Spis treści Marudzenie Helli 3 Poezja
Proza
Tomasz Borkowski A przepaść wielka między nami 16 Mirosław Sądej Pan da pięć biletów do Nieba 17 Jarek Turowski Brzydsza 35 Agnieszka Rykowska-Kowalik Rzeźbiarz 38 Wybuch 39
Agnieszka Rykowska-Kowalik Z myśli rozproszonych 5 Piotr Stpicki Degradacja 7 Zuchy 7 Krzysztof Markiewicz moje hakeldama 8 Jerzy Edmund Sobczak lotofagi (epitafium) 9 W saloniku po(słowie) 11 Helena Chaos Marcin Sztelak Do trzech razy sztuka 70 „Uwaga piraci.“ Bajka dla niegrzecznych 12 Trzy ćwierci 13 Stopka Redakcyjna 73 Niedobranocka 13 Aleksandra Guzik Oderwanie 14
Eksploracja kosmosu, obce formy życia, podstępy, zdrada, wyścig zbrojeń.
Marianna Szygoń METASTAZA Darmowy e-book do pobrania z: http://www.beezar.pl/ksiazki/metastaza http://wydaje.pl/e/metastaza http://www.rw2010.pl/
Herbatka u Heleny gorąco poleca!
2
Herbasencja
Marudzenie Helli To ma być rok zmian. Herbatkowych w głównej mierze, ale kto mnie choć trochę zna, wie, że Herbatka to większa część mojego życia, więc – podsumowując – to ma być dla mnie rok wielkich zmian. Z jednej strony wolałabym nie opowiadać, żeby nie zapeszyć, ale z drugiej – jak już coś powiem, to czuję się zobowiązana dotrzymać słowa. No więc (tak, wiem)… Od jakiegoś czasu przymierzam się do zarejestrowania Herbatki jako firmy. Do tej pory nie było mi to do niczego potrzebne, ale apetyt rośnie w miarę jedzenia, a że apatyt mam, już nie tylko na prowadzenie skromnego portalu literackiego, zarejestrowanie działalności okazało się koniecznością. Część z Was już wie, że jakiś czas temu w sprzedaży pojawiła się nowa seria kubeczków sygnowanych naszym logiem. Był to sprawdzian, który zdaliśmy powyżej naszych oczekiwań, w związku z czym kubeczków pojawi się więcej, a nawet sama gama produktów poszerzy się o inne gadżety. Jeśli nie zabraknie mi odwagi, siły i uporu, to jeszcze w tym roku możecie się spodziewać herbatkowego sklepiku. Idąc dalej – zarejestrowanie działalności pozwoli mi także na rejestrację Herbasencji. Co oznacza, że z internetowego zinu staniemy się prawdziwym czasopismem, będziemy mieli hasło w Wikipedii, a nasi autorzy będą mogli chwalić się oficjalnymi publikacjami. Kolejna sprawa – dla Was pewnie najbardziej interesująca, dla mnie na razie w sferze dalszych planów, czy raczej marzeń: tak, chciałabym aby Herbatka stała się takim prawdziwym wydawnictwem, z drukowanymi książkami, których autorzy nie muszą sobie sami sponsorować… To tyle na temat marzenioplanów Helli. Trzymajcie kciuki, żeby mnie to wszystko nie wykończyło. I - tak, możecie się regularnie dopytywać, ile już zrobiłam. Powracając do rzeczywistości – póki co, udało mi się wystartować z czymś, o czym marzyłam od pół roku: herbatkowe nagrody dla najlepszych teksów! W tym roku przyznajemy Srebrne Łyżeczki, po jednej w prozie i poezji. Nominowane do nich są teksty najwyżej ocenione przez recenzentów, ale to Wy ostatecznie decydujecie, kto zgarnie statuetkę. Wszystkie nominowane teksty mogliście przeczytać na przestrzeni 2014 roku w Herbasencji, a cztery załapały się do puli w grudniu i możecie je przeczytać w tym numerze. Serdecznie zapraszam Was do głosowania, to bardzo dobry sposób, aby pokazać naszym autorom, że ich doceniamy. Taka statuetka na pewno zmobilizuje do pisarskiego rozwoju. A potem będziemy pokazywać tego i owego w gazecie czy telewizji i mówić: znam go jeszcze z czasów herbatki, dzięki mojemu głosowi dostał Srebrną Łyżeczkę! Na koniec kilka słów o numerze. Ostatnio regularnie jestem oskarżana o to, że Herbatka faworyzuje fantastykę i regularnie bronię się argumentem, że Herbatka faworyzuje dobre teksty i to nie nasza wina, że użytkownicy akurat fantastyki wrzucają najwięcej (pozdrawiam DoCo). W tym numerze, jak na zawołanie, fantastyki nie ma prawie w ogóle. I przysięgam, że nikt z nas tego nie planował. Po prostu tak wyszło. Mamy więc chyba pierwszy w historii Herbasencji numer o tematyce głównie obyczajowej, z lekkimi odchyłami w stronę groteski czy horroru. Szczególnie polecam zaś lekturę wspomnianych wcześniej tekstów nominowanych do Srebrnej Łyżeczki – wierszy „Oderwanie” Aleksandry Guzik (który nomen omen był prezentem mikołajkowym dla Marcina Lenartowicza), „po(słowie)” Jerzego Edmunda Sobczaka i „Niedobranocka” Marcina Sztelaka oraz opowiadania „Wybuch”, fascynującoprzerażającego studium choroby psychicznej, autorstwa Agnieszki Rykowskiej-Kowalik. Na tym kończę najdłuższy w moim życiu wstępniak i liczę na to, że przed końcem numeru zapomnicie o całym moim słowotoku… Helena Chaos
Styczeń 2015
3
Agnieszka Rykowska-Kowalik (ardo) Publikacje w internecie. Wykonywany zawód nie ma znaczenia. Liczy się dobra muzyka i fotografia.
Z myśli rozproszonych miałam wiele domków: na pługu bronach kombajnie tata często wyjeżdżał w pole były też domki w kartonach po lodach dziadek często rozpalał nimi w piecu zgubiłam korek od zbiornika paliwa zawróciłam spadł śnieg czy tak wygląda mężczyzna w separacji? ciągle zdaję egzamin dojrzałości powraca w nocnych koszmarach podczas białej nocy na koloniach pomalowałam jej nos pastą miętową przerażona faktem że może się udusić zaczęłam ścierać śliną - ale się spociłam – powiedziała złamałam siódme przykazanie - czołgałam się na obce pole truskawkowe przed Bogiem nie ma niesprawiedliwości zapadł zmierzch chciałam wspiąć się do nieba palce były krokami a sukienka schodami jak to dobrze że miałam czyste majtki rozkleiła mi się korona na głowie na szczęście byłam wtedy złą królową pierwsza miłość rozdziewiczyła mnie na kolanie obiecałam nie jeździć nigdy więcej stopem tamten w samochodzie miał dwadzieścia noży przez horror (życie) trzeba przejść samemu – z przerażenia ściskając dłoń ojca pojęłam że już nie jestem małą dziewczynką nie mogę z nim wiecznie spać
Styczeń 2015
5
zażenowany zrzucił mnie na podłogę lepszy ból niż jego wstyd raz w roku zawsze miałam wiele kolorowych twarzy dlatego tak lubię choinkę i bombki teatr masek rozpoczyna się w domu niech żyje król nigdy nie wyrzucę zlewu z domu bo w nim pękł talerz po śmierci ojca pewnie chciał mnie uprzedzić że nie należy ciągle siedzieć w piekle czasem warto upić się dobrym wierszem – przyczepiony do ramienia gołąb płochliwy zrobił wcześniej kupę na głowie to podobno zapowiedź szczęścia nie ma co się bać bo gdy sam zostaniesz strachem na wróble przejdzie przez ciebie wiele burz przelecą wiatry a to wielka sztuka mieć za kratami tyle przestrzeni lubię jak prostujesz moje myśli w czarnych workach nie ma ofiar ani śmieci nigdy nie będziemy głodni gdy pełno zboża i maku musiałam rozjechać się na dwie strony świata gdy dotkniesz dwa bieguny łatwiej ci połączyć mosty a gdyby tak Maryja urodziła córkę bożą „Królowo wszystkich dziewic“ wybacz mi jadę drogą wzdłuż której ciągną się czarne worki z nich wyskakują małe domki latarnio - strażniku w szarym kasku zmiłuj się gdy mnie ujrzysz za kratami świeć mi świeć gwiazdo złoczyńców i ladacznic pozbieram je tam pozbieram gdy będę czytać o wydanym na pośmiewisko przy akompaniamencie Mozarta
chciałam wspiąć się do nieba palce były krokami a sukienka schodami jak to dobrze że miałam czyste majtki
6
Herbasencja
Piotr Stpicki (potisz) Mówią na mnie Człowiek Zagadka. Pewnie dlatego, że moje wiersze, przynajmniej w większej części, są przepełnione symbolami. Urodziłem się na Saskiej Kępie, podejrzewam, że magia tego miejsca rzeczywiście działa na mieszkańców. Oczywiście, jak każdy poeta amator pragnę, by moja twórczość została zauważona, nie tylko w sieci. Zobaczymy czy marzenia będą miały odzwierciedlenie w przyszłości, która ma wiele wspólnego z weną - nigdy nie wiadomo co przyniesie.
Degradacja
Zuchy
gdy znalazłem się w efektownym świetle świat zaczął rosnąć coraz trudniejszy do rządzenia
jeszcze przed dzwonkiem byliśmy przygotowani by zająć miejsce nieuważnych którzy nie powinni przejść rekrutacji
służba koronę zdjęła z głowy władzę przejęła matka tymczasem sam stworzyłem prąd w sztuce przetrwania jedynym zmartwieniem było wyczekiwanie pożywienia
rodzice dopasowali hełmy odświętne mundury w ręce włożyli prawdziwe pistolety tymczasem sami zaczęli układać pieśni nauczymy się umierania nim wyjadą pierwsze rozśpiewane autobusy
teraz zbieram na mleko i miód dla nowych zarządców dopóki potrafię ich uszczęśliwić życie przechodzi przeze mnie bez skutku
teraz zbieram na mleko i miód dla nowych zarządców
Styczeń 2015
7
Krzysztof Markiewicz (Antek) Pisze od sześciu lat. Pływa na statkach jako mechanik okrętowy - Starszy Mechanik.
moje hakeldama na polu krwi zasadzę garnek niech rośnie jesienią wyrwę urodzaj za uszy i zwiążę w pęczki po trzydzieści jak każe tradycja część plonów sprzedam do tłoczni oliwy gdzie wszystko się zaczęło największym wynalazkiem ludzkości jest koło szprychy to historia
wyrwę urodzaj za uszy i zwiążę w pęczki po trzydzieści jak każe tradycja
8
Herbasencja
Jerzy Edmund Sobczak (Smaug) Jestem Sopocianinem, a to szczególna nacja, ani Gdańszczanin, ani Gdynianin. Prawdę mówiąc, wiersze piszę od niedawna. Gdzieś tak od roku. No i już na początku skłamałem. Pierwszy wiersz napisałem w przedszkolu w wieku sześciu lat. Pamiętam go do dziś. To był wiersz o kasztanie, a właściwie kasztanowcu. W wieku czterech do pięciu lat umiałem już płynnie czytać. Toteż czytałem wszystko co mi wpadło w ręce. Nieważne czy rozumiałem czy nie. Moje pierwsze zetknięcie z poezją, pomijając Brzechwę czy Tuwima dla dzieci, to był Gałczyński. Znajdował się na półce obok „Słówek“ Boy Żeleńskiego i wydania wszystkich dzieł Mickiewicza. Na rozwijającym się umyśle dziecka musiało to odcisnąć swoiste piętno. To prawda, że napisałem kilka wierszy w liceum, głównie, żeby zaimponować dziewczynom. Zaginęły gdzieś, ale przypuszczam, że teraz czytałbym je z zażenowaniem. Głównie rymuję, to te doświadczenia z dzieciństwa. A moje wiersze nieco trącą myszką.
lotofagi (epitafium) wspaniale wszak nic nie boli we śnie głębokim niczym studnia odbić nie ma nic i nic nie potrzeba tak być nie będąc a przecież jakiś cierń nie to tylko słowa sączą się żółcią przemocą rozchylają oczy te słowa palą dokąd zdołasz podźwignąć swoje wodogłowie standardowych rozmiarów lepko-płynny balast gdy w czaszokształtnym sejfie udręczone trwaniem oczy wypłyną w podróż intymnym oceanem? ile zdoła pomieścić ten rozdęty sagan? kubeł wtórnych odpadków zwierciadło wszechświata kosmos w myśli zamknięty gdy myśli nie stanie zgaśnie opuści czaszkę świat trwać będzie dalej zbudził się lecz to nie smak przedświtu późne południe skwarzy w betonowym lesie głowa jak kamień ciąży ku brukowi
Styczeń 2015
9
pod powiekami piecze więziona jaskrawość dość! niech przepadnie światło co ból niesie on nic nie pamięta nie chce nic pamiętać zwinąć się w kłębek głowa między kolanami jak płód tak długą drogę jeszcze ma przed sobą słońce nim w nieskończoność wydłużą się cienie powiało nareszcie zelżało pragnienie lotosu wiatr zrywa się coś szepce co ten dureń plecie? dokąd zdołasz podźwignąć swą zakutą pałę? ekstrakt bytu w konserwie puszkowany banał choćby zamknięte szczelnie u kresu zostanie próchniejące kościane puste opakowanie jak długo jeszcze będziesz zanim cię sen zmoże nieczuły na cierpienia zranionego świata czy nie odczuwasz bólu czy w wątpiących flakach samotnie bez przyjaciół podlewasz robaka? powiało nareszcie zelżało pragnienie lotosu wiatr mu przynosi wonie poważnych cyprysów w kondukcie ustawionych wzdłuż alei wspomnień niziutkie słońce płonie krwawą chryzantemą tłumnie wyległy cienie zdążają na sabat niby wciąż jeszcze żywe nie mogą zapomnieć jakby tylko ranione cierpieniem którym hojnie obdarował je w drogę na tę drugą stronę ciasno oblekły wokół posłanie z lotosów cóż że ciało wciąż ciepłe a serce uderza cóż z tego kiedy w pustkę wypłynęły oczy w zapadającym mroku w przedwieczornym chłodzie chór zjaw powtarza mu epitafium jak dla umarłego kto zachowa w pamięci gdy skleroza trafi najbliższą ci rodzinę bądź serdecznych wrogów? twe ślady odciśnięte w umysłach wygasi w bezczasie zawieszony jednak pędzisz w czasie J.E.S.
10
Herbasencja
po(słowie) słowo co nić splątaną zrywa żarzącą smugą rysując czerń nocy nieżywym muchom osmalając skrzydła na niedopałku twoja szminka sparzone syczą krople rosy zaprószyłaś jak w błysku flesza w jednej chwili płonie pajęczyna J.E.S.
na niedopałku twoja szminka sparzone syczą krople rosy
Styczeń 2015
11
Marcin Sztelak (Marcin Sz) Urodzony w 1975 roku, obecnie mieszka we Wrocławiu. Interesuje się poezją i ogólnie literaturą, historią, szczególnie starożytną. Pisze od zamierzchłych czasów podstawówki, ale na ujawnienie zdecydował się około 4 lat temu. Członek Grupy Poetyckiej Wars, uczestnik II Warsztatów Poetyckich Salonu Literackiego w Turowie oraz 18 Warsztatów Literackich Biura Literackiego we Wrocławiu. Jak na razie najpoważniejszym osiągnięciami są: wyróżnienie w XVII Konkursie Poetyckim im. Marii Pawlikowskiej-Jasnorzew-skiej i VI Ogólnopolskim Konkursie „O Wawrzyn Sądecczyzny“, oraz wyróżnienie w III Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O granitową strzałę”, wyróżnienie w VIII Ogólnopolskim Konkursie Literackim „O Kwiat Azalii”, wyróżnienie w VII Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Zdzisława Morawskiego. Jeden z ośmiu finalistów V OKP „O granitową strzałę”. Jego wiersze drukowano w tomikach pokonkursowych oraz almanachach. W grudniu 2012 roku został wydany jego debiutancki tomik pt. „Nieunikniona zmiana smaku” (nakładem krakowskiego wydawnictwa Miniatura).
„Uwaga piraci.“ Bajka dla niegrzecznych Byłem wewnątrz twojej głowy, więc nie możesz nikomu nic powiedzieć. Świat się sypie – karciane domki wracają do talii. Na końcu ścieżki ocean, przypływy rozbijają ławki. Przemoczone gołębie wyjadają sól z koszy na śmieci. Sprzedawcy waty cukrowej w pełnych zbrojach toczą bój do pierwszej śmierci. Szczęki, rzężenia, oddechy. Babcie zamykają okna, wcześniej wyrzuciły sztućce. Idzie burza, letnia. O temperaturze dwudziestu stopni Celsjusza. Leżąc na chodniku uczysz się pływać, obok szczury opuszczają okręt. Toniemy – a ty i tak nic nikomu nie powiesz. Dobrze wiesz dlaczego.
12
Herbasencja
Trzy ćwierci Z kranu cieknie, w związku z klimatem także z nosa. Żywi mają obiekcje, na wpół wzruszają czym tam, który ma. Poeci w tajemnicy piszą wiersze miłosne dla najpiękniejszej. W ciemnościach, bo za dnia twierdzą, że to infantylna skaza. Na życiorysie. Całkiem jak u zbłąkanych owieczek wybierających drogę na chybił - trafił. Najczęściej z górki lub środkiem, bywa, że komunikacji miejskiej. Więc zapalam świeczkę ku pamięci domokrążców wciskających tandetę, Niech im lekką będzie ręka sprawiedliwości. Za krótka jest noc na opowieści z budującą puentą. Tylko talent rozwija się samorzutnie. Jak rolka papieru stąd do wieczności. Ewentualnie schodami z czwartego na parter.
Niedobranocka Z braku księżyca wyklęci powstają z brudnej ziemi, wprawnym gestem otrzepują spodnie. W butach dziurawych na przestrzał nocy ciągną przez wsie, miasteczka. Czasami ktoś ciśnie kwiat, częściej błoto, szlam, pogrozi palcem, splunie w twarz. Obszarpańcy w ogrodach rozkoszy ziemskiej być może mają rację: świat jest pełen wrednych gnojków. Więc nie śpij spokojnie, nasłuchując kroków za oknem.
Styczeń 2015
13
Aleksandra Guzik (Anaris) Rocznik 1994, studentka filologii angielskiej na specjalizacji translatorycznej. Czasem lubi udawać nibypoetkę, ale sercem związana jest z prozą, od której zaczynała jako dziecko i której oby nie kończyła. Jej największym sukcesem jest to, że jeszcze nie zwariowała. Lubi dzieci i zajmuje się nimi z okazji bycia instruktorką ZHP. Lubi też narzekać, wykorzystuje ten przywilej zwłaszcza do psioczenia na brak wolnego czasu. Podróżuje, kiedy tylko ma ów czas oraz pieniądze, jest zakochana po uszy w polskich miastach i lasach (zwłaszcza tych z jeziorami, bo w wodzie zamienia się w syrenkę). Czyta dużo, zwłaszcza w komunikacji miejskiej – spędza tam połowę życia. Rzadko dobrze wychodzi na zdjęciach, bo jej twarz z automatu wykrzywia się zupełnie kretyńsko. Podobno nie umie się uśmiechać (kąciki ust zawsze idą w dół), ale się nie poddaje. Uśmiech zawsze w cenie.
Oderwanie z serii: nibywiersze na wynos: Mikołaje chodzą bez czapek Marcinowi mógłbyś mieć wiosnę kiedy tylko zechcesz ale musisz porwać na mniejsze halucynacje z lewego górnego rogu i te nad kątem padania słońca – ja tak mam może to taka gra w udawanie bo trzeba czasem zmienić swoją mapę świata poukładać książki w nowym szyku zdania i na odchodnym rzucone pytania retoryczne od czasu do czasu łapiemy oddech i też jest dobrze przypominamy sobie jak to jest żyć i nie dajemy się więcej zwieść literom co pożerają ludzkość zawiniętą za ciasno to wszystko przez te samoistne twarze a potem człowiek sam nie wie po co dalej walczy – przecież już istnieje
14
Herbasencja
h t t p : // w w w. b e e z a r. p l / k s i a z k i / t e a - b o o k - 2 - p o e z j a h t t p : // i s s u u . c o m / h e r b a t k a - u - h e l e n y / d o c s / t e a _ b o o k _ 2 _ p o e z j a h t t p : // w y d a j e . p l / e / t e a - b o o k - 2 - p o e z j a 2 http://www.rw2010.pl/go.live.php/PL-H6/przegladaj/SMTE1Ng%3D%3D/tea-book-2-poezja.html?title=Tea%20Book%202:%20Poezja
Tomasz Borkowski (Jargos) Lat 39. Żona, syn 12 lat. Wyznanie: Katolik. Zamieszkały: Łęczyca. Zawód: nauczyciel, obecnie pracujący w szkole podstawowej. Zainteresowania: szachy, fantastyka, polityka, sport (uprawiam wiele dyscyplin sportu na poziomie kanapowym). Fan kolarstwa. Ulubiona książka: „Pożegnanie z bronią”. Ulubiony film: „Ojciec Chrzestny”. Ulubiona muzyka: tylko i wyłącznie Budka Suflera. Nie lubię: kaszy manny, zielonej herbaty, hałasu, śpiewać i tańczyć (bo nie umiem).
A przepaść wielka między nami
miniatura
Jaskółka spadła z drzewa. Niebo było szaro-białe od śniegowych chmur i wszechobecnej pary. Tymoteusz nie pamiętał już świata bez pary. Od dobrych trzech kwadransów balansował na krawężniku jakiejś zapomnianej uliczki w centrum jakiegoś obcego miasta. Nieznane miejsce nie interesowało Tymoteusza. Nie czuł też lęku przed nieznanym. Nic go nie interesowało, poza jaskółką, która leżała na ziemi pod drzewem i uśmiechała się do niego. Kilku przechodniów, o świńskich ryjach zamiast głów, nawet nie spojrzało na ptaka. Na Tymoteusza zresztą też nie. Może to i lepiej – pomyślał – bo któryś z tych wieprzy gotów jeszcze ją pożreć. Tymczasem jaskółka zaczęła zmieniać się w świnię. Gęstniejące kłęby zimnej jak lód pary zasłoniły jaskółkę, a raczej skrzydlatą świnię z resztką piór na zadzie i małym dzióbkiem między cylindrycznymi otworami w ryju. Zniesmaczony Tymoteusz kopnął Jaskółko-świnię w zad i poszedł w ślad za wieprzami w grubych jesionkach. Kłęby pary stały się rzadsze, a chłód od nich bijący mniej dokuczliwy. Tymoteusz spojrzał w stronę drzewa, nie było widać ani jaskółki, ani świni, ani jaskółko-świni, ani nic nie było widać. Nagle świst, nagle ryk. Ledwie zdążył się odwrócić i zobaczyć, pędzącą wprost na niego, olbrzymia lokomotywę. Lokomotywę prowadzoną przez maszynistę o świńskim ryju. Wrzask Tymoteusza przerwał lekcję. Uczniowie spojrzeli na otumanionego kolegę, który omal nie spadł z krzesła i w oczekiwaniu reakcji, skierowali cielęce spojrzenia na stojącego pod tablicą nauczyciela. - Tymoteusz Jaszczyński! – krzyknął belfer. – Czy ty z wieprzem się na czerepy pomieniałeś? Garstka uczniów zarechotała z cicha. Tymczasem Tymoteusz w ekspresowym tempie przypominał sobie jak wygląda świat bez pary. - Nie panie profesorze. Przechyliłem się na krześle i omal nie upadłem, dlatego krzyknąłem. Przepraszam, nie będę się już bujał na krześle. - Czy ty masz mnie za durnia, Jaszczyński? Spałeś w najlepsze na blacie. Co ci się znów przyśniło? Rzeźnia, jak tydzień temu? Czy może znów gospodyni proboszcza usiadła ci na twarzy? - Nie psorze. Pociąg mnie przejechał, taki wielki i huczący – wymamrotał Tymoteusz. - Pociąg go przejechał! Nu, gówniarzernia ma teraz koszmary! Pociągi psie juchy przejeżdżają. Jaszczyński, pała za spanie na lekcji i druga za spowodowanie katastrofy kolejowej! Belfer odwrócił się bokiem do tablicy, cień rzucany na ciemną zieleń tablicy przez twarz nauczyciela przypominał świński ryj. A może tylko Tymoteuszowi tak się tylko zdawało. Pedagog wrócił do omawiania genezy wojny francuko-pruskiej, ukradkiem zerkając co chwila na obsztorcowanego sztubaka. Tymoteusz spojrzał na zegar wiszący nad tablicą. Do dzwonka pozostało jeszcze osiem minut. Oczy wtopił w lodowate oblicze nauczyciela, bredzącego coś o jakiejś depeszy czy telegramie. Tymoteusz włożył rękę do kieszeni bluzy. Palce z lubością prześlizgnęły się po szklanej fifce, wypełnionej mieszaniną różnych ziół, potocznie zwanej w budzie towarem. Jeszcze osiem minut i prędziutko do domu, obiad, rower i szybko do starej żwirowni. Jak tylko odpali fifkę z towarem, wróci zobaczyć, co z tym pociągiem i świńskimi ryjami. Był prawie pewien, kim okaże się jeden z właścicieli wieprzowej facjaty. Oj, pogadamy sobie, wieprzu, pogadamy- rozmarzył się .
16
Herbasencja
Mirosław Sądej (mirek13) - Rocznik 64, to będzie dobry rocznik – mówili starzy winiarze, dopóki nie zobaczyli grona z dnia trzynastego, z godziny trzynastej, objawionego w piątek. I skwaśniało to dobrze rokujące wino. Lubi pisać i mówić prostym, współczesnym językiem, z nutą humoru, zabarwionego goryczą, zrozumiałym dla zwykłego odbiorcy. Z wykształcenia jest historykiem (histerykiem) typu sienkiewiczowskiego, toteż szabelkę Wołodyjowskiego przedkłada nad sztylet Gombrowicza. Ukończył również AWF, aby naukowo i sprawnie uciekać przed wielbicielami jego talentu. Jak na razie to potencjalni wielbiciele (i wielbicielki) uciekają przed nim. Pesymistyczny optymista lub odwrotnie – już nie pamięta. Ma nadzieję, że jaszcze kiedyś wszystkim pokaże...
Pan da pięć biletów do Nieba
obyczajowe
Bilet wstępu do ustępu Dzisiaj i tylko dzisiaj Mlecznobiała mgła przepływała przeze mnie, nasączając światłem i ciepłem każdą komórkę mojego ciała. Nie wiem, czy składam się z czterech, czy czterdziestu milionów takich komórek, ale każda doświadcza tej cudownej energii, która wyłania mnie z niebytu. Już wiem, Boże, ile lat przeżyję na tym obrzydliwym świecie ludzi oddychających dziwnym, zatrutym powietrzem. To musi być ohydne doświadczenie. Wiem, co się stanie w każdym momencie mojego życia. I wiem, że stracę tę pamięć, kiedy wyrwą mnie na zewnątrz, każąc żyć w tym toksycznym środowisku zdegenerowanych małp. Czasami, kiedy coś się zatnie w zwojach (zawsze coś się zacina, nie jesteśmy najdoskonalszym tworem, wbrew temu, co nam się wydaje) doznam pewnie swoistego „deja vu”. Bo jeszcze nikt nie zrozumiał, że ewolucja też jest Twoim tworem. Nie poszedłeś na skróty, jak wydaje się ortodoksom, konstruując gotowca z gliny. Tak zamotałeś swoje ścieżki, żeby żaden potomek szympansa nie doszedł prawdy. Stworzyłeś i zostawiłeś... Niech się męczą! Kiedy byłeś Bogiem Starego Testamentu, grzmiałeś, mściłeś się, interweniowałeś, ale... ale kiedy zawarłeś przymierze na pewnej górze, a potem wysłałeś Syna, wszystko się zmieniło! Jesteś najdoskonalszym Bogiem, właśnie dlatego, że się nie wtrącasz. Każesz kochać (kogo?), szanować (dlaczego?), wybaczać (z jakiej racji?), być dobrym (po co?). Popełniasz błędy, ale dużo rzadziej niż ja i dlatego jesteś kim jesteś. Wiem jak będzie wyglądał mój dom, żona i dzieci. Co będzie z moimi przyjaciółmi: Wojtkiem, Jarkiem, Syskiem, Rysiem i Mirkiem. Czy Elą. A co u Joli? Kim będą, co zrobią lub nie zrobią. Kogo pokochają, a kogo znienawidzą. Jak będę żył, jak umrę i dlaczego. Ludzką miarą sekund - cyk, cyk, cyk - dałeś mi wiedzę, co stanie się w każdej chwili mojego życia. Potraktowałeś biednego robaczka tym życiem z pamięcią, wsadziłeś do najbezpieczniejszego domu pod słońcem, w brzuchu mojej matki - pompuje biedaczka przez pępowinową rurę wszystkie składniki odżywcze - a potem mi to zabierzesz?! Dlaczego? ***
Styczeń 2015
17
Czasami rytmiczne stukanie w mój dom budzi mnie ze słodkiej drzemki. Słyszę przytłumione jęki i stęki. Tatuś dobija się do mojej chatki. A idźże! Mało ci, że jesteś współwinny mojego istnienia. No, ale z drugiej strony, jeśli przeszukujesz czasami ten przedpokój, to znaczy, że chciałeś, aby było to, co będziesz mieć. Przynajmniej uczucia były prawidłowe, choć skutku do końca nie przewidziałeś. Nawet nie wiesz staruszku, ile przysporzę ci zgryzot. *** Coś zagrzechotało pod miękkim ciemiączkiem. Jak jest ciemiączko, to znaczy, że tych komórek jest już sporo. Na pewno więcej niż czterdzieści milionów. Poczułem skurcz ścian mojego domu. Matka też musiała to boleśnie odczuć, bo zwinęła się w kłębek. Zauważyłem to poprzez zmianę płaszczyzny podłogi. Poleciałem na sufit. Mamo! Co się dzieje?! Mamo! Mikroskopijna drobina rtęci z rozbitego termometru przesuwała się po moim mózgu - nie uważałaś przy sprzątaniu, Mamo - powodując delikatne wyładowania elektryczne, rwąc połączenia iskrząc i sycząc. Wyrywała z niego dłuto Michała Anioła, pędzel Rafaela, pióro Dantego. Zostawiła wszystkiego po trochu. Z akcentem na „trochę”. Potem przekonam się zresztą, że posiadanie dłuta Buonarottiego, nie daje jeszcze możliwości wyrzeźbienia „Piety”. Architektura pofałdowanego pod czaszką tworu stawała się coraz bardziej surrealistyczna. Pokiereszowane synapsy pokierują mną, zostawiając tylko zmęczone myśli i wspomnienia oraz starego laptopa, wymęczonego Forda i psychodeliczną rzeczywistość XXI wieku. Taką straszną pretensję mam do Ciebie i czasu, żeście umiejscowili mnie w tym czasie. Coś odebrali, czegoś nie dali. Coś głośno chlupoce i słyszę narastający szum kaskady. Jak w dobrym kiblu. Strasznie ciasno i boleśnie robi się w tej zwężającej się coraz bardziej rynnie...- Mamo!- Głos z oddali: - Wody odeszły! Siostro, kleszcze... Płód jest źle ułożony... Pępowina! Coraz bardziej duszno. I straszno. Zapominam. Jezu, zapominam! Zapominam! Pełno śluzu w gardle, który ktoś mi palcem wygrzebuje. Nie chcę! Spieprzaj! I pierwszy łyk tego strasznego, zatrutego powietrza, wdarł się w gardło razem z krzykiem. Szkolny, ulgowy Niedawno Inteligencja to dziwna, niedefiniowalna forma aberracji mózgu. Podobnie jak miłość, nienawiść, wiara, nadzieja. Niewielki ma związek z temperamentem, charakterem czy moralnością. Rozszyfrowywanie genotypu też prowadzi do nikąd. Nie słyszałem o równie genialnych dzieciach Mozarta, ani wybitnych potomkach Newtona. Dzieci profesora uniwersytetu rodzą się debilami, a te poczęte na klepisku w jurcie zapyziałego Mongoła na pustyni Gobi okazują się... Inteligencja nie jest mądrością (choć lubi jej towarzyszyć). Mądrość to suma doświadczeń, którą mądry człowiek potrafi spożytkować dla dobra siebie lub (i) ogółu. Inteligencja nie jest wiedzą (choć lubi jej towarzyszyć). Wiedza to suma informacji padająca na żyzną rolę pamięci. Jak słyszę, że państwo kształci inteligentów, tworzy inteligencję, to nóż mi się w kieszeni otwiera... Wykształcenie ma bardzo niewiele wspólnego z inteligencją - szczególnie w dzisiejszych czasach. Inteligencja nie jest umiejętnością przystosowania (choć lubi jej towarzyszyć). Inteligent może być głupi, niezorganizowany, nie umiejący odnaleźć się w otaczającej rzeczywistości. Einstein powiedział kiedyś, że nie rozumie dwóch rzeczy: własnej teorii względności i zeznania podatkowego. Był wyjątkowo niezaradny w codziennym życiu. Inteligencja umie się do tego przyznać. Mądry, pełen wiedzy i z tytułem naukowym bufon – nigdy. Inteligencja nie lubi władzy (choć czasami jej towarzyszy). Kiedy zderza się z osobnikiem bez moralności lub psychicznym dewiantem, podsunie nam Hitlera lub Stalina. Kiedy spenetruje człowieka o silnym charakterze i właściwej etyce, da męża stanu. Nie polityka właśnie, a męża stanu. Jak Charles de Gaulle lub Piłsudski.
18
Herbasencja
Ci, co próbują zdefiniować inteligencję, wykazują się wyjątkowym jej brakiem. Jakaś „Mensa” z jej testami, formułki psychologów z ich przekrojem Weschlera, rozważania filozofów i innych „–ów”, są tylko plastrem dla osobników jej pozbawionych. Wymyślą definicję, dostosują ją do rzeczywistości i wyskakują nam tłumy inteligentów. Mój Boże! Coś jest cenne z reguły dlatego, że jest rzadkie. Niekoniecznie dobre. Kawałek skamieniałego gówna dinozaura jest cenny bo rzadki, ale nie wiem czy dobry. Inteligencja jest solą dla dobrze dobranych składników potrawy. Wyjdzie wtedy superżarcie. Ale jak się nie zna smaku soli, też będzie dobrze. Świat pichci swoje jedzonko bez soli, eksterminując domagających się solniczki przy wspólnym stole. Inteligencja jest myślącą emocją... - to tak jakby opowiadać o racjonalnej miłości - pomyślałem, otwierając kolejne piwo. Wiele lat temu... - Pani jest durna! - Odsunąłem gwałtownie krzesło, które z hukiem przewróciło się na stojącą z tyłu ławkę. Wiedziałem, co to oznacza: kłopoty, ale jak zwykle nie umiałem się powstrzymać. Lubię to liceum, ludzi, nawet niektórych nauczycieli, ale, do cholery!, niech mi nie robią wody z mózgu! Pani Kawalec, moja polonistka, postawiła mi kolejną pałę za interpretację „Stepów akermańskich” Mickiewicza. Moim zdaniem bredził wieszcz po spożyciu... - ...poeta ukazał w wierszach tęsknotę i umiłowanie ojczyzny.... - Pani profesor! Poeta nie wyszedł z łona matki odlany ze spiżu. Był taki sam jak my. Kochał, pił, swawolił, chędożył, co się rusza i na drzewo nie ucieka... Czytałem jego biografię... Pewnie zaciągnął się za dużo fają z haszem na tym zadupiu azjatyckim i napisał... Jego wielki talent przejawia się głównie w tym, że, mimo swojego stanu, potrafił genialnie rymować i nawet jakichś patriotycznych przemyśleń można się tam doszukać, jak się ktoś uprze. Cisza w klasie była jak makiem zasiał. Wietrzyli kolejną scysję z moim udziałem i to ich rajcowało. Syn wicedyrektora i znowu dym. Mam jakieś dziwne, nieodparte wrażenie, że przewidywałem jego kłopoty z synem już w wieku prenatalnym. Mirek - mój przyjaciel z podwórka, z którym razem poszliśmy do klasy humanistycznej, trącał mnie nerwowo łokciem, coś sycząc przez zęby. Ale już nie potrafiłem się opanować. Kawalcowa zerknęła na mnie spod okularów. - Drogi Michale. Masz podręcznik. Nie jest napisany przez murarza. Tak się składa, że ukończyłam studia, gdzie wykładali nie hydraulicy i ślusarze, a profesorowie, którzy znają temat. Tymczasem ty męczysz trzecią klasę... Więcej pokory. W wieku jakim jestem, najmniej szanowaną cechą charakteru jest pokora. - Jak przez dwadzieścia sześć godzin na dobę myślał o ojczyźnie uciśnionej, to cud, że miał kiedy zjeść, wysikać się, no i te inne sprawy... - Michał twój język! -... a czy te profesory siedziały obok wieszcza, kiedy pisał te rymowanki? A może zajrzeli mu do mózgu jakimś cudownym, naukowym, analitycznym sposobem? Mickiewicz wielkim poetą był... - za późno! Nerwowo poprawiła okulary na nosie. Widziałem, że ledwo panuje nad sobą. I sprawiało mi to dziwną, masochistyczną przyjemność. - Gombrowicza się czytało?! Chyba nie jest w kanonie lektur? Nawet chyba nie jest drukowany. Mój mądralo, muszę porozmawiać z twoim ojcem. A tymczasem będziesz się uczył wedle obowiązującego programu. Jeszcze nie ty go piszesz. No, ale jak będziesz ministrem... A może ustrój się zmieni? - parsknęła ironicznie. Faktycznie, przeczytałem taką wymiętoloną broszurę pod tytułem „Ferdydurke”, drukowaną w Paryżu. Wcale mi się nie podobało, ale tekst ze Słowackim był dobry! A rozmawiaj sobie. Nie pierwszy raz. I tak będę miał w domu przejeb...! - Pani jest durna! *** - Obraziłeś panią Kawalec. Przeprosisz ją przy klasie. Sprawowanie oczywiście będzie obniżone, zawieszony będziesz w prawach ucznia na dwa tygodnie, co i tak jest niewielką karą... no, ze względu na ojca. Powinieneś być relegowany. Ma ten twój ojciec z tobą. Co się dzieje, Michał?
Styczeń 2015
19
Gabinet dyrektora jest surowy, ascetyczny. Dyplomy, puchary, zdjęcia. Dyrektor jest jak ten gabinet. Garnitur - wzór „średni Gierek”, klasa, profesjonalizm i kultura znamionuje tego pięćdziesięciolatka o arystokratycznych manierach. Nigdy nie słyszałem, żeby podniósł głos i nie widziałem go wkurzonego. Kiedy lekko drżały mu nozdrza, to każdemu uczniowi mocno drżała dupa. Skąd się w związku z tym (lub bez związku z tym) brał jego autorytet? Muszę to przemyśleć w wolnej chwili, ale chyba w najbliższym czasie nie będę jej miał. ”Tata nie chciał uczestniczyć w tej rozmowie”. Wiem. Dopadł mnie na korytarzu podczas przerwy, jak pies do kości. Czyli głównie warczał. Oczywiście przeproszę panią Kawalec. Nie dlatego, że każe mi dyro, ale dlatego, że faktycznie zachowałem się po chamsku. Kobieta robi, co może. I co umie. Nie jest złośliwa i ma rzeczywiście sporą wiedzę. Wydaje mi się, że mnie lubi i ja też jakiś sposób ją lubię. Nie powinienem był... No, ale mleko się rozlało. Nie wrócę do domu. Matka mnie zarżnie! *** Zezowata woźna, Durlikowa, nie zdążyła przechwycić mnie, kiedy wyciągałem rzeczy z szatni. Goniła aż na pobliski cmentarz. Musiała mieć chyba specjalne instrukcje od ojca, który coś pewnie dostrzegł w moich oczach, kiedy ze mną rozmawiał na korytarzu. Mirkowi zdążyłem powiedzieć, że na skałce, żeby przyszli całą paczką. Skałka jest częścią rezerwatu geologicznego, położonego niedaleko naszego osiedla. Kiedyś były tam kamieniołomy. W latach pięćdziesiątych przerwano eksploatację, a teren częściowo zalały podskórne wody. Utworzyło się przepiękne malachitowo-szmaragdowe jezioro, w którym kąpaliśmy się, mimo surowego zakazu. Centralnie wypiętrzała się górka zwana „skałką geologów”. Jest tam jaskinia, do której ledwo daje się wpełznąć. Czasami tam właziliśmy w czasie upałów, ale głównie dlatego, że szesnastolatki lubią włazić tam, gdzie nie wolno. Pordzewiale tablice z zakazem wstępu, wziąłem do domu i przykleiłem na drzwiach pokoju. Po początkowej awanturze o zniszczenie mienia domowego, matka sprawdziła tylko czy klej jest zmywalny. Mirek przekazał info pozostałym. O siedemnastej przyszli wszyscy do mojej jaskini Dawida. Lwów prawdziwych wprawdzie nie było, ale moje myśli kąsały równie skutecznie, co te wygłodniałe bestie. Porównanie zresztą do dupy. Porządnego Dawida lwy nie pożarły, a mnie wpieprzały, aż miło. Każdy z nich: Mirek, Sysek, Wojtek, Jarek, Szeryf, Rysio - kolarz oraz Ela i Jola przytargali co się dało. Jarek harcerski śpiwór, Wojtek - paliwo turystyczne, takie śmieszne, białe kostki śmierdzące spirytusem (żebym się nie bał wygłodniałych lwów w nocy), Szeryf - paczkę fajek, dziewczyny jakieś kanapki, a Mirek dwa wina marki „Mistella”. Rysio ze spuszczonymi oczami wręczył mi malutką poduszeczkę. Wdzięczny im jestem. Pewnie wiele ich kosztowało zorganizowanie tego wszystkiego. Inna sprawa, że przewidują mój pobyt w grocie na lata! Cholera, ja też. Jestem zdeterminowany, zacięty i nie ustąpię. Nie bardzo wiem w czym mam nie ustąpić, ale nie ustąpię. Niech się martwią. Niesprawiedliwość systemu. Sysek zaczął pierwszy. - Człowieku! Ale jazda jest na osiedlu. Twoja matula lata jak poparzona po wszystkich. U moich staruszków też była... - Dla niezorientowanych wyjaśniam, że były kiedyś takie czasy, że mieszkający obok siebie ludzie znali się, kontaktowali, zapraszali, bywali na imieninach, urodzinach, itd. - No i dobrze. Nie wrócę. - Nie bądź idiotą! Mirek nam wszystko opowiedział. Po co ci te powalone dyskusje w szkole. Rób, co każą i zamknij się. – I to mówi Ela, moja skryta miłość! Liczyłem, że ona właśnie mnie zrozumie. Będzie współczuć, głaskać po głowie, pocieszać, mówić o niesprawiedliwym świecie dorosłych. No, może pocieszać tak trochę bardziej. Najpiękniejsza dziewczyna na osiedlu! Rodzice - prawnicy. Kasa i klasa. Byłem w niej zabujany. Tą piękną, sławioną przez literaturę pierwszą miłością. Oszuści - literaci pisali o wszystkim, tylko nie o połączeniu czystych uczuć młodzieńczych z uciskiem spermy na przysadkę mózgową u szesnastolatka. Może kiedyś się uda połączyć z Elą, te dwa nie wykluczające się problemy. ***
20
Herbasencja
Około dwudziestej drugiej wyczerpał mi się repertuar pieśni obozowych w stylu „Majka”, „Gdybym miał te oczy”, itd. Wyrecytowałem wszystkie pamiętane wiersze i zaczęło być trochę chłodno i straszno. Kanapki zjedzone, śpiwór sięgał najwyżej do pasa, zostały cztery fajki (przynieśli, a potem dupki sami wypalili). Wyszedłem na zewnątrz. Wilgotno było, rosa zaczynała się osadzać na trawie, kamieniach i przerastającym szczeliny skalne, mchu. Wróciłbym, ale nie mogę. Ambicja, honor, zawziętość, głupota (test wielokrotnego wyboru) nie pozwalają się poddać. Ależ byłoby super, jak bym tu umierał. Jakież wyrzuty sumienia rodziców, szkoły. Skonałbym, zostawiając ich pełnymi winy, a oni darliby szaty, wyjąc, jak bardzo mnie skrzywdzili. A Ela by płakała. Cóż za piękna scena! *** Ciemno było jak w dupie u Murzyna. Śliskość kamieni była wyjątkowo zdradliwa i noga pojechała. Zabolało w kostce i poleciałem na dół. Kurczowo zacisnąłem palce na jakiejś krawędzi skały. Pod stopami (chwała Bogu!), wyczułem półkę, która, dając minimalną podporę na nogi, upuściła mi z tyłka trochę strachu wynikającego z lęku wysokości plus dwudziestu metrów wolnej przestrzeni pode mną. Ale i tak strach ścisnął mi gardło do tego stopnia, że tylko coś cicho zaskrzeczało w tchawicy. Sparaliżowany, nie mogłem się poruszyć. Jezus, Maria! Jest noc, co ja zrobię. Ratunku! Jakaś dłoń zacisnęła się jak imadło na nadgarstku. Mirek szarpnął mnie w górę, aż zachrupało w barku. Wciągał sapiąc, a moja twarz ryła po wystających kamieniach. Ciepło popłynęło po ramieniu, po brzuchu, po nodze... Wyciągnął. Ciężko dysząc, leżeliśmy na trawie przed wejściem do jaskini. Jakże pięknie pomrugiwały gwiazdy, na które patrzyłem rozszerzonymi ze strachu i wyczerpania oczami. - Skąd żeś się tu, kurwa, wziął?- wychrypiałem. - Wiedziałem, że będziesz potrzebował... Słyszałem, jak darłeś mordę i świrowałeś wiersze... Poczekałem... Mnie też pewnie szukają. Chodź, wracamy - wyrzucił z siebie z trudem. Chciałem już wracać. *** Panika wybuchła, jak weszliśmy na klatkę. Spory tłumek sąsiadów kłębił się na półpiętrze. Mamuśka dopadła mnie jak szpak świeżą glistę. Kompres na nogę, kartkowa czekolada od matki Joli, wyciągnięte z pawlacza pomarańcze, trzymane przez rodzicielkę Wojtka na czarną godzinę. Trochę już czekały, bo nieco się zeschły. Wycierała mi wilgotną gazą zaschniętą krew i opatrywała zadrapania. I cały czas ryczała. Instynkt macierzyński na razie zdecydowanie przeważał nad cholerycznym charakterem. Gdyby bardziej spuchła od płaczu, to łzy popłynęły by jej za uszami. Czyli wygrałem. Ojciec milczał. Kiedy opatrzony leżałem w łóżku, wpieprzając deficytową czekoladę, podszedł, spoglądając ponuro. - Musimy jutro porozmawiać. Poczułem się jak galernik, który po całodziennym wiosłowaniu dowiedział się, że właściciel galery ma ochotę na narty wodne. *** Następnego dnia w matce przeważył już choleryczny charakter nad matczynym instynktem. Kiedy na jej głupie pytanie „co robiłem na skałce?” odpowiedziałem „gówno”, poczułem drewniaka na głowie. Znowu zaczęła krzyczeć i lamentować, a ojciec zawiózł mnie do szpitala, gdzie założono mi cztery szwy. Po co się tak odezwałem!? Mizerna jest ludzka inteligencja w zderzeniu z brutalną rzeczywistością.
Styczeń 2015
21
Zakaz spożywania w przedziale Tydzień temu „... z ostatniej chwili! O 13.20 zawaliła się część dachu nad wybudowanym w ubiegłym roku centrum handlowym w Radomiu. W chwili katastrofy w obiekcie przebywało prawdopodobnie kilkaset osób. Nieznana jest obecnie liczba poszkodowanych i czy są ofiary śmiertelne. Na miejscu pracują ekipy ratownicze, dojeżdżają również zespoły ratunkowe pogotowia. O przebiegu akcji będziemy informować Państwa na bieżąco. A teraz dalszy ciąg informacji...” Usłyszałem przypadkiem głos spikera w wiadomościach i westchnąłem. Jakaś kobita poszła po chleb i mleko. O 13.15 skończyła zakupy. Przy wielkich, obrotowych drzwiach zawahała się i zawróciła. Takie piękne są te buty na wystawie w pasażu! Oglądała je od tygodnia, dopasowując do sukienki i torebki. Mój Boże! Jak ja będę wyglądać! Wypłata za tydzień, ale... ale jeszcze raz popatrzę! No i wzięło, gruchnęło, huknęło i nie ma czyjejś matki, żony, córki. Nie ma mleka, chleba, butów i kobity. Cztery dni temu „Służby ratownicze poinformowały o zakończeniu akcji ratowniczej. Budowlańcy przystąpią teraz do odgruzowania terenu za pomocą ciężkiego sprzętu. Oficjalnie już podano liczbę ofiar: dwadzieścia siedem osób zginęło (no to mogła tam być jednak ta moja kobita od butów), siedemdziesiąt sześć jest rannych, w tym dwadzieścia trzy w stanie ciężkim. Premier Rządu i Prezydent Miasta wyrazili głębokie współczucie rodzinom ofiar i zapowiedzieli wszelką, możliwą pomoc. Obecnie rodziny poszkodowanych objęte są opieką psychologiczną. Na miejscu tragedii rozpoczęła działalność komisja do sprawy zbadania przyczyn zawalenia się dachu. Firma budowlana „Budor” z Warszawy - główny wykonawca - jak i biuro projektowe S&S z Kielc, nie poczuwają się do odpowiedzialności za ewentualne błędy. Sprawą zajmuje się prokuratura w Radomiu...” Moja pięcioletnia córka uwielbia chodzić do pobliskiego centrum handlowego. Mogłaby tam siedzieć godzinami. A to pokój bawialny, te wszystkie trampoliny, małpie gaje, basen z kulkami, a to lody, sklep z zabawkami, zoologiczny. Szlag mnie trafia jak tam idę. Teraz chociaż będę miał pretekst, żeby nie iść i żonę powstrzymać. S&S... S&S z Kielc. Coś mi dzwoni w głowie, kołacze, ale nie mogę sobie przypomnieć. Skądś znam tą nazwę?. Mam. Przypomniałem sobie zupełnie z głupia frant, siedząc na kiblu i patrząc bezmyślnie na logo producenta proszku do prania wydrukowane na pudełku. S&S - Syskowski & Syskowska, rodzice mojego przyjaciela z młodości - Wojtka, ksywa Sysek. Przed ‘89 rokiem pracowali „staruszkowie” na państwowej posadzie, aż rzucono hasło „bogaćcie się!” i odkopali w sobie stłamszone przez komunę pokłady kapitalizmu, zakładając prywatne biuro architektoniczne. Idealnie wstrzelili się w boom budowlany lat dziewięćdziesiątych, szybko wyrastając na poważnego gracza w branży. Zmusili Syska do zaocznych studiów na polibudzie, choć matura, którą zrobił dawno temu, była szczytem jego intelektualnych możliwości. Myślę, że nawet przesadziłem z tym szczytem. Sysek osiągnął go dawno przed maturą. Plątał się wcześniej po jakiś biurach jako referent do spraw czegoś tam. Rodzice uznali, że teraz będzie pracował w rodzinnym biznesie, na a jak się zestarzeją... No i został biedak inżynierem, ale męczył się strasznie. Takie to teraz piękne czasy - płacisz i masz. Logo proszku to strasznie najeżony byk. Sześć lat temu Jedziemy na dwa samochody do jakiejś pipidówy koło Tarnowa. Do BMW Syska władowałem się razem z Rysiem Kolarzem i Jolką Adamik. Rysio–Kolarz, ma naprawdę na imię Darek. Rysio-Kolarz, to ksywa urobiona od pewnego znanego polskiego szosowca rowerowego z lat siedemdziesiątych. Mimo to nie chodzi bynajmniej o zamiłowania Darka do jazdy na bicyklu, ale o szczegół mechanizmu napędu tego ustrojstwa. Konkretnie o pedały.
22
Herbasencja
W ostatniej chwili na przednie siedzenie wjechała z miną udzielnej księżnej Ela Leśniak. Odwalona w jakieś wystrzałowe ciuchy, miniówę, przywitała się zdystansowana. Mnie omiotła zimnym wzrokiem, rzucając jakieś zdawkowe „how do you do?”. Cholera! Panienka z okienka, w wieku trolejbusowym, z instrukcją obsługi po angielsku. Może zresztą słusznie, że jest instrukcja. Słyszałem, że jest wielu amatorów ujeżdżania tego trolejbusu, a tu już widać trochę rdzy, nadwozie ciutkę spęczniało i jakiś taki silnik narowisty. A może i nie wszyscy kierowcy rozumieją po polsku? Do Toyoty Krzyśka zapakował się Mirek i Szeryf. Zadzwoniło szkło. Kątem oka zobaczyłem jak Mirek - asystent w katedrze arabistyki na UJ - wyciąga z plecaka wino marki patyk i daje je Szeryfowi. Prosty murarz - Andrzej, zawsze był pod wpływem i urokiem Mirka. Ten „lekki” inteligent, który grał na kilku instrumentach, pisał wiersze, kręcił amatorskie filmy, malował, rzeźbił, a dziewczyny sikały na jego widok, zawsze wywierał na Szeryfa ogromny wpływ. Teraz chłop się krygował, ale tokowanie Mirka było całkiem w jego stylu. - Andrzejku drogi! Spotykamy się całą paczką po tylu latach, a ty nie chcesz nawiązać do świetlanych tradycji naszych kontaktów interpersonalnych. Trochę frenetycznego hedonizmu, wolnego od drobnomieszczańskiej obłudy, jest konieczne... Dalej już nie słyszałem, ale Andrzej zabrał się zębami za zerwanie plastikowego korka. Chętnie przesiadłbym się do Toyoty, bo w BMW wiało od Eli rześkim powietrzem ze szczytowego okresu glacjalnego. I bynajmniej nie chodzi tu o podmuch z klimatyzacji. Ale coś fałszywego, sztucznego pobrzmiewało w Mirka enuncjacjach. Nie, żebym nie napił się wina, ale stać nas na kupienie jakiejś „Finlandii” po drodze, szczególnie przy takiej okazji. I nie muszę obudowywać chęci napicia się w tanią filozofię, dobrą dla Andrzeja. Mirek zawsze lubił łyknąć, no ale teraz? „Finlandii” jeszcze nie ma, a on przyszedł już z tymi winami. Może głupio byłoby mu po prostu zaproponować „szczeniaka” po drodze (w końcu poważny naukowiec), a tak mamy filozoficzno-psychologiczne uzasadnienie. W końcu nie ważne, co się pije, ważne żeby zaczęło poniewierać. *** Zaprosił nas Jarek - ostatni z naszej grupy. Na studiach w Krakowie poznał swoją żabcię i w zgodnym, acz grzesznym pożyciu z nią, otrzymał prezent od bociana - kijankę, o imieniu bodajże Józef, to od patrona parafialnego kościoła (taka była wola teściów, a kto ma pieniądze, ten ma władzę) i dodatkowo, od ojca panny młodej, dom z gospodarką w Daskach pod Tarnowem. Pasowało jak nie wiem co, bo skończyli oboje Akademię Rolniczą. Nie wiem, czego się naćpał albo co mu się przyśniło po ciężkostrawnym grillu - dość, że zaprosił nas na wspominki młodości. Oby to nie były wypominki. - No, nareszcie!!! Przez Gdańsk jechaliście!? Wysiadać! Wysiadać! - Jarek całował dziewczyny z dubeltówki, z nami uskuteczniał niedźwiedzia na sterydach. Aż dech zapierało! - Szeryf! O w mordę! Coś cię chwieje! - Andrzej wygramolił się z Toyoty. – No i dobrze. Basia szykuje takiego grilla, żeście w Kielcach nie widzieli. Będziesz rozgrzany jak seksoholik na widok cycków Dody. He, he, dobre, co? - Sam już chyba był po wstępnej rozgrzewce. - Jutro u nas dożynki, to poimprezujecie po wsiowemu. Rano teść będzie robił wyroby, to spróbujecie, a i do domu coś weżmiecie... No, siadajcie. Zaprowadził nas do ogrodu, pod wielki namiot. Basia-żabcia, była drobną blondynką o nieładnej twarzy. Miała jednak w sobie coś ciepłego, życzliwego i to wyczuwało się w niej natychmiast. Chyba dobrze zrobił Jarek umiejscawiając Józiokijankę w jej brzuchu. Basieńka właśnie przewracała na grillu smakowicie skwierczące przysmaki. Przy stole siedziało już kilka osób. Jakieś trzy miejscowe piękności i chyba ich bodyguardzi z lokalnej siłowni. Pewnie potem dowiem się, kto jest kto. Jakby to Ela powiedziała: „ Who is who?” Ale potem zrobiło się gwarnie i wesoło i nie było czasu na dokładne inwigilacje. „No to za stare czasy!”, „...za spotkanie”, „za tych, co nie mogą!” itd. Zresztą, w miarę upływu czasu coraz więcej coraz mniej mogło. Ściemniło się, słychać było intensywne cykanie świerszczy, a z oddali dudniło „Jesteś szalona” Boysów. Impreza w centrum wsi rozkręcała się na całego. Z otwartej na oścież stodoły buchało intensywnym zapachem siana. Aż w nosie kręciło. Zresztą, miałem wrażenie, że nasze spotkanie powoli przenosiło się do tego budynku. Coraz częściej dobiegały stamtąd podniesione
Styczeń 2015
23
głosy, jakieś śmiechy, popiskiwania itp. Sądząc z tego, że trzech miejscowych pakerów pochrapywało teraz na stole, a ich bogdanek przy nich nie było, konfiguracje dwustronne musiały być inne niż na początku. Moje podejrzenia wzmocniła nieobecność Wojtka, Szeryfa i Mirka. Kiedyś czytałem reportaż, jak w latach siedemdziesiątych przeprowadzono proste badania krzyżowe krwi pod kątem ustalania ojcostwa w pewnym amerykańskim miasteczku, którego nazwy przezornie nie podano. Był to jakiś projekt uniwersytecki, a rzecz odbywała się całkiem anonimowo. Okazało się, że już te proste badania w dwudziestu procentach wykluczyły biologiczne ojcostwo prawnych, szczęśliwych tatusiów. No i dobrze. Niech się geny mieszają. Te w Daskach pod Tarnowem też. Ach, te wiarołomne baby! Gdyby historia cywilizacji potoczyła się tropem nie myśliwego-wojownika, a matriarchatu, mielibyśmy taką samą ilość burdeli, w których swe wdzięki prezentowaliby dwudziestoletni Adonisi. Pierwsze nietoperze pojawiły się na tle ciemniejącego nieba. Siedzieliśmy w piątkę przy stole: ja, Ela, Rysio i dwóch autochtonów (o ile przybijanie czołem gwoździa w blat można nazwać siedzeniem), bo przed chwilą ten trzeci, przyszły prawny a szczęśliwy tatuś, zsunął się z ławy, mamrocząc „csssso jest, kurwa z tym łóżkiem, Halina!?” Milczeliśmy. W stodole słychać było tych, co upili się na wesoło. Tu została grupa smutasów. Kroki. Ojciec Basi wyłonił się z mroku. - Może państwo chcecie się położyć? Basia przygotowała pokoje na piętrze. Poszła z Jarkiem i waszą koleżanką i kolegą na zabawę we wsi. Prosiła by zapytać...- Spojrzał na nas wyczekująco. Kawał chłopa. Jeśli pewna partia ludowa sporządziła w swej centrali algorytm idealnego działacza terenowego, to na pewno pan Henryk się w niego wpisuje. Kolor nosa, pomnożony przez wielkość dłoni (łopata), podzielony szerokością klaty, odjęta długość siwych wąsów (Witos), a dodana chęć rządzenia, mierzona w obowiązującej walucie i z tego pierwiastek kwadratowy, silnia i... i wyskakuje pan Henryk. Jarek mówił, że w najbliższych wyborach jest kandydatem na wójta. No, z takim algorytmem już jest wójtem. Spojrzałem na Elę. Podniosła głowę. Cienie rzucane przez naftowe lampy, rozwieszone wkoło altany, zagrały na jej twarzy i w szklance, którą bezmyślnie obracała w palcach. Nie jest jeszcze tak źle, jak sądziłem na początku. Naprawdę ładna z niej dziewczyna. A ponieważ jednak jestem dalekim, choć mało udanym potomkiem myśliwego-wojownika, to może by tak człowiek pomyślał o mieszalniku genów? - Nie będziemy kłopotać. Może prześpimy się tu... - Spojrzałen na pana Henryka i skinąłem głową w stronę otwartych wierzei stodoły. - Co o tym, Elizabeth, myślisz? Nie mogłem sobie podarować tej instrukcji po angielsku. Zresztą, z tym mieszalnikiem też przesadziłem. Słyszałem, że nie może mieć dzieci. Pozostaje zatem przyjemność czystego seksu. Obróciła głowę w stronę jednej z lamp i przez dłuższą chwilę patrzyła w migoczące światło. - Spierdalaj! Chociaż tyle dobrego, że nie powiedziała „ Fuck”. Rysio roześmiał się krótko. *** Źdźbło siana wierciło w nosie, aż wybudziło mnie całkiem. Spojrzałem na zegarek. Szósta. Gadzina drobiowa wrzeszczała na całe podwórko, przypominając o swoim istnieniu, dopominając się o codzienną strawę. To w zasadzie tak samo jak człowiek. Drze się tak samo, jako dziecko o swoje, żeby potem i tak iść na rzeź tego świata. Jeszcze głośniej, za zamkniętymi drzwiami innego budynku, ryczał byk. Wiem, że byk, bo to on ma być dzisiaj zaszlachtowany na owe zapowiedziane wyroby. Świnka padła już wczoraj, a jak nam uświadomiono: najlepsze wyroby kiełbasiane, to wieprzowo-wołowe. Trzeba by się iść umyć do domu... Cofnąłem się od wrót. Przy nie posprzątanym stole nerwowo krzątał się Mirek, zerkając co chwila to na dom, to na stodołę. Sprawdzał zawartość butelek, ale nie wypadł chyba ten przegląd najlepiej, bo uwijał się coraz szybciej i chaotyczniej. Rozejrzał się jeszcze raz wokoło i zaczął zlewać resztki z kieliszków do kufla z piwem. Ręce latały mu jak przy zaawansowanym stadium Parkinsona. Trzymając oburącz szkło, duszkiem zaczął pić zawartość. Aż tu słychać było jak zęby dzwonią o brzeg. Nagle coś chrupnęło. Gwałtownie zaczął pluć szkłem z ugryzionej szklanki. Z rozciętej wargi krew popłynęła do mikstury, zabarwiając ją na rubinowy kolor. Znowu się rozejrzał i szybko wypił to coś. Biedny Mirek.
24
Herbasencja
*** Ruch na podwórzu zaczął się o ósmej. Wszyscy w miarę oczyszczeni z siana, kręcili się przy przybudówce, gdzie coraz głośniej zawodził byk. Czyżby czuł, co go czeka? Do wnętrza w końcu wszedł teść Jarka z jakimiś fachowcami. Narzędzia, jakie nieśli, nie spowodowały u mnie przypływu serdecznych, pełnych humanizmu uczuć. - Mirek, która ci tak przylała wczoraj - zapytała z troską i lekką nutą sarkazmu, Jola, przyglądając się jego wardze. Jarek stał koło mnie, popijając piwo. - Chcesz? - Zwrócił się do mnie. No pewnie. - Tutaj to jest cały rytuał, no z tym szlachtowaniem. Jak jeden walnie bydlę obuchem między ślepia, to drugi w tym momencie użyna mu jaja. Muszą zgrać się idealnie. Podobno mięso jest wtedy lepsze... Hmm. Jako przedstawiciel w końcu tej samej płci, sądzę, że to niczym nie uzasadnione barbarzyństwo. No, ale chłop potęgą jest i basta. Siła tradycji. W oczach dziewczyn widziałem niezdrowe, starannie maskowane podniecenie. Ciekawe, czy zawsze mają mokro, jak urzynają facetowi!? Jest szansa, że nie mają empirycznych doświadczeń, więc to tylko moje czcze spekulacje. Byk, uwiązany do pionowego słupa i unieruchomiony w czymś w rodzaju kojca smętnie porykiwał. Jeden z członków klubu samarytańskiego „Animal”, ubrany w gumowy fartuch chirurga polowego, zamachnął się siekierą i w tym samym momencie pan Henryk sprawnym ruchem dokonał kastracji. RANY BOSKIE!!! W momencie zamachu siekiera wypadła ze styliska, a uderzenie samym drzewcem pewnie nie nabiło buhajowi nawet guza. Ale jaja odcięte! Nie wiem jak zachowałbym się, gdyby obcięto mi jądra bez znieczulenia. Ale już wiem, jak zachowa się byk w tej sytuacji. Trzasnęła belka do której był przywiązany, a dach zaczął trzeszczeć i pochylił się na jedną stronę. Wszyscy rozbiegli się przed rozszalałym zwierzęciem, rycząc głośniej niż ono. Zdążyliśmy schować się w stodole, a Sysek zawarł wrota solidną belką. Z podwórka dobiegał wściekły ryk, chrzęst rozdzieranego metalu (przez szparę w deskach widziałem tratowaną Toyotę Wojtka), a potem rozjuszony buhaj wziął się za odrzwia naszej stodoły. Łup!, dup!, chrup! Drzwi zatrzęsły się i jednocześnie zatumaniło chmurą kurzu. Belka jęknęła, zatrzeszczała. Jolka i Ela uciekły po drabinie na coś w rodzaju stryszku, skąd dobiegał również pisk jednej z wczorajszych , miejscowych gwiazd. Pewnie dopiero harmider ją obudził. Męska część grupy stała na dole wpatrując się jak urzeczona w wyginającą się dechę. Łup!, łup! łup! Rysio wydalił z siebie przedziwny dźwięk- ni to łkanie, ni śmiech. - Jezu! Za tydzień mam jechać do ciotki do Niemiec!- Łup!- Zróbcie coś! – Łup! -Zamknij się. Jak chcesz to uciekaj za babami. No tak, prawdziwi wojownicy nie uciekają przed głupią krową, tylko ją zabijają. Tylko czym? Nieważne. Prawdziwy Polak-wojownik stanie naprzeciwko czołgu z szabelką. Najwyżej w chwale i w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku da się rozjechać. Łup! Łup! Łup! Sysek położył rękę na moim ramieniu, bezwiednie coraz bardziej ją zaciskając. - Wytrzyma - wysyczał przez zaciśnięte zęby. – Wytrzyma... - Skąd wiesz, durniu!? Rzeczywiście, durnie zaśmiał się. - Przedwczoraj zdałem egzamin na polibudzie z wytrzymałości materiałów. Sądzę, że wytrzyma... Łup! Lekki trzask. - Sądzisz, czy już obliczyłeś? - Nie wkurzaj mnie! Gość od materiałów robi u moich starych prace zlecone... Zapierdala... jak mrówka za dobrą kasę... Niechby spróbował mi nie zaliczyć! - No to sądzisz, czy wiesz?! -Wytrzyma! Wytrzyma! Wytrzyma ?! Głośny bardzo trzask. Nie wytrzymała.
Styczeń 2015
25
*** Dzisiaj Praca kuriera była przedmiotem moich marzeń od urodzenia. Magister filozofii powinien czuć i rozumieć przypadkowość dziejów i związaną z tym zmienność kolei losu. Kto przeczytał (i zrozumiał) opowiadanie Lema o profesorze Corcolanie, wie czym jest bezwzględny, mechanicystyczny determinizm połączony ze stoicyzmem, wyjaśniający również dziwne przypadki „ deja vu” . Dzisiaj ten skompilowany prąd filozoficzny ma swoją nazwę - „mam to wszystko w dupie”. No więc targam tę dwudziestokilogramową paczkę do restauracji „Kolorowa” i nawet specjalnie się nie burzę. Siedział przy barze, a przed nim stała szklanica jakiegoś drinka. Sysek nie wyglądał na gościa cieszącego się życiem, głowa kiwała się nad blatem i wciskał jakiś tani bajer dziewczynie za ladą. Gdyby nie krzyknął, nie zwróciłbym uwagi na pacjenta, taszcząc nieszczęsną paczkę na zaplecze. - Pani Moniko!? - Położyłem przesyłkę na podłodze. - Przyjmie pani? - Uśmiechnęła się, jak zwykle - Sychu! Co się tak katujesz? Patrzył na mnie zamglonymi oczami, bujając się na barowym stołku. - Taka firma! Taka firma i dupa... Źle obliczyłem i pierdolnęło!!! No popatrz, pierdolnęło!!! Nie wiedziałem o czym bredzi, a poza tym, śpieszyło mi się lekko. Naraz zatrybiłem. Galeria w Radomiu! - Patrz i ucz się. – Czkawka. - Ludzie zawsze za mnie przeliczali te pierdolone obciążenia, wytrzymałości i te inne pierdoły, ale założyłem się! Po chuj ja się założyłem!? Założyłem się na jakiejś głupiej imprezie, że przeliczę... Śmiali się ze mnie, że inżynier ze mnie jak z koziej dupy trąba... No to przeliczyłem. Stary nie wiedział, że to ja... Tak poszło, no... Poszło do wykonawcy. I pierdolnęło! Pójdę siedzieć! Firma... o Jezu... Jak się stary dowie! - zwilgotniały mu oczy. Monika dyskretnie dolała mu wyborowej do szklanki - Prawnicy... Tylko prawnicy. Jolka już jest adwokatem. No, co się gapisz? Jolka Adamik. Nasza szanowna przyjaciółka z młodych lat. Mówiła, że wyciągnie... Ale kasy też wyciągnie... Przyjaciółka, cholera! Może inna działalność? Znajomy namawia mnie na założenie biura deweloperskiego... To... podobno... przyszłość... Stary - dyszał ostro - odżałuje... pomoże... byle nie siedzieć! Jolka!- Pociągnął łyka i otrząsnął się jak pies. - Damy, Michał, radę. Obyś tylko, stary, nic już nie liczył. Nawet wytrzymałości belki w drzwiach stodoły - pomyślałem, wychodząc z „Kolorowej”. I tak wypłyniesz. Tacy jak ty są w tym kraju niezatapialni. Może lepiej, że będziesz sprzedawał domy, niż sam je projektował. I może kiedyś zobaczę te osiedla, które zbudujesz? Jasny gwint! Lecha 5/16! Czwarte piętro, a paczka dobre dwadzieścia kilogramów. Normalny do „nikąd” Dzisiaj Witaj, drogi przyjacielu. Ile to już, mówisz, lat? Dwadzieścia pięć? Trzydzieści? Więcej? No popatrz, jak się zestarzeliśmy. Co tak siedzę na tej hałdzie ziemi? A tak. Nie mam nic specjalnie do roboty, to siedzę i patrzę. Widzisz jak się uwijają. Tam pracuje spychara, o, a tu rżną, tam wycinają. Łopatami też energicznie machają - ech, za komuny to by stali, piąte piwo pili i trzeciego papierosa palili, a teraz - kapitalizm. Zresztą poznajesz? Nie kogo, tylko co - drzewo... No to, co ścięte leży. Nie? No tak, wszystkie drzewa są takie same. Szczególnie ścięte. Napijesz się? Że rano? Każda pora jest dobra. A co? Dzisiejsze przepisy zabraniają? Nie wolno w miejscach publicznych? Ha, ha, czy to nie ty jesteś jednym z tych, kiedy w tym sadzie piliśmy jabcoki. No i co? Wyrosłeś na porządnego człowieka. Nie idziesz dzisiaj do pracy? No widzisz. Świat na chwilę zapomniał o tobie i podarował parę godzin wolności. Cóż za luka w systemie... Ileż w tym czasie mógłbyś wyprodukować, skonsumować, załatwić... Co ty z tym porankiem? Rozejrzyj się, słonko świeci, ciepełko, zielono, ci faceci pracują jak mrówki na swój kieliszek chleba i nową plazmę do domu, a ty masz na skutek awarii matrixa trochę czasu dla siebie. Co ja? Ja jestem już poza systemem. Nie, nie mam szkła. Z gwinta drogi przyjacielu, jak za starych, dobrych czasów. A poza tym lepiej się pije, kiedy spotykasz starego druha i jest jeszcze dodatkowa okazja... Jaka? Aaa... Dziś podwójna. Likwidują nasz sad, a poza tym wczoraj był ostatni dzień mojego życia...
26
Herbasencja
*** Pytasz co się stało? Właściwie nic się nie stało. Jakiś wypadek? Nieee, przecież nie wyglądam na ducha unoszącego się nad własnym ciałem. Tak prawie wyglądam? Ha, ha, dowcip ci się wyostrzył po paru łykach. Te parę zadrapań, plastrów i siniaków? To chwalebne, polskie rany. Czemu polskie? Donkichoteria. Tak, tak, donkichoteria zawsze była u nas podnoszona do rangi cnoty. U mnie też. Zresztą, czy musi się coś stać, żeby umrzeć? Zaraz wypadek, rak, srak. A nie można umrzeć ot, tak sobie, choć czujesz, że pracuje w tobie skołatana pompa, przepychająca lepką, czerwoną ciecz. Głupia maszyna, która nie wie, że już cię nie ma i cały jej wysiłek jest daremny. Rosną włosy, paznokcie, komórki dzielą się z uporem choć nikomu i niczemu to nie jest potrzebne. Cóż za marnotrawstwo energii kosmosu lub Boga. Ten ustrój, o który podobno walczyłeś ty i ja, bardzo nie lubi marnotrawstwa. Przerabia kości zwierząt na pyszne wędliny, odpady z ropy na soki owocowe lub piękne i ciepłe polary, a krowie bździny na jakże cenną energię... Że za dużo wypiłem? Mylisz się, stary. Za mało. Jak będzie właściwa ilość, to nawet na chwilę to wszystko trochę mi się podoba. Problem w tym, że te chwile są coraz krótsze, a niezbędna ilość płynu coraz większa... Ooo, a sad? Popatrz. Tyle godzin tu spędziliśmy, najpierw jako szczyle, udając Indian, chowając się przed starymi, potem ogniska, pierwsze wino i papieros, dziewczyny... Orzesz w mordę, widzisz tego palanta z siekierą, zmagającego się z tą wielką jabłonką? Pod nią rozprawiczyłem Elkę... No jaką Elkę? Leśniak. Nie śmiej się, też kiedyś była dziewicą i... i nawet byłem w niej zakochany. Jak każdy z nas, no może poza Rysiem-Kolarzem... Ej stary, nie pamiętasz Kolarza? Tak, Darka, Darka... Tak bardzo chciał pedałować, a praw takich jak teraz to oni nie mieli, no to prysnął gdzieś do Niemiec i słuch po nim zaginął... A kojarzysz jaka Elka była wcześniej? Najpiękniejsza na osiedlu, bogaci rodzice, olewająca nas - nie dla psa kiełbasa. Że potem z każdym i wszędzie... No cóż, widocznie rozdziewiczyłem najpiękniejszą kurwę na świecie. Czy wiem co z nią? Wiem. Jak posiedzimy dłużej to może ci powiem. No to po łyku. *** No, nie krzyw się. Ja nie twoja żona, żebyś musiał udowadniać jak bardzo nie lubisz tej nafty. A potem w trakcie grilla, idziesz z kumplem do kuchni i po cichu walicie po szklanie. Co? Ty tak nie robisz? To ma kobita szczęście. Taki skarb.... Nie rzucaj się, nie żartuję... Czy jestem żonaty? Zdziwisz się, ale tak. Mam piękną, kochającą żonę. Sam kocham ją tak samo, jak dwadzieścia lat temu, i dlatego jest mi tak ciężko... Nie rozumiesz? No cóż. Ja jestem jak socjalizm, dzielnie zmagam się z przeciwnościami nie występującymi u innych ludzi. Dzięki mnie ona też. Jak mówisz? Że trzeba być silnym, walczyć, leczyć się? Ale ja nie jestem silny! Walczyć nigdy nie chciałem i nie umiałem. Pamiętasz? Syskowi w sadzie dałem po zębach, to była niezapomniana impra... Znowu nie pamiętasz? A ja pamiętam... Nie uwierzysz. To był jedyny raz kiedy się biłem... Nooo, do wczoraj... Zawsze wolałem uciec. A leczyć się? Czasami się leczę... I co? I nic. Ja nie chcę być zdrowy. Ja nie chcę tylko być chory. Boże, na tym świecie są też słabi, geje, garbaci, popaprańcy i mordercy, wszyscy mają prawa, bo mniejszość, bo niepełnosprawny, bo prawa człowieka... To dlaczego nie ma dla mnie miejsca? Kurwa mać! Nie pij tyle! Kończy się... A, postawisz.. No to w porządku. 34 lata wcześniej Liście nawet nie drgały. Duszne, ciężkie powietrze lipcowego upału, w połączeniu z wypitym winem, spowodowały, że pot lał się ze mnie ciurkiem. Płynął strugą, łaskocząc pory ciała, zlepiając zwichrzone jej dłońmi włosy. Najpiękniejszy wysiłek, jaki do tej pory w życiu wykonałem, powodował drżenie każdego włókna mięśniowego W oku, palcu, w... Cudowne drżenie, które daje sercu przyśpieszenie rakiety kosmicznej, krwi - parametry paliwa jądrowego, a mózgowi otwiera przestrzenie niedostępne Einsteinowi. Pierwszy seks szesnastolatka. Jej - szesnastolatki - też. Poznałem to, patrząc ukradkiem na lekko zakrwawioną, wewnętrzną stronę opalonych ud Eli. -Wstawaj, wołają nas. - Dotknąłem koniuszkami palców jej wilgotnej skóry. Twarz Eli delikatnie zadrgała, ale nie otworzyła oczu. Zawstydzone tym, co widziało, zaczerwienione, wieczorne słońce, prześwietlało delikatny puszek na jej policzkach, tworząc aureolę, którą zawsze podziwiałem u
Styczeń 2015
27
gwiazd filmów starego kina. Mam czasami taki moment nadrealistycznego widzenia, typowego dla egzaltowanych gówniarzy. Słyszałem trzaskające w ogniu polana i coraz głośniejszy gwar całej paczki. Na nich wino też już zaczęło działać. Dopinając spodnie i koszulę, wygrzebałem się spod namiotu utworzonego ze zwisających do ziemi gałęzi zdziczałej jabłonki. Mirek katował gitarę, próbując znaleźć chwyty do „Mimozami...” Tuwima. Reszta dostosowała się do jego aktualnych możliwości, wyjąc jak wilki w rui. On naprawdę nieźle gra, a oni z reguły fajnie śpiewają, ale nie dziś. Zresztą, dziś świat i tak jest naprawdę piękny, a ja tak bardzo kocham Elę. Tak naprawdę, bardzo, jeszcze bardziej może (przewinął mi się fragment wiersza Stachury). - Wychrobotałeś ją? No, stary. Taki sukces. Dobra chociaż była?- Czknął. - Trzeba to było zrobić pod naszym drzewkiem. Lepiej by rosło... - Zawróciło go. Odruchowo złapałem jego łokieć. Sysek miał zawsze słabą głowę. Dziś jest 22 lipca. Komunistyczne święto, z okazji wydania jakiegoś tam dekretu. Mamy to głęboko w dupie, ale jest obowiązek czynu społecznego ku czci... itd. W tym roku to akcja sadzenia drzew, upiększania socjalistycznego świata, pokaz zaangażowania, etos pracy (niepotrzebne skreślić). Brr... Obłuda się leje, ale damy radę. Zawinęliśmy z ciężarówki najpiękniejszą sadzonkę klonu i wkopaliśmy ją w naszym ogrodzie. Klon nijak się ma do sadu, ale to silne, żywotne drzewo, które poradzi sobie. Czasy chujowe, gleba nie taka, deszcze kwaśne, a on rośnie. Przerasta te spaczone jabłonki, zdziczałe wiśnie i powykrzywiane życiem grusze. Rośnie zawzięte bydlę, choć potem nikt się nim nie zajmuje, nie podlewa, nie użyźnia . Spojrzałem wściekły na pijanego Syska. Jak on to powiedział? „Wychrobotałeś Ją?” Coś dziwnego stało się ze wzrokiem, przestałem widzieć normalnie, wszystko zawęziło się do jego postaci, wyostrzyło kontury. Rysy twarzy wykrzywiły mu się jak w jarmarcznym, krzywym zwierciadle. Fala krwi uderzyła mi do głowy, ręce zaczęły drżeć, a świat zamknął się w zaciśniętej pięści. Uderzyłem. Coś chrupnęło i poczułem ból w nadgarstku. Adrenalina znieczuliła efekt pękniętej kości. Upadł w płonące ognisko, wzbijając snop iskier. Krzyk. Tupot nóg. Całkiem już zawstydzone słońce schowało się za granatowo-purpurowym horyzontem. Jabłonka była prawie niewidoczna, a listki młodego klonu połyskiwały w świetle przytłumionego ogniska jakoś tak ironicznie, prześmiewczo, szyderczo. Nie mów, że nie kojarzysz? To ty trzymałeś mnie wtedy za ręce z tyłu. Chyba bym go zabił. A przecież naprawdę lubiłem Syska. Dzisiaj - No, nareszcie jesteś. Kolejka? Nie mają te ludzie co robić do południa, czy co? Że ja też nie mam co robić? No fakt. Myślałem o tym, co mi opowiadałeś. To pięknie życie ci się ułożyło. Mówiłem, że wyrosną z ciebie ludzie. Dom jest, firma prosperuje, dzieci zakuwają, żona u kosmetyczki. A propos... Czy widziałeś ostatnio jakieś dzieciaki na naszym boisku? Nie patrzyłeś? Acha, późno wracasz. Ten kontrakt na wykańczanie mieszkań w tych blokach, to rzeczywiście życiowa szansa. Patrz, jak pięknie mury wychodzą z ziemi... Szybciej niż drzewa. No właśnie... Siadaj na tej kłodzie... Wczoraj ścięli... Patrz, jeszcze liście nie zwiędły, są zielone. To klon... E, nie jestem dendrologiem, ale dotknę tej kory i wiem, po prostu wiem. A ty ciągle go nie poznajesz? Nie? Przecież też go sadziłeś. Nie siadaj tutaj. Taki piękny garnitur. No, jak kasy będzie dużo z tego kontraktu, to niejeden taki się kupi i będzie super. Ale po ci to? No, nie pobij mnie. Wiem, wiem, trzeba inwestować, wizerunek dorobkiewicza, samochód już stary, a i dom większy potrzebny. Zepsuł się? Nie, nie dom, tylko samochód. Nie? To po co zmieniasz? A... Zapomniałem, bo stary rzęch. Ile ma? Osiem lat. No, młodszy to ty nie jesteś, też trzeba by cię wymienić. Cholera! Nawet kubki kupiłeś? Dwa?! Dwadzieścia groszy. Dla głodujących dzieci w Etiopii byś je dołożył. Kojarzysz jak w piwnicy piliśmy z wydrążonego ogórka? Jeden kapciowaty ogórek, a nas pięciu. Niehigienicznie? Parcha nie dostałeś.
28
Herbasencja
Szczęśliwy jesteś? Nie zastanawiałeś się nad tym? No właśnie... A ja? Zastanawiałem. I jest do dupy... No, faktycznie, tym sposobem nie ma różnicy. Zastanawiasz się, czy nie, przecież nie zaklniesz rzeczywistości. Gdzie się nie obrócisz to dupa. Istotnie, masz perspektywy, a ja siedzę na umartej drzewie? Pniaku? Ludziu?... Jezu, zaczyna mi trochę się pieprzyć. Wczoraj... 24 h wstecz Wczoraj kolejna porażka. Obijam się od roku,o ścianę przepisów, procedur, kwalifikacji, braku kursów, papierów, certyfikatów. Tu brakuje umiejętności obsługi komputera, tam lekarz mówi o złych wynikach wątrobowych (a jakie mają być), tu wyczują piwo (koncentratu z fiołków nie zażywam), tam jestem za stary, w Biurze Pracy za młody (nie obejmuje mnie program 50+). Na dodatek, za krótko jestem na bezrobociu – tylko półtora roku - więc jakiś inny program aktywizacji też mnie nie obejmuje. Gdy w siódmej rubryce ankiety personalnej pod tytułem „dodatkowe kwalifikacje i umiejętności” nieśmiało nadmieniam, że znam literaturę starofrancuską, piszę wiersze, jestem entuzjastą neoplatonizmu, fascynują mnie paradoksy Zenona z Elei, wiem ile jest dwa razy dwa i jeszcze podejrzewam, że ludzie to świnie, to... to już jest jazda. Bez trzymanki. Zatroskane panie z wyżej wymienionego biura z westchnieniem pochylały się nad tą sytuacją, żonglując moim przypadkiem pomiędzy kursem florystyki a dogoterapii, z obowiązkowym obowiązkiem badań psychiatrycznych. Nawet je rozumiem. W końcu walka z bezrobociem najbardziej efektywnie wychodzi poprzez mnożenie programów aktywizacyjnych, wytycznych, okólników itp. Ileż to osób jest potrzebnych do interpretacji, realizacji, pozoracji i innych sracji, duperacji, abberacji... Znowu porażka. Odwalona w armaniego, pachnąca szanelką bizneswoman, krytycznie przyglądała się moim zużytym butom i niemodnemu golfowi. Zapewne zapach wody po goleniu i dezodorantu za pięć złotych z Biedronki, drażnił jej wysublimowane nozdrza. Och nie. Nie była arogancka lub niemiła. Nie te czasy burakowych nuworyszy Z wystudiowanym wdziękiem przekrzywiała utlenioną główkę, pozorując głębokie zainteresowanie. Okute w stare srebro chopinowskie palce, delikatnie masowały brodę, a oczy wyrażały proces głębokiego przemyśliwania nad tym, co mówię. To tak mile łechta moje ego! A mówiłem głupoty i durnoty. Przecież ja wiem i ona wie, że stanowisko dyrektora prywatnej szkoły, to niezbędne znajomości plus umiejętność skłonienia nauczycieli i uczniów do maksymalnego wolontariatu. Zysk sto, koszty- zero. Ideał biznesu oświatowego na poziomie Oksfordu z Ruchodupek Górnych. *** Sad to ponad półtora hektara działki w centrum miasta. Zarośniętej, nieefektywnej, zaniedbanej i zaśmieconej. Znowu marnotrawstwo (kluczowe słowo w naszym racjonalnym kapitalizmie) powierzchni inwestycyjnej. Kultywowanie tradycji picia wina było w tym miejscu godnie podtrzymywane przez następne pokolenie. I tyle się tu działo. I syf był niemiłosierny. Najpierw z zamyślenia otrząsnął mnie hałas, a potem ruch. Wokół placu budowy, na miejscu naszego ogrodu, uwijało się kilku robotników. Obok już od paru miesięcy wyrastały podwaliny apartamentowców, ale prace budowlane skrzętnie omijały ogród. Miałem nadzieję, że tak zostanie. Głupią nadzieję. Taka piękna architektura wyłania się już z gleby, więc dlaczego w środku miałby tkwić zdziczały sad. Chłopy z siekierami, piłami. Kopary, spychacze i do kompletu dupek z teodolitem. Industrialny „danse macabre” z wykorzystaniem nowoczesnych środków wyrazu artystycznego. *** - Przesuń się pan. - Piłem piwo, obserwując twórczo poruszających się ludzi. Mrówkolandia. Zaciskałem dłoń na puszce za każdym razem, kiedy padło kolejne drzewo. Chrzęst miażdżonego aluminium. Puszka była już całkiem zgnieciona. - No, przesuń się człowieku, bo przeszkadzasz. Nie widzisz, co się tutaj robi? Co to w ogóle za picie w miejscu publicznym? Policję wezwę! Panie Henryku!
Styczeń 2015
29
Siedziałem sobie na betonowym fragmencie ławeczki. Drewnianych szczebli już dawno nie było, a wystające, pordzewiałe kotwy nie powinny zachęcać do siadania na tych strupieszałych szczątkach siedziska, żadnego spacerowicza. Chyba, że byłby to masochista z nutką nekrofilii. W końcu to tylko strupieszały szkielet ławki jest... Alea iacta est... Ale zajebisty skrót myślowo-poetycki mi wyszedł. Zrobiłbym karierę w polityce. Spojrzałem ukradkiem. Skądś gościa znam! Niedaleko stała srebrna beemka. Gruby, czerwononosy pan Henryk (tak przypuszczam, że to on), biegł ociężałym kłusem konia po wyczerpującym westernie. Żeby tylko nie padł przed samymi drzwiami saloonu. Dobiegł. I żyje. Wytrzymałość koni i ludzi jest niezmierzona! - Słucham, panie Prezesie? Coś się stało? Sapał jak parowóz Stephensona. Zawory wypluje. Spojrzeliśmy jeszcze raz na siebie z panem prezesem. O kurwa jego mać! Sysek. - Wojtek? - Michał? - Oklepywał mnie po ramieniu, jak kobyłę na wybiegu. Wytrzymałość koni i ludzi jest niezmierzona. Pieprzył coś od rzeczy. Jest prezesem firmy deweloperskiej, która buduje to osiedle. Będzie pięknie, nowocześnie, tanio. - Ile? - No, ze cztery koła za metr. Naprawdę, to okazja! A może ty byś chciał? Dla ciebie rabacik po starej przyjaźni. Westchnąłem. Miesiąc temu wziąłem ostatni zasiłek w wysokości 650 zł. Zajęczała odpalana piła. - A sad? -Jaki sad?... A, parking... Chyba nie sądzisz, że ludzie będą zostawiać bryki na ulicy. Za coś w końcu płacą. Piła pisała na pięciolinii popieprzone requiem. Minuta, dwie, pięć, dziesięć. Zmieniają się tonacje, smutne - mol, radosne - dur. Tempo: tnie - szybkie allegro, wyciągnął piłę z rzazu - powolne andante i w miarę jak silnik się uspakajał - omdlewające adagio. Bolało. Chrobotnęło jak złamana kość i teraz dopiero strasznie zabolało. Skoczyłem jak oparzony, patrząc jak facet wcina się w pień drzewa . A ono w mojej głowie wyło, krzyczało - trociny sypały się spod łańcucha, aż pomyślało „dość” i z prawie ludzkim stęknięciem, trzaskiem, klon upadł, zamiatając gałęziami ziemię. Liście spazmatycznie zadrgały, kurz zawirował i... i uspokoiło się. Sysek westchnął. - Najgrubsze bydlę, ale poszło. IIe ja musiałem się nachodzić do ochrony środowiska, żeby wydali zgodę na wycięcie. Na owocowe nie trzeba papierka, a na głupiego klona? Całkiem zdrowe było... No, Ela załatwiła... Jest kierowniczką wydziału... E, nie mów, że nie pamiętasz Eli? Leśniak? Niemożliwe. No, kto jak kto, ale ty he, he, powinieneś kojarzyć. Uwierzyć nie mogłem, dobrze, że sama mnie poznała. Gruba jak beka, brrr, w życiu byś jej nie poznał... Taka laska kiedyś była. Dziwnie była zawzięta na ten sad, ale dla mnie to dobrze. Inwestycja, rozumiesz... Panie Heńku! Pociąć na kawałki i na dostawczaka... Tak, tak, do mnie. Będzie do kominka... *** Retrospekcja i teraźniejszość. Coś dziwnego stało się z moim wzrokiem, przestałem widzieć normalnie, wszystko zawęziło się do jego postaci, wyostrzyło kontury... itd. Nie było tylko ogniska, snopu ulatujących w niebo iskier, ale za to był pan Henryk i inni pracownicy, którzy przybiegli na krzyk Prezesa. Drugi raz w życiu się biłem! Znowu pęknięta kość. Nawet w ten sam ryj trafiłem... Tylko tych moich siniaków i zadrapań wtedy nie było. Uch... Stary. Ale dostałem od tych gości wpierol. *** Dzisiaj Gdybym wcześniej wiedział, że Sysek załatwił ci ten kontrakt to bym cię zaj..., zapier..., za... zaaa... No ale? Jakie zzzznac... no Huston, mamy problem z wymową, Znaaa...czy, faktycznie... nie
30
Herbasencja
ma to już znaczenia. No widzisz... Ach tak, już niewiele widzisz... Siedzę na ściętym klonie, a właśnie padła jabłonka. Mam obitą gębę i nikt mnie nie potrzebuje. Skończył się zasiłek, a za chwilę skończy się flaszka. Zjadłem swoją ostatnią kromkę chleba. Dobra, dobra... Nie zrywaj się. Nie do sklepu po chleb... Co innego miałem na myśli... Znasz Grzesiuka?... Nie, nie chodził z nami do klasy. Pisał o obozach koncentracyjnych... I o chlebie. A Sołżenicyna? No taki ruski... Też o chlebie. Nie lubisz ruskich? Siedź na dupie! Żona nic nie mówiła o zakupach. Chleb to był najważniejszy temat ich rozmów. No jak to jakich? Koncentracyjnych. Więźniów. Zamknij się! Ty nigdzie nie pójdziesz... Chleb to przetrwanie, bez niego się umiera. A było go tak strasznie mało. Nie, nie w sklepie durniu, tylko w obozie! Jego podział to była celebra, najważniejsze wydarzenie dnia, mistyka egzystencjalnej prostytucji... Albo odwrotnie: prostytucja egzaltowanej mistyki... Wiem, wiem, zawsze tak pierdolę po alkoholu. Aaa... ale niektórzy dzielili go na malutkie kawałeczki, jedzone co godzina. Przez 59 minut skręcali się z głodu, żeby tuż po zjedzeniu, znowu być głodnym. Znowu 59 minut myślenia o chlebie, o głodzie, czy nikt go nie ukradnie z szafki. A kradli... Przede wszystkim ci, co zżerali cały przydział od razu. Przez moment mieli poczucie sytości a potem... A potem, no potem, co ja chciałem powiedzieć? Acha... Zawsze wpieprzałem od razu swoją porcję życia i oglądałem się na te kawałki innych... Czy ukradłem? Nie... Cholera... A może? Wczoraj poszła moja ostatnia kromka i chyba już nikt mnie nie poczęstuje... No, to jest ostatni dzień życia, czy nie? *** Śpisz głupolu na glebie w tym pięknym garniturze. Ciesz się, że nie ma dzisiaj tu Syska. Jakby cię zobaczył, w takim towarzystwie i w takim stanie, to szlag by trafił kontrakt. No, ale dziś palanta nie widać, pewnie leczy złamany nos. Ci goście też omijają mnie szerokim łukiem... No i chwała Bogu. Naczerpiesz sił z tej gliny, jak mityczny Anteusz. Jasne, wilka też można złapać... Ale, ale, ta glina z czegoś powstała... Zwierząt, roślin... Da kopa. Może to prochy największego na świecie bohatera? Że ci mają pomniki? E tam. Najwięksi nie mają pomników, są tylko składnikiem gleby. Może tu są prochy jakiegoś szesnastowiecznego, obleśnego Tatara, który nawalił się tym swoim, kobylim kumysem i oszczędził twojego pra...pra... Potem zdechł na palu... Może kości siedemnastowiecznego, szwedzkiego żołdaka, który zgwałcił twoją pra... pra..., zanim zarżnęli go chłopi polscy w jakimś chlewie? Przecież to najwięksi dla ciebie bohaterowie... Może dzięki temu, co zrobili, lub nie zrobili, ty żyjesz i tu jesteś...Może tu wsiąkły soki największych kochanków świata, którzy mieli pecha, że za prześcieradło nie robił im niejaki Szekspir? Może też rósł tu jakiś klon, pod którym się kochali? Durny i przypadkowy jest ten świat. Dobra, zostało jeszcze trochę w kubku... To za zdrowie, stary, śpiący przyjacielu. W końcu jest podwójna okazja. Wycinają sad i dziś jest pierwszy dzień mojej śmierci. Ulgowy do końcowej stacji, proszę Wczoraj Duszność zbudowana była z ciężkiego zapachu kwiatów (głownie kalii) i panującej na zewnątrz temperatury (powyżej trzydziestu stopni). Z pewnością nie przyczyniła się do niej ilość osób zgromadzonych w domu pogrzebowym „Eden”, należącym do miejskiego przedsiębiorstwa komunalnego. Tych było akurat niewiele. Cmentarz też był komunalny, więc wszystko zgodnie z procedurami i biznesową kalkulacją. Kasa płynie do jednego źródła. Kilkanaście postaci z pochylonymi głowami, może w prawdziwej, a zapewne w udanej zadumie, nie tworzyło zwyczajowego tła dla tak doniosłych (podniosłych?) wydarzeń jak pogrzeb sześcdziesięciodwuletniego faceta. Z reguły wtedy jest lekki tłum jeszcze żyjących kolegów, przyjaciół, bliższej i dalszej rodziny Żona płacze, dzieci mają ponuro spuszczone głowy, wnuki kręcą się znudzone. Ale nie na pożegnaniu Rysia taki zestaw. Obok mnie siedział Jarek Dziwoński, ze swoją nieodłączną Basią. Wygląda zdrowo i czerstwo. Wybór, jakiego dokonał wiele lat temu- życia na wsi pod Tarnowem - wyjątkowo dobrze mu służy.
Styczeń 2015
31
Dalej Wojtek. Sam. Nie wiem w związku z tym, czy jest ktoś, kto opiekuje się tym starym, schorowanym ramolem, powoli i z trudnością przemieszczającym się o kulach. Podobno dwie operacje panewek biodrowych. Dalej Szeryf - głowa też pochylona (znaczy przeżywa). Obok niego farbowana na rudo niewiasta w beżowej garsonce i sandałach a’la Bollywood. Świecące, jaskrawe, z kolorowymi paciorkami i nijak pasujące do górnej części stroju. Trzymała go za rękę, więc wygląda na to, że będzie miał się kto zająć chłopem, gdy przyjdzie jego kolej na endoprotezy. Sysek, za moimi plecami, co chwila wciągał gluta. Boże! Wytrzyj w końcu ten czerwono-fioletowy, porowaty organ powonienia. Być może zresztą, sam nie dostrzegam zmian we własnej fizjonomii. W moim wieku nie lubi się już luster, ale kto ci powie prawdę. Mirek przyjechał najpóźniej. I najgorzej z chłopem. Biedny Mirek. Te wyleniałe, nadpsute zwłoki, z plamami wątrobowymi, to mój stary przyjaciel, za którym szalały dziewczyny. Już dawno nie jest asystentem na wydziale arabistyki na UJ. Co najwyżej jest asystentem u ponurego, krakowskiego bimbrownika, bo waliło od niego jak z murzyńskiej chaty. Jola i Ela siedziały po drugiej stronie nawy, ściskając kolorowe łodygi. Jakaś młodzież pląsała koło nich. Nie wiem - dzieci? Wnuki? A co mnie to obchodzi. Z Elą - wiadomo - może współczesna medycyna uczyniła cud, bo Ela nie mogła mieć potomstwa. Wiele lat temu widziałem ją w parku. Była strasznie gruba. Jola mówiła mi, że to po jakiś lekach hormonalnych. Ale może warto było stracić figurę najładniejszej dziewczyny na osiedlu, dla uaktywnienia instynktu macierzyńskiego. Pewnie ją krzywdzę takimi przemyśleniami. No chyba, że coś adoptowała. Jola taka fajna była dziewczyna, o biodrach stworzonych do rodzenia. Może ktoś to docenił i ilość jej dzieci, pomnożona przez ilość wnuków, powinna dać liczbę znaczną. Ktoś musi pracować na moje utrzymanie w jakimś przytułku. Reszty szczupłego towarzystwa nie kojarzyłem. Z rzędów za mną słyszałem cichą rozmowę po niemiecku. Obejrzałem się. Cholera, za mną dwóch siwiejących facetów trzymało się dyskretnie za ręce! Na mównicę stojącą przed malachitową urną wszedł starszy, szpakowaty pan z bródką. Poprawił wiszący na złotym łańcuchu ryngraf z koronowanym orłem. Umilkła dyskretnie sącząca się znikąd muzyka. - Drodzy zebrani. Z reguły przygotowuję się do mowy pożegnalnej rozmawiając z rodziną, przyjaciółmi i znajomymi zmarłego. Lecz w tym wypadku odstępuję od tej zasady w związku z wyrażoną ostatnią wolą Dariusza Kowalczyka, przekazaną mi przez niemiecką firmę pogrzebową z Koloni. Wszystkie koszty pogrzebu również przez nią zostały pokryte. Zmarły, Dariusz, zabezpieczył odpowiednie środki na ten cel. Życzeniem jego było odczytanie tu i teraz listu, co też uczynię... - Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Cisza. Słychać było szum samochodów z pobliskiej drogi szybkiego ruchu. Ciekawe jak się zestarzał. Nawet nie wiem na co zmarł. Nie widziałem go chyba od czterdziestu paru lat. Może więcej. Daty mają znaczenie głównie dla historyków. Dla innych wydarzenia. My widzieliśmy się po raz ostatni na sławnym zarzynaniu byka w Daskach u Jarka. Potem wyjechał do Niemiec... „...dlatego pożegnam was jako Rysio-Kolarz, bo takim mnie pamiętacie, a nie żaden Darek”...bo się zamyśliłem i uciekł mi początek! Cholera! - „Wiecie, jaki byłem, i kim byłem. Nigdy żadne z was nie nazwało tego po imieniu. Pedał, homoś, ruchodup... Nigdy nie padło. I za to was kochałem. Tak bardzo, jak może kochać gej, w czasach, kiedy byliśmy młodzi. A dla takich jak ja to były ciężkie czasy. Prawo można zmienić, na zmianę w mentalności ludzi trzeba poczekać co najmniej dwa pokolenia. Dlatego wyjechałem do Niemiec i tam zostałem. Przez wiele lat miałem starszego od siebie partnera, który zmarł w ubiegłym roku. Był dobrym, kochającym człowiekiem. Tam nie musieliśmy się ukrywać. Bardzo mi go brakowało przez ten ostatni rok... Miałem też tam przyjaciół, którzy są zapewne obok was...” Jola z Elą kręciły się niespokojnie. Zerkały na grono swojej młodzieży i za siebie (pewnie też usłyszały niemiecki język), nie wiedząc czy zatkać uszy i oczy przyszłości narodu, czy dyskretnie ją wyprowadzić. Nie wypadało, ale widać było jak moralność wczesnochrześcijańska walczy z obowiązującymi konwenansami obowiązku pożegnania przyjaciela. Masz rację, Rysiu. Ze dwa pokolenia będą potrzebne. W tym kraju, przynajmniej dwa.
32
Herbasencja
„...stać mnie było na odszukanie was i zobowiązanie firmy z Koloni do powiadomienia o pogrzebie, w razie mojej śmierci. Jako prezesa dużej firmy consultingowej, stać mnie było na wiele, tylko po co?”- Usłyszałem za plecami westchnienie Syska. - „Dzieci siłą rzeczy mieć nie mogłem, rodzeństwa nie miałem, a rodzice nigdy nie zaakceptowali mojego życia. Bolało. Pomagałem im ukrytymi kanałami jak mogłem, ale tak bardzo chciałem się z mamą spotkać na święta. Podobno też chciała, no ale... Teraz już spotkałem się z nimi. Jedno z was mnie w tej pomocy wyręczało, co może będzie mu policzone tam, gdzie jestem... O ile jestem tam, gdzie myślicie, że nie jestem, jak większość moich wierzących rodaków. Nie, nie martwcie się. Nie mam nadziei na Eden z moim Andreasem. Takich jak my tam nie wpuszczają. Chodzi tylko o sprawiedliwy sąd przed Jego obliczem. Przecież się kochaliśmy i nikomu świadomie nigdy nie zrobiłem krzywdy. Zresztą ten z was, który pomagał w ciężkich czasach moim staruszkom, był mi szczególnie bliski. Nawet nie wiedział jak bardzo. Chyba to nawet lepiej dla niego, że nie wiedział. Może coś pamięta i tak bardzo się wstydzi do dziś. Widziałem obrzydzenie w jego oczach, nazajutrz...” Kurwa mać! Rysiu! Nie powinieneś tego pisać! Te marki, a potem euro, które czasami razem z listem przesyłałeś, zużyłem zgodnie z twoją prośbą. A to leki dla twojej matki, które niby to z darów były, elektryczny superwózek inwalidzki dla twojego ojca. W papierach podarowany przez jakąś kochającą polaków fundację z Niemiec. Ale nie musiałeś, kurwa, przypominać o... . Gdybym był głęboko wierzący, to bym się zastanawiał czemu Bóg Starego Testamentu nie zesłał na Rysia i tego Andreasa potopu, ognia, siarki. Dziś, w dobie nauki - selektywnego grzyba atomowego, sarinu lub pandemii „pedaus trupus”. Gdybym był zatwardziałym materialistą, zadałbym pytanie, czemu nie wyeliminował nie rozmnażające się dewiacje, zgodnie z teorią ewolucji Darwina. Ale oni żyli. Dziwne poruszenie zapanowało w pierwszych szeregach. Wszyscy dyskretnie spoglądali na siebie. Tylko dziewczyny siedzące po drugiej stronie, wolne były od jakichkolwiek podejrzeń. Siłą rzeczy. Reszta spoglądała z pode łba na siebie. A to numer. Dzisiaj Upierdliwe pieczenie w klacie towarzyszy mi dziś od rana. Przychodzi i odchodzi. Większe lub mniejsze. Bardziej lub mniej piecze. Pod jakimś idiotycznym pozorem wycofałem się z wczorajszej imprezy stypowej, ad hoc zorganizowanej przez stare towarzystwo, w knajpie „Koń Polski”. Wyczuwało się nutę podniecenia, wywołaną słowami Rysia. Jakby to miało teraz jakiekolwiek znaczenie. Ale jakoś tak lubimy bełtać historię, przyjaciół, wydarzenia... Jakże pięknie emanujemy na tle zepsutych i upośledzonych. No to po wyjściu cmentarza się zaczęło. Kto? Kiedy? Nie żartuj? On? A feee! Zboczeńcy! Zawsze podejrzewałam/em, że on z nim. Głupie kutasy i cipy osaczające równie głupiego kutasa i cipę. Nie chcę już z nimi się spotykać. Życie powpychało nas w osobne tory. Niektórzy wysiedli na stacji „życie” i wegetują w dworcowych barach, kasach i butikach. Część nie wysiadła i wykoleiła się na zepsutych rozjazdach. Już nas nie ma. Strasznie lubię być sam. Przeciskać przez coraz bardziej dziurawą pajęczynę pamięci twarze, nazwiska, wydarzenia. Czasami, przy okazji jakiś przypadkowych spotkań, udaję, że wiem, pamiętam... ”No jasne. Ale było fajnie.” I męczę te poplątane i zwłókniałe synapsy, żeby powiedziały mi z kim rozmawiam i o co „kaman”? Takie bycie samym, kiedy słychać tykot starego zegara (elektroniczne nie tykają). A na ścianie wisi taki śmieszny chiński kwarc z motywem tarczy Big Bena, który lekko zaskrzeczy, jak mija kolejna minuta. Ale nie cyka. Już nie odmierza sekund - cyk, cyk, cyk. Trzasnęło - to tylko wskazówka odchrzęściła kolejną minutę - ale to nie ta moja miara czasu. Nie cykają już sekundy kończącej się wędrówki. Zapach kurzu wierci w nosie. Taki stary kurz. Osiadły na pożółkłych książkach i starym, frędzlowatym abażurze nocnej lampki. Na powiązanych różową wstążką kartkach śmiesznych wierszy, pisanych po nocach. Trochę Staffa, Tuwima i Gałczyńskiego, udającego moje wiersze. Przepisywanych na przerwie na jakimś zdezelowanym „Łuczniku” w pracowni szkolnej. Kto słyszał wtedy o laptopie? Chciało się i tyle. Powinienem być sam. Nie rozsiewać niepotrzebnych genów, zamęczających świat własnymi wizjami rzeczywistości. Żona po dziesięcioleciach zrozumiała, że nie zmienia się niezmienialne-
Styczeń 2015
33
go. Więc poszła na zakupy z córką do galerii. Och, oczywiście nie formułuje już wyższych teorii psychologii behawioralnej w celu zmiany mojej osoby. Doszła do jedynie słusznego wniosku czyli po prostu ma to głęboko w dupie. I dobrze. Stosunek, do stosunku, po stosunku, jest dziś jedyną podstawą dla zdrowego życia wrażliwych palantów. Powinienem być sam w głębokim lesie. Egzystować ze zwierzątkami, drzewami, śniegiem i wyłażącymi, wbrew warunkom pogodowym, krokusami. Ale nie lubię robali, pająków i szczurów, które tam egzystują. Lubię za to ptaki, zapach żywicy i nagrzanej słońcem ziemi. Nie mam papierów na leśnego pracownika (no wiecie, gospodarka zasobami leśnymi, ekonomika przetwórstwa przemysłu drzewnego, kiedy rzekotka zielona ma okres ochronny? Poronny? itd.). Ale mam chęci. Podsumowując - nie mam nic, poza kurzem, nie tykającym zegarem, starymi fotografiami... A propos zdjęć, popełnionych aparatem marki „Ami”. Po oddmuchaniu osobistej porcji roztoczy, otworzyłem stary album. Siedzimy na schodach muzeum regionalnego w Chęcinach. Ja mam w zębach „Ekstramocnego” (były kiedyś takie papierosy, które przywracały do rzeczywistości jednym machem). Skończył się rajd niebieskim szlakiem. Za małe buty ucisnęły mnie strasznie i z rozkoszą siedziałem, marząc, żeby nigdzie już się nie ruszać. Gitara przewieszona przez klatę. Oliwkowa „kangurka” dopełniała strój wagabundy a’la Stachura. Mirek obok, też z gitarą. Na stopniach wyżej siedzi reszta: Ela, Jarek, Wojtek i Jola. Nad wszystkimi stoi Szeryf, strojąc głupie miny. Z lewej strony Rysio oparty jest głową o moje ramię. Pod koniec studiów pojechałem do Krakowa. W zasadzie po materiały do pracy magisterskiej, dostępne na UJ. Mirek brylował, jako stary „krakus”, nawigując mnie po uczelnianych zakamarkach. Wreszcie trafiliśmy na imprezę do akademików Akademii Rolniczej. Nie wiedziałem, że Rysio tam studiuje razem z Jarkiem. Cóż to była za impreza. Dziwna to była impreza. Do dupy... Do dupy była to impreza! Poczułem język Rysia na swoim uchu. Gorący, alkoholowy oddech owionął mi policzek. Poczułem jego usta na swoich i... i przeszedł mnie dreszcz obrzydzenia! Chyba wyczuł, bo szarpnął się gwałtownie do tyłu. Ale potem uległem. Nie wiem, co mi się stało. Nie wiem dlaczego. Nie wiem po co... Strasznego „moralniaka” miałem przez wiele lat, aż udało mi się wyprzeć z pamięci to wydarzenie. Czasami mi się śniło i budziłem się spocony jak mysz. A obrzydzenie? Oj, było! Po coś to trupie jeden w tym durnym liście o tym przypomniał?! *** - Coś się tak zawinął? Posiedzieliśmy... Pogadaliśmy. - Sysek tokował jak łoś w rui - Zastanawialiśmy się... No tak. To było do przewidzenia. Zastanawiali się! Ciekawe, co wymyślili!? - Źle się poczułem. Coś mnie w klacie drażni. - E tam! Całuj psa w nos. O czym on pisał w tym swoim głupawym przemówieniu? - Jak pisał do mnie z Niemiec...- Za późno, jak zwykle ugryzłem się w język. - Do ciebie pisał? Do nikogo z nas nigdy nie pisał! Usłyszałem gulgocący śmiech. - A może to o tobie było? - Gulgot. - ...bolało, jak... nooo, wiesz? Gdyby tu stał, przydarzyła by się retrospekcja z sadu numer dwa. Teraz już nie produkują rzeczy z wiecznotrwałym zamiarem przetrwania. Nawet firma „Mercedes” tego nie robi, bo nie opłaca się to w dobie nakręconego do granic możliwości konsumpcjonizmu. Telefon rozpadł się po pierwszym walnięciu o ścianę. Jutro Nad ranem zapiekło w mostku. Tak bardzo, że nie było już żadnego jutra....
34
Herbasencja
Jarek Turowski (Hanzo) Urodził się w 1990 r., mieszka na Lubelszczyźnie. Pisze głównie horrory, okazjonalnie S-F i opowiadania obyczajowe. Jego literaccy idole to: Stephen King, Cormac McCarthy, Lovecraft oraz Poe. Finalista Horyzontów Wyobraźni 2013. Próbował swoich sił w selfpublishingu, jest autorem e-booka „Za progiem“. Na papierze zadebiutuje pod koniec 2013 roku, w zbiorze opowiadań „Człowiekiem jestem“, gdzie ukaże się jego opowiadanie „Witamy po reklamach!“.
Brzydsza
horror
Oglądała w lustrze swój nieforemny nochal i wiedziała, że nigdy nie zostanie niczyją pszczółką, kłębuszkiem, cipcią, czy jak tam jeszcze zwykł mówić ten pierdolony fagas do jej siostry. Myszką? Pipką? Rozgoryczona ścisnęła nozdrza i pociągnęła w dół, ale zabieg nie pomógł, a wręcz przeciwnie – teraz oczy (mongolskie już przecież w standardzie) zrobiły się jeszcze bardziej skośne i idiotyczne, a odstająca warga rozpłaszczyła się o górne zęby. Zęby krzywe i paskudne, jak cała Ula. Zawsze brzydsza. Wiecznie druga. Nigdy nie kochana. Ukryta w cieniu… chociaż cień to złe słowo – niewidzialna w blasku starszej o rok Eli; jebanego w dupsko cukiereczka, śliczności, laleczki! Tak, brzydsza. Właśnie tak i zawsze tak – całe zasrane życie! Sycząc z gniewu, odpuściła nochalowi i z narastającym gniewem zdjęła bluzkę. Włosy popadły przez to w gorszy nieład, lecz to marna strata – tak wyniszczonym, rozdwojonym, połamanym i chujowym włosom nie pomogłaby i tak żadna fryzura. Chujowym – właśnie tak! Czasami czuła się, jakby nosiła na głowie łoniaki jakiegoś zawszonego lumpa. Nie dziwiła się ludziom, że odwracali od niej wzrok z wyrazem obrzydzenia na twarzy. Nie dziwiła im się nic a nic. Sama ledwo mogła na siebie patrzeć i w ogóle cud, że lustro nie pękło jeszcze z odrazy. Jak można polubić takiego kogoś? Pasztet o takim pysku? Nijak! Kurwa, nijak! NIJAK! Topless odsunęła się o dwa kroki od zwierciadła i złapała brutalnie za skórę wokół sutków. Tak, dokładnie – skórę. Bo żadnych piersi tam nie było, normalnie żal, kiła i mogiła! Spoceni robotnicy, reperujący asfalt koło szkoły, mają większe cycki niż ona! Więc jak niby miałaby kogokolwiek podniecić? Zapragnęła wrzeszczeć, ale tylko ugryzła się w usta. Jak zwykle. Przypominały już od tego nawyku zabawkę zużytą przez ząbkujące szczenięta, ale co z tego – one i tak nie będą nigdy całowane… Usta ślicznej siostruni, pierdolonej Elusi, owszem, ale usta Uli? O nie, nigdy! NIGDY! Czasem wydawało jej się, że nawet gdyby zaproponowała obciąganie druta któremuś z bezdomnych pijaków spod dworca, to ten spojrzałby tylko z politowaniem na jej paskudną gębę i puścił pawia na samą myśl, że coś tak szkaradnego mogłoby łasić się do jego fiuta. Bywały dni, że nabierała nieodpartej wręcz pokusy, by wypróbować tą teorię. Sprawdzić, jak bardzo jest brzydsza… brzydsza nie tylko od siostrzyczki, brzydsza od wszystkiego, co pełza, ślimaczy się i wije po tym świecie. Brzydsza od kupy kundla? Pewnie tak, pewnie znaleźliby się i tacy desperaci, którzy pakowaliby kutasy w psie gówna. Koprofile? Jakoś tak… Tak, tak, tak – coś zagrzebanego głęboko w mózgu dziewczyny, może najgłębiej, gdzieś tam u fundamentu jej odrażającego istnienia wyło
Styczeń 2015
35
ku niebiosom, że TAK! Nawet odpady zwierzęcej przemiany materii musiały być posuwane w tej chwili gdzieś na świecie, a ona? Ona dalej niewyruchana, chociaż młodość przemija, odchodzi nieuchronnie. Pasztet… Ryj. Brzydsza! Dała spokój sutkom i złapała za fałdę sadła rozlewającego się pod pępkiem. Wbiła paznokcie, pogłębiając dawniejsze ślady, z trudem powstrzymując żądzę, by upuścić krwi z odrażającego bebecha. Jeszcze kilka miesięcy bezsennych nocy, kiedy słucha jak za ścianą fagas posuwa siostrzyczkę, a ta jęczy niby niewydarzona kandydatka na gwiazdę porno; jeszcze trochę takich rozwlekłych w nieskończoność godzin, kiedy opycha się ciastem, rozmazując krem po policzkach – krem czekoladowy, zmieszany ze łzami zazdrości, odrazy do samej siebie, niepojętego głodu; pochodzącego może bardziej z serca niż z miejsca między nogami – jeszcze parę kilogramów, a ten bańdzioch: torba bladej skóry, wypełniona półpłynnym salcesonem, zasłoni jej niewydymaną piczkę i wtedy już na pewno nikt jej nie pokocha! Nikt! Nigdy! Pies z kulawą nogą nie odtrąciłby pyskiem tego mięsistego flaka, by poużywać sobie w jej szparce, a co tu mówić, czy marzyć, o jakiejkolwiek miłości, ludzkiej, normalnej albo nawet byle jakiej. To nie dla niej. Dla siostruni, pierdolonego kurwiszona zza ściany – tak, owszem, ale nie dla Uli, O NIE! By rytuałowi stało się zadość, powinna jeszcze odkręcić się, żeby zlustrować odbicie koślawego, jakby zbitego z paru patyków tyłka, lecz zbrakło jej sił, więc po prostu nałożyła bluzeczkę, otarła łzy i wyszła z łazienki, po drodze spuszczając przemoczone chusteczki w kiblu. Zejdzie do kuchni po ciasto, a potem powlecze się ze spuszczonym depresyjnie łbem do sypialni, by tam tkwić bez ruchu na skraju łóżka, z łyżką w garści gapić się na czekoladowy smakołyk i czekać na sygnał do ataku – czekać, aż siostrzyczka i fagas wparują do pokoju obok, stękając, mlaszcząc i posapując, pozbędą się ubrań niby jakieś ludzkie tornado, wreszcie gruchną na materac, sprężyny zaczną jęczeć, w tę i nazad, w tę i nazad, i znienawidzona Elka też zacznie jęczeć, cipcia, kakałko, lodzik, i w tę i nazad, i w tę i nazad – a wtedy Ula wreszcie zatopi się w czekoladowym szaleństwie, połykając kaloryczne bomby raz za razem, wyjąc bezgłośnie jak pobity zwierz… Tak bardzo zazdrościła siostrze – pierdolonego fagasa, pierdolonych jęków, pierdolonej urody, pierdolonego wszystkiego. Tego, że choć raz, już po wszystkim, fagas wycharczy jej do ucha „kocham cię”. Tego zazdrościła jej najbardziej, choćby nawet fagas kłamał, śmiejąc się w duchu z naiwności Elki, to i tak chciałaby być na jej miejscu. Choć raz, jeden jedyny, być… kimś! Ale była nikim, jebanym zerem. Wiedziało o tym nawet ciasto, uciekające w przepełnionych odrazą podskokach spomiędzy jej drżących konwulsyjnie, poharatanych ust. Była i będzie brzydsza. Na zawsze! Czekoladowy krem zalepiał gardło Uli, a sprężyny skrzypiały zza ściany w akompaniamencie jęków jej pięknej siostry… W tę i nazad… W tę i nazad… *** Świeżo po ukończeniu studiów Zuzanna kochała swoją pracę, czuła się potrzebna i pomocna. Czuła misję. Misję przez wielkie „M”. Z czasem znienawidziła tej roboty z całego serca. Pech chciał, że zawsze trafiała na gówniane sprawy albo to one trafiały na nią, a kobieca intuicja, poparta kilkuletnim doświadczeniem w podobnych przypadkach, podpowiadała, że obecna „sprawa” będzie najbardziej gówniana ze wszystkich, jakie kiedykolwiek prowadziła… Patrzyła przez weneckie lustro na przytulny, kolorowy pokoik i ściskała w ciągle drżących dłoniach akta, doprawione kilkoma makabrycznymi fotografiami. Dziesięcioletnia dziewczynka. Śliczna dziewczynka o buzi aniołka, zajadająca właśnie z zapałem czekoladowe ciasto, jakby nic się nie stało. Zamordowała własną, rok starszą siostrę, zaszlachtowała ją z zimną krwią, jak prosię w rzeźni. – To niedorzeczne – szepnęła, nie odrywając wzroku od Ulki. Musiała wypowiedzieć to na głos, bo myśl była zbyt natarczywa
36
Herbasencja
(brudna i ostra jak zardzewiała piła) by utrzymać ją w umyśle. – Niedorzeczne jest to, co ta mała wie – odezwał się gliniarz. Również głęboko zaszokowany i również niepotrafiący oderwać wzroku od małej. – Wie? – spytała Zuzanna, automatycznie, właściwie nie zastanawiając się nad sensem wypowiedzianych słów. – Wie o wszystkim i rozumie wszystko. Wie o rzeczach, które mi – staremu bykowi – z trudem przechodzą przez myśl… – Przestań… Cisza, puste spojrzenia dwojga dorosłych. – Jak coś takiego miało prawo w ogóle się stać? W całej traumie, policjant nie przyswoił, że było to pytanie retoryczne i odpowiedział, a słowa, choć makabryczne, brzmiały w jego ustach beznamiętnie, jakby czytał na głos program telewizyjny: – Ojciec wprowadził jedną z córek w kazirodczy związek. Miał pewną przeszłość kryminalną, małe sprawy, głównie bijatyki. Czterdziestolatek, zawodowe wykształcenie, pełny etat na taśmie produkcyjnej, bez nałogów. Molestowana dziewczyna miała jedenaście lat. Młodsza o rok siostra wiedziała o całym procederze… Trwało to zresztą szmat czasu, może od czasów przedszkolnych dziewczynek. – Nie wciśniesz mi, że zabiła z zazdrości…? – Tak to wygląda. Tak to właśnie wygląda. Jakby całe życie czuła się brzydsza… *** Ula wylizała łyżeczkę z resztek czekoladowego kremu i zainteresowała się porozrzucanymi po pokoju miśkami. Rozumiała, że Elka jest w niebie i dobrze jej tam. Kurwiszonom przecież zawsze jest lepiej, nie? Ciekawe, co zrobi teraz pierdolony fagas? Co będzie ciupciał? No i kiedy wreszcie wypuszczą ją z tego kojca dla maluchów…
Nie dziwiła się ludziom, że odwracali od niej wzrok z wyrazem obrzydzenia na twarzy. Nie dziwiła im się nic a nic. Sama ledwo mogła na siebie patrzeć i w ogóle cud, że lustro nie pękło jeszcze z odrazy. Jak można polubić takiego kogoś? Pasztet o takim pysku? Nijak! Kurwa, nijak! NIJAK!
Styczeń 2015
37
Agnieszka Rykowska-Kowalik (ardo) Publikacje w internecie. Wykonywany zawód nie ma znaczenia. Liczy się dobra muzyka i fotografia.
Rzeźbiarz
miniatura
Mistrz włączył Mozarta, zrobił z gracją obrót, po czym zrzucił z siebie czarną pelerynę na krzesło. W pomieszczeniu panował półmrok. Płomień świecy przywoływał do życia cienie mebli, rozjaśniał mroki zakamarków. – Więc jak, namalujesz mnie? – spytała. – Tak. – Jak myślisz, ile teraz kosztuję? – Taka delikatna, piękna, czysta... – odparł, drapiąc się lekko w głowę. – Dodaj krwi do gliny. Będę droższa. Najpierw wyrzeźbij na czole duże czerwone plamy, puste oczodoły niech pałają ogniem. – Hm... – westchnął Mistrz. – Co takiego? Niedobrze? Jaką mam przyjąć pozycję? Tak? Nóżki w prawo, w lewo? A może do przodu i do tyłu? Ile jeszcze znaków zapytania? – Muszę wyrzeźbić oprawców, najlepiej, żeby wyglądało na gwałt, to teraz w modzie. Poza tym na morderstwo za wcześnie i zbyt szlachetnie by wyszło, tego nie kupią. Powinnaś więcej i dłużej cierpieć – rzekł spokojnie i z powagą Mistrz. – Tak. Proszę cię, namaluj mnie – dziesięcioletnią dziewczynkę. Niech będzie skandal. Cudowny eliksir młodości, zapychacz czasu i własnych problemów. Znajdziesz się na pierwszych stronach. Zobaczysz... dostaniesz nagrodę, bo cóż to za obrazek, bez krwi!? Konieczniej, że wycięli mi narządy wewnętrzne z podkreśleniem nerek i strun głosowych. Nie zapomnij aby o pampersie i jego dwunastogodzinnym pęcznieniu. Kilka nacięć jeszcze namaluj, najlepiej na twarzy i pośladkach, niech wszędzie będą ślady krwi, od spodu również. Nie. W sercu nie będę grzebać, obiecuję. To byłoby zbyt piękne. Włosy? Niech będą potargane, najlepiej sklejone spermą. Sutki oczywiście nacięte. Tak. Dobrze ci wychodzi Mistrzu, jesteś najlepszy! – Trzeba zrobić powtórkę z pampersem, to będzie bardziej dramatycznie – powiedział z ukontentowaniem. – Nie. Ja bym dała z oprawcami: cztery bydlaki, po kolei, jak w tym dobrym filmie. To nic, że tamta bohaterka była trzy razy starsza. Tutaj to dopiero makabra – dziesięcioletnia dziewczynka! – Dobrze, dobrze – rzekł z uśmiechem Mistrz, ale nagle posmutniał. – A co z Tamtym? – Nim się nie przejmuj. Pognębi cię, to prawda, bo dla niego twoja figurka to wrzód. Boli go tak samo, jak mnie. Kiedyś gnębił pewnego poetę, który pisał o jego wrzodach. Co prawda, trochę mi Tamtego szkoda, w końcu to kolorowa bańka mydlana, ale zawsze tylko bańka. Namaluj mnie! Dziesięcioletnią dziewczynkę. Szpetną i zniszczoną. Będziesz na pierwszych stronach, podlej krwią i okrucieństwem, niech wzbudzi sensację, przecież takie nudne życie mają... – Tak myślisz? Nie jestem pewien, czy mam talent – powiedział mistrz nie bez obłudy. – Oczywiście, że posiadasz. Na koniec podlej kilkoma kroplami benzyny. – Już – westchnął Mistrz i mrugnął porozumiewawczo.
38
Herbasencja
– Niech nie myśli, że się jej boję. – Co mówisz? – spytał nagle mistrz. – Nie dosły... moje ręce! – zawołał przerażony. Nagle ognisty obłok strzelił mocno w górę; jasny płomień wessał soki, porwał ciało oraz wszelkie cienie. kruche cegły tryskały a rdza zastygała na dłoniach codziennie się uczę i coraz mniej boję dziewczynki z zapałkami bo wiem że potrafisz spalić nic Na pogorzelisku leży mała, samotna figurka, zdaje się, że dziecko jeszcze. Oczu nie widać, ale... cóż to? Na usteczkach coś na kształt niby lekkiego grymasu, rozkosznego spokoju, a może to tylko ślad... uśmiechu.
Wybuch
obyczajowe
„Była sobie Baba Jaga, miała chatkę z masła. A w tej chatce straszne dziwy!... Pst!... Iskierka zgasła”. Intensywna terapia Był początek maja. Wstałam niewyspana i z bólem głowy. Przez kremową zasłonkę delikatnie przebijały promienie słońca. Nie miałam najmniejszej ochoty dokądkolwiek wychodzić, ale jednocześnie zdawałam sobie sprawę, że muszę i zostało niewiele czasu. Praktyki w szpitalu zaczynały się o siódmej. W nocy znowu śniłam, że mam sześć lat i wracam z koleżankami ze szkoły. Gdy doszłam niemal do domu, zaczynały wołać: – Agusia, uciekaj! Baba Jaga idzie! Zobacz, tam z prawej strony! Ona zaraz cię pożre! Nawet się nie rozglądałam. Zaraz ogarniał mnie potworny lęk i nie odwracając głowy, biegłam z powrotem do szkoły. Ciągle ten sam koszmar. Już nie w tym czasie i w tym samym miejscu, ale nadal nie schodził z powiek. Zjadłam szybko kilka kawałków chrupkiego pieczywa z białym serem, popiłam kawą z mlekiem i wyszłam na przystanek tramwajowy. Po drodze mijałam obcych ludzi, zwiastunów pośpiechu czającego się z pewnością w zakamarkach śpiących jeszcze mieszkań. Tylko czasem, nieruchome, pełne lęku spojrzenie na chwilę się zatrzymywało w moich oczach i wówczas pytałam: „Czy zobaczył to samo co ja?”. Lęk. Okrutny, fałszywy, i wredny potrafił zatopić w swej głębi nawet ułamek sekundy, najlepszych sprzymierzeńców, którym wcześniej przyklaskiwał i pieścił szepcząc do ucha słodkie: ”Nie bój”. W maju, moja grupa studencka odbywała praktyki na Intensywnej Terapii. Lubiłam tam chodzić. Cisza delikatnie oplatała swymi ramionami hałas nie tylko zewnętrzny, dobiegający z ulic głośnego, dużego miasta, ale również ten wydobywający się z głębi duszy, z naszych myśli. To było cudowne. „Czy czułabym to samo, gdyby leżał tam ktoś z moich bliskich? Jakaś obca kobieta z ano-
Styczeń 2015
39
reksją nervosa, na skraju wyczerpania, zagłodzona dla męża. „Czy już się przytuliła sama?” Czy objęła resztki wycieńczonego ego? Dalej mężczyzna po wypadku, obok żona, a na stoliku pluszowe maskotki i fotografia z dwójką małych dzieci. Intensywna terapia. Ostatni etap mozolnej wędrówki do raju czy do piekła? A może ostatnia deska ratunku dla tych kurczowo trzymających się pojazdu. Pasażer X może jechać dalej, pasażer Y wysiada. Kto decyduje o kolejnych przystankach, kto je stawia? Mijam różne autobusy, w różnych odcieniach i wymiarach. Mój autobus jest w kolorze czarnym, bez kierowcy. Na imię mam numer 100259. Na zaparowanych oddechami szybach widać dziwne ślady: czasem pojawia się rozmazany odcisk dłoni albo mała rączka, która próbuje narysować kółko, kwiatuszek, serduszko, czy kilka wyrazów typu: mama, tata, koham. Nie wiem dokąd zmierza mój autobus, kiedy i gdzie się zatrzyma, ale czuję, że wzbudza przerażenie wśród przechodniów. Jak się w nim znalazłam? Nie wiem. Może bardzo wcześnie, w obrębie czasu do którego pamięć już nie dociera, tylko wysiadłam gdzieś po drodze; może znacznie później, wtedy gdy drzwi nagle się otworzyły, a na schodkach stanął młody, niemodnie ubrany mężczyzna. – Jestem numer 100258. Rodzice już nie piją, zapraszamy – powiedział dziecinnym głosem. Od czasu do czasu zastanawiam się, czy jestem tylko numerem, ale gdy zbyt długo o tym myślę, do autobusu wchodzi mały chłopczyk w kapeluszu, siada obok, wyjmuje z plecaka białą kartkę, maluje słońce, a ja przestaję myśleć o sobie, tak jak wtedy na intensywnej. Tamtego dnia podczas praktyk, czułam, że coś niedobrego się wydarzy. Gdy jedna z koleżanek zaczęła wykonywać dożylną iniekcję, łzy zaczęły mi obficie spływać po policzkach, przeszły w głośny spazm, i przez ciało przebiegł dreszcz. Nie mogłam patrzeć na to bezwładne, leżące obok ciało, a jednocześnie pragnęłam nim być. Spazm zaczął wypełniać policzki, szybko zmienił układ i niczym pokarm, utkwił gdzieś głęboko w przełyku, wyzwalając silny ból. Nagle silne ramiona meduzy zaczęły wbijać się w klatkę piersiową, tułów i nogi. Byłam jedną wielką, trzęsącą się galaretą, która w każdej chwili mogła pęknąć i zostawić cuchnące, krwiste skrawki na biednych nieprzytomnych ciałach, łóżkach i sterylnie białych ścianach. Nie mogłam już stać w miejscu, a dodatkowo widząc przerażone oczy koleżanek i pielęgniarki, która prowadziła z nami zajęcia, wybiegłam szybko z sali, i pojechałam tramwajem do akademika. Totalnie wyczerpana, położyłam się na łóżku. Próbowałam zasnąć, ale po kilku minutach, w pokoju rozległ się dźwięk telefonu. – Halo? – podniosłam słuchawkę, myśląc, że to ktoś do jednej z koleżanek. – Agusia stało się coś poważnego – usłyszałam płaczliwy głos siostry. – Mama miała wypadek, stan jest bardzo poważny, leży na intensywnej terapii, przyjeżdżaj. – Co!? Znowu? Może będzie dobrze, czyli jak zwykle – powiedziałam z drwiną. – Tym razem to bardzo poważna sprawa, nie na telefon, przyjedź. Po trzech godzinach byłam u siostry. Z paczką pampersów, ruszyłyśmy pieszo w kierunku szpitala. Mijając po drodze kilka bloków, na jednym z osiedli, Basia chwyciła mnie za rękę. – Poczekaj, kupię papierosy – powiedziała i podeszła do najbliższego kiosku. Wróciła z paczką miętowych „Mew”. Usiadłyśmy na drewnianej ławce. – Daj zapalić – powiedziałam. – Przecież nie palisz, nawet nie potrafisz się zaciągać. – Daj, może pomoże? Ale... przecież ty już dawno nie paliłaś – uśmiechnęłam się lekko. – Ach..., cholera! Wykończę się. Zawsze kurwa coś się dzieje w tym domu! Czy nigdy nie może być dobrze?! – Masz jakieś pieniądze na drogę? – spytała. Zaciągała się szybko i głęboko. – No... nie bardzo, nie wiem jak to będzie – wypuszczałam ustami małe chmurki dymu. – Mogę ci dać pięć dych, tylko nie mów Jarkowi. – Jak to się stało? – spytałam po chwili. – Jechała na rowerze, stłuczenie mózgu, bardzo rozległy krwiak, i coś tam jeszcze, na rowerze jechała. Boże, jak ona wygląda! – powiedziała, wtuliła się w moje chude ramiona, jak malutka dziewczynka, i zaczęła głośno płakać, starsza o dziesięć lat siostra. – To nie potrwa długo, tydzień, może dwa – powiedziałam nagle odsuwając ją lekko od siebie. – Co ty mówisz?!
40
Herbasencja
– Coś o tym czytałam, ale... Nie, to nie potrwa długo, nawet jeśli, to chyba lepiej żeby ją zabrał. Na intensywnej nie wzruszyłam się ani przez moment. Widok nieprzytomnej matki nie podziałał tak intensywnie jak na Basię, może dlatego, że byłam bardziej niż ona oswojona. Ciągle ją widzę, pamiętam dokładnie twarz i głowę w bandażu, fioletowo – czarne okulary. Minęło już kilka lat od tamtego wypadku, a jej twarz ciągle przede mną stoi. Nie pamiętam twarzy innych nieboszczyków, ale martwa twarz matki jest mi ciągle bliska. Nawet jeśli próbuję zniszczyć ten niezniszczalny obraz, to i tak powraca czasem w snach. Wieczorem wsiadłam do pociągu i pojechałam do studenckiej braci. Monotonny stukot rozpędzonych kół jeszcze długo był przerywany donośnym głosem siostry: – Dlaczego odjeżdżasz? W ogóle nic cię nie obchodzi, izolujesz się od rodziny, ciągle z dala. Matka umiera, a ona jedzie, bo studia. Egoistka! Po powrocie do akademika, zaczęło dziać się coś dziwnego. Przyspieszony tok myślenia, żarty, odwaga, na które rzadko się porywałam, (szczególnie w przypadku tych dwóch ostatnich) sięgnęły wyżyn, i zalały lawiną otoczenie. Zaczęłam palić papierosy. Jeszcze się nie zaciągałam, ale codziennie wypalałam co najmniej trzy, potem już coraz więcej, aż po kilku dniach nauki u bardziej doświadczonych, po raz pierwszy poczułam w płucach zapach smoły. Kilka dni po... Mama zmarła po dwóch tygodniach. Pogrzeb odbył się we wtorek. Nie powiem, żebym wtedy specjalnie przejęła się faktem jej śmierci, czy była szczególnie przybita. Wręcz przeciwnie, nadal tryskałam głupią euforią, niesamowitą wiarą i nadzieją w przyszłość. W dalszym ciągu epatowałam niespożytą energią, niespotykaną do tej pory elokwencją, i jak tylko mogłam, wspierałam starsze rodzeństwo. Na cmentarzu dokończyłam za siostrę przemówienie. Była zbyt roztrzęsiona, głos uwiązł jej w gardle. Tam zobaczyłam dwie koleżanki ze studiów, podeszłam do nich i po raz pierwszy od praktyk na intensywnej terapii, głośno się rozpłakałam. Stypa była dosyć skromna, duży pokój gościnny zajęła najbliższa rodzina i trochę sąsiadów. Ponieważ wiedziałam, że mama mimo swych wad była też pogodną, wesołą kobietą, trochę zdenerwowało mnie to towarzystwo, z szarą powłoką smutku na twarzach. Humor i radość rozsadzały mnie od wewnątrz. „Już nie cierpi” – myślałam. Na stypę przyszła też stara, poczciwa ciotka, która mieszkała kilka domów dalej i ku mojej wielkiej uldze próbowała podobnie jak ja, rozruszać skostniałe otoczenie. – Co to za ciasto, ciociu? – spytałam, biorąc do ręki kawałek z białą pianką na wierzchu. – Krople rosy. Smakuje ci? – Ach... krople rosy. Czyż to nie romantyczna nazwa, ciociu? Pyszne! – Dziwnie się zachowujesz ostatnio. Jak ty sobie poradzisz bez matki – powiedziała cicho, kiwając lekko głową. – Dlaczego dziwnie? Ma ciocia na myśli, że już nie taka wystraszona myszka? Wiesz ciociu... bardzo lubiłam bajkę o Królewnie Śnieżce. Teraz jestem króliczkiem z ostrymi ząbkami i zaraz cię pożrę – roześmiałam się – Nie wiem, jak ty dasz sobie radę? Jednak matka cię wspierała. – Dziękuję za pocieszenie, już mi więcej nie potrzeba – syknęłam. Kolejne dni spędzałam przeważnie w domu, gdzie odgrzewałam kotlety ze stypy; oraz w ogródku walcząc z chwastami. Któregoś słonecznego dnia do ogrodzenia podeszła sąsiadka, starsza pani, którą mama często nazywała jasnowidzem, ponieważ zawsze, w tym co się wokół działo, była bardzo dobrze zorientowana. – Agusia, a mama do ciebie nie przyszła jeszcze? – spytała. – Co to znaczy jeszcze? – zapytałam, akcentując słowo „jeszcze”, choć nie miałam ochoty na rozmowę, ponieważ poprzedniej nocy okropnie zmarzłam i nie mogłam spać. – A bo widzisz, mówią, że jak matka dziecku umrze, to w pierwszych dniach odwiedza. – Nie przyszła proszę pani, a nawet jeśli, to cóż..., matki mam się bać? – A no, ja wcale nie twierdzę, że masz się bać, tylko tak mówią.
Styczeń 2015
41
Rozmawiałyśmy jeszcze o jej chorym mężu, ale gdy zaczęła dłużej marudzić, doradziłam zakup specjalnego materaca na odleżyny, na co fuknęła pod nosem i szybko odeszła z obrażoną miną. W sobotę pojechałam do miasteczka, którego nie lubię. Kupiłam dla siostrzenicy pamiątkę z okazji pierwszej komunii. Ze stypy zostało dwieście złotych, dodatkowo uczelnia wpłaciła stypendium socjalne i zapomogę z tytułu śmierci mamy. Oczywiście zaraz zaszalałam, bo absolutnie nie licząc się z tym na jak długo to wszystko wystarczy, kupiłam dosyć drogie czarne buty ze skóry na wysokim obcasie. Po powrocie z miasteczka zadzwoniła siostra, żebym koniecznie zrobiła pranie bratu. Szybko odcięłam ostrą ripostą, że pranie to sam może zrobić, i niech nie przesadza z syndromem nadopiekuńczości. . Po komunii, na której trochę „poflirtowałam” z bratem szwagra, znowu wsiadłam do pociągu. Termin oddania pracy licencjackiej zbliżał się szybkim krokiem, a ja nadal stałam w martwym punkcie. Na studiach nieco się męczyłam. Z biologii niemal zawsze miałam problemy, nawet w szkole podstawowej, uczyłam się długo, przeważnie na pamięć i szybko zapominałam. Dlatego mając do czynienia z takimi przedmiotami jak anatomia, mikrobiologia, patomorfologia itp., przeżywałam prawdziwe tortury. Za to na polu psychologii, neurologii a szczególnie psychiatrii wypadałam bardzo dobrze. Nazywałam je „ludzkimi”, chłonęłam jak gąbka wodę i ssałam długo i namiętnie. Dzięki ciężkiej pracy, szczególnemu zamiłowaniu do niektórych przedmiotów oraz marzeniom by pomagać ludziom, dobrnęłam prawie do końca studiów. Po pogrzebie miałam zaliczyć jeszcze egzamin z kardiologii, kilka egzaminów praktycznych oraz obronę pracy licencjackiej. Rozmiłowana w psychiatrii, podjęłam decyzję, że właśnie z tego przedmiotu napiszę końcowe dzieło. Tematem miał być jeden z czynników warunkujących zaburzenia psychiczne. Wybór wypływał nie tylko z zamiłowania i zdobytej wiedzy, ale przede wszystkim z własnego doświadczenia. Niektóre z zaburzeń, zwłaszcza odżywiania, poznałam na własnej skórze; inne były mi znane z obserwacji ludzi, szczególnie tych najbliższych. Jednak pisanie pracy, wbrew pozorom, nie było takie łatwe. Długie godziny spędzone w bibliotekach, stosy ksero piętrzyły się na półkach, a ja od początku roku napisałam raptem kilka stron. Pod koniec pierwszego semestru utknęłam na anoreksji i bulimii. Dalej mi nie szło. Pustka. Nie wiedziałam w którą stronę uderzyć. Z każdej strony wyrastało zaburzenie, i uderzało piąstkami w skorupkę, domagając się wyjścia, a ja stałam ze ślepymi nabojami i gąszcz martwych pomysłów zaczął mnie pochłaniać. „Jak to napisać? – myślałam. – Kurczaki, jak?” Tydzień pierwszy Ale po pogrzebie mamy, dokładnie już w akademiku nagłe olśnienie, niesamowity przypływ weny ogarnęły moją duszę. W furii ścisnęłam zapisane wcześniej strony, pomarszczone kulki papieru wyrzuciłam do kosza i nie zmieniając niczego poza samą treścią, zaczęłam pisać nową pracę licencjacką. Kumulowane przez lata żal, ból nagle, o niespotykanej dotychczas skali, wybuchły. W ciągu pięciu tygodni, na ponad czterysta stron, przelałam żal do całego świata. To był krzyk. Krzyk zranionego dziecka. Jednocześnie w dziedzinie zaburzeń psychicznych poczułam się „prawdziwym” ekspertem. Rozłożyłam na czynniki pierwsze każdą rodzinę, każdego napotkanego na drodze człowieka. Przeanalizowałam każdy przypadek odrębnie i w powiązaniu z innymi przypadkami oraz okolicznościami, każdy czynnik chorobowy, przyczyny, itd. Nie oszczędzałam nikogo, nawet obcego mi lekarza, który szczypał mnie po sutkach, gdy w wieku czternastu lat byłam na USG nerek. Oczywiście mając na uwadze dobro osób, jak i własne oraz stan w jakim się wówczas znalazłam, nie będę tutaj przytaczać całości pracy tylko kilka fragmentów w formie listów do bardziej i mniej znanych osób, czy instytucji. Byłam bardzo szczęśliwa. Doszłam do wniosku, że każdy posiada jakieś zaburzenia psychiczne. Wewnętrzny głos szalał – „Eureka! Eureka!” Spałam i jadłam niewiele; niemal biegałam ze słuchawkami na uszach od pokoju do sali komputerowej i z powrotem, słuchałam muzyki, jakiej do tej pory unikałam, słowa same się rymowały. Jedynymi dopalaczami były papierosy i kawa, a ja byłam w raju! Ludzie jestem w raju! – wołałam.
42
Herbasencja
Wszystko nabrało wyrazistych barw, odcieni, wypiękniało i lepiej smakowało. Czasem siadałam na parapecie w korytarzu akademikai z papierosem w dłoni uśmiechałam się szeroko do studentów. – Agnieszka, zostawiłaś „Herolda” w cichaczu, on nie jest tani - wołała wesoła Czeszka - Helenka. – Dzięki, Helenka. – Nie chciałaś zostać lekarzem? – pytała Helenka. – Ja? Coś takiego! Oj, Helenka, nie żartuj sobie ze mnie. Czułam się „wybraną”, służebnicą bożą naznaczoną piętnem przekazania całemu światu najwyższej prawdy jaką jest miłość, ale też tej prawdy, która siedziała głęboko i bolała. Miłość i nienawiść - dwa różne, jakże odległe bieguny. A może coś innego? Na ulicy zaczepiałam przerażonych zakonników, przeważnie franciszkanów, bo kwiatki św. Franciszka były mi wtedy szczególnie bliskie. Sala komputerowa była dosyć mała, ciągle ktoś wchodził, wychodził; brakowało mi nieco intymności, ale mimo to pisałam i przez tydzień dobrnęłam prawie do stu stron. Na pierwszej stronie drukowanymi literami napisałam: „PRACĘ LICENCJACKĄ NAPISAŁAM POD KIERUNKIEM DUCHA ŚWIĘTEGO”. „SKŁADAM WIELKIE PODZIĘKOWANIA MOJEJ MAMIE MOJEMU TACIE CAŁEJ RODZINIE PRZYJACIOŁOM KOLEŻANKOM KOLEGOM ZNAJOMYM NAUCZYCIELOM, WSZYSTKIM LUDZIOM I CAŁEMU ŚWIATU” „ BÓG OJCIEC I AKADEMIA MEDYCZNA MATKA” Na drugiej stronie widniało: „ Brak spisu treści.” ??? „Dochodzicie panie i panowie?” Tytuł pracy: „ List dziecka do mamy” „ proszę... Horror!!! ??? ” „Kto nigdy nie wszedł w ruiny Getta Nie zna przeznaczeń własnego ciała Gdy śmierć je święci i serce gnije Gdy zamiast niego tworzy się próżnia” „W mieście belzebubów ciemność nastała wielka. Mrok i czerwona łuna pokryły zakątki ziemi. Czarne chmury kłębią się nad miastem demona śmierci; szaleńcy tańczą, Judasze cieszą z perfidną świadomością. Już dokonali szatańskiego dzieła. Wisła zatruta i cuchnie ludzkim gównem. Belzebuby śpiewają na cześć władcy śmierci i zakreślają krąg piekielny. Z wielką ironią się uśmiechają i szczerzą zębiska po cichu. Diabelskie, czerwone spojrzenia palą niewinne ofiary. Dzieciaki uciekają; matki i ojcowie piją; brat zabija brata. Belzebuby coraz bardziej się cieszą, już są na szczycie, już są na czubie.
Styczeń 2015
43
– Ci...nie pozwólmy im się rodzić. – Powysysajmy trochę krwi, towarzyszu. – Słońce już zaszło bracie, liczmy srebrniki. She was the sun, she was the moon. – O kim mówisz, bracie? – Jak to, nie wiesz? O tej wieśniaczce mówię przecież. – Kim była, w jakim państwie żyła? – Nie mogę sobie przypomnieć. Hm... zdaje się, że to buntowniczka, jedna z tych, które na krzesła sadzaliśmy. – Ej... pomyliłeś coś bracie. Tamta aktorką, a nie wieśniaczką była. – Cicho bracie. Stworzyliśmy jej świetne warunki do rozwoju. Niedożywienie, wieloletnie stresy, itd. Kilku naszych do niej wysłaliśmy. – Myślisz, że to dobry pomysł? – Pytasz o zabijanie? – Nie wiem, co mam powiedzieć. – Nie mów nic towarzyszu, nikt się nie dowie. To pozostanie między nami, nasz folwark najładniejszy. – A co z „Matriksem”? – Nie martw się. Dam ci szynkę, komórkę, telewizorek i komputerek, wszystko o czym tylko zamarzysz, czego tylko zapragniesz, bracie. – Ale pod warunkiem, że rano się obudzę i nie będę pamiętał. – Nie ma sprawy. Dla ciebie wszystko, bracie miły. *** Akademio Medyczna, mamo moja. – Kocham cię, studentka trzeciego roku pielęgniarstwa, klasa „druga”. Niechciane dziecko, ale z miłości pierwszej, prawdziwej. Mama! Nie mam siły na zabawę w miłość! Nie!!! Krzyk!!! On się smuci, chce żebym napisała ten list. Tatuś się smuci, ponagla bym pisała. Wchodzę do akademika, a tam panie sprzątaczki z pięknym uśmiechem na usteczkach, wołają: ”Medycyna to zboczenie!” Wiwat Dziekanat! Wiwat Akademia Medyczna! Wiwat wszyscy pisarze! Wiwat poeci!” – Wszystko w porządku, Agnieszka? – pytały koleżanki z pokoju. – Are you okej? – pytali koledzy Kanadyjczycy. – Tak, Yes – odpowiadałam uśmiechając się od ucha do ucha. – Wiesz ...Agnieszko, martwimy się o ciebie. Chyba powinnaś odwiedzić psychologa? – Dlaczego? Ja jestem psychologiem! Dziewczyny...nie sądzicie, że powinnam pojechać do mamusi na obiadek? – Twoja mama nie żyje, Agnieszko – powiedziała ze smutkiem ciemnowłosa Asia o twarzy bladej i z miną podobną do świętej Tereski, której fotografia wisiała nad moim łóżkiem. – Muszę sprawdzić, o której mam pociąg – mówiłam dalej, jakby jej nie słysząc. – Biegnę do komputerowej. Muszę coś napisać. – Idź do psychologa – usłyszałam jeszcze za plecami.
44
Herbasencja
W sali komputerowej zaczęłam pisać „List do Mamusi/Hades”: „Kochana Mamusiu Wybacz, że tak długo się nie odzywałam, ale ten rok miałam wyjątkowo ciężki, przepraszam. Wybacz kochana. Właściwie, nie wiem jak zacząć, ale... gdybyś mogła przysłać troszkę pieniążków, to będę wdzięczna. Zupełnie straciłam głowę na tym drugim roku, wiesz przecież... Ratuj mamusiu! Ja wiem... pisałaś, że kapusta nie obrodziła, o opale na zimę musisz myśleć, renta mała, ale jakbyś mogła choć trochę wspomóc. Mówiłaś ostatnio, że za mało Ci opowiedziałam, co się wydarzyło na pierwszym roku. Tak, wiem, zawsze miałam dla Ciebie mało czasu, ostatnio nie zdążyłam... W wakacje, tuż przed rozpoczęciem roku akademickiego, znalazłam pracę w Zakładzie Odnowy Biologicznej. Nie należała do lekkich; niektóre klientki narzekały, że efekty słabe, ale nie narzekałam, bo można było całkiem przyzwoicie zarobić. Pod koniec wakacji, zaczęła przychodzić tam pani, która podobno „Wróżkę” czytała czy coś w tym rodzaju, już nie pamiętam dokładnie. W każdym bądź razie, dziwnie na mnie spoglądała jakby UFO zobaczyła, a pewnego dnia tak mocno chwyciła mnie za przedramię, że aż ból poczułam: – Ty to jesteś dobre medium! – powiedziała z błyskiem w oczach. Skąd mogła wiedzieć, że tatuś był u mnie, tego pojąć nie mogę, mamusiu. Nie mówiłam ci jeszcze, jak przyszedł po raz pierwszy tydzień po pogrzebie? Obok łóżka, na którym zwykle sypiał zostawiłam paczkę paluszków, które wcześniej chrupałam przed telewizorem. Długo przewracałam się z boku na bok, leżąc obok ciebie, aż tu nagle słyszę szelest..., jakby ktoś tę paczkę w palcach obracał. Zamknęłam mocno oczy, a tu tatuś wściekły biega dookoła okrągłego stołu i głośno woła: – Nie śpij z nią! Nie śpij z nią! Ten „krąg” trwał gdzieś z pół nocki, mamusiu, nim dobrze zasnęłam. Następnego dnia postanowiłam, że już nigdy więcej spać z tobą nie będę, choć tamtej nocy naprawdę się bałam. Ale zrozumiałam, że tatusia bać się nie można i już nie przychodził, mamusiu. Dopiero za rok nas odwiedził. Krzyczałaś, pamiętasz? Gdy w twoim pokoju zrobiło się cicho, wiedziałam, że wszedł do mojego pokoju. Czułam jak kładzie się obok i leży za moimi plecami. – Tato. Idź stąd proszę, niewygodnie mi bardzo – pomyślałam i nagle zrobiło się jakby luźniej. Potem poszedł do ciebie i znowu krzyczałaś, a rano trupioblada w kuchni przy stole, rzekłaś: – Ojciec był u mnie. – Wiem – odpowiedziałam. Ale o czym to ja miałam ci napisać. Aha... Więc troszeczkę problemów było na pierwszym roku, ale nie chciałam Cię wtedy niepokoić, bo wiem, jakie problemy miałaś ze zdrowiem. Nasz rocznik przecierał szlaki, czyli młoda, pijana matka i pierwsze nieplanowane dziecko - poważna sprawa mamusiu. Jako jedyna dostałam akademik. Nikogo tam nie znałam, nie wierzyłam w siebie totalnie, koleżanki z roku mieszkały w dawnej bursie, przynależącej niegdyś do studium. Nie wiem dlaczego tam mieszkały, może nie składały podań? Pokoik, który mi przydzielono był mały, ale nie to było straszne. Otóż jak tylko tam weszłam, mamusiu, poczułam śmierć. Trzy dziewczynki z innego kierunku, na łóżkach topiły nosy w świeżutkich kartkach grubych podręczników i ja samotna, wystraszona, chciałam zamienić z jedną słowo, nawet zapytać o spraw kilka, ale ona tylko uniosła jasną, kręconą jak pudelek główkę i warknęła: – Nie przeszkadzaj! To nie przeszkadzałam mamusiu i już więcej się nie odzywałam. Na drugi dzień spakowałam pościel, oddałam zdziwionej pani kierowniczce i wyruszyłam do bursy.
Styczeń 2015
45
Miesiąc później, dowiedziałam się, że dziewczynce z jasnymi włoskami wysiadło troszeczkę serduszko. Ona chyba jednak przesadziła, mamusiu. Wszak mówiłaś, że z ambicją trzeba uważać. W bursie, którą nazwałam Hadesem dostałam pokoik z ciemnowłosą dziewczynką o zmysłowych, czerwonych usteczkach, czarnych, błyszczących oczkach i tam gdzie potrzeba ślicznych krągłościach, że ja chudzina, oczu oderwać nie mogłam, tak miło było popatrzeć na dziewczynkę, broń Boże nie mając niczego złego na myśli. Nazwałam ją Makówką, taka cudna była, mamusiu. Głównym problemem było tutaj to, że dziekanat z Hadesem, bo nie wiedział co to Hades; zakłady nie chciały zadawać się z dziekanatem, bo myślały, że jego współpraca z podziemiem jest świadoma. Panie z Hadesu miały swoje zasady nauczania, których zakłady nie chciały za bardzo akceptować. Rządziły tam panie z tytułem magistra; w zakładach zaś – doktorzy i profesorowie. Konflikt interesów wyraźnie nam nie sprzyjał, i tak się miotałyśmy, mamusiu, między dziekanatem, zakładami i Hadesem. Tym ostatnim zarządzała jedna pani, za którą specjalnie nie przepadałam. Otóż wyobraź sobie mamusiu, że już w pierwszym tygodniu pobytu, pani rządząca ogłosiła, ot tak, nagle, bez przepraszam i w ogóle, że musimy się wynosić z Hadesu na weekend, bo niby jakaś wielka komisja ma przyjechać i nie możemy w tym samym czasie co ona, przebywać. Zbulwersowałam się okropnie mamusiu, bo nikt mi o takich akcjach wcześniej nie powiedział. Pieniążków dużo nie miałam, do domu daleko, a tu zaraz po kilku dniach się pakować..., więc powiedziałam pani rządzącej, co o tym myślę, a ona przybiegła do mojego pokoiku, z papierem, że komisja wielka ma być i basta. Powiedziałam, że taki papier mogła wcześniej wywiesić na tablicy ogłoszeń, a ona spąsowiała cała i rzuciła: ”Pani jest agresywna! Ech, tam. Przeciwko pana che nic nie miałam, mamusiu, spakowałam cicho walizeczkę i pojechałam na dwa dni do inwalidy Miecia. Jak się później okazało, cały ten cyrk był niepotrzebny, bo komisja mądra, nie przyjechała. Gdy wyjeżdżałyśmy na weekend, musiałyśmy wpisywać się do specjalnego zeszytu, a gdy tylko któraś z dziewczynek wróciła po dwudziestej drugiej, to zaraz był poważny problem, mamusiu. Pan dozorca niczym nadąsany kocur bury (włosy miał nawet całkiem bure), mruczał pod wąsem, że za późno do Hadesu wracamy; zaś pani magister (bo to panie miały nocne dyżury i studentki pilnowały), ta - która na oddziale mojego ulubionego pana docenta krew na siłę wysysała, wzrokiem niemal nas zabijała. Zresztą, jeśli chodzi o płeć przeciwną, to głód tam był straszliwy, mamusiu. Zaraz pierwszego dnia zrozumiałam, że chłopców nie można zapraszać na herbatkę, już o kawusi i czymś mocniejszym, strach nawet wspomnieć. Mianowicie poprosiłam jednego miłego kolegę, studenta geografii, uroczego, przystojnego chłopczyka z czarnym kędziorem na głowie, aby pomógł mi zawieźć ciężką torbę do Hadesu, i wyobraź sobie mamusiu, że już od drzwi wejściowych zaczęła nas śledzić pani sprzątaczka. Odprowadziła aż do samego pokoiku, stanęła w drzwiach i zaczęła obwąchiwać, jak piesek i przeszywać wzrokiem. Okropnie się zawstydziłam mamusiu, zmieszany kolega postawił pakunek na podłodze i szybciutko wyszedł. Chał! Chał! Chał! Kto przyszedł? Czego chciał? Ale kiedyś miałyśmy szczęście, bo w pokoiku przepaliła się żarówka i uraczył nas wizytą sam pan elektryk. Nie no, mamusiu, fantastycznie! Samiec w bursie się objawił! Niesamowite przeżycie! Uwaga! Uwaga! Mężczyzna na Horyzoncie! Gały z orbit wyszły, jęzory zaczęły latać i, uśmiechając się do siebie, z wypiekami na twarzach, zaczęłyśmy puszczać oczko, ślinić się i głowami kręcić. Była też bardzo poważna, śmierdząca sprawa:
46
Herbasencja
Jedna z koleżanek, kupki dobrze nie spłukała i pani sprzątaczka do sądu podała dziewczynkę, i był sąd, na szczęście nieostateczny. Pani magister, wieczorem, na spotkaniu w świetlicy organizacyjnej, powiedziała: – Dziewczynka, która ubrudziła kibelek, niech się przyzna! Zdziwiłam się okropnie, głośno chrząknęłam i śmiać mi się zachciało, że tu takie sądy mają miejsce, ale wyobraź sobie, następnego dnia dziewczynki informują mnie cichaczem, że to moja Makówka oskarżona! Mało tego, tu już błędy jatrogenne zamierzone i monitoring „czujny” zadziałały. Piesek wytropił wcześniej dziewczynkę i pani tak naprawdę wiedziała kogo o kupkę pytać, ale o sąd chodziło przecież! Chał! Chał! Chał! „Biją dzieciaki! Dostało się dzieciakom!” Panie sprzątaczki z akademika nie narzekają mamusiu, a tam po imprezkach, to dopiero kibelki są ubrudzone. Dziewczynki wystraszone, zaszczute, sama rozumiesz mamusiu, więc wkroczyłam do akcji, i mówię Makówce ( przecież nie możemy tak za plecami o niej mówić), żeby poszła do pani sprzątaczki i wyjaśniła tę sprawę osobiście, co by bardziej pedagogicznie wyglądało. Ale Makówka młoda, niewinna, dobrze jeszcze rozmawiać nie umiała i później za to jej się dostało. Oczywiście nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, jak mówiłaś mamusiu, bo po całym incydencie, dziewczynka takiej pewności nabrała, że już jej nikt za plecami nie podskoczył. A na koniec taka akcja, mamusiu: Pani ze spineczką na główce, zwróciła mi i Makówce uwagę, że za głośno biegniemy do kuchni, która znajdowała się na drugim końcu korytarza. Ale co miałyśmy biedne poradzić, że następnego dnia czekało nas bardzo ważne seminarium i chciałyśmy rano szybko, zimną kawusię wypić? Wtedy straciłam cierpliwość. Zadzwoniłam do Miecia, do którego już wcześniej skarżyłam na Hades. – Przyjmiesz? – Taa... – powiedział, ziewając. W Hadesie wytrzymałam trzy miesiące. Co prawda, pokoik u Miecia był nieco droższy, ale czego nie robi się dla wolności, mamusiu... W następnym roku wszystkie zamieszkałyśmy w akademiku; dziekanat zrozumiał, co to Hades i wszystkim dobrze się żyło. Jedna z koleżanek, zaraz w pierwszym tygodniu, spytała czy znam kogoś, kto by miał wolny pokój, bo jej kolega student właśnie się przeniósł z innego miasta i nie ma mety nieborak. Po kilku dniach, do mieszkania Miecia ktoś zadzwonił, otworzyła drzwi i zaniemówiłam. Przede mną stał śliczny, przystojny chłopczyk. Spojrzałam przenikliwie w jego błękitne oczy przełknęłam, głośno przełknęłam ślinę i odwzajemniłam uśmiech: – Miecio! Ktoś do Ciebie! Ach! Mamusiu... Szczupły, wysoki Pawełek i słodki, jak ten batonik z nadzieniem toffi, i ja..., ach... To na razie kończę mamusiu. Ściskam Cię mocno i całuję, pamiętaj o mnie. Twoja kochająca – Kukuś Fantastyczne miasto, maj, 2003 r.” Na ekrany wszedł nowy film: „Matriks Reaktywacja”. Moja grupa studencka kończyła wówczas praktyki w hospicjum. Tam czułam się jak w niebie, wszyscy chorzy byli niemal świętymi. Kroczy-
Styczeń 2015
47
łam dróżkami cierpiących, wielkich; byłam u podnóża raju, tym razem nie wyimaginowanego, ale prawdziwego - do total pain i krzyża. W ostatnim dniu, żona jednego z pacjentów - chorego na raka krtani, poprosiła żebym pomogła wyprowadzić męża na dwór. Podała mu papierosa. Straszy pan z wyrazem rozkoszy na twarzy, siedział w wózku, koc otulał jego chude nogi, a z warg wydobywał się szary dym. - Cii... – szepnęła kobieta, przytykając palec wskazujący do ust. Wzruszyła mnie ta scena. Biła od nich niepowtarzalna tkliwość, ciepło i spokój mimo rozgrywającego się wokół dramatyzmu. W ostatnim etapie wędrówki, nie wypada odmawiać. Urocza konspiracja, powaga, dostojeństwo i: Cii... Po praktykach, sesja rozpoczęła się już na dobre i wszyscy intensywnie pracowali, jak przystało na studentów Akademii Medycznej. Atmosfera w akademiku była zawsze dosyć specyficzna. Imprezy oczywiście się odbywały, jak na każdych studiach, ale nauka była priorytetową sprawą. Studenci ślęczeli po nocach nad książkami w pokojach, zwłaszcza w początkowych trzech latach, każdy zbliżający się egzamin, mocno przeżywali. Ale i później, ci, którzy myśleli poważnie o przyszłym zawodzie, nie odpuszczali zbyt mocno. Lubiłam klimat tego miejsca. Mieszkałam z dziewczynami z lekarskiego. Również walczyłam, przynajmniej się starałam, aż doszłam do poważnego momentu pisania pracy licencjackiej, której tematem był udział rodziny w prowokowaniu zaburzeń psychicznych. W czasie sesji, sala komputerowa pękała w szwach, dostęp do wolnych komputerów trudniejszy, a ja przecież musiałam pisać, przecież byłam wybraną. Od kilku tygodni spałam maksymalnie cztery godziny albo mniej, czasem zdarzały się również nieprzespane noce. Przemęczona, niedożywiona, zestresowana niekomfortową sytuacją, zaczęłam coraz bardziej gubić się w rzeczywistości i tracić z nią kontakt. W sali komputerowej nadal pisałam: „Wiwat mój promotor! – specjalista od zaburzeń snu. Nie poznał się pan na mojej pracy, początkowo zbagatelizował, ale już sobie rączkę podaliśmy i wyjaśniliśmy sprawę. Wiwat specjalista od zaburzeń snu! Wiwat insomnia! Wiwat Robert de Niro! Wiwat meliska! Wiwat czyste sumienie! Wiwat zaburzenia snu! Pan Jezus nie cierpi fałszywej skromności i obłudy. Kocha zróżnicowanie. Zwalczajcie ludzi, którzy molestują i biją dzieci. Jemu nie podoba się, jak dorośli krzyczą na dzieci. Nie musimy nikomu tłumaczyć się ze swojej wiary, światopoglądu, nie osądzajmy innych. Osądzajmy siebie” – pisałam. Pewnego dnia, zrozpaczona brakiem wolnego miejsca w sali komputerowej, pobiegłam do kolegów Kanadyjczyków, gdzie zaczęłam się skarżyć, a właściwie prosić o dostęp do komputera. Mieszkali w droższym, nowym akademiku „Bis – 2”, dla bogatszych studentów. Davies nie miał komputera z wejściem na dyskietkę, ale Sam szybko, bez wahania użyczył mi swój starszy model. Nie znali dobrze polskiego, ale mimo to, lepiej lub gorzej się porozumiewaliśmy. Na studiach podreperowałam trochę angielski, zwłaszcza english in medicine, który wcześniej absolutnie był mi obcy. Po wcześniejszych przeżyciach w Teatrze Żydowskim - kiedy to podczas przerwy w sztuce pod tytułem „Gdybym był bogaczem” podszedł do mnie przystojny Żyd i próbował nawiązać konwersację, a ja z wypiekami na twarzy ani „be”, ani „kukuryku” - doszłam do wniosku, że warto uczyć się języków, choćby dla przystojnego, niebrzydkiego Żyda. Od czasu do czasu wychodziłam i biegłam do swojego pokoju aby nieco się posilić. – I will be back! – wołałam. – Okej! That’s fine! – odpowiadali. U Sama i Daviesa spędziłam kilka godzin. Ponieważ pisanie znacznie się wydłużyło, o wiele bardziej niż miałam zaplanowane, chłopcy, widząc że mam fazę, postanowili urządzić na korytarzu małą imprezę. Od czasu do czasu wychodziłam na papierosa i z uśmiechem obserwowałam ich
48
Herbasencja
szczęśliwe twarze, pochylone nad małym, kwadratowym stolikiem, na którym stała butelka wódki i kilka kieliszków. Podczas gdy oni głośno dyskutowali, w moich uszach pobrzmiewała z odtwarzacza piosenka Kasi Nosowskiej: „Za mądra dla głupich, a dla mądrych zbyt głupia. Zbyt ładna dla brzydkich, a dla ładnych za brzydka. Za gruba dla chudych, a dla grubych za chuda. Spróbuj się domyśleć, gdzie to mam. Gdzie? No gdzie? Za łatwa dla trudnych, a dla łatwych za trudna. Zbyt czysta dla brudnych, a dla czystych za brudna. Zbyt szczecińska dla Warszawy, a dla Szczecina zbyt warszawska. Spróbuj się domyśleć, gdzie to mam. Gdzie? No gdzie? Dokładnie tam, właśnie tam. Pan wygrał bon, a pani fiat”. Pisałam dalej: „Mars atakuje! Tu ziemia! Halo? Tu Mars! Muzyka... Mamusiu, mam do niej słabość po pradziadku Stanisławie organiście, wygnańcu ze Wschodu, który cudnie grał na organach w parafialnym kościółku, w wiosce mojej. WIWAT!: Sentence, Mike Patton, Death Metal, Testament, Sepultura, Creed, Life of Agony, Dog eat Dog, System of a Down, Nirvana, Suicidal Tendencies, Him, Depeche Mode, Staszczyk, Kury, Kazik Staszewski, Edyta Bartosiewicz, Kasia Nosowska, Renata Przemyk, Lady Pank, Urszula, Kombi, Kroke, Vangelis. Wiwat muzyka poważna! Agnieszka już nie jest szarą myszką. Agnieszka jest króliczkiem. Nie przypinajcie etykietek ludziom. Kochajcie mitomana, schizofrenika, alkoholika, chorych psychicznie i fizycznie. Kochajcie artystę, alegorię, metafizykę. Jestem anormalna! Kocham! Latam! Jestem lekka! Wiek XXI, to wiek „świrów”, wesołych odlotowców i luzaków. Mamy sobie szybko wybaczać, uśmiechać się szczerze i szeroko. PRL - MATRIKS! AKCJA! STRAŻNICY!: Suniemy powoli, nikt nikogo nie może wyprzedzać. Wszyscy mają być tacy sami, szarzy, wszyscy mamy spać. Belzebuby zabijały. Hitler nie wystarczył. Pojawił się nowy władca śmierci – Stalin i jego dzieci. Jeśli chodzi o MURDER Mamusiu, doszłam do wniosku, że są tacy, którzy pozwalają się zabić, bo szansy nie chcą przyjąć, nie wierzą w miłość i pomoc. Drugą grupę stanowią ci, którzy sami się zabijają i w ogóle nie myślą o szansie. Ci mają najgorzej – DEATH. Tatuś mi mówi, że moja Death nastąpi za dziewięć lat. Ale są też tacy, dla których życie to AGONY, ci mają trzy alternatywy: - przeżywają i zaczynają się obżerać. - inni ich dobijają i ślad po nich ginie. - nawracają się i zostają szczęśliwcami. MATRIKS! ACJA!
Styczeń 2015
49
Nie można zrzucać wszystkiego na strażników, bo jest jeszcze siła diabła. Mamusiu! Moja mamo kochana. Ty znowu jesteś trzeźwa, już cię nikt nie skrzywdzi. Masz najwspanialszego na świecie męża. WIEK XXI MATRIKS! REAKTYWACJA! Obiadki! Deserki! Bajeczki! Zwolnij człowieku, to kraj będzie szczęśliwszy. To już nie 1989, nie czas na obżeranie. Delektuj się jak Kanadyjczycy i inni, zrozum wreszcie”. Tydzień drugi Pisałam szybko, zawzięcie i zachłannie z błyskiem w oczach spoglądałam na monitor, jak wygłodzony człowiek na widok jedzenia albo wilk wypatrujący w mrokach nocy ofiary. Ale coraz trudniej było mi się skupić w akademiku. Częste pytania studentów czy z głowy piszę, dlaczego tak dużo i długo, nieco mnie męczyły. Postanowiłam więc wyruszyć do przyjaciela Miecia - inwalidy z chorobą genetyczną, której przyczyn doszukiwał się w zainfekowanym przez radary nasieniu ojca. Tak więc postanowiłam swoje dzieło kontynuować u przyjaciela. Znaliśmy się już ładnych parę lat. Jego brat rodzony, który od dłuższego czasu przebywał na emigracji, był mężem mojej ciotki. Miecio. Dobre, wielkie i ciepłe monstrum, z którym lubiłam ściskać się na „niedźwiedzia”, mieszkał na Bielanach w starym bloku na ostatnim, dziesiątym piętrze. Miał pięćdziesiąt lat, prawie dwa metry wzrostu i tyleż samo w pasie. Obcy się go bali, całkiem niepotrzebnie gdyż naprawdę był bardzo dobrym, pogodnym, inteligentnym człowiekiem z dużym poczuciem humoru. Jego matka - arystokratka z Przemyśla, po wojnie trzy razy próbowała dostać się na medycynę. Za czwartym podejściem przyjęli ją w końcu na rehabilitację. Ojciec Miecia był szlachcicem ze Lwowa. Bezpartyjny oficer wojska polskiego po trzydziestu latach małżeństwa postanowił wziąć rozwód, zostawił rodzinie mieszkanie, a dzieciom „przedstawił” nową, drugą małżonkę. Pisałam w pracy: „ I stał w przedpokoju duch jego. Oparty o starą komodę i ubrany w oficerski mundur, powiedział: - Kocham ich bardzo, zawsze kochałem. Powiedz im to”. W stanie wojennym, Miecio porzucił pracę i przeszedł na rentę. Nie miał zbyt dużych wymagań, w mieszkanku panowały dosyć skromne warunki, ale kilka słabości, które więcej niż trochę kosztowały nieco dokuczały, dlatego ratował się wynajmem kamienicy po mamie oraz pokoi we własnym mieszkaniu. To właśnie u niego przez jakiś czas mieszkałam w czasie studiów. Ale po przyjeździe z akademika, u Miecia pojawił się nowy, poważny problem - nie miałam komputera. Przyjaciel obawiał się pożyczyć swojego, ponieważ kiedyś wystąpiła poważna awaria, która bardzo dużo kosztowała. Winą oczywiście ja zostałam obarczona, bo usterka wyszła w momencie, gdy akurat korzystałam. Pisałam później: „Spadaj od mojej kochanki - komputerka! Ja rozumiem przyjaciela, Mamusiu, i nie mam nic przeciwko kochankom; rodzaj męski dobrą kochanką nie pogardzi. Wiwat przyjaciele! Wiwat kochanki! Wiwat komputerki!” Pisanie na komputerze Pawła nie wchodziło w grę, bo jemu był potrzebny, przecież też studiował. Siedzieliśmy więc w pokoju Miecia na jego starej, zniszczonej kozetce i zastanawialiśmy się z posępnymi minami oraz pochylonymi głowami, skąd by komputer wyciągnąć. – Muszę pisać tę pracę – tłumaczyłam gryząc opuszkę małego palca. – To poważna sprawa. Nagle Miecio wstał uradowany, wyszedł z mieszkania i szybko wrócił ciężko sapiąc. W ogromnych dłoniach trzymał zabytkowy sprzęt z wejściem na dyskietkę. Wybawicielem okazał się student nauk politycznych, mieszkający piętro niżej, ciemnowłosy Adaś, bestialsko przystojny i inteligentny młodzian. Miecio postawił obiekt na biurku w pokoju Pawła, gdzie już na długo się rozgościłam.
50
Herbasencja
Biedny Paweł. Nie dość, że zajęłam mu pokój, to jeszcze męczyłam po nocach stukaniem w klawiaturę oraz prowokowałam i kusiłam młodym, jędrnym ciałem. Niech mi miły Bóg wybaczy. Poza tym od czasu, gdy zaczęłam pisać, przeszła mi ochota do tych naszych wspólnych, nie tak dawnych, radosnych figielków pod kołderką. Byłam zbyt zafascynowana swym dziełem, który traktowałam jak pokarm całkowicie zaspokajający wszelkie potrzeby, nawet te podstawowe, w tym seksualne. Oprócz tego zmęczona, niewyspana, nie miałam najmniejszej ochoty na jakiekolwiek pieszczoty. Byłam przecież „króliczkiem”, samym w sobie - kochanym i podziwianym. Rozłożyłam na podłodze materac i zaczęłam na nim spędzać - siłą wyszarpniętych dobie - kilka godzin snu. – Ale miałem ochotę strzelić ci w tyłek – powiedział Paweł pewnego ranka, uśmiechając się przekornie – Koszula ci się zsunęła i wszystko widziałem. Biedak. Męczył się, sapał, wzdychał, przewracał z boku na bok, a ja niczym toreador podbiegałam z płachtą, wołając w myślach: – Nie uda ci się. Coraz częściej dochodziło między nami do kłótni. Obwiniałam go za to, że przeszkadzał pisać, w końcu miałam fazę; on z kolei - zresztą słusznie – bronił się opłatami za pokój oraz prawem własności. – Patrzcie jaka dama! – wołał – Przeszkadzasz ludziom żyć. – Jeśli chcesz, to zaraz przeniosę się do” magazynu”, tam jest jeszcze trochę miejsca. – Nie wygłupiaj się. Ja nic nie mówię złego, a pisz... pisz, damo. Magazynem nazywaliśmy mały pokoik – rupieciarnię, w której Miecio przechowywał swoje stare modele samolotów, bezcenne egzemplarze książek, przeważnie literaturę piękną oraz kilka mniej potrzebnych albo w ogóle nieprzydatnych przedmiotów. Rzeczywiście kilka dni tam spędziłam, urządziłam nawet mały ołtarzyk Jezusowi Chrystusowi, ale w ostateczności Miecio z Pawłem wyciągnęli mnie z tego bałaganu. W międzyczasie jeździłam do akademika, gdzie również pisałam. Przewoziłam w tę i z powrotem torbę pełną ubrań i książek. Ale jeszcze coś zaczęło się dziać. Przepełniona wielką energią, pokonywałam szybkim marszem dwie wielkie dzielnice, w jedną stronę robiąc około trzydzieści kilometrów. Wcześniej kupiłam porządne, skórzane sandały, w podobnym, jasnobrązowym kolorze czapkę z daszkiem; zakładałam białą elegancką koszulkę z długim rękawem (przecież byłam wybraną, a kolor biały wybitnie kojarzył mi się z czystością, wiarą, nadzieją i miłością) oraz spódnicę dżinsową za kolana, i: „JAZDA! CHOMICZÓWKA – AKADEMIK AKADEMIK – CHOMICZÓWKA” „Z błyskiem w oku będę szedł Wprost na ciebie Będę biegł Promieniu świetlisty złocisty” „Nóżki mnie bolały Mamusiu od dziurawych sandałków, nagniotków i odparzeń dostałam, więc kupiłam nowe, porządne, „misjonarki”. Szkoda tylko, że na „zdrapkę” do naskórka już nie mam. Wiem... to moja wina Mamusiu, jakbym nie paliła tych śmierdzieli to i na zdrapkę by starczyło. Przepraszam”. „Spacer” w jedną stronę rzeczywiście nie trwał krótko, ale jakiż to był relaks i przyjemność. W końcu nie często zdarza się w szybkim tempie zdiagnozować zaburzenia psychiczne, a tym bardziej dokonać zbiorowej psychoterapii.
Styczeń 2015
51
Czasem nocowałam w akademiku; wtedy wcześniej wstawałam i szłam szybkim marszem do szpitala na zajęcia. Od czasu do czasu, mijał mnie tramwaj z machającymi, uśmiechniętymi koleżankami z roku. - Agusia, widziałyśmy cię, jak zasuwałaś – śmiały się później. Sytuacja robiła się coraz bardziej dramatyczna i stresująca. Zbliżający się nieuchronnie termin obrony pracy, egzaminy, zaliczenia przyprawiały o ból głowy, a ja cały czas byłam w gęstym, ciemnym lesie; na liściach paproci wyszła dopiero główka. Pieniądze prawie się skończyły, kilka kotletów, które zabrałam ze wsi również. Kiedyś lubiłam się głodzić, ale gdy sama dokonywałam wyboru, wybierałam menu, wszystko było w porządku, natomiast bardzo ciężko znosiłam sytuacje, w których brak gotówki, czy jakaś zewnętrzna przeszkoda, a nie wybór, rzucały przepaść pod nogi. Lubiłam kontrolować sytuacje, ustalać zasad, wyznaczać cele, a nawet rządzić. Zresztą słusznie Gustaw Herling - Grudziński pisał w „Innym Świecie”, że kobiety gorzej znoszą głód fizyczny i seksualny. Przydeptana widmem totalnego głodu, samoistnym wchłonięciem przez potwora, który zaczął się we mnie odzywać, zaczęłam pożyczać pieniądze od koleżanek, właściwie bardziej prosić niż pożyczać. Niemal każda, jeśli tylko mogła, pomagała. – Agnieszka – mówiła Makówka. – Nie wiem, co bym zrobiła na twoim miejscu, naprawdę nie potrafię sobie tego wyobrazić, ale mogę dać ci tylko trzy dychy. Muszę jeszcze opłacić kurs tańca i fotograficzny. Rodzice zamierzają wkrótce kupić mieszkanie w Warszawie, nie mamy lekko, sama rozumiesz. – Rozumiem. Dziękuję Makówka. Dziękuję Słoneczko. Dziękuję wam drogie koleżanki. Po kilku dniach, oprócz pracy z komputerem zaczęłam pisać również na kartkach. Początkowo biegałam z pracą licencjacką - horrorem po bibliotekach, które wcześniej często odwiedzałam. - Proszę to przekazać panu dziekanowi Wydziału Nauki o Zdrowiu – mówiłam szybko przerażonym bibliotekarkom. Początkowo nie wiedziały o co chodzi, ale z czasem przerażenie w ich oczach malało, i tylko potakiwały głową mówiąc: „tak, tak” albo „hm”. „Panie Dziekanie! – pisałam – Nie róbmy już sobie nadziei. Jak można nie wiedzieć, że się jest w ciąży? Nie ma czasu na siadanie pod lipą i czytanie „Pana Tadeusza”, na Maćkowe:” Wy głupi!”, ani polot i finezję, bo z tymi ostatnimi do ślubu dojdziemy, a tutaj śluby się szykują, panie dziekanie!” Oczywiście nie pominęłam również samego dziekanatu; tam również roznosiłam „ulotki”. Na uczelni dosyć szybko się zorientowali, że coś nie tak z tą studentką, która tyle listów pisze. Paniom z dziekanatu łzy po policzkach spływały, gdy tylko mnie zobaczyły, a ja? Szczęśliwa, po przedstawieniu pierwszych kartek horroru z „belzebubami” i cierpieniach, dostarczałam kolejne pisma: „RVOLUTION! REVOLUTION! ROB ZOMBLE RELOAD!” MATRIKS REAKTYWACJA! “Nemo iudex idoneus in propria causa” Czy wierzysz Akademio w życie: prawdę, miłość i piękno?” – To dla pana dziekana – wołałam roztrzęsiona. – Rozumiecie panie, o co chodzi? – Tak – odpowiadały przerażone. – Teraz jestem aktorką, i zagram w takim przedstawieniu, że długo o nim pamiętać będziecie – myślałam. Delikatnie i szybko jak mgła, przekraczałam magiczną granicę i wchodziłam w świat marzeń. W pokoju Pawła - wówczas gdy przebywał na zajęciach - przebierałam się, i słuchając ulubionej muzyki tańczyłam długo, namiętnie, naśladując drgawki i konwulsje jak u cierpiącego człowieka do ostatniej kropli potu. Tańczyłam. Byłam aktorką i powoli realizowałam marzenia. ***
52
Herbasencja
- Pomniki się przewracają i zamieniają w kamienne, ludzkie postacie – mówiłam do przerażonego Pawła. - Między nimi stoją dwie dziewczynki – ja i moja siostra. Boże! - Co takiego? Nie krzycz tak głośno. - Ona zamienia się w sępa! - Kto? - Siostra – szepnęłam. - Usiadła na stole i wydziobuje ziemię z talerza. Biedny Paweł. Z nim też zaczęło się niedobrze robić. Coraz większy smutek powlekał jego delikatną, jasną twarz, z każdym dniem był bardziej przerażony, apatyczny, i spoglądał otępiałym wzrokiem daleko przed siebie. Prowokacje działały. Kto szalał? Kukuś czy baba Jaga? Nie przepadałam za makijażem, ale w drugim tygodniu, zaczęłam się malować, przeważnie usta – wściekle czerwoną pomadką. Codziennie porządnie tapirowałam włosy i upajałam własnym pięknem, często zerkając w lustro. Rozmawiałam z nim. Byłam psychiatrą. – Tak... – myślałam. – Jednak każdy ma jakieś zaburzenie. Zaraz wam pomogę. – Idź do psychiatry – mówił Paweł. – To ty powinieneś iść, skarbie. Już dawno wiedziałam, że coś nie tak z tobą, Pawełku. Nie masz kolegów, problemy z nauką, przestałeś ostatnio dbać o siebie. Pochodzisz z somatycznej rodziny. Twoja mama jest nadopiekuńcza, wiem coś o tym, ale ci pomogę, wystarczy, że wyzwolisz się spod wpływu rodziców i zaczniesz żyć dla siebie. Wszyscy będziemy szczęśliwi, zobaczysz, nie martw się. „Nie planujmy innym życia. Nie żyjmy za dzieci, za rodziców, brata, męża, za żonę”. Pod koniec drugiego tygodnia przebieranie zaczęło mnie nudzić, ubrania przestały podobać i nagle stałam się księżniczką, wysłanniczką dziekanatu. Zostałam nową Florencją Nightingale najsłynniejszą pielęgniarką świata. Prawie wszystkie ubrania, które do tej pory nosiłam, lądowały w pojemnikach PCK. Przerażony Miecio martwił się nieco tą nagłą dobroczynnością, w końcu na nadmiar odzieży nie narzekałam. Za karę, że Paweł przeszkadzał pisać, w zsypie na śmieci wylądowały jego kapcie - porządne ze skóry, które zakupił podczas ostatnich wakacji w Stanach. W czwartek odwiedziła mnie u Miecia, jasnowłosa, śliczna przyjaciółka Elwira, Litwinka, młoda pielęgniarka na stażu. - Ślicznie wyglądasz w tej kremowej garsonce, Elwirko, jak królewna. Jesteś taka piękna... – mówiłam z zachwytem w oczach. - Tak? – uśmiechnęła się. - Przysłali cię z dziekanatu, prawda? - Z jakiego dziekanatu, o czym mówisz? – spytała i szybko przeniosła wzrok na Pawła. – Nic takiego – powiedziałam i nagle przed oczami wyrósł złoty pałac, a w nim przedstawiciele uczelni, profesorowie w togach i gronostajach, doktorzy itd. Widziałam Warszawę, podobną do tej z „Lalki” Prusa. Zaprzęgnięte w konie dorożki szybko przecinały ulice, mijały królewny takie jak Elwira, panienki, panie w kapeluszach, rękawiczkach, kolorowych sukienkach i spódnicach; młodzież i dzieci jadące na rowerach i rolkach; panów dumnie kroczących w ciemnych kamizelkach i surdutach. Wszyscy się uśmiechali i wyglądali na szczęśliwych. W salach szpitalnych Mozart z Vivaldim grali po cichu koncert, a przy łóżku każdego pacjenta, na stoliku leżała mała, czerwona róża. W powietrzu unosił się zapach róż. Wszystko pachniało różami. „Mamo, mamo, coś ci dam. Jedno serce, które mam. A w tym sercu róży kwiat...”. W piątek trupio blada Asia powiedziała, że w kasie na uczelni czekają na mnie pieniądze; dzwonili żebym po nie przyjechała.
Styczeń 2015
53
– Hm... wreszcie mnie zatrudnili – pomyślałam. Ku wielkiemu zdziwieniu, panie z dziekanatu na mój widok zaczęły się serdecznie uśmiechać, ich dotychczas przerażone, zapłakane twarze, nagle gdzieś zniknęły, aż nie mogłam w to uwierzyć. – „Niesamowite! Czyżby jakieś zmiany?” – pomyślałam. – Wypłata? – spytała nagle jedna, uśmiechając się. – Tak – odwzajemniłam uśmiech. Byłam szczęśliwa. W dłoniach leżało siedem świeżych, błyszczących stówek - niebagatelna kwota! Odetchnęłam głęboko, z ulgą. Zostałam uratowana. Siódme niebo otarło się o czoło i zaczęło schodzić coraz niżej, do stóp. Gdy pożegnałam z uśmiechem sympatyczne panie, zamknęłam drzwi, i skierowałam w stronę wyjścia, naprzeciwko zobaczyłam niesamowicie pięknego i przystojnego mężczyznę. Miał na sobie eleganckie, czarne spodnie oraz błękitną koszulę, z którą kolor oczu zdawał się zlewać w jedną całość. Widocznie zmierzał do gabinetu dziekana, bo dłoń trzymał na klamce, ale gdy tylko nasze spojrzenia się zetknęły opuścił ją i schował do kieszeni. – Ooo!... Boże... jaki piękny – pomyślałam. W jego ogromnych, błyszczących oczach czaiło się coś w rodzaju zachwytu, entuzjazmu i radości. Również otworzyłam szeroko oczy i staliśmy tak przez dłuższą chwilę obserwując się nawzajem i uśmiechając szeroko. – Pan czytał – pomyślałam. Po chwili nieco się zmieszałam, i ruszyłam przed siebie wymijając szybko, z lekkim drżeniem uroczego pana o błękitnych jak niebo oczach. Później jeszcze nie raz widziałam w swoich wizjach tę piękną twarz i przystojną postać. Rzeczywiście nie przypominam sobie abym w ciągu swojego dotychczasowego żywota spotkała tak przystojnego i pięknego pana. „Piękno potrafi doprowadzić do omamów, dlatego należy obchodzić się z nim delikatnie, ale zarazem ostrożnie” – pisałam później. Wsiadłam do tramwaju i ruszyłam do Miecia. Wzrastającą falę szczęścia, przerwał jednak nagły nalot kontrolerów. Księżniczka miała teraz odbyć przeprawę z „niebezpiecznymi” kanarkami, które wbrew pozorom, okazały się nadzwyczaj sympatyczne i wyrozumiałe. - Proszę przygotować bilety – w tramwaju rozległ się głośny baryton. Dwóch mężczyzn: jeden wysoki, dosyć potężny, barczysty; drugi niższy, drobny zaczęli podchodzić do ludzi. - Bilet, proszę – usłyszałam nad uchem. Krew szybko odpłynęła mi z nóg, najpierw skumulowała w brzuchu, a potem zaległa na policzkach - dwie czerwone łaty, które widziałam oczami wyobraźni, nagle zaczęły mocno przypiekać, jakby wyssały całe ciepło z ciężkiego, grubego żelazka cioci Józi. - Nie mam - odpowiedziałam. - Robert – barczysty kiwnął głową do drobnego. – Popilnuj pani, ja pójdę dalej. Wysiądziemy na następnym przystanku, to porozmawiamy – zwrócił się zaraz do mnie. - Proszę z nami – powiedział barczysty, gdy tramwaj się zatrzymał. Wysiedliśmy. Robert stał z boku i niepewnie na mnie spoglądał - unikał kontaktu wzrokowego; barczysty wręcz przeciwnie. Chyba był „górą” nie tylko w sensie fizycznym, choć tym ostatnim nawet mnie przeraził, tak potężnym okazał się mężczyzną. Zaraz przeszedł do meritum. - Dlaczego pani jeździ bez biletu? - Hm... widzi pan, jakby to powiedzieć. Nie miałam pieniędzy – powiedziałam ze skruszoną miną. - To jak? Dogadamy się, czy woli pani pojechać z nami na Wilczą? - Nie! Tylko nie Wilcza – pomyślałam przypominając sobie akcję z Makówką, gdy pewnego sobotniego wieczoru jechałyśmy na dyskotekę. Nie miała biletu i oczywiście starałam się ją bronić pomimo świadomości, że nie powinna się tak zachowywać, tym bardziej że nie należała do tych, które narzekają na brak pieniędzy. Straszaki z Wilczą były mi bardzo dobrze znane, więc teraz spytałam, udając zdezorientowaną.
54
Herbasencja
- Co mam przez to rozumieć, panowie? - Policja dobrze potrafi rozmawiać z takimi jak pani, no chyba że... się dogadamy. Powiedzmy... dwie dychy i będzie po sprawie. - Ale nie mam pieniędzy, naprawdę. Możemy za to pojechać do dziekanatu Akademii Medycznej i zaraz wszystko wyjaśnimy, panowie. - Dlaczego do dziekanatu? Nie bardzo rozumiemy, o co chodzi? – spytał Robert. - Bo widzicie, panowie. Otóż jestem córką pana dziekana, a właściwie Akademii Medycznej i... - Córką pana dziekana? – barczysty przerwał mi szybko i z uśmiechem spojrzał na Roberta. – No, no... to poważna sprawa. - Tak. Jestem studentką trzeciego roku pielęgniarstwa. Pan dziekan to mój tata. Jeśli chcecie panowie, to możemy tam zaraz do niego pojechać, wyjaśnimy sprawę i on zaraz da pieniążki. - Córka pana dziekana?! No proszę – barczysty głośno się roześmiał. - To nie jest śmieszne, panowie. Pan dziekan wie o co chodzi. Właśnie piszę pracę licencjacką na temat zaburzeń psychicznych, a dokładnie o udziale rodziny w prowokowaniu tychże zaburzeń. - Tak? Interesujące, niech pani kontynuuje – barczysty podrapał się po nosie, a Robert jakby większej niepewności nabrał – przestał wodzić wokół wzrokiem i szybko spuścił głowę. - Bo widzicie panowie, moja Mamusia była kiedyś pijana, ale już rozpoczęłam misję i wszystko idzie w dobrym kierunku. - Nie bardzo rozumiemy – odezwał się nagle Robert. - W pracy licencjackiej piszę o zaburzeniach i prowokacjach, prawda? - Jasne. - Otóż kiedyś był Matriks Akcja, panowie. Wówczas to strażnicy zrzucili koronę, a teraz mamy Matriks Reaktywację, rozumiecie? - No niestety, może pani bardziej wyjaśnić, kto zrzucił koronę? Jak pani to powiedziała? Teraz już maksymalnie rozkręcona, gdyż zaimponowało mi zainteresowanie barczystego, który wręcz przeciwnie, wydał mi się nie tak potężnym, a nawet mniej przerażającym. Katarynka zaczęła nadawać przeciągłe i głośne tony, z szybkością torpedy wypluwałam wszystkie myśli. _ Jak to kto?! Strażnicy, panowie! Otóż w dawnych czasach, moja Mamusia miała zaburzenia psychiczne - była pijana, nie mogła się uśmiechać, nie mogła kochać. Musiała być kurwą - szepnęłam do ucha barczystego, który szeroko otworzył oczy, a następnie dodałam głośniej. - Jednym słowem miała zaparcia w głowie i w tyłku. Strażnicy krzyczeli: Upiła się! Ha! Ha! To pierdnijmy! I pierdzieli głośno, panowie, aż smród okropny się roznosił wokół. Cieszyli się, ale tak naprawdę byli w błędzie, bo Mamusia piła za prawdę. Niektórzy byli oporni na zjawisko habituacji - przyzwyczajenie i tych ostatnich strażnicy bardzo gnębili. Niszczyli wartościowych. Gdy Mamusia była pijana, robili jej lewatywę, czystki od tyłu, rozumiecie panowie? Było tak duże przeczyszczenie, że w rezultacie nastąpiło wyniszczenie. - Jacy strażnicy? Nadal nie rozumiem – wtrącił barczysty, a Robert podrapał się po głowie. - O to chodzi panowie, że mamy do czynienia z dwoma rodzajami prowokacji. Po pierwsze w Matriksie Akcji występują fałszywe prowokacje - pilnują ich strażnicy, do których należą belzebuby, Judasze, Hitler, Stalin, getto and PRL i podobni. Belzebuby zabijali i zabierali kapcie. Matriks Akcja to martwa cisza i krąg. Tak naprawdę to była cisza, bo przy prowokacjach fałszywych mądrzy milczą. Ale są też prawdziwe prowokacje, które rodzą pokój i miłość. Mamusia była pijana za prawdę i Judasze się cieszyli. Teraz Mamusia nie ma zaparć i króluje z armią wiernych wojowników – Judymów i Nightingale. Ja jestem wojowniczką Matriksa Reaktywacji, rozumiecie, panowie? - Tak – powiedział barczysty. – Może... nie będziemy już jechać do pana dziekana. Wszystko jasne. Podwieziemy panią, bo nie można tak bez biletu. Gdzie pani chce wysiąść? - Na Reymonta, panowie – uśmiechnęłam się. Znowu byłam księżniczką. Z orszakiem wiernych sług - kanarków bezpiecznie dotarłam do końca podróży. - Tylko niech pani kupi wreszcie bilet, i dokończy tę pracę licencjacką - powiedział barczysty, uśmiechając się, gdy już miałam wysiadać.
Styczeń 2015
55
- Oczywiście. Dziękuję panowie. - Dokończę – myślałam później na przystanku, machając im ręką. - Dostałam wypłatę – powiedziałam do Miecia, gdy znalazłam się już w mieszkaniu. - Jaką wypłatę? - Dziekanat dał mi siedemset złotych. Zatrudnili mnie. - Taa... To raczej zapomoga – uśmiechnął się. – No, no, jesteś bogata. Wreszcie przestaniesz podbierać mi fajki. - Pytałam przecież, poza tym sam częstowałeś. - Taa... nerwy. Oj. Nie pal, mała – westchnął i poszedł spać. Po chwili zaczęłam pisać swoje „dzieło”. Tryb życia Miecia na początku bardzo mnie denerwował, szczególnie pewne ograniczenia kontaktu i wynikający z tego pewien dyskomfort. Większość dnia przesypiał, chyba, że stało się coś nadzwyczajnego i spał w nocy, ale przeważnie późnym wieczorem powracał do życia. Z czasem to wszystko zrozumiałam i zaakceptowałam. Wieczorem dosiadał swą kochankę - komputer i często zaciągając się papierosowym dymem grzebał w grafice, którą szczególnie sobie upodobał. Tworzył strony. W ogóle informatyka, programy, o których nie wiedziałam, czy nawet nie śniłam były jego obsesją. Bez komputera, papierosów, gorzkiej czekolady, coca coli, muzyki i informacji z kraju oraz ze świata nic poza tym się nie liczyło. Oczywiście był bardzo wrażliwym, inteligentnym człowiekiem, dobrym przyjacielem. W pewnym momencie zaczęłam w nim szukać ojca, czy dobrego wujka, ale szybko zmieniłam taktykę uznając to za bezsensowne, bo tak naprawdę byliśmy na tym samym poziomie – tylko dużymi dziećmi i znaczna różnica wieku nie odgrywała znaczenia. Po południu zadzwoniłam do Elwiry, czy nie zechciałaby pójść ze mną na zakupy. Po godzinie byłyśmy już w supermarkecie. Szybko, z dziką pazernością rzuciłam się na półki z żywnością, oczy w pośpiechu i łapczywie połykały kolorowe pudełka i papierki. Gdyby nie Elwira prawdopodobnie wydałabym niemal wszystkie pieniądze, a najlepiej od razu wyniosłabym cały dział żywności. Podejrzewam, że ludzie, którzy doświadczyli prawdziwego głodu coś o tym wiedzieli. Babka jednej z moich koleżanek przez całe życie robiła zapasy żywnościowe. Mogła nie mieć ubrania, nowych majtek, ale w lodówce zawsze musiał być zapas mięsa, nawet jeśli nie był aż tak konieczny. Podobno po jej śmierci, rodzina znalazła sporą ilość sucharów za łóżkiem. - Agnieszko, nie kupuj tyle tych małych jogurtów, zawsze można jeszcze tutaj przyjść. Lepiej weź dwa większe, okej? Pamiętasz co było? Musisz uważać z pieniędzmi, kochanie, tak? – moja przyjaciółka powtarzała z troską w głosie. - Jeszcze trochę warzyw – powiedziałam, chwytając główkę kapusty. - A na co ci cała kapusta? Dziewczyno! - Jak to? Dla pana dziekana i całej ekipy. Muszę im zrobić surówkę. Nie widziałaś, jak siedzieli pod parasolem i pili piwo, gdy szłyśmy tutaj? Ten przystojniak z dziekanatu w błękitnej koszulce też tam był. Oni nas śledzą i czekają. Elwira szeroko otworzyła oczy. - Idziemy! Wystarczy ćwiartka, okej? – powiedziała głośniej, i mocno chwyciła mnie za ramię. Następnego dnia rano poszłam na pobliski targ i kupiłam z przeceny okropne „traktory” - niemodne czarno-czerwone buty na wysokim, szerokim obcasie, bardzo grubej podeszwie oraz czerwoną, dziecięcą kurtkę. Zdążyłam już schudnąć na tyle, że swobodnie mieściłam się w wymarzony rozmiar trzydzieści sześć. Kurteczka pasowała idealnie, nawet była lekko za duża. Po powrocie do mieszkania Miecia, znowu pisałam pracę licencjacką: „Niektórzy Mamusiu martwią się o mnie niepotrzebnie. Mówią, że świr, głupio się uśmiecham, coś nie tak z tą Agnieszką, która zawsze w kącie cicho siedziała. Tylko nie mogą pojąć, że Agnieszka jest króliczkiem, a jak się pozwoli kochać, to będzie króliczkiem z kokardką.
56
Herbasencja
WHAT IN THE WORLD ARE YOU DOING? Nie mogą zrozumieć, że przez przeżycia, w ostatnich paru tygodniach poznałam siebie bardziej niż w przeciągu kilku lat. Oni nie rozumieją Mamusiu co to znaczy rzucić się w pożar. Autor „Małego księcia” z pewnością by mnie zrozumiał, prawda? Chcę Ci o czymś powiedzieć kochana, bo bardzo mi pewien kamień leży na sercu, wwierca się w ciało niczym wrzód. Otóż... mam jedną koleżankę w akademiku – studentkę drugiego roku medycyny. Razem mieszkamy. MATRIKS! AKCJA! Kasia jest biednym dzieckiem Mamusiu, które chce kochać i potrzebuje miłości, ale niestety ma ojca frustrata z PRL-u. Wyobraź sobie, że dwa dni temu zaatakowała mnie w pokoju przy wszystkich, ot tak nagle, ni z tego ni z owego, zaczęła krzyczeć, że powinnam spieszyć się z podaniem o akademik na następny rok. Doszło tylko do niepotrzebnej kłótni i głupich pretensji, bo jak? Przez przeżycia nie mogłam podania pisać, a jeszcze taka praca licencjacka... Na koniec stwierdziła, że traktuję ją jak dziecko i się rozpłakała. Nie chciałam tego, ale kim ona jest Mamusiu? Dzieckiem bożym przecież. Czy tak trudno jej pojąć, tym bardziej, że wierząca? Mamusiu. Dla mnie ta Kasia, nie jest mądrą dziewczynką. To biedne, rozpieszczone przez swoją mamusię dziecko, które perfidnie wykorzystuje emocjonalny szantaż ze strony zbyt ambitnego tatusia do dołowania innych. Oczywiście, wiem... Kasia ma sporo racji, podpadłam, przyznaję Mamusiu. Otóż w czasie, gdy byłam na pogrzebie rodzicielki, a potem zostałam w domu przez tych parę dni, zupełnie zapomniałam o jedzeniu, które zostawiłam w akademiku. Właściwie to już wcześniej zapomniałam, ale to przez nerwy, Mamusiu. Więc, gdy wróciłam ze wsi, Kasia wystawiła na stół spleśniały sok porzeczkowy i powiedziała, żebym wyrzuciła. Wyobrażasz sobie Mamusiu, po pogrzebie takie akcje?! Ja rozumiem z jednej strony jej podejście i zachowanie pedagogiczne, ale pedagogika polega też na wzajemnym wychowywaniu, i tylko tak sobie myślę, że w tym przypadku to Kasia chyba przesadziła, nie uważasz Mamusiu? Bo czyż nie mogła wylać tego soku wcześniej, a potem udzielić mi reprymendy? Nie rozumiem, jak ludzie mogą trzymać się kurczowo tych swoich poglądów i za wszelką cenę, nawet jeśli jest nią kiszenie w pleśni, próbują pokazać jacy to są mądrzy i waleczni. Następnie wygarnęła mi czajniki (przepraszam Mamusiu, w ciągu ostatnich trzech tygodni przypaliłam trzy, ale odkupiłam). Poza tym, Kasia ostatnio bardzo uważnie mnie obserwowała i ciągle, niemal na każdym kroku zwracała uwagę, że nie sprzątam, nie zmywam po sobie i jeszcze wiele innych spraw wytknęła. Tylko szkoda, że o swoich naczyniach równie często zapominała, i zdaje się więcej bałaganu ode mnie robiła, bo tylko w książkach siedziała. Ale ja aż tak uwagi nie zwracałam, nawet sama czasem po niej pozmywałam. A później przeżywała, jak zwykle zresztą, że nie zda egzaminu, choć zawsze dobrze albo bardzo dobrze wszystko zaliczała. Powiem Ci Mamusiu, że cechowała ją wybitnie fałszywa skromność, która polegała między innymi nie tylko na nieuzasadnionym użalaniu się nad sobą, ale również na dochodzeniu - bezczelnie pytała kolegów, jak im poszło podczas egzaminów, a potem z nich się śmiała i mówiła jacy to oni fałszywi. Wczoraj powiedziała również z uśmiechem, choć smutek z oczu strumieniami się wylewał, że ładnie wyglądam, jednak powinnam uważać, bo dalsze chudnięcie na urodzie mi zaszkodzi. Wyobrażasz sobie Mamusiu?! Ale szybko zaczęła się smucić i narzekać, jaki to ona ma tyłeczek duży. No przepraszam Mamusiu, przecież to nie moja wina, że taki ma tyłeczek. Jakby nie jadła tych tłustych naleśników od swojej mamusiu i ciast z masami, to i tłuszczyk tak by nie osiadł. Ja zawsze uważałam, że obżeranie się szkodzi. Choć Miecio tłusty i lubię się do niego przytulić, ale nie ma co przesadzać. Zresztą Miecio jest starszy i chory, więc nie ma co porównywać. Jednak lepiej się delektować, powolutku. Każdą chwilą.
Styczeń 2015
57
Czasem poszłam na siłkę i flirtowałam z odważnikami i chłopakami; aerobik z koleżankami również trenowałam w świetlicy, a nie tylko książka, książka i praca. Przecież to nie średniowiecze, koni, nie ma - stres, napięcie - trzeba gdzieś rozładować. Wiesz co, Mamusiu? Ja po prostu czuję, że tu o chłopaka Kasi tak naprawdę chodzi. Ostatnimi czasy Rafał często ją odwiedzał. Nic do niego nie miałam i nie mam, absolutnie nie w moim typie, choć bardzo go lubię. Zresztą jakby nawet był w typie, to też bym nic nie miała, bo zajęty. Inteligentny, przystojny student matematyki. Ale ostatnio nadzwyczaj często i długo ze sobą rozmawiamy, zwłaszcza o muzyce i polityce, i chyba Kasia tego przeżyć nie może. Lubię chłopaków, ich sposób myślenia. Czasem nawet mam wrażenie, że jestem chłopakiem, przynajmniej chciałabym nim nie raz być i gdybym wierzyła w reinkarnację to podejrzewam, że w poprzednim w cieleniu miałam penisa i mózg mężczyzny. Widocznie musiałam chyba narozrabiać, dlatego trochę ciężkie mam życie. No czyż źle mają? Okres ich nie dopada, rodzić w bólach nie muszą, dziecko i dom na głowie przeważnie do kobiet należą, to znaczy więcej obowiązku, wiadomo samica-słonica, a taki to sobie pójdzie do pubu lub jakiejś knajpki, szluga zajara i piwko wypije. Kobietom dużo mniej uchodzi, mniej wody mają na dodatek i zmarszczki szybciej osiadają. O los okrutny! O biedne kobiety! Osobiście przeciwko dziewczynom też nic nie mam, zwłaszcza tym pewnym własnej wartości, ale wiesz przecież, jak to w historii bywało. Choćby taka Ksantypa, która filozofów gnębiła, czy Salome, przez którą Jan Chrzciciel głowę stracił albo morderczyni Lady Makbet. Okrutne! Wyrachowane kurwy! Na pokaz, przeważnie bez serca. Te wyrafinowane jednak bardziej wrażliwe. Często taka k...przyjmuje formę żona albo mąż, zależy co w kroku siedzi, i jeśli druga strona mniej kasy przyniesie albo choroba dopadnie, to dopiero kurwa wychodzi, Mamusiu. Oczywiście były też prawdziwe diwy, jak szlachetna Penelopa – wierna, idealna żona; waleczna dziewica Joanna i wiele innych szlachetnych. Dlatego obawiam się, że jeśli Kasia nie zacznie pracować nad duszą, to biedny Rafał z kłębkiem na szyi skończy i tragedia, SWETEREK jak nic będzie: John... John... śpiewała, wybudzając go z nocnych koszmarów. Leżała w niewykończonym pokoju na betonie, z głową zatopioną w gobelinach ze śladami cuchnącego łożyska; nogi opierała na poduszce, w którą ojciec wypluł ostatnią krew. Obok kłębek poplątanej wełny, dalej drut z niedokończonym dziecięcym sweterkiem, drugi został pogrzebany z matką. Nie była całkowicie naga. Czerwony szal z kryształkami soli i zapachem stęchlizny otulał błękitne, naprężone żyły szyi. Poprosiła, żeby znowu obciął włosy małemu człowieczkowi, który kiedyś zrobił duży, zbyt szybki krok. John... John... Z kłębkiem wełny na szyi; ona nadal spogląda w kierunku drugiego drutu. John, Max, Alex z poplątanymi kłębkami. Ale wczoraj Mamusiu dostrzegłam w cichaczu iskierkę. MATRIKS REAKTYWACJA! Jesteś po prostu niemożliwa, Agnieszko! To ty jesteś niemożliwa, Kasiu. Uśmiech. Kocham cię. Ja też. Sandałki mi leżą. Może wiszą? Nóżki na stolik zakładam, smaruję kremikiem. Co?
58
Herbasencja
Może. A jednak jesteś niemożliwa. Uśmiech. Przeciwko chłopakom, naprawdę nic nie mam Mamusiu i doskonale ich rozumiem. O rozumiem tego przewodniczącego Rady Mieszkańców Akademika – studenta piątego roku medycyny i stosunków międzynarodowych na SGH. Niesamowity umysł, w dodatku bardzo przystojny blondyn, Mamusiu. Od czasu do czasu rozmawiamy w cichaczu o różnych sprawach. W zeszłym semestrze poszłam z koleżankami na dyskotekę i tak zakręciłam z przewodniczącym, że ach... Oczy pałały w dzikim, namiętnym szale. Przecież sama mówiłaś, że muzyka łagodzi obyczaje. Ja w lewo, on w prawo. Ja w prawo, on w lewo. A potem tak zaczął mnie unosić, tak obracał na rękach, jakbym nad samymi górami się unosiła. Kocham góry! Wiwat wszystkie góry! Ostatnio byłam tam z Pawciem, ale już mi się nie che opowiadać. Cudowny wysiłek, piękne krajobrazy. Każdy niemal zna. Wracając do przewodniczącego, muszę przyznać, że tańczył nawet lepiej od Pawła. Bardzo lubię przewodniczącego. Podobno ma dziewczynę, to dobrze, bo chłopak bez dziewczyny daleko nie zajedzie. Rozumiem te plakaty w akademiku na korytarzu, pod którymi podpisała się Rada Mieszkańców, do której i ja całym sercem i myślami się dopisuję. I nie lubię tych plakatów Mamusiu: „Uwaga!!! Prosimy o niezwłoczne zwrócenie mienia domu studenta BIS – 2: sofę, fotele, stoliki, które bezprawnie zostały zagarnięte. Proszę o zwrot fizjologii Ganonga nr 015-09-4736- 00-0, pokój...” Wyobrażasz sobie Mamusiu, jaka to musi być wielka tragedia, ból i depresja, gdy ktoś siłą, niesłusznie nam mienie zagarnie? Ludzie! Ratujcie Ganonga! Ratujcie Lekarzy! Studentów! Pisarzy! Poetów! Mi również było przykro Mamusiu, jak mi w marcu spodenki z suszarni ukradli, a ty jeszcze stypkę socjalną obniżyłaś”. Wieczorem, pracę przy komputerze przerwała wizyta Elwiry. - Agnieszka, mamy coś dla ciebie – powiedziała, uśmiechając się. - Co takiego? - Pokaż jej - zwróciła się do Pawła, który zaraz podszedł do mnie i pogłaskał po policzku. Zrobiło mi się miło. - Ulotka informacyjna dla małych dzieci. Po pierwsze - w każdej sytuacji zachowaj szczególną czujność i ostrożność. Po drugie - absolutnie niczego nie przyjmuj od nieznajomych, nie zwracaj też uwagi na ich zaczepki. Po trzecie - dziecko nie może palić. Na razie to wszystko, resztę przejrzyj sama – powiedział, podając kolorową ulotkę. Rzeczywiście później się przydała, bo pewnego dnia, podczas długiego marszu do akademika, zaczepił mnie starszy mężczyzna z propozycją podwiezienia i natychmiast bez problemu odmówiłam. Właściwie w całym tym dramacie, przynajmniej na początku, miałam bardzo dużo szczęścia - była nim mianowicie spora ilość młodych, starszych i nieskażonych jadem życzliwych ludzi, których na szczęście wtedy nie brakowało. - Ja też wam coś pokażę, poczekajcie – powiedziałam i wyszłam do przedpokoju. Z pawlacza wyjęłam „traktory”, czerwoną kurtkę i szybko przebrałam się w łazience. - Jak wam się podobam? – spytałam z dumą. - Matko! Co to ma być?! – Elwira niemal krzyknęła, i podskoczyła na łóżku szeroko otwierając przy tym oczy ze zdziwienia. Paweł tylko się uśmiechnął. - Kupiłam dziś na bazarku. Prawda, że super? - Koszmar – Elwira westchnęła. - Nie przesadzaj, Elwirko. To, jak? Idziemy dziś na dysco?
Styczeń 2015
59
- Nie wygłupiaj się. W tym przebraniu? Obciach! W tej kurtce wyglądasz jak dziecko, i jeszcze te buty... do piwnicy wrzucać węgiel albo do roboty – najlepiej na pole i to ciężką, gliniastą glebę. - No wiesz co?! – żachnęłam się. – W butach mam wreszcie wymarzone metr siedemdziesiąt sześć. A tak w ogóle, co ty chcesz od kurteczki? Ładna, czerwoniutka... Hm... Może powinnam kupić czarną? - Przestań się rozrzucać, bo nie myślę znowu dawać ci pieniędzy. Poza tym, jak ty to sobie wyobrażasz? Twoja mam niedawno zmarła, masz żałobę i z dyskoteką wyskakujesz?! Paweł, powiedz jej coś, bo ja już nie mam siły. - Spoko, mała – powiedzia, i poklepał mnie po plecach. - Jeszcze pójdziemy, zobaczysz, tylko później, teraz nie wypada. - Ale moja mama żyje, o co wam chodzi? - Taa. Żyje. Weź idź lepiej do lekarza i mnie nie denerwuj – syknęła Elwira. - Ja już jej dawno o tym mówiłem, jak tylko wróciła ze szpitala od mamy, była pobudzona. Dziwne to, cholera – wtrącił Paweł. - Idę. Do jutra kochanie – powiedziała Elwira i pocałowała mnie w policzek. Wieczorem położyłam się na łóżku obok Pawła. Położył mi rękę na brzuchu i uśmiechnął się. - Brakuje mi seksu – szepnęłam, i wyciągnęłam do góry ręce za głowę. - Mi też. Masz taki ładny, delikatny brzuszek – powiedział i położył na nim rękę, następnie zaczął delikatnie głaskać opuszkami. Uśmiechnęłam się zalotnie, przewróciłam na bok, ale już po chwili wspięłam się wyżej – leżałam na nim, tak jak lubiłam. Wtuliłam się całym ciałem w męską powłokę, szczególnie mocno przylgnęłam klatką piersiową i nogami. Każdy milimetr mojej fizycznej konsystencji odczuwał przyjemne ciepło i delikatność drugiej. Miałam go pod sobą, ale mimo że jeszcze nie wszedł, był już jakby we mnie. Po chwili pegaz wzleciał w przestworza. Był silny, biały. Pomimo zawieruchy wzbijał coraz wyżej, wbijał swobodnie w miękkość materii, która za chwilę miała stać się niebytem, a ja trzymałam go kurczowo, chwytałam silniej rozwichrzoną grzywę, i... nagle powietrze przeszył głośny krzyk. - Już nie jesteś mi potrzebny – powiedziałam uśmiechając się, gdy poczułam ukochane odprężenie. Z całej siły zrzuciłam go z siebie i przewróciłam na bok. Obserwując biało-szary sufit czułam jak oczy mi płonęły, zaś sufit zaczął odpływać – wysoko, wysoko. Nagle stał się mocno biały. - Co?! Ja ci dam niepotrzebny – szepnął Paweł. Tym razem pozycje się odwróciły. W zasadzie było mi już wszystko jedno, kto tym razem będzie górą. Totalnie zaspokojona, lekko kołysana narastającym podnieceniem kochanka, spokojnie czekałam na jego przypływ. Tylko w myślach.... maksymalny obrót. Słyszałam znajome dźwięki, głosy: - ILE MAMY CZASU? – spytał. - Za trzy minuty muszę wyjść. Nie rozbieraj się. - Jak to? - Leż, mówię! Zamknij mordę i nie ruszaj się. Ani mru, mru! Ciii... chcę tylko poczuć twoje ciało, wystarczy przez ubranie, kilka ruchów, czuję, naprawdę, że... i.... - Już? - Ile mamy minut? Ile mamy minut? Ile mamy minut? Krótkość, czy głębokość? Ile mamy minut? Ile mamy minut? Po której stronie? Gdzie leży prawdziwa głębia? Wiedziałam. - Cha, cha, cha. - Z CZEGO SIĘ ŚMIEJESZ? - spytał
60
Herbasencja
Wczesnym rankiem, rozładowana, zrelaksowana znowu wkroczyłam w wir pracy, równoległy tor szybkich zmiennych kursów, z przewagą tych do tyłu. Paweł krążył po pokoju, był obok, ale jakby daleko, poza zasięgiem i znowu przestał dla mnie istnieć. Gdy światy zaczęły się mieszać, nastąpiła zamiana ról. Do tej pory to ja raczej dominowałam, oczywiście bez przesady, zaś Paweł był uległym, słodkim chłopczykiem. Po kilku dniach narastających urojeń wielkościowych, Paweł zaczął wcielać się w czułego opiekuna. Chyba mu to nawet odpowiadało. Oczywiście na początku był w szoku - nocna dłubanina na klawiaturze, zbytnia pewność siebie denerwowały, ale z czasem całkowicie zaakceptował mój nowy styl życia. Gdy się poznaliśmy byłam nim wprost oczarowana. To był ideał. Szczupły, ładny, wysoki ciemny blondyn z niebieskimi oczami wyzwolił najdziksze pragnienia. Wcześniej, przed studiami przez pół roku spotykałam się z pewnym doktorantem Politechniki – Grzegorzem, katolikiem, którego poznałam na sylwestrowej prywatce u jednej z koleżanek. Był w zasadzie spokojnym człowiekiem, i to mi nawet bardzo odpowiadało. Seks przedmałżeński absolutnie nie wchodził w repertuar spotkań, zresztą wówczas nie byłam gotowa i wszystko byłoby nawet okej, gdyby nie moja niedojrzałość, zagubienie, kompleksy i totalne skostnienie oraz zarozumiałość Grzegorza. Denerwowała mnie jego pycha – dosyć często podkreślał swoje wykształcenie i wyższość nade mną. Zdawałam sobie sprawę, że nie jest zły i jego zachowanie może wynikać z warunków w jakich się wychowywał, miałam nawet wrażenie, że był bardzo nieśmiały. Nie chciałam pytać o dziewczyny, ale gdzieś wyczuwałam, że w relacjach damsko-męskich nie miał zbyt dużego doświadczenia. A ja? Oczywiście na początku, w sylwestrową noc, dałam ogromny popis tańcząc cudownie w czerwonej, seksownej sukience, totalnie zabawiając towarzystwo, a po lampce szampana to już w ogóle - szał euforii ogarnął wszystkich, Paweł nie mógł oderwać ode mnie swych piwnych oczu. W rzeczywistości byłam potwornie wstydliwa i nieśmiała, i prędzej czy później ta cecha wychodziła. Otoczenie chciało coraz więcej, a ja z czasem, przemęczona dostarczaniem rozrywek, byciem słodką kukiełką, ku wielkiemu zaskoczeniu, najzwyczajniej w świecie kapitulowałam. A może robiło się za nudno, i tak naprawdę to ja więcej wymagałam? Sądzę, że to drugie mogło mieć ogromne znaczenie. Jeśli ktoś mi podpadł -przeważnie od strony charakterologicznej, zawiódł nadzieje miażdżyłam od razu i nieważne, jak długo trwała znajomość, byłam tylko nieszczęśliwym dziec-kiem i to oni musieli mnie zrozumieć, nie ja ich. Grzegorz pochodził z robotniczej rodziny. Samotnie wychowywany przez matkę, był oczkiem nie tylko w jej głowie, ale w ogóle całej rodziny. Wielki pupilek, któremu udało się osiągnąć pewien pułap, przekroczyć nieosiągalny poziom, jakim były studia doktoranckie. Właściwie już po dwóch tygodniach znajomości, a szczególnie po tym, gdy zaczął się wyśmiewać, że ja – dziewczyna ze wsi nie potrafię doić krów, wszystko zrozumiałam: ta znajomość nie była dla mnie, ale miałam nadzieję, że nastąpi poprawa i dalej brnęłam w tę toksynę. Ja z kompleksami, on również, gdyż pod przykrywką nauki tliła się tak naprawdę masa problemów ... Nieciekawa para. Wprowadzał mnie w świat muzyki organowej; zwiedzaliśmy muzea, zaliczaliśmy kolejne wystawy, spotkania młodzieży katolickiej przy kościele św. Stanisława Kostki. Zaprosił mnie nawet do swojego ojca na wieś, gdzie poznałam jego przyrodnie, młodsze rodzeństwo, ale coraz bardziej bolały ostre, krótkie docinki i jego specyficzne poczucie humoru. Ta ciągła kontrola, obawy czy aby czasem nie palnę czegoś głupiego w towarzystwie znajomych działały dosyć nieprzyjemnie, jak płachta na byka. Byłam załamana i z każdym dniem coraz bardziej przerażona panem doktorantem. Niekochana coraz częściej zaglądałam do sedesu z palcami w gardle. Bulimia powróciła ze zwielokrotnioną siłą. Niemal codziennie wydalałam z siebie świat, który mnie nie akceptował i nie chciał. Musiałam się ratować. Ostatecznie po tym, gdy kupiłam kilka bajaderek i zostałam wyśmiana przy herbacie, że śmieci kupuję, stwierdziłam, że tak dalej być nie może i powzięłam zdecydowane kroki. Ku wielkiemu zdziwieniu Grzegorza, przez telefon odmówiłam wspólnego wyjazdu do Krakowa oraz oznajmiłam, że już dalej nie chcę się spotykać. Nie mogłam osobiście mu tego powiedzieć, nie śmiałam spojrzeć w oczy. Bałam się. W końcu przez pół roku oszukiwałam nie tylko siebie, ale przede wszystkim jego. Jednocześnie zrozumiałam, że maski fałszu nie są dla mnie – najzwyczajniej w świecie okrutnie cierpiałam. Każdy nawet minimalny fałsz mierzył, godził
Styczeń 2015
61
boleśnie tylko we mnie. Być może inni nawet czerpali z tego cierpienia energię, ale ja na pewno umierałam. Fałsz mnie przerastał. Nawet jeśli nie zdawałam sobie sprawy i być może nieświadomie podejmowałam pewne złe kroki, gdzieś w środku wiedziałam, że popełniam ogromny błąd, za który jeszcze sporo zapłacę. W pewnych momentach zastanawiałam się, dokonywałam porównań typu: dlaczego tamta, ten gorzej postąpił, więcej „narobił” i mniej zapłacił niż ja? Mimo dobrych intencji doktoranta byłam wykończona psychicznie tą znajomością. Po informacyjnym telefonie przysłał mi zdjęcie z łazienek, gdzie siedziałam uśmiechnięta na ławce pod kolorowym parasolem oraz list z podziękowaniami za miłe chwile i najlepsze życzenia na dalszej drodze życia. Właściwie, tak jak myślałam, szybko ochłonęłam i wróciłam do formy, przynajmniej na tyle, że już nie rzygałam. Za pół roku usłyszałam od jednej z ciotek: - Jak mogłaś tak się zachować, Agusiu? Grzegorz bardzo przeżył wasze rozstanie. To była dobra partia. Z nim miała byś dobrze. Tak się przejął, że podobno chciał nawet rzucić studia, ale matka szybko mu to wybiła z głowy. - Bardzo dobrze, że wybiła – powiedziałam. – Byłam dla niego zbyt szalona. Im wcześniej to zrozumiał, tym lepiej dla nas wszystkich. Miałam dosyć napięć i ciężkich doświadczeń z Grzegorzem. Walczyłam przecież z tym całym, dużym miastem, którego tak naprawdę się bałam. To było jednak okrutne. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że to miasto, w które tak wierzyłam zada tyle bólu. Tak jakbym z małej, cudownej, zielonej łączki została szybko przeniesiona na najbardziej ruchliwą, hałaśliwą ulicę świata, a ja stałam przerażona, samotna wśród szybko przejeżdżających aut. Wymachiwałam w rozpaczy rękoma, krzyczałam, ale nikt się nie odzywał, nikogo nie obchodziło, że chcę coś powiedzieć, każdy miał swoje auto. Walczyłam: ze szlachetnymi bigotkami; starszymi, rozgoryczonymi miłością pannami; zabieganymi i zapracowanymi ludźmi; z tymi, którzy wartości człowieka doszukiwali się jedynie w wielkości portfela i ilości posiadanych nieruchomości; walczyłam z niejednoznacznymi propozycjami starszych, przeważnie żonatych mężczyzn; z odległościami i międzyludzkimi barierami. Najgorsze były w zasadzie te pierwsze – bigotki. Przeważnie ślęczały w swych, jasnych, dobrze znanych labiryntach, ziały jadem wokół, godząc w najmniejszą ludzką słabość bez doszukiwania się przyczyn. Nie miałaś babci lub cioci po której dostałabyś mieszkanie byłaś zerem. Nie miałaś pieniędzy byłaś zerem – też pluły, a jeśli jeszcze wykształcenia brak, to porażka – miażdżyły na miejscu, inteligencja bez papierka dla nich nie istniała, nie rozumiały i nawet nie próbowały zrozumieć. Oczywiście swych przywar najczęściej nie widziały, jakby na stałe miały zamontowaną czarną klapę na oczach. Sfrustrowane panny trochę mnie przerażały. Przeważnie się kłóciłyśmy. Nastawione anty do dzieci i rodziny, czy najczęściej i w głównej mierze do mężczyzn po prostu dziadziały – nierzadko traciły kobiecą wrażliwość i delikatność zastępując je jadem goryczy i przesadnej pewności siebie, pod którą tak naprawdę kryło się jedynie ogromne zniechęcenie. Z dwuznacznymi propozycjami panów nawet dobrze sobie radziłam, po prostu odmawiałam kolejnego spotkania, urywałam szybko kontakt telefoniczny. Czasem zdarzyło się przez jakiegoś zmienić adres zamieszkania, ale ogólnie nie miałam większych problemów – podobno, jeśli potrafiłam miażdżyć wzrokiem. Najfajniejsze były spełnione, szczęśliwe mężatki albo te w konkubinacie czy rozwódki, którym trochę życie dokopało i wolały nie kąsa, bo znały doskonale cierpienie. Tych ostatnich w tym wielkim mrowisku było jednak jak na lekarstwo. Miałam dosyć. Fantastyczne miasto wcale nie okazało się takie słodkie, jak przypuszczałam w pierwszej chwili, wybawiciel nie nadchodził i jeszcze przez długi okres czasu trwała moja adaptacja. Oczywiście spotykałam po drodze wielu, życzliwych, mądrych ludzi, ale ich szlachetne porady na niewiele się zdały. Sama musiałam dojrzeć, przeżyć, doświadczyć, nawet jeśli miałabym przypłacić oparzeniem. Chciałam na własnej skórze wszystko poczuć. Wszelkie suche wywody, teorie i morały przechodziły obok niczym spora ilość wody wylana na gąbkę – ściekały na podłogę, a ja szybko wysychałam.
62
Herbasencja
Paweł był całkowitym przeciwieństwem Grzegorza. Młodszy ode mnie, nie skażony utartymi szlakami, schematami, przeświadczeniem własnej wszechmocy, bardzo mi zaimponował. Matkowałam mu momentami, oczywiście bez przesadnej zaborczości, ale i on czasem przyjmował rolę ojca. Wprowadzał w nowy, luzacki świat, uczył grypsów i nieznanych pojęć, odkrywał nowe karty i zapachy. Przy nim czułam się wolna, niczego nie narzucał, a jeśli już, robił to w sposób niezwykle delikatny. Nawet, gdy powiedziałam coś głupiego, banalnego, lekko poklepywał mnie po plecach i mówił czule: - Spoko, mała. Oj, mała. Nie przejmuj się. Czasem denerwował go mój zbyt duży temperament, wybuchowość i przekonanie, że to ja mam rację, ale zawsze wychodziliśmy z takich sytuacji gładko, jeśli nawet były zgrzyty, to szybko się godziliśmy, a ja mrugałam oczkiem. Przez trzy miesiące na pozór obojętnych, błahych rozmów w naszych oczach tak naprawdę czaiło się wzajemne pożądanie i zastanawianie, kto zrobi ten pierwszy krok. Wewnętrzny, młodzieńczy zapał i poziom hormonów nagle zaczęły mnie rozsadzać, a Paweł okazał się sporej wielkości, słodkim batonem, na którego rzuciłam się łapczywie. Pewnego wieczoru, gdy oglądał „Chłopaki nie płaczą”, usiadłam na jego łóżku i głośno westchnęłam, a on chrząknął. Westchnęłam, on chrząknął i powiedział: - Może wreszcie zapytam, jak w filmie: bzykasz się od razu, czy trzeba z tobą chodzić? Roześmiałam się głośno i... po chwili razem zaczęliśmy odkrywać nieznane lądy i morza. Różowe okulary totalnie przesłoniły ciężki, okrutny, szary świat. Wokół zaczęły świergotać kolorowe ptaszki. Zawaliłam semestr - czekała mnie poprawka z farmakologii, ale przecież byłam szczęśliwa, zakochana, uzależniona od endorfin i wszystko inne oprócz Pawła miałam po prostu gdzieś. Na początku to ja byłam tą bardziej zaangażowaną. Kochaliśmy się do upadłego, chodziliśmy do kina, szaleliśmy na dyskotekach, piliśmy piwo, w pokoju oglądaliśmy horrory, komedie i słuchaliś-my hard rocka. Paweł lubił również techno, którego ja nie cierpiałam, ale gdy tylko się pojawiałam w mieszkaniu Miecia, zaraz włączał moje ulubione dźwięki. Miał oczywiście wady. Na początku, w stanie miłosnej euforii, najwyższej ekscytacji nie przeszkadzały mi jego opowieści o marihuanie, ani to, że się mało uczył, ostatecznie z nauką sama zaczęłam mieć problemy. Pewnego wieczoru jednak, gdy siedział na łóżku, wyjął z małej szafki wąską, brązową lufkę i zaczął palić trawę. - Spróbuj – powiedział uśmiechając się. – Zobaczysz, jaki świat jest inny, wszystko zaczyna nabierać innych barw. Nie umiałam się zaciągać, ale spróbowałam. Zakrztusiłam się i zaczęłam dusić. Po kilku nieudanych zaciągnięciach doszedł do wniosku, że szkoda tego cudownego środka i dalej palił sam. - I co? Wzięło cię? – spytał. - Nie wiem – wzruszyłam ramionami. Nagle szybko podbiegł do okna i z błyskiem w oczach zawołał: - Chodź szybko, chodź. Zobacz jak bardzo białe są samochody, widzisz? Być może narkotyk nie zadziałał tak mocno, bo samochody nadal były dla mnie brudne, szare, niewyraźne, ale udałam i potwierdziłam, że rzeczywiście są bardzo białe i czyste. Po chwili znowu usiadł na łóżku, spojrzał na mnie przenikliwie i zaczął głośno się śmiać. Wyglądał okropnie. Byłam przerażona. Bałam się. Przypominał dzikie bydlę, na którym malował się totalny, obrzydliwy obłęd i w ogóle mi się nie podobał. Jakże tęskniłam wtedy za jego delikatną, cudowną twarzą. - Z czego się śmiejesz? – spytałam poirytowana. Zaczął śmiać się jeszcze głośniej. - Uspokój się! – krzyknęłam. – To nie jest śmieszne, idioto! Jak ty wyglądasz?! Trochę się uspokoił, ale jeszcze momentami w pokoju rozlegał się głośny, irytujący śmiech. Narkotyk widać nie podziałał na mnie tak mocno, jak na niego. Po tej akcji wiele się nauczyłam, a okropna twarz otumanionego marihuaną Pawła głęboko zapadła w pamięci i na zawsze odrzuciła jakiekolwiek ciągotki do narkotyków. Miałam żal, a właściwie to miałam żal do bestii, która tak brutalnie i nagle zabrała cudownego chłopaka. Poza tym odkryłam, że to świństwo może mieć zły wpływ na figurę i nie tylko. Tuż przed samym snem, łapczywie rzuciłam się na wysuszone, wczo-
Styczeń 2015
63
rajsze kanapki z błyszczącą od topniejącego tłuszczu kiełbasą, które teraz wybornie smakowały i przypominały mojego ulubionego, wędzonego łososia. Jednak obawa przed rewolucją żołądkową, przybraniem na wadze, a wręcz śmiertelnym zatruciem zwyciężyły. - Ostatecznie świeżego, wędzonego łososia zawsze można kupić – myślałam. - A substytut w postaci starej, nieświeżej kiełbasy jest totalnie niezdrowy. Następnego dnia, totalnie wcieliłam się w rolę mamusi i z większą niż dotychczas zaborczością i agresją udzieliłam Pawełkowi głośnego, umoralniającego wykładu na temat jego wczorajszego wizerunku po „cudownym” środku. Od tamtej pory przestał snuć ekscytujące opowieści o trawie i nie palił, przynajmniej ja nic o tym nie wiedziałam. Po pół roku ekscesów i erotycznej fascynacji, różowe okulary opadły, a świat znowu nabrał realnych barw i kształtów. Paweł przestał mi imponować, zrozumiałam, że przewyższam go intelektualnie o jeden poziom, w dodatku drażnił mnie jego stosunek do studiowania – zbyt mało czytał, prawie w ogóle się nie uczył. To ostanie najbardziej mi przeszkadzało, po prostu nie przepadałam za leniuchami. Sama lubiłam się uczyć, więc ostatecznie przejrzałam na oczy i zrozumiałam, że żarty się skończyły. Na trzecim roku jeszcze doszły: cudowna psychiatria, neurologia i geriatria, rzuciłam się w wir nauki i dosyć szybko zapomniałam o wcześniejszych wybrykach. Gdy moje oczarowanie opadło, Paweł wręcz przeciwnie - rozkochany maksymalnie cierpiał, nieco się zaniedbał i tyle z tego szczęścia było. Oczywiście nadal bardzo go lubiłam, urządzaliśmy spotkania dla rozładowania napięcia, ale już nie było tak jak wcześniej. Myślę, że w tamtym okresie oboje byliśmy nieco nieszczęśliwi. W przypadku Elwiry, role również się odwróciły. Gdy zaczęłam za wysoko „latać”, podobnie jak Paweł, również zmieniła taktykę, oczywiście z uwzględnieniem odmienności płci i wynikających z tego zachowań. Poznałam ją wcześniej, przed studiami, w medycznym studium policealnym, które prowadziły siostry zakonne. Mieszkałyśmy w jednym pokoju. Na początku była bardzo nieśmiała, a ja powoli wprowadzałam świeżą imigrantkę (choć właściwie miała polskie korzenie) w zakamarki tajemniczego, nocnego życia stolicy - chodziłyśmy na dyskoteki, a potem nocowałyśmy u Miecia, bo do zakonnic nie można było wrócić po dwudziestej drugiej. Gdy po dwóch tygodniach nauki w studium dowiedziałam się, że Akademia otwiera nowy wydział, szybko złożyłam tam podanie. U zakonnic bardzo mi się podobało - dosyć wysoki poziom, moralny rygor bardzo mi imponowały; tajemniczość i specyficzny urok starej kamienicy, w której mieściła się szkoła z internatem również pociągały, poza tym bardzo przywiązałam się do Elwiry, innych dziewcząt a nawet uśmiechniętych zakonnic, ale perspektywa profitów na wyższej uczelni (miałam na myśli głównie stypendium, dodatki finansowe) zwyciężyły. Rozmowę kwalifikacyjną przeszłam bez problemów, pomimo zdziwienia niektórych egzaminatorów historią na świadectwie dojrzałości - preferowane były raczej nauki przyrodnicze. - Ale historia na maturze? – narzekał z posępną miną jeden z doktorów. - Ale ja wiem czego chcę – odparłam w myślach. I tak, przy odrobinie dyplomacji, wrodzonych talentach znalazłam się na drugim miejscu w tabeli przyjętych. Z Elwirą nadal utrzymywałam kontakt. Ona również wiedziała czego chce. Niepewne siebie jednostki często, na początku, chwytają się tych, którzy dobrze znają szlaki, potem biorą za rękę bardziej pewnych, aż w końcu same zaczynają kroczyć, jeśli są szlachetne podają później rękę innym, następnie znajdują równoważne punkty i wszystko obraca się jak w zegarku; wskazówki przechodzą wyżej; zmieniają się strony świata. Doskonale rozumiałam Elwirę. To było naturalne. W pokoju u Miecia dalej pisałam pracę licencjacką: „Mamusiu, jeszcze muszę Ci coś napisać, nad czym bardzo ubolewam. Otóż bardzo mnie denerwuje zachowanie niektórych pielęgniarek. Oczywiście są mądre, świadome panie z powołania, które chodzą uśmiechnięte, nie zazdroszczą, pomagają stażystom, studentom i lekarzom, kochają pacjentów, bo wiedzą, że żyć mogą, a nie muszą.
64
Herbasencja
MATRIKS REAKTYWACJA! Chcę. Mogę. MATRIKS AKCJA! Muszę. Ale są również takie, którym zawód chyba się znudził albo bardzo zmęczone pracą nie kochają ludzi. Dla tych ostatnich najważniejszy jest pieniądz i przeżywają pracę okropnie, bo wiadomo, zarobki marne, więc wyżywają się na innych i udzielają złej energii otoczeniu. Zawsze uważałam, że jeśli bardzo narzekają na zawód w którym o drugiego człowieka chodzi, to niech zmienią profesję, bo szkoda pacjentów i takich pań również. Do zawodu nie można się przymuszać, a szczególnie tam gdzie o życie chodzi. Ja zdaję sobie sprawę Mamusiu, że panie pielęgniarki lekko nie mają, zawód ciężki, pensja nieproporcjonalna do wysiłku i mogą z jednej strony czuć się gorzej, niedowartościowane, ale klasę to i w biedzie mieć można i być zadbaną. I znęcają się niektóre nad moją przyjaciółką Elwirką, wartościową, młodą, stażystką z Litwy. Dziewczynka załamana po prostu, męczy się i dołuje ją ludzka podłość, która do zawodu zniechęca. Wiadomo Mamusiu, że jak taka stażystka do pracy przyjdzie, to nie od razu wszystko musi wiedzieć, doświadczenia brakuje, a panie z motywacją pieniądza dołują tylko bidulkę. Należy wtedy pomóc takiej dziewczynce, tylko, że jak niektóre panie mają problem to i same uczyć nie potrafią, tylko zazdrościć, że dziewczynka śliczna, zadbana i w ogóle. Wykorzystują ją maksymalnie na tym stażu, Mamusiu. Otóż podczas pewnego dyżuru, jadły cukiereczki, które dostały od pacjentów, a biednej dziewczynki nie poczęstowały. Wyobrażasz sobie Mamusiu? Następnie jedna mężatka kazała Elwirce zrobić na dyżurze aż sześć lewatyw, a sama poszła na plotki do koleżanki. Była też akcja z inną, młodą stażystką, którą to poznałam dzięki Elwirce. Mianowicie, gdy chciała o coś zapytać albo nie umiała czegoś wykonać to panie odpowiadały, że jak nie umie, to one powinny za nią brać pieniądze. Co za znieczulica, Mamusiu! Jestem tylko bardzo ciekawa, czy panie tak od razu, na początku swej pracy we wszystkim były dobrze zorientowane? Nawet lekarz po studiach, ze znajomością anatomii i innych nauk nie potrafi wielu spraw zrobić, a co dopiero młoda, niedoświadczona pielęgniarka”. Tydzień trzeci W trzecim tygodniu pisania dalej chodziłam do akademika, czasem jeździłam tramwajem i nadal zostawiałam w bibliotekach listy do pana dziekana i Alma Mater. Wtedy to w tramwajach, jak grzyby po deszczu, nagle zaczęli wyrastać moi dawni znajomi. Był kolega Hubert, który interesował się medycyną niekonwencjonalną i dziwił się, że studiuję pielęgniarstwo. „Wiwat medycyna konwencjonalna! Wiwat medycyna niekonwencjonalna!” – pisałam później w akademiku. W tramwaju spotkałam również koleżankę Ewę – studentkę stosunków międzynarodowych na SGH, wielką miłośniczkę Biblii. - Po wymianie serdecznych uśmiechów i wstępnych powitań zaczęłam szybko opowiadać o swojej pracy. - O zaburzeniach psychicznych? – spytała z uśmiechem. - Tak. Teraz jestem na etapie Borderline... wiesz, ryzykowny seks, pochopne wydawanie pieniędzy, autodestrukcyjne działania. - Z pogranicza życia i śmierci? - Dokładnie. - Powinnaś obejrzeć „Przerwaną lekcję muzyki” – znowu się uśmiechnęła. Wiedziałam co oznacza ten uśmiech, jak i podejrzliwość bystrych, inteligentnych oczu.
Styczeń 2015
65
„Mamusiu! Tak cierpiałam, gdy zmarła księżna Diana. Karol chyba jej nie kochał, nie spojrzał prawdzie w oczy, a potem ona tak pospieszyła z tym kochaniem, że uderzyła w słup bidulka. Szkoda tylko, że ją tępili za to niedostosowanie do pałacowych reguł. Z salonem nie tak łatwo wygrać Mamusiu. Zginęła biedna przez tych z fleszami, zapłaciła za chwilę wolności. Co za ohyda Mamusiu, tak w intymne sprawy, prywatność drugiego ingerować. Brak mi słów na ten konserwatyzm, wścibstwo. Brak słów Mamusiu. Płakałam bardzo, jak jej pogrzeb oglądałam. To była prawdziwa dama. Czytałam autobiografię, śledziłam wywiady. Doskonale ją rozumiałam Mamusiu. Serce na dłoni, głębokie spojrzenie. Wiwat Lady Diana! Wiwat Anglia! Wiwat Scotland Yard! Wiwat Sherlok Holmes! A później odeszła też Matka Teresa. Cudowna istota. Razem z jej siostrzyczkami łuskałam wszy alkoholikom, prałam i roznosiłam zupy biedakom. Siostry rozmawiały przeważnie po angielsku, ale znały też trochę język kraju, w którym mieściła się placówka. - Co to znaczy again? – pewnego dnia, spytałam jedną z nich. - Jeszcze raz. - Again. - Jeszcze raz. - Aga... Spojrzałyśmy na siebie i głośno się roześmiałyśmy. Fajne, pracowite siostry, Mamusiu. Nawet myślałam żeby wstąpić do misjonarek, ale po szczegółowym wywiadzie przeprowadzonym przez matkę przełożoną – młodą, śliczną hinduskę, usłyszałam, że zbyt poraniona jestem i absolutnie nie widzi mnie na pokładzie życia zakonnego”. W tramwaju pojawił się również artysta malarz, grafik, który oprócz paru prac olejem, rysował przeważnie dziwne postacie bez twarzy. - Ha! Ha! – roześmiał się. – Witam szanowną studentkę. „JESTEM DIABŁEM! – skromna jak święta Agnieszka, a diabeł w niej mieszka. JESTEM ŁASKAWA! – Agnieszka łaskawa wypuszcza skowronka z rękawa”. Artysta dosyć często odwiedzał Miecia. Przyjaźnili się. Przeważnie przychodził z butelką whisky i opowiadał opowieści o UFO, tajnych agentach i swych artystycznych spotkaniach. Mimo pewnej dozy strachu, płynącej z historyjek, najbardziej przerażał mnie wyraz jego twarzy: policzki przeważnie pałały czerwienią, w oczach czaił się szaleńczy błysk, a uśmiech bardziej przypominał wygłodniałego wampira, niż diaboliczny, seksowny uśmiech Jacka Nicholsona z „Lotu nad kukułczym gniazdem”. Oprócz grafiki, UFO i innych wytworów wyobraźni, miał też obsesję na punkcie heraldyki. Pewnego dnia rozpoczął dochodzenie i, ostatecznie, po miesiącach intensywnej pracy ustalił, że moja rodzina wplata się w „Doliwę”. Na początku nawet mnie to rozbawiło, gdyż wcześniej o tym nie myślałam, nigdy nie się zastanawiałam nad herbami, ale później artysta mi zaimponował, zwłaszcza z tym dochodzeniem. Owszem, dosyć często słyszałam, że w mojej wiosce istniała szlachta z dziada pradziada, ale traktowałam te pogłoski na zasadzie żartobliwych, dodających animuszu anegdot, zaś tytułowanie mojego ojca „szlachcicem”, odbierałam bardziej, jako sposób określenia jego zachowania niż fakty historyczne. W środę, gdy jechałam do akademika z kaszanką – ostatnim, mamusinym zapasem jedzenia, który znalazłam w zamrażarce Miecia, w tramwaju spotkałam kolejnego, dawnego znajomego – inteligentnego złodzieja. Poznałam go na imprezie u jednej z koleżanek. Daniel był w miarę ładny, piekielnie inteligentny i oczytany.
66
Herbasencja
Wiedziałam również, że interesuje go polityka, więc od razu, gdy tylko go zobaczyłam, z zawrotną prędkością zaczęłam rzucać piorunami w polityków. - O! Kurwa! Instalacja pękła? – spytał po moim wstępnym monologu. - Tak – odpowiedziałam, chociaż wtedy nie wiedziałam, o co mu chodzi, ale jedno było pewne: po jego słowach, wokół rozlała się ogromna jasność i to ja byłam jej przyczyną. Byłam w centrum wszechświata i pociągałam za sznureczki marionetek. Potem znowu opowiadałam, a Daniel raz po raz przerywał cichymi pomrukami:” Mhm”, „Tak, tak”. - Może zechcesz wpaść do mnie na herbatę, ja już będę wysiadać, zapraszam, co ty na to? - Okej. - Mieszkam z Izą – mówił w drodze. – Studentka piątego roku geografii. Mamy trzymiesięcznego synka. - Iza? O niej jeszcze nie słyszałam. To która już z kolei, bo się pogubiłam? - Trzecia. - A jak tam Ania? - Na Anię płacę alimenty, jestem przecież ojcem – powiedział z dumą. - Lidka dobrze sobie radzi. Ma nadzianych staruszków w Sopocie, więc na brak opieki raczej nie narzeka. Z Agatą..., wiesz, którą poznałaś u Gośki, dałem sobie spokój. Kawał kurwy, jak się później okazało. W mieszkaniu Daniela zobaczyłam długonogą brunetkę z cudownym, jasnowłosym cherubinkiem o tłuściutkich, okrągłych policzkach i dużych, błękitnych oczach. Leżeli na rozłożonej kanapie, w pokoju gościnnym. Iza spojrzała na mnie z wyraźnym niepokojem w oczach, niczym samiczka wyczuwająca niebezpieczeństwo. - Spoko – powiedział Daniel, unosząc w górę rękę. – To moja znajoma - Agnieszka. - Iza – brunetka uśmiechnęła się lekko, wyciągając rękę. - Miło mi – powiedziałam, zbliżając się do łóżka. - Śliczny. Jak ma na imię? - Patryk. - Piękny. - Dziękuję – brunetka znowu odpowiedziała, tym razem z większym uśmiechem. - To jak? Czego się napijesz Agnieszko, kawy czy herbaty? – spytał Daniel. - Jeśli możesz, to herbatę proszę. Aha. Zupełnie zapomniałam. Mam trochę wiejskiej kaszanki. Może macie ochotę? - Dziękuję, ja nie – odparła szybko brunetka. - Jak najbardziej skosztuję. Chodźmy do kuchni. Przepraszam, kochanie – Daniel puścił oczko do brunetki. Odsmażył kaszankę z cebulą i zrobił herbatę. Zjedliśmy z wielkim apetytem, i rozmawialiśmy jeszcze trochę. Przeważnie obrzucałam błotem polityków, głównie prezydenta, ale też Jana Pawła II i jego papamobile. Daniel mnie doskonale wkręcał dla poparcia swych idei. Zdawał sobie sprawę z mojego stanu i doskonale to wykorzystywał. Nie był głupi. - A jak myślisz? Widziałem jak wczoraj jechał z tymi światełkami, ochroniarzy to tam z dwunastu, a wielka dama nie nadąża z zakupami. - Mówisz?! Czyli nic się kurwa nie zmieniło. Papa jak przyjedzie to też wielki aktor i nic więcej, tylko brawa bić i wołać : Niech żyje król! Wszyscy skurwysyny. Daniel uśmiechnął się i wypuścił kolejny kłąb dymu z papierosa. Był maleńkim paluszkiem kamiennej postaci, którą widziałam we wcześniejszych wizjach, w pokoju Pawła. W późniejszym okresie miałam się przekonać, że jest ich znacznie więcej. A Daniel? Zrobił kolejne dziecko innej dziewczynie, która omal nie popełniła przez niego samobójstwa. Wtedy to zrozumiałam, że Daniel był po prostu jedną z wielu kamiennych postaci, na jakie natknęła się moja osoba i z życzeniami wszystkiego najlepszego wyruszyłam do akademika, gdzie kontynuowałam dzieło: „Mówię Ci Mamusiu, że już siły nie mam z tymi politykami. Niech się wreszcie taki obudzi, jak mu życie miłe, bo źle skończy. Czuję to na odległość. Kraj zginie, nędza się rozejdzie na dobre. Smutni studenci, smutne pielęgniarki, lekarze, nauczyciele, rolnicy. Ale skoro delikwent tylko
Styczeń 2015
67
w siebie patrzy i się obżera byle nie spaść z piedestału, to wiadomo co nastąpi. No chce zabić, Mamusiu, ojczyznę obżarstwem i egoizmem. Ciekawe czy potrafisz latać? Jeśli tak, to zapraszam na Grochowską – umyjemy tych z wszami, opatrzymy śmierdzące rany, a jeśli nie to pomagaj inaczej, pokaż co potrafisz. Panie prezydencie! Jeśli miałby pan ochotę porozmawiać na temat elementu „zmienialnego” to jest figury, bardzo chętnie porozmawiam, bo doskonale na tym się wyznaję. Natomiast w przypadku pana elementu „stałego” – opalenizny, też panu bardzo chętnie opowiem. Otóż ostatnio kupiłam czapeczkę z daszkiem. Rączki chronię białą bluzeczką z długim rękawem, do tego spódniczka za kolanka, aby szło się wygodniej i żeby kierowców zaoszczędzić, dżentelmenów, którzy na pasach przepuszczają i przepisy znają. Jeśli zaś chciałby pan zagrać ze mną w tenisa ziemnego, ucieszę się ogromnie, bo w szkole średniej opanowałam technikę trzymania rakiety - wbrew pozorom nie prosta sprawa i bardzo chętnie poznałabym kolejne etapy tej cudownej gry. Chyba, że pan woli Ping Ponga, również nie mam nic przeciw. W szkole podstawowej zostałam wicemistrzem. Z pewnością zajęłabym pierwsze miejsce, ale niestety zjadła mnie trema. Poza tym w tenisa stołowego, aż trzy razy pokonałam mojego chłopaka - za każdym razem z wynikiem trzy do jednego, choć w ostatniej rozgrywce na jego prośbę „spuściłam” na dwa do jednego, bo pogroził, że już grać nie będzie. Wiwat mądrzy politycy! Wiwat głupi politycy! Wiwat dyplomaci!” Wieczorem wróciłam do Miecia i powiedziałam do Pawła. - Jutro Boże Ciało, jadę na wieś. – Paweł? – dodałam po chwili. - Tak? - Piszę powieść. - To w końcu powieść, czy pracę licencjacką? – uśmiechnął się. Odwzajemniłam uśmiech. - Zamieszkam na wsi i będę pisać. Będę mieć Pograbka i dzidziusia. - Nie rozśmieszaj mnie mała. Ty lepiej skończ studia. Co jeszcze chcesz powiedzieć? W tej chwili przed oczami wyrosła wioska z drewnianymi domami i małym dworkiem otoczonym drewnianym płotem i pojedynczymi sztukami wysokich brzóz. Szłam w obcisłym, eleganckim, szarym płaszczu i ulubionej spódnicy w czarno – szarą kratę. Wiatr rozwiewał długie włosy. Dotknęłam płotu. Z szacunkiem, najbardziej wyszukaną delikatnością i czułością przejechałam palcem po omszałej powierzchni jednego szczebla, po policzku stoczyła się duża kropla. W tej chwili podeszła do mnie otyła kobiecina w kwiecistej chustce na głowie. - To panienka już z nauk wróciła? – spytała. - Tak – uśmiechnęłam się delikatnie. Później siedziałam przy kominku na kolanach mężczyzny - obejmował mnie czule silnymi, potężnymi ramionami. Miałam na sobie białą bluzkę na szerokie ramiączka, ukochaną czerwoną, dziecięcą kurtkę i ogromny brzuch. - Będę mieć Pograbka i dzidziusia, zobaczysz – zwróciłam się po chwili do Pawła. - „Kuśtyczka”? – spytał, uśmiechając się. - To jeszcze brakuje koszulki z dziurką, ale zdaje się, że tę ostatnią już masz i to bardzo naturalną. Wyszłam do łazienki. Założyłam obcisłą bluzkę z eleganckim, karbowanym dekoltem, natapirowałam włosy bardziej niż zwykle, usta pomalowałam błyszczykiem i niczym królowa Elżbieta I ruszyłam dostojnym krokiem do pokoju. Spojrzałam dumnym wzrokiem na Pawła, wyprostowałam się i powiedziałam grubym, donośnym głosem: - Mylisz się. Piszę. Jestem dziewicą. Narodziłam się na nowo. Po trzech tygodniach pisania pracy licencjackiej doszły jednak mniej przyjemne sprawy. Otóż przez małe dziurki, które licznie wysypały na ścianach w łazience Miecia, nagle ktoś zaczął mnie
68
Herbasencja
śledzić. Gdy wchodziłam do tramwaju, albo autobusu zdawało mi się, że znajdujący się tam ludzie trzymają bomby w teczkach albo w torbach, że zaraz będzie wielkie buuum! Doszły też urojenia gwałtu - okropne męczarnie, głosy, trzaski... Poza tym od momentu wypadku mamy, schudłam dziesięć kilo i teraz wyglądem przypominałam już modelki z kolorowych pism. Wokół byli jacyś agenci. Dobrzy – głównie muzycy pilnowali mojej „pracy”, przecież miałam ważną misję do przekazania, chciałam pokazać ludziom, jak bardzo Bóg ich kocha. Ale też byli źli agenci – ci stanowili zagrożenie, przeważnie trzymali bomby w torbach i wywoływali we mnie okrutny lęk. - Musimy zrobić weki – mówiłam do przyjaciela. – Oni są wszędzie, nie będziemy mogli wychodzić, w windzie też siedzą. Słyszysz? Przyjechała, tam czai się agent, to jest jeden z nich. Nie pozwolą nam wyjść. - Agnieszka, idź do lekarza – odpowiadał. Po pięciu tygodniach, moja praca była gotowa prawie pięćset stron zapisanych na dyskietce. Wszystko co siedziało w mojej głowie, zostało przelane na papier. Tego dnia, gdy skończyłam pisanie, do Miecia przyszedł Adaś z dołu i otworzył szeroko oczy. – Ale kwiatki! – zawołał. Na środku pokoju, na podłodze leżała spora sterta kapci i butów, które pozbierałam z całego mieszkania. Obok, leżała niemała ilość przeróżnych książek. Małe znicze wokół tego składowiska tworzyły świetlisty okręg. Na samym środku kapci, leżała pusta, biała kartka z tytułem pracy licencjackiej i pieczęcią pani profesor, nieco dalej fotografia z całunem turyńskim i dyskietka. – A co to jest? – zapytał Adaś. – Moja praca licencjacka – odparłam z uśmiechem. – Hm... – westchnął – Jaki tytuł? – „Udział rodziny w prowokowaniu zaburzeń psychicznych”. – No... tak... To jeszcze dobrze by było zrobić zdjęcie. Kiedy obrona? – uśmiechnął się. Tego samego wieczoru w łazience, znowu ich widziałam i słyszałam: matkę, ojca, ciotki, wujka. „Ona nie nadaje się do życia”. „Nie masz prawa żyć godnie!” „No tylko dworek fortepian i książka, nic więcej”. „Niedostosowana”. „Przytyłaś! Znowu schudłaś!” „Nie dostaniesz się dalej”. „ Nic nie potrafisz! Kasia już od dawna piecze ciasta!” Kilka kropel wody z kranu ściekło mi na nacięte nadgarstki. Wzięłam pasek od spodni, zrobiłam pętlę na szyi, po czym weszłam na krzesło. Zobaczyłam przed sobą małą sześcioletnią dziewczynkę w białej sukieneczce na ramiączka. Uśmiechała się do mnie ironicznie. – Odejdź! – krzyknęłam. – Była sobie Baba Jaga... – zaczęła nucić. – Odejdź! Już miałam popchnąć krzesło, gdy drzwi do łazienki gwałtownie się otworzyły i ktoś objął moje nogi.
Nie mogłam patrzeć na to bezwładne, leżące obok ciało, a jednocześnie pragnęłam nim być.
Styczeń 2015
69
W SALONIKU
Helena Chaos Do trzech razy sztuka
Marmurowy posąg siedział na krześle przy małym stoliku. Niektórzy znawcy głosili opinię, że to kopia „Myśliciela” Rodina, albo i nawet oryginał. Uważne oko mogło jednak dostrzec, że głowa postaci wsparta jest nie na dłoni, a na blacie stołu. Chodziły nawet plotki, że czasem głowa ta lekko unosi się i z niezrozumiałych powodów opada z donośnym hukiem. Zdecydowanie zaprzeczała temu gruba warstwa kurzu, pokrywająca rzeźbę. - Długo już tak siedzi? – Panna z nacią na głowie cicho spytała zajętą szczotkowaniem włosów Lady Nathien. Lady przerwała na chwilę, spojrzała w górę, kilka razy przewróciła oczami od lewej do prawej i z powrotem, wreszcie, po mozolnych obliczeniach, stwierdziła z pełnym zdecydowaniem: - Od rana. Pani Przecinkowa westchnęła głęboko. Po takim szmacie czasu mało kto już pamiętał, że jeszcze niedawno „Myśliciel” nazywany był po prostu Jakubem i pełnił w saloniku zaszczytną funkcję medyka. Gdyby tylko nie rzuciła tego niefortunnego pytania: gdzie podział się prąd Bezprąda? No i się porobiło. Ponieważ po długich dyskusjach uznano, że bycie Bezprądem jest pewnego rodzaju niedogodnością, jak bycie, na przykład, bezrękim albo bezmózgim, powzięto jednogłośnie decyzję, że Bezprądowi prąd trzeba przywrócić. Oczywiście samego Bezprąda o zdanie nie zapytał nikt. Nikt też nie zwrócił uwagi na malutką Salamandrę, która w jednym z cichych kącików radośnie popijała herbatkę (choć uczciwiej byłoby powiedzieć, że brała w niej kąpiel), wstrząsana przy każdym łyku wyładowaniami elektrycznymi… Oczywiste było, że brak prądu jest problemem natury medycznej, więc kto inny mógł się tym zająć? Jakub z wielkim entuzjazmem klapnął na krzesło, rąbnął głową w stół i tak dotrwał wieczora. - Trzeba mu wysłać jakieś wsparcie. – Gospodyni saloniku znana była ze swej wielkoduszności. – Przyprowadzić Wiedźmę! I wkrótce Wiedźma została przyprowadzona. Za nogi, pupą po podłodze, z rękoma próbującymi uczepić się każdej mijanej brzytwy. Co było do przewidzenia, biorąc pod uwagę z jaką werwą ulotniła się z saloniku na hasło: ktoś musi uratować Bezprąda! Zielarkę podrzucono w okolice bytowania Myśliciela, po czym szybko odcięto jej drogę ucieczki, budując mur obronny z kanap, za którym schowali się pozostali obserwatorzy. Wiedźma, wiedząc, że nie ma już drogi ucieczki, wstała, wygładziła suknię i hardo uniosła w górę podbródek, dzięki czemu prawie przewyższała siedzącego na krześle i zgiętego w pół Jakuba. Odczepiła przytroczoną do paska sękatą różdżkę, wzięła głęboki oddech, zacisnęła zęby i… dźgnęła Medyka pod żebro. Nic. Dźgnęła drugi. Ten sam efekt. Wiedziała już, że będzie musiała spróbować ostrzejszych środków, choć bardzo tego nie chciała. Nikt nie jest w stanie przewidzieć ich konsekwencji. Ale musiała to zrobić. Kto inny, jak nie ona? Zebrała się w sobie, tupnęła nóżką, wsadziła do buzi palec wskazujący, ośliniła go i bez chwili wahania wsadziła Jakubowi do ucha. Posąg ożył tak niespodziewanie, że impet jego przebudzenia poprzewracał kanapową barykadę, co Wiedźma bez chwili namysłu wykorzystała do ulotnienia się ze strefy zagrożenia. Pozostał po niej jedynie lekko nadpalony ślad na dywanie. Jakub wstał, przeciągnął się, otrzepał z resztek kurzu, uniósł palec wskazujący w stronę sufitu i zagrzmiał: - Mam pomysł! ***
70
Herbasencja
- To prawdopodobnie kwestia diety – mówił Jakub, próbując usadzić Bezprąda w krzesełku do karmienia, co wcale nie było łatwe, gdyż, jak już było wspomniane wcześniej, Bezprąd odzyskaniem prądu nie był zainteresowany. – Od niepamiętnych czasów żyje na kozim mleku, brakuje mu witamin, mikroelementów i innych takich. Trzeba jego dietę wzbogacić. - Nakarmy go so… - Nie! – szybko uciął Medyk, z góry wiedząc, co zaproponuje Helena. - To może he… - Nie! – Kolejna propozycja też z góry nie zyskała aprobaty. – Na początek niech będzie… - Zastanawiał się chwilę, wodząc wzrokiem po saloniku, aż jego wzrok padł na bujająca się za oparciem kanapy nać. – Idealnie! - Ał, ał, ał!!! – krzyczała trzymana za zieleninę Pani Przecinkowa, która nic a nic nie zdawała sobie sprawy z tego, co ją czeka. Pewnie wtedy dałaby radę uniknąć smutnego losu… Bezprąd na propozycję zareagował wyjątkowo radośnie. Nie zraziły go ani krzyki, ani wierzganie ofiary. Gospodyni saloniku tylko obserwowała wszystko z konsternacją. - Dobrze, że marchewki odrastają u nas równie magicznie, co kozy…- stwierdziła po wszystkim. Siedzące w krzesełku bobo było zdecydowanie zadowolone. Masowało się po brzuszku i ścierało z twarzy resztki pokarmu. Mimo to, nadal było Bezprądem. - Trzeba mu podać coś jeszcze – myślał głośno Jakub. – Mięso! Ale kto może mieć w saloniku mięso? Oczywiście mięso w saloniku znajdowało się tylko w jednym miejscu: w misce burego wilka. Pech chciał, że akurat było pałaszowane przez wspomnianego. Cóż jednak znaczy strach, gdy w perspektywie jest tak ogromny sukces medyczny, jak przywrócenie prądu Bezprądowi?! Jakub podumał trochę. Wilk zajęty kolacją, to wilk mniej uważny. Takiego wilka łatwiej zaatakować. Ale, nawet jeśli, to sam atak to pół sukcesu. Tu potrzeba zaskoczenia, zwinności i nieuchwytności. Tu potrzebny jest ninja! Choć czarny ninja, zwany dla niepoznaki Tjereszkową, w jasno oświetlonym saloniku wcale nie jest trudny do zauważenia, to zwisając na lince z sufitu może, od biedy, udawać pająka. Nie ma się więc co dziwić, że wilk, który przecież jakoś specjalnie bystrym zwierzątkiem nie jest, nie dostrzegł podstępu. A rozcapierzona pajęczyca schodziła coraz niżej i niżej, aż wreszcie poczuła odór whisky bijący od bestii. Przez chwilę zakręciło jej się w głowie, ale misja to rzecz święta! Obliczyła odległość, ciśnienie, naprężenie, przyciąganie ziemskie i pierwiastek kwadratowy z placków, szybko wyciągnęła dłoń i pociągnęła wilka za ogon! Wilczysko wściekle rzuciło łbem i kłapnęło zębami. Jakie było jego zdziwienie, gdy złapało jedynie powietrze! Otworzyło szerzej oczy, poniuchało chwilę, po czym, zupełnie uspokojone, zwróciło się z powrotem w stronę miski. Ale ta była już pusta. Na mięso Bezprąd nie zareagował już tak entuzjastycznie. Ponieważ za przyczynę problemu uznano delikatne ząbki bobasa, niezbędne okazało się wstępne przerzucie mięsa przez kozę. Może to nie sprawiło, że dziecko nagle nabrało apetytu, ale przynajmniej przeżute mięso łatwiej było przepchnąć przez lejek. Niestety mięso nie pomogło. Lekarz zaordynował więc sałatkę z pokrzyw, prażone mrówki, ser ze sporym, aczkolwiek nieplanowanym przerostem zielonkawej pleśni, zupę z niebieskich szpilek Lady Nathien i wiele innych, równie pomysłowych potraw. Jakub odsunął się o kilka kroków od krzesełka, by ocenić swoje dzieło z dystansu. Bezprąd faktycznie wyglądał trochę inaczej, aczkolwiek zielony kolor niekoniecznie zwiastował rychły powrót prądu. Parę chwil później okazało się, że może prąd nie wróci, ale za to wróciło wszystko, co Bezprąd tego wieczora pochłonął. Łącznie z Panią Przecinkową. I wtedy Jakub przyznał, że czasem spojrzenie z dystansu się przydaje. *** Choć klęska diety lekko podkopała pewność siebie Jakuba, po prostu nie mógł uznać porażki. Dokonał dogłębniejszych oględzin Bezprąda: ostukał, opukał, trzepnął packą na muchy i wkrótce nasunęła się kolejna teoria.
Styczeń 2015
71
- Jemu chyba brakuje miłości. W saloniku zapadła grobowa cisza. Wszyscy wiedzieli, co to znaczy. Co gorsze, wszyscy siedzieli w tym bagnie razem, ponieważ gospodyni, stwierdziwszy wcześniej, że wyleczenie Bezprąda jest od tej pory priorytetem, zakluczyła drzwi, kluczyk zaś wyrzuciła przez okno. Teraz bardzo tego żałowała. - To kto da miłość Bezprądowi? – Medyk powiedział to, czego wszyscy się obawiali, po czym zaczął wodzić lekko już szaleńczym wzrokiem po sterroryzowanym towarzystwie, uwiezionym w jednym pokoju z potrzebującym miłości Bezprądem… Niczym płachta byka, tak i jego wzrok sprowokowała żarówiaście czerwona, lateksowa peleryna Alice Rossi. - Ty! – zagrzmiał, wyciągając w jej kierunku palec zagłady. Alice wykazała się niesamowitą przenikliwością umysłu (albo, w wyniku stresu, jej mózg wspiął się na zwykle niedostępne pokłady wyższej świadomości) i nim Jakub osobiście się po nią pofatygował, odbiła piłeczkę: - Zwierzęta! - Ale co: zwierzęta? – Zdziwiony Jakub zatrzymał się w pół kroku. - No, zwierzęta potrafią kochać bezinteresownie… Oszczędź mnie, weź kozę! – dodała, łamiącym się już głosem. - No dobra, gdzie jest koza? Głośne czknięcie z paszczy wilka uświadomiło zebranym, że z kozą może być przez jakiś czas problem. - W sumie wilk to też zwierzę – zauważył słusznie Medyk. Goście saloniku wpadli w popłoch. Przecież to wilk! Majestatyczny król lasu! Upity w trzy dupy, ale to mało ważne. - Albo on, albo wy – szepnął złowieszczo lekarz. W powietrzu niemalże iskrzyło od napięcia (co jednak nic a nic nie wpłynęło na iskrzenie Bezprąda). Nagle, niczym strzał z armaty, ktoś zakrzyknął: - Kupą na niego! Co tam się nie działo! Meble, ściany, sufit… Pijany i zdezorientowany wilk, jak się okazało, wykazuje dużo więcej talentów, niż trzeźwy i ogarnięty. W kupie jednak siła i już po godzinie na środku saloniku spotkały się dwie grupy: jedna próbująca utrzymać wyrywającego się Bezprąda oraz druga, próbująca przyciągnąć do niego przerażone wilczysko. Już prawie się udało, już było blisko, już prawie zwierzę składało ufny łeb na kolanach małego bobo, gdy nagle, w ostatnim odruchu ekstremalnej paniki, wilk rozwarł paszczę… Bezprąda udało się odzyskać po paru godzinach. Wilk już nigdy nie był taki sam. *** Trzecia próba odbyła się bez świadków. Choć przerażające kwiki i piski przyciągnęły sporo ciekawskich pod zamknięte drzwi, nawet rzut okiem Wielkiego Kreatora nie rozjaśnił sytuacji. Odgłosy pogoni, przestawianych mebli i plaskania gołych stóp nie ustawały przez parę godzin. A potem wszystko ucichło. Na dźwięk kroków Jakuba wszyscy pośpiesznie oddalili się od drzwi, próbując przybrać mniej więcej naturalne pozy. Klamka drgnęła i w blasku światła ukazała się dostojna postać, z wysoko uniesionym podbródkiem. - Panie i panowie, zwierzęta i TY, jedyny i niepowtarzalny Saloniku, przedstawiam wam: oto Zprąd! Na te słowa, zza lekarza wychynął ktoś, jakby znany, a jednak nowy. Jaśniejący energią, strzelający radośnie iskierkami, porażający uśmiechem. - Jak to zrobiłeś? – zapytała zdumiona i pełna podziwu Snowflake. - Okazało się, że to bajecznie proste. Po prostu wsadziłem mu nowe baterie. - Gdzie mu je wsadziłeś – spytała podejrzliwie. Jakub spojrzał na zimową panią z góry. - Nie interesuj się – warknął, odwrócił się na pięcie i ruszył, napić się zasłużonej herbaty.
72
Herbasencja
Stopka redakcyjna Profile autorów:
Anaris http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=34 ANTEK http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=592 Ardo http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=99 Hanzo http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=401 Helena cHAOS http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=2 JARGOS http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=286 Marcin Sz http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=70 mIEREK13 http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=560 pOTISZ http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=540 Smaug http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=418
Skład i fotografia na okładce: Agata Sienkiewicz
Wszystkie teksty zamieszczone w „Herbasencji“ są własnością ich autorów i podlegają ustawie o prawie autorskim. Jeśli chcesz je w jakiś sposób wykorzystać, musisz najpierw poprosić autora o zgodę. „Herbasencja“ jest darmowym magazynem portalu www.herbatkauheleny.pl, możesz go ściągać, rozprowadzać i czytać bez żadnych obaw ;)
www.herbatkauheleny.pl Styczeń 2015
73
www.beezar.pl wydaje.pl wolneebooki.pl czytajzafree.pl www.rw2010.pl issuu.com
www.herbatkauheleny.pl