoniach klucz zdławi ciszę chrzęstniejącą piaskiem

byle tylko docisnąć przeczesać rzęsą spod ciepła miąższu drżącą wydobyć perłę

7


Aleksandra Guzik (Anaris) Rocznik 1994. Już od października studentka filologii angielskiej na specjalizacji translatorycznej. Swoje pisarskie korzenie zapuściła na portalu pisarskim, potem przeniosła się na Herbatkę u Heleny, gdzie pełni funkcję recenzentki. Absolutnie zakręcona na punkcie przecinków stawianych w odpowiednich miejscach. Lubi zaszywać się w lesie i korzystać tam z nagłego przypływu weny, tworząc niestworzone historie. Jej drugą miłością zaraz po jedzeniu jest czytanie książek.

bydlana mańka kolejny z serii: nibywiersze jedyna wyrosłam ponad sad schematyczny wzór populacji podgatunków nie dajmy się zwariować myślę mało będzie sporadycznych wypadów do przedwczoraj bo beztroska została zjedzona ostatnim cukierkiem zgodzisz się to odpowiedni nieczas na poważniejsze żarty?

fot. A

leksan

dra Gu

zik

myślę mało będzie spor adycznych wypadów do przedwczor aj 8


Władysław Ryś (stary krab) Urodził się w Zawadzie k/Nowego Sącza jeszcze przed II. Wojną Światową. Wyrósł w Beskidzie Wyspowym, studia rolnicze skończył w Krakowie, mieszka w Tarnowie. Na emeryturze zamarzył mu się powrót w czasy dzieciństwa, strony rodzinne, górskie krajobrazy. Czyni to pisząc rymowane wiersze, stosowane często w poezji ludowej, mające znamiona użytkowości i okazjonalności. Wiele w nich pogody i prostoty, także wrażliwości na szczegóły topograficzne i kulturowe. Część z nich dedykowana jest konkretnym osobom, członkom rodziny, przyjacielowi, później także poetom, których twórczość jest mu szczególnie bliska. W tym stylu wydaje dwa tomiki wierszy, w 1999 roku „Położę kwiat skromny“, zaś rok później „Mlecz to mniszek, mniszek - maj“. Otwarty na krytykę, publikuje swoje utwory m. in. w „Nieszufladzie“, „Poezji polskiej“, także w „Fabrica Librorum“. W roku 2003 wydaje zbiorek wierszy „Rozpogodzenia“ i wreszcie w 2007 - „Dwugłos“. Jego utwory drukowane były też w czasopismach, jak Akant, Angora, Iskra czy Kozirynek oraz w almanachach konkursowych czy zbiorowych antologiach, firmowanych przez internetowe portale poetyckie i literackie. Najchętniej wkleja jednak swoje wiersze na literackich forach, gdzie spotyka się z podobnymi pasjonatami poezji i innych, krótkich zwłaszcza form literackich.

faworytka pięknie dojrzała w końcu lata pachnie w sadzie i na sienniku soczysta i słodka tylko te sierpniowe osy w nosie z opuchniętą wargą przez wieś gdy dostałem klapsa

fot. Agata Sienkiewicz

Pycha

f aworytka p i ę k n i e d o j r z a ł a w ko ń c u l a t a pachnie w sadzie i na sienniku 9


Marcin Sztelak (Marcin Sz) Urodzony w 1975 roku, obecnie mieszka we Wrocławiu. Interesuje się poezją i ogólnie literaturą, historią, szczególnie starożytną. Pisze od zamierzchłych czasów podstawówki, ale na ujawnienie zdecydował się około 4 lat temu. Członek Grupy Poetyckiej Wars, uczestnik II Warsztatów Poetyckich Salonu Literackiego w Turowie oraz 18 Warsztatów Literackich Biura Literackiego we Wrocławiu. Jak na razie najpoważniejszym osiągnięciami są: wyróżnienie w XVII Konkursie Poetyckim im. Marii Pawlikowskiej-Jasnorzew-skiej i VI Ogólnopolskim Konkursie „O Wawrzyn Sądecczyzny“, oraz wyróżnienie w III Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O granitową strzałę”, wyróżnienie w VIII Ogólnopolskim Konkursie Literackim „O Kwiat Azalii”, wyróżnienie w VII Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Zdzisława Morawskiego. Jeden z ośmiu finalistów V OKP „O granitową strzałę”. Jego wiersze drukowano w tomikach pokonkursowych oraz almanachach. W grudniu 2012 roku został wydany jego debiutancki tomik pt. „Nieunikniona zmiana smaku” (nakładem krakowskiego wydawnictwa Miniatura).

Spóźniona epistolografia Zbieracze niedopałków snują się smętnie wokół świątyń, a zarazem cudów, architektury. W podzięce za centymetr tytoniu chowają kamienie za pazuchę. Rewolucja, krwawe obrzędy. Cześć i chwała przywódcom. A tymczasem spokój, marazm. Gdzieniegdzie poprzetykany grubymi słowy. Raje podatkowe w okolicach śmietników, warstwowa odzież, skórka chleba na trzy zbilansowane posiłki. Żadnych narzekań, mogło być gorzej; znane są takie przypadki. Ostatni król przedmieścia odszedł bezpotomnie, pozbawieni środków do życia jeszcze długo wznosili toasty. Za jego zdrowie; spora kolekcja wyrobów alkoholopodobnych. Bieda jest ciężkim przestępstwem - najwyższy wymiar kary. Brzydota grzechem śmiertelnym - zasłużyli na potępienie.

10


Bajka dla poliglotów Zakrawam na cud absurdy dnia - to nie jest poezja, lecz farsa. Więc: United Kingdom - zgięci w pokłonie lordowie, heretycy z obu stron stosu. Królowe i cień Tower of London. Nie używajcie widelcy, jest ich zawsze więcej. Do tego bez związku z tradycją. Napis w metrze, tuż obok żebrzących o lepsze miejsce.

Do rozpychania się łokciami. Tymczasem śnią mi się bzdury, albo Bzdury. Ciężko rozróżnić, szczególnie kiedy ławka twarda, a The Times coraz cieńszy. I żadnych dobrych wiadomości. Dodatkowo rozmodleni mistrzowie kopulacji w pobliskich krzaczkach. Pora pakować manatki i wyjść. Po angielsku. Smakuję cud na koniuszku łyżeczki - to nie farsa, lecz proza poezji.

Pamiętał także grube, pożółkłe palce ojca, sprawnie skręcające machorkę. Ten nigdy nic nie mówił, tylko w jego oczach czaiła się przyszłość. Piątkowe annaty Ostatni szlif i po robocie. Później cały dzień się zastanawiał czy aby na pewno napisał wiersz.

Pamiętał także grube, pożółkłe palce ojca, sprawnie skręcające machorkę. Ten nigdy nic nie mówił, tylko w jego oczach czaiła się przyszłość.

Na świeżo otynkowanej ścianie; drażniący zapach, trzeba było uchylić okna, poza nimi noc - w każdym razie ciemno.

Podobno płakał tylko raz w życiu, ściskając kurczowo garść ziemi.

Trzymaj język za zębami - przestrzegała go matka, jak zwykle zajęta prasowaniem; żelazka na parę przyszły zdecydowanie później, zresztą nigdy nie chciała się do nich przekonać, nabierając wody w usta.

Nic nie boli bardziej niż pierwszy oddech - naiwnie skonkludował wracając do domu.

11


Przewodnik kominiarski Prolog: Nie wierzy w naturalny dobór słów. Końce oraz początki. Ukierunkowanie zwiedzających: Technologie zabijania oraz gładzenia grzechów. Uniwersalizm na miarę dachówek i blach. Z góry lepiej widać marność i wszystko inne. Dym z komina leci prosto jak strzelił. W mordę. Życiowy pech, ale tutaj łatwiej wykrzyczeć wolne żarty. Albo, co się tam chce. Z pewnym ryzykiem upadku, na szczęście wkalkulowanym w zawód. I ubezpieczenie na wypadek czarnych kotów, lub wiatrów, do wyboru. Podobno wolnego. Z naciskiem na niewypłacalność. Wytyczne na drogę: W piwnicy: zejście do piekieł, pukać, trzy razy splunąć przez lewe. Tymczasem na dachu: bezwzględny zakaz odlotu z komina. Można tylko podziwiać szeroką perspektywę, nieodgadniony pejzaż. Ukradkiem otrzeć łzy. I iść porzuciwszy skrzydła. Noga za nogą - marsz. Epilog: Znów spadł, lecąc śpiewał, bez nut.

il. Alice Rossi

12


Pojedynek na limeryki

Zwycięzcy pierwszego etapu

Para 1: rower

Przemek Morawski (podstuwak) Życie Raz tak o życiu mówił na jasełkach Filozof czeski, Waclav Holdeuka: Życie jest jak podróż Do miejsc piękniejszych od róż Rowerem bez siodełka.

Para 2: czkawka

Para 3: gwiazda

Anna Chudy (Tjereszkowa)

Jarosław Sapierzyński (bury_wilk)

Raz czkający z Białorusi, na spotkanie panią skusił. Czkając, cmokał ciało - jej wciąż było mało. W końcu biedak się udusił.

Raz gwiazda Fejsa, Ania z Kłodawy Na główną swój cyc wrzuciła prawy Wzięli ją do talk-showa Gdzie wystąpiła goła Jej przeorysza jeszcze ma drgawy

Para 4: prasowanie

Para 5: fiołki

Dominika Kaszuba (kwiat_kalafiora)

Agnieszka Kasprzycka (Tomek i Agatka)

gdy żona prasowała krawat niebieski mąż poganiał ją sącząc wódkę (Sobieski) demonstrując wysiłek usmażyła mu tyłek wysługując się nim w zamianie deski

Lity mięśniak z okolic Werony w tangu z flaszką, rżnął, ciął i frywollił. Lecąc w Viollę pod kaplicą, wyrwał fiołka - wprost z donicą krzyż, trzy znicze i w róż pantalony.

13


Andrzej Trybuła (andrzejtrybula) Rocznik 1970. Absolwent Wydziału Prawa Uniwersytetu Wrocławskiego. Zawodowo zajmuje się zarządzaniem. Mieszka z rodziną na przedmieściach Opola. Powieściopisarz amator, kochający swoje miasto, co często znajduje odzwierciedlenie w jego twórczości. Zwolennik kawy, świętego spokoju i starej, dobrej fantastyki – najlepiej czytanej zimą, przy kominku. Swoje opowiadania publikuje na portalach: Herbatka u Heleny i Nowa Fantastyka. Obecnie, bardzo zajęty intensywnymi pracami nad swoją drugą powieścią kryminalną zatytułowaną „Majowa pora sucha”. Nie spocznie, dopóki nie zobaczy jej w formie książkowej.

Źródło

realizm magiczny

Pierwszy raz spotkałem Karola 9 lipca 1997 roku. Na dzień przed powodzią stulecia. Mieszkaliśmy wtedy z żoną w dzielnicy „Zaodrze“, na przeklętym dla wszystkich późniejszych powodzian parterze. Komunikaty nadawane co godzinę w lokalnym rRadiu Opole“ nie dawały nam żadnych szans, miało być trzy i pół metra wody, jednak do ludzi, jakoś ten prosty komunikat nie docierał. Lato tego roku było niezwykle upalne, gorąca aura sprzyjała marzeniom na jawie i łudziła wszystkich wokół, że być może nadrzeczne wały wytrzymają napór wody i najgorsze przejdzie bokiem omijając domostwa. Miałem dokładnie takie same odczucia. Tego dnia po południu, jak zwykle wyszliśmy na spacer obserwować stan wody w Odrze. Było pięknie: nad nami lazur nieba, w dole przelewające się wolno i majestatycznie ciemne wody nabrzmiałej rzeki, po prostu sielanka. Nadrzeczne wały stały się wtedy głównym traktem spacerowym miasta, więc mijaliśmy mnóstwo, podobnych nam, spontanicznych spacerowiczów nagle zafascynowanych dzikim pięknem, otaczającej ich przecież na co dzień przyrody. Luźniej zrobiło się dopiero niedaleko bloków przy ulicy Łąkowej, w miejscu gdzie Odra łączy swój główny nurt z otaczającym miasto kanałem Ulgi. Położone tam ogródki działkowe zalała już rzeka a wystające nad powierzchnię wody dachy drewnianych altan ukazywały dobitnie, prawdziwe, okrutne oblicze zbliżającego się żywiołu. Tam zobaczyłem go po raz pierwszy. Ubrany w białą szatę, młody człowiek o długich, ciemnych włosach sięgających połowy pleców leżał krzyżem wprost na ziemi. Głowę miał zwróconą w kierunku rzeki. Otaczała go grupka równie młodych dziewcząt w zgrzebnych, wełnianych sukniach sięgających kostek. Wszystkie miały wysoko wiązane sandały na nogach i polne kwiaty wplecione we włosy. Wyglądało to na jakąś inscenizację, związaną bardziej z przesileniem letnim i nocą Kupały, ale mogło być przecież czymkolwiek. Przystanęliśmy zaciekawieni. Nieopodal, jak zwykle w tego typu przypadkach utworzył się już spory tłumek gapiów. Co dziwne, niektórzy z nich mieli ze sobą otwarte książeczki do nabożeństw. - Co to, jakieś przedstawienie? - zagadnąłem jednego z nich nie oczekując wcale odpowiedzi. - Nie wie pan? - odpowiedział zdziwiony. - To przecież Karol, jasnowidz. Przybył niedawno do Opola. Podobno przewidział, że ani jeden kościół w mieście nie ucierpi w tej powodzi. - Acha, ten Karol! - potwierdziłem uprzejmie, chociaż o jasnowidzu przepowiadającym skutki żywiołu słyszałem przecież po raz pierwszy. Informacja była naprawdę intrygująca więc

14


postanowiliśmy postać trochę i obserwować. A nuż wydarzy się coś niesamowitego. Niestety, pięć minut później, Karol po prostu wstał i skierował się w drogę powrotną do miasta. Gdy przechodził obok przyjrzałem się jego twarzy. Nic szczególnego. Oczekiwałem uduchowionej miny, hipnotycznych oczu płonących ogniem, czy czegoś w tym stylu, tymczasem była zupełnie pospolita, całkowicie pozbawiona wyrazu. Rozczarowany nie zauważyłem nawet, że przystanął. - Nie ma się czego bać! - Dopiero głos: niski, dźwięczny i nadspodziewanie mocny okazał się wydarzeniem. Ludzie rozstąpili się lękliwie na boki, a ja gapiłem się jak głupi na Karola, który zwracał się teraz wyraźnie do mnie. - Nie ma się czego bać - powtórzył ciszej uduchowionym głosem. - Nie teraz. Woda przyjdzie jutro nad ranem, postoi dziesięć dni i odejdzie. Opole przetrwa, odrodzi się, wypięknieje. Teraz nic się nie stanie. Prawdziwa groza nadejdzie dopiero później. Upłynie wiele lat i wiele wody w Odrze, ludzie zapomną o strachu, a wtedy wasze miasto stanie na krawędzi zagłady. Ty je uratujesz, rycerzu słońca! Ty i ja. Jeszcze się spotkamy! - Jego palec wskazujący nie pozostawiał wątpliwości, do kogo adresowana była ta, niecodzienna przepowiednia. Zatkało mnie, nie mogłem wydusić słowa. Karol uśmiechnął się tylko, w taki... rozbrajający sposób. - Po powodzi będzie ci potrzebny samochód. Wywieź swój, jeszcze dziś. Koniecznie gdzieś wysoko - dodał na zakończenie, po czym ponownie odwrócił się i odszedł ze swoją świtą w kierunku miasta. Całe to zdarzenie i dziwną przepowiednię potraktowałem z przymrużeniem oka, jak zabawną przygodę osładzającą życie w ciężkich czasach. Samochód jednak wywiozłem. Zaparkowałem go na najwyższym wzniesieniu sąsiedniej dzielnicy. Faktycznie, już po wszystkim okazał się po prostu bezcenny. Wielka woda przyszła nazajutrz, o piątej rano, jak uderzający znienacka, podstępny najeźdźca. Zapomniałem o Karolu. Wszyscy zapomnieli. *** Szesnaście lat później lato było równie gorące jak wtedy. Jak w każdy wtorek udałem się do swojej samotni. Od jakiegoś czasu moim głównym azylem, odskocznią od dnia codziennego, ro-dziny i zmartwień, stały się ciemne pomieszczenia obserwatorium astronomicznego działającego w ramach galerii handlowej „Solaris“. Przychodziłem tam zawsze późnym wieczorem, na godzinę przed zamknięciem obiektu. Tylko wtedy mogłem liczyć na samotność i w spokoju oddawać się ulubionej czynności przeglądając na specjalnym, interaktywnym stoliku najnowsze zdjęcia tarczy słonecznej. O tej porze, zmęczonym zakupami ludziom nie chciało się pokonywać stromych schodów wiodących z górnej restauracji na poddasze budynku, dlatego zazwyczaj miałem tam święty spokój. Tego dnia nie byłem jednak sam, był tam ktoś jeszcze. Ubrany w ciemne barwy, zlewał się całkowicie z tłem pomalowanych na czarny kolor ścian, co czyniło go niewidzialnym. A może pojawił się po prostu znikąd? Dziś sam już nie wiem. Intruza zauważyłem dopiero, gdy do mnie przemówił. - Jak tam samochód? Odwróciłem się przestraszony. Głos nieproszonego gościa wydawał mi się jednak dziwnie znajomy, dlatego nie zdecydowałem się od razu na ucieczkę. Podszedł bliżej i wtedy go poznałem. - Jasnowidz Karol? - zapytałem zdziwiony. Wyglądał teraz inaczej. Jak zwykły żul grzebiący w śmietnikach. Po dawnym, długowłosym młodzieńcu nie pozostało nawet śladu. Był nadspodziewanie stary, przedwcześnie zniszczony, zapewne nadużywaniem życia i alkoholu. Przygarbiony do ziemi, choć przecież nie powinien. Ubrany, jak to kloszard, w jakieś zniszczone, ciemne od brudu łachy. W ręku trzymał kurczowo płócienną torbę wypełnioną swoimi skarbami. Brzydko pachniał rozsiewając dookoła nieprzyjemny odór zgnilizny. To był już ktoś zupełnie inny, ale głos mu pozostał, tej barwy nie pomyliłbym z żadną inną. - Mówiłem, że się jeszcze spotkamy, rycerzu słońca - dodał, wskazując jaskrawe zdjęcia widoczne na stole obok. - Bzdury - prychnąłem zmieszany. - Zwykły zbieg okoliczności. - Nie! - krzyknął jak furiat, ruszając w moja stronę. Przestraszyłem się. Myślałem, że na mnie naskoczy jednak po dwóch krokach ponownie się zatrzymał. - To nie przypadek! - wrzeszczał dalej. - Złączyło nas przeznaczenie! Przyszedł czas. Widziałem to, wtedy, w rzece.

15


Jego głos tracił na sile z każdym wypowiedzianym słowem. Po tym, chwilowym wybuchu Karol zachwiał się, zasłabł i stracił na chwilę równowagę. Przytrzymałem go, ratując przed upadkiem na ziemię. Usiadł na podłodze oparty plecami o ścianę. Uklękłem obok niego. Przez pewien czas odpoczywał, oddychając głęboko. - Przyprowadzę pomoc. - Zaproponowałem wreszcie, zbierając się w stronę wyjścia. Przytrzymał mnie za rękę wkładając w to resztkę sił. Jego głos znowu był silny. - Nie możesz teraz odejść, nie ma czasu! Musimy się spieszyć, inaczej będzie za późno. - Na co za późno? - Za późno dla miasta. Zginie... zniszczeje. Kamień na kamieniu. Już się zaczęło. Źródło, źródło zostało zatrute. Tylko prawdziwa wiara. Poświęcenie. Widziałem to w rzece, w ciemnej wodzie, w mule. Trzeba... Ja... Musisz mi pomóc. Sam, sam nie dam rady. Przyniosłem ci... miecz i zbroja... - W tej chwili, Karol wyglądał tak, jakby dostał gorączki. Oczy zaszły mu mgłą, na policzkach wystąpiły niebezpieczne rumieńce, bełkotał jakieś bzdury bez sensu. W przypływie empatycznego impulsu postanowiłem mu pomóc. Nie mogłem tak zostawić człowieka, który kiedyś uratował mi samochód... i życie. Zostałem. Dopiero, gdy przyszedł ochroniarz informując o zamknięciu obiektu pomogłem mu wstać z ziemi. Jasnowidz Karol wyglądał już trochę lepiej, nabrał sił i mógł samodzielnie stać, a nawet chodzić. Profilaktycznie, cały czas podtrzymywałem go jednak pod ramię. Zeszliśmy na dół kierując się w stronę wyjścia. Na zewnątrz wyszliśmy chyba, jako ostatni. Na dworze było bardzo ciemno. Gdy przychodziłem do galerii świeciło jasne słońce, teraz jednak niebo pokryły ciężkie, nisko osadzone, burzowe chmury. Błyskało, ale jakoś tak dziwnie. Wyładowania nie tworzyły piorunów bijących w ziemię, wybuchały nad chmurami rozświetlając je od góry. Potężne grzmoty zagłuszały każdy dźwięk, uruchamiając seryjnie alarmy w samochodach pozostawionych na pobliskim parkingu. Zerwał się silny wiatr i zaczął padać rzęsisty deszcz, tłukąc niemiłosiernie kroplami o szyby. Ostatni przechodnie zmykali w popłochu z ulicy kierując się w stronę ciepłych pieleszy domowych. - Gdzie mieszkasz?! - wrzasnąłem, próbując przekrzyczeć wiatr. Nie mogliśmy przecież tak stać na zimnie i deszczu. Karol wskazał ręką w przód. W kierunku wąskiego przejścia prowadzącego obok budynku uniwersytetu i kościoła „na górce“, do schodów i zejścia na stary rynek. Poszliśmy. Wiatr z każdą upływającą sekundą wzmagał swoją siłę sprawiając, że zwykłe przejście przez ulicę stawało się teraz bardzo trudne, jednak udało się. Gdy weszliśmy w ciemny zaułek pomiędzy dwiema wysokimi kamienicami ogarnęły nas całkowite ciemności rozświetlane jedynie rozbłyskiem wyładowań. Powiało grozą. Nie wiem dlaczego, ale w tej chwili byłem naprawdę, śmiertelnie przerażony. Instynktownie przyspieszyłem kroku. Prawie biegłem, by jak najszybciej wyjść z głębokiego cienia, choć umysł cały czas podpowiadał, że przecież nic nam nie grozi. Na szczęście po drugiej stronie zaułka było już trochę jaśniej. Zwolniłem. Karol ponownie złapał mnie tam za rękę. - Nie możesz się bać! - krzyknął mi wprost do ucha. - Nie teraz! Strach niszczy siłę, weź swój miecz i załóżmy zbroje! - dodał kładąc torbę na ziemi. Spojrzałem do środka. O dziwo, leżały tam dwa, srebrne, wyglądające na nowe, albo prawie nieużywane płaszcze przeciwdeszczowe. Takie porządne, z dużym kapturem, w typie sztormiaka. Obok nich zauważyłem metalowy pręt przypominający łom. Karol najwidoczniej był obłąkany, ale okazał się także przezorny. Pomogłem mu ubrać płaszcz, sam nałożyłem drugi na siebie. W ubraniach koloru stali faktycznie przypominaliśmy teraz, parę rycerzy zakutych w blachy. Podniosłem pręt machając nim kilka razy na boki niczym prawdziwym mieczem. Krzyknąłem coś hardo w stronę ciemności. Od razu zrobiło nam się cieplej, także w sercach, wstąpiły w nas nowe siły. W odpowiedzi, błysnęło bardzo mocno, po niebie przetoczył się głuchy grzmot. W tej chwili pomyślałem, że taki dźwięk mogła wydać z siebie tylko najbardziej „wredna“ burza, królowa wszystkich burz. Jednak już się nie bałem. Podniosłem głowę do góry. W poświacie utworzonej przez rozbłysk zobaczyłem nagle strzeliste wieże stojącego tam monumentu. Spod kamiennej kopuły patrzyła na nas figura świętego Krzysztofa, patrona wszystkich wędrowców. Kosturem trzymanym w ręku wyraźnie wskazywał drogę. Błysnęło drugi raz. Umieszczone na pomniku płaskorzeźby przedstawiające twarze aniołów uśmiechały się do nas zachęcając do dalszej podróży. Ruszyliśmy z werwą przed siebie, wierząc święcie, że opatrzność sprzyja zuchwałym. Trzymany w ręku, metalowy pręt posłużył mi jako laska.

16


Szliśmy do przodu. Rozszalała burza, jakby na przekór naszym wysiłkom cały czas nabierała na sile. Wyładowania grzmiały nad głową, raz po raz rozświetlając nabrzmiałe grozą niebo. Deszcz zmienił się w ulewę, zalewającą wszystko wodą, spadającą z góry na bruk z siłą wodospadu, było ślisko. Brnąc, cały czas stromo pod górę, w wąskim korytarzu utworzonym przez upstrzone kolorowymi graffiti mury pobliskiej szkoły z jednej strony i ściany budynku parafialnego Caritasu z drugiej, skuleni i przygięci nisko do ziemi musieliśmy opierać się coraz mocniej napierającej wichurze. Gdy uderzył w nas wyjątkowo mocny podmuch Karol pośliznął się i upadł na bruk. W ostatniej chwili zdołałem złapać go za połę płaszcza, inaczej runąłby w dół i zniknął w ciemności. Co prawda pociągnął mnie za sobą i ostatecznie obaj skończyliśmy leżąc na ziemi, jednak jakimś cudem zdołałem utrzymać go w ręku i wyhamować impet upadku. Pamiętam wtedy jego twarz, promieniała. Mimo siniaków i krwi ściekającej z rany na czole był wyraźnie uśmiechnięty, z każdą chwilą coraz mocniejszy i chyba, nawet... no tak, odrobinę młodszy. Zaraził mnie optymizmem. To była prawdziwa przygoda. W tym jednym, magicznym momencie, nie byliśmy już zwykłymi, przerażonymi ludźmi, uciekającymi w popłochu przed nawałnicą. Byliśmy bohaterami ze starej opowieści. Herosami. Nieustraszonymi, niezłomnymi rycerzami, bez lęku i wytrwale prącymi naprzód w poszukiwaniu swojego Świętego Graala. Nasz dziki śmiech zabrzmiał teraz donośnie wypełniając przestrzeń dokoła. Odbił się echem od pobliskiego kościoła i odleciał w dal. Burza ucichła nieco, jakby przestraszona odwagą dwóch samotnych wędrowców śmiejących stawiać jej opór. Urągających bez strachu niebezpieczeństwu samą swoją obecnością. Deszcz zelżał a podmuchy wiatru stały się słabsze. Bez większych problemów weszliśmy miedzy drzewa, mijając boczne wejście do kościoła a potem mały cmentarzyk z centralnie postawioną granitową kolumną po prawej stronie. Ponownie przystanęliśmy dopiero przy szerokich schodach, prowadzących w dół, na stary rynek. Musieliśmy odpocząć, ale był też i inny powód. Przed nami rozpościerała się panorama Opola, jego najlepszej, najstarszej części. Widok otulonego burzą miasta zapierał dech w piersiach. Był jednocześnie piękny i przerażający. Chmury zeszły już bardzo nisko przytłaczając swoim tłustym ciężarem wszystko wokół. Widoczna w oddali wieża miejskiego ratusza pobłyskiwała świetliście niczym grot samotnej włóczni skierowany ostrzem w samo serce nawałnicy. Czerwone dachy pobliskich, stylowych kamienic odbijały światło wyładowań jak w lustrze, nadając niebu krwisty kolor. Pioruny przebiły się wreszcie przez ciężką zasłonę chmur, ostrzeliwując świat bez umiaru błękitnym ogniem. Wiatr ponownie wzmógł swoją siłę. - Musimy iść dalej! - krzyknąłem wskazując na schody. Ruszyłem do przodu. - Nie! - Karol zaparł się w miejscu, ciągnąc mnie mocno w drugą stronę. W kierunku widniejącego po lewej, ciemnego płotu oddzielającego teren kościoła od placu należącego do Uniwersytetu Opolskiego. - Tam mieszkasz? - Tam jest źródło. Studnia świętego Wojciecha. Trzeba otworzyć. Inaczej będzie za późno, wszystko zginie. Musimy, tam... - Nie, stary! - Tym razem to ja stanąłem stanowczo w miejscu łapiąc go za ramiona. - Tam nie jest bezpiecznie. Budynek uniwersytetu jest na pewno zamknięty, kościół też. Na placu jest dużo drzew. Może porazić nas piorun! Gałęzie mogą spaść na głowę! Trzeba iść na dół. Znajdziemy jakieś wejście do kamienicy, przeczekamy! Nalegałem, próbowałem ciągnąć Karola za sobą, jednak akurat w tym momencie okazał się bardzo silny. Szarpnął się gwałtownie wyrywając z mojego uścisku. Tracąc równowagę upadłem na ziemię i wtedy to się stało. Niebo spadło nam na głowy, dosłownie. Wisząca nad nami, ciężka chmura po prostu porwała się na strzępy, które kręcąc się w koło szybko zaczęły spadać w dół. Gdy dotknęły ulicy utworzył się lej. Wąska, wirująca nitka rozszerzająca się ku górze, łącząca niebo z ziemią. Niewielka, jakieś pół metra średnicy, jednak na tyle silna by miotnąć stojącym na jej drodze autem w kierunku schodów. Prawdziwe tornado. Zerwałem się na nogi. Trąba powietrzna przyspieszyła wyraźnie zmierzając teraz w naszą stronę. Lej zaczął zwiększać swoją objętość. Wyrwane ze schodów, betonowe płytki rozpryskiwały się na boki rażąc wszystko wokół niczym karabinowe pociski. Karol pociągnął mnie za sobą w stronę skweru, studni i źródła. To była teraz jedyna droga ucieczki. Pobiegliśmy do przodu. Kuta, solidna brama zakończona w górze ostrymi grotami w kształcie

17


odwróconego serca była zamknięta, jednak łatwo przeszliśmy bokiem wchodząc na murek w miejscu gdzie kończył się płot i w ten sposób omijając przeszkodę. Tornado podążyło za nami, jak przyciągane niewidzialnym magnesem. Przesunęło się tylko trochę w bok, schodząc z kamiennych schodów na pokryty trawą, ziemisty nasyp i dalej niepowstrzymanie sunęło w górę. Dopadliśmy do studni. Siła wiatru była już tak wielka, iż zdawało się, że wyrwie zaraz wszystko z ziemi i uniesie ku górze. Okoliczne drzewa chwiały się niczym trzcina uderzając gałęziamio pnie z głuchym trzaskiem. Zdobiąca cembrowinę studni metalowa konstrukcja, zbudowana z pięciu solidnych kolumn zwieńczonych kutą, ozdobną kopułą z postaciami świętych, drżała niebezpiecznie, wydając z siebie niepokojące trzaski. Jedynie, umieszczona na samym szczycie figura, przedstawiająca, stojącego na kuli żołnierza z włócznią, strażnika świętej wody, trwała bez ruchu, w miejscu, niczym prawdziwa opoka. Karol wyrwał mi łom próbując wyłamać kłódki z blokującej zejście do wnętrza studni żeliwnej kraty. Zostawiłem go, pobiegłem naprzód sprawdzając wszystkie wejścia do budynku. Niestety były zamknięte. Boczne wejście do kościoła też. Wróciłem spanikowany nie wiedząc, co robić dalej. Sytuacja zdawała się beznadziejna. Nie wiem jakim cudem, ale Karol uporał się z kratą. Leżała teraz na dnie studni, dojście do źródła było otwarte. Tymczasem lej trąby powietrznej minął już płot wślizgując się w granice skweru, miedzy drzewa. Grube konary łamały się jak zapałki spadając z hukiem na ziemię. Pękały szyby w oknach. Na małej przestrzeni wciśniętej miedzy wysokie budynki rozpętał się teraz prawdziwy Armagedon. Powietrze wyło przeciągle. Wszędzie wokół ze świstem latały urwane gałęzie zmieszane z ziemią, liśćmi, kawałkami szkła i betonu. Jedna z figur parkowych przedstawiających pory roku przechyliła się na bok roztrzaskując o stojąca obok. kamienną tablicę. Przestraszony skuliłem się za studnią. Karol miał inne plany, odważnie wskoczył na nią obiema rękami łapiąc się za kolumny. Wyglądał jeszcze młodziej niż poprzednio. Znowu wróciły mu siły. - Jestem tutaj! - wrzeszczał potężnym głosem. - Tu jestem! Przyszedłeś po mnie demonie i możesz mnie teraz wziąć! Nie boję się! Stawię ci czoła, potworze! Nie pokonasz mnie! Jestem gotów! Tutaj, tutaj! Tornado przyspieszyło, jakby odpowiadając na jego słowa. Lej zaczął zbliżać się niebezpiecznie. - Nieee! - krzyknąłem, widząc teraz wyraźnie co zamierza zrobić. Tornado było już całkiem blisko. Rozrosło się. Trąba powietrzna pochłaniała całą kamienną ścieżkę prowadzącą do źródła, niepowstrzymanie parła naprzód. W przypływie nagłej odwagi skoczyłem do przodu. Chciałem zasłonić Karola, odepchnął mnie jednak uderzając prętem na odlew. Trafił w głowę. Upadłem na rabatkę obok. Ostatkiem sił, jak przez mgłę widziałem jeszcze jak skacze w głąb studni wciągając za sobą lej. Burza ucichła nagle. Tracąc przytomność odniosłem wrażenie, że chmury rozeszły się na niebie dopuszczając do ziemi promienie jasnego słońca. *** Obudziłem się dopiero w szpitalu. W porannej gazecie jaką dostałem do łóżka zamieścili dość sporą notatkę dotyczącą zdarzeń z dnia poprzedniego. Dziennikarze informowali, że w dniu wczorajszym mieszkańcy Opola mogli zaobserwować rzadko spotykane w naszym regionie zjawisko pogodowe. W samym centrum miasta, podczas trwającej burzy, uformowała się mała trąba powietrzna. Tornado było bardzo gwałtowne w swym przebiegu, na szczęście trwało tylko krótki czas. Jakimś cudem ucierpiało jedynie otoczenie Uniwersytetu Opolskiego ze słynną studnią świętego Wojciecha. Władze uczelni wstępnie wyceniły szkody na pół miliona złotych. Lekko ranny został jeden z mieszkańców Opola, który akurat w tamtym miejscu próbował schronić się przed burzą. Obecnie przebywa w szpitalu a jego życiu i zdrowiu nie zagraża niebezpieczeństwo. Miasto Opole ocalało! Tak napisali w nagłówku. O Karolu ani słowa. Jego ciało zniknęło, mnie nikt nie uwierzył. Ponownie odszedł tak, jakby nigdy nie istniał. Ale ja nie zapomnę, tym razem zapamiętam go do końca życia. Opole, 05.08.2013.

18


Artur Rzepka (katurbo) ...a rok jego brzmi jeden-dziewięć-dziewięć-trzy. Osobnik w ciągu swego (jeszcze) krótkiego żywota żył już w kilkunastu różnych zakątkach Polski, co odcisnęło na nim jakieś-tam piętno w postrzeganiu świata. Trochę dziwak, bo raz siada okrakiem na krześle z gitarą, by ponutkować, raz wychodzi na teatralne deski, gdy pragnie poznęcać się nad publicznością, a jak już mu się nic nie chce, to pije wódkę z prozą.

Poszukiwany

miniatura

Słuchaj, ostatnio (proszę ja ciebie) świat mi się na głowę zawalił. Otrzymałem list z sądu - znasz mnie, ja spokojny i grzeczny chłopak jestem, podatki skwapliwie płacę, więc oczy kwadratowe wybałuszyłem i począłem czytywać list. Miałem się stawić następnego dnia na ogłoszenie wyroku w swojej sprawie! Coś nieprawdopodobnego. Budynek A przez Z. „Ho, ho, ktoś tu się w Kafkę bawi, nie ze mną te numery“ - tak żem pomyślał. Nic do następnego dnia nie jadłem - bo mi niewinność cały żołądek wypchała, aż nawet w przełyku się zadomowiła i gardłem chciała uciec. Przed wyruszeniem w drogę do budynku A przez Z otworzyłem szufladę, wyjąłem gaz pieprzowy, a z szafy wyciągnąłem broń cięższego kalibru - megafon. „Jak ich nie przekrzyczę, to przynajmniej obezwładnię“ - zagarnąłem tym posunięciem wszystkie te myśli, które nie dawały mi żadnych szans. Ruszyłem żwawym krokiem na przystanek (pewnością ich zdobędę - z pewnością!) i dotarłszy od razu począłem czekać. Czekałem, czekałem, czekałem. Facet palił pod wiatą i miałem szczerą ochotę mu za to przywalić. „Nie, nie, bo wtedy s-ą-d i pewna ciupa“. Patrzyłem więc na niego, inni anonimowi współtowarzysze także (sztuk cztery, nie licząc psa, który wypełniał wolną chwilę liżąc się po... no właśnie).Patrzyliśmy tak sobie na niego, a on na nas nie. Gbur! Cham! Prostak! No ale cóż robić, jak za „w gębę“ s-ą-d? W tym kraju tylko za walkę z chamstwem się sądzi - bo wypada być chamem. Kto cham, ten pan, a kto nie, ten frajer! Cham chama po gębie poliże, popieści, a spróbuj się stawić u niego z uprzejmością! Kopnie cię w rzyć i cześć! Czerwony autobus zawitał na przystanku. Wparowaliśmy wszyscy i jak rodzeni książęta usiedliśmy na swych tronach. Wszystkie miejsca zajęte. Ale szarpało, kierowca pewnie podchmielony! Na następnym przystanku wtramolił się do środka staruszek (a wszystkie miejsca zajęte!). On patrzy na nas - my udajemy, że go nie widzimy. Gdy on z kolei począł udawać, że nas nie widzi, to my hop, wzrok na niego. Ping-pong. Pong-ping. Ping-pong. Pong-pong. Pong-pong!!! W końcu!!! Nikt nie wiedział, co robić, staruszek stał bezradnie, a my bezradnie patrzyliśmy, przyglądaliśmy się ze zmieszaniem. No bo jak to, on stał, a my siedzieliśmy. Stał - siedzieliśmy. Dziadek przejął inicjatywę - spytał kobietę w czerwonym berecie, czy ustąpiłaby mu miejsca. No i się zaczęło. Jak kobieta wstała, to od razu rzuciła się na geja. „Nie wypada kobiecie stać!“ Współczułem mu w tym momencie, ciężki kaliber, z takim argumentem się nie dyskutuje (ten, kto był w związku, ten doskonale wie dlaczego). No cóż, gej musiał wstać. Lecz to nie koniec - gej

19


przemawia do hipstera! „Należę do mniejszości, a mniejszości winny należeć się większe przywileje, by mniejszość nie miała kompleksu z powodu swego rozmiaru (hi,hi!)“. Hipster, co prawda ze zmieszaniem, ale wstał. Dzielny chłop, tylko zaraz przypomniało mu się, że rok temu miał jakąś bardzo skomplikowaną operację, że cierpi na astmę, że, że... Ten cały słowotok kierował do dresagangstera. Przyznam się szczerze, że w tym momencie bałem się kolejnych wypadków. Eh, tylko że myślałem, iż biedny będzie hipster, a tu... Poczułem rozwścieczony wzrok na swojej mordzie - dalej potoczyły się słowa, które mi nawet przez gardło nie przejdą. Wstałem, a w tym staniu przybrałem kolor rozdygotanej ze strachu bieli. „Z chamstwem nie wygram, nie wygram, lepiej być cicho, bo i po mordzie od chama dostanę, a cham to pan!“. Wzrokiem zacząłem miotać po autobusie, by jak poprzednicy znaleźć swoją ofiarę. Pies! Pies dumnie siedział, z wypiętą piersią, z wyciągniętym językiem. Babcia-właścicielka pochwyciła mój wzrok. Mój Boże, uchroń mnie! Babcia zaczęła podnosić (starczym tempem) w górę kulę, by we mnie nią cisnąć... Modlitwa wysłuchana, przystanek mój! Szybko, szybko, bo zaraz oberwę! Odnajduję budynek A przez Z. Wchodzę. Niby urzędnicy, niby wszystko normalnie... Nie, czekaj! Same baby. Ba-by. Bałem się, czułem się zaszczuty przez płeć piękną. Nie podobało mi się to wszystko. Odnajduję salę rozpraw, akurat wparowuję w wyznaczony punkt godzinowy. Tam też same baby. Baba-sędzina, baba-adwokat, cała sala to baba. Stanąłem w wyznaczonym punkcie dla straceńców i słucham: „Zgodnie uznaliśmy, że został pan skazany na odebranie prawa do bycia mężczyzną. W uzasadnieniu podane jest, że pański brak chamstwa i...“. Nie wytrzymałem, wyciągnąłem gaz pieprzowy, by pierzchnąć jak najdalej. Gaz pieprzowy okazał się granatem dymnym (moje wieczne roztargnienie!) - nawet chyba lepiej na tym wyszedłem. Czmychnąłem z budynku, a z budynku w las - a w lesie natrafiłem na partyzantkę. Nie wiedziałem zupełnie, że coś takiego w tych czasach jeszcze istnieje! Miło mi było dołączyć do tej wyklętej frakcyji zrzeszającej „naprawdę miłych facetów“. Odnalazłem w niej nawet swojego dawno zaginionego przyjaciela! No i znów mogę pić w spokoju swoją herbatkę, używać nadmuchanych pojęć podczas dysput o rzeczach, które mnie zupełnie nie obchodzą, i bezstresowo wegetować! *** Było cudownie. Piliśmy swoje ulubione herbatki, spoczywając w wygodnych fotelach. W przerwach pomiędzy parzącymi łykami, prowadziliśmy pseudowzniosłe dysputy. Szczęście nas otuliło i ukołysało, aż miło. Chciało się tak trwać aż do swojej śmierci. Do śmierci - eh, my głupcy... Są pewne dni, które pierwszym swym blaskiem dają sygnał, że właśnie w tych 24 godzinach wydarzy się przełom. Ciało zawsze takie sygnały wychwyci - gorzej z umysłem. Tak też i było tym razem. Pochłonięci wtedy byliśmy do reszty sporem na temat wizji polityki zagranicznej jakiegoś dalekiego kraju, który eksportował tylko przyciski do kawowych automatów. Podnieść cenę - nie podnieść. Do Ameryki zwiększyć eksport, do Rosji zmniejszyć. Powinni zmienić kolor przycisków na czerwony, bo czarny już się znudził - ah, co to była za wspaniała dyskusja! Humaniści doradzali, jakie techniczne zmiany powinny być zastosowane w układach bistabilnych. Techniczni nie zostawali w tyle - proponowali zmiany w broszurkach, aby język był bardziej kwiecisty. No i wtedy padł pierwszy strzał. Wszyscy w tym samym momencie się zerwali. Potężny zastrzyk adrenaliny zablokował umysł, aby włączył się instynkt. Obława! Obława! Na młode ciapy obława! Te grzeczne, ugładzone, w ciemnym lesie gdzieś schowane! Rzuciłem się w bok, na oślep gnałem, aż ziemia spod nóg tryskała. Pędziłem, słyszałem jak one klną! Starałem się jak najprędzej rzucić swoje ciało w mrok. Biegłem, nie patrząc prawie przed siebie. Jakaś gałąź poraniła mi policzek. Powoli wszelkie krzyki i wystrzały zaczęły cichnąć. Pędziłem jeszcze chwilę upewniając się przy tym, że nikt mnie nie goni. W oddali zauważyłem opuszczoną ruderę. Uznałem, że w niej przenocuję... Następnego ranka udałem się w kierunku naszego obozu, aby sprawdzić, co się stało. Stwierdziłem, że ostrożność jest jednak wskazana - więc skradałem się najciszej jak potrafiłem. Gdy ujrzałem pierwsze namioty, serce mi zamarło.

20


Wszędzie leżały zwłoki moich kolegów. Na zastygłych twarzach malowało się niesamowite przerażenie, niezrozumienie lub budząca się agresja. Na środku placu był wbity pal. Pal, jak pal, to nie było najgorsze. Do niego był przywiązany drutem kolczastym mój (nieżyjący już) przyjaciel. Strasznie pokiereszowany, odcięte genitalia w ustach ro...rob... Nie, nie mogę. Potrzebuję chwilę, by się uspokoić, przepraszam. Jeszcze wzbudza to we mnie wielkie emocje - nawet po dwudziestu latach! Do jego ciała była przymocowana tabliczka, na której napisane było: „Grzegorzu, twoje dni są policzone. Dorwiemy cię i potraktujemy jeszcze gorzej. Podpisane: dowództwo BABilonu, Iksowska“. Zamarłem ze strachu. W tym momencie miałem tylko jedną sensowną drogę do wyboru, ale nie chroniła mnie ona przed możliwością śmierci. Gniew, wściekłość, nienawiść, strach, przerażenie - melanż tych uczuć pływał w mojej czaszce i pulsował. Zacisnąłem pięść, zagryzłem zęby i poprzysięgłem zemstę. Przypomniałem sobie, jak dwa tygodnie temu ktoś wspominał, że gdzieś w Tatrach znajduje się ponoć bastion prawdziwych mężczyzn, którzy właśnie szykują się do obrony. Uznałem, że powinienem się tam udać, ale pojawiły się pewne wątpliwości. „Przecież odebrano mi prawo do bycia mężczyzną! Nie wpuszczą mnie, nie, jednak nie idę. Ale z drugiej strony... Muszę spróbować, to moje jedyne wyjście. Inaczej pewna śmierć, a tam może się nade mną zlitują...“ Wyruszyłem w długą i męczącą wędrówkę. Chodziłem leśnymi dróżkami i spałem w szałasach, aby tylko uchronić się przed żołnierkami BABilonu. Raz nawet podkradłem się do wsi (w porze obiadowej, aby pozostać niezauważonym). Dojrzałem w jednym gospodarstwie piękną, białą kurę. Kura bardzo chciała się ze mną zaprzyjaźnić (nie wiem czemu) i tym samym wydała na siebie wyrok. Porwałem ją, a potem upiekłem nad ogniskiem. Do dziś pamiętam ten smak! W pewnym momencie (gdzieś tak po pokonaniu 2/3 drogi) od moich adidasów po prostu odkleiły się podeszwy, więc musiałem chodzić boso. Mniej więcej raz na dzień udawało mi się przechodzić koło jakiegoś jeziorka, więc pozwalałem sobie wtedy na mały odpoczynek w odmętach wody. Mój dawno nieogolony zarost zamienił się w długą brodę, włosy z kolei były wiecznie posklejane od potu. Dotarłem w końcu w okolice obozowiska prawdziwych mężczyzn. Natrafiłem także przez przypadek na mężczyznę w podobnym stanie do mojego. Powiedział mi, że aktualnie obozowisko jest szczelnie oblężone przez oddziały BABilonu. Ponoć przesiedział już tutaj cały tydzień, szukając jakiejś luki w szańcach tych barbarzyńczyń. Nic, kompletnie zero jakiegokolwiek prześwitu! Załączyłem proces zwany dumaniem. Spytałem się towarzysza w niedoli, czy obrońcy mają jakąś bramę w umocnieniach - mają. Czy prowadzi do niej jakaś sensowna droga - prowadzi. Jak długi jest pas ziemi niczyjej - 300 metrów. Stwierdziłem, że naszą jedyną szansą jest zaskoczenie. Wpadłem na pomysł, by po zapadnięciu zmroku, gdzieś koło północy, w jakiś sposób wszcząć panikę w obozie babsztyli i przedrzeć się biegiem w kierunku bramy. Towarzysz stwierdził, że chyba lepszego pomysłu nie ma i nie będzie miał. Lepszej szansy mieć nie mogliśmy. Całkowite zachmurzenie nocnego nieba oraz deszcz bardzo ułatwił nam robotę. Podkradliśmy się do pozycji nieprzyjaciółek. Patrole były jednoosobowe, jednak kobiety zamiast wartować, to malowały sobie paznokcie w świetle latarek pod zadaszeniami. Dałem towarzyszowi sygnał wzrokiem i podpełzliśmy do najbliższego namiotu. W środku był prawie pusty. Prawie, bo znaleźliśmy skrzynkę z granatami. „Idealnie!“. Otworzyliśmy wieko, wyjąłem jedną wybuchową gruszkę. Szeptem powiedziałem rjak wyciągnę zawleczkę, to od razu biegniemy w kierunku bramy“. Ręce delikatnie zatrzęsły się z emocji, ale nie było już odwrotu. Szybko wyrwałem metalowy drucik z granatu i wrzuciłem zabójczą broń do skrzyni. Wyskoczyliśmy z namiotu i zaczęliśmy rwać ile sił w kierunku wymarzonej bramy. Z tyłu jakaś kobieta krzyknęła w naszym kierunku, lecz w tym momencie potężny wybuch wstrząsnął całą okolicą. Zaraz ze wszystkich stron było słychać gwizdki, krzyki, popędzanie... 200 metrów, 100 metrów, jesteśmy coraz bliżej. Wtem w moją bosą stopę wbija się kolczatka. Z całych sił pragnę dotrzeć do tej cholernej bramy, nie poddam się! Kolczatka z każdym uderzenie stopy o podłoże wbija się coraz głębiej, w końcu przy 40 metrach padam zamroczony bólem. Czuję, jak ktoś szarpie moje ciało i w myślach gotuję się już na najgorsze...

21


Obudziłem się dopiero po godzinie. Nie chciałem otwierać oczu. Czekałem. Zdziwiłem się jednak, gdy usłyszałem męskie głosy. Przecież powinienem być u tych babsztyli... Wszystko się zaraz wyjaśniło. Doktor powiedział, że ich obóz obserwował mnie od momentu, gdy wybito wszystkich moich kolegów z oddziału partyzanckiego. Szpiedzy donosili o każdym moim kroku - i wszyscy tutaj byli pod wrażeniem. Powiedziałem, że bardzo się bałem, bo w końcu odebrano mi prawo do bycia mężczyzną i nie wiedziałem, czy mnie tutaj przyjmą... Odpowiedź brzmiała mniej więcej tak, że wyroki sądu kobiecego nie mają mocy prawnej w stosunku do mężczyzn. Lekarz potwierdził także, że kiedyś by mnie tu na pewno nie wpuszczono, ale na szczęście zdołałem naprawić swój charakter. Dowiedziałem się także, że mój współtowarzysz w ogóle nie miał szans, by się tu dostać, jednak... wystarczyło, że podniósł mnie nieprzytomnego (samemu ryzykując życie) i doniósł do bramy. No i tak tu siedzę od tych dwudziestu lat, czekając, aż świat w końcu powróci do normalności, a kobiety przestaną ustanawiać męskie wzorce. „Ktokolwiek bierze miecz, zginie od miecza, a ktokolwiek nie bierze miecza (albo z rąk go wypuszcza), zginie na krzyżu“ Simone Weil

fot. Artur Rz epka

22


Agata Sienkiewicz (Helena Chaos) Bibliotekarka z wścieklizną mózgu, objawiającą się ciągłą potrzebą „robienia czegoś“. Inicjatorka portalu „Herbatka u Heleny“ oraz miesięcznika „Herbasencja“. Jednoosobowy dział DTP dwumiesięcznika kryminalno-fantastycznego „Qfant“. Były członek Loży Nowej Fantastyki. W sieci osiagalna pod pseudonimami Oke Mani, Suzuki M. i Helena Chaos. Wielbicielka literatury klasycznej, fantastyki, mang i anime. Zwierzolub z poważną fiksacją w kierunku kotów. Potomek Dżyngis-chana.

Koniec świata

miniatura

Ta noc była zdecydowanie najgorsza. Kaszel budził mnie co chwilę. Wstawałam kilka razy, żeby wziąć tabletki. Lekarz powiedział, że pomogą mi zasnąć, ale wcale nie pomagały. To nie była pierwsza ciężka noc. Zmęczenie doprowadzało mnie do szaleństwa. Wpatrywałam się w czerwone cyferki elektronicznego budzika i byłam pewna, że każda minuta trwa co najmniej godzinę. Ostatni zapamiętany kaszel przypadł na piątą siedemnaście. Obudziłam się po dziesiątej. Usłyszałam śpiew ptaków za oknem i pomyślałam, że na zewnątrz świeci słońce. Nie pamiętałam snu, ale na pewno było to coś przyjemnego, bo miałam dobry humor. Czułam się cudownie. Leżałam w łóżku jeszcze pół godziny, zanim odzyskałam pełną świadomość. Przez ten czas nie miałam ani jednego ataku kaszlu, ale byłam na niego przygotowana. Z łóżka wyciągnęło mnie burczenie w brzuchu. Wygrzebałam się z pościeli i powoli usiadłam. Nie zaczęłam kaszleć, nie miałam zawrotów głowy. Wszystko było nadal w porządku. Zjadłam małe śniadanie, umyłam się i ubrałam. Dotarło do mnie, że poprawę zdrowia powinnam w jakiś sposób wykorzystać, wiec postanowiłam uzupełnić zapasy w prawie pustej już lodówce. Nie wychodziłam z domu od kilku dni. Na zewnątrz był inny świat. Okolica jeszcze nigdy nie wydawała mi się taka piękna, pogoda idealna jak na końcówkę czerwca przystało. Radosne dzieci na placu zabaw, na ławeczkach przed blokami roześmiane starsze panie z pieskami. Drzewa i trawa były soczyście zielone, powietrze rześkie, a szum ulic przytłumiony przez śpiew ptaków. Wszystko skąpane w promieniach słońca. Czułam się jak w pięknym śnie. Już po kilku krokach byłam pewna, że na wycieczce do sklepu się nie skończy. Postanowiłam odwiedzić moją przyjaciółkę. O tej porze powinna być w domu. Na przystanku okazało się, że nastąpiła kolejna w tym roku zmiana organizacji ruchu i tramwaj, którym do niej jeździłam, tajemniczo zniknął z rozkładu jazdy. Stanęłam bezradnie i zaczęłam

23


szukać wzrokiem innych przystanków, kiedy zauważyłam przyglądającego mi się z uśmiechem chłopaka. Speszona odwróciłam wzrok i udawałam, że studiuję rozkład jazdy. - Nowa? - zapytał głos tuż obok mnie. Stał może krok ode mnie. Nadal się uśmiechał. Było coś niesamowitego w tym uśmiechu. Coś, co sprawiło, że od razu mu zaufałam. Patrzył mi głęboko w oczy, a ja nie czułam strachu. Może wpłynęła na to jego uroda, a może ten cudowny poranek, ale wiedziałam, że nie będę próbowała się go pozbyć. - Słucham? - zapytałam, nie bardzo wiedząc, o co mu chodzi. - Czy jesteś nowa? - powtórzył, jakby sens pytania był oczywisty. - Nie, mieszkam tu już kilka lat - odpowiedziałam zdezorientowana. Zmarszczył brwi. Zastanawiał się, o czym mówię, ale po chwili otworzył szeroko oczy, jakby coś zrozumiał. Spojrzał na mnie z uśmiechem, jakim dorośli obdarzają małe dzieci, kiedy powiedzą coś wyjątkowo naiwnego. - Wyglądałaś na zagubioną, stąd to pytanie. - Miałam jechać do przyjaciółki, ale chyba nic z tego nie wyjdzie. Zabrali mi tramwaj. - O, to fajnie się składa! - powiedział z szerokim uśmiechem. - Może potowarzyszysz mi do zoo? - Zoo? - powtórzyłam unosząc brwi.- Czemu nie? W tej samej chwili podjechał tramwaj. W czasie jazdy dowiedziałam się, że ma na imię Tomek, ma dwadzieścia siedem lat, obecnie główne snuje się po mieście, ale wcześniej pracował w banku. Czułam, że mogłabym z nim jechać tym tramwajem jeszcze bardzo długo. Wysiedliśmy przy zoo. Stanęłam w kolejce po bilet. - Nie trzeba - powiedział, ciągnąc mnie za rękaw. - Znam tu parę osób. Jak gdyby nigdy nic przeszliśmy przez bramę. Strażnik nawet na nas nie spojrzał. Pozwoliłam mojemu towarzyszowi prowadzić. Wyglądało na to, że dobrze wie, dokąd zmierza. Przez cały czas rozmawialiśmy o różnych drobiazgach: co lubimy, a czego nie, o czym marzymy, czego się boimy. Czułam, że jest mi coraz bliższy. Przystawaliśmy przy każdym wybiegu, udało mi się nawet pogłaskać żyrafę. Nie myślałam o powrocie. Miałam wrażenie, ze mam cały czas świata dla siebie. Tomek chyba też tak czuł. Po jakiejś godzinie stanęliśmy przy wybiegu zebr. Tomek oparł się o barierki i zamilkł. Przez chwilę wyglądał na bardzo odległego. - Lubię zebry- powiedział, nie patrząc na mnie.- Są takie punkowe. Po tych słowach wszedł na oddzielający zebry od antylop murek, minął podwójne ogrodzenie i znalazł się na wybiegu. Zamurowało mnie. - Zwariowałeś?- wysyczałam przez zęby, rozglądając się, czy nikt tego nie widzi. - Spokojnie, wszystko jest ok. Skierował się w stronę stada. Jak na zawołanie, zza zakrętu wyszedł jeden z pracowników zoo. Ku mojemu zaskoczeniu obrzucił scenkę obojętnym wzrokiem i poszedł dalej. Patrzyłam za nim z szeroko otwartymi ustami. Tomek stał w samym środku stada. Zwierzęta lizały go po rękach i przykładały aksamitne pyski do jego policzków, a on je głaskał i poklepywał. Patrzyłam na to jak zaczarowana. - Robiłeś to już wcześniej? - Pewnie - odpowiedział, nie patrząc na mnie. - Robię to zawsze, kiedy tu jestem. Wiesz, lubię zwierzęta bardziej niż ludzi. Nie kłamią, nie prowadzą gierek, nie gonią za pieniędzmi, a jeśli kochają, to bezwarunkowo. Przychodzę do nich za każdym razem, kiedy potrzebuję towarzystwa. Tylko z nimi tak naprawdę mam kontakt. Ostatnie zdanie powiedział takim tonem, jakby wyjawił mi największą tajemnicę. Patrzył mi przy tym głęboko w oczy, ciekawy mojej reakcji. A ja znowu nie wiedziałam, o co chodzi. Kiedy do mnie wrócił, byłam pewna, że powtórzy tę akcję z innymi zwierzętami i modliłam się, żeby nie były to tygrysy albo niedźwiedzie. Reszta spaceru upłynęła jednak bez niespodzianek.

24


Było dobrze po szesnastej, kiedy usiedliśmy na ławeczce przy wybiegu tygrysów. Nie czułam zmęczenia, a przecież jeszcze wczoraj spędziłam cały dzień w łóżku, wyczerpana kaszlem i bezsennością. Tomek wyciągnął przed siebie nogi, ręce splótł na karku i z nutą zamyślenia w głosie zapytał: - Myślisz czasem o śmierci? Byłam lekko zaskoczona, że w tak pięknej chwili poruszył taki temat. - Oczywiście, że myślę. Każdy czasem myśli o śmierci - odpowiedziałam, starając się, aby mój głos brzmiał beztrosko. - I? Jak ci się wydaje: jest coś po? - Nie - odpowiedziałam zgodnie z moimi przekonaniami.- To po prostu koniec. Gaśnie światło i nas nie ma. - Boisz się śmierci? - Swojej? Nie. Jak umierasz, to już nic więcej cię nie interesuje. Czego tu się bać? Tomek zatonął w myślach. Nie chciałam mu przeszkadzać. Wystawiłam twarz do słońca i zamknęłam oczy. Wydawało mi się, ze to najpiękniejszy dzień mojego życia. - Jest taki wiersz Miłosza, „Piosenka o końcu świata“ - powiedział nagle. - Przypomniałem go sobie niedawno i długo o nim myślałem. Umierasz, więc kończy się twój świat, ale tak naprawdę, życie toczy się dalej. A co zrobisz, jeśli okaże się, że śmierć to jednak nie koniec?- odwrócił się w moją stronę i znowu z zaciekawieniem oczekiwał reakcji. Nie podobał mi się ten temat. Chciałam go jak najszybciej zakończyć, więc odpowiedziałam zdawkowo: - Wtedy będę się martwić. Odwróciłam twarz do słońca i ponownie zamknęłam oczy. Poczułam dłoń gładzącą moje włosy. Zdążyliśmy wyjść z zoo przed zamknięciem bram. W tramwaju umówiliśmy się na następny dzień i z przystanku każdy podążył w swoją stronę. Byłam szczęśliwa. Czułam, że w moim życiu wszystko zmieni się teraz na lepsze, a kiedy myślałam o Tomku, w moim brzuchu harcowały motyle. To był idealny dzień. Wchodząc do mieszkania myślałam o tym, że jutro zobaczę go znowu. Zamknęłam za sobą drzwi, powiesiłam torebkę na wieszaku i poszłam się przebrać. W sypialni panował półmrok, zapomniałam rano odsłonić okno. Odsunęłam zasłony, a ostatnie promienie słońca delikatnie rozjaśniły pokój. W łóżku leżało moje ciało.

Ostatnie zdanie powiedział takim tonem, jakby wyjawił mi największą tajemnicę. Patrzył mi przy tym głęboko w oczy, ciekawy mojej reakcji. A ja znowu nie wiedziałam, o co chodzi. 25


Jarosław Sapierzyński (bury_wilk) Zodiakalny lew urodzony A.D. 1977 w Warszawie. Spontanicznie, pod pseudonimem bury_wilk publikuje opowiadania na kilku portalach internetowych. Podobno kilka osób je czytało. Opowiadanie „Jesienny liść“ ukazało się w kwartalniku Szafa. Opowiadanie „Zdrada - licentia erotica“ zostało wydane w ramach antologii „Wolni z wyboru“, zaś tekst „Hero Turbo“ doczekał się amatorskiej adaptacji w formie słuchowiska. Opowiadania „Smok“ i „Graj, muzyko“ znalazły drukowane miejsce w antologii „Przedświt“. W numerze Nowej Fantastyki z sierpnia 2010 roku ukazała się recenzja tej ostatniej pozycji, gdzie opowiadanie „Graj muzyko“ zostało wyszczególnione jako jedno z najciekawszych. Kilka opowiadań doczekało się wyróżnień na różnych internetowych portalach literackich, w tym teksty „Znikający punkt”, „We don‘t need another hero” i „Kicia” na stronie „Nowej Fantastyki”. Mieszka z żoną i synem, oprócz pisarstwa ma szerokie zainteresowania, z których na pierwszy plan wysuwają się podróżowanie, piłka nożna i browarnictwo amatorskie. Je dużo mięsa, wystrzega się czosnku i wbrew burowilczości jest szowinistyczną, męską świnią.

fantasy Czterdziesta czwarta karczma Mortusa - Mortus, a „Pod Szeroką Kiecą“ byłeś? Słyszałem, że kobitki tam gorące, jak prosiak z rożna... - Aleś ty głupi, Robin! - Mortus skrzywił się zniesmaczony i otwartą dłonią dał kompanowi po głowie. Może nie nazbyt mocno, ale wystarczająco, by temu spadła zawadiacka czapka z bażancim piórkiem. Z damami jesteśmy, do szanownego wyszynku idziemy, a ty o zamtuzach... - O wybaczenie proszę. Robin zaczerwienił się zawstydzony i podniósł czapkę, ale towarzyszące im damy nie wyglądały na zażenowane, a wręcz po cichutku chichotały. Zapewne świetnie wiedziały, że przybytki w typie „Szerokiej Kiecy“ nie były dla Mortusa nieznanym lądem, jednak nie wydawały się tym przejmować. A może nawet im to imponowało? - Ostatnio byliśmy z bandą Czerwonego Jasia w „Starym Zajeździe“. - Mortus zakończył niezręczną sytuację i powrócił do opowieści o karczmach, w których raczył bywać. - To na zachód od miasta, ze trzy stajania będzie. Wchodzimy, zapachy mięsiwa, gwar, śmiechy, no, powiadam wam, że klimacik przedni. Pod oknem panowie rycerze siedzą, w kości grają, z drugiej strony, za przepierzeniem, jakieś chłopki, ale też wesołe, podpite już trochę. Trzech nicponi żeśmy przegnali, miejsce się znalazło, a zaraz i dzbaniec przepalanki, zupa z krupami i świński udziec. Nie pogadasz, wszystko, jak trza. Trochę po zachodzie stary bajarz przyszedł, panowie rycerze piwo mu postawili, to i gadać zaczął i mus rzec, że ciekawie. Warto pójść było, oj warto.

26


- To czemu dziś nam nie tamtędy droga? Paniczu Mortus, chętnie bym bajarza posłuchała i smacznym kęsem nie pogardzę... - Róża, jedyna córka Frimmy, najbogatszego kupca w mieście, zaszczebiotała w sobie właściwy sposób i zrobiła przesadnie smutną minę. - Nie smuć się, panieneczko! „Czarny Rumak“ jest ciebie godzien, wspaniałych opowieści tam uświadczysz, wyśmienitej strawy zaznasz, a i potańcować nie zawadzi, czego w „Starym Zajeździe“ nie było. - Ale następnym razem tam pójdziemy? To by już dwudziesta trzecia moja karczma była... - No niestety, prędko tam pokazać się nie mogę. Przykro mi niezmiernie. - Jakże to? Złego coś tam się przydarzyło? Opowiadaj paniczu Mortus, opowiadaj! - Druga z dam, Lili, pasierbica felczera Larsa Ulryka Bitcha, podchwyciła temat z takim zainteresowaniem, że młodzieniec, choć mu nie w smak było, musiał coś jeszcze dodać. Syn jubilera miał jednak niezłą kiepełę i potrafił tak wszystko powiedzieć, by wyszło podług jego wizji. - Nie ma co gadać, tych trzech, cośmy ich od stoła przegnali, wróciło ze swoją hanzą i się bijatyka zrobiła. Kilka stołów poszło, kotary ktoś podpalił, służkę też ponoć zgwałcono i choć nie pierwszy i nie ostatni raz, to się karczmarz wściekł. Ot i cała historia. Za to jeszcze wczoraj na jedno piwko wstąpiłem do „Zdziczałej Kobyłki“... - Znaczy się łomot wam miejscowi spuścili? - Robin po raz kolejny nie wykazał się stosownym taktem, nie wspominając już o lotności umysłu, o którą było u niego mniej więcej tak ciężko, jak ciężką miał rękę jego ojciec, przedstawiciel cechu kowali w radzie miejskiej. - Psia jucha, zaraz ja ci łomot spuszczę! Karczmarz się wściekł, tak rzekłem? Toć, na rzyć demona, wiem, co mówię! - Mortus! - Róża stanowczo skarciła przekleństwo, choć chyba tylko dla pozoru, bo w wyszynkach, w których nie raz bywała, nasłuchała się słownictwa znacznie bardziej zalatującego rynsztokiem. Gdyby jej ojciec wiedział, gdzie bywa wieczorami... Na szczęście wierzył, że razem z Lili bierze lekcje haftu. - Przepraszam, ponosi mnie jak ten ćwok coś palnie. - Samżeś ćwok! - Robin nie był może najbystrzejszy, ale nie lubił jak go obrażają. Mało brakowało, a doszłoby do przepychanki, ale obecność kobiet ostudziła gorące, młode głowy, poza tym cała czwórka stanęła właśnie pod bramą prowadzącą do „Czarnego Rumaka“. Wielki jak niedźwiedź wykidajło przyjrzał się im krytycznie, zmarszczył zarośniętą, zrytą bruzdami i bliznami twarz i warknął coś niezrozumiałego, ale gdy poczuł na dłoni ciężar złotej monety zmrużył oczy i usunął się z drogi. Przez podwórze, obok studni, przeszli do drzwi i już po chwili znaleźli się w gwarnym, ciepłym i przyjemnie zadymionym wnętrzu. Zgrabna dziewczyna pojawiła się niemal natychmiast i zaprowadziła gości do okrągłego stolika. Filuternie puściła oko do Mortusa, on odpowiedział jej dyskretnym uśmiechem, ale nikt z pozostałych tego nie zauważył. Szybko przyniosła zupełnie zacne wino, miskę z okraszoną kaszą i pieczoną gęś. Trunek rozszedł się w mgnieniu oka, tak, że zaraz potrzebna była repeta, drób zaś miał mniej szczęścia i, ledwie skubnięty, musiał zaczekać, bo rozweselone już towarzystwo zajęło się rozmowami i śmiechem. - Patrzta, tam pod ścianą, to sam Rufus herbu Kozia Głowa! - Robin pierwszy zauważył znanego i uwielbianego powszechnie rycerza. - Iiiiii!!! - Róża i Lili zapiszczały jednocześnie, po czym, gdy zorientowały się, że obiekt ich potajemnych westchnień, zaintrygowany krzykiem zwrócił na nie uwagę, speszone spuściły oczy i spąsowiały zawstydzone. - Cha, mówiłem, że tu przyjść warto? Zacne persony tu bywają, a choćby tam popatrzcie, w kącie ta postać wielka... Wiecie li kto zacz? Toć to Barabasz, nasz kat! A tam, tamten wyelegantowany, w złotym surducie, to Nordyk, Wielki Koniuszy. - A tam Oportunia, twoja ciotka... - Lili szturchnęła w bok Różę. - A żeby ją smok wychędożył... - Róża zaklęła szeptem, schyliła głowę i starała się ukryć za Robinem. Miała szczęście, bo ciotka nie tylko jej nie zauważyła, ale po chwili opuściła karczmę. Dziewczyna odetchnęła głębiej.

27


- Że też się chce starej po oberżach łazić... Niech no się kiedy wujo dowie, to awantura będzie taka, że pół miasta usłyszy. - A jaka będzie, jak dowie się twój ojciec? - Mortus zaśmiał się głupawo i dolał wina do pustych już kielichów. Tymczasem w karczmie pojawiła się grupa minstreli i raz dwa zaczęli tak skocznie przygrywać, że towarzystwo poczęło tupać i klaskać, a wcale nie długo później pierwsi odważni poderwali się do tańca. Wśród tej awangardy nie mogło oczywiście zabraknąć Mortusa, który chwycił za rękę Różę i niemal na siłę odciągnął ją od stołu. Robin i Lili rychło poszli w ich ślady, a za nimi poszły w tan kolejne pary. - Odbijany!!! - krzyczał najniższy z muzykantów, odziany na niebiesko brodacz o figlarnych, jasnych oczach. - A teraz, czcigodne damy i szanowni panowie, będzie coś wolniejszego! Odbijany nie bardzo przypadł do gustu Mortusowi, bo Róża trafiła do samego Rufusa herbu Kozia Głowa, któren ochoczo schwycił jej dłoń i poprowadził na sam środek sali. Dziewczyna była pod ogromnym wrażeniem i nawet nie próbowała protestować. Ba, chętnie pozwoliła zmienić styl tańca na bardziej swobodny i sama zaczęła niby niewinną, ale wiele obiecującą wymianę zdań. - Odbijany! - znów wydarł się minstrel. Tym razem Mortus był za daleko, by wrócić do niewiasty wybranej na dzisiejszy wieczór, więc obracając inną, której nie zaszczycił nawet dłuższym spojrzeniem, patrzył z rosnącą złością, jak Róża w coraz lepszym nastroju flirtuje tym razem z jakimś pospolitym chłopakiem z miasta. - A teraz mała przerwa, gardła mus zwilżyć! Rufus całe szczęście zajął się rozmową z innymi rycerzami, ale Róża nie wróciła do stolika swoich towarzyszy, lecz przeszła pod ścianę i kontynuowała zaczęty w trakcie tańca dyskurs z nieznajomym chłystkiem. Nic, tylko terminator u jakiegoś sklepikarza! - myśli Mortusa były coraz agresywniejsze. A może po prostu żaczyna? Dość tego! - Jaśnie panienko Różyczko! - Syn jubilera w kilka kroków stanął obok rozmawiającej pary. Och, przepraszam, że przeszkadzam w tak wysokich lotów dyskusji, ale zaraz podadzą kuropatwy z truflami i nie godzi się by stygły... - Tak, tak, zaraz podejdę... - Róża była wyraźnie zaintrygowana tym, co prostaczek jej opowiadał. - Wiesz paniczu Mortus, że ten tu Erazm Flamand, żak naszego królewskiego uniwersytetu, był w samym Cracum i smoka tamtejszego widział? - Ta i dwa jednorożce... - Mortus już nie krył się z niechęcią do zagranicznego studenta i w jego głosie wyraźnie słychać było drwinę. - O jednorożcach jeno słyszałem... - Słuchaj no... Jak ci tam? Erazm... Wiem, że ci radośnie, bo ktoś przez pomyłkę jakąś wpuścił cię do szanowanej oberży, aleć chybaś jeszcze tyle nie wypił, by nam farmazony wciskać? A tę kubraczynę, że tak zapytam, to ze stracha na wróble zdjąłeś? - Mortus! - Tym razem Róża była autentycznie zła. - Mityguj się! - Ech, kubraczek... - Żak zrobił sztucznie smutną minę. - Faktem jest, że nic nie wart, jednakoż o czym waćpan wiedzieć nie może, noszę go, bom zakład przegrał... - Toś kiep, bo kto zakłady przegrywa, ten kiep! - Syn jubilera triumfował. - ...że starego ślepce oszukam i mu drewniane dukaty do kapelusza proszalnego wrzucę. Za uczciwym, ot co, więc w kubraku starym wolałem chodzić. - Widzisz, wstydź się! - Róża popatrzyła z dumą na studenta i wyższością na Mortusa. - Po dobroci i w ludzkim języku, widzę, że aluzji chłopczyku nie pojmiesz... Mortus już chciał zdzielić bezczelnego żaka w zawadiacko uśmiechniętą fizis, kiedy wydarzyło się coś, czego żaden z nich nie przewidział. Oto minstrele znów zaczęli przygrywać, a kiedy tylko cytra wygrała pierwsze nuty, jak spod ziemi wyrósł przy nich Rufus Kozia Głowa i porwał Różę do tańca. Mortus opuścił wzniesioną pięść i już nie patrząc na konkurenta, wściekły odszedł do stołu. Przechylił gąsiorek z winem i pociągnął kilka solidnych łyków. Robin i Lili tańczyli w najlepsze, więc nie było nawet do kogo gęby otworzyć. Nie tak miał wyglądać ten wieczór, zupełnie nie tak...

28


Czy to trufle były stare, czy kuropatwy źle oprawione, dość, że nawet taki specjał w tej chwili nie poprawił młodzieńcowi humoru. Cóż, czasem wszystko układa się inaczej, niż byśmy sobie życzyli, a z losem nie warto walczyć, dlatego, nie informując towarzyszy, Mortus wstał i skierował się ku wyjściu. - Już? Myślałam, że będzie okazja... porozmawiać. - Dziewczyna, która obsługiwała na sali, jako jedyna go zauważyła. - Jola... A wie panienka, nie mam dziś nastroju na tańce... - Rozumiem, rozumiem, wybranka z kim innym pląsa. Ja bym tak panicza nie zostawiła nawet dla księcia. - Jola uśmiechnęła się kącikami ust i niby speszona spuściła oczy. - Zostawiłabyś, zostawiła. - Mortus, nieco wbrew sobie, odpowiedział na uśmiech. Poznał tą dziewkę już dawno i nawet parę razy ją podszczypnął, choć bez jakiegoś zaangażowania, ot tak, dla żartu. Teraz przyjrzał się jej uważniej. Długie rzęsy trzepotały niczym zrywający się do lotu gołąb, bujna pierś falowała rytmicznie, szyja długa, kibić tak wąska, że pewnie dałby radę ją dłońmi objąć, kosa złota, gruba, a usta pełne, wilgotne i kuszące. - No może, dla księcia - dziewczyna zaśmiała się rezolutnie, - ale dla rycerza żadną miarą. Taki wojak to mieczem machać umie, ale na miłości się nie zna, a panicz... Co innego... A i pierścionek mógłby mi piękny wyszykować. Młodzieniec nie zastanawiał się, skąd Jola wie, czym się zajmuje jego rodzina. Ostatecznie nawet on sam mógł jej coś niecoś po pijaku napomknąć. Zamiast tego chwycił służkę w pół i gwałtownie ucałował. Nie próbowała się bronić, a gdy tylko oderwał wargi od jej ust pociągnęła go na zaplecze. - Tylko szybko paniczu, bo jak za długo mnie na sali nie będzie, to się karczmarz złościć będzie i nawet wyrzucić mnie może. Bez skrępowania wysoko podciągnęła spódnicę i opierając się o dębowy stół wypięła jędrne pośladki. Mortusowi nie trzeba było dwa razy powtarzać... - Wpadaj częściej. - Złoty dukat powędrował do kieszonki w szarym fartuszku, a szybki buziak na policzek młodzieńca. Nim ten zdążył odpowiedzieć coś miłego Jola złapała miskę z kaszą i pobiegła na salę. Mortus zasznurował spodnie i przez nikogo więcej nie zatrzymywany wyszedł z oberży. Nocne powietrze było rześkie, przyjemne szybko wywiało resztki gniewu, które, nawet pomimo przygody ze służką, wciąż pozostawały w głowie młodzieńca. Pora nie była jeszcze bardzo późna, ochota do zabawy wróciła, więc może ta noc nie była jeszcze stracona? Tylko, gdzie by tu się wybrać? Chuć na razie została zaspokojona, więc Mortus wolał raczej szukać wesołego, męskiego towarzystwa, ale nie mógł się zdecydować, dokąd iść. Najbliżej mu było do „Wiecznego Tułacza“, jednak nie przepadał za tą oberżą, a i jej bywalcy nie darzyli go nadmierną sympatią. Niewiele dalej, tyle, że w przeciwnym kierunku, można było wpaść do „Wyszczerbionego Miecza“, ale i to było marne wyjście, bo na dziewięćdziesiąt procent nie było tam żywego ducha. „Kudłaty Niedźwiadek“ przechodził właśnie remont, „Smyrnięta Wróżka“ stała się zdecydowanie nie modna, a wszystkie inne oberże, co prawda mogły być wielce obiecujące, ale znajdowały się naprawdę kawał drogi stąd. Mortus nieobyczajnie podrapał się po kroczu. Najwyraźniej złapał od Joli jakieś wredne robactwo, które teraz podgryzało go w najlepsze. Przykra sprawa, ale niestety na porządku dziennym, jeśli chce się korzystać z przyjemności życia. Z grymasem niezadowolenia tarmosił się po portkach i jakoś tak zupełnym przypadkiem odwrócił się na południe, w kierunku portu, doków i znajdujących się przed nimi ciemnych, biednych i niebezpiecznych dzielnic. Raz się żyje! To może był głupi pomysł, ale właściwie młodzieniec prawie nigdy się nie zapuszczał w tamte okolice, a jeśli już, to tylko za dnia. A przecież w okolicach portu musiały czekać tawerny, być może bardzo wesołe, gwarne i pełne ciekawych ludzi. Zaliczyć coś takiego, to byłoby dla bywalca uczęszczanych przez elity lokali zupełnie nowe i na pewno fascynujące przeżycie. Niebezpiecznie, na demony, nie da się zaprzeczyć, ale to strasznie kuszące! Na dodatek, to byłaby wspaniała zdobycz na liście odwiedzonych oberż. Numer czterdzieści cztery, port, tawerna jeszcze nie znana.

29


Wspomnianą listę Mortus miał tylko w głowie, ale jeśli ktoś by spytał, gotów był w każdej chwili wyrecytować wszystkie czterdzieści trzy zaliczone przybytki, opowiedzieć o ich właścicielach, obsłudze, serwowanym żarełku i bawiących się w nich ludziach. Daleko by w mieście szukać drugiego takiego znawcy! Odważny pomysł, jak się okazało, w realizacji rzeczywiście wymagał nie lada hartu ducha. Zanim Mortus dostał się na oświetlone portowe nabrzeże najadł się strachu co nie miara, spocił się, nabiegał i chyba tylko szczęściu zawdzięczał, że nic złego go nie spotkało. Ledwie przeszedł most nad młynówką, niemal wpadł na dwa ghule, pożerające jakiegoś podgniłego trupa. Nie goniły go, bo po cóż miały tracić energię na coś takiego, jeśli właśnie rozprawiały się z zupełnie pokaźną kolacją? Chłopak nie zastanawiał się nad tym. Zadowolony, że udało mu się uciec, skoncentrował się na tym, by zachować większą ostrożność. Z mrocznych, cuchnących zaułków dochodziły dziwne odgłosy, tajemnicze, błyszczące zielenią, czerwienią i złotem oczy pojawiały się i znikały, coś szmerało, coś warczało, generalnie, było się czego bać. Wcale nie długo po przygodzie z ghulami, Mortus usłyszał przed sobą, za winklem odgłosy, które wydały mu się bardziej podejrzane od innych, dobiegających z okolicy. Nie pomylił się, a spostrzegawczość uchroniła go przed wpakowaniem się w sam środek porachunków między zbójeckimi gildiami. Rzezimieszkowie nie zachowywali się szczególnie głośno, ale awantura była na całego. Szły w ruch nie tylko pięści, ale i noże i miecze i kusze, a chyba nawet, tego Mortus nie był pewien, ktoś rzucał zaklęcia. Grunt, że w porę się zorientował i niezauważony obszedł niebezpieczny teren bocznymi uliczkami. Potem poszło już lepiej. Co prawda młodzieniec bez przerwy czuł się obserwowany, zdawało mu się, że pułapki czyhają za każdym rogiem, a nawet jeśli nie, to bał się, że zabłądzi, ale ostatecznie cały i zdrowy znalazł się w porcie. To, co zobaczył, wywołało niemały szok. W życiu by się nie spodziewał, że jego własne miasto tętni nocą takim życiem, a przecież sam całe godziny po zmierzchu spędzał w modnych karczmach i na balach. Tu, w portowej dzielnicy, spotkał się z rozrywką w zupełnie innym wymiarze. Zabawa, picie, hulanki i swawole nie ograniczały się do oberż i kilku kręcących się w ich pobliżu ladacznic. Wszędzie pełno było ludzi, paliło się wiele ognisk, otwartych było nawet kilka straganów, głównie ze słodyczami, pieczywem i napitkami, w tę i we w tę przechadzali się handlarze przeróżnym, trefnie wyglądającym towarem, na skwerach ulokowali się grajkowie, nierządnic było wręcz zatrzęsienie, wreszcie, gdzie nie spojrzeć, kłębiły się mniejsze i większe grupki podchmielonych ludzi, śmiejących się głośno i zajętych zabawą. Co jakiś czas wybuchały bójki, ale nikt raczej się tym nie przejmował. Im bliżej nabrzeża, tym tłok był większy, a tłuszcza gwarniejsza. W bocznych uliczkach tańcowano, w bramach grano w karty i kości, a na jednym z placów, ku radości gawiedzi, pokazywano w klatkach żywe potwory. Nie ma co, warto było przełamać strach i tu przyjść! Mortus przedzierał się przez cały ten tłum z coraz większą fascynacją i rosnącą w duszy euforią. Zakupił pyszną bułkę z pieczonym boczkiem, wypił solidny kubek jakiejś pieruńskiej elfiej ziołowej nalewki o nazwie niemożliwej do powtórzenia i nie wiedzieć w jakim celu zaopatrzył się w glinianego kogutka. Entuzjastycznie zareagował, gdy zupełnie obca, ale całkiem atrakcyjna dziewczyna w czerwonej spódnicy i białej bluzeczce z piskiem przyskoczyła do niego i sprezentowała gorącego całusa. Już po chwili tańczyli razem do wygrywanej na prostych smyczkach, żwawej melodyjki. Dosiadł do towarzystwa rozprawiającego się z wędzonymi rybami i gąsiorem bimbru, potem skosztował niewyobrażalnie słodkiej i lepiącej maziaji i porzucał podkową, przy której to okazji zarobił trochę pieniędzy. Jeden wielki festyn! A tam, to przecież rycerz Gerlach! Młodzieniec nie mógł uwierzyć, że tak szanowana i, było nie było, bardzo majętna persona, znalazła się tutaj wśród plebejuszy i na dokładkę świetnie się bawi.

30


Rychło okazało się, że nie jest to nic nadzwyczajnego. Wystarczyło baczniej przyjrzeć się ludziom, by dostrzec znanych mieszczan, arystokratów, ich wybranki serc, a także samotne białogłowy z samego zamku. Nie chodzili w swoich najlepszych i najbardziej okazałych strojach, większość miała nawet zwykłe kurty i płaszcze z kapturami, aby nieco zatuszować osobowość, ale przecież Mortus znał ich z widzenia i nie miał problemu z rozpoznaniem, nawet w tak dziwnych okolicznościach. Co tu robiła księżna Alabaster? A ubrany jak zwykły rzemieślnik burmistrz? Jeśli oni, to właściwie czy można się było dziwić mistrzom cechowym, rycerzom i podkomorzemu? Nawet twarz czarodziejki Papillon mignęła gdzieś w pobliżu kramu z ozdobami. Niesamowite! Najbogatsi kupcy, nie tylko miasta, ale i całego państwa, przechadzali się niby nigdy nic, ale akurat ich bytność w porcie można było uznać za względnie normalną. Jednak to, że jeden z nich - Brutus Złoty, osobiście poprowadził oddział uzbrojonych w dębowe lagi zabijaków, by, wcale nie szukając ukrycia w ciemnościach, rozprawić się z trzema szulerami, mającymi rozstawiony pod fontanną stolik z kośćmi, a potem, ot tak po prostu, tuż obok przysiadł na ławeczce i raczył się winem w towarzystwie nierządnicy, powinno chyba budzić sensację? Nie budziło. Nikt nie zwracał uwagi. W całym, tym rozgardiaszu, Mortus niemal zapomniał, że przyszedł tu w poszukiwaniu swojej czterdziestej czwartej karczmy, ale ta znalazła się praktycznie sama. Szeroka ulica wyprowadziła go wreszcie na sam brzeg kanału portowego, wzdłuż którego, w rzędzie kamiennych domów pełno było mniejszych i większych tawern. Tylko którą wybrać? Młodzieniec przeszedł jeszcze kawałek i z błyskiem w oku stanął pod dyndającym na srebrnym, grubym łańcuchu szyldem, obwieszczającym, że tu oto mieści się „Wietrzna Tawerna Jednonogiego Jacka“. Lokal był w sam raz. Sugerując się rozmiarami kamienicy i wystawnością frontu, wydawał się nie za duży, nie za mały, nie za biedny, ale też na pewno nie ekskluzywny. Sporo towarzystwa wchodziło, sporo wychodziło, ze środka dochodził śmiech i wyraźne dźwięki wygrywanej na cytrach i fletniach muzyki. Mortus zdążył już sobie obiecać, że w tej okolicy będzie częstym gościem, że zaliczy tu każdą, nawet najmniejszą, nawet najbardziej zaplutą karczemkę, ale póki co trzeba było od czegoś zacząć i to miejsce uznał za wyśmienite. - Paniczu, chcesz wejść? Przydałaby ci się dama u boku! - Kurtyzana, która zaczepiła młodzieńca, miała już swoje lata, ale, szczególnie jeśli zważyć na jej profesję, trzymała się zupełnie dobrze. Była czysta, czarną suknię nieźle dopasowała do wciąż atrakcyjnej figury, a ponad gorsetem ciekawie wybrzuszały się półkule biustu. Twarz, choć nie pozbawiona zmarszczek, wydawała się podejrzanie szlachetna, a usta, może i trochę zwiotczałe, ale gustownie ukarminowane, z pewnością potrafiły stać się złotą bramą do niemałych rozkoszy. - Jestem Marina i zapewniam, że lepszej ode mnie nie znajdziesz. - Tam, w środku, poradzę chyba sobie bez towarzystwa białogłowy, ale kiedy wyjdę, chętnie skorzystałbym z pomocy kogoś, kto zna tą dzielnicę. A jeśli ten ktoś mógłby mi zaoferować więcej, niż tylko oprowadzenie po ciekawych miejscach, tym lepiej. - Mortus silił się na subtelność, ale Marina nie podłapała wysublimowanego tonu. - Czyli potem będzie panicz raczył mnie przelecieć w bramie? Proszę bardzo, nie takich raptów już miałam między nogami, choć skrywałam nadzieję, żeś ciut bardziej wymagający. - Eee... - Młodzieńca na takie dictum zatkało. - Och, już dobrze, niech się panicz nie kłopocze! Jak panicz mówił, kiedy wyjdzie? - Tak, kiedy wyjdę... - No, to o ile wyjdziesz, to moje wdzięki będą czekały. „O ile wyjdziesz“ zabrzmiało nieprzyjemnie, ale Mortus zastanawiał się nad tym tylko chwilę. Dziwka zawinęła się i przeszła na drugą stronę ulicy, a on pchnął drzwi i odważnie przekroczył próg. Gruby, ubrany na piracką modłę karczmarz miał, tak jak stało na szyldzie, drewnianą nogę i na imię Jack. Podjął gościa prawdziwym, marynarskim, palącym żywym ogniem rumem i baranim udźcem. Ruch w tawernie był spory, ale kiedy Mortus postawił i jemu porcję trunku, chętnie się dosiadł. - Zawsze tu, w porcie, tak wesoło?

31


- No ba! Przeca to właśnie port. Wilki morskie zabawić się muszą, a i lądowych szczurów ściąga co nocy nie mało. Choć wiadomo, bywa spokojniej i bywa, że wszystko, jak dziś, aż drży od śmiechu i tańca. Tak się dzieje, jak więcej statków przybije, jak kapry na ląd zejdą, a też, tak w tajemnicy, jak brać piracka cumy rzuci. O, wtedy to, jak dziś właśnie, zabawa jest najhuczniejsza. - Prawdę gadacie, że piraci, czy tylko krotochwile sobie ze mnie chcecie poczynić? - Prawdę najprawdziwszą! Patrzta tam. - Jack wskazał gestem głowy na ławę obsiadniętą przez potężnych byków o zakazanych facjatach. - To na przykład załoga „Złotej Łani“. Mortus przyjrzał się rzezimieszkom i nie miał już żadnych wątpliwości, że karczmarz go nie oszukuje. - A tamten chudy w czarnym kapeluszu, to sam kapitan Krwawy Krab. - Niesamowite... A tamten? - Mortus pokazał wąsatego, dobrze ubranego mężczyznę samotnie pijącego piwo do półmiska kapusty z grzybami. - Tego nie znam. Jakiś z daleka przybysz. - Wygląda groźnie. - Może i tak, ale tu każdemu iskry się z oczu sypią. Wiecie co, młodzieńcze? Co to tak ludzi obgadywać? Tu portowa knajpa, tu z każdym pogadać możecie i jeśli szpicla w was nie ma i głupich pytań nie będziecie zadawać, to nikt języka nie zawiąże. - W mordę nie wezmę, jak się do takiego Kraba dosiądę? Mortus musiał mieć strasznie głupią minę, bo Jednonogi Jack skrzywił się, a potem głośno zaśmiał. - Chłopaczku, to nie miastowe wyglancowane stoliki i nie dupeczki lśniące jak perły, ani też nie modnie ubrane, jak ty, fircyki, ale obyczaj dobry każdy zna. Pirat, jak go nie urazisz niczym i na odcisk mu nie nadepniesz, na lądzie cię nie tknie, a już zwłaszcza w tawernie. Przeca on sam tu przyszedł by od morza i bijatyki odpocząć, by cycki jakieś pościskać i trunku i kuchni lepszej niż na morzu skosztować. Prawda, gdyby co, to kamień na kamieniu by nie został, bractwo port i miasto by w drzazgi rozniosło, jeno po co miałoby to robić? Ech, naukę ci daję, więc słuchaj! Tu swoje dupy mają, tu mają łóżka ciepłe, wreszcie tu sprzedać mogą to, co złupią, więc miejsce jest im potrzebne. Gwardia od portu trzyma się z dala, pewnie też w łapy za to bierze, ale jasne, jak dupa Szybkiej Kryśki, że jeśli dymu za dużo by było i rozrabiania, to musieliby przyleźć, a wtedy strach myśleć, jaka rozróba by była. Jest więc tak, że tu się bawimy, a rozrabiamy gdzie indziej. - Słuszny układ i mądry. - Prawda. Nawet zakapiory największe te prawa szanują. Kraba widziałeś, to zerknij no, chłopcze, jeszcze tam, pod schody. Ta ruda barakuda w skórzanych portach, to Rusłana, a ten wielkolud obok to Gulgot Łamignat, jej przydupas. Oboje Kraba nienawidzą bardziej od każdej zarazy, a tu siedzą metrów kilka dalej, zęby zacisnęli i tyle, że udają, że się nie widzą. Oto masz przykład praw poszanowania! Jack dopił swój rum i wstał do innych gości. Mortus podniósł się również, by poszukać sobie jakiegoś wesołego towarzystwa. Piracka kompania korciła go swą dzikością, tam też były bez wątpienia najatrakcyjniejsze dziewczyny, ale wbrew zapewnieniom karczmarza młodzieniec trochę się tych morskich obwiesiów bał. Zamiast nich przysiadł się do samotnego wąsacza. - Co dobrego waćpan popija? - zagadał może głupio, ale nieznajomy uśmiechnął się uprzejmie i niskim, aksamitnym głosem odpowiedział: - Ciemne, mocne piwo. Zwą je tu „Czarny Smok“ i powiem szczerze, że jest jednym z lepszych, jakie zdarzyło mi się pijać. A było tego nie mało... - Waćpan podróżnik? - I owszem. Szwendam się, to tu, to tam. - To musi być fascynujące. Jestem Mortus. Wąsacz przyjrzał się młodzieńcowi uważnie, jakby starał się ocenić, czy warto lub czy bezpiecznie jest się mu przedstawiać, potem skinął przyjaźnie głową. - Dymitr Morfo Twardow. Zamówili piwa i wędzone śledzie do zagryzania i przez jakiś czas skupili się na konsumpcji. Nie trwało to jednak bardzo długo, bo Mortusa zżerała ciekawość. Nie wytrzymał i zagadnął:

32


- Z daleka, waćpan, przybywasz? - Z daleka. W tym mieście jestem pierwszy raz. - Ja od urodzenia, ale dziś, tej nocy, jakbym się ponownie narodził. - Coś szczególnego się stało? - Pierwszy raz przyszedłem nocą do portu i nadziwić się nie mogę, co tu się odbywa! Często po karczmach bywam, ta jest już moją czterdziestą czwartą, ale i jakby pierwszą, bo żadna poprzednia, choć eleganckie i godne królów, takiej zabawy zaoferować nie mogła. - Że miło tu i wesoło, muszę się zgodzić. Uważać jednak radzę i gdzie nie trzeba się nie wpychać, bo czuję, że szybko może przestać być przyjemnie. Mortus nie był pewien, co jego kompan chce przez to powiedzieć. Może miało to oznaczać, żeby się odczepił, a może to po prostu dobra rada? - Karczmarz mówił, że tu bezpiecznie... - Zależy, co przez to chcesz, chłopcze, rozumieć. Wojny między załogami może i nie będzie, straż miejska pewnie też się nie wmiesza, ale nie znaczy to, że ktoś nie może, tak zupełnie prywatnie, bez wzbudzania sensacji, po łbie oberwać. Bez urazy, ale podług mojego obycia, to jesteś młodzieńcze świetnym kandydatem, by sztylet pod żebra dostać. - Dlaczegóż to? - Mortus wcale nie na żarty się przestraszył. - Powodów może być całe mnóstwo. - Dymitr zrobił długą przerwę na zwilżenie gardła, wreszcie odstawił kufel, starł pianę z wąsów i kontynuował. - Raz, żeś nie miejscowy, bo przecież port to dla ciebie nowy teren. Dwa, żeś modnie ubrany elegancik, a takich twarde chłopy często za fircyków i fajfusów mają. Trzy, że masz pieniądze i nazbyt się z tym obnosisz, wreszcie cztery, że czasem najlepszym powodem jest brak powodu. - Powinienem stąd iść, czy jeno wystraszyć mnie chcecie? - Twoja wola, ani o jednym, ani o drugim nie myślałem. Spytałeś chłopcze, to i odpowiadam, co myślę. Młodzieniec poczuł się zdecydowanie niepewnie i poważnie rozważał natychmiastowe opuszczenie oberży. Popatrzył na bawiących się zakapiorów i teraz widział ich w zupełnie innym świetle. Zdawało mu się, że każdy jeden patrzy na niego spode łba, że zębami zgrzyta, że nóż ostrzy. Pewno zaraz by się zerwał i na ulicę uciekł, ale wąsacz go powstrzymał. - Ech, chłopcze... Mortus? Potwierdził skinieniem głowy. - Co ma być, to będzie. Jeśli pisane ci zaszlachtowanie, to czy tu, czy w jakimś zaułku, cóż to za różnica? Przyszedłeś, masz piwo, to baw się i o złym nie myśl. Może przeca być, że to tylko starego capa gadanie, a tyś bezpieczny jak dziecię w łonie matki. No, dalejże, twoje zdrowie! Stuknęli się i wypili. Potem jeszcze raz i jeszcze, a gdy skończyło się piwo zamówili następne. Jeszcze trochę i strach Mortusowi całkiem przeszedł. Opowiadał o swoich wyszynkowych wyczynach, o poderwanych białogłowach i poznanych ludziach. Śmiał się w głos, a piraci i inne typy spod ciemnej gwiazdy, siedzące przy sąsiednich stolikach, przestali mu całkiem przeszkadzać. Wąsacz Dymitr również wyraźnie się rozkręcił. Nie wiadomo, ile właściwie wypił, ale dawka musiała już być solidna, bo złapał charakterystyczny dla zawianych ludzi humor, język mu się rozwiązał, a i energia poczęła go rozpierać. - No, toś się chłopcze naoglądał nie mało. A powiedz no, smoka żeś widział? - W karczmie? Waść raczysz żartować... Aleć wiem, że to nie bajdy, bom rycerza pewnego poznał, Hasan Mustafa się zwał, co z gromienia onych potworów słynie. Pamiętam jak dziś, w oberży „Nocna Mara“ z kompanią siedział, pancerz ze smoczych łusek miał, a i naszyjnikiem z kłów długich i ostrych okrutnie się chwalił. - Cha, słyszałem i ja o nim, słyszałem... A czarodziejów żeś poznał? - Magiczkę, co tu mieszka, z widzenia znam. Nawet tu, w porcie, jej twarz mi mignęła. - I więcej żadnego? - Żadnego. Widać czarownicy nie lubią nocnych po wyszynkach eskapad, a szkoda to wielka, bo poznać takiego, to i duma i przygoda, że hej.

33


- No popatrz - Dymitr Morfo Twardow wstał, wziął się pod boki. - A ja właśnie magiem jestem. - Panie, raczycie żartować. - Mortus faktycznie wziął to za żart, uśmiechnął się łaskawie i dopił kolejne piwo. - Ani trochę. Jeślim nie czarodziej, tom kiep, ale, żem nie kiep, to mus mi być tym, kim rzekłem. - Toś waść zamotał. W porządku, wielki czarnoksiężniku, zatem wyczarujta coś. Pokażta, na co was stać! Mortus nie bardzo wierzył, że wąsaty znajomy mówi prawdę, a nawet jeśli tak było, to że da się podpuścić na pokaz mocy, ale Dymitr już zdążył się skupić i wymruczeć pod nosem jakieś zaklęcie. W jego dłoni zmaterializowała się srebrzysta kula. - Ot, mała sztuczka. Patrz chłopcze w kule, patrz bystro... Powierzchnia kuli zrobiła się matowa, potem coś zaświeciło w środku. Młodzieniec patrzył i nie mógł uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Z jasności powstał obraz. Łąka, strumyk, kilka malinowych krzewów, a w samym środku nagusieńka rusałka. Wiotka jak trzcina, gięła się, falowała, z gracją wchodziła w piruety, tańczyła najpiękniejszy taniec na świecie. - O, na wszystkie zamtuzy świata... - Mortus aż się zaślinił, nie mówiąc już o tym, że w jego spodniach wyraźnie zaczęło przybierać. - No, i jak ci się podoba? - Cudna, najcudniejsza! - A co powiesz na to? Do rusałki dołączyła druga, równie piękna i kusząca. Teraz tańczyły ze sobą, figlarnie kołysały krągłościami, podskakiwały i opadały sobie w ramiona. Jeszcze chwila, a zaczęły się mieć ku sobie. Już głaskały się po policzkach, już to się tuliły... - No, basta. - Dymitr uśmiechnął się, a widząc zaczerwienione uszy młodzieńca, roześmiał się na całego i aż poklepał z uciechy po udach. - Jakże to, one tam, w takiej kuli? Prawdziwe? - Czary chłopcze, czary... - Toć wy naprawdę czarodziej jesteście! - Przecież mówiłem. - I wszystko wyczarować możecie? - Wszystko nie, ale wystarczająco dużo. - O matulu, to jest dopiero niesamowite, lepsze po stokroć niż smoczy naszyjnik! - Lepsze - Dymitr łaskawie się zgodził. - Masz tu piwo za swe czary! Mortus postawił nowemu znajomemu piwo i trafił w sedno, bo mag do reszty się rozochocił i już bez szczególnych skrupułów zaczął popisywać się swoja sztuką. Najpierw sprawił, że wszystkie świece i pochodnie zapłonęły na fioletowo, potem, po krótkiej koncentracji, ich stół uniósł się w powietrze i zawirował. Następne zaklęcie sprawiło, że kręcący się miedzy nogami kot z szarego stał się biały, a jeszcze kolejne zamieniło modne odzienie młodzieńca w zgrzebną włosienicę. Inni goście tawerny dostrzegli, że dzieje się coś ciekawego i wokół dokazującego maga począł się zbierać coraz gęstszy wianuszek gapiów. Zrobiło się bardzo wesoło, a z każdym czarem stan ten przybierał na sile. Rzucano Dymitrowi wyzwania, podpowiadano pomysły, stawiano piwa i wciskano pieniądze. Zwabieni wybuchami śmiechu, do karczmy wchodzili coraz to nowi goście, toteż już po chwili było zaiste tłoczno. - Hejże czarodzieju! - Przez rozbawiony tłum przepchnął się sam Krwawy Krab. - Waść tani sztukmistrz jesteś, czy naprawdę masz jaja? - Też coś! - Mortus wyrwał się z odpowiedzią zamiast towarzysza, do którego skierowane było pytanie. - Waść magii prawdziwej nie poznajesz? Mało to Mistrz Dymitr mocy pokazał? - Jarmarczne sztuczki... - Twarz Kraba była nieprzenikniona. - Ale uwierzę w te czary, jeśli i na moją prośbę coś z niczego stworzycie. - A cóż to miałoby być panie pirat? - Tym razem obdarzony mocą wąsacz mówił już sam za siebie. - Dajmy na to... Widzicie to rude babsko, tam pod ścianą?

34


- Jasne. - Rusłany trudno było nie zauważyć, choć trzymała się na boku powstałego harmidru. - Otóż to. Wygląda to to, jak, nie przymierzając, meduza, albo rozdeptana flądra. Dokleić jej rybi ogon i nikt nie zauważy różnicy. - No prawda, urodziwa nie jest. - A zatem czaruj, panie czarodziej! - Oczy Krwawego Kraba błysnęły złowróżbną iskrą. - Niech ma ogon. Może gdyby piwa poszło mniej, Dymitr Morfo Twardow poświeciłby choć chwilę na przemyślenie tej propozycji, lub obserwację reakcji zebranych, którzy nagle zamilkli przerażeni, jednak ukryte w ciemnej cieczy alkoholowe procenty zrobiły swoje. Karczmarz nie zdążył wydać ostrzegawczego krzyku, bo mag błyskawicznie coś wymamrotał i pstryknął palcami. W tawernie zapadła grobowa cisza. W pierwszej chwili, wszyscy, jak jeden mąż, wlepili oczy w spory, płaski i mokry ogon, falującym tam, gdzie jeszcze przed chwilą Rusłana miała tyłek, jednak niemal natychmiast każdy odwrócił wzrok, by nie ściągnąć na siebie niechybnego nieszczęścia. Potężna kobieta stała jakby skamieniała, ale widać było, jak za zaciśniętymi szczękami narasta kipiąca wściekłość. Jej gach, Gulgot Łamignat, powoli odwrócił się i wpił w Dymitra oraz Mortusa pełne nienawiści spojrzenie. Wprawnym ruchem wyciągnął wielki sejmitar i ruszył w ich kierunku. - Panie szanowny, piękna damo! - Mortus powinien był zwiewać gdzie raki zimują, ale w przypływie nieuzasadnionej odwagi starał się ratować sytuację. - Raczycie wybaczyć tą nieszczęśliwą pomyłkę. Ten drobny żarcik, pomysłem był tego oto jegomościa... - chłopak poszukał wzrokiem Kraba, ale jego już dawno nie było w tawernie. - Niby kogo? - Łamignat ryczał jak niedźwiedź. - Och, pewno słabo mu się zrobiło, bo wyszedł... Aleć już za moment pomyłkę się cofnie, śladu po niej nie będzie... Możesz cofnąć? - Młodzieniec z nadzieją spojrzał na Dymitra, a kiedy ten kiwnął potwierdzająco, z większym już spokojem kontynuował negocjacje z rozsierdzonym piratem. - Raczy się waćpan uspokoić i cofnąć, raz dwa i będzie po krzyku. Gulgot nie wyglądał na uspokojonego, jednak zatrzymał się i pytająco popatrzył na Rusłanę. - Niech czaruje, byle szybko! - Kobieta wyraźnie chciała pozbyć się wątpliwej ozdoby. Pomruk, strzelenie palcami i już było po rybim ogonie. Dymitr spisał się rewelacyjnie, a Mortus kuł żelazo póki gorące. Zgarnął na ślepo garść złota z tego, co jeszcze przed chwilą czarodziej dostał od gapiów i gnąc się w ukłonach podbiegł do ofiary niecnego żartu. - To z przeprosinami, wyrazami uwielbienia i poszanowania dla nieprzeciętnego poczucia humoru waćpanny. - Macie szczęście! - Rusłana nie uśmiechnęła się nawet półgębkiem, ale gadka Mortusa ją ugłaskała. - Macie szczęście, że, jak to rzekłeś, chłystku, mam poczucie humoru. Młodzieniec jeszcze raz się skłonił, ostrożnie ominął Łamignata i wrócił do swojego stołu. Dopiero tam, upewniwszy się, że nikt nie widzi, z ulgą wypuścił powietrze. Tylko on sam wiedział, jak trzęsą mu się teraz nogi. - No, spisałeś się chłopcze... Dymitr nie wyglądał na jakoś szczególnie poruszonego wydarzeniami, a już na pewno nie na wystraszonego. Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale urwał myśl, bo pojawił się przy nich karczmarz. - Panowie, to nie było rozsądne. Ba, to było głupie! - Ale skończyło się dobrze, więc nie ma o czym mówić. - Czarodziej zupełnie zbagatelizował problem. - Nie bądź waćpan taki pewny siebie. - Jednonogi Jack daleki był od wesołości. - Rozróby mieć tu dziś nie chcę, więc radzę zmykać, póki Rusłana spokojna jest. Garniec złota stawiam, że niedługo się jej odwidzi i do rękoczynów dojdzie. - Taka pamiętliwa? - Mortus spytał dla porządku, bo był przekonany, że szynkarz wie, co mówi. - Znacznie bardziej... - Przesadzacie, panie karczmarzu. - Dymitr spokojnie gładził się po wąsach. - Sprawa ucichła, a jeśli nie, to uwierz, że w razie potrzeby zadbamy o siebie. - A o moją tawernę? - Nie bój nic. Na pewno nie jedną bijatykę tu waść miałeś.

35


- Prawda, nie jedną i wiem, że w niczym mi kolejne nie potrzebne. - Rzekłem, że nie ma się czym trwożyć. Zwykła rzecz. Lepiej byśta nam piwa dolali. - Dla mnie nie, już mam dość. - Mortus pewnie i by jeszcze wypił, ale uznał, że najwyższy czas zostawić w spokoju czarodzieja i na wszelki wypadek opuścić lokal. - Jak waść sobie życzysz. Już podaję. Szynkarz sapnął gniewnie i poszedł po piwo dla Dymitra, tymczasem Mortus podniósł się i wyciągnął do maga dłoń. - Na mnie już czas. Niezwykłą przygodę i mi waść zafundowałeś, za com wdzięczny niezmierzenie. - Żegnaj zatem, chłopcze, i powodzenia życzę. Młodzieniec odwrócił się i nie zwlekając ruszył ku wyjściu. Nie zwrócił uwagi na czterech pospolicie wyglądających typków, którzy wstali i także przedzierali się w stronę drzwi. Zauważył ich dopiero, gdy zastąpili mu drogę. - Panie, mam wrażenie, iż mamy do pogadania - odezwał się najniższy, niedogolony i cuchnący bimbrem mężczyzna w grubej, zgniłozielonej, nabijanej guzami kurcie. - Nie znam waćpanów, więc wnoszę, że to pomyłka. - Mortus był spokojny, nie zdał sobie jeszcze sprawy, że sytuacja może być poważna. - Ale Rocha Huncwota waść znasz... - Z przykrością muszę zaprzeczyć. Pierwszy raz o nim słyszę. Młodzieniec uznał wymianę zdań za zakończoną i chciał się przebić do drzwi, ale jego rozmówcy byli diametralnie innego zdania. Zamiast się rozstąpić, stanęli bliżej siebie tworząc mur, od którego Mortus niemal się odbił. - Czego? Zaraza by was wzięła! - Ciii, ciszej panie modny, ludzie się tu bawią, krzyczeć nie wypada. Jak mówiłem, sprawę mamy. O Rocha Huncwota chodzi. - Przeca mówiłem, że nie znam człowieka! Niech się idzie chędożyć razem z wami. - Pewno nie miałby nic przeciwko, jest jednak problem taki, że dupczyć, to on już nie może. - Och przykro mi niezmiernie, ale nie jest to moją winą. Mortus podjął jeszcze jedną próbę wyrwania się z kordonu, ale stalowy uścisk silnych rąk zatrzymał go tam, gdzie stał. - I tu się waść mylisz. Otóż jak najbardziej jest to waszą winą, albowiem Roch za waszą sprawą sczezł był i, nie powiem, sczezł w sposób wielce bolesny. - Że niby ja mam z tym coś wspólnego? - Nie da się niestety ukryć. Świadkowie byli, a nawet, jakby nie, to sam żem to widział. - O czym ty człeku... - Oj, problemy z pamięcią widzę... A „Stary Zajazd“ chłystku pamiętasz? Mortus przełknął ślinę. Najwyraźniej to jednak nie była pomyłka, a udawanie głupiego też mijało się z celem. Doskonale pamiętał awanturę, jaka miała miejsce w „Starym Zajeździe“. Zaczęło się dokładnie tak, jak jeszcze tego wieczora opowiadał towarzyszom. Poszli do karczmy z hanzą Czerwonego Jasia i na dobry początek wywalili jakichś ludzi, by znaleźć miejsca dla siebie. Potem tamci wrócili wsparci liczną grupą rzezimieszków i zaczęła się rozróba. W karczmie ogień buchnął, baby, jakoś tak przypadkiem, się pogwałciło i tak, jak wcześniej było mówione, karczmarz się wściekł solidnie. Jednakoż, to nie była cała prawda, albowiem Mortus raczył przemilczeć przyjaciołom, iż wezwano straż miejską i ledwie wymigał się od aresztowania. Najbardziej niefortunne było jednak co innego. Otóż, jeden z tych, co na samym początku po łbach dostali, koniecznie chciał osobiście dochodzić sprawiedliwości. Chłop był z niego może nie nazbyt wielki, ale siłę w łapach miał i jak huknął Mortusa, to temu aż się gwiazdy pokazały. Gdyby dobrze poprawił, to, jak nic, najmodniejszego hulakę w mieście czekałaby trumna. Tyle, że nie poprawił, bo nie zdążył. Mortus zawinął jakąś nogą od strzaskanego stoła, co ją pod ręką natrafił, a jak tamten się zgiął, to bez zastanowienia pchnął go nożem pod żebra i jeszcze później po żołądku. Co się z ranionym stało, nie wiedział, bo właśnie pojawiła się wspominana już straż i trzeba było dawać nogę.

36


No, a teraz okazało się, że tamten nazywał się Roch Huncwot, że wykitował i że jego koleżkowie nie mają zamiaru tego puścić płazem. Żarty się skończyły. Uciekać nie było jak, bo łotry trzymały mocno, a i dalsze gadanie mijało się z celem. W drugim końcu izby też się coś działo. Mortus kątem oka zauważył, jak mag Dymitr wstaje, a z jego rąk tryskają oślepiające smugi światła. Zaczęła się tam szamotanina, błysnęła stal, a potężne postacie Gulgota Łamignata i jego oblubienicy Rusłany pierwsze opadły czarodzieja. Czterech zbirów, podobnie jak i cała reszta obecnych w tawernie, spojrzała w tamtą stronę. Mortus wiedział, że drugiej takiej okazji mieć nie będzie. Szarpnął się do tyłu, szczupakiem rzucił się w bok, pod ławę, potem na czworaka i już normalnie biegiem do drzwi. Zabrakło mu niewiele. Od wyjścia na ulicę dzieliło go już nie więcej niż metr, gdy wprawnie ciśnięty sztylet wbił mu się głęboko pod łopatkę. Stęknął i padł na ziemię. Potworny, paraliżujący ból wykręcił ciało do nienaturalnej pozycji, ale nie trwał długo. Po chwili układ nerwowy przestał funkcjonować i Mortus po prostu leżał sobie i gasnącymi oczami patrzył na rwetes, który podniósł się w karczmie... W jego czterdziestej czwartej karczmie. - Trup, trup, trup!!! - darła się bez opamiętania jakaś histeryczka. Tupot nóg, trzask drzwi i zlane w jednorodny hałas głosy, to było ostatnie, co Mortus usłyszał. - Ja mu żem przepowiedziała, że nie wyjdzie. Marina przywarła mocniej do czarodzieja Dymitra. Od kilku godzin byli już na gościńcu prowadzącym na zachód, a ona wciąż myślała o awanturze, która skończyła się zdemolowaniem połowy miasta. - Przypadek. Chłopak miał pecha i tyle, a że od niego zaczęła się prawdziwa bitwa, to cóż... Przecież to od dawna wisiało w powietrzu. Ja tam mógłbym temu nieszczęśnikowi być wdzięcznym, bo przez to, że go zaszlachtowali, miałem czas, by czar rzucić i dać nogę z tej parszywej tawerny. - A ja przez to wszystko nie mam gdzie pracować. - Nie martw się. Miast innych nie mało. Jeśli zechcesz, do zawodu rychło wrócisz, a na razie podróżujesz ze mną i też źle ci nie będzie. Szkoda tylko, że jednego konia mamy, ale i to wkrótce postaramy się na lepsze zmienić. Jechali chwilę w ciszy, po czym Dymitr jeszcze raz się odezwał: - Ciekawa rzecz. Ten mały, no jak mu tam... Mortus, chwalił się ile to karczm nie odwiedził. Tak sobie teraz dla czasu zabicia liczę i jak nic, wychodzi mi, że ta była moją setną. LCF 10.2008

Co ma być, to będzie. Jeśli pisane ci zaszlachtowanie, to czy tu, czy w jakimś zaułku, cóż to za różnica? Przyszedłeś, masz piwo, to baw się i o złym nie myśl. 37


Michał Matuszewski (spellbinder) Rocznik 1984. Notkę tą przyszło mu napisać ze szczególnym bólem, gdyż niechętnie pisze na swój temat w trzeciej osobie. Uwielbia bohaterów ułomnych, nad którymi bezlitośnie się znęca. Jego ulubionym gatunkiem, w którym jednocześnie odnosi największe sukcesy, jest horror (np. wyróżnienie w konkursie Danse Macabre za opowiadanie „Czysty zysk“. Ma na swoim koncie wydaną w 2008 roku powieść pt. „Autodestrukcja“, której wolałby, aby nikt nie czytał, czy opublikowane na łamach jednego z miesięczników internetowych opowiadanie „Pół kilo młotka“, do którego czytania zachęca. Obecnie eksperymentuje z surrealizmem, czego efekty będzie można w niedługim czasie podziwiać.

Pokój w nieznane

miniatura

Jak na osobę cierpiącą z powodu lęku wysokości, wybrał dziwaczne mieszkanie. Za oknami rozpościerało się niebo. Gdyby nie betonowa wstęga sąsiedniego budynku, mógłby uwierzyć, że na świecie nie było innych ludzi. Wychylając się przez poręcz balkonu, widział grzbiety chmur. Nie pamiętał już co skłoniło go do zakupu. Być może chęć pokonania lęku? Liczył na to, że żyjąc na wysokości przyzwyczai się do strachu? Że w jego głowie przestaną migotać absurdalne sceny spadania? Wciąż jednak, kiedy podczas imprezy wychodził na balkon zapalić papierosa, wyobrażał sobie, że wychyla się i skacze. Nie żałował. Kiedy wieczór obejmował chmury pomarańczowym, chłodnym światłem, chłopak nie mógł wyobrazić sobie piękniejszego widoku. Samo mieszkanie było zbyt duże jak na potrzeby kawalera. Życie ograniczał do pracowni, kuchni i łazienki. Aby wykorzystać resztę niepotrzebnych pomieszczeń, spał w nich czasami. Robił rzeczy, na które nie miał ochoty, tylko po to aby nie odczuwać utraty metrażu. Blok wybudowano przed rokiem. Wyobrażał sobie jak będzie za kilka lat, kiedy mury pokryją się zmarszczkami pęknięć. Czy wtedy nie zacznie się panika i wizje odpadających kawałków ścian? Chłopak stał przy oknie. Zapadał zmierzch, a wraz z nim podniosły się masy powietrza. Wiatr napierał na sąsiedni budynek, chwiejąc nim jak wątłym drzewem. Betonowy kolos raz pojawiał się w oknach salonu, by po chwili zaglądać do kuchni. „To tylko tamten się rusza“, pomyślał. „Mój stoi w miejscu, mój jest nowy, solidny“! Sprzątanie zawsze pomagało mu ukoić nerwy. Choć kaflowe podłogi lśniły czystością, chwycił za odkurzacz i wypowiedział wojnę drobinom kurzu. „To nie wiatr, to wycie maszyny“! Framugi trzaskały, uderzane plastykową końcówką. Szedł jak burza, pokonując kolejne pokoje. Kuchnia, salon, łazienka! Światło zachodu przygasło, a cień sąsiedniego bloku wdarł się do mieszkania. Kiedy chłopak zmagał się z korytarzem, zauważył coś przerażająco dziwnego. - Chwila - wymamrotał. - Drzwi wejściowe, kuchenne, od łazienki. Od pięści odskakiwały kolejne palce. - Salon, garderoba! Dlaczego w korytarzu było aż sześć wejść?! Przytłoczyło go uczucie obcości. Musiał zajrzeć do szafek, aby upewnić się, że jest we własnym mieszkaniu. Jak to możliwe, że żyjąc tam od roku nie zauważył jednego pomieszczenia?! Powietrze przeciął świdrujący brzęk wyłączanego odkurzacza i suchy trzask przeciążonej fazy. W całym miesz-

38


kaniu pogasły światła. Budynek za oknem chwiał się, odsłaniając i zasłaniając słońce. Chłopak poczuł, jak kurczy się jego żołądek. Latarka leżała zagrzebana w szafce na buty, razem z pastami i ścierkami do pielęgnacji skóry. Sprawdził korki. Tak jak przypuszczał, coś doprowadziło do spięcia. Przełącznik nie chciał zostać w górze. - Przepalony - warknął. - Gdzie ja o tej godzinie kupię nowy?! Przed nim rozciągała się wizja samotnej nocy wypełnionej jękiem wiatru i nudą. Bateria w laptopie starczyła na niecałe dwie godziny. Postanowił, że zrobi kolację i obejrzy jakiś film. Jeden z sąsiadów miał niezabezpieczony router. Chłopak przypomniał sobie o dodatkowych drzwiach dopiero kiedy stanął ponownie w korytarzu. Było kompletnie ciemno jeśli nie liczyć cienkiej linii światła wydobywającego się ze szpary przy podłodze. Ponownie poczuł ugryzienie lęku. Cóż mogło się stać? Był w swoim domu! Szukając racjonalnego wyjaśnienia sytuacji sięgnął do klamki. Rozległo się skrzypienie starych zawiasów. Snop światła wyłowił z ciemności kotary pajęczyn. Ciekawość przeważyła lęk. Sięgnął po szczotkę i trzymając ją nad głową zaczął zrywać pajęcze nici. Pomieszczenie miało trzy na sześć metrów. Okno na końcu przesłaniały ciężkie, siwe zasłony. Przy drzwiach, po lewej stronie, stało podłużne, eliptyczne lustro. Drewniana rama spękała od suchego powietrza, a w taflę szkła wżarł się kożuch kurzu. Było tam łóżko o metalowej ramie. Nie potrafił rozpoznać, czy na materacu leżała pościel, czy warstwa puchatej pleśni. Były też szafki, niskie, sięgające do kolan. Ktoś mieszkał tam przed nim. Ale jak, skoro przecież to on był pierwszym lokatorem?! Pokój przypominał grobowiec otwarty po tysiącu lat, a nie zapomniane pomieszczenie w nowym budynku! Chłopak wyobraził sobie rozmaite scenariusze. Końcem szczotki rozgarnął pościel, oczyma wyobraźni widząc zakopane w niej ciało. Nie znalazł niczego godnego uwagi. Na szafkach stały kobiece bibeloty. Porcelanowe figurki przedstawiające baletnice i pokraczne, brzuchate psy. Schylił się i wtedy zobaczył, że na drewnianej, wyślizganej stopami podłodze leży gruby dywan. Bez namysłu otworzył drzwiczki jednej z szafek. W ciemności zagrały refleksy na szkle. Odkrył rząd szklanek oplecionych metalowymi objęciami uchwytów. Takie same widział u swojej babci. Na niższej półce leżały klasery wypełnione znaczkami. Przeczołgał się dalej, do kolejnej szafki. Znalazł w niej kobiece ubrania. Staromodne, letnie sukienki i jedwabne szale z kwiatowymi wzorami. Znalazł beret i lisie futro. Martwe zwierzę szczerzyło do niego kły, patrząc dziurawymi, niekształtnymi oczami. Otrząsnął się i wznowił przeczesywanie. Wydobył album ze zdjęciami. Kaszlał przez chwilę, kiedy w powietrze strzeliły chmury kurzu. Poczuł wyraźny zapach lawendy. Obcy ludzie słali mu uśmiechy z pożółkłych fotografii. Zza grobu. Chłopak był pewien, że żadna z tych osób już nie żyła. Był dzieciak, całkiem nagi, stojący z wiaderkiem nad bindugą. Były zabawnie ubrane pary i panie z ażurowymi parasolkami. Po płotach pięły się fontanny dzikiego wina, a brukowanymi ulicami jeździły dorożki. Im dalsze otwierał strony, tym starsze światy odsłaniały przed nim swe oblicza. Na niewyraźnych, zatartych czasem fotografiach jaśniały gazowe latarnie, strzępiły się ogrody i przepiękne kamienice. Chłopak zapomniał, że jest u siebie w domu. Zdjęcia były tak niesamowite, że do reszty zburzyły w nim ściany lęku. Latarka zgasła i wtedy zauważył, że za firanami świeciły lampy. Nie zważając na pajęczyny przedarł się na koniec pokoju, chwycił atłasowe kotary i szarpnął do siebie! Przez mleczno-kurzowe szkło przedarły się ciepłe promienie słońca. Był dzień! Chłopak otworzył okno i ze spostrzegł, że znajduje się na parterze. Widział przed sobą kalkę zaginionego świata z fotografii! Na lśniących kocich łbach terkotała dorożka. Koń majestatycznie rzucił głową, kiedy woźnica spiął mu lejce. Po chodniku przechadzały się kobiety w ciasnych gorsetach omotane fałdami szerokich spódnic. W dłoniach trzymały prześwitujące parasolki i rozpostarte wachlarze. Pachniało bzem, ziemią i świeżym deszczem. Po drugiej stronie ulicy stała kuźnia. Dostrzegł jak w zielonym mroku podwórka leje się pomarańczowa struga roztopionej stali. Niebo było pogodnie chmurne. W oddali zabrzmiał dźwięk tramwajowego dzwonka. Wrócił na chwilę myślami do tego, kim jest. Mieszka w wielkim, sterylnym budynku. Była noc, a w domu nie działało nawet jedno światło. Mogąc wybierać między złowieszczymi jękami wiatru, a majowym rajem, nie rozważał długo. Pod oknem kipiał dywan zielonej trawy. Zawisł na rękach i opadł... coś się osunęło. Przez dwie sekundy czekał, aż dotknie stopami ziemi. Spojrzał w dół. Zobaczył znajomą szarość betonowej ściany i pędzący coraz szybciej kalejdoskop okien. Była noc, a silny wiatr rwał grzbiety chmur.

39


Przemek Morawski (podstuwak) Nie lubi pisać, ale bardziej nie lubi nie pisać. Wciąż uczy się prawidłowo dobierać litery. Lubi spać i jeść. Jest entuzjastą malarstwa Cecylli Gimenez. Pisanie nie jest jego hobby

Konkurs „Country fantasy, czyli nasza polska fantastyczna wieś!“ 1. miejsce Noc siewu I - Wsi spokojna, wsi wesoła! Który głos twej... Au! - Zamknij pysk, gówniarzu, bo ci przybiję język do stołu! Kajtek złapał się za uderzoną głowę. Gwóźdź, który odbił mu się przed chwilą od skroni wylądował na blacie między książkami. Odrzucając go za siebie spojrzał z wyrzutem na ojca. - Muszę się tego nauczyć do szkoły - wyjaśnił. - Gówno tam szkoła! - odparł Ćmina. - Myśli własnych nie słyszę! Kajtek przez chwilę przyglądał się pracy ojca. Pochylony nad stołem Ćmina co chwilę marszczył krzaczaste brwi i napinał twarz. Jego długi, nieprzycinany wąs poruszał się to w lewo, to w prawo. Oczy błądziły nerwowo na wszystkie strony. Choć Ćmina nie miał jeszcze czterdziestu lat, wyglądał na o wiele więcej. Skóra jego twarzy była zszarzała i zniszczona. Rozczochrane włosy zaczęły siwieć. Ręce drgały mu nieustannie, mimo iż pił dużo, by temu zaradzić. Rzecz, nad którą pracował była niemal skończona. Nanosił tylko ostatnie poprawki. - To wszystko na nic. On pozna - ocenił Kajtek. Wyrzucony przez Ćminę młotek minął jego głowę o kilka centymetrów i uderzył z hukiem w ścianę. Kajtek skulił się mimowolnie. Był dość wysoki, jak na jedenastolatka i na co dzień miał się za dorosłego, jednak teraz wyglądał jak bezradne, małe dziecko. - Jeszcze jedno słowo, a będziesz połamanymi rękami z podłogi zęby zbierał! - ostrzegł go ojciec. Chciał jeszcze coś dodać, ale do pokoju weszła Kacha, trzymając w wyciągniętych rękach parujący garnek.

40


- Zabieraj mnie to ze stołu! - nakazała Ćmienie. - Bigos niosę! Kacha była wysoka i wielka, jednak nie można było powiedzieć, że jest gruba. Jej piersi, ściśnięte między rękami trzymającymi garnek, zdawały się żyć własnym życiem. Zupełnie, jakby były ulane z rtęci. Całe jej ciało niepozbawione było pewnej zgrabności, podkreślonej kusą, kwiecistą sukienką, którą miała na sobie. Stając przy Ćmienie zmarszczyła brwi i ponagliła go ruchem głowy. Jej twarz była ładna. Zdrowa i emanująca żywotnością. I tylko oczy zdradzały zły charakter. Ćmina ostrożnie złapał leżące na stole kobiece zwłoki i przeniósł je na kanapę. Uważał przy tym, by nie zaprzepaścić swojej pracy. Ozdoby, które przyczepił do trupa były bardzo delikatne i niewiele było trzeba, aby odpadły. - Chyba nie zamierzasz mu tego ofiarować? - spytała Kacha spoglądając drwiąco w ich stronę. - Przecie to widać, że to zwłoki. - Gówno widać - zaprzeczył Ćmina. - On nie pozna. - Rozzłościsz go. Lepiej poczekać. Wkrótce będzie tu nowa dziewczyna. Żywa. Ćmina zostawił ciało i zasiadł do stołu. - Nowa, nowa! Czekamy już miesiąc. A co jeśli nikt się nie zjawi? Kacha milczała. Ćmina w tym czasie nałożył sobie pełny talerz i zaczął jeść. - Jakiś dziwny ten bigos - stwierdził. - Bo ta pinda była wysuszona! Nawet on ją odrzucił! - obruszyła się Kacha. - Mięsa to na niej wcale! Tylko tipsy i jad kiełbasiany. - Tfu - Ćmina splunął ze wstrętem. - To co mi tu podajesz?! - Ust nie wrzucałam. Ćmina popatrzył podejrzliwie na jedzenie i niepewnie nabrał kolejny kęs. - A mały czemu nie je? - wskazał widelcem na Kajtka. - Ma karę. - I bardzo dobrze - rzucił Ćmina w jego stronę. Kiedy skończył jeść wstał i wyjął z barku butelkę wódki. Potem nalał do szklanki i wypił na raz. - Wiesz, że on nie wytrzyma bez baby - zwrócił się do Kachy. - Do tego nadchodzi Noc siewu. - Wiem - przyznała. - Ale dziewczyna się znajdzie. Zobaczysz. II - Nie mogę uwierzyć, że w końcu mam urlop! - Maria wychyliła głowę przez okno samochodu. Wiatr potargał jej krótkie, zwieńczone grzywką włosy. Mrużąc oczy uśmiechnęła się szeroko. Jej drobna, owalna twarz nabrała przez to pogodnej promienistości. Zjechali właśnie z głównej drogi i teraz szosa ciągnęła się wzdłuż szpaleru drzew. Maria oglądała schowane za nią pole i wdychała głęboko czyste od spalin powietrze. - Urlop na wsi - rozmarzyła się. - Nie pamiętam, kiedy ostatni raz bawiłam się poza miastem. Jej radość była szczera. Nie wystarczyła jednak, by zagłuszyć targające nią obawy. Mateusz prowadził w skupieniu. Z obiema rękami na kierownicy wpatrywał się w drogę, jakby ta miała za chwilę się skończyć. Ale do celu było jeszcze daleko. Mateusz miał przystojną twarz z wydatną szczęką i ostrymi rysami. Było w niej coś niepokojącego, co nadawało mu dodatkowego uroku. Teraz spływały po niej kropelki potu, wykwitające wśród krótko przystrzyżonych blond włosów. Był dopiero początek maja, ale cholernie gorący. Passat Mateusza miał już kilkanaście lat, nie miał za to klimatyzacji. W palącym słońcu nie pomagały nawet otwarte okna. Jasna, bawełniana bluzka Marii i kremowy podkoszulek Mateusza zaczynały coraz ściślej przylegać do ich ciał. Maria oderwała nagle głowę od okna i spojrzała na towarzysza. Znali się krócej niż miesiąc, ale Maria przeczuwała, że przerodzi się to w coś więcej. Pierwszy wspólny wyjazd miał być tego początkiem. Znudzona ciszą, jaka panowała w samochodzie przekręciła gałkę radia włączając je i przez chwilę szukała stacji. Spośród szumów wydobyły się nagle delikatne tony „Down By The Water“

41


PJ Harvey i Maria znów poczuła lęk. W jednej chwili spychane w niepamięć wspomnienia stanęły jej przed oczami, jakby właśnie się odbywały. Maria wiedziała, że nie może siebie winić. Nie mogła zatrzymać tamtego dziecka. Nie wtedy. I nie dlatego się bała. Poradziła już sobie ze wspomnieniami. Jednak teraz stawały się one zbyt żywe. Wszystko przez to miejsce. Maria zastanawiała się, czy Mateusz może wiedzieć. Sama nigdy mu tego nie wyznała. Nigdy nie przyznała przed nim, że była w ciąży. W ciąży, którą usunęła. Kiedy Mateusz powiedział jej, gdzie planuje ich pierwsze wakacje z trudem nie dała po sobie poznać, że ma coś do ukrycia. Nie mogła uwierzyć, że wybrał akurat tę wieś. Później jednak doszła do siebie. Miała pewność, że nawet jeśli spotka lekarza, który wykonał zabieg, ten nie pozna jej. W końcu skrobał po kilka dziewczyn w miesiącu. Maria nigdy nie zastanawiała się, jak wyglądałoby to dziecko. Czy był to chłopiec, czy dziewczynka. Nigdy nie myślała o nim jak o dziecku. Nigdy o nim nie myślała. Dopóki nie wyruszyli w trasę. Teraz miała wrażenie, że czuje jego obecność. Zupełnie jakby znów było w jej łonie. - Wieczorem będziemy na miejscu - Mateusz odezwał się po raz pierwszy od dłuższego czasu. Spodoba ci się tam. Zobaczysz. Maria przytuliła się do jego ramienia. - Nie mogę się doczekać! - odpowiedziała. Jej słowa były szczere. III - On dłużej nie zdzierży - Ćmina stanął nad siedzącą na krześle Kachą i spojrzał jej w oczy. Dziewczyna może być dziś, może być jutro, a może nie będzie jej wcale. Jeśli nie dostanie baby, wścieknie się. Milczy już od tygodni. Dłużej tak być nie może. Kacha skinęła głową. Ćmina przyozdobił jej skronie wiankiem z mleczy. Gorzki, biały sok zaczął ściekać kobiecie po policzku. - Zrobię to - powiedziała Kacha - ale kiedy przyjdzie Noc siewu, musimy mieć tutaj inną dziewczynę. Ćmina milczał. Kacha wstała. Jej rozpuszczone włosy rozsypały się na plecy świetlaną kaskadą. Piersi zafalowały. Schowane pod prostą, białą suknią z cienkiego lnu wyglądały, jakby zaraz miały ruszyć w swoją drogą. - Mi dzieci już nie zrobi - dodała. Przez brudne okna sączył się blask zachodzącego słońca. Był wystarczająco mocny, by Ćmina pocił się pod swoim garniturem z poliestru. Kościołowe buty uwierały go. Choć ubierał je często, bo specjalnych okazji nie brakowało, nigdy nie chodził wtedy zbyt wiele. Teraz z zazdrością spojrzał na bose stopy Kachy. Kacha ruszyła w stronę piwnicy. Ćmina podążył za nią. - Uciekaj mi stąd, gówniarzu! - zganił po drodze Kajtka, który przyglądał się im zza poręczy schodów. - Migiem na pole, bo ci każe gnój przewalać przez cały tydzień! Kajtek poderwał się i wybiegł na zewnątrz. Kiedy drzwi się za nim zamknęły, Kacha otworzyła przejście do piwnicy. Z dołu powiało lodowate powietrze, niosące ze sobą zapach mułu, pleśni i rozkładu. W chwilę potem, jakby w oddali, dało się słyszeć bulgoczące krzyki. Dźwięk, który przypominał głos wołającego o pomoc tonącego. Schodzili ostrożnie. Schody były przeżarte wilgocią i od lat nikt ich nie konserwował. Kacha czuła ich chłód i miękkość, kiedy stawiała kolejne kroki. Gdy dotknęła zimnego kamienia piwnicznej podłogi, przeszedł ją dreszcz. Na dole panował półmrok. Zimne światło gołej żarówki rozjaśniało jedynie mały krąg wokół niej. Reszta pozostawała skryta pod grubą warstwą cieni. Piwnicę zawalono szeregiem rupieci, narzędzi ogrodowych, skrzyń, butelek i słoików. Trzeba było uważać, by na coś nie nadepnąć. Przy ścianach stały stare kredensy i rozwalające się szafy. W jednym z rogów postawiono krzesło.

42


Od razu po zejściu Ćmina skierował się do zawieszonej na ścianie płachty. Gdy ją odsunął, ukazało się wybite w ścianie przejście. Pod usuniętymi cegłami czernił się wydrążony w ziemi tunel. Tunel prowadził w dół. Ćmina zdjął zawieszoną na ścianie pochodnię, podpalił ją i ruszył w głąb. Ciepłe światło wypełniło mrok, wydobywając z niego ciąg krzywych, drewnianych stopni, rozpadających się od wilgoci. Kacha podciągnęła nieco spódnicę i ruszyła za mężem. Droga była wąska. Co jakiś czas opadała ostrzej i wtedy musieli przytrzymywać się ścian, badając stopą kolejne schodki. Po paru minutach znaleźli się w obszernej, podziemnej grocie. Sala musiała powstać na skutek cofnięcia się wody, której pozostałości tworzyły teraz niewielki akwen. Nad wodą zawieszona była metalowa obręcz z łańcuchem. Łańcuch niknął pod nią. Zbiornik prawdopodobnie rozrastał się tuż pod ziemią. Może nawet łączył się z pobliskim jeziorem. Powierzchnia wody kończyła się plażą o glinianym podłożu, wzdłuż której płonął szereg powbijanych w ziemię pochodni. Po plaży walały się resztki gnijącego jedzenia, brudne miski i obgryzione kości. Kości były duże, przez co ktoś bardziej wnikliwy mógł poznać, że są ludzkie. Innym pozostawało wywnioskować to z porozrzucanych wszędzie czaszek i klatek piersiowych. Gdy Kacha i Ćmina weszli do środka, przystanęli na chwile w nabożnej trwodze. Zupełnie, jakby znaleźli się na mszy żałobnej. Panowała tu kościelna cisza. Każdy ruch roznosił się wyraźnym echem. Słyszane jeszcze do niedawna krzyki umilkły. Od schodów do plaży prowadził zbutwiały, czerwony dywan, na którego końcu stało łóżko. Łóżko było stare, z obszernym drewnianym zagłówkiem zwróconym w kierunku wejścia. Wyglądało, jakby ktoś przyniósł je tu z małżeńskiej sypialni w pobliskim dworku, zanim ten stał się ruiną. Prawdopodobnie zresztą tak właśnie się stało. Pościel na posłaniu była podarta i sztywna od brudu. Pokrywały ją liczne plamy. Ćmina ruszył w tamtą stronę, a Kacha z ociąganiem podążyła za nim. Kiedy stanęli przy krawędzi łóżka, Ćmina oparł dłonie o zagłówek, a Kacha położyła się na brudnym materacu, zwracając się w kierunku wody. Ugięła nogi w kolanach, rozłożyła je, a sukienkę zadarła po same biodra. - O, Wielki Antenacie! - zaintonował Ćmina. Słowa te brzmiały w jego ustach sztucznie, jak deklamowane w podstawówce wiersze. - O, Praojcze, Potężny Wodniku! Przyjdź do nas. Przemów do nas. Rozkazuj nam! Tuż przy brzegu woda zabulgotała. Kachą wstrząsnął dreszcz. Kobieta mimowolnie zamknęła oczy i wcisnęła głowę między ramiona. - Usłysz nas! - kontynuował Ćmina. Jego nieprzycinane wąsy poruszały się przy tym jak żywe. - Przybądź! Spod wody wynurzyła się nagle przypominająca ludzką głowa. Jej skóra była zzieleniała. Wargi sine. Oczy niemal całkowicie niknęły pod spuchniętymi policzkami. Na czoło opadała resztka siwych włosów. Po chwili na plaży znalazła się cała postać. Stwór był nagi. Jego wychudzone, przygarbione ciało pstrzyło się od sinych plam i gnijących ran. Chude ramiona i nogi ociekały mułem. Przy plecach i klatce piersiowej zaplątały się wodorosty. Przypominał topielca, który pozostał w wodzie zdecydowanie zbyt długo. Jednak potężne, ropiejące przyrodzenie będące w stanie wzwodu wskazywało, że nie jest zwykłym topielcem. - Witaj, o, Wielki Praojcze - powiedzieli chórem Kacha i Ćmina. - Przemów do nas. Stwór nie odezwał się. Postąpił krok, przystanął i przechylił głowę spoglądając na nich bezrozumnie. Na jego szyi założona była gruba obroża, od której biegł łańcuch przyczepiony do stalowej obręczy, znajdującej się tuż nad zbiornikiem. - O, Potężny Wodniku, oddajemy ci naszą siostrę, byś obdarował ją swoją miłością. Kacha naprężyła kręgosłup, wysuwając krocze w stronę stwora. Ćmina położył jej dłonie na ramionach i pochylił się nad łóżkiem. - Przyjmij ją - poprosił - i przemów do nas! Stwór chrząknął, wspiął się na posłanie i naparł między nogi kobiety. Dyszał przy tym głośno, wydając z siebie bulgoczące jęki. Po chwili salę wypełnił charkot przypominający ryk topionej świni. Lub pienienie mleka w ciśnieniowym ekspresie. Z ust stwora nie padło jednak żadne słowo.

43


IV - Ojcze, dobrze wiesz, że to nie może trwać wiecznie - Niezrodzanna chodziła nerwowo po pokoju, spoglądając co chwilę na ojczyma. - W końcu to wszystko wyjdzie na jaw. Jak na płód była dość wyrośnięta i potrafiła wydawać dojrzałe osądy. Ostry makijaż dodawał jej przy tym wieku. Krasnobliwy westchnął i przeczesał brodę swoimi drobnymi palcami. Drobnymi, jeśli liczyć ludzką miarą. - Gumienniki nie przenoszą się od tak - powiedział. - Do tego trzeba zgody Rady. A poza tym to wbrew tradycji mojego rodu. Niezrodzanna nie odpowiedziała. Nieustannie chodziła po pokoju, okrążając leżące na podłodze ciało. Krasnobliwy nie patrzył na zwłoki. Przyglądał się przybranej córce, wciąż przeczesując brodę i marszcząc brwi. Zawsze tak robił, kiedy nad czymś się zastanawiał. Jak na gumiennika był słusznej postury, jednak nie z racji otyłości. Twarz jego pełna była nobliwego czaru, który przejawiał się także w manierach. Krasnobliwy wychował się na dworze zarządzającego przed laty tą ziemią pana i mieszkał w nim aż do wyburzenia go przez władzę ludową. Nigdy z tej racji nie miał się za kogoś lepszego. Otwarcie ganił jednak sikanie do mleka, co przysporzyło mu wielu wrogów. Tutejsza społeczność nie zacieśniła z nim więzów i wolała zachować dystans wobec jego rodziny. W zasadzie odwiedzali go tylko członkowie Rady, by na podstawie wizyt wydać kolejne oświadczenie odmawiające mu praw do potomstwa. - Już wkrótce nie będziemy mieć wyjścia - podjęła Niezrodzanna. - Wiesz, że jeśli przekażesz mi czar, pomogę ci uzyskać zgodę Rady na przenosiny. - Sięgnęła po paczkę leżących na stole papierosów, wyjęła z niej jednego i zapaliła. Krasnobliwy uniósł w zdziwieniu brwi, jednak szybko udało mu się ukryć ten grymas i twarz jego ponownie nabrała statecznego wyrazu. Niezrodzanna zauważyła to i spojrzała na niego pytająco. - Wybacz - odezwał się. - Jeszcze nie przywykłem do tego, że palisz. Gumienniki zaczynają palić dopiero gdy skończą sto lat. Niezrodzanna zaciągnęła się głęboko. - Porońce zaczynają dużo wcześniej- odparła, wydmuchując smużkę dymu. Krasnobliwy przygarnął Niezrodzannę kilka lat temu. Wśród gumienników zdarzały się już takie przypadki. Szczególnie wśród tych, którzy nie mogli mieć potomstwa, lub nie potrafili prawidłowo przeprowadzić rytuału zapłodnienia. Krasnobliwy miał jednak inny problem. Wraz z żoną o pozwolenie na potomstwo starał się od lat. W czasach, w których gumiennikom coraz trudniej było ukryć przed ludźmi swoją obecność, nie dostawało się go tak łatwo. Jednak Krasnobliwy wiedział, że nie to jest przyczyną kolejnych odmów. Spełniał wszystkie wymogi. Poza światopoglądowymi. Kiedy jego żona zaproponowała, by Niezrodzanna została z nimi, nie mógł odmówić. Serdecznica pokochała ją od razu. On sam zresztą też myślał o tym, by przygarnąć to stworzenie, kiedy tylko je znalazł. Adopcja uchroniła Niezrodzannę przed Macierzanką, posępną, podziemną krainą, do której trafiają poronione płody i dzieci poddane aborcji. W tej okolicy Macierzanka była dość liczna, co było zasługą tutejszego doktora, znającego sposoby by sobie dorobić. Niezrodzanna zdawała sobie sprawę z tego, jak dużo zawdzięcza Krasnobliwemu i Serdecznicy. - Wiem, że wolałbyś to zrobić inaczej - przekonywała teraz. - Ale to się nie uda. A kiedy się stąd wyniesiemy, kiedy znajdziesz się pod zwierzchnictwem innej Rady, będziesz mógł w końcu mieć dzieci! - Ona ma rację - odezwała się Serdecznica, wchodząc do pokoju. Była ubrana w jasną bluzkę i spódnicę, o kroju wzorowanym na ludzkim. Choć Krasnobliwy nie lubił mody zbyt otwarcie nawiązującej do człowieczych fasonów, musiał przyznać, że jego żona wygląda wspaniale. - Udało nam się raz - kontynuowała Serdecznica. - Nie wiadomo, czy uda się tym razem. Zerknęła wymownie na leżące na podłodze zwłoki. - To już drugi przedstawiciel Rady, który zaszedł tutaj w przeciągu ostatnich sześciu miesięcy. To zdecydowanie za dużo. Oni wiedzą. - Nonsens - Krasnobliwy pozostał niewzruszony. - Nie mogli się dowiedzieć. Kiedy są już na miejscu to co innego, ale jeśli nie przekroczą naszego progu, nie ma możliwości, by mogli coś odkryć.

44


- Więc pewnie podejrzewają, że odprawiliśmy rytuał na własną rękę - nie ustępowała Serdecznica. - Wydaje im się, że mamy potomstwo. Nawet jeśli nie podejrzewają, że adoptowaliśmy porońca, wiedzą, że ktoś z nami mieszka. Niezrodzanna zgasiła papierosa i oparła się o ścianę, krzyżując ręce na piersi. Krasnobliwy wciąż nie mógł się przyzwyczaić, że tak szybko dorosła. W zasadzie od razu była dojrzała. Wiedział, że porońce nie mają dzieciństwa, przez co niemal od razu dorastają do stanu, w którym trwają do końca swojego istnienia, ale wciąż miał trudności, żeby się z tym pogodzić. Pomarszczona twarz Niezrodzanny pokryta mocnym makijażem, eleganckie, ale wyzywające ubranie było dla niego czymś całkowicie obcym. Cieszyły go jednak jej nienaganne maniery i szacunek, jaki okazywała rodzicom. - Więc co proponujecie? - zapytał w końcu. Kobiety uśmiechnęły się. - Po pierwsze musimy pozbyć się zwłok - stwierdziła Serdecznica. - Sprawdziłam w jego notesie. Miał na dzisiaj zaplanowane wizyty w dużo mniej ciekawych miejscach. Nie będą nas podejrzewać. Przynajmniej nie od razu. Krasnobliwy skinął głową. - Najlepiej będzie znów go zmielić i podrzucić ludziom do mięsa - przyznał. - Im to wszystko jedno, co jedzą. - A co dalej? - wtrąciła się Niezrodzanna. Krasnobliwy dłuższą chwilę marszczył brwi, błądząc palcami wśród brody. - Mogę przekazać Ci czar - odezwał się wreszcie - ale jeśli nie znajdziesz tej kobiety, nie zda ci się on na nic. Niezrodzanna uśmiechnęła się. - Znajdę ją, tatusiu - obiecała słodko. - Możesz być tego pewien. V - Proszę wybaczyć, ale żona źle się poczuła, dlatego ja pokażę państwu pokoje - wyjaśnił Ćmina, schylając się po bagaże. Choć jego głos był uprzejmy, było w nim słychać, że tego typu słowa nie przechodzą mu przez usta z łatwością. Ogorzała twarz zdradzała ślady przepicia, jednak teraz Ćmina wyglądał schludnie. W ciemne spodnie od garnituru miał włożoną jasną, pasiastą koszulę, którą zdołał przepocić tylko trochę. Stojąca przy nim Maria nie zwracała na to jednak uwagi. Wciąż nie mogła przestać zachwycać się okolicą. Teraz niemal zupełnie zapomniała o swoich rozterkach. Pensjonat w którym się zatrzymali był nieduży. W całości wybudowany z drewna czarował licznymi zdobieniami i przestronną werandą. Liczył trzy piętra i z samej góry można było dostrzec leżące nieopodal jezioro. Wśród tego wszystkiego wyróżniała się tylko schowana między drzewami piętrowa chata Ćminów, powoli popadająca w ruinę. Kobieta miała nadzieję, że z gospodarzami nie będzie miała do czynienia zbyt często. A przynajmniej z Ćminą. Jego żona mogła być przecież całkiem sympatyczna. Maria i Mateusz zarezerwowali pokój na ostatnim piętrze. Kiedy weszli do środka pensjonatu uderzył ich przyjemny zapach sosnowego drewna. Schody skrzypiały, co tylko dodawało uroku. Gdy przemierzali kolejne stopnie, Ćmina co chwilę spoglądał na Marię, oblizując przy tym wargi. Na Mateusza zdawał się w ogóle nie zwracać uwagi. Maria zauważyła, że jest w tej dwójce jakieś niepokojące podobieństwo, coś, co nie dawało się jednoznacznie określić. Maria widziała, że Mateusz pochodzi z tej okolicy, tłumaczyła to więc specyfiką ludzi tego regionu. Gdy Ćmina pokazał im pokój, wyjaśnił najważniejsze szczegóły i wyszedł, Maria zamknęła za nim drzwi i odetchnęła z ulgą, siadając na łóżku. - Myślałem, że mówiłem ci o łazience - powiedział Mateusz, wracając do sprawy sprzed kilku minut. - To nic takiego - uspokoiła go Maria. - To miejsce jest wspaniałe. Łazienka w korytarzu tego nie zepsuje. - I tak poza nami nikogo tu nie ma - dodał. - No widzisz. Całe piętro dla nas. - Maria uśmiechnęła się i opadła na łóżko, szeroko rozkładając ramiona. - Choć do mnie - zaprosiła zalotnie.

45


Mateusz ułożył bagaże w rogu pokoju, otworzył okno i spoczął przy Marii. Pokój powoli wypełnił się świeżym wieczornym powietrzem. Podróż zmęczyła ich. Najchętniej poszliby spać już teraz. Bez mycia. Bez rozbierania się. Leżeli tak parę minut, aż w końcu Maria przekręciła się w stronę Mateusza i pocałowała go. - Może ochrzcimy łóżko? - spytała. Mateusz oddał jej pocałunek, jednak po chwili wstał i skierował się w stronę walizki. - Musze się wykąpać - stwierdził, zaglądając do środka. - Wiesz, że na filmach mówią tak ci, którzy mają coś do zrobienia w ukryciu? - Nie mamy już po szesnaście lat. Tylko na filmach kochają się bez kąpieli. Maria roześmiała się, przetoczyła po łóżku i wstała. - W takim razie ja pierwsza - oznajmiła. - Będę mogła się przygotować. Łazienka była mała, z niedużym oknem i kafelkami w kolorze brudnego śniegu. W rogu stała kabina prysznicowa, po prawej zlew, naprzeciw niego sedes. Pomieszczenie było czyste, co ucieszyło Marię. Wewnątrz czuć było jeszcze kwiatowy zapach środków detergentów. Kiedy się rozebrała i odkręciła wodę, musiała czekać kilka minut, zanim poleciała ciepła. Jej ciało pokryło się gęsią skórką. Wkrótce potem wszystko zniknęło pod obłokami pary. Maria poczuła, jak odzyskuje energię. Kąpiel orzeźwiła ją. Coraz bardziej zaczynał cieszyć ją ten wyjazd. Wycierając się, rozmyślała o tym, co mają zaplanowane na kolejne dni. Uczucie beztroski szybko jednak ulotniło się. Klamka drzwi powoli zaczęła opadać. Maria zamarła. Nikt jednak nie wszedł do środka. Maria odsunęła się w tył, próbując odejść jak najdalej od wejścia. Wtedy drzwi nagle otworzyły się z trzaskiem i do środka wleciał mały, na oko dwunastoletni chłopiec. Maria zakryła się ręcznikiem, a intruz obrzucił ją pożądliwym spojrzeniem, które wydłużył możliwie długo, po czym poderwał się i uciekł. Dopiero teraz Maria zdała sobie sprawę z tego, że nie zamknęła drzwi na zamek. Kiedy podeszła do nich, spostrzegła brak klucza. Schyliła się do dziurki i zajrzała. Zamek był stary a wejście na klucz duże. Można było przez nie dostrzec niemal całą łazienkę. Choć Maria wiedziała, że bardziej powinna się z tego śmiać, niż przejmować całą tą sytuacją, nie mogła dojść do siebie. Nagle wszystko przestało jej się podobać. Gdy wróciła do pokoju Mateusza nie było. Zamknęła drzwi i sięgnęła po komórkę. Wkrótce w pokoju rozbrzmiał dzwonek jego telefonu. Leżał na stoliku pod telewizorem. Maria odłożyła aparat i wyjrzała przez okno. W panujących na zewnątrz ciemnościach nie było nic widać. Widok ten tak różnił się od oświetlonych latarniami ulic, które oglądała co dzień ze swojego mieszkania. Odetchnęła głęboko i zasłoniła okno. Potem ułożyła kosmetyki na półce, ubrała nocną koszulę i zanurzyła się pod chłodną pościel. Nie gasiła światła. Wciąż miała wrażenie, że ktoś ją obserwuje. U powały, w niewielkiej szparze, spostrzegła dwie jasne kropki, wyglądające jak oczy. Nie mogła oderwać od nich wzroku. Miała nadzieję, że to jedynie światło księżyca, wpadające tu przez nieszczelny dach. Dziś była pełnia, więc nie było to złe wytłumaczenie. Gdyby tylko jasne punkty nie przygasały co jakiś czas, zupełnie, jakby ktoś mrugał. VI Obudziła się o świcie. Wydawało jej się, że cały wczorajszy wieczór był tylko snem. Chciałaby, żeby tak było. Kiedy uniosła się na łokciach, zobaczyła, że Mateusza wciąż nie ma. Jego telefon nadal leżał na stole. Z trudem wygrzebała się spod kołdry i wyjrzała przez okno. Świtało. Poranna mgła ześlizgiwała się zwolna w dół pagórka, na którym postawiono pensjonat. W stronę jeziora. Walizka Mateusza pozostała nieotwarta. Stała tam, gdzie ją wczoraj zostawił. Drzwi były zamknięte, a klucz w zamku. Nie wrócił więc na noc. W pokoju panował chłód. Maria wyciągnęła z bagażu zapinany sweter i narzuciła na siebie. Schowała do torebki telefon Mateusza, założyła ją na ramię i ostrożnie wyszła z pokoju. Irracjonalny lęk nie opuszczał jej. Klucz przekręcała tak, jakby każdy dźwięk mógł sprowadzić na nią niebezpieczeństwo.

46


Pensjonat wydawał się pusty. Maria przemierzała jego korytarze, dokładnie sprawdzając każdy pokój i co chwilę nasłuchując. Bała się zawołać Mateusza. Sama nie widziała dlaczego. Gdy znalazła się na dole, zajrzała nawet do kuchni i pomieszczeń przeznaczonych dla personelu. Nikogo w nich nie znalazła. Nikt nie szykował śniadania. Nikt nie nakrywał do stołu. Nie mogło jej to dziwić. Pora była wczesna, a oni byli tu jedynymi gośćmi. Gospodarze pewnie zjawiali się później. Maria powoli podeszła do okna i wyjrzała na ich rozpadającą się chatę. Nie świeciło się w niej żadne światło. Zawieszony na kuchennej ścianie zegar wskazywał szóstą. Maria zastanawiała się, czy właściciele wciąż spali. Tyle słyszała o tym, że na wsi wstaje się wcześniej. Postanowiła udać się do nich, nawet, gdyby miała ich obudzić. Poranek był zimny i wilgotny. Wiatr targający koronami drzew przeszywał ją dojmującym chłodem. Maria szła szybko, z rękami skrzyżowanymi na piersi. Pukanie nie przyniosło skutku. Przy drzwiach nie było dzwonka. Kobieta w końcu zaczęła walić w nie pięścią, nie myśląc o tym, jak wytłumaczy swoją nachalność. Przy którymś z kolejnych uderzeń klamka szczęknęła i drzwi uchyliły się. Musiały otworzyć się same, bo po drugiej stronie nikogo nie było. - Halo, czy jest tu ktoś? - zapytała Maria cicho. Nagle zdała sobie sprawę ze swojego zachowania i musiała przyznać, że nie miała ku niemu podstaw. Zaglądając nieśmiało do środka powiedziała: - Szukam mężczyzny, z którym przyjechałam. Mateusza. Widzieli go może państwo? Obawiam się, że coś mu się stało. Nikt nie odpowiedział. Maria przestąpiła próg, nie zamykając drzwi za sobą. Wnętrze tonęło w mroku. Słabe światło poranka sprawiało wrażenie, jakby w przedpokoju unosiła się mgła. Choć w środku wszystko wyglądało schludniej niż na zewnątrz, w powietrzu dało się wyczuć jakiś dziwny zapach, przypominający zapach mułu i pleśni. Maria nie potrafiła go określić. Zanim zdążyła się rozejrzeć, usłyszała na górze jakiś ruch. Powoli weszła po schodach. Drzwi jednego z pokoi były uchylone. Maria nie potrafiła stwierdzić, czy ktoś jest w środku. Na końcu korytarza musiała znajdować się łazienka. Dobiegał stamtąd szum odkręconej wody. Któryś z domowników musiał brać prysznic. Znad progu unosiły się nikłe kłęby pary, kołujące ospale pod sufit. Maria postąpiła krok w tamtą stronę, ale wtedy usłyszała kroki za uchylonymi drzwiami. - Przepraszam - zaczęła Maria łamiącym się głosem. - Przepraszam, że weszłam bez pozwolenia, ale Mateusz, mój chłopak, nie wrócił na noc. Nie padła żadna odpowiedź. Jednak pokój z pewnością nie był pusty. Kobieta podeszła do wejścia i nasłuchiwała. W końcu wzięła głęboki wdech i pchnęła drzwi. W pokoju stał mężczyzna odwrócony przodem do okna. Maria poznała go od razu. - Mateusz! - krzyknęła i podbiegła do niego. Mateusz odwrócił się. Przez chwilę Maria myślała, że jej nie poznaje. Jego wzrok był nieobecny. Ich niepokojący wyraz, który wcześniej zauroczył Marię, teraz wydał jej się zły i obłędny. - Tak się martwiłam! - wyznała Maria, tuląc się do jego piersi. Mateusz nie odwzajemnił uścisku. - Co ty w ogóle tutaj robisz? - Maria zmieniła ton. - Dlaczego nie wziąłeś telefonu? - Odepchnęła go i skrzyżowała ręce na piersi. - Gdzie byłeś przez całą noc? Mateusz milczał. Jego oczy pozostawały obojętne. Dobiegający z korytarza szum wody ustał i po chwili zaskrzypiały otwierane drzwi. Ten, kto brał prysznic wyszedł na korytarz i udał się do któregoś z pokoi. Po chwili opuścił go i skierował się w ich stronę. - Znalazłam fajki, braciszku - rozległ się kobiecy głos. - Po takim grzmoceniu zapalić dobrze. Ćmina, choć starszy, to tak baby zaspokoić nie umi. Dobrze, żeś jest już... Kacha stanęła w progu, jedną ręką wycierając głowę ręcznikiem. Była naga. Przy każdym ruchu jej potężne piersi unosiły się i opadały i zdawało się, że zaraz odlecą, rozbijając ściany. W drugiej ręce trzymała paczkę papierosów i zapalniczkę.

47


Maria nie mogła wydobyć z siebie żadnego słowa. Dopiero teraz rozejrzała się po pokoju. Pod oknem stało łóżko, w rogu duża szafa. Obok komoda a przy łóżku niewielki, okrągły stolik, na którym postawiono mosiężny krzyż. Ściany pokryto łuszczącą się już tapetą w kwiaty i przyozdobiono dziesiątkami zdjęć. Maria oglądała je jak kronikę życia Ćminów, czując, jak krew odpływa jej od twarzy. Miała wrażenie, że za chwilę straci przytomność. Fotografie, czarnobiałe i spłowiałe, w kolorze sepii, barwne, o kolorach wyblakłych i całkowicie nowe układały się w historię pokoleń zamieszkujących to miejsce. Wśród postaci rozpoznała Mateusza, jeszcze jako dziecko, później w okresie dojrzewania i całkowicie już dorosłego. Na wielu zdjęciach towarzyszyła mu dziewczynka, bez wątpienia będąca stojącą przed nią kobietą. Także Ćmina był z nimi. Teraz podobieństwo wydało jej się zbyt duże, by mogło być przypadkowe. Cała trójka musiała być rodzeństwem. - Co tu się dzieje? - zapytała Maria, szczękając zębami, jakby było jej zimno. Nie mogąc oderwać wzroku od zdjęć, zdała sobie sprawę, że większość przedstawionych na niej par dorastała razem. Wszyscy musieli być spokrewnieni. Cała rodzina od pokoleń musiała nie dopuszczać do siebie żadnej obcej krwi. - Co się tutaj dzieje? - zapytała ponownie. Nogi ugięły się pod nią. - To jakiś żart, prawda? Odpowiedz! - zażądała. Mateusz zmrużył oko i zmierzył Marię wzrokiem. Kacha, nie zwracając na nią uwagi, rzuciła mu papierosy i zapalniczkę. Mężczyzna złapał je w locie, po czym wyjął jednego i zapalił. Zaciągnął się głęboko, chwycił stojący na stole krucyfiks i wyrżnął nim Marię w głowę. VII - To ona. Jestem pewna! - Niezrodzanna chodziła podekscytowana po pokoju. Krasnobliwy palił fajkę, mierzwiąc swoją brodę. - Wiesz, że jeśli to nie ona, czar nie zadziała, a ty zginiesz. Niezrodzanna podeszła do niego i oparła się o podłokietniki jego fotela. - Wiem, ojcze - powiedziała. - Ale to ona. Potrafię to wyczuć. Krasnobliwy wziął ze stołu wieczne pióro, ugniótł nim tytoń i odłożył wraz z fajką na blacie. - W porządku - odparł. - Zdradzę ci, jak wygląda rytuał. Czy na pewno wiesz, jak użyć tego czaru? - Pewnie! - Niezrodzanna ucałowała oba jego policzki i przytuliła go mocno. - Pamiętaj, że z tą magią nie ma żartów - upomniał ją Krasnobliwy, próbując uwolnić brodę. - To nie będzie tak proste, jak z utopcem. Niezrodzanna wyprostowała się i skinęła poważnie głową. - To nie czary, których nauczyłaś się do tej pory - kontynuował Gumiennik. - To moc potężna i niebezpieczna. Nie można używać jej pochopnie. Ona wymaga rozwagi. Niezrodzanna jeszcze raz przytaknęła skinieniem głowy i odezwała się: - Nie mam już pięciu miesięcy, tato. Jestem wystarczająco dojrzała, by być poważną, kiedy zajdzie potrzeba i nie działam pochopne. Nie musisz się o mnie martwić. Krasnobliwy wyraził swoją aprobatę cichym mruknięciem. - Planowałam to wystarczająco długo - kontynuowała Niezrodzanna. - Dość jest w tym rozwagi. - Dobrze już - przerwał jej Gumiennik. - Ufam twoim sądom. A teraz idź. Jeśli jej nie uratujesz, na nic ci się zda magia. Niezrodzanna ucałowała go raz jeszcze, tym razem w mniej egzaltowany sposób, poczym skłoniła się z szacunkiem. - Serdecznica przygotuje wszystkie składniki - dodał Krasnobliwy. - Kiedy wrócisz, będziemy gotowi. - Dziękuję - wyszeptała Niezrodzanna, niemal bezgłośnie. Jeszcze raz skłoniła się i odeszła. Gdy drzwi się za nią zamknęły, do pokoju weszła Serdecznica, która przysłuchiwała i się całej rozmowie z kuchni. - Myślisz, że postępujemy słusznie? - zapytał ją Krasnobliwy z zatroskaną miną. - Myślę, że nie mamy wyboru - odpowiedziała.

48


VIII Maria ocknęła się z bólem głowy. Wzrok jej się morzył i w mroku, jaki panował wokół nie potrafiła rozpoznać gdzie się znajduje. Gdy kontury otoczenia wyostrzyły się Maria stwierdziła, że musi to być jakaś piwnica. Nie było tu okien, a wilgoć kleiła się do jej ciała, wzmagając uczucie chłodu. W powietrzu rozpoznała ten dziwny zapach, który poczuła po wejściu do domu Ćminów. Teraz był o wiele bardziej intensywny, wdzierał się do jej nozdrzy, powodując odruchy wymiotne. Gdy Maria chciała osłonić nos, zdała sobie sprawę z tego, że jest związana. Gruby sznur konopny skutecznie ją unieruchamiał. Siedziała na krześle, z rękami przywiązanymi do podłokietników a kostkami do przednich nóg krzesła. Była prawie naga. Miała na sobie jedynie białą, lnianą sukienkę, która bardziej przypominała halkę, niż coś, w czym można wyjść do miasta. Przez chwilę Maria szarpała się, mając nadzieję, że stary mebel ustąpi, jednak został wykonany solidnie i nawet lata zużycia nie zdołały wystarczająco nadwątlić jego konstrukcji. Z trudem łapiąc równowagę, oparła się na stopach i spróbowała uderzyć krzesłem o ścianę. Bezskutecznie. Ponawiała tę próbę jeszcze kilka razy, aż wyczerpana postawiła krzesło i opadła na nie, dysząc ciężko. Wtedy zdała sobie sprawę, że w piwnicy jest ktoś jeszcze. Spod schodów wystawał niewielki cień, który czynił jakiś miarowy ruch, prawdopodobnie ręką. Po chwili wysunął się w stronę światła i Maria rozpoznała głowę chłopca, który podglądał ją wczorajszej nocy. Kajtek wyszedł z ukrycia i ruszył w jej stronę. - Hej, chłopczyku - odezwała się Maria. - Rozwiąż mnie. Nic nie powiem twoim rodzicom. Kajtek podszedł do niej i stanął nieruchomo. Nie odzywał się. - Zapłacę ci - przekonywała Maria. - Będziesz mógł sobie kupić gry. Lub komiksy. Czy cokolwiek, czego chłopcy w twoim wieku pragną. Dziecko zbliżyło się i sięgnęło ręką do pasa. Maria miała nadzieję, że szuka w kieszeni czegoś, czym przetnie sznurek. Kajtek robił jednak coś innego. Zaciskając dłoń na obnażonym przyrodzeniu, poruszał nią lekko, posapując przy tym. Po chwili przechylił się w stronę kobiety i dotknął jej piersi. Maria poczuła skórę jego nogi. Pogładziła ją palcem, a Kajtek, w żądzy spełnienia, podsunął w to miejsce jądra. Maria dotykała ich przez moment, aż zdołała chwycić je skrępowaną ręką. Chłopak zapiszczał, gdy zacisnęła palce. - A teraz rozwiążesz mnie, gówniarzu, albo urwę ci te twoje niedorozwinięte jajeczka - zagroziła. Kajtek skinął głową. Z jego oczu popłynęły łzy. W panice zaczął szukać czegoś ostrego. Z jednej z komód podniósł brzeszczot i obrócił się w stronę kobiety. Chciał ją nim uderzyć, ale Maria wzmocniła uścisk. Nie mogąc znieść bólu zaczął przecinać więzy. Gdy kobieta uwolniła rękę, wyrwała chłopcu piłę i drugi sznur przecięła już sama. Potem wstała, nie zwalniając uścisku, w którym trzymała Kajtka, podniosła leżącą na szafce gracę i uderzyła chłopca jej tępą końcówką. Ten zatoczył się zamroczony. Maria puściła go i uderzyła raz jeszcze. Dopiero gdy upadł, zajęła się więzami nóg. Kiedy była już wolna, rozejrzała się wokół w poszukiwaniu broni. Wśród zebranych w piwnicy narzędzi, najbardziej poręcznie prezentował się duży kamieniarski młotek. Maria podniosła go, zważyła w dłoni i wymierzyła nim kilka ciosów w powietrze. Potem związała chłopaka i ruszyła w górę schodów. Gdy stanęła przy drzwiach u szczytu, usłyszała stłumione głosy. W domu musiało być więcej osób. Niezrażona tą sytuacją nacisnęła klamkę i wychyliła głowę na korytarz. Ćminowie wydawali prawdopodobnie jakieś przyjęcie. Gwar niósł się z różnych stron, jednak pod drzwiami nie słyszała niczego. Ściskając rękojeść młotka powoli wyszła z piwnicy. - Ptaszyna wyrwała się z klatki - usłyszała za plecami głos Ćminy, gdy przeszła kilka kroków. A my właśnie do ciebie zmierzamy. Maria odwróciła się, chcąc go zaatakować. Ktoś jednak złapał ją za rękę i odebrał broń.

49


Ćmina stał tuż za nią. Poruszał nerwowo wąsem. Przy nim miejsce zajęli Mateusz i Kacha. - Czeka cię wielki zaszczyt, kobieto - odezwał się gospodarz. - Już niedługo zostaniesz matką. Maria chciała się wyrwać, ale rąk wokół niej przybyło. Chwytały ją mocno, nie pozwalając się ruszyć. Gdy przestała się szarpać, Ćmina stanął przed nią. W rękach trzymał zapleciony z mleczy wianek. IX - Chyba się zaczęło. - Jeden z chłopów zajrzał do chaty Ćminów i zapraszającym gestem pokazał pozostałym, żeby ruszyli za nim. Reszta podniosła z ziemi flaszki i kosze z jedzeniem. Gdy weszli do środka dostrzegli jakiś tumult przy zejściu do piwnicy. Kilka stojących tam bab cisnęło się do wąskiego przejścia. Towarzyszący im mężowie napierali na nie od tyłu. Nowoprzybyli stanęli za nimi i czekali na swoją kolej. - Noc Siewu - zachwycił się jeden z nich. - Dawno już jej nie było. Brakuje nam młodych. Dobrze, że wieś znowu obrodzi. Pozostali zgodzili się milcząco. Powoli zbliżali się do prowadzących w dół schodów. Na zewnątrz rozległo się bicie dzwonów. Widać nie zjawiła się tu jeszcze cała wieś. Proboszcz zawsze przychodził jako jeden z pierwszych, ale w kościele zostawał Szpudra, garbaty dzwonnik, który mieszkał na plebanii. Dopóki nie oznajmił wszystkim, że nadeszła Noc Siewu, bił w dzwony, wysyłając wezwanie. Szpudra zawsze przychodził ostatni. Drzwi wejściowe ponownie otwarły się i w chacie znaleźli się kolejni mieszkańcy wsi. - Maj, miesiąc maryjny, dobry czas, by pan Bóg pobłogosławił - odezwała się jedna z wchodzących kobiet. - Może będą bliźnięta? W Chrubiewnikach ostatnio trojaczki się zrodzili! - Co też pani mówi! Nagle ktoś kaszlnął wymownie i powiedział: - Będzie, co Bóg da. Nie czas dywagować. Kobiety nie zwróciły na niego uwagi. - Przydałoby się wsi więcej dzieci - podjęła ta, która zaczęła. - Teraz wszyscy do miasta jadą. A co tam w tym mieście takiego? Na miasto nawet pan Bóg nie spojrzy. Wszyscy zamilkli na pewien czas i słychać było tylko dziesiątki oddechów, szuranie kroków i pojedyncze chrząknięcia. Zapach mułu, który unosił się w chacie, musiał ustąpić teraz odorowi potu i niemytych zębów. Atmosfera ekscytacji i rosnącego zniecierpliwienia wzmagała się z każdą chwilą. Ktoś otworzył wódkę. Ktoś zaczął jeść przygotowane na tę okazję ofiary. Świętowano już teraz. Wkrótce dzwon zabił raz jeszcze i po kilku minutach w drzwiach stanął garbaty Szpudra z baniakiem bimbru pod pachą. - Cała wieś tu - oznajmił lub stwierdził. - Trzeba nam sadzić nowe życie. X Na podziemnej plaży płonęły rzędy pochodni. Teraz nie tylko przy linii brzegu, ale także wzdłuż prowadzącego do łoża dywanu. Ludzie wypełniali salę po brzegi. Kłębili się w ścisku, nachodząc sobie na stopy. Nikomu to jednak nie przeszkadzało. Ważne było, by być jak najdalej od wody. Nikt też nie śmiał stanąć na odgrodzone pochodniami przejście prowadzące od wejścia do posłania. Na łożu leżała Maria. Mateusz i Ćmina rozkładali jej nogi. Kacha i Szpudra trzymali ją za ramiona. U wezgłowia łóżka stał proboszcz, a za nim sołtys, jego żona, wikary i trzech najbogatszych chłopów we wsi. Maria nie miała siły krzyczeć. Nie wyrywała się. Leżała bezwładnie, półprzytomna, oddychając ciężko. Czuła nad sobą gorący, śmierdzący zgniłymi zębami oddech Szpudry. Jego ślina kapała na jej ramię. Dusząca woń mułu ściskała ją za gardło i Maria z trudem powstrzymywała wymioty. Miała nadzieję, że za chwilę padnie bez przytomności lub umrze po prostu i wszystko, co ma się tutaj wydarzyć, wydarzy się już poza nią. Otaczające ją twarze zlewały się w jedno i wszystkie zdawały jej się niezwykle do siebie podobne. Jakby miały tych samych przodków. Maria słyszała ciche zawodzenie zebranych tu ludzi. Nikły

50


śpiew, intonowany w jakimś obcym języku. W końcu Ćmina, wciąż trzymając ją za nogę, odezwał się mocnym głosem: - O, Wielki Wodniku! O, potężny Praojcze. Wzywamy cię. Nadeszła noc siewu. Cisza, jaka zapadła po tych słowach zdawała się przygniatać Marię. Czuła na piersiach ciężar, jakby ktoś dociskał ją nogą do podłogi. Z ledwością łapała oddech. Nagle woda zabulgotała, na jej powierzchni pękło kilka baniek i wyburzyła się spod niej upiorna głowa, przypominająca głowy topielców. Jej otwarte, mętne oczy odbijały płomień pochodni, jarząc się przez to pomarańczowo. Po chwili cała postać stanęła na brzegu, strasząc swoim sterczącym, nabrzmiałym przyrodzeniem. - Dzieci - zabulgotał stwór. - Dam wam braci i dam wam siostry! Zebrani zawiwatowali. - Dam wam potomstwo, które użyźni pola tej ziemi i przywróci im dawną świetność. Euforia sięgnęła zenitu. Ludzie łapali nawzajem swoje dłonie. Zaciskali szczęki. Niemal każdy wstrzymał oddech. - Przyprowadziliście mi bowiem kobietę, której szukałem - kontynuował potwór. - Obdarzę ją setką dzieci i wasza wieś zaludni się bardziej, niż kiedykolwiek. Z ust zebranych znów wydobył się krzyk poparcia. Z ich oczu płynęły łzy. - Musicie mnie jednak zostawić. Odejdźcie stąd. Powróćcie do swoich zajęć. Emocje w jednej chwili opadły. Na twarzach wykwitło zdziwienie. - Co przez to rozumiesz, ojcze? - zapytał Ćmina. - Przecież trzeba ci nas do rytuału. Stwór przymrużył oczy, postąpił krok i strzelił Ćminę otwartą dłonią w twarz. - Nie podważajcie moich słów, bo zgniotę was jak pchły - zagroził. Zebrani cofnęli się najdalej, jak mogli. Wchodzili na siebie, przepychali się łokciami. Ćmina odszedł kilka kroków, tak, by być poza zasięgiem zwisającego z szyi potwora łańcucha. - Przepraszam, ojcze - powiedział słabym głosem. - Odejdziemy. Wychodzili kilka minut, co chwilę oglądając się za siebie. Choć ogarnął ich lęk i ich ruchy były spieszne, ciekawość opóźniała ich. Szli bezwolnie, jak stado owiec, podświadomie pragnąć zostać tu jak najdłużej. W końcu sala opustoszała i pozostała w niej jedynie Maria z pochylonym nad łóżkiem stworem. Maria widziała teraz jego twarz z bliska. Czuła smród, jaki bił od niej. Nagle oblicze potwora zmieniło wyraz, stając się bezmyślne i ordynarne. Jakby opadła z niego maska. Potwór zamrugał i rozejrzał się dookoła. Sprawiał wrażenie osoby, która nie wie, gdzie się znajduje. Po chwili z jego karku zeskoczyła mała postać, przypominająca na wpół roztopioną, plastikową lalkę. Dopiero po chwili Maria poznała, że jest to ludzki płód. Płód stanął na plaży i zwrócił się do potwora: - Wracaj do siebie, pokraku! - Jego głos był niski i kobiecy. Zupełnie nie pasował do wątłego ciałka. Stwór chrząknął, warknął i niechętnie oddalił się w kierunku wody. Potem zanurkował i zniknął. Maria wpatrywała się w stojąca przed nią postać, zastanawiając się, czy to wszystko może dziać się naprawdę. - Utopcami bardzo łatwo jest kierować - wyjaśnił płód. - Są bezmyślne, gnane instynktem, bezrozumne. Kontrolę nad ich ciałem potrafiłoby przejąć nawet dziecko. Maria nie odezwała się. Zwinięta w kłębek przyciskała plecy do wezgłowia łóżka, mimowolnie podciągając pod brodę poplamioną kołdrę. - Nie poznajesz mnie, prawda? - spytało stworzenie, wskakując na posłanie. - Na imię mi Niezrodzanna. Jesteś moją matką. Marię przeszedł dreszcz. Jej szczęki uderzyły o siebie. Policzki zadrżały. Siedziała na łóżku, trzęsąc się i nie mogąc wydobyć z siebie głosu. - Szukałam Cię przez te wszystkie lata - podjęła Niezrodzanna. - Nie było to łatwe. Gdyby nie ci durni wieśniacy, pewnie wcale by mi się nie udało. Maria wciąż milczała. Nie potrafiła uwierzyć, w to, co widzi. Nie potrafiła słuchać tego niskiego, zmysłowego niemalże głosu. Jednak słyszała wszystko doskonale i każde słowo napawało ją coraz większym lękiem.

51


- Noc siewu odbywa się tutaj od pokoleń - opowiadała Niezrodzanna. - Dawno temu ktoś złapał w tej wsi utopca i trzymał go w niewoli. W końcu ludzie zaczęli oddawać mu cześć i traktować go jak boskiego wysłannika. Wtedy też Noc siewu odbyła się po raz pierwszy. Maria zaczęła płakać. Nie potrafiła nad tym zapanować. Z jej spuchniętych oczu lały się łzy, jakby obierała właśnie setną cebulę. Łzy zbierały się na jej brodzie i kapały stamtąd na kołdrę. - Ćminowie sprowadzali tutaj różne dziewczyny. Pomyślałam więc, że mogę im podpowiedzieć, jakich powinni szukać. Jako utopiec, oczywiście. Maria zamknęła oczy. Próbowała nie słuchać. Najchętniej zatkałaby sobie uszy. Nie mogła się jednak poruszyć. - Stopniowo dowiadywałam się o tobie coraz więcej. Podawałam im coraz więcej szczegółów. Aż w końcu cię znaleźli. Maria przełknęła ślinę. Jej spierzchnięte wargi poruszyły się. Wydobył się z nich nikły, ledwie słyszalny szept: - Co zamierzasz ze mną zrobić? Niezrodzanna uśmiechnęła się i przytuliła do jej nogi. - Zamierzam już zawsze czuć ciepło twojego ciała - odparła. XI Maria wrzuciła poćwiartowane ciało Niezrodzanny do blendera i nacisnęła START. Ostrza zawirowały, ścianki naczynia pokryły się ciemną mazią, a kuchnię wypełniło wysokie bzyczenie i szereg mlasków. Gdy wszystko zostało zmielone, przelała zawartość na rozłożone na blasze ciasto francuskie, dosypała utarty kwiat macierzanki i zawinęła. Potem włożyła całość do piekarnika i wytarła ręce w ścierkę. Odwieszając ją spojrzała na Krasnobliwego, siedzącego w milczeniu na puszce z kawą. - No co? - spytała go. Krasnobliwy uniósł głowę i odezwał się: - Nic, nic. Po prostu wciąż nie mogę przyzwyczaić się do tego miejsca. I do twojego nowego ciała. - Powinieneś zacząć - odparła kobieta. - Kiedy tylko to zjem, rytuał będzie zakończony. Krasnobliwy skinął głową. - Wiem - powiedział. - I cieszę się z tego. Dopiero teraz jesteś naprawdę szczęśliwa. Niezrodzanna nachyliła się nad nim i ucałowała go dużymi ustami, należącymi kiedyś do Marii. - A ja się cieszę, że zgodziłeś się tutaj zamieszkać, tato. Krasnobliwy uśmiechnął się i wyciągnął z kieszeni fajkę. - Tak będzie dla nas najlepiej - przyznał, dosypując tytoniu do cybucha. - Ale tęsknię za tamtą ziemią. - To minie - zapewniła go Niezrodzanna. - Czy tutejsza Rada wydała wam już pozwolenie na potomstwo? - Tak, wczoraj -oznajmił gumiennik. - Myślałem, że ci mówiłem. Niezrodzanna uniosła go i zrobiła kilka piruetów. - To wspaniała nowina! - krzyknęła. - Mamy teraz co świetować. Krasnobliwy skrzyżował ręce na piersi. - Odłóż mnie, proszę - nakazał. Niezrodzanna postawiła go z powrotem na puszce. Gumiennik poprawił ubranie, wepchnął fajkę w usta i zapalił. - To wielka radość dla nas - przyznał - ale nie wiem, czy miasto to dobre miejsce do wychowywania dzieci. - Najlepsze! - oceniła Niezrodzanna. Gumiennik przeczesał brodę, zaciągnął dym do ust i zmarszczył brwi. - A wiesz, że Serdecznicy się tutaj podoba? - spytał. - Ale ona zawsze była bardziej postępowa ode mnie. Niezrodzanna uśmiechnęła się. - Tobie też zacznie - zapewniła go. - Miasto jest wspaniałe.

52


Dariusz Zajączkowski (szuirad ) Rocznik 1968, nawiasem mówiąc najlepszy w XX wieku, absolwent Politechniki Wrocławskiej, Wydziału Budownictwa. Po krótkiej przygodzie z chlebem majstra, ukończył Szkołę Główną Służby Pożarniczej i od kilkunastu lat, jako oficer Państwowej Straży Pożarnej, zajmuje się szeroko rozumianą ochroną przeciwpożarową. W pisaniu, jak na razie, sięga innych tematów. W 2003 r. dwa felietony znalazły się w zbiorze najlepszych artykułów gazety politycznej Korespondent.pl. W 2010 opowiadanie „Kat“ znalazło swoje miejsce w antologii opowiadań fantastycznych „Przedświt“, w 2012 tekst „Udało się“ trafił do antologii „Dziedzictwio gwiazd. A „Biały Królik“ w 2010 roku wygrał konkurs Wydawnictwa „Papierowy Motyl“. Ponadto kilka innych tekstów zostało docenionych w różnych konkursach.

Konkurs „Country fantasy, czyli nasza polska fantastyczna wieś!“ 2. miejsce Sowa Stałem na szosie w gumowcach. Trochę zużytych, obdartych i ponacinanych. Widać, że los nie był dla nich łaskawy, ale kulfoniaste czubki dumnie błyszczały poranną rosą i unosiły się ponad twardą podeszwą. Wyglądały jak dwa wystawione na wiatr ogromne psie nosy, szukające tropu. Czujne i gotowe do akcji, spokojne i, w przeciwieństwie do mnie, pewne siebie. Znają tu każdą ścieżkę, zagajnik, pole - a ja byłem obcy. Gdyby chciały same zaprowadziłyby mnie do miejsc, znanych tylko tubylcom, gdzie mokre łby podgrzybków ścielą się gęściej od szorstkich szyszek, gdzie wtulone w kępki traw czekają pękate prawdziwki... ale dziś mieliśmy ruszyć na bielaki. Gumiaki milczą o nich i choć spoglądają na mnie z dołu, wyraźnie dają mi odczuć swoją wyższość autochtonów i każą czekać na Adama. Tymczasem tuż przed zakrętem, gdzie spękany, wyszczerbiony asfalt wkręcał się w las, spacerowały dwa bociany. Bezgłośnie rozkładały skrzydła i wyciągały długie szyje. Przyglądałem się dumnym, dostojnym sylwetkom, Nie wiedziałem czy

53


patrzą na mnie, czy na wschodzące za plecami słońce, gdzie wabił je coraz silniejszy jesienny zew natury. Niedaleko stąd rozciągały się połacie Ukrainy. Na mapie rozdziela nas cienka kreska, formalny koniec i początek światów, ścierających się w odwiecznym tańcu kultur, mentalności, religii. Różnice i podobieństwa za nic mają administracyjne kordony, tu rzeczywistość dopasowuje się do realiów na bazarach, małych budowach, plantacjach, w dowożonych do gospodarzy beczkach paliwa, w miodowo - paprykowej wódce... Adam podsunął mi plastikowe wiaderko po farbie i ruszyliśmy, mając wczesne słońce za plecami. Schyłek sierpnia to czas, gdy rolnicy po gorącu żniw nabierają tchu przed jesiennymi zbiorami, dlatego pozwoliliśmy sobie na wyprawę w poszukiwaniu bielaków. Nie znałem tych grzybów, więc jaki ze mnie pożytek? Ale spacer po lesie sam w sobie to ogromna przyjemność. Wniknęliśmy między drzewa. Wśród pierwszych zarośli Adam znalazł dwa dorodne bielaki. Jeden dał mi na wzór. To nie przypadek, że na granicy swojego świata las obdarza nas bogactwem. Wabi w głąb, obiecuje, kusi, wykorzystując naszą chciwość. Bywa nieobliczalny, nieprzewidywalny, czasem obojętny i samotny, kiedy indziej hojny, ale zawsze dostojny i dumny, a na pewno tajemniczy. Uwielbiam ciszę snującą się w koronach drzew, przyczajoną w krzewach, zapadłą w paprociach i zawsze nabrzmiałą życiem. Kiedyś jeździliśmy ze znajomymi i ich dziećmi do lasu, już na parkingu czułem, że nasza obecność bezcześci i profanuje to miejsce. Przy pierwszej okazji odchodziłem na bok, siadałem pod drzewem i czekałem, aż krzyki rozpłyną się w oddali. Dopiero po paru minutach zacząłem dostrzegać naturę taką, jaka była naprawdę. Ech... mieszczuchy. Przyjechali, pokręcili się, pobiegali, ale i tak niczego nie dostrzegli. Las sam wybiera tych, przed którymi się otwiera. Mój gospodarz wytłumaczył, w która stronę mam się kierować. Pokiwałem głową, udając, że go słucham. Zafascynowany naturą przyglądałem się perłowej kolii: zroszonej, podświetlonej poziomymi promieniami słońca pajęczynie, rozciągniętej na pędach leszczyny. Gdzieś w mojej głębi ożyły echa dawnych, jesiennych wypadów. Stare, rozklekotane rowery, przypinaliśmy łańcuchami do pnia na skraju lasu i w milczeniu wsączaliśmy się w wilgotny mrok. Teraz wrażenie deja vu stało się prawie namacalne, bliskie i choć ulotne otwierało zapomniane pliki pamięci. W pewnym wieku jesteśmy tak daleko od dzieciństwa, że zaczynamy za nim tęsknić. Nieważne, jakie były to czasy - z perspektywy lat z reguły lepsze - mieszanina wspomnień i marzeń staje się plas-trem na bolączki rzeczywistości. W którymś z momentów życia przekraczamy granicę dorosłości, cienką demarkacyjną linię pomiędzy końcem świata Piotrusia Pana i Reksia a monotonią pracy z wrednym szefem, pomiędzy przygodami Indian i Alicji z Krainy Czarów, a odpowiedzialnością za drugiego człowieka, pomiędzy szkolnymi wygłupami i namiętnościami pierwszych miłości, a śmiertelną chorobą bliskiej osoby. Nie dostrzegałem otoczenia, tym bardziej już grzybów. Sunąłem wśród drzew, daleki od codzienności. Palcami umysłu rozgarniałem pamięć, próbując wybadać, jak bardzo celnicy ze świata dorosłych okaleczyli dawnych bohaterów. Nie zdziwiłem się zbytnio, gdy zgubiłem Adama. Rozpłynął się w zaroślach, poczuł zew bielaków i pociągnął za nim. Spojrzałem na czubki moich gumowców. Wilgotne i czarne, upstrzone fragmentami liści i zeschniętego igliwia wciąż wyglądały buńczucznie, ale wyczułem, że nieco spuściły z tonu, skuliły się. Nasłuchiwały ostrożnie, jakby ze strachem, schowane w miękkiej poduszce mchu. Właśnie! Dopiero teraz zauważyłem, że zrobiło się bardzo cicho. Las milczał, spowity jedynie płaczem opadającej rosy. Słońce osiadło gdzieś za drzewami, wyparte powiewem chłodu i lepkiej wilgoci. Poczułem oślizgły dotyk tuż nad lewym uchem. Odruchowo chlasnąłem dłonią, trafiając w coś kleistego, czepliwego. Z obrzydzeniem strzepnąłem z palców rozgniecionego pająka, owiniętego w szary kokon własnej pajęczyny. Nie pamiętam czy krzyknąłem, czy tylko cofnąłem się gwałtownie, łamiąc suchą gałązkę. Trzask strzelił w martwej ciszy jak chrupnięcie starej kości. Podniosłem głowę. Przede mną, na wysokości twarzy, siedziała mała sówka. Beznamiętnymi, czarnymi źrenicami wgryzała się w moją twarz. Miałem wrażenie, że hipnotycznym spojrzeniem sięga

54


dna duszy. Otworzyła haczykowaty dziób, a po chwili bezgłośnie odleciała, niezdarnie lawirując pomiędzy konarami. Głębokim oddechem uspokajałem rozszalałem serce i nerwowo wycierałem dłoń z resztek pajęczych zwłok. I wtedy coś błysło. Podszedłem bliżej pod drzewko, na którym siedział ptak. Runo w tym miejscu przeżerała zgnilizna rozkładających się grzybów. Zapach martwicy uderzył nagle, intensywnie, wygłuszając wszelkie inne doznania. Zatrzymałem się na moment, ale ostatecznie czubkiem noża zacząłem grzebać w sowich wypluwkach. Jest! Na plecach poczułem zimny dotyk strachu, który ścisnął nagle gardło. Z odrazą i narastającym obrzydzeniem przyglądałem się małemu, zbitemu kłębkowi włosów. Umysł zaczął kiełkować absurdalną myślą... Ale gdy ostrze wyłuskało złoty, ludzki ząb, z trudem powstrzymałem wymioty. Rozejrzałem się lękliwie. Las ponuro milczał. Szwadrony drzew zaschniętymi konarami wisiały nade mną. Bezruch powietrza przytłaczał, przygniatał, jakby chciał mnie wprasować w jeszcze jedną wypluwkę. Przez głowę przeskoczyła myśl, że przecież nie pasuję do tego miejsca, bo nie mam złotych zębów. Żołądek podskoczył do gardła, a miękkie nogi z ledwością utrzymywały ciało w pio-nie. Próbowałem ruszyć w stronę, z której, jak mi się zdawało, przyszedłem. Jednak gęstwa zarośli utrudniała każdy ruch. W panice zacząłem się motać, szarpać, nie zwracając uwagi na dziesiątki lepkich pajęczyn, które czepiały się włosów, twarzy, ubrania. Z amoku wyrwał mnie krzyk sowy. Stanąłem i zacząłem się zastanawiać co ja właściwie robię. Jak niewiele trzeba, by przekroczyć granice szaleństwa, gdy własny umysł napiera na delikatny jak błona kraniec świata normalności. Wystarczy, że kilka zewnętrznych bodźców wyjdzie poza skalę przyjętą przez ogół za kanon, a gdzieś w nas budzi się zupełnie inna, irracjonalna istota. Obłęd mieszka płytko pod ledwie zastygłą skorupą realności. Boimy się jej pęknięcia i dlatego wciąż tak pilnie, choć czasem wbrew sobie, gramy narzucone role, łudząc się, że to dzięki temu świat wokół wciąż istnieje. Ptak przysiadł na tyle blisko, że nawet w cieniu rozróżniałem ciemniejsze kępki piór. Gdybym miał laskę, mógłbym bez problemu walnąć go w łeb. Zmrużył powieki, jakby świadom moich myśli, po czym przekręcił głowę i dziobem wskazał właściwy kierunek. Chwilę później poderwał się zdenerwowany brakiem zrozumienia i podleciał kilka metrów. Wolno ruszyłem za nim, wzdłuż szpaleru uchylających się krzewów. Gdy wzbił się w powietrze, zauważyłem, że jego lewa noga kończyła się kikutem. Biała kość na sekundę łysnęła w półmroku, by wstydliwie schować się w gęstym puchu. Pomyślałem, że zapewne przeszkadza to w polowaniu. I wtedy mnie zaatakował. Zobaczyłem jak nadlatuje i było już praktycznie za późno. Osłoniłem twarz rękoma i runąłem na ziemię. Sowa jednak wyhamowała i musnęła okaleczona stopą czubek głowy. Wydawało mi się, że na chwilę zawisła i dopiero potem odleciała. Powstałem po dłuższej chwili, gdy zgromadzona w mchu wilgoć przebiła się przez ubranie i zimnymi dłońmi oblepiła piersi. Z wolna otrzepałem spodnie, podniosłem upuszczone wiaderko, nóż i rozejrzałem się wokół. Wydawało się jakbym został wyrwany z koszmarnego snu. Chłód i półmrok zniknęły w leśnych ostępach a poczucie martwoty uleciało jak zły sen. Słońce przebijało się przez listowie i plamami światła tańczyło z powłóczystym oddechem porannego wiatru. Las wyglądał prawie normalnie... Prawie, gdyż znajdowałem się na starym, zapomnianym cmentarzu. Przekrzywione krzyże, z charakterystyczną dla prawosławia ukośna belką, w milczącej rozpaczy wbijały w niebo kamienne ramiona. Czas ułożył je w różnych pozycjach, przekrył kożuchem mchu, osłonił warstwą suchych liści, glonami wygładził napisy i próchnem przypieczętował drewniane elementy. Uważnie przechodziłem ponad grobami, bacząc, by stopy kłaść na śladzie dawnych ścieżek, w obawie, że zapadnę się w zbutwiałe mogiły. W kilku miejscach ze zdziwieniem zauważyłem sztuczne kwiaty. Ich przybladłe kolory nie pasowały do wtopionych w zieleń zapomnienia, pisanych cyrylicą nekrologów. Musiały zostać złożone stosunkowo niedawno. Niemy krzyk meandrów historii. Dwa kroki dalej zobaczyłem na wpół otwarty kopiec. Nad ziejącą w ziemi jamą pochylały się krzewy czarnego bzu, zwisając melancholijnymi baldachimami owoców. Przystanąłem. Fragmenty trumny spróchniałymi krawędziami rysowały wejście do innej rzeczywistości. Wyglądały jak zburzony wartowniczy posterunek opuszczony przez widmowych celników. Byłem pewny, że gdybym postąpił jeszcze krok nie zapadłbym się do kolan, czy bioder, ale całym sobą zszedłbym do tutej-sze-

55


go Hadesu. Przez głowę przeleciała mi myśl, że może tak właśnie powinienem zrobić? Nie ma człowieka, który w jakimś momencie nie widziałby siebie po drugiej stronie życia. Choćby przelotnie. Jak głęboko drzemie w nas upiorna myśl o samobójstwie? Uczucie to tak silnie zawładnęło umysłem, że przez moment widziałem siebie z perspektywy leżącego w mogile. Kiedy jednak dostrzegłem w ciemnościach jamy jakieś poruszenie, szarpnąłem się do tyłu. Stopa uciekła mi w bok i, by zachować równowagę, chwyciłem wiotki pień czarnego bzu. Udało się, ale gdy wychodziłem na ścieżkę zabłąkana gałąź uderzyła mnie w twarz, zsunęła się po szyi i prostując zerwała łańcuszek. Srebrny błysk zaiskrzył i zniknął w czarnej otchłani grobu. Nie miałem najmniejszej ochoty na sięganie ręką w poszukiwaniu zguby, zwłaszcza, że gdzieś wewnętrznie coś szeptało mi, że jest to rodzaj myta, jakie przyszło mi zapłacić za poruszanie się po granicach światów. Która to była godzina? Obrałem kierunek na słońce i szybkim krokiem ruszyłem przed siebie, wierząc, że dotarcie do właściwej drogi to kwestia minut. Gdy minąłem potężny, wsparty czołem na rozłożystej sośnie krzyż, gdzieś z prawej usłyszałem rżenie konia. Całkowicie realne, kryjące w sobie skargę i ból, ale i nutę nadziei. Dostrzegłem nawet delikatne poruszenie po drugiej stronie polanki, ale naprawdę miałem dość wrażeń jak na jeden dzień. Dzień? Poranek! Coraz słabszy stukot kopyt gonił mnie prawie do samego domu. Sos z bielaków, zazieleniony koperkiem smakował wyśmienicie. Dobre żarełko i jasny, upalny dzień przytłumił nieco doświadczenia wczesnej wycieczki, ale jakiś cień pozostał. - Coś taki wygaszony? - Adam nałożył kolejną porcję ziemniaków. - Normalnie to cię przegadać nie można! - Ala i Ewa wypaliły jednocześnie i od razy wybuchły śmiechem. Pokręciłem tylko głową. - Faktycznie jest z nim źle. Gospodarz udał zmartwienie, obserwując nikły uśmiech, którym zareagowałem na frontalny atak. Przecież i tak mi nie uwierzą, skończy się na głupich uwagach a docinki nie ustaną do przyszłego roku. - Może z grzybami nie poszło najlepiej, ale za to znalazłem konia. - Wypaliłem mimo wszystko, a salwa śmiechu dziewczyn wyjątkowo dobrze pokazała, że moje obawy nie były bezpodstawne. Zdziwiła mnie natomiast mina Adama. - Konia mówisz? - Przyglądał mi się badawczo. - Z wozem? - Tego nie kojarzę, bo... - O mały włos nie wygadałbym wszystkiego. - Nie sprawdzałem. - Myślisz? - Alicja wymownie spojrzała na Adama. - Tydzień temu - gospodarz zwrócił się do nas - jeszcze przed waszym przyjazdem, Bronek Makiuk z sąsiedniej wsi polazł wieczorem do knajpy na kilka głębszych. Kiedy wyszedł, po zaprzęgu nie było śladu. Policja pokręciła się trochę, ale nikt niczego nie widział, nie słyszał, kamień w wodę. - Pamiętasz to miejsce? - Ala przysiadła z boku. - U nich bieda aż piszczy. Bronek pije, trójka małych dzieci i schorowana matka. Cud, że Marta spina koniec z końcem. Ten koń to w zasadzie wszystko co mają, o ile nie liczyć paru hektarów piasków. - Sam nie trafię, ale to gdzieś w pobliżu starego cmentarza. - Miałem nadzieję, że mój głos zabrzmiał naturalnie. Kiedy spojrzałem na Adama, stwierdziłem, że jego z lekka przestraszona mina wcale mi się nie spodobała. - Jedziemy! - Rzucił krótko. Wiekowy polonez doskonale nadawał się na leśne drogi. Teraz z perspektywy przejechanych kilometrów zaczynałem rozumieć zdziwienie Adama. W naturalny sposób nie miałem szans znaleźć się tak daleko od domu. Jakoś unikaliśmy rozwijania tej kwestii, ale nasi mili gospodarze ani przez moment nie zasugerowali, że mogę się mylić. Stary cmentarz mówił sam za siebie. Podjechaliśmy od strony dużego, przechylonego krzyża. Las przywitał nas nagrzaną zielenią, bujną odgłosami miliardów owadów, pokrzykiwaniem ptaków i odwiecznym kojącym poszumem liści. Dlaczego podświadomie spodziewałem się czegoś innego, obcego? Wszystko wyglądało normalnie, uśpione dojrzałym upałem późnego lata. Puls miałem jednak przyspieszony.

56


Przeszliśmy na drugą stronę polanki, omijając łukiem gęstwę skrywającą groby. Kiedy po kilkunastu minutach byłem praktycznie pewien, że poranne rżenie to wytwór pobudzonego wyobraźnią umysłu, krzewy przed nami zafalowały a powietrze rozerwało przejmujące nadzieją i bólem parsknięcie. Ostrożnie rozsunęliśmy gałęzie. Nieco w głębi, zaklinowany między młodymi brzózkami stał wóz. Przypięta do niego szkapina cała zadrżała na nasz widok. Nigdy nie zapomnę tych ciemnych, ogromnych oczu, pełnych, najpierw głębokiej ulgi i ufności, a zaraz potem przerażenia i rozpaczy, gdy odwróciliśmy się i odeszliśmy, rzucając pod kopyta jedynie kilka obsypanych liśćmi gałęzi. Rok później dowiedziałem się, że koń nie przeżył i byłem pewny, że to ten moment zadecydował o wszystkim. Skąd biedne, przerażone zwierzę mogło wiedzieć, że musimy odejść, by sprowadzić pomoc? Posesja Makiuków tkwiła w zakolu rzeczki, do brzegu której przylegały dwa rozsypujące się budynki inwentarskie. Dom mieszkalny stał nieco z boku, a jego stan nie odbiegał zasadniczo od stodoły i krępej obórki. Kryty eternitem straszył płatami obsypującego się tynku i czeluściami nieoszklonych okien poddasza, pomiędzy którymi biało lśnił talerz telewizji satelitarnej. Nieogrodzone obejście rozpaczliwie potrzebowało gospodarza. Błotniste, rozjeżdżone klepisko jedynie przed samym gankiem pstrzyło się grzywami zdeptanej trawy. Stado luzem kroczących kaczek głośno skomentowało nasz przyjazd, ale dopiero ujadanie przypiętego do krótkiego łańcucha kundla, wywołało z domu kobietę w szerokim, kolorowym fartuchu, Domyśliłem się, że to Marta. Jej nóg czepiała się dwójka brudnych dzieciaków. Właściwie nie słyszałem rozmowy Adama z gospodynią, która najpierw wybuchła stekiem wyzwisk na pijącego gdzieś męża, a potem rozpłakała się, słysząc nowiny o koniu. Od początku czułem się na podwórku nieswojo i wiedziałem, że wcale nie wynikało to z szoku, jaki wywarł na mnie widok biedy i ubóstwa. Nie sądziłem, że w naszych czasach znajdę się w miejscu przypominającym pańszczyźniane czworaki. To nie był koniec mojego świata. Dostrzegłem ją dopiero po chwili. Siedziała na ławeczce w cieniu rozłożystej jabłoni. Dzieliło nas tylko parę metrów, ale nie byłem w stanie dostrzec zarysów twarzy. Gra świateł sprawiała, że oblicze kobiety zlewało się z ciemną kora pnia. Świadomy prześwietlających mnie, hipnotycznych oczu patrzyłem na staruszkę i wyczuwałem drzemiącą w niej siłę. W piersiach odezwało się echo porannego strachu w prymitywnej, prawie zwierzęcej formie. Bezwiednie ruszyłem w stronę jabłonki. Po kilku krokach drogę zastąpiła mi Marta, mówiąc, że matka jest ciężko chora, nie rozmawia z ludźmi i lepiej jej nie przeszkadzać. Adam zaciągnął mnie jakoś do samochodu i odwiózł do domu. Z tamtego popołudnia zapamiętałem niewiele, ale jednego jestem pewien: kobieta miała amputowaną w połowie golenia lewą stopę. Następnego dnia wczesnym popołudniem rozłożyłem leżak i ulokowałem się w ogródku Alicji i Adama, w cieniu leszczyn, przysiadłych od strony wiejskiej drogi. Kazano mi leżeć w spokoju i poczytać, ale jakoś nie mogłem skupić się na lekturze. Wciąż przed oczyma miałem starą Makiukową, dziwną, schorowana kobietę, której nikt nie rozumiał. Nie wiem kiedy przestanę o niej myśleć bez dreszczu strachu. Najprawdopodobniej nigdy. Z zamyślenia wyrwał mnie zgrzyt furtki. W domu byłem sam, więc niechętnie podniosłem się i wyszedłem na spotkanie przybysza. Na ścieżce stała Marta oparta o stary rower. Próbowała zdjąć z bagażnika ogromny kosz jabłek. - To dla pana, z podziękowaniem. - Powiedziała, gdy pomogłem zdjąć ciężar. Jak miałem wytłumaczyć dziewczynie, że ostatecznie stałem się tylko narzędziem, co prawda skutecznym, ale tylko narzędziem w rękach jej teściowej? Nasze spojrzenia na chwilę się spotkały. Nie wiem, co ona wyczytała w moim, ale ja dostrzegłem niemą prośbę zabarwioną nutą wstydu. Wiedziałem już, że prezent muszę przyjąć, że dla niej to sprawa honoru. Kiwnąłem głową ze zrozumieniem. - Dziękuję, wyglądają bardzo apetycznie. - Jest jeszcze coś... Marta rozejrzała się ukradkiem i sięgnęła do kieszeni. - To od mojej mamy. - Dodała, wciskając mi w dłoń maleńki podarunek, poczym pożegnała się i chwilę później zniknęła za zakrętem. Stojąc nad koszem z jabłkami, delikatnie rozerwałem szare opakowanie. W środku zasrebrzył się mój łańcuszek. Kątem oka wychwyciłem delikatny ruch w koronach przydrożnych świerków. Tak bezszelestnie mogły poruszać się tylko sowy.

57


Bohdan Waszkiewicz (Bohdan) Urodził się dawno temu, w pierwszej połowie lipca, pomiędzy siedzibą Hitlera a klasztorem w Świętej Lipce, a dokładnie w Kętrzynie. Potem zamieszkał w Gdańsku, a obecnie przebywa we wschodniej Anglii. O czterech lat próbuje wrócić do ojczyzny. Bezskutecznie. Napisał powieść, z której był bardzo dumny. Przeczytał ją po kilku latach, przez co schudł o pięć kilogramów i popadł w depresję. Kiedyś pochłaniał góry książek, dziś zasypia po kilku stronach.

Konkurs „Country fantasy, czyli nasza polska fantastyczna wieś!“ 3. miejsce Darowanemu koniowi zagląda się w zęby I Pokryty białym tynkiem dom miał spadzisty dach, na którym falowały w porannym słońcu czerwone dachówki. W przylegającym do budynku i ogrodzonym drewnianym płotem sadzie stał Strach na Wróble. Umiejscowiony pomiędzy jabłonią i gruszą miał dobry widok na posypany żwirem placyk. - Jabłońscy jadą na pole - mruknął Strach, spoglądając na krzątającą się rodzinę. - Są żniwa, więc nie będzie ich przez cały dzień, a dzieciaki pewnie pójdą bawić się do sąsiadów. Dzień jak co dzień - podsumował. Igor różnił się od innych strachów na wróble, o czym świadczyły dwa martwe ptaki leżące obok niego. Nawet Jabłońscy, podczas zbiorów warzyw i owoców, starali się nie patrzeć na stracha, a tylko ukradkiem zerkali od czasu do czasu w jego stronę, by potem szybko odwrócić wzrok. Igora bali się wszyscy, oprócz grubego kota Bękarta, który notorycznie załatwiał swoje potrzeby w pobliżu strażnika sadu. Strach na Wróble bardzo tego nie lubił, lecz nic nie mógł zrobić; jako wykwalifikowany łowca ptaków, nie był w stanie wyrządzić krzywdy innym stworzeniom. Bękart zdawał sobie z tego sprawę i, co gorsza, wykorzystywał ten fakt z premedytacją. Inni nie posiadali owej

58


wiedzy, więc omijali Igora szerokim łukiem. Jabłońscy przechodzili nad tym do porządku dziennego, chwaląc sobie najlepsze zbiory owoców w okolicy. Zarabiali krocie, szybko stając się jedną z najbogatszych rodzin w regionie. Banknoty skutecznie przesłoniły im widok martwych ptaków pojawiających się w ogrodzie. *** Pięć lat wcześniej do wsi zawitał cygański tabor. Mieszkańcy osady zgodnie odmówili im postoju na swoich posesjach, bojąc się straty kur lub jajek. Tylko Jabłońscy pozwolili pozostać Cyganom przez kilka dni na placyku obok domu, z czego przyjezdni chętnie skorzystali i bez żadnych ceregieli szybko rozbili obóz. Któregoś dnia pan Jabłoński żalił się, podczas rozmowy z przywódcą Cyganów, że zbiory owoców nie wyglądały najlepiej. - Wszystko przez te cholerne szpaki, gawrony i wróble - mówił otyły i lekko łysiejący mężczyzna. - Nie wiem co zrobić, żeby się tej świergoczącej hołoty pozbyć. - Rozłożył bezradnie ręce. Szero Roma - dużo niższy, ale równie gruby jak przedmówca - pokiwał ze zrozumieniem kudłatą głową i obiecał coś temu zaradzić. Gospodarz zbył cygańskie zapewnienia milczeniem, nie biorąc ich na poważnie. Wkrótce tabor opuścił gościnne progi. Zaraz potem właściciele posiadłości doliczyli się braku trzech kaczek, pięciu kur i jednej gęsi, a w kurniku znaleźli krótki list, przybity do drzwi cienkim gwoździem. Jabłoński zerwał pogniecioną kartkę papieru i zerknął na nierówno postawione litery: „Dzienkujemy za goscine. Zostawiamy prezend. Jak co sie stanie to dzwącie 0502345987“. - Masz, poczytaj sobie. - Podał świstek zaciekawionej małżonce. Szybko zapoznała się z treścią wiadomości. - I co? Będziesz dzwonił? - zapytała po chwili szczupła kobieta, poprawiając dłonią ciemne włosy opadające na ramiona. - A dajże spokój. - Podenerwowany machnął ręką. - Przecież wiadomo, że nic nie oddadzą. Ale przynajmniej coś zostawili po sobie. - Wskazał głową sad, w którym stała dziwaczna kukła. Stracha na Wróble wykonano z parcianych worków wypełnionych słomą. Narzucono na niego brązową marynarkę, którą wcześniej cygańskie dzieci wyłowiły z pobliskiej rzeki. Na karku kukły dyndał łańcuch z przymocowanym doń metalowym pentagramem, a dzieło kończył - wyszyty dziwnymi znakami i pokryty obcym pismem - wysoki cylinder. Poza tym na worku imitującym twarz, ktoś niezdarnie - jedno było znacznie większe od drugiego - namalował oczy oraz rozwartą gębę, w której widniały nieproporcjonalnie duże zęby. Stracha zamocowano na grubym drągu, a na nim, w pionie, czarnym tuszem napisano krótkie imię: Igor. I tylko Cyganie wiedzieli, że był to fragment pala, na którym kilkaset lat temu umarł pewien hospodar wołoski, powszechnie znany jako Vlad Dracula. *** Igor, zapatrzony w dom gospodarzy, ziewnął przeciągle. Nudził się. Żaden ptak, nawet mały wróbelek, nie pojawił się tego dnia w ogrodzie. - A może by tak...? - Przyszedł mu do słomianej głowy szalony pomysł. - Dlaczego by nie? Postanowił pod nieobecność gospodarzy zwiedzić ich mieszkanie. Doszedł do wniosku, że taka wyprawa może być niezwykle rozwijająca. W końcu po pięciu latach stania w jednym miejscu, należało mu się to jak psu kość. - Idę - oznajmił. Cygański Strach na Wróble posiadał umiejętność poruszania się. Była to trudna sztuka, polegająca na podskakiwaniu drągiem, na którym umieszczono korpus. W ten sposób Igor czasem opuszczał nocą posterunek, aby ukryć ścierwa ptaków, kiedy nazbierało się ich zbyt wiele.

59


Nie chciał straszyć gospodarzy rozmiarem swojej działalności, więc wyrzucał opierzone trupy do przepływającej opodal rzeki. Podczas przemieszczania się, musiał uważnie wykonywać każdy ruch, żeby nie stracić równowagi i, co za tym idzie, nie wyrżnąć orła. - Dla chcącego nic trudnego - dodał sobie otuchy, po czym wyskoczył wysoko, wydobywając pal z ziemi. Po chwili skakał wąską ścieżką, z każdym susem przybliżając się do celu wyprawy. Do domu wskoczył wejściem od strony ogrodu, bo wiedział, że gospodarze nigdy nie zamykali go na klucz. Gdy znalazł się w środku, na moment przystanął. Gdzieś w wypchanym słomą wnętrzu czuł ogromne podniecenie. Podobne objawy miał dwa lata temu, kiedy wystraszył na śmierć spacerującą po sadzie gęś. Niestety, od tamtej pory Jabłońscy trzymali drób z dala od chwackiego Stracha. - A szkoda - mruknął i uśmiechnął się na samo wspomnienie o gęsi, padającej na zawał serca. Ale to i tak nic w porównaniu z tym, co czuję dzisiaj - dodał zadowolony. Przechadzał się, a w zasadzie przeskakiwał się po mieszkaniu. W kuchni zajrzał do garnka z zupą, nie mogąc odżałować, że konstrukcja Stracha nie pozwala na korzystanie z tego, co ludzie nazywają jedzeniem. W przeciwnym razie chętnie spróbowałby tłustej grochówki. Następnie, w największym z pokojów, zainteresował go spory księgozbiór. Igor czuł się zawiedziony, że nie potrafił czytać, ale samo trzymanie jednego z dzieł sprawiło mu dużą przyjemność. - Książki są takie... magiczne - szepnął wzruszony. - Są takie jak ja - podsumował z dumą w głosie, po czym odłożył „Cyberiadę“ z powrotem na miejsce. Właśnie skakał po szerokiej sieni, kiedy kątem oka spostrzegł jakiś kształt. Spojrzał w tym kierunku i natychmiast zamarł w bezruchu. Coś patrzyło na niego. Wlepiało w Stracha złowrogie, czerwone ślepia, osadzone w głowie tak czarnej niczym bezgwiezdna noc. Bestia lewitowała tuż nad podłogą. Była ogromna i wyglądała jak skrzyżowanie bociana z oskubaną kurą. Z jej wielkiego łba wyrastał pomarańczowy dziób, z którego sterczały dwa rzędy ostrych zębów. Pozbawiony piór tułów falował w kilku miejscach, jakby coś żywego poruszało się tuż pod jego skórą. Z tej kupy mięsa wystawały dwie kończyny, a w nich potwór ściskał malutkiego stracha na wróble. Do Igora dotarło, że zwisające z dziobu monstrum części materiału, należały do trzymanej w szponach ofiary. Strach na Wróble począł się trząść jak podczas wichury. Nie potrafił zebrać myśli. Przerażony miał w głowie wielką pustkę. Czuł w środku parzący ogień, jakby ktoś podpalił wypełniającą go słomę. Mógłby w tej chwili przysiąc, że widział dym wydobywający się spod podniszczonej marynarki. Zawładnęły nim lęk i bezsilność. Tymczasem bestia dziwacznie zagulgotała, po czym poczęła zbliżać się do Stracha na Wróble. Robiła to powoli, sycąc się jego przerażeniem. Rosła w oczach, czemu towarzyszył coraz głośniejszy szmer. Igor wyrwał się z odrętwienia. Zacisnął słomiane dłonie z mocnym postanowieniem działania. - Tanio pala nie sprzedam - syknął wyzywająco. Wyskoczył wysoko, a nawet zbyt wysoko, przez co uderzył cylindrem o sufit. Kiedy znalazł się w powietrzu, skierował drąg w oblicze monstrum i przypuścił atak. Ostatnie co zapamiętał, to głośny hałas oraz setki migających światełek. Potem upadł, a wszystko dokoła pogrążyło się w ciemności. *** Niespodziewany opad deszczu sprawił, że gospodarze wrócili z pola wcześniej niż planowali. Zmęczeni ciężką pracą na roli wkroczyli do domu. - O Jezus, Maria - jęknęła pani Jabłońska, rozglądając się dookoła. - Co tu się stało? - Co jest? - zapytał przemoczony do suchej nitki mąż, który wchodząc do mieszkania, myślał wyłącznie o ciepłej grochówce. - Czego marudzisz, babo? - Zobacz. - Wskazała palcem źródło jej lamentów. - Ktoś wniósł do domu stracha na wróble i jeszcze rozbił lustro w drobny mak. W imię Ojca, Syna i Ducha. - Przeżegnała się. - Kysz, maro nieczysta! - Przestań mi tu z tymi zabobonami, durna babo! - wrzasnął zdenerwowany mężczyzna, po czym zbliżył się do leżącej na podłodze kukły. Przyjrzał się jej uważnie, marszcząc krzaczastą brew

60


i rzekł: - Dzieciaki pewnie stracha wykopały, a potem przyniosły do domu. A jak lustro zbiły, to dały drapaka. Ot, co! Wiedzą dobrze, że lanie ich nie ominie. - Poprawił skórzany pas, trzymający przyduże portki na właściwym miejscu. - A lustro odpracują w polu albo w chlewie. - A gdzie ja teraz takie lustro dostanę? - warknęła poirytowana. - Toż to jeszcze po babci. - Pojedziemy do miasta, to w Ikei lepsze się kupi - parsknął zadowolony z pomysłu. Podrapał się po głowie, nie odrywając wzroku od stracha i dodał: - Kapelusz trzeba wyrzucić, bo jest spłaszczony jak latający talerz. Musieli nieźle przydzwonić, bo aż kija złamali. To nic. Przełoży się z tej szczotki - spojrzał wymownie na małżonkę - coś ją miesiąc temu połamała. Będzie trochę cieńszy, ale powinien wytrzymać - ocenił. - Może lepiej nie? - W głos Jabłońskiej wkradła się nutka wątpliwości. - Ludzie po wsi gadają, że nasz strach ptakom główki ukręca i krew ich pije. - Trzymajcie mnie, pókim dobry! - Twarz mężczyzny zmieniła kolor na purpurowy. Na chwilę jego ręka ponownie dotknęła pasa. - To ty nie wiesz, głupia, że gadają tak z zazdrości? A zresztą niech sobie pije nawet i bimber, byleby tylko owoców nie brakowało. Oburzony rolnik podniósł stracha, po czym wyszedł na zewnątrz, po drodze trzaskając głośno drzwiami. Znalazłszy się na podwórku, skierował kroki do zbitej z desek szopy. - A ten wisiorek, to se w traktorze powieszę - mruknął, ściskając w dłoni pentagram. *** Strach na wróble stał samotnie pośrodku sadu. Nie miał imienia. Był tylko słomianą kukłą, nieporadnie odzianą w stare ubrania oraz z wełnianą czapą nasuniętą na głowę. Co jakiś czas przysiadały na nim ptaki, chętnie znacząc swój krótki pobyt ekskrementami. Gospodarze nie kryli niezadowolenia takim obrotem sprawy i coraz częściej przebąkiwali o nowym strachu. Tylko Bękart odczuwał radość. Leżał na parapecie i dla niepoznaki niewinnie oblizywał swoje łapki. A tak naprawdę zastanawiał się, którego ptaszka by tu dzisiaj capnąć? II Niewysoki, odziany w podniszczony drelich mężczyzna szukał wzrokiem czegoś w trawie. Miał pomarszczoną twarz oraz, zaczesane do tyłu, siwiuteńkie włosy. Rano zdechł mu pies, którego przed chwilą zakopał obok strzelistej wierzby. Brylecki doszedł do wniosku, że przydałoby się jakoś oznaczyć miejsce pochówku. Jakby nie było, wierny Murzyn spędził na łańcuchu prawie dwanaście lat. W tym czasie dobrze służył, informując szczekaniem o przechodzących w pobliżu obcych lub odstraszając lisy i łasice. - Tyle lisów i łasic co on pognał - wspominał Brylecki, wciąż poszukując odpowiedniego przedmiotu do przyozdobienia mogiły Murzyna - to żaden pies nie pognał. Dobra to była psina. Zauważył w pobliżu jakiś gruby drąg. Podniósł znalezisko, po czym przyjrzał mu się uważnie. Pal był równo ociosany i wyglądał na solidny kawał drewna. - Ciekawe, co to za drzewo? - pytał zaintrygowany, drapiąc się po czuprynie. - Jakby osika, ale pewności nie mam. A tam! - Wzruszył ramionami. - Co by to nie było i tak się nada. Wyjął scyzoryk, po czym wyciął w drągu imię martwego psa. Potem wbił pal w miejsce pochówku czworonoga i zadowolony z dobrze spełnionego obowiązku ruszył w drogę powrotną. *** Jabłoński usiadł w cieniu, oparłszy się plecami o jedną z brzóz. Wyjął ze skórzanej torby kanapkę, zawiniętą w foliową torebkę, oraz plastikową butelkę do połowy wypełnioną mętnym płynem. Ujął w dłoń biały kubek, przyozdobiony napisem rJurek“, po czym uśmiechnął się ciepło. - Po kubeczku tak szlachetnego trunku zawsze lepiej robota idzie - mruknął z zadowoleniem, napełniając naczynie.

61


Nie chcąc tracić drogocennego czasu, szybko wlał w siebie sześćdziesięcio procentowy alkohol. Wykrzywił twarz w grymasie obrzydzenia, gdy zawartość kubka zniknęła w przełyku. Parsknął, trzęsąc na boki czupryną i tupnął kilka razy nogą o kępkę pożółkłej trawy. - Uch... mocny... - wyszeptał zachrypniętym głosem. - Nadaje się. Po chwili, kiedy bimber przestał drażnić gardło, zajął się konsumpcją kanapki. Właśnie mielił zębami pierwszy kęs, gdy nagle usłyszał warkot silnika. Zamarł. Wybałuszył oczy i patrzył bez ruchu przed siebie. - Co do dia... - wymamrotał. Jego twarz błyskawicznie zalały strugi potu. Zrozumiał, że to co widział, działo się naprawdę. Błyskawicznie skoczył na równe nogi, po czym rzucił się do ucieczki. Biegł ile sił, zostawiając za sobą tuman kurzu. Pole, o którym zawsze mówił, że było za małe, w tej chwili wydało mu się nieskończenie wielkie. Jabłoński słyszał za sobą coraz głośniejszy dźwięk silnika. Powoli zaczęło zapierać mu dech w piersiach. Czuł, że nie będzie w stanie długo utrzymywać tak szalonego tempa. rTo moja jedyna nadzieja“ - pomyślał. Zacisnął zęby i ostatkiem sił przyspieszył bieg, kierując się na pobliskie bagna. Prześladowca nie odpuszczał. Z każdą sekundą przybliżał się do gnającego po niwie mężczyzny. *** W nocy, kiedy księżyc znalazł się w pełni, coś przerażająco zawyło, budząc trzeźwych mieszkańców wsi oraz wywołując panikę wśród bydła. Dźwięk z piekła rodem spowodował, że całe rodziny zaczęły zmawiać w pośpiechu pacierze, aby przegonić siłę nieczystą. Jednym z wyrwanych ze snu był również Brylecki. Zlany zimnym potem powoli rozejrzał się po ciemnym pokoju. Najciszej jak tylko potrafił, wstał z łóżka. Na palcach podszedł do okna, po czym przeczesał wzrokiem ukryte pod płaszczem nocy podwórze. W jego głowie kołatała się nieprawdopodobna myśl. - Murzyn? - wyszeptał. Jakiś ciemny kształt próbował dostać się do stojącej w obejściu psiej budy. Warczał przy tym i szczerzył kły lśniące złowrogo w świetle księżyca. Jeśli to był Murzyn, to swoją masę zwiększył czterokrotnie. Po kilku nieudanych podejściach zorientował się, że nie znajdzie sposobu, aby wejść do środka. Wściekły począł uderzać wielkimi łapami o daszek budy, aż w końcu zamienił ją w stos porozrzucanych desek. Potem zawył głośno, po czym kilkoma susami oddalił się, gnając niczym wicher w stronę lasu. Brylecki po omacku dotarł do kuchni. Bał się włączać światło. W białym kredensie, który pamiętał jeszcze czasy rządów Gomułki, namacał jakiś przedmiot. - A już dwa dni nic nie pił... - jęknął z żalem, by po chwili zębami wyciągnąć z butelki plastikowy korek. *** Zaczytany w „Psie Baskervill‘ów“ nawet nie zauważył, że jest bardzo późno. Sięgnął po stojącą na stoliku szklankę, po czym upił łyk dawno wystygłej herbaty. Oderwał wzrok od lektury i spojrzał na ścienny zegar.

62


- Trzeba iść spać - wymamrotał z żalem, poprawiając okulary. - Szkoda. Taka interesująca powieść. Szybko - zgodnie z regułami mola książkowego - doczytał do końca rozdział. Potem wstał z fotela i odłożył dzieło na półkę. Aż podskoczył, kiedy do jego uszu wdarły się wysokie dźwięki. Zdziwiony wytężył słuch. „Świnia“ - wydedukował. Kwilenie stawało się coraz głośniejsze, aż w końcu umilkło, jak nożem uciął. Po krótkim namyśle ruszył do drzwi. Powoli wyszedł przed dom. Zrezygnował z włączenia latarki, gdy okazało się, że blask księżyca doskonale oświetlał obejście. Zatrzymał się w połowie drogi do chlewa. Z niewielkiego budynku dobiegał dziwny hałas. Coś warczało. Gospodarz zauważył, że drzwi zostały rozbite na drobne kawałki. rCoś silnego musiało tam wejść. I dużego“ - pomyślał. Nie wiedział co robić. Wyobraźnia podpowiadała mu, żeby - wzorem Sherlocka Holmesa wtargnąć do środka i, co by tam nie było, zastrzelić z rewolweru. Ba! Ale skąd wziąć rewolwer? Z kolei zdrowy rozsądek sugerował wycofanie się do domu. Po cichu, na palcach, zawrócił. Przekroczywszy próg mieszkania, zamknął drzwi na zamek, a potem dodatkowo zablokował komodą. - Szkoda, że nie mam telefonu - żałował. - Wezwałbym policję. Zasiadł w fotelu. Tkwił w nim dopóty, dopóki zza horyzontu nie wyjrzało poranne słońce. *** - ... i musisz zrobić coś z tym - mówił zdenerwowanym tonem Brylecki. - Nie może być tak, że coś po wsi biega i kury i kaczki dusi. A panu Mietkowi - wskazał głową mężczyznę siedzącego obok niego - to nawet świnię rozszarpało i zeżarło połowę. - Ja to rozumiem. - Zgodził się Jabłoński. - Tylko nie wiem, czego chcecie ode mnie? A co to moja wina? - A pewnie, że twoja! - krzyknęła piskliwym głosem Goliszewska, włączając się do rozmowy. - Jak tylko się tego stracha pozbyłeś, to jakiegoś diabła przywołałeś, co teraz po wsi biega. - Niska brunetka o włosach przystrzyżonych na wysokości uszu przeżegnała się szybko. - W imię Ojca i Syna... - Strach z domu po zmroku wyjść - wtrącił jej mąż. Był o głowę wyższy od żony, a jego blond czupryna sterczała na wszystkie strony niczym kłosy zboża po gwałtownej burzy. - Bo jak to coś zakatrupiło świnię, to i człowieka może. - Narobił ty gnoju, to teraz go zbieraj! - dorzucił Brylecki. Pod drewnianą wiatą, na przeciwko domu Jabłońskich, siedziało kilku mieszkańców wsi. Głośno debatowali, czasem przekrzykując się nawzajem. Pod spadzistym dachem przebywały dwa małżeństwa: gospodarzy i Goliszewskich, a oprócz nich Brylecki, obok którego spoczął pan Mieczysław. Ten szczupły mężczyzna, zarazem od kilku lat samotny wdowiec, słynął w miejscowości z mądrych rad, których chętnie udzielał potrzebującym. Jak również z tego, że jego celne opinie niejednemu pomogły rozwiązać poważne problemy. - Spokojnie, drodzy sąsiedzi. - Pan Mieczysław próbował załagodzić wiejskie animozje. Poprawił duże okulary, które po chwili znowu zjechały na czubek nosa. - W ten sposób do niczego nie dojdziemy. Na chwilę zapadła cisza. Gdzieś w oddali było słychać warkot ciągnika, zagłuszany czasem gęganiem gęsi biegających po podwórku obok wiaty. W końcu milczenie zebranych przerwał głos Jabłońskiej: - Opowiedz im. No, gadaj. Oczy zgromadzonych natychmiast wycelowały w gospodarza, który westchnął ciężko, po czym zaczął mówić: - Coś jest nie tak z moim traktorem. - Wbił wzrok w ziemię i ciągnął dalej: - Wczoraj pojechałem nim na pole, jak zawsze. Potem usiadłem pod drzewem, żeby zjeść kanapkę. I naraz słyszę, a tu traktor się sam zapalił! - Jabłoński zwrócił oblicze ku słuchaczom. - Przysięgam, w środku nie było żywej duszy. I łup! Rusza i jedzie na mnie! Rzuciłem kanapkę w trawę, a szkoda, bo ze świeżutkim

63


salcesonem była, i dawaj: chodu! Biegłem chyba z kilometr... no, może pół. A on za mną gnał, jak pies kunę. Na sam koniec wparowałem na bagna i to mnie uratowało. Traktor też wjechał i teraz tam stoi do połowy zatopiony. - Więc ożył nie tylko pies szanownego sąsiada - pan Mieczysław wskazał dłonią Bryleckiego - lecz również coś dziwnego stało się z pańskim traktorem. Coś musi łączyć te dwie rzeczy. Pytanie tylko, co? - Ja tak sobie myślę - Jabłoński pogładził gęstą szczecinę pokrywającą jego twarz - że to przez ten wisior, co go miał strach, a potem w traktorze go powiesiłem. Tak właśnie myślę. - Czy pan również założył coś na kark swojemu psu? - Pan Mieczysław zwrócił się do Bryleckiego. - Nie, skąd! - zaprotestował. - Murzyn zdechł ze starości, anim go tknął. - Rozumiem - westchnął Pan Mieczysław, po czym dodał: - A co było potem? Spalił pan zwłoki, a może zakopał? - Zakopał! A jak inaczej? - odpowiedział urażonym tonem głosu. - Spalić Murzyna? A co to ja, bezbożnik jaki? Potem mu mogiłę usypał, tam po wierzbą. - Wskazał kierunek czarnym od brudu palcem. - A na sam koniec taki fajny kijek ja znalazł i wyrył kozikiem imię Murzyna. I to nie byle jaki kijek, bo to kawał drąga, z dobrego drewna. - Takiej gdzieś długości? - Jabłoński powstał jak rażony piorunem, po czym rozłożył ramiona, prezentując ponad metrowy odcinek. - No, gdzieś taki był... A co? - To ten sam drąg, co strach na nim stał! - ryknął gospodarz, aż Goliszewska podskoczyła na ławce. Wyrzuciłem go za stodołę, ale potem zniknął jak kamfora. Pewnie dzieciaki wzięły do zabawy i poniosły gdzieś w cholerę. To pewnie on ożywił Murzyna, tak jak mój traktor ożywiła gwiazda żydowska. - Na pewno - zgodziła się Goliszewska. - Mama mi mówiła, że przed wojną Żydy polskie dzieci zabijały, żeby diabłu oddać ich duszyczki. - Ekhmm... - odchrząknął pan Mieczysław, którego matka nazywała się Steigman. - Wiemy już, jak doszło do tych wszystkich dziwnych zdarzeń. Teraz musimy się zastanowić, jak temu przeciwdziałać. - Myślałem, żeby zadzwonić na policję - powiedział skruszony Jabłoński. - Tylko, co ja im mam gadać? Że mnie traktor po polu gania? - Nie dzwoń do nich - przestrzegł Brylecki. - Ja tak zrobił, jak zobaczył Murzyna na podwórku. Mówię tak: Murzyn wielki jak cielak budę mi rozwalił. A potem milicjant powiedział w słuchawce, że jak jeszcze raz zadzwonię, to mnie na wytrzeźwiałkę odwiozą. A trochę ja wtedy wypił... Bo się wnerwił przez Murzyna - dodał szybko na usprawiedliwienie. - Wszystko przez tych cholernych Cyganów... - mruknął pod nosem Jabłoński. - I przez twoją chciwość i głupotę! - Goliszewska nie mogła przegapić takiej okazji na ciętą ripostę. - A może do nich zadzwonić? - Niespodziewanie wtrąciła Jabłońska. - Przecież - spojrzała na męża - włożyłam ich numer do niebieskiej filiżanki. Wiesz, tej, co w segmencie stoi. - Na śmierć zapomniałem, że zostawili nam list. - Mężczyzna mocno palnął się otwartą dłonią w wysokie czoło, aż powstała na nim czerwona plama. - Idziemy do chałupy! - rzucił do małżonki. - To my zaczekamy tutaj na informację od państwa - zaproponował pan Mieczysław. *** Niedługo potem Jabłoński ponownie pojawił się pod wiatą. Miał ze sobą foliową torbę, w której zachęcająco dzwoniły butelki. Na jego twarzy pojawiło się uczucie ulgi, jakby ktoś zdjął mu z ramion ogromny ciężar. Usiadł między sąsiadami i uśmiechnął się nieznacznie. - Zadzwoniłem. Opowiedziałem im wszystko. I o Murzynie, i o traktorze. Jurto mają przyjechać i załatwić sprawę. - Świetnie - pochwalił pan Mieczysław, po raz wtóry poprawiając okulary. - Tylko czy można Cyganom wierzyć? - zauważyła Goliszewska. - To złodzieje przecież. - Na razie nie mamy innej możliwości niż poczekać do jutra - odpowiedział pan Mieczysław. A potem ewentualnie porozmawiamy.

64


- Drodzy sąsiedzi - rozpoczął uroczystym tonem Jabłoński. - Chciałbym was wszystkich przeprosić za kłopoty i serdecznie zaprosić na skromny bankiet. - Postawił na stole trzy litrowe butelki wypełnione bezbarwnym płynem. - No, to się rozumie - podsumował rozpromieniony Brylecki. Wziął do ręki jedną z flaszek i przyjrzał się uważnie. - Bimberek? - Mój najlepszy. - Przytaknął gospodarz. - Trzy razy przepuszczałem. Mocny jak diabeł, a do tego prawie nie śmierdzi. Drzwi domu otworzyły się z piskiem i chwilę później do reszty zebranych dołączyła Jabłońska, przynosząc dużą tacę, wyłożoną po brzegi wszelkimi rodzajami wędlin. - Jeszcze bigos się grzeje - oznajmiła. - Zaraz doniosę. - To ja pani pomogę - zaproponowała Goliszewska. Wkrótce sąsiadki zmierzały do domu, po drodze trajkocząc jak najęte. *** Zapadł zmrok. Coraz bardziej pijani biesiadnicy bawili się w najlepsze, głośno krzycząc i prowadząc rozmowy, w których królowały tematy polityczne. Natomiast kobiety, zupełnie niezainteresowane sprawami poruszanymi przez płeć przeciwną, dyskutowały o kulinariach i nowym odcinku „Klanu“. Nikt z nich nie zauważył dwóch czerwonych punktów, od dłuższego czasu jarzących się między krzakami agrestu. Nikt nie zaobserwował też, że szkarłatne światła poruszyły się, a potem coraz szybciej poczęły zmierzać w kierunku ucztujących. Otumanieni alkoholem i zajęci dyskusjami nawet nie spojrzeli na zbliżający się ku nim duży, czarny kształt. Ledwie widoczny w ciemnościach niemal bezdźwięcznie dotarł do rozbawionych ludzi. Rozpaczliwe wrzaski przeszyły mrok nocy. Upiorne hałasy niosły się po okolicy, odbijając się echem między zabudowaniami oraz wkradając się w czerń rosnącego opodal lasu. Gdyby jakiś człowiek przebywał blisko domu Jabłońskich, pomyślałby, że właśnie obdzierają kogoś ze skóry. A potem wziąłby nogi za pas lub padłby na kolana i począł się modlić. Po jakimś czasie przeraźliwe krzyki, jeden po drugim, ucichły. *** Szczupły brunet, odziany w dopasowaną brązową marynarkę i niebieskie dżinsy, głęboko się zaciągnął przylepionym do ust papierosem. - Co pan o tym sądzi, aspirancie? - zapytał. - Totalna masakra, panie komisarzu - odpowiedział dosadnie, acz mało precyzyjnie, krępy mundurowy. Stali przed domem Jabłońskich. Wokół nich leżały fragmenty ludzkich członków, które ekipa specjalistów chowała do odpowiednich pojemników. Wiatę oraz niektóre części podwórka pokryły plamy zakrzepłej krwi, a na środku podjazdu leżała góra wnętrzności. - Trzeba sprawdzić wszystkie przychodnie weterynaryjne. No i zoo. I jeszcze popytać o prywatnych hodowców, bo może ktoś trzyma w zagrodzie jakieś dzikie zwierzę - polecił komisarz. - Myśli pan, że ktoś może trzymać jakiegoś wilka albo niedźwiedzia w chlewie? - powątpiewał młodszy stopniem i wiekiem policjant. - Cóż... Kiedyś, podczas prowadzenia śledztwa, byłem w mieszkaniu prawie sześćdziesięcioletniej kobiety. Okazało się, że trzymała w pokoju pięciometrowego boa. Prezent od jakiegoś marynarza, czy coś. To nieistotne. Co ciekawe, mieszkanie znajdowało się w jedenastopiętrowym bloku. Bywa, że ludzie trzymają w blokach małpy, legwany i nie wiadomo co jeszcze. Więc pomyśl pan, co można hodować w wiejskiej zagrodzie. - Rozumiem. - Aspirant pokiwał głową. - Sprawdzimy wszystkich we wsi i okolicy. - A potem, jak już... - przerwał na chwilę. - To znaczy... jeśli dojdzie do siebie, przesłuchać jedynego świadka. Jak mu tam było?

65


- Brylecki, panie komisarzu - przypomniał mu. - Na razie jest pod opieką psychiatry. Też dziwna z nim sprawa. Jak go znaleźli, to w kółko powtarzał tylko jedno słowo: Murzyn. - Hmm... - Komisarz zamyślił się. - Dziwne... Murzyn w tej zapadłej dziurze? *** Niedaleko domu Jabłońskich, na polnej drodze, stał czarny mercedes. Podniszczony, z porysowanym zderzakiem i odrapanym lakierem, wyglądał jak porzucony grat. Zaparkowany przy gęstych krzakach, był zupełnie niewidoczny dla ludzi krzątających się po obejściu. Za kierownicą siedział Szero Roma, a obok kobieta o siwych włosach i przeoranej zmarszczkami twarzy. - Spóźniliśmy się - powiedział Cygan. - Sprawy się skomplikowały. - Widzę. Zawsze kończy się tak samo - odparła sucho. - Nikt nie kazał im ruszać Igora. Sami napytali sobie biedy - zrobiła krótką pauzę, po czym skrzywiła usta w uśmiechu i dodała spokojniejszym tonem: - Ale przecież na to liczyliśmy, czyż nie? W każdym razie dobrze, że znaleźliśmy pal Drakuli i pentagram Leviego. Zaraz zakończę działanie pala. Wyszła z samochodu, po czym zbliżyła się do bagażnika, przymocowanego do dachu pojazdu. Na nim, obwiązany białym sznurem, leżał długi kołek. Staruszka przyłożyła dłoń do drąga, a po chwili poczęła coś mamrotać pod nosem. Kiedy zakończyła inkantację, zniknął wcześniej wyryty w drewnie napis. - Gotowe - oznajmiła, wsiadając do auta. - Musimy jeszcze odzyskać cylinder Rockefellera. Nie wyczuwam tutaj jego obecności. - To co zrobimy? - zapytał Szero Roma. - Nic. Z czasem sam się znajdzie. Zawsze się znajdują. Oboje wybuchnęli głośnym śmiechem. Potem kierowca przekręcił kluczyk w stacyjce, zawrócił samochód i ruszył drogą, pozostawiając za sobą chmurę pyłu oraz smród oleju napędowego. - Ten facet z miasta, u którego rozbiliśmy obóz, poprosił mnie o przysługę - rzekł Szero Roma. Ma reumatyzm i jakieś bóle w plecach. Mówi, że nic mu nie pomaga. - Bicz Markiza de Sade powinien pomóc. Ma coś cennego? - Telewizor, samochód. I pewnie jeszcze coś się znajdzie - odpowiedział. - A co z traktorem? Chyba nie zostawimy go na bagnach? - Jutro zbierz ludzi. Przyjedziemy i wyciągniemy go z błota. - Zatrze się numery silnika, zmieni blachy - wyliczył Cygan. - I będzie traktor jak malowanie. Później, kiedy przejeżdżali przez niewielki lasek, hałas wydawany przez samochód spłoszył kilka gawronów. Ptaki poderwały się do krótkiego lotu, a gdy auto zniknęło za zakrętem, wylądowały na skraju lasu i ponownie przystąpiły do uczty. Wbijały ostre dzioby w ścierwo rozkładającego się psa, by zaspokoić głód nadpsutym mięsem. *** Dwóch mężczyzn szło obok siebie po wielkiej górze śmieci. Wysypisko wznosiło się pośrodku pola, a dokoła nie było widać żadnego budynku mieszkalnego, poza dwoma barakami przeznaczonymi dla robotników. Odziani w szare kombinezony pracownicy prowadzili rozmowę, jednocześnie uważnie przeczesując wzrokiem nagromadzone odpadki. - A wiesz, że obecny właściciel chce sprzedać wysypisko? - zapytał dużo młodszy z nich. - Ta, coś tam ja słyszał - odrzekł siwy jak gołąb mężczyzna. - Księgowa mi mówiła, że będą redukcje etatów. - Tfu! - Splunął zieloną flegmą, po czym przeciągnął językiem po zniszczonych zębach. - Zawsze tak robiom. A potem swoim robotę dajom. - Trzeba będzie znowu pracy szukać... - mruknął niezadowolony drugi z rozmówców.

66


- Ta, tylko gdzie? Toż u nas bezrobocie jak diabli. Ty, to jeszcze młody jest, coś znajdziesz. Ale ja? Kto starego do roboty weźmie? W milczeniu posuwali się powoli po szczycie odpadków. Myśl o rychłej utracie pracy popsuła im nastroje. - Uuu! A co to za kapelutek ciekawy? Trochę zgnieciony, ale zaraz się go naprostuje - odezwał się starszy mężczyzna, podnosząc czarny cylinder. - Będę w nim wyglądał jak magik z cyrku. - Zaśmiał się głośno. Bez większych ceregieli uderzył pięścią w znalezisko, wypychając spłaszczoną część. Potem otrzepał z przedmiotu pył oraz kurz. Na koniec cylinder wylądował na jego siwej głowie. - Kurdę - bąknął młodszy. - W kapeluszu wyglądasz ze dwadzieścia lat młodziej. Mężczyzna zaświecił spod nakrycia głowy nienagannie białymi zębami, po czym przemówił, patrząc gdzieś w dal: - Muszę wziąć wolny poniedziałek. W weekend posiedzę nad papierami i zrobię odpowiednie obliczenia. Muszę przygotować bardzo dobry business plan. W poniedziałek pójdę do banku, aby porozmawiać o kredycie. Myślę, że przy dobrym przygotowaniu mam spore szanse, aby otrzymać pożyczkę. Czy masz prawo jazdy? - zapytał niespodziewanie towarzysza. - No, tak... mam - wydukał mocno zaskoczony niespodziewaną zmianą w głosie interlokutora. - Jak kupię wysypisko, to będę potrzebował kierowcy. Przynajmniej dopóki nie zaliczę egzaminu na własne prawo jazdy. Nie wypada, żeby człowiek interesu jeździł autobusem - wyjaśnił, skrobiąc się paznokciami po karku. Poruszali się po stromym zejściu, idąc w stronę baraków stojących u podnóża góry śmieci. Starszy z nich, drapiąc się bez przerwy po szyi, objaśniał coś drugiemu, który ze zdziwieniem wymalowanym na bladej twarzy kiwał głową. - Śmieci to dobry interes. Jeśli ktoś twierdzi inaczej, to albo brak mu przygotowania merytorycznego, albo po prostu nie mówi prawdy - zakończył mężczyzna w cylindrze, po czym obaj skierowali kroki do jednego z kontenerów. Kiedy wchodzili do pomieszczenia, z niewielkiej rany na karku starszego robotnika spłynęła strużka krwi wymieszana z ciemną wydzieliną ropną.

Gdy znalazł się w środku, na moment przystanął. Gdzieś w wypchanym słomą wnętrzu czuł ogromne podniecenie. Podobne objawy miał dwa lata temu, kiedy wystraszył na śmierć spacerującą po sadzie gęś. 67


Katarzyna Sternalska (eyesOFsoul) Rocznik ‘90. Urodzona w Wadowicach. Z wykształcenia bezrobotny dziennikarz. Zawodowo technik ekonomista i specjalista ds. logistyki. Uzależniona od filmów, książek, kawy i snu. Jej wirtualne narodziny datuje się na październik 2009 roku. Od tamtego czasu buja w obłokach i pisze. Często bezsensu, dlatego w przyszłości planuje wydać… się tylko za mąż. Nazywa siebie aforyżystką (nie mylić z aferzystką), bo na koncie ma około ośmiuset myśli i aforyzmów. Lubi ciepło, dlatego zbiera punkty do piekła. Wciąż szuka pomysłu na siebie.

Konkurs „Mistrz i uczeń“ Zwycięskie opowiadanie obyczajowe

Przyciąganie

Redakcja: Paweł Dub (Ekonomista) Był deszcz, jest słońce. Potworne, upalne słońce, które spala każdy odkryty centymetr ciała na wiór. Czuję się trochę, jak świeżo ścięte drzewo wrzucone do ognia. Zawsze się ze mnie śmiano, że wyglądam jak jakaś Afroamerykanka, bo tak szybko łapała mnie opalenizna. Dotąd nie wiem, czy brać to bardziej za obrazę, czy komplement. Więc coraz częściej milczę i potakuję głową. Coraz mniej mówię. Coraz bardziej czuję, że lepiej będzie, kiedy stąd wyjadę. Tylko dokąd wyjechać, skoro tu, w tych czterech ścianach, w domu przepełnionym jego zapachem, jest wszystko, co tylko pragnęłam osiągnąć. Jest on. A raczej wspomnienie o nim. Nie mogę tego tak po prostu opuścić. *** Kiedyś los mi się odwdzięczy za wszystkie decyzje, które w życiu podjęłam. Nie wiem, czy moja głupota to bardziej kwestia wychowania, genów, czy też dar od złośliwego losu. Podejrzewam, że to ostatnie. Odkąd pamiętam proszę się o kłopoty. Był czas, w którym mogłam zapanować nad moją autodestrukcją, by prowadzić spokojne i ułożone życie. Teraz już jest za późno. Stare wiadro w końcu rdzewieje i przestaje być użyteczne.

68


*** Kiedy patrzę na jego zdjęcie, mam ochotę cofnąć czas. Chociaż na chwilę, by usłyszeć głos, który tak melodyjnie rozbrzmiewał, gdy nalewał sobie kawy do filiżanki. By tylko znów zobaczyć jego uśmiech. *** pawel@... Drogi Pawle, służbowy wyjazd do Paryża sprawił, że momentami zapominam jak się nazywam. Kiedy w końcu wracam ze spotkań z klientami, ogarnia mnie takie zmęczenie, że mogłabym zasnąć tam, gdzie akurat jestem. Dlatego powroty do hotelu są najtrudniejsze. Mam wrażenie, że wszystkie rozmowy, negocjacje i prezentacje, wypruwają ze mnie resztki sił. I popychają w czarną dziurę. Więc w końcu nie wiem, gdzie jestem, i czy w ogóle jeszcze jestem. Całuję, C. *** pawel@... Drogi Pawle, przechodziłam dzisiaj obok księgarni i kupiłam Ci książkę. Pamiętam, jak mówiłeś, że książki sprawiają, że żyjesz więcej niż raz. Chciałabym, by była to prawda. Szukałam Cię wczoraj, dzisiaj... Przez lata. A znajdowałam zawsze tylko miejsce, w którym zwykliśmy przesiadywać. Nic się nie zmieniło prócz tego, że teraz siadam tam sama. I czekam na Ciebie. Ciągle czekam. A Ty się nie pojawiasz. Wciąż tęsknię i kocham. Twoja na zawsze, C. *** Gdybym powiedziała komuś, że czuję jego obecność, gdy kładę się spać na pewno uznano by mnie za wariatkę. Byłabym przekonywana, że to tylko moje wyobrażenia, myśli, że powinnam się skupić na tym, co jest tu i teraz. Ale ja naprawdę czuję, jak wsuwa się do łóżka, tylko po to by popatrzeć jak zasypiam. Czuję dotyk jego dłoni na moich włosach. Czuję jego objęcia. Pocałunki. Czuję, że tu jest. *** Nie mam już z nikim kontaktu. *** Notatka usunięta. ***

69


Czasami nie mam siły zwlec się z łóżka, by iść do pracy. Znów muszę spoglądać na twarze pełne współczucia, na których mi nie zależy. Mam nadmiar współczucia, litości, a nawet troski. Brakuje mi tylko wytrwałości i tej cholernej odpowiedzi na pytanie: dlaczego? *** Usiadł wtedy na brzegu wanny i odpalając ostrożnie papierosa, powiedział, że nie wyobraża sobie życia beze mnie. Mieliśmy wtedy raptem dwadzieścia trzy lata. Od tamtej chwili minęło sporo czasu. A mnie wydaje się, jakby to było wczoraj. *** Notatka usunięta. *** Nie chcę już nic czuć. *** pawel@... Drogi Pawle, może gdybyś tu był, nigdy nie musiałabym podejmować takich decyzji. Może gdybyś tu był, nie miałabym tylu problemów. Ale nie ma Cię tu. Zostałam sama. Nawet nie mam z kim porozmawiać. To ja powinnam umrzeć, nie Ty. Gdyby można było cofnąć czas... C. *** W pierwszych tygodniach po wypadku, telefon się urywał. Miałam wrażenie, że nagle cały świat się dowiedział, że to właśnie do mnie jechał i teraz każdy, dosłownie każdy chce wejść mi na głowę ze swoim współczuciem. Gdy tylko dzwonili, prosiłam, by W. się nimi zajęła. Nie miałam siły żyć w dwóch światach, kiedy ten jeden okazywał się zbyt wielki dla mnie i mojej rozpaczy. *** Nieustannie padał deszcz. A ja stałam przy oknie, wsłuchując się w krople uderzające o parapet. Miałam nadzieję, że wraz z nimi uleci moje poczucie winy. Ale ani przez chwilę nie poczułam ulgi. *** Po pogrzebie zostałam sama przy jego grobie. Rodzina i znajomi już dawno rozeszli się do domu. A ja pragnęłam być przy nim. Na zawsze. Wtedy nie istniało dla mnie żadne inne miejsce. Do dziś nie istnieje żadne inne miejsce, do którego chciałabym wrócić. ***

70


Najpiękniejsze chwile spędziłam nad morzem. Wsłuchując się w szum fal, który tak diametralnie się różnił od codziennego zgiełku. Mocząc stopy w bałtyckiej wodzie, miałam wszystko, co kiedykolwiek było mi potrzebne. To tam przysięgaliśmy sobie, że to będzie miłość aż po grób. *** Notatka usunięta. *** Powrót do domu był trudny. Przez pierwsze tygodnie mieszkałam w hotelach, mając nadzieję, że to pomoże mi uporać się ze wszystkim. Ale w końcu musiałam wrócić. Wziąć się w garść. Żyć dalej. Kiedy przekręcałam klucz w zamku, czułam jak przenoszę się w czasie. Miałam ochotę zawołać, że już wróciłam. Ale nie było do kogo wołać. Nie miałam komu powiedzieć, że już jestem. *** pawel@... Drogi Pawle, zbyt długo staram się zaakceptować to, że Cię już tu nie ma. Zbyt wiele czasu poświęcam na zrozumienie każdego dnia bez Ciebie. Nie wiem jak żyć. C. *** Gdyby wtedy nie zadzwonił, żyłabym dalej bez poczucia winy. Wyparłabym go w końcu całkowicie z pamięci. Omijała szerokim łukiem życie, które nigdy nie było nam pisane. Ale zadzwonił... A ja podpisałam na niego wyrok śmierci, godząc się na spotkanie. *** Notatka usunięta. *** Tęsknię za nim. Za jego rozpromienionymi błękitnymi oczami. Za tym mocnym podbródkiem, który tak często zahaczał o moją skórę, gdy ciekawsko zaglądał mi przez ramię, patrząc co czytam. Dzisiaj znów, o Tobie kochany. Dzisiaj znów, o Tobie. *** Jest coraz trudniej. Z roku na rok. Z miesiąca na miesiąc. Z dnia na dzień... Uczę się wybaczać. Ale wciąż nie potrafię pogodzić się z samą sobą. *** Miał być u mnie dwie godziny temu. Dochodzi dwudziesta... A jego wciąż nie ma. Telefon od kilku godzin nie odpowiada. Nie wiem, co się dzieje. Może zmienił zdanie?

71


*** Byłam wczoraj na cmentarzu i nie mogłam wrócić do domu. Nie potrafiłam ruszyć się z miejsca. Moje nogi wrosły w ziemię, gdy uświadomiłam sobie, że nigdy więcej nie chwycę go już za rękę, nigdy więcej nie dotknę... *** Notatka usunięta. *** pawel@... Drogi Pawle, nie mogę już bez Ciebie wytrzymać. Wkrótce się zobaczymy. Twoja na wieki, C.

Laureat konkursu urodzinowego Na niedługo przed otwarciem

W SALONIKU

Słowem wstępu: Autor uprzedza, że nie potrafi zbytnio odnaleźć się w prozie, a jego żarty są blondynowate, bo tak orzeka, jako że może i basta. Uczestników tej parady śmieszności przeprasza za naruszenie ich dóbr osobistych i z całym sercem na dłoni przyrzeka nie czynić więcej złego. Po takim wstępie możecie przystąpić do lektury, bądź nie, jeśli wola inna. Ale uprzedza się lojalnie każdego razem i z osobna wziętych, że tekst jest na tyle głupi, że w ostateczności może w ogóle nie wydać się śmieszny. Bierzcie z tego wszyscy i czyńcie inaczej! Zacznijmy więc: Dawno, dawno temu. A może niedawno? W każdym razie zanim powstał Chocapic i pole pełne zboża zalano czekoladą... Nastała myśl. A po tej myśli był już tylko Chaos, kwiaty kalafiora w rozkwicie, kilka bezprądów i bezpański Bury Wilk. Rzecz toczyła się w wirtualnie papierowym mieście,

72


które niechybnie nazwano „Herbatką u Heleny“. Dotąd jednak ani widu, ani słychu za ciepłem tej cieczy nie doznały narody tam będące. Bowiem jak to rzecze starowiejskie porzekadło: „Do papierowego nie nalejesz, bo i tak wyleci.“ Idąc dalej... Salonik rozciągał się między parą porzuconych kaloszy, kubkiem z napisem „Przyjaciołom się UFO“ i laptopem, który od miesięcy wołał o pomstę do nieba, gdyż można z niego odczytać wszystko, prócz liter umieszczonych na klawiaturze. A jak już o literach mowa, to prawdą jest, że i Anaris na wieki zapisała się w księgach wieczystych, które niezmiennie dzierży Helena Chaos. A było to tak: Anaris, znana jako Pani Przecinkowa, tamtego ranka wstała bardzo niespokojna. Po stronach czuła, że coś chodzi jej po marginesie. Nie mogła jednak dostrzec, cóż to ośmiela się przeszkadzać Salonikowej Damie. Chodziła od linii do kratki. Co rusz taplała się w mleku, by wybielić swoje niepokoje. Nawet zaparzyła sobie meliskę. Nic jednak nie pomagało rozsupłać jej myśli. Z pomocą przybiegł, co moc w łapach, Bury Wilk. Ostatnio Królowa mianowała przybłędę Najczcigodniejszą Inkwizycją. Potrafił bowiem wywęszyć każde logiczne potknięcie w najzawilszym tekście. Anaris, ufają niezmiernie wyrokom Helenowskim, poddała się pod osąd czterołapiej przybłędzie. Bury Wilk długo mierzwił łapami krągłość kształtów, jakby właśnie w tych partiach ciała, schowały się Anarisowe niepokoje. Macał je, pieścił, dotykał, innymi słowy swawolił sobie ile wlezie. Po godzinnych oględzinach śmiał stwierdzić, że zbaraniał i sam poszedł szukać porady do Wróża Baranka, mając nadzieję, że po drodze znajdzie insze instrumenta badawcze. Zasmucona Pani Przecinkowa długo nosiła się z myślą, by iść do Wujka Julka. Julek bez Rany, słynął przede wszystkim z fachowych porad, za które brał w łapę co niemiara, z racji, że mu wolno było, bo tak powiedziano i szluss. Anaris nie była więc pewna, czy w swojej złotej szkatułce uzbiera odpowiedni kapitał. W końcu uczucie niepokoju nie mijało. Kiedy jednak podjęła męską decyzję i szykowała się do wyjścia, przy zakładaniu srebrzystych pantofelków, z wielkim łoskotem ze ściany spada kalendarz. Jak to Pani Przecinkowa, już odkłada kalendarz, już ma wychodzić. Aż tu nagle, jak kątem oka nie spojrzy... - A lustro stało obok. - Jak przeciągle nie jęknie... - Patrząc w to lustro. - Toż to zapomniała o makijażu! I sruu, po schodkach, łupu cupu, do łazienki, kreski, szminki, żwawe pociągnięcia, jeszcze trochę podkładu, puder, jakiś mocniejszy odcień... I jest gotowa. Schodzi, łupu cupu jak wcześniej, dosięga klamki, ale jednak wyjść nie może. Podchodzi do stolika, podnosi kalendarz. Przygląda się poszczególnym datom, ale nic nie zaczyna jej świtać. Wątpiąc w swoje wszystkie siły, bezradnie siada i zaczyna szlochać. Z tego nieziemskiego otępienia wyrywa ją dźwięk telefonu. - Idziesz w końcu? - trzeszczy coś w słuchawce. - Ale dokąd? - zawodzi Pani Przecinkowa kompletnie skołowana. - Anaris na najwyższy obcas Heleny! Czy ja ci nie mówiłam, byś tyle nie chlała na tej przed parapetówce wczoraj? Dziś otwieramy Salonik! Masz dokładnie... - AliceRossi przerywa, patrząc na zegarek. - Dokładnie masz trzydzieści dwie minuty spóźnienia i trzy sekundy. To jak? Dołączysz do nas? Czy cały tort czekoladowy zostawiasz dla Burego, który notabene od pół godziny opowiada, jak to z bólem głowy, dałaś mu się dziś dobrowolnie obmacać po każdej wypukłości twego ciała? - A to nikczemnik! - zawołała z przerażeniem Anaris i wybiegła czym prędzej z domu. I tak oto piętnastego lipca ubiegłego roku nastał Chaos. Miał na imię Helena i otworzył drzwi Saloniku, do którego Anaris wpadła lekko spóźniona. Tylko Bury Wilk szczerzył zęby aż po dziś dzień.

73


a j nz

e c Re

Clive Barker „Sakrament“ Wydawnictwo Mag Warszawa 2006 tłumaczył Rober Lipski

Kocham Clive’a Barkera. Chcę, żeby od początku było jasne, że recenzja napisana jest z perspektywy osoby absolutnie zakochanej. Miłość ta trwa od wielu lat, mimo że nie przepadam za horrorami ani w formie literackiej, ani filmowej i nie przeszkadza jej nawet to, że przerażający Pinhead z serii „Hellraiser”, jedna z najsławniejszych postaci wykreowanych przez Barkera, w dzieciństwie był bohaterem moich najgorszych koszmarów. Mimo całego uwielbienia, do „Sakramentu” podchodziłam dosyć sceptycznie. Powieść z 1996 r. doczekała się w Polsce tylko jednego wydania i to dopiero w dziesiątą rocznicę pierwszej publikacji. Nie przemawiał do mnie opis z okładki, reklamujący książkę jako „powieść niepodobną do wcześniejszych dzieł Clive’a Barkera”* i - wiem, że to płytkie – sama okładka, która w jakiś sposób mnie odpychała. Jednak zakochany, jak to zakochany, nie szuka wad, tylko bierze, co mu dają i w końcu książka znalazła się w moich rękach. Trudno przypisać fabułę do jakiegoś konkretnego gatunku. Właściwie jest to powieść obyczajowa o Willu Rabjohnsie, nie całkiem przeciętnym facecie, którego egzystencja została trwale naznaczona w dzieciństwie, kiedy jego losy przypadkiem splotły się z losami Jacoba Steepa i Rosy McGee. Choć cały incydent trwał krótko, był brzemienny w skutki nie tylko dla wymienionej trójki, a powrót do wcześniejszego stanu rzeczy okazał się niemożliwy. Jednak nie byłoby całej tej historii, gdyby Jacob Steep nie postanowił starego porządku przywrócić.

74


„Sakrament” to książka o ludziach. O ich psychice, potrzebach, poszukiwaniach. Barker rozbiera bohaterów do szpiku kości. Nie pozwoli im ukryć choćby najwstydliwszej myśli, nie pozwoli nawet na chwilę intymności, ukrytą przed oczami czytelnika. Co wcale nie znaczy, że serwuje żmudne przekopywanie się przez codzienność zwykłego szaraczka, bo żadnego z trójki głównych bohaterów szarakiem nazwać się nie da. Główny bohater, wspomniany wcześniej Will, jest światowej sławy fotografem, specjalizującym się w portretowaniu wymierających gatunków zwierząt. To człowiek powściągliwy w okazywaniu uczuć. „Utajony masochista”, jak zwykła myśleć o nim jego przyjaciółka. Nieświadomy swojej mocy przewodnik, o czym boleśnie przekonał się Steep. Gej. Postać tym bardziej fascynująca, że nie mogłam się oprzeć wrażeniu, iż Barker bezczelnie pokazuje tu samego siebie, ubranego w garnitur fikcji literackiej. Willowi towarzyszymy najpierw na Alasce, gdzie z tragicznym skutkiem fotografuje niedźwiedzie polarne, potem przenosimy się w przeszłość, do jego dzieciństwa spędzonego na angielskiej prowincji, by wreszcie większą część powieści spędzić w Stanach Zjednoczonych, poznając dokładnie wielkomiejskie środowisko homoseksualistów i jego codzienność w czasach, gdy AIDS zbierał swoje żniwo. Na koniec wracamy do Anglii w poszukiwaniu wisienki na torcie – mistycznego Domus Mundi. Katalizator wydarzeń stanowią jednak działania wcześniej wymienionej pary – Rosy McGee i Jacoba Steepa. Dwójki wagabundów, którzy sami nie potrafią jasno określić, kim są i skąd się wzięli. Od początku jednak wiadomo jedno – nie do końca są ludźmi, a może i nie są nimi w ogóle. Przemierzają świat od kilkuset lat, zachowując się przy tym tak, jak w ich mniemaniu zachowują się przedstawiciele ich płci. Steep to archetyp mężczyzny, powściągliwy, brutalny, ale i znudzony egzystencją, łowca zmierzający do likwidacji ostatnich osobników ginących gatunków. Za to Rosa jest ucieleśnieniem męskich marzeń – piękna femme fatale, mająca zarówno instynkt matki, jak i morderczyni. Przywodziła mi na myśl inne świetne kobiece kreacje z książek Barkera – Immacolatę z „Kobierca” czy Katyę z „Wąwozu Kamiennego Serca” – silna, ostra, a przy tym nieprzerysowana i nietracąca nic z kobiecości. Choć te trzy postaci stanowią, nie tylko moim zdaniem, najmocniejszy punkt powieści, to jednak bez charakterystycznego stylu Barkera nie miałaby ona tak wielkiej mocy. Myślę tu o sposobie prowadzenia fabuły – „chciałeś patrzeć, to patrz”. Jeśli bohater przygląda się zmasakrowanym zwłokom, my też dowiemy się o każdym ich szczególe, jeśli uprawia seks, autor nie skieruje naszego wzroku w innym kierunku. A jednak nie ma mowy o żadnej wulgarności czy obsceniczności. Spokojny, neutralny opis zarówno scen przyrody, jak makabrycznych zabaw Rosy pozwala jednocześnie być w centrum akcji i oglądać ją z niezbędnego dystansu. Nikt nie narzuca nam oceny wydarzeń ani postępowania bohaterów. Widzimy rzeczy takimi, jakimi są, i wcale nie jest łatwo jednoznacznie określić, którzy bohaterowie są tu pozytywni, a którzy negatywni. „Sakrament” faktycznie wyróżnia się w dorobku Barkera. Prawdopodobnie powodem jest naprawdę mocne osadzenie fabuły w rzeczywistości, przy którym element fantastyczny wypada bardzo subtelnie. Wcale nie znaczy to, że jest błahy lub mało istotny. Wprost przeciwnie. Po prostu został obudowany zwyczajnością bardzo umiejętnie i po lekturze trudno uwierzyć, ze to tylko fikcja. Spotkałam się z wieloma zarzutami w stosunku do tej akurat powieści. Że nudnawa, że zbyt dużo rozważań na temat kondycji świata, że zbyt mocno zaakcentowany motyw społeczności homoseksualnej, że za mało horroru, jak na Barkera… Oczywiście nie zgadzam się z żadnym z nich. Nie zmieniłabym w niej absolutnie niczego. Wydaje mi się, że większość rozczarowań treścią wynika z niewłaściwego nastawienia. Zawiedzie się każdy, kto będzie tu szukał horroru w stylu gore lub taniej rozrywki. „Sakrament” wymaga skupienia i własnych przemyśleń. Wymaga otwartego umysłu, tolerancji i cierpliwości. Oferuje za to silne emocje, uniwersum, które pochłania czytelnika całkowicie i pozostały po lekturze niepokój, że być może jest w tym wszystkim ziarno prawdy. Doświadczyłam tego wszystkiego i nie mam wątpliwości, że „Sakrament” to jedna z najlepszych książek, jakie przeczytałam. Ale, jak już mówiłam, ja kocham Clive’a Barkera. Agata Sienkiewicz

75


a j nz

e c Re

Audrey Niffenegge „Lustrzane odbicie “ Nowa Proza Warszawa 2010 przełożył Grzegorz Komerski

Odziedziczona kamienica „Elspeth patrzyła na niego z góry. Znała go tak dobrze, a jednak w tej chwili był taki dziwny. Widziała – choć nie czuła – jego dłonie przyciśnięte do własnej talii. (…) Wyglądał na bardzo samotnego, był taki chudy i wielki jednocześnie, owinięty wokół jej wychudłego, bezwładnego kształtu; Elspeth pomyślała o zdjęciu, które oglądała kiedyś w „National Geographic”: matka ściskająca w ramionach zmarłe z głodu dziecko”. Audrey Niffenegger to amerykańska pisarka, która podbiła wiele serc książką pt. „Zaklęci w czasie”. Jednak dzisiaj nie o niej będę mówić. Niedługo po wielkim szumie jaki wywołała ta powieść i jej ekranizacji, w Empiku natrafiłam na „Lustrzane odbicie”. Na początku myślałam, że to

76


jakaś kontynuacja. Świadczyła o tym okładka, która ma podobny motyw. Jednak kiedy zajrzałam do środka moje przypuszczenia pękły niczym bańka mydlana. Wtedy odłożyłam książkę na półkę. I wróciłam do domu. W pamięci na długi czas pozostał mi sam tytuł. „Lustrzane odbicie” mogło mieć w sobie wiele znaczeń. Począwszy od „cienia”, „grymasu”, „porannej toalety”, po „córkę”, „siostrę”, „bliźniaczkę”. Pomyślałam, że skoro pierwsza powieść Audrey Niffenegger, po którą sięgnęłam, jest tak dobra. To druga… nie może być o wiele gorsza. I nie myliłam się. „Lustrzane odbicie” to powieść, która już od pierwszych stronic próbuje grać na emocjach, przenosząc nas do sali szpitalnej, gdzie na białaczkę umiera Elspeth Noblin. Niech Was jednak nie zmyli ta sceneria. Głównym motywem książki wcale nie jest śmierć, a miłość. Tych, co czytali „Zaklętych w czasie” zdecydowanie powinna zaciekawić nowa odsłona miłości, jaką prezentuje nam autorka. Bo jest to miłość trudna. Taka, która istnieje po śmierci. To przede wszystkim powieść o siostrach, które kochając się tak bardzo, że postanowiły przez lata dogłębnie się ranić. Audrey Niffenegger pokazuje obraz relacji między bliźniaczkami. Ich sposób myślenia, ale i sposób kreowania świata. Zależności między jedną a drugą siostrą. To jest coś na zasadzie, kiedy ja się uśmiecham mam dołek w prawy policzku. Jeśli miałabym siostrę, ona miała by ten dołek w tym samym miejscu tylko, że po lewej stronie. Ale nie jest to jedyna miłość, którą zobaczycie. Kiedy Elspeth Noblin umierała, przy jej boku czuwa Robert. Jest to ten typ mężczyzny, który nie skoczy z Wami na bungee, ale przyniesie herbatę, napali w kominku, przykryje kocem. A nawet umrze, jeśli byłoby to możliwe. Robert jest jednym z tych bohaterów, do których mimowolnie się przywiązujemy. Nawet jeśli w samej powieści jest go tak bardzo niewiele. Głównym tematem książki jest jednak dusza. Autorka przedstawia nam swoją wizję na temat życia po śmierci. Chociaż trudno w „Lustrzanym odbiciu” nazwać to życiem. Raczej jest to coś w rodzaju wędrówki albo przejścia między światami. Sama nie potrafię sobie wyobrazić ani momentu śmierci, ani momentu, w którym zaczyna mnie po prostu nie być. Audrey Niffenegger w nietuzinkowy sposób przedstawia duszę, jej kształt, sposób myślenia… A także i umiejętności, jakie z biegiem czasu nabywa. Niech Was nie zraża wielowątkowość i to, że w pewnym momencie możecie po prostu nie rozumieć. Autorka zastosowała ten zabieg bardzo umiejętnie. W końcu życie tu i teraz wcale nie jest jednotematyczne. Do książki potrzeba przysiąść z minimalną dawką cierpliwości. Bo im bliżej końca, tym niepełne puzzle stają się przerażającym, ale zarazem i pięknym obrazem. Rzadko spotyka się powieść, która łączy w sobie fantastykę przesiąkniętą dreszczem emocji, w momentach gdy przez okno wleci ten podmuch grozy. Z czystym sumieniem polecam „Lustrzane odbicie”. Bo to jedna z tych książek, która mimo pokaźnych gabarytów nie przytłacza nas zbędnymi opisami. Jest oryginalna, zaskakująca, z wartką akcją, z dreszczem emocji i przede wszystkim napisana językiem, który pochłania nas w inny świat na wiele, wiele godzin. Katarzyna Sternalska

Ta wielowątkowa powieść o miłości, zaufaniu, przyjaźni, bliźniaczkach, śmierci, duszy sprawia, że dosłownie oderwiesz się od życia. 77


78


Stopka redakcyjna Profile autorów:

Anaris http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=34 andrzejtrybula http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=59 Bohdan http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=50 bury_wilk http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=8 eyesOFsoul http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=167 Helena Chaos http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=2 katurbo http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=323 kwiat_kalafiora http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=62 Marcin Sz http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=70 podstuwak http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=87 spellbinder http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=331 stary krab http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=139 Szuirad http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=282 Tjereszkowa http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=37 Tomek i Agatka http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=93 unplugged http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=57 Zachary Ann http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=14

Skład:

Agata Sienkiewicz

Fotografia na okładce: Katarzyna Radziej

Wszystkie teksty zamieszczone w „Herbasencji“ są własnością ich autorów i podlegają ustawie o prawie autorskim. Jeśli chcesz je w jakiś sposób wykorzystać, musisz najpierw poprosić autora o zgodę. „Herbasencja“ jest darmowym magazynem portalu www.herbatkauheleny.pl, możesz go ściągać, rozprowadzać i czytać bez żadnych obaw ;)

www.herbatkauheleny.pl 79



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.